Vicki Lewis Thompson
B
ĄDŹ MOJĄ WALENTYNKĄ
(Be mine, Valentine)
ROZDZIAŁ 1
Wszystko zacz
ęło się tamtego dnia, gdy spadł śnieg. Wiele łat później Roxie zastanawiała
się, czy i to było sprawką starego Charliego. Jeśli jednak mówił o sobie prawdę,
wyczarowanie małej burzy śnieżnej w lutym, nawet w środku pustyni, nie wymagało zachodu.
Niezwykła pogoda mogła być, oczywiście, zbiegiem okoliczności, jak i wszystko, co zdarzyło
się później.
W pi
ątkowe popołudnie całe Tucson przykrył śnieg. Roxie nie mogła uwierzyć, że to,
zdawać by się mogło, naturalne przyrodnicze zjawisko może spowodować takie zamieszanie.
Przez dwadzieścia siedem zim spędzonych w New Jersey tyle się napatrzyła na śnieg, że
przestał robić na niej wrażenie. Najwyraźniej zupełnie inaczej sprawa miała się z jej kolegami
z pracy. Kilku rzuciło się do okien z pełnymi niedowierzania okrzykami, pozostali zaś
wybiegli na ulicę i próbowali chwytać płatki w dłonie.
Jak dzieci, pomy
ślała Roxie. Interesanci, cierpliwie czekający w kolejkach, poszli w ślady
urzędników. Ratusz niemal opustoszał. Roxie nie ruszyła się od biurka, postanawiając nie
przerywać pracy.
Tylko ona zauwa
żyła, że do poczekalni wszedł stary Charlie. W ręku, jak zwykle, trzymał
swą zniszczoną teczkę.
– Co za mi
ła niespodzianka, Charlie. – Roxie wstała zza biurka, by uciąć sobie ze
starszym panem małą pogawędkę. Uważała go za swego najlepszego przyjaciela w Tucson,
co nie najlepiej świadczyło o jej życiu towarzyskim. Chociaż Charlie był naprawdę przemiły,
wszyscy dookoła wiedzieli, że to włóczęga.
Jego domem by
ła ławka w pobliskim parku, a cały dobytek trzymał w starej teczce, z
którą się nigdy nie rozstawał. Jadał w pobliskich bezpłatnych jadłodajniach. Musiał mieć
jednak jakieś źródło dochodów, skoro każdego ranka przynosił czerwoną różę i wkładał ją do
wazonu, stojącego na szarym laminowanym blacie. Utrzymywał, że to dla przyszłych
małżonków, przychodzących do ratusza złożyć papiery. Zwykle ktoś z pracowników stawiał
mu w zamian lunch. Ostatnio, po awansie, tym kimś była najczęściej Roxie. Co to za różnica
przygotować dwie kanapki zamiast jednej? Doprawdy żadna, poza tym bardzo lubiła
towarzystwo Charliego. – – Co ci
ę tu dziś sprowadza? – Roxie oparła się o szary blat i posłała
Charliemu czarujący uśmiech.
– Jak to co? Te pi
ękne niebieskozielone oczy i wspaniałe rude loki, moja droga.
– Daj spok
ój, Charlie. Moje oczy i rude loki nigdy przedtem nie odciągały cię od
popołudniowej partyjki szachów. Co się stało?
– Je
śli mam być szczery, pogoda zrobiła się paskudna i postanowiłem poszukać
schronienia w umiarkowanym klimacie twojego biura. –
Zdjął wytarty filcowy kapelusz i
strzepn
ął resztki śniegu z zatkniętego za wstążkę piórka. – Nie spodziewałem się takiej zimy
w Arizonie.
Za ka
żdym razem Roxie była na nowo zaskoczona. Można by przypuszczać, że rozmawia
z szacownym profesorem jakiegoś europejskiego uniwersytetu. Jednak z bliska wychodziło na
jaw, że rękawy tweedowej sportowej marynarki są wystrzępione, przy kamizelce brakuje
guzika, kieszeń spodni jest rozerwana, a czerwona muszka ma przetarte brzegi.
Koledzy Roxie zacz
ęli powoli wracać do biura.
– Wci
ąż pada – oznajmił ktoś radośnie. – Powinniśmy chyba wcześniej skończyć pracę,
bo jazda do do
mu może być niebezpieczna.
– Nigdy nie s
łyszałam, żeby ktoś robił tyle szumu z powodu odrobiny śniegu. – Roxie
pokręciła głową.
– To upojenie nieznanym – wyja
śnił Charlie.
– Masz racj
ę – przyznała Roxie. Po raz setny zadała sobie pytanie, jak taki wykształcony
człowiek mógł stać się włóczęgą. – Może nie powinnam pytać, ale... co zrobisz, jeśli dziś w
nocy będzie naprawdę zimno?
Charlie obrzuci
ł ją przenikliwym, a jednocześnie pełnym aprobaty spojrzeniem, jak
gdyby była jego ulubioną uczennicą, która zadała właściwe pytanie.
– Nie mam zielonego poj
ęcia – odrzekł, wyjmując z kieszeni śnieżnobiałą chusteczkę, by
przetrzeć szpilkę w kształcie ósemki, która wpięta poziomo w klapę marynarki, przypominała
symbol nieskończoności.
Ju
ż wiele tygodni temu Roxie odkryła, że szpilka jest z prawdziwego złota. Szpilka oraz
cynowe szachy, które stale nosił w teczce, były prawdopodobnie całym majątkiem Charliego.
Do tej pory wydawa
ł się zadowolony ze swego losu, ale do dzisiaj zima była wyjątkowo
łagodna, nawet jak na Tucson.
– S
ą tu chyba jakieś schroniska – zauważyła – ale, niestety, nie znam żadnych adresów.
– Zapewne s
ą przepełnione. Sądzę, że wystarczy mi moja ławka. Dołożę jeszcze jedną
warstwę gazet.
– To nie brzmi zach
ęcająco. – Roxie wyobraziła sobie długą, mroźną i śnieżną noc,
Charliego przykrytego tylko gazetami. A jeśli zamarznie na śmierć? Nigdy przedtem zbytnio
się o niego nie martwiła, ale było dużo cieplej. – Charlie, myślę, że powinieneś zamieszkać u
mnie, dopóki pogoda się nie poprawi.
– U ciebie? – Niebieskie oczy Charliego rozb
łysły, pokręcił jednak przecząco głową. – O
nie, nie chciałbym ci sprawić kłopotu.
– To
żaden problem. Osbornowie mają nieduży domek gościnny. Nikt nie będzie cię
krępował.
– Domek go
ścinny? Nie pamiętam, żebyś o nim wspominała.
– Nie by
ło okazji. Wybierali się do mnie rodzice, skoro jednak nic z ich planów nie
wyszło, czemu ty nie miałbyś z niego skorzystać?
– Nie cierpi
ę się narzucać – rzekł z wahaniem Charlie.
– Nie ple
ć głupstw. – Roxie coraz bardziej zapalała się do swego pomysłu. Czuła się
osamotniona. Chociaż Osbornowie poznali ją przed wyjazdem z sąsiadami, krępowała się do
nich chodzić, tym bardziej że nie byli zbyt towarzyscy.
Mia
ła oczywiście Como, ale przecież to tylko zwierzę. Roxie szukała w myślach jakiegoś
przekonującego argumentu. Doszła do wniosku, że Charlie powinien czuć się potrzebny.
– M
ógłbyś mi pomóc przy Como. Ostatnio dziwnie się zachowuje. Zastanawiam się, czy
nie wezwać weterynarza. Nie chciałabym wydawać pochopnie pieniędzy Osbornów, ale...
– Owszem, trudno si
ę rozeznać w potrzebach zwierzęcia, ale czy nie zagalopowałaś się
trochę? Mówisz, jakbym już zamieszkał w domku gościnnym, a tymczasem Osbornowie
mogliby nie życzyć sobie, by zwykły włóczęga kręcił się po domu w czasie ich nieobecności.
– Nie jeste
ś zwykłym włóczęgą, lecz moim przyjacielem. Znam cię od pół roku, a od
dwóch miesięcy jadamy wspólnie lunch. Nie pozwolę, żebyś zamarzł na ławce w parku.
– To mi
ło z twojej strony, ale...
– Poza tym Osbornowie to wspaniali ludzie i z pewno
ścią okażą zrozumienie. Moi
rodzice znają ich od wieków. Tata i Dave Osborn służyli razem w wojsku. Mogę robić, co
zechcę, mają do mnie zaufanie. Nie przelewajmy z pustego w próżne. Załatwione!
– M
ój Boże, cóż za nieodparte argumenty! Czy uczyłaś się prowadzenia negocjacji?
– Zgad
łeś. W szkole średniej w Newark byłam mistrzynią w tej dziedzinie. Więc? Czy
przekonałam cię, żebyś zamieszkał ze mną?
– Tak. – Zmarszczki na twarzy Charliego wyg
ładziły się w uśmiechu. – Niech cię Bóg
błogosławi, Roxie Lowell.
– Cze
ść, Roxie. – Ciemnowłosy mężczyzna oderwał się od grupki stojącej przy oknie i
podszedł do nich. – Witaj, Charlie.
– Dzie
ń dobry, Doug – skinął głową Charlie.
– Roxie, wszyscy m
ówią o wcześniejszym wyjściu z pracy, chciałem się więc upewnić,
czy nasze spotkanie jest aktualne.
– Och, Doug, bardzo ci
ę przepraszam, przez całe to zamieszanie kompletnie o nim
zapomniałam.
– Tobie, dziewczynie z New Joisey, nie przeszkodzi chyba ta odrobina
śniegu? –
przekręcił nazwę jej rodzinnego stanu, jak zwykle, gdy chciał się z nią podroczyć.
Roze
śmiała się z przymusem, żart bowiem miał wąsy i brodę i dawno przestał ją
śmieszyć.
– Jasne,
że nie, ale zabieram dziś Charliego do domu.
– Mnie nigdy nie z
łożyłaś takiej interesującej propozycji. – Doug zdziwiony uniósł brwi.
– Zamieszka w domku go
ścinnym – odparła z naciskiem Roxie. – Poza tym – dodała –
nie jesteś taki miły jak Charlie.
– To dlatego,
że nie dajesz mi szansy – powiedział Doug pół żartem, pół serio. – Roxie,
czy mogę zamienić z tobą dwa słowa na osobności? – Ujął ją za łokieć i nie czekając na
odpowiedź, odciągnął na bok. – Oszalałaś? – spytał, zniżając głos. – Ten stary może okazać
się prawdziwą pijawką. Jeśli go wpuścisz za próg, to nigdy się go nie pozbędziesz, a
przynajmniej do powrotu Osbornów.
– Doug, przesta
ń. On cię może usłyszeć.
– No i co z tego? – Doug wzruszy
ł ramionami. – To włóczęga.
– Doug! – Roxie chwyci
ła go za ramię i odciągnęła jeszcze dalej. – Charlie jest
wspaniałym starszym panem i nie pozwolę, żebyś go obrażał.
– Musi mie
ć mnóstwo zalet, skoro jadasz z nim codziennie lunch.
Roxie spojrza
ła na niego zaskoczona.
– Jeste
ś o niego zazdrosny!
– Nie o niego, ale o czas, kt
óry z nim spędzasz.
– Zaprasza
łam cię, żebyś się do nas przyłączył.
– Wielkie dzi
ęki. On bez przerwy gada o historii.
– Mnie to fascynuje. Nie zdziwi
łabym się, gdyby kiedyś jej uczył.
– Czemu wi
ęc nie uczy jej teraz? – prychnął Doug. – Dlaczego sypia na ławce w parku?
– Nie wiem. Ludzi dotykaj
ą nieszczęścia. Najważniejsze w tej chwili jest to, że pada
śnieg, a on nie ma gdzie się podziać. Nie chcę, żeby spędził noc na mrozie.
– Z pewno
ścią jest do tego przyzwyczajony.
– Och, doprawdy? – Cierpliwo
ść Roxie miała swoje granice. – Zapewne głodujący ludzie
również przyzwyczajają się do braku pożywienia?
– Tego nie wiem, wiem natomiast,
że to nie twoje zmartwienie. Zresztą, co powiedzieliby
na to Osbornowie?
– Pozwolili mi zaprasza
ć, kogo zechcę: rodziców, znajomych. Rodzicom nie uda się teraz
przyjechać, a ja nie mam przyjaciół, którzy mogliby...
– Szkoda,
że nie pomyślałaś o mnie. – Doug pogłaskał Roxie po ramieniu. –
Dowiedziałbym się, jak wygląda życie na pogórzu, poza tym mielibyśmy czas, żeby się lepiej
poznać.
Roxie odsun
ęła się, strącając rękę Douga. Lubiła go, ale nie mogła zaakceptować jego
stosunku do Charliego.
– Nie bior
ę pod uwagę takiej ewentualności i ty dobrze o tym wiesz. Osbornowie,
zostawiając mi dom, zakładali, że moi chłopcy nie będą ze mną mieszkali. Poza tym masz
dach nad głową, a Charlie go nie ma.
– Roxie, uprzedzam ci
ę, że będziesz tego żałowała. Dawanie pieniędzy na cele
dobroczynne to co innego niż branie kogoś pod swój dach.
– Zgadzam si
ę, to coś znacznie pożyteczniejszego.
– Roxie obrzuci
ła go wyzywającym spojrzeniem.
– Pomagam komu
ś konkretnemu. Nie muszę się zastanawiać, na co wydano moje
pieniądze. Nie próbuj mnie powstrzymywać, Doug, podjęłam już decyzję.
– Ojciec ostrzega
ł mnie, żebym nigdy nie sprzeczał się z rudzielcami – rzekł z rezygnacją
Doug.
– To nie ma nic wsp
ólnego z kolorem moich włosów. A teraz przepraszam cię, ale
musimy jechać z Charliem do domu.
– Czy mam rozumie
ć, że jutro wieczorem będziesz zajęta? – spytał Doug przesadnie
ugrzecznionym tonem.
Roxie pr
óbowała nie okazać zniecierpliwienia. Przecież lubi Douga, a on ma prawo się
z
łościć. Z powodu Charliego zrezygnowała z dzisiejszej randki, a Doug nie lubi takich
niespodzianek.
– B
ędę gotowa o siódmej – odparła, po czym wróciła do biurka po płaszcz i torebkę. –
Chodźmy – zwróciła się do Charliego.
– Nie akceptuje twojego post
ępowania, prawda?
– spyta
ł starszy pan.
– To nie jego sprawa. Nie jeste
śmy małżeństwem, po prostu się spotykamy.
– Och, Roxie, mam nadziej
ę, że nie bierzesz pod uwagę małżeństwa z Dougiem Kellym.
– Owszem, my
ślałam o tym, Charlie – odrzekła Roxie, obrzucając go szybkim
spojrzeniem. –
To przystojny mężczyzna, ma stałą pracę, a poza tym zwykle dobrze się
czujemy ze sobą.
– A co z mi
łością? – – W pewnym sensie kocham Douga. Charlie pokręcił ze smutkiem
głową.
– C
óż, Charlie, mam już dwadzieścia siedem lat. Codziennie przychodzą do nas młode
pary pragnące się pobrać, a ja im zazdroszczę. Chciałabym założyć rodzinę, mieć dzieci.
Byłabym dobrą matką.
– Jestem tego pewien. – Charlie podni
ósł przetarty kołnierz marynarki, gdy szli kładką
nad Pennington Street. – Ale Doug Kelly to nie jest partner dla ciebie.
– Czemu? – Roxie skierowa
ła się w stronę podziemnego garażu.
– Skoro do tej pory nie zakocha
łaś się w nim, to znaczy, że ma w sobie zbyt mało miłości,
by obudzić twoje uczucie. Oczywiście, to nie musi być jego wina. Znałem kilku Kellych,
którzy byli świetnymi kochankami, ale Doug...
– Charlie, o czym ty mówisz?
– M
ówię o jego nazwisku. Kelly oznacza bowiem wojownika. Czasami nie ma to wpływu
na ludzi. Zna
łem Edmonda Kelly’ego, który promieniał miłością i nigdy z nikim nie walczył.
Ale Doug... powiedzmy, że jego nazwisko absolutnie nie pasuje do twojego.
– Co ma do tego moje nazwisko? – spyta
ła Roxie, otwierając drzwiczki samochodu.
Charlie zaczeka
ł, aż dziewczyna usadowi się za kierownicą, po czym odpowiedział:
– Lowell znaczy tyle co kochana, a to nazwisko doskonale oddaje twoj
ą osobowość.
Właśnie dlatego chciałem... zostać twoim przyjacielem.
– A ty si
ę nazywasz Hartman. – Roxie uruchomiła silnik i wyjechała z garażu. Śnieg
zalepiał przednią szybę, musiała włączyć wycieraczki.
– To raczej proste, prawda? Hart to rogacz. Oczywi
ście, nie jest to moje prawdziwe
nazwisko. Podoba mi się po prostu ten asonans – Chariie Hartman.
Roxie zaniepokoi
ła się. Hartman to nie jest prawdziwe nazwisko? Nagle obudziły się w
niej wątpliwości. Czy podjęła słuszną decyzję? Może Doug miał rację, może popełniła błąd,
proponując Charliemu schronienie?
– Chariie, chyba nie uciekasz przed wymiarem sprawiedliwo
ści?
– Na Boga, nie! Naprawd
ę nie musisz się mnie obawiać, Roxie.
Wyjechali z zat
łoczonego śródmieścia i ruszyli na północ w kierunku Santa Catalina
Mountains. Roxie była pogrążona w myślach. Przypomniała sobie róże, które Chariie
przynosił codziennie, jego nienaganne maniery i trafne spostrzeżenia. Nie, to z pewnością
p
orządny człowiek.
– Czemu nie u
żywasz swojego prawdziwego nazwiska? Jest trudne do wymówienia?
– Co
ś w tym rodzaju. Czy ten śnieg nie jest zachwycający? Tamten kolczasty kaktus
wygląda, jak gdyby nosił szlafmycę. Pustynia sprawia wrażenie raczej... zaskoczonej. Tak, to
dobre określenie.
– Owszem. Oto moja ulica, Calle de Suenos. – Roxie w
łączyła lewy kierunkowskaz i
czekała, aż przejadą samochody z naprzeciwka.
– Ulica sn
ów. Jaka ładna nazwa.
– Powinnam si
ę domyślić, że znasz hiszpański.
– Troszeczk
ę. O, tutaj buduje się coś wielkiego.
– Tak, tu b
ędzie lecznica.
– Robotnicy nie wydaj
ą się specjalnie uszczęśliwieni pogodą.
– Nie przywykli do
śniegu.
– Z pewno
ścią. Spójrz na tego mężczyznę na dachu. Podoba mi się jego postawa. Bije od
niego pewność siebie.
– Widzisz to z tej odleg
łości? W takiej zadymce?
– Jasne. W
łaśnie na tle śniegu. Kapitalny facet. Roxie skręciła i zjechała na pobocze.
– Wzbudzi
łeś moją ciekawość. Pokaż mi go.
– O tam, na szczytowej belce.
– Och! – Roxie dojrza
ła go wreszcie. – Przypomina trochę kapitana okrętu.
– Trafne spostrze
żenie. Porównaj go z Dougiem Kellym.
– Doug jest urz
ędnikiem. Nie pracuje na budowie.
– To nie ma znaczenia. Czy potrafisz wyobrazi
ć sobie Douga stojącego tam w takiej
pozycji?
– Chyba nie – roze
śmiała się Roxie. – Doug zaszyłby się raczej w ciepłe miejsce z
drinkiem w dłoni.
– Bez w
ątpienia. Co tam jest napisane na tablicy informacyjnej? Nie mogę przeczytać z
tej odległości.
Roxie niech
ętnie oderwała wzrok od mężczyzny na dachu. Charlie miał rację, wyglądał
rzeczywiście imponująco. W zapadającej szarówce żółty kask lśnił niczym latarnia morska,
gdy ponaglał pracowników, by chowali materiały przed śniegiem.
– „
Przedsiębiorstwo Projektowo-Budowlane Craddocka”. Pod spodem jest jeszcze pełne
nazwisko właściciela, Hank Craddock, oraz numer telefonu.
– Za
łożę się, że to ten na dachu.
– Mo
żliwe. – Roxie obejrzała się jeszcze raz.
– Craddock to nazwisko dla ciebie.
– Tak? A co oznacza?
– Przepe
łniony miłością. – Charlie popatrzył na nią z zadowoloną miną.
Po burzy
śnieżnej nastąpiły cztery dni deszczu, co opóźniło roboty budowlane. Hank
zdecydował, że będą pracować w sobotę. Jego ludzie nie mieli nic przeciwko temu. Godziny
nadliczbowe były dobrze płatne, a praca na świeżym, czystym powietrzu, wśród pięknej
podgórskiej scenerii nie wydawała się szczególnie uciążliwa.
Hank nie lubi
ł zostawiać swoich dzieci na weekend z gospodynią, czasami jednak
okazywało się to konieczne. Dolores była sympatyczną kobietą, ale nie mogła zastąpić Hilary
i Ryanowi matki.
Hank lubi
ł swoją pracę i gdyby nie świadomość, że dzieciaki będą za nim tęskniły,
cieszyłby się nią nawet w sobotę. Odkąd pamiętał, nawet jako mały chłopiec zbierał pogięte
gwoździe i kawałki budulca, podkradał ojcu młotek i spędzał każdą wolną chwilę na
konstruowaniu jaskiń dla dinozaurów, fortów dla zielonych plastykowych żołnierzyków,
tuneli oraz estakad dla kolejek elektrycznych. Później, gdy już dorósł do narzędzi
elektrycznych, urządził na nowo swój pokój, umieszczając łóżko na wysokości dwóch
metrów.
Teraz, po latach, nadal lubi
ł dobre narzędzia, a nawet zapach budowy – poruszonej ziemi,
wilgotnego cementu, świeżej farby. Z rozkoszą wdychał słodkawą woń piłowanego drewna.
Ka
żdego ranka robił przegląd budowy z planami w ręku i porównywał z nimi postępy
prac. Porównywał je również z idealną wizją, którą miał w głowie. Tej szczególnej soboty nie
był jednak pewien, czy nie doznaje halucynacji. Podczas swego zwykłego obchodu zauważył
najdziwniejszą parę gapiów, jaką zdarzyło mu się kiedykolwiek spotkać na placu budowy.
Przeszed
ł przez dziurę w ogrodzeniu, by lepiej im się przyjrzeć.
Starszy m
ężczyzna w niemodnej tweedowej marynarce i sportowym kapeluszu prowadził
na lince... Hank nie wierzył własnym oczom. Toż to lama, na miłość boską! Biała lama o
futerku puszystym jak u angory.
M
ężczyzna i zwierzę pasowali do siebie jak pięść do nosa. Starszy pan powinien mieć na
głowie sombrero i poncho albo też prowadzić na smyczy angielskiego teriera. Hank miał
mnó
stwo roboty tego dnia, jednak ciekawość zwyciężyła.
– Dzie
ń dobry – zawołał, znalazłszy się w odległości paru metrów od niezwykłej pary. –
Widzę, że wybrał się pan na spacer ze swoją lamą. Ładny dziś mamy dzień.
– Wprawdzie to nie moja lama, ale chc
ę, żeby zażyła trochę ruchu. Miałem również
nadzieję zawrzeć znajomość z panem Hankiem Craddockiem.
– To w
łaśnie ja. Ale muszę pana rozczarować. Nie znam się kompletnie na lamach. –
Hank przyglądał się swemu rozmówcy z coraz większym zaciekawieniem. Maniery i sposób
wysławiania się miał bez zarzutu, ale ubranie dość zniszczone. Może zatrudniono go do
opieki nad lamą, choć byłby to najosobliwszy opiekun pod słońcem.
– Nie chodzi mi o porad
ę w sprawie lamy ani też w żadnej innej, panie Craddock.
Chciałem po prostu zgłosić parę uwag.
Hank by
ł przyzwyczajony do uwag. Okoliczni mieszkańcy poddali go już nie jednej
próbie. Jednak wśród nich nie było chyba starszego pana. W każdym razie go nie zapamiętał.
– Projekt budynku zosta
ł uzgodniony ze Stowarzyszeniem Właścicieli Domów, obawiam
się więc, że musi pan zgłaszać ewentualne skargi do nich.
– Niech si
ę pan tak od razu nie jeży, młody człowieku. Moje uwagi będą wyłącznie
pozytywne. Nie znam się zbytnio na budownictwie, za to doskonale na ludziach.
Przyglądałem się pańskiej pracy i jestem pod wrażeniem atmosfery... nazwijmy to, miłości.
Hank zmarszczy
ł brwi. Czyżby miał do czynienia z religijnym szaleńcem? Może lama
jest zwierzęciem ofiarnym jakiegoś nieznanego kultu?
– Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi, panie...
– Charlie Hartman. A chodzi mi o panuj
ący tu klimat życzliwości. Zaryzykowałbym
twierdzenie, że kocha pan swoją pracę, panie Craddock.
– C
óż, dziękuję bardzo. – Hank postukał nerwowo zwiniętymi w rolkę planami po udzie.
Starszy pan jest pewnie zdrowo s
tuknięty, ale komplement pozostaje komplementem.
– Mo
że ma to coś wspólnego z pańskim nazwiskiem.
– Moim nazwiskiem? Nie s
ądzę. Większość mojej rodziny mieszka wciąż w Dakocie i
nikt nie pracuje w branży budowlanej.
– Nie m
ówię o pańskiej rodzinie, lecz o pańskim nazwisku. Craddock znaczy
przepełniony miłością. Z pewnością pan o tym wie.
– Nie. – Hank w
życiu nie prowadził tak dziwacznej rozmowy. Lama zachowywała się
bardzo spokojnie. Stała, wpatrując się w niego i poruszając od czasu do czasu długimi białymi
rzęsami. – Nie miałem pojęcia, że Craddock cokolwiek oznacza.
– Ale pa
ńska żona. z pewnością wie. Kobiety częściej zwracają uwagę na takie rzeczy.
– Moja
żona... – Hank ugryzł się w język. – Nie jestem żonaty.
– Jaka szkoda – u
śmiechnął się Charlie.
– Owszem. – Naprawd
ę ma niezłego hopla, pomyślał Hank. – Czy mieszka pan gdzieś w
pobliżu? – Może starszy pan zabłądził?
– Zatrzyma
łem się u kogoś na tej ulicy. – Charlie pokazał palcem. – To śliczna młoda
kobieta. Nazywa się Roxie Lowell. Może pan ją zna? Ma płomiennorude włosy, mniej więcej
tej długości. Urocze piegi, a jej oczy przypominają mi barwą Morze Śródziemne.
– Co za plastyczny opis! – Niesamowite spotkanie, pomy
ślał Hank. Do tej pory był
pewien, że Calle de Suenos to najzwyklejsza ulica, zamieszkana przez przeciętnych, choć
nieco grymaśnych ludzi. – Czy to pańska wnuczka?
– Nie, po prostu bardzo droga przyjaci
ółka. Użyczyła mi schronienia w gościnnym
domku.
– I swojej lamy?
– W pewnym sensie. Spacer ze zwierz
ęciem jest dobrym pretekstem do zwiedzenia
okolicy i poznania sąsiadów, prawda?
– Ee... z pewno
ścią. Musi pan spotykać rozmaitych ludzi, spacerując z tym zwierzakiem.
– C
óż, musimy już wracać z Como.
– Como? To jej imi
ę?
– W
łaśnie.
– Tak jak Perry?
– Nie, jak w Como se llama, llama. W skrócie.
– Sprytnie. Jej imi
ę lama – przetłumaczył Hank, śmiejąc się.
– Ja te
ż uważam, że to dowcipne. No, Como, lepiej chodźmy już do domu, Roxie będzie
się o nas martwiła. – Podrapał lamę po nosie, ona zaś przytuliła głowę do jego ręki. – Jest
bardzo uczuciowa, gdy już się do kogoś przekona.
– Pa
ńska przyjaciółka Roxie czy lama?
– Prawd
ę mówiąc, obie.
– Czy trafi pan do domu? – spyta
ł Hank, z trudem utrzymując powagę.
– Oczywi
ście. Myślał pan, że zabłądziłem?
– C
óż...
– Wszystko w porz
ądku, proszę się nie martwić. Wielu ludzi uważa mnie za lekko
stukniętego.
– Naprawd
ę nie mam pojęcia czemu. – Hankowi ledwo udało się powściągnąć uśmiech.
– Ani ja. Zapewniam pana,
że nie brak mi, jak to się teraz mówi, piątej klepki.
– Mi
ło mi to słyszeć.
– Do widzenia, panie Craddock – powiedzia
ł Charlie, dotykając kapelusza.
– Do zobaczenia.
– Tak, z pewno
ścią. Chodźmy, Como.
Hank zaczeka
ł, aż Charlie znajdzie się poza zasięgiem słuchu, po czym wybuchnął
głośnym śmiechem. Co za zabawny staruszek! A jaką reklamę zrobił swojej gospodyni –
śliczna młoda kobieta o płomiennorudych włosach i oczach barwy Morza Śródziemnego.
Starszy pan był ogromnie szarmancki, ale biorąc pod uwagę jego wiek, owa „młoda kobieta”
mogła mieć równie dobrze koło sześćdziesiątki, kilka podbródków i worki pod
niebieskozielonymi oczami.
Gdyby Hank sta
ł na dachu budynku, a nie na dole, zaspokoiłby choć częściowo swoją
ciekawość. Roxie właśnie krzątała się w ogrodzie. Wykorzystała nieobecność Como, by
wysprzątać małą zagrodę, którą zbudowali dla lamy Osbornowie. Skończywszy pracę, ruszyła
w stronę domu, zrywając po drodze grejpfruta.
Roxie zatroszczy
ła się o drzewka owocowe podczas śnieżycy, okrywając je i ogrzewając
przenośnymi lampami, zostawionymi na wszelki wypadek przez Osbornów. Stało się już
rytuałem, że codziennie rano zbierała owoce, którymi dzieliła się z Charliem.
– Jaki radosny poranek – powiedzia
ł Charlie. Właśnie wrócił i zamykał lamę w zagrodzie.
– Taka bezwietrzna pogoda przypomina
mi południowe Włochy.
– By
łeś tam? – Roxie skorzystała z okazji, by wypytać o jego przeszłość.
– O, tak. – Na twarzy Charliego malowa
ło się rozmarzenie. – Zresztą północne Włochy
też są cudowne. Romeo i Julia kochali je.
– Romeo i Julia? – Roxie zastanawia
ła się, czy to imiona jego dzieci lub wnuków. Miała
nadzieję, że nie. Tylko wariat mógłby dać dzieciakom takie imiona. Pewnie chodzi o psy. –
Kim są Romeo i Julia?
Otworzy
ł szeroko oczy, wracając do rzeczywistości.
– To ch
łopiec i dziewczyna, którzy bardzo się kochali, ale... – Zamilkł i pokręcił głową. –
Nie lubię opowiadać smutnych historii.
– Chcesz powiedzie
ć, że ktoś naprawdę dał takie imiona swoim dzieciom? Wobec tego
nie dziwię się, że miały problemy. Czy byłeś kimś w rodzaju doradcy, Charlie?
– Uhm. Ale to by
ło bardzo dawno temu. Zjemy śniadanie? – spytał, otwierając
przeszklone drzwi do kuchni. –
Chcę ci opowiedzieć o panu Craddocku.
– O kim? – Roxie op
łukała grejpfruta i przekroiła go na pół. Każdego ranka delektowała
się chwilą, gdy aromat owocu wypełniał kuchnię.
– O Hanku Craddocku, tym, kt
órego widzieliśmy na dachu, gdy mnie tu wiozłaś
pierwszego dnia. –
Charlie powiesił kapelusz na wieszaku przy drzwiach.
– Och. – Roxie kroi
ła owoc, myśląc o nieznajomym. A więc Charlie zdążył już go
poznać. Nie zdziwiło jej to.
– Interesuj
ący mężczyzna – mówił dalej Charlie, sadowiąc się przy stoliku ze szklanym
blatem. –
Troszczy się o bliźnich. Bał się, że starość osłabiła mi umysł i założę się, że gdyby
doszedł do takiego przekonania, odprowadziłby mnie do domu. Wspomniałem jednak, że
zatrzymałem się u ciebie i zapewniłem, że nie brak mi żadnej klepki. Odbyliśmy miłą
pogawędkę. Opowiedziałem mu również o tobie.
– O mnie? – Roxie przerwa
ła krojenie i bacznie przyjrzała się Charliemu. – Co przez to
rozumiesz?
– Nie denerwuj si
ę. Mówiłem same dobre rzeczy. Teraz Roxie zaniepokoiła się naprawdę.
– Na przyk
ład?
– Opowiedzia
łem mu o twoich płomiennorudych włosach i oczach koloru morza. Ach,
wspomniałem też o piegach. Wygląda mi na faceta, który lubi piegi.
– Charlie, co ci
ę opętało, żeby zrobić coś takiego? – spytała Roxie, odkładając nóż. – Nie
mogę uwierzyć, że opowiadałeś kompletnie obcemu człowiekowi, jak wyglądam.
– Pomy
ślałem, że powinien wiedzieć – uśmiechnął się do niej Charlie. – Teraz będzie o
tobie myślał podczas pracy.
– Niew
ątpliwie! Naprawdę czuję się zakłopotana.
– Niepotrzebnie, niepotrzebnie – machn
ął ręką Charlie. – Nic więcej nie powiedziałem.
Tylko że jesteś bardzo uczuciowa.
– O m
ój Boże!
– Do twarzy ci z tym rumie
ńcem, ale naprawdę nie masz powodu do zdenerwowania.
Przecież mówiłem prawdę.
– Charlie, czy nie zdajesz sobie sprawy, jak to mog
ło zabrzmieć? Musiał pomyśleć, że
próbujesz go mną zainteresować.
– Bo tak by
ło – odrzekł z niezmąconym spokojem Charlie. – Proponuję, żebyś zrobiła
dziś mały spacer i poznała go. Jest naprawdę miły.
– Nie odwa
żę się wytknąć nosa za róg ulicy, dopóki budowa nie zostanie zakończona. –
Roxie patrzyła na niego z irytacją, choć z ust Charliego nie znikał miły uśmiech, który
zawojował jej serce kilka miesięcy temu. – Och, jestem pewna, że chciałeś dobrze, Charlie,
ale nie powinieneś plotkować o mnie z obcym człowiekiem.
– On nie jest obcy. Doskonale znam si
ę na ludziach i wiem, że powinnaś go poznać.
– Nawet je
śli to prawda, w co wątpię, nie mogę go poznać po tym, co o mnie
naopowiadałeś!
– By
ć może przekroczyłem odrobinę pewne granice, ale była to ostatnia deska ratunku.
– Ostatnia deska ratunku? – W g
łosie Roxie zabrzmiały ostrzejsze tony. – Czy mógłbyś
mi to wyjaśnić?
Charlie za
łożył ręce na piersi i spojrzał jej prosto w oczy.
– W obecnych okoliczno
ściach nie pozostawało mi nic innego.
– W jakich okoliczno
ściach? – spytała niecierpliwie Roxie. – Charlie, albo ty
zwariowałeś, albo ja!
– To naprawd
ę niezwykle proste. Dzisiaj jest sobota, jedenastego lutego. Tak więc dzień
świętego Walentego wypada we wtorek. Roxie, dziecko drogie, mamy coraz mniej czasu.
ROZDZIAŁ 2
Roxie popatrzy
ła badawczo na Charliego.
– Naprawd
ę przerażasz mnie, gdy mówisz rzeczy, które nie mają sensu.
– Wszystko zyska sens, gdy zrozumiesz, jak wa
żny jest dzień świętego Walentego. Nie
wolno ci bagatelizować takiego dnia, jeśli zależy ci na małżeństwie.
– Co chcesz przez to powiedzie
ć?
– Pr
óbuję cię ostrzec, Roxie. Gdy kobieta dojrzewa do związku z mężczyzną, z którym
pragnęłaby dzielić życie, a jestem pewien, że właśnie tak jest z tobą, ów dzień może zaważyć
na całej jej przyszłości.
– Wci
ąż nie rozumiem.
– Smuci mnie niewiedza wsp
ółczesnych ludzi o dniu świętego Walentego. Bez względu
na to, co o nim wiesz,
znajdziesz się pod działaniem pewnych sił.
– Na mi
łość boską, Charlie, jakich sił?
– Osusz r
ęce, moja droga, i usiądź przy stole, a postaram się wszystko ci wytłumaczyć.
Roxie pos
łuchała go, sama nie wiedząc czemu.
– Gdy jeste
ś kobietą – zaczął cierpliwie Charlie, jak gdyby miał do czynienia z
opóźnionym w rozwoju uczniem – gotową się zakochać, pierwszy wolny mężczyzna, którego
spotkasz na ulicy tego dnia, zostanie twoim ukochanym i ożeni się z tobą przed upływem
roku. Zdarzają się, oczywiście, wyjątki od tej reguły, ale...
– Charlie, nie mo
żesz wierzyć w takie przesądy!
– Nie u
łatwiasz mi zadania, Roxie – rzekł z westchnieniem. – Przestrzegam cię, nie
traktuj lekko tego, co mówię. Przeklniesz ten dzień, jeśli zbagatelizujesz moje przestrogi.
Roxie nie wierzy
ła w ani jedno słowo, ale nie chciała zranić uczuć starszego pana.
Przecież naprawdę pragnął pomóc jej odnaleźć szczęście.
– Dobrze, Charlie, nie zbagatelizuj
ę. Zatarł z zadowoleniem ręce.
– Ciesz
ę się bardzo. Martwi mnie tylko, że wtorek jest normalnym dniem pracy.
Obawiam się, by pierwszym wolnym mężczyzną, którego spotkasz, nie okazał się Doug Kelly
o szczurzej twarzy.
– O szczurzej twarzy? To naprawd
ę okropne mówić coś takiego o Dougu. Jest całkiem
przystojny. Mogłabym trafić znacznie gorzej.
– W
ątpię. – Charlie wyjął chusteczkę i zaczął polerować złotą szpilkę. – Porównaj go z
Craddockiem, którego spotkałem dzisiaj. To twarz, której można zaufać. Uczciwe oczy,
chyba szare, spokojne spojrzenie.
– Pos
łuchaj, Charlie. – Roxie położyła dłoń na jego ramieniu. – To miło z twojej strony,
że troszczysz się o mnie i jestem pewna, że pan Craddock jest bardzo sympatycznym
człowiekiem, ale ja go nie znam i nie zamierzam spacerować, żeby go poznać. Zresztą, jeśli
jest taki wspaniały, z pewnością ma już żonę.
– Nie, nie jest z nikim zwi
ązany.
– Spyta
łeś go?
– Oczywi
ście delikatnie.
– Charlie, jeste
ś delikatny jak nosorożec. A zresztą, nieważne... Myślę, że mylisz się co
do Douga. Może nie jest specjalnie lotny, ale bardzo mnie lubi i jest pod ręką.
– By
ć może, ale nie potrafi cię docenić. Hank Craddock natomiast...
– Nie obchodzi mnie, co powiedzia
ł ci pan Craddock. Posłuchaj, on naprawdę może być
żonaty, mężczyźni nie zawsze są prawdomówni w tych sprawach. Doug natomiast jest
kawalerem, sprawdziłam to.
– Hank nie k
łamał. Ma zbyt uczciwą twarz.
– Charlie, nie b
ądź naiwny! – Roxie uznała, że nadszedł czas, by zdradzić mu pewne
fakty z jej przeszłości. – W New Jersey zakochałam się w mężczyźnie, którego twarz budziła
zaufanie. Przez trzy długie lata zwodził mnie. Twierdził, że nie może się ożenić, dopóki nie
odniesie wystarczających sukcesów w pracy. Newark to duże miasto i udawało mu się, aż
wreszcie pewnego dnia przypadkiem poznałam jego żonę.
– Przykro mi, Roxie – westchn
ął Charlie, klepiąc ją po dłoni. – Podejrzewałem, że
przeżyłaś zawód miłosny. Nadał on głębi twoim oczom. Nie rezygnuj jednak i nie trać
nadziei.
– Nie mam zamiaru, ale z pewno
ścią będę ostrożna, dopóki nie upewnię się, że ktoś jest
wolny.
– Rozumiem – skin
ął głową Charlie. – Ten mężczyzna fałszywie pojmował miłość.
Przypuszczam, że odeszłaś od niego natychmiast?
– Wiedzia
łam, że powinnam tak postąpić. – Umilkła na chwilę. Cóż, niech pozna również
jej słabe strony. – Chciał utrzymać nasz związek, częstował mnie oklepaną bajeczką, że żona
nigdy nie da mu rozwodu, ale on kocha tylko mnie.
– Da
łaś mu odpowiednią odprawę?
– No c
óż, owszem, ale... byłam naprawdę zakochana w tym cymbale. W Newark
mogłabym go stale widywać... w każdym razie wtedy, gdy nie był z żoną... Uznałam to za
zbyt dużą pokusę. Musiałam wyjechać z miasta, żeby się jakoś pozbierać.
– Aha, dlatego znalaz
łaś się tutaj.
– Tak, skorzysta
łam z okazji. Przyjaciele moich rodziców potrzebowali kogoś zaufanego
do opieki nad lamą na czas swego pobytu na Wschodzie.
– Wci
ąż o nim myślisz?
– Przez pierwsze kilka tygodni my
ślałam o nim bez przerwy – odrzekła po chwili
namysłu. – Teraz tylko czasami. Nie dziw się jednak, że jestem podejrzliwa wobec mężczyzn,
którzy twierdzą, że nie są żonaci.
– B
ędę się upierał, że powinnaś dać szansę Hankowi Craddockowi.
Roxie odsun
ęła z uśmiechem swoje krzesło.
– Lepiej zjedzmy troch
ę grejpfruta.
– Zr
ób przyjemność staremu człowiekowi i zatrzymaj się we wtorek na chwilę przy
budowie po drodze do pracy.
– Daj spokój, Charlie. – Roxie wst
ała i podeszła do zlewu. – Zjesz na śniadanie płatki czy
może jajka?
– W moim wieku zdrowiej b
ędzie zjeść płatki.
– Nie jeste
ś wcale taki stary.
– Starszy ni
ż myślisz.
Przykro by
ło patrzeć na jego smutną minę, postanowiła więc zmienić temat.
– Czy nie s
ądzisz, że Como dziwnie się zachowuje? Wydaje mi się apatyczna.
Charlie pstrykn
ął palcami.
– A tak, Como. Wiem, co jej dolega.
– Co mianowicie?
– Usycha z mi
łości.
– Och, Charlie, tylko mi
łość ci w głowie.
– Podobnie jak Como. To bardzo samotna lama.
– I tak musi pozosta
ć, dopóki Osbornowie nie powrócą do domu – roześmiała się Roxie.
Wyjęła mleko z lodówki i włożyła kromki bułki do tostera. – Frań wspominała mi kiedyś, że
próbowali już skojarzyć Como, ale była wówczas za młoda i nic z tego nie wyszło.
– S
ą inne lamy w Tucson?
– S
ądzę, że tak.
– Wobec tego musimy pilnowa
ć, żeby nie uciekła.
– Chyba masz racj
ę. – To „my” spodobało jej się. Pominąwszy dziwaczne naciski, by
zawarła znajomość z przedsiębiorcą budowlanym, Charlie był przemiłym kompanem i miała
nadzieję, że zatrzyma się u niej dłużej.
Wyj
ęła grzankę z tostera i posmarowała ją masłem orzechowym.
– Mo
że wezwiemy weterynarza, żeby się upewnić, czy nie dzieje się nic złego –
powiedziała, podobnie jak Charlie używając słowa „my”. – Zadzwonię od razu, bo zwykle ma
bardzo dużo pracy. W sobotę rano przychodnia powinna być czynna.
–
Świetny pomysł. – Charlie wstał od stołu. – Ty zadzwoń, a ja skończę szykować
śniadanie. Posmarować ci grzankę dżemem truskawkowym czy wiśniowym?
– Wi
śniowym. – Podniosła słuchawkę ściennego telefonu w kuchni i wykręciła numer.
Skończywszy rozmawiać z sekretarką, uśmiechnęła się do Charliego. – Wygląda na to, że
Doug Kelly nie będzie pierwszym mężczyzną, którego spotkam w dzień świętego Walentego.
Doktor Babco
ck ma wolny czas tylko we wtorek rano, a potem wyjeżdża na dwa tygodnie.
Będę w biurze dopiero o pierwszej.
– Na kt
órą się umówiłaś? – spytał Charlie z wyrazem paniki na twarzy.
– Na dziesi
ątą.
– Czy doktor Babcock jest
żonaty?
– Nie mam poj
ęcia – roześmiała się Roxie. – Charlie, czy nie posuwamy się zbyt daleko?
Charlie mrukn
ął coś, czego nie zrozumiała i sięgnął po kawę.
– Co powiedzia
łeś?
– Och, nic, moja droga – odrzek
ł, nalewając kawę do kubków. – Zajmę się... to znaczy,
wszystko będzie dobrze.
We wtorek o wp
ół do szóstej rano Hank krążył po sklepie spożywczym, zastanawiając
się, jak pracujący rodzice dawali sobie radę, nim otwarto supermarkety czynne przez całą
dobę. Hilary oświadczyła mu przed piętnastoma minutami, że zabrakło jej walentynek.
O
dmówiła pójścia do szkoły, dopóki nie będzie ich miała dla każdego trzecioklasisty oraz
pewnego chłopca z czwartej klasy.
Ryan nie m
ógł jej pomóc, ponieważ wykorzystał wszystkie swoje karty. Zresztą Hilary
nie podobały się te, które kupił. Tak więc Hank stał teraz przed wystawą pełną
walentynkowych upominków, starając się odgadnąć, które z nich najbardziej spodobałyby się
jego córce. Wreszcie wybrał komplet kartek z rysunkami pluszowych zwierzaków. Hilary
będzie zadowolona.
Paczuszka wyl
ądowała w wózku obok mleka w kartonie i soku pomarańczowego. Pewnie
on też powinien kupić Ryanowi i Hilary drobne prezenty? Sybil zawsze tak robiła.
Prześlizgnął się wzrokiem po kartkach z nadrukiem: Dla mojej żony. W końcu znalazł
walentynki dla dzieci.
By
ły raczej stereotypowe. Sybil nigdy by ich nie wybrała. Zadałaby sobie trud i
poszukała bardziej oryginalnych, takich, które pasowałyby idealnie do osobowości dzieci.
Ale Sybil nie by
ło. Hank wybrał z westchnieniem różowo-białą kartę z namalowaną
koronką dla Hilary i podobiznę chłopca z kijem do baseballa dla Ryana. Jego córka uwielbiała
taniec i lalki, a Ryan wszelkie sporty.
Hank podpisa
ł obie kartki. Po powrocie do domu okazało się, że miał dobre przeczucie,
ponieważ dzieci powitały go w progu z wykonanymi własnoręcznie walentynkami.
– Szcz
ęśliwego dnia Walentego, tatusiu – zawołała Hilary, obejmując go w pasie.
– Szcz
ęśliwego dnia Walentego, tatusiu – powtórzył jak echo Ryan. Jego uścisk był
krótszy i bardziej niezręczny. Ostatnio jedynym dłuższym kontaktem fizycznym, na jaki sobie
pozwalał, były chwyty zapaśnicze. Hank ćwiczył z nim, kiedy tylko Ryan o to poprosił.
Hank po
łożył torbę z zakupami na stoliku w przedpokoju i przeczytał kartki od dzieci,
zanim zdjął kurtkę. Ta od Hilary była w serduszka i esy-floresy, a przez środek biegł staranny
napis: Najlepszemu tatusiowi na
świecie – dużo szczęścia w dniu Walentego. Ryan narysował
na kartce koślawe serce, a w środku napisał: Najrówniejszemu z facetów – z miłością Ryan.
Hank poczu
ł łzy pod powiekami, opanował się jednak, ponieważ dzieciom nie
spodobałby się widok taty płaczącego nad walentynkami.
– No prosz
ę, jakich się dochowałem artystów! – uśmiechnął się do nich, odchrząknąwszy.
–
Obie kartki są przepiękne.
– Naprawd
ę uważasz, że moja jest ładna? – spytała Hilary.
– Taka
śliczna jak ty, kochanie.
– Ja nie jestem
śliczna. Mam zwykłe ciemne włosy, a Ryan ma jasne po mamie. To
niesprawiedliwe.
– Wcale nie s
ą „zwykłe ciemne”. Jesteś uroczą brunetką – tłumaczył jej cierpliwie Hank,
mając nadzieję, że nie chowa gdzieś w pokoju butelki z wodą utlenioną. – Jest ci w nich
naprawdę do twarzy, Hilary.
– Wcale nie. To tobie jest dobrze w ciemnych, tatusiu, nie mnie.
Hank wiedzia
ł, o co jej chodzi. Chciała być podobna do matki, on zaś w głębi duszy był
szczęśliwy, że tak nie jest – cierpiałby jeszcze bardziej.
– C
óż, mam w tej torbie walentynkę dla pięknej brunetki. Czy mam ją dać komuś
innemu?
– Nie, tatusiu – roze
śmiała się Hilary.
Hank poda
ł dzieciom obie kartki i przyglądał się, jak w miarę czytania życzeń na ich
buziach wykwita uśmiech. Był zadowolony, że nie zapomniał o kupnie walentynek.
Reszta poranka nie zapowiada
ła się równie przyjemnie. Gdy przyjechał na budowę,
okazało się, że część z dostarczonych okien ma nieodpowiednie wymiary. Właśnie szedł w
stronę ciężarówki, by skontaktować się przez telefon z firmą, która je przysłała, kiedy
spostrzegł starszego pana z lamą. Nie chciał być nieuprzejmy, ale nie miał nastroju do
rozmowy o kobiecie z płomiennorudymi włosami i oczami barwy Morza Śródziemnego. Nie
dzi
ś.
– Du
żo szczęścia w dniu świętego Walentego – zawołał starszy pan, zbliżając się do
niego.
– I nawzajem. Przepraszam pana bardzo, ale mam tu ma
ły problem i muszę zadzwonić.
– Nie widz
ę telefonu.
– Mam go w ci
ężarówce.
– Aha.
W nadziei,
że nieznajomy zrozumiał aluzję, Hank ruszył szybkim krokiem przez koleiny.
Gdy jednak wdrapał się do ciężarówki i zatrzasnął drzwiczki, ujrzał, że starszy pan idzie za
nim. Rzucił kask na siedzenie i zaczął szukać w portfelu wizytówki z numerem firmy.
Gdy j
ą wreszcie znalazł, pan z lamą stał już obok samochodu, z uśmiechem na twarzy.
Hankowi wydało się, że lama również się uśmiecha.
Hank skin
ął uprzejmie głową i podniósł telefon. Sygnału nie było. Zaklął pod nosem i
nacisnął kilkakrotnie wyłącznik, ale oprócz trzasków niczego nie usłyszał.
Starszy pan zapuka
ł w szybę.
– Tak? – spyta
ł Hank, opuszczając ją.
– Zdaje si
ę, że ma pan jakieś problemy, panie Craddock?
– Niewielkie. – Hank cofn
ął się, ponieważ lama wsunęła łeb do szoferki. – Ona nie
gryzie, prawda?
– Nie. Je
śli kogoś nie lubi, pluje na niego.
– Wspaniale.
– Ale pan nie musi si
ę obawiać. Lubi pana.
– Ciesz
ę się, ale czy nie mógłby pan zabrać jej stąd? Przysłano mi nieodpowiednie okna,
a mój telefon nie działa. Muszę szybko znaleźć automat, żeby wyjaśnić nieporozumienie.
– Prosz
ę skorzystać z telefonu Roxie – zaproponował natychmiast starszy pan. – To
naprawdę bardzo blisko. Ona z pewnością chętnie panu pomoże.
Hank zastanawia
ł się chwilę.
– Rzeczywi
ście, czemu nie? Pojadę tam, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Tak będzie
szybciej. Rozumiem, że jest w domu?
– Tak... Calle de Suenos 4335.
Łukowate okna, tonące w kwiatach bugenwilli.
–
Świetnie. Dziękuję. – Hank uruchomił silnik i wycofał ciężarówkę na ulicę. Starszy pan
podsunął mu naprawdę dobry pomysł. Najbliższy automat telefoniczny znajdował się
przynajmniej trzy kilometry stąd, w dodatku najczęściej był zepsuty.
Znalaz
ł bez trudu wskazany adres i wjechał na kolisty podjazd. Dom, najwyraźniej
budowany na zamówienie, prezentował się okazale. Hank przygotował się na widok
zamożnej, zadbanej kobiety koło pięćdziesiątki z ufarbowanymi na rudo włosami i
przesadnym makijażem.
Gdy nikt nie otwiera
ł drzwi, zadzwonił ponownie i po chwili usłyszał trzask zasuwki.
Bogato rzeźbione drzwi otworzyły się i stanął twarzą w twarz z kobietą o płomiennorudych
włosach i oczach, które przypominały barwą morze. Hank nie był nigdy nad Morzem
Śródziemnym, ale patrząc w oczy nieznajomej, pomyślał o leniwych dniach w Mazatlan.
Starszy pan dobrze ją opisał.
– A wi
ęc dopiął swego – odezwała się.
– S
łucham?
–
Ściągnął tu pana przed przyjściem weterynarza. Jak tego dokonał?
– Prosz
ę pani – rzekł Hank, unosząc ze zdumieniem brwi – nie mam zielonego pojęcia, o
czym pani mówi.
– Czy pan Hank Craddock?
– Tak, pomy
ślałem, że...
– Przys
łał tu pana Charlie, prawda?
– Tak, ale...
Roze
śmiała się, co zwróciło uwagę Hanka na jej delikatne różowe usta i równe zęby.
Zgoda, była pięknością, opis Charliego pasował do niej jak ulał. Najpewniej oboje z Charliem
byli stuknięci.
– Prosz
ę, niech pan wejdzie, panie Craddock – powiedziała. – Myślę, że nas to oboje
przerasta.
– Czy m
ógłbym skorzystać z pani telefonu? – Hank postanowił wyrwać się z tego
zaczarowanego kręgu. – Telefon w mojej ciężarówce jest uszkodzony, a ja muszę pilnie
skory
gować zamówienie na okna.
– Co za zbieg okoliczno
ści. – Wciąż się uśmiechając, zaprosiła go do domu gestem ręki. –
Oczywiście, może pan skorzystać z telefonu. Najbliższy znajduje się w pracowni.
Id
ąc za nią wyłożonym terakotą holem, zauważył, że sięga mu pod brodę. W sam raz,
pomyślał, po czym skarcił się w duchu za tę myśl. W sam raz do czego? Gdzie mu do niej?
Jest właścicielką tego domu, co oznacza, że albo go odziedziczyła, albo jest kobietą robiącą
błyskawiczną karierę.
Pokaza
ła mu telefon, stojący na dębowym biurku.
– Prosz
ę bardzo. Będę w kuchni.
– Dzi
ękuję. – Gdy ruszyła w stronę drzwi, poczuł nagle nieprzepartą ochotę
kontynuowania rozmowy. –
Szkoda, że nie słyszała pani, co powiedział o pani Charlie –
wyrwało mu się, nim zdążył się ugryźć w język.
– Powt
órzył mi – odrzekła, rumieniąc się. – Musi mu pan wybaczyć. On naprawdę ma
dobre chęci, ale...
– Nie doceni
ł pani. – Hankiem wstrząsnęły jego własne słowa. – Ee... to znaczy, chciałem
powiedzieć... nie wspomniał, że jest pani taka młoda. – Nieprawda, stary. Powiedział, że jest
śliczną młodą kobietą, tylko ty mu nie uwierzyłeś.
– To te piegi. Nie jestem taka m
łoda, jak pan sądzi. Mam dwadzieścia siedem lat.
U
śmiechnął się, słysząc jej ton. Mogłoby się zdawać, że powierza mu straszliwą
taj
emnicę. Cóż, w jej wieku też uważał się za staruszka. Miała rację – piegi i wysokie, gładkie
czoło ujmowały jej przynajmniej pięć lat.
– Ten akcent – powiedzia
ł. – Pochodzi pani z innych stron, prawda?
– Newark, New Jersey.
– Co sprowadza pani
ą do Tucson?
Spodziewa
ł się, że odpowie mu, by pilnował własnego nosa, ale z jakiegoś powodu
zaspokoiła jego ciekawość.
– Przyjaciele poprosili mnie, bym zaopiekowa
ła się domem podczas ich nieobecności.
U
śmiechnął się z wyraźną ulgą.
– A ju
ż myślałem, że go pani odziedziczyła.
–
Ależ nie. – Odwzajemniła uśmiech.
Hank rozlu
źnił się. Podświadomie uważał ją za nieosiągalną, tymczasem wcale tak nie
było. Szybkie spojrzenie na jej lewą dłoń dostarczyło mu pożądanej informacji. Już zaczął
wyobrażać sobie, że mógłby ją zabrać na kolację i na tańce.
Lubi
ł tańczyć, choć trochę wyszedł z wprawy. W tamtych latach, gdy spotykał się z Sybil,
taniec stanowił jedyny możliwy do przyjęcia pretekst do przytulania się i poznawania
kobiecego ciała.
– Czy ta
ńczyła pani kiedyś swinga w wydaniu country? – spytał. – Jest typowy dla
naszych okolic. Warto to zobaczyć i...
U
śmiechnęła się, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Nie musi mnie pan zaprasza
ć, naprawdę. Pewnie Charlie pana o to poprosił, ale wcale
nie ma pan obowiązku wybawiania Roxie z rąk Douga Kelly’ego o szczurzej twarzy.
– Kogo? – Hank ba
ł się drgnąć, by nie spłoszyć jej dłoni. Gdy ją w końcu zabrała,
westchnął z żalem.
– Charlie nie wspomnia
ł o nim ani o legendzie związanej z dniem świętego Walentego? –
spytała.
– Najwyra
źniej wie pani znacznie więcej ode mnie. Charlie znalazł się przypadkiem w
okolicy budowy, akurat w chwili, gdy zepsuł się mój telefon, i zaproponował, bym zadzwonił
od pani.
– Czego pan dot
ąd nie zrobił – przypomniała mu.
– Rzeczywi
ście. Może zrobię to od razu, okna będą w drodze, a pani tymczasem opowie
mi o Dougu Kellym o szczurzej twarzy i dniu Walentego. To z pewnością interesująca
historia.
– Sk
ądże, idiotyczna, powinnam była powściągnąć mój zbyt długi język. Po prostu
myślałam, że to Charlie namówił pana, by mi pan zaproponował randkę.
– Nie, nic o tym nie wspomina
ł. Sądzę jednak, że to dobry pomysł. Co pani na to?
– Ja... zobaczymy. Prosz
ę załatwić telefon.
– Dobrze. – Wyj
ął portfel z tylnej kieszeni spodni i upuścił go, rozsypując na orientalnym
dywanie fotografie i wizytówki. – Do licha! –
Pochylił się, aby je pozbierać.
– Zdarza si
ę – powiedziała Roxie, schylając się, żeby mu pomóc.
H anka ucieszy
ła ta chwila bliskości. Podobał mu się zapach jej perfum. Pasował do niej,
był lekki, a zarazem gorzkawy.
Gdy podnios
ła się, podając mu upuszczone przedmioty, zdumiała go zmiana na jej
twarzy. Zniknął przyjazny uśmiech, a na jego miejscu pojawiła się obojętna mina kobiety z
gabinetu figur woskowych Madame Tussaud.
– Czy co
ś się stało? – spytał.
– Nic, czego bym si
ę nie spodziewała, panie Craddock. I nie sądzę, byśmy mogli się
jeszcze spotkać.
– Nie rozumiem.
– Nie szkodzi. A teraz przepraszam, musz
ę zaparzyć sobie kawę. Proszę zatrzasnąć drzwi
frontowe, gdy będzie pan wychodził. – Obróciła się na pięcie i wyszła z pokoju.
Hank nie m
ógł pojąć tej nagłej zmiany nastroju. Jaką straszliwą gafę mógł popełnić?
Kr
ęcąc głową, włożył wszystko z powrotem do portfela, z wyjątkiem potrzebnej mu
wizytówki. Co za dziwna kobieta z tej Roxie Lowel
l. Już myślał, że coś się zaczyna
nawiązywać między nimi, a tymczasem wykonała niespodziewanie w tył zwrot.
Prawdopodobnie wyszed
ł z wprawy w postępowaniu z kobietami. Przez ostatnie lata
spotykał się zaledwie z dwiema, i to starymi znajomymi. Nie musiał stosować żadnych
sztuczek. Gdy jednak spróbował uczynić znajomość bardziej intymną, zabrakło fascynacji
zmysłowej i skończyło się na niczym. Jego oczarowanie Roxie Lowell to zupełnie inna
historia.
A jednak nie wiedzie
ć czemu zmarnował szansę. Pokręcił głową i załatwiwszy szybko
sprawę, wyszedł cicho z domu, zatrzaskując drzwi.
Gdy w kilka minut p
óźniej Charlie wszedł do słonecznej kuchni, uśmiechając się i robiąc
perskie oko, Roxie wciąż tam siedziała. Popijała kawę, próbując opanować gniew.
– Co o nim s
ądzisz? – spytał, jak gdyby był pewny odpowiedzi.
– Mia
łeś rację co do jego wyglądu. Rzeczywiście, to cholerny przystojniak.
– I?
– I nic. Jest
żonaty.
– Na pewno nie. Nie nosi obr
ączki. Sprawdziłem to, zanim go tu wysłałem.
– Jak wi
ęc wyjaśnisz, że miał w portfelu zdjęcie z blondynką i dwójką dzieci?
– Roxie, chyba nie szpera
łaś w jego portfelu?
– Nie, upu
ścił portfel na podłogę i pomogłam mu pozbierać, to co się wysypało. Wtedy
zobaczyłam zdjęcie.
– Przecie
ż powiedział mi, że nie jest żonaty. Mógł się rozwieść.
– Mo
żliwe, ale rozwodnicy zwykle nie trzymają zdjęć byłych żon w portfelu.
Charlie postuka
ł się palcem wskazującym w brodę.
– Nie mog
ę uwierzyć, że się pomyliłem, ale proszę, przekonajmy się. – Podszedł do półki
i zdjął z niej książkę telefoniczną.
– Co zamierzasz?
– Zadzwoni
ć do niego do domu i poprosić panią Craddock.
– A co zrobisz, je
śli podejdzie do telefonu?
– Spr
óbuję sprzedać jej dywan lub lampę kwarcową. Nie martw się.
Roxie odstawi
ła kubek i wstała.
– Je
śli naprawdę zamierzasz to zrobić, pozwól, że będę słuchała z drugiego aparatu.
– Tylko nie zacznij kas
łać albo coś w tym rodzaju.
– Obiecuj
ę. Idę do pracowni. Zawołaj mnie, gdy już wykręcisz numer, wtedy podniosę
słuchawkę.
Wr
óciła do pokoju, w którym przed chwilą rozmawiała z Hankiem i na wspomnienie jego
obecności ciarki przebiegły jej po plecach.
Charlie mia
ł rację – jego oczy odzwierciedlały wizję przyszłych konstrukcji, projektów,
które istniały na razie tylko w jego wyobraźni. Roxie zauważyła w nich również z
zadowoleniem błysk zainteresowania, gdy patrzył na nią. Chętnie uwierzyłaby, że jest wolny,
że być może Charlie znalazł dla niej prezent na dzień Walentego, gdyby nie zdjęcie, które
wypadło mu z portfela.
– Podnie
ś słuchawkę! – zawołał Charlie z kuchni.
Roxie pos
łusznie wzięła do ręki słuchawkę i pomyślała, że przed chwilą trzymał ją przy
ustach Hank. Rzadko zastanawiała się przy pierwszym spotkaniu, jak też smakowałby
pocałunek z nowo poznanym mężczyzną, dziś jednak tak się właśnie stało.
W s
łuchawce odezwał się głos kobiety, mówiącej z hiszpańskim akcentem. To z
pewnością służąca. Kobieta na zdjęciu bez wątpienia była pochodzenia anglosaskiego.
– Czy mog
ę mówić z panią Craddock? – spytał Charlie. – To bardzo ważna sprawa.
Roxie poczu
ła, że za chwilę kichnie, i zaczęła masować palcem nasadę nosa.
– Nie ma
żadnej pani Craddock – odrzekła kobieta.
– Jak to? To chyba jaka
ś pomyłka. Pani Craddock miała przewodniczyć komitetowi
organizacyjnemu balu dla upośledzonych dzieci.
Roxie przys
łuchiwała się z uśmiechem pełnej inwencji paplaninie Charliego. Trzeba
przyznać, że ma poczucie humoru. W czasie weekendu, piorąc kilka należących do niego
drobiazgów, odkryła, że starszy pan nosi slipki w czerwone serduszka.
– To jakie
ś nieporozumienie – odpowiedziała kobieta śpiewnym głosem. – Pani Craddock
zmarła dwa lata temu.
Roxie wci
ągnęła głośno powietrze i zasłoniła szybko słuchawkę dłonią, po czym powoli
odłożyła ją na widełki, nie słuchając przeprosin Charliego. Zmarła! Jego jasnowłosa żona ze
zdjęcia nie żyje! Nigdy nie przyszłoby to jej do głowy, była przecież taka młoda...
Roxie przygryz
ła wargę. Biedne dzieciaki. Na zdjęciu są jeszcze takie małe i bezbronne –
chodzą dopiero do szkoły podstawowej. Dzięki Bogu, Hank wygląda na troskliwego i
dobrego ojca. Jak o
na go potraktowała! Rzecz jasna, nie miał pojęcia, czemu była taka
nieuprzejma.
– Teraz ju
ż wiesz? – spytał Charlie, opierając się o futrynę drzwi.
– Czuj
ę się okropnie. Byłam dla niego naprawdę niegrzeczna. Musiał pomyśleć, że jestem
sekutnicą.
– Mo
że przejdę się później i wszystko naprawię?
– Nie! Wygl
ądałoby to... och, nie wiem, co począć. Pewnie myśli, że oboje jesteśmy
zwariowani. –
Osunęła się na skórzany fotel przy biurku. – Rozsądnie myśląca osoba
zapytałaby go o zdjęcie, zamiast stroić fochy.
– Niewa
żne. Wyjaśnię mu wszystko.
– Charlie, to na nic. Nie mo
żesz usprawiedliwiać mnie jak dziecka. To ja muszę go
przeprosić. Tylko jak mam to zrobić w obecności jego pracowników?
– Pozw
ól mi wiec spróbować.
– Nie, mam lepszy pomys
ł. – Otworzyła szufladę biurka i zaczęła szukać papieru i pióra.
–
Napiszę list, jeśli zgodzisz się go zanieść. Przeproszę za moje nieuprzejme zachowanie i
zaproszę go na kolację, razem z dziećmi, żeby zobaczyły Como. Co ty na to?
– My
ślałem raczej o kolacji we dwoje przy świecach, z łagodną muzyką w tle – odparł
Charlie.
– Nie, nie zamierzam zaczyna
ć naszej znajomości w ten sposób. Poza tym, on ma dzieci,
a ja nigdy nie spotykałam się z dzieciatymi mężczyznami.
– Nigdy przedtem nie pracowa
łaś w ratuszu, a po czterech miesiącach awansowałaś.
– To zupe
łnie co innego – roześmiała się.
– Owszem, ale jeste
ś inteligentna, tolerancyjna i, oczywiście, pełna miłości. Poradzisz
sobie z dziećmi.
– Charlie, zbytnio wybiegasz naprz
ód. Bez wątpienia przeprosiny są niezbędne i kolacja
wyd
aje się dobrym rozwiązaniem.
– Ale...
– Pos
łuchaj. W grę wchodzi tylko kolacja w towarzystwie dzieci. Jeśli zaproszę go na
kolację przy świecach, to może oczekiwać, że wylądujemy w sypialni. Tego bym nie chciała.
Nie lubię pośpiechu w takich sprawach.
Charlie cofn
ął się, zaskoczony.
– Dobry Bo
że! Wcale się tego po tobie nie spodziewałem! Chyba muszę lepiej poznać
dzisiejsze obyczaje. Myślałem wyłącznie o tym, że mielibyście okazję lepiej się poznać,
gdybyście byli sami.
– Mo
że wcale się nie poznamy po tym, co zdarzyło się dziś rano. Pewnie nie przyjmie
zaproszenia.
– Och, nie s
ądzę. – Charhe uśmiechnął się tajemniczo.
– A w
łaśnie, że może. Uraziłam jego miłość własną, a mężczyźni tego nie lubią.
– Taki m
ężczyzna jak Hank jest ponad to. Wiem, że gdy ja... Cóż, w każdym razie nie
zapominaj o najważniejszym.
– To znaczy?
– Ko
ści zostały rzucone i twoja romantyczna przyszłość ustalona.
– Sk
ądże – zaprotestowała odruchowo, choć gdy myślała o Hanku, zapominała o
rozsądku. Ciepłe spojrzenie szarych oczu kazało jej dopuścić myśl, że być może Charlie ma
rację.
ROZDZIAŁ 3
Roxie napisa
ła cztery wersje, jak to określiła, „przeproszenia-zaproszenia”, zanim
wreszcie zadowoliło ją na tyle, że pozwoliła Charliemu zanieść je Hankowi Craddockowi.
Tym razem wybrał się bez Como, ponieważ spodziewali się w każdej chwili weterynarza.
Gdy Charlie wrócił, niosąc coś, co wyglądało na kawałek drewnianej konstrukcji, Roxie
machała właśnie na pożegnanie odjeżdżającemu doktorowi Babcockowi.
Poczeka
ła w drzwiach na Charliego.
– Mam nadziej
ę, że nie zacząłeś zbierać patyków. Mamy dość drewna opałowego i...
– Och, nie, moja droga. – Charlie poda
ł jej sporą sosnową deskę. – To odpowiedź od
Hanka.
– Czy ten facet nie m
ógł znaleźć kawałka papieru?
– Zaskoczy
łaś go. Zresztą przeczytaj.
Roxie przeczyta
ła na głos słowa, napisane starannym charakterem:
Mam nadziej
ę, że przeczytasz moją odpowiedź od deski do deski. Bądź moją
Walentynką.
Nie przejmuj si
ę porankiem. Nieporozumienia się zdarzają. Z przyjemnością
przyjmujemy twoje zaproszenie. Hank.
Roxie podnios
ła wzrok na Charliego, który przyglądał jej się z zadowoloną miną.
– Jeste
ś z siebie dumny? – spytała.
– Niesko
ńczenie. Aha, dałem mu twój numer telefonu na wypadek, gdyby chciał
zadzwonić. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
Roxie wzruszy
ła ramionami.
– C
óż, jeśli trafisz między wrony...
– Co maj
ą do tego wrony?
– To takie porzekad
ło. Musisz popracować nad swoim językiem, Charlie. Czasami
mogłoby się wydawać, że jesteś nie z tego stulecia.
– Czasami sam si
ę zastanawiam, co tu robię.
– S
łucham?
– Nic, nic, moja droga. Czy zamierzasz pos
łać mu walentynkową odpowiedź?
– C
óż, nie myślałam o tym. Poza tym jak mam przebić jego żart? – Podniosła do góry
deskę.
– Mo
że coś ci przyjdzie do głowy. A na razie chodźmy do domu – powiedział Charlie,
ujmując ją za łokieć. – Zmęczyły mnie trochę te spacery. Usiądźmy sobie w kuchni, opowiesz
mi o wizycie weterynarza. Nie zwróciłaś przypadkiem uwagi, czy miał obrączkę?
– Owszem, zwr
óciłam. Wszystko przez te twoje głupstwa. Miał.
– Nigdy za wiele ostro
żności. No, odwaliłem kawał porządnej roboty.
Roxie pokr
ęciła ze zdumieniem głową.
– Kto
ś mógłby pomyśleć, że wszystko zaaranżowałeś. To przypadek, że byłam akurat w
domu, gdy Hankowi zepsuł się telefon. W dodatku ty znalazłeś się na miejscu we właściwym
czasie. Czysty zbieg okoliczności.
Charlie usiad
ł na swoim ulubionym kuchennym krześle i otworzył usta, jak gdyby chciał
coś powiedzieć, po czym szybko je zamknął.
– Zamierza
łeś mnie przekonywać, że to wszystko czary, związane z dniem świętego
Walentego, prawda?
– Co
ś w tym rodzaju.
Roxie nala
ła do szklanek wody, którą trzymała w butelce w lodówce. Wkrótce po
przyjeździe do Tucson odkryła, że z kranów płynie letnia woda.
– Charlie, musisz si
ę pogodzić z tym, że jestem osobą myślącą racjonalnie, która wierzy
w fakty, a nie w bajki. Pewnie dlatego dostajesz co wieczór w skórę w szachy. – Uśmiechnęła
się odrobinę złośliwie.
– Kilka razy powali
łem cię na obie łopatki.
– Tak, ale kto wygrywa?
– Moja droga – odrzek
ł Charlie, popijając wodę – to dla mnie taka przyjemność patrzeć,
jak twoje oczy błyszczą radością zwycięstwa, że nie mam nic przeciwko przegranej.
– Och, Charlie. – Roxie roze
śmiała się i uścisnęła mu dłoń. – Jesteś naprawdę przemiły.
– Staram si
ę. A teraz powiedz mi, co z Como.
– No c
óż, miałeś raq’ę. Biednej Como przydałby się partner, obawiam się jednak, że musi
zaczekać na powrót Osbornow. Jestem dziewczyną z miasta i nawet gdyby Osbornowie dali
mi wolną rękę, nie odważyłabym się bawić w swatkę lamy. To zbyt ryzykowne.
– Czy my
ślisz, że Osbornowie mieliby coś przeciwko wyswataniu Como?
– Charlie, daj spok
ój. Musi ci wystarczyć odgrywanie roli Kupidyna wobec ludzi.
– Ale....
– Nie, Charlie. – Postuka
ła w deskę, leżącą na kuchennym bufecie. – Na dziś wystarczy.
Koniec dyskusji.
– Pami
ętaj, że to najważniejszy prezent walentynkowy, jaki kiedykolwiek dostałaś. Strzeż
go jak oka w głowie.
– Czy mam dzi
ś spać z nim pod poduszką?
– Mo
że.
– Charlie, przecie
ż żartuję.
– Poczekaj troch
ę, a przekonasz się, Roxie. Broń Boże nie wyrzucaj tego kawałka
drewna. Czy zdecydowałaś już, co mu wyślesz?
– Nie mog
ę nic wymyślić. Przepraszam, Charlie, ale muszę zadzwonić do pracy i
zawiadomić ich, że będę dopiero po południu. – Sięgnęła po słuchawkę i nagle wykrzyknęła:
– Mam!
– Co takiego?
– Wiem ju
ż, co dam Hankowi. – Pobiegła do sypialni po torebkę. – Muszę jeszcze iść do
sklepu –
wyjaśniła szybko Charliemu. – Trzymaj kciuki, żeby mieli to, czego potrzebuję.
– Trzymanie kciuk
ów nic nie pomoże, jeśli nie będę wiedział, o co chodzi.
– Nie szkodzi. Powiem ci p
óźniej – powiedziała, otwierając drzwi garażu. – Przygotuj mi,
proszę, kilka kanapek do biura. Za moment wracam.
– Z przyjemno
ścią, moja droga. Masz zamiar dostarczyć tę walentynkę osobiście?
– To konieczne.
– Kapitalnie, po prostu kapitalnie. – Charlie u
śmiechał się coraz szerzej.
Jad
ąc do sklepu z wyrobami czekoladowymi, Roxie rozmyślała o pełnych determinacji
usiłowaniach Charliego, by wprowadzić Hanka do jej życia. Nie miała pojęcia, czemu tak mu
na tym zależy. Może widok młodych szczęśliwych ludzi po prostu czynił jego życie
znośniejszym?
Zaczyna
ła zastanawiać się, co pocznie z Charliem po powrocie Osbornów. Po kilku
zaledwie dniach sp
ędzonych w towarzystwie starszego pana nie potrafiła wyobrazić sobie
jego p
owrotu do dawnego trybu życia. Rozważała nawet ewentualność zakupu domu lub
mieszkania w mieście, ale wówczas nie zostałoby jej wiele środków na utrzymanie Charliego.
Może rzeczywiście postąpiła wbrew logice, zabierając go do domu i przywiązując się do
nie
go. Osbornowie wracają dopiero za pół roku, a przez ten czas wiele się może zdarzyć.
Gdy wychodzi
ła ze sklepu ze swym czekoladowym zakupem, przypomniał się jej Doug.
Z pewnością ma dla niej jakiś prezent walentynkowy, a ona nie kupiła mu nawet kartki. W
d
odatku przez ostatnie trzy miesiące wszystkie sobotnie wieczory spędzali razem, a ona
umówiła się na najbliższą sobotę z innym mężczyzną, nieważne, że w towarzystwie jego
dzieci. Zdała sobie sprawę, że Doug po prostu ją znużył. Może potrzebny był ktoś w rodzaju
Hanka, żeby w końcu przejrzała na oczy.
Zaparkowa
ła obok ogrodzenia i rozejrzała się po placu budowy w poszukiwaniu Hanka.
Nigdzie go nie zauważyła. Wzięła paczuszkę z tylnego siedzenia i wysiadła z samochodu.
Onieśmielali ją mężczyźni zajęci pracą, na której kompletnie się nie znała. Postanowiła
jednak nie okazywać tego, brnąc przez koleiny, pozostawione w rozmiękłej ziemi przez
ciężarówki i ciągniki. Dzięki Bogu, nie była jeszcze w butach na wysokich obcasach i stroju
odpowiednim do pracy.
Wypatrzy
ła przystępnie wyglądającego mężczyznę i skierowała się ku niemu. Kilku
robotników oderwało się od zajęć i wlepiło w nią zaciekawione spojrzenia. Mężczyzna,
którego wybrała, montował okno. Widząc, że się do niego zbliża, odstawił je i spytał
uprzejmie:
– Czy mog
ę w czymś pani pomóc?
By
ła mu wdzięczna za ten sympatyczny gest.
– Szukam Hanka Craddocka – odpowiedzia
ła. Mężczyzna rzucił okiem na paczuszkę w
jej dłoni.
Czeka
ła na pytanie: O co chodzi? Gdy nie padło, postawiła mu dodatkowy plus za
taktowne zachowanie.
– Jest tam, w przyczepie – rzek
ł mężczyzna, wskazując głową kierunek. – Czy mam panią
do niego zaprowadzić?
– Dzi
ękuję. Poradzę sobie – powiedziała szybko. Pomyślała, że Hank z pewnością woli
rozpakować swój walentynkowy podarunek bez świadków. Może nawet ma w przyczepie
małą lodówkę. Jeśli nie, może się okazać, że jej pomysł wcale nie był taki dobry.
Omin
ęła stertę materiałów izolacyjnych i ruszyła w kierunku przyczepy ozdobionej z
daleka widocznym napisem: Przedsiębiorstwo Projektowo-Budowiane Craddocka. Pomyślała
o podwójnej odpowiedzialności, jaka spoczywa na Hanku – prowadzi własną firmę i
wychowuje dwójkę małych dzieci. Z pewnością ma niełatwe życie.
Zapuka
ła do uchylonych drzwi i usłyszała, jak Hank zapraszają do wejścia. Spotkali się
tyl
ko raz, ale zapamiętała męski timbre jego głosu.
– Du
żo szczęścia w dniu świętego Walentego – powiedziała, otwierając drzwi i wchodząc
do środka.
– Roxie! Co za mi
ła niespodzianka! – Wstał z uśmiechem, który uwidocznił drobne
zmarszczki w kącikach oczu. Nie miał na sobie kurtki, a wysoko podwinięte rękawy
dżinsowej koszuli odsłaniały umięśnione ramiona.
Patrz
ąc na przystojnego, silnego Hanka, Roxie zastanawiała się, jak mogła kiedykolwiek
uważać bladego i ulizanego Douga za atrakcyjnego mężczyznę.
– Twoja walentynkowa kartka by
ła bardzo dowcipna – zaczęła trochę niepewnie. Charlie
mógł wierzyć, że są sobie z Hankiem przeznaczeni, ale dla Roxie był to wciąż obcy
mężczyzna. Intrygujący, to pewne, ale obcy.
– Przesadzasz – odpowiedzia
ł. – Gdybyś widziała kartki od moich dzieci!
– Dosta
łeś walentynki od dzieci? Jakie to miłe.
– Owszem – rzek
ł miękko. – Mam wspaniałe dzieciaki. – Przyglądał jej się przez chwilę.
–
Wzruszyło mnie, że je również zaprosiłaś. Większość kobiet, które znam, nie zrobiłaby
tego.
Uważają, że Hilary i Ryan wiecznie plączą się pod nogami. I, szczerze mówiąc, mają
rację.
– Ryan i Hilary.
Ładne imiona. – Miała wyrzuty sumienia. Nie zaprosiła jego dzieci przez
wzgląd na nie, lecz po to, by trzymać Hanka na bezpieczną odległość, zanim się upewni,
czego spodziewa się po tej znajomości.
– My
ślę, że spodoba im się Como – dodała.
– Na pewno.
– Hm, ja... prosz
ę – powiedziała nagle, kładąc białe pudełko na jego biurku. – To coś w
rodzaju symbolu. Jeśli nie masz tu lodówki, to klapa.
– Naprawd
ę mi coś przyniosłaś?
Jego rozradowana mina poruszy
ła jej serce. Oto mężczyzna, który nie zatracił dziecięcej
umiejętności cieszenia się z niespodzianki.
Hank powoli zdj
ął wieczko pudełka.
– Czy dzia
ła lepiej od tego w mojej ciężarówce?
– spyta
ł z uśmiechem.
– Je
śli nie, zjem go.
– Nie ma mowy. Masz przed sob
ą zdeklarowanego czekoladoholika. Skąd o tym
wiedziałaś?
– Nie wiedzia
łam – odrzekła, szczęśliwa, że trafiła w dziesiątkę. – Postanowiłam zaufać
intuicji.
– Fantastyczne – powiedzia
ł Hank. – Nigdy w życiu nie miałem czekoladowego telefonu.
Nie miałem pojęcia, że coś takiego istnieje.
– Nie znasz tego ma
łego sklepiku niedaleko stąd? Mają foremki do czekolady w
najrozmaitszych kształtach.
– S
łyszałem o nim, ale nigdy nie miałem czasu do niego wpaść. Właśnie tam to kupiłaś?
– Uhm. Mam takiego fio
ła na punkcie czekolady, że odkryłam ten sklep w niecały tydzień
po przyjeździe do Tucson.
– Widocznie los chcia
ł – roześmiał się Hank – żebym poznał niektóre ciekawostki tego
miasta dzięki kobiecie z New Jersey. Założę się, że przegapiłem mnóstwo rzeczy.
Roxie ucieszy
ła się, że prawidłowo wymówił nazwę jej rodzinnego stanu.
– To nie twoja wina. Musisz by
ć ogromnie zajęty.
– Owszem, ale nale
ży cieszyć się tym, co człowieka otacza. Może uda ci się wyrwać mnie
z letargu?
– Sklep z czekolad
ą to jedyna niespodzianka, jaką miałam w zanadrzu.
– Chyba
żartujesz! Dziewczyna opiekująca się lamą i udzielająca schronienia takiemu
ekscentrykowi jak Charlie? À propos, kim jest ten facet? Twoim stryjecznym dziadkiem?
– Charlie jest... – Umilk
ła i spojrzała na zegarek. – O mój Boże! Pewnie zachodzi w
głowę, co też mi się przytrafiło. Muszę przecież iść jeszcze do pracy. Tobie też za długo już
przeszkadzam.
– Nie mam nic przeciwko temu – rzek
ł, a jego szare oczy potwierdziły, że to prawda. –
Gdzie pracujesz?
– W ratuszu.
– By
łem tam kiedyś.
– Mam nadziej
ę, że nic nie zbroiłeś?
– Nie. Sk
ładałem papiery, gdy zamierzałem się ożenić. Oczywiście, było to na wiele lat
przedtem, zanim zaczęłaś tam pracować.
– Taak. – Roxie, cho
ć ledwie znała Hanka, poczuła niemiłe ukłucie zazdrości namyśl o
szczęśliwych chwilach, które wtedy przeżywał. – Naprawdę muszę już iść. A więc
zobaczymy się w sobotę?
– Ciesz
ę się. – Uśmiechną} się do niej. – Dziękuję za telefon. Mam tu małą lodówkę, w
której mogę go przechować.
– To dobrze – powiedzia
ła, idąc ku drzwiom – ale przyrzeknij, że go zjesz, zamiast mu
się przyglądać. Czekolada jest pyszna.
– Zjem, zjem. Nie wystarczy
łoby mi silnej woli, by się powstrzymać. Z drugiej strony nie
mam ocho
ty niszczyć dowodu.
– Dowodu? – spyta
ła, przystając.
– Ze dzi
ęki naszemu spotkaniu ten dzień nabrał szczególnego znaczenia. Dużo szczęścia
w dniu świętego Walentego, Roxie.
– Nawzajem – odrzek
ła z uśmiechem. Gdy szła szybkim krokiem do samochodu, miała
ochotę gwizdać z radości. Jego ostatnie słowa rozproszyły jej nierozsądną zazdrość o żonę i
skierowały myśli ku teraźniejszości. W końcu to mężczyzna, który sprawdził się już kiedyś
jako kochający mąż. Może Charlie wie, co robi.
Roxie zaprosi
ła Hanka z dziećmi na piątą, żeby Ryan i Hilary mogli się pobawić z Como
przed zmierzchem. Zastanawiali się z Charliem przez cały tydzień nad menu – czy podać
hamburgery, żeby sprawić przyjemność dzieciom, czy też przyrządzić jej specjalność –
kurczaka z pieczarkami,
żeby zrobić wrażenie na Hanku. W końcu zdecydowała się na
pieczeń wołową – danie proste, lecz smaczne. Przynajmniej nie będzie musiała kręcić się po
kuchni, gdy przyjdą goście.
Charlie zmienia
ł koszulę w domku gościnnym, a Roxie wyszła właśnie spod prysznica,
gdy zadzwonił telefon. Rozległ się głos Hanka.
– Przepraszam ci
ę, Roxie, ale możemy się spóźnić. Mieliśmy tu coś w rodzaju... małego
wypadku.
– M
ój Boże, co się stało? Czy ktoś się zranił?
– Nie, nie. Hilary... sekund
ę.
Us
łyszała jakieś podniecone szepty, wreszcie Hank znów się odezwał.
– Jeszcze raz przepraszam. Moja córka ma pewien problem, ale nie pozwala, bym go
zdradził. Poza tym uparła się, że nie pójdzie z nami. Mógłbym ją zaciągnąć na siłę, ale nie
chcę zaczynać wieczoru w ten sposób. Spróbuję załatwić opiekunkę i zadzwonię do ciebie.
Roxie okr
ęciła sznur telefoniczny wokół palca.
– Czy to... z mojego powodu? Wiem,
że niektóre małe dziewczynki nie chcą, żeby ich
ojcowie...
– Nie, nic z tych rzeczy. Czyta
łem również o takich historiach, ale nie o to chodzi.
Sprawa jest znacznie prostsza. Hilary tak bardzo chciała przyjść do ciebie, że specjalnie się
wyszykowała na tę okazję.
Roxie dos
łyszała dziecięce protesty i zapewnienia Hanka, że nie zdradzi, co się stało.
– W ka
żdym razie – powiedział Hank do słuchawki – jej plan spalił na panewce.
– A je
śli nie uda ci się załatwić opiekunki?
– B
ądźmy dobrej myśli.
M
ózg Roxie pracował gorączkowo. Co też mogła nabroić Hilary? Makijaż można zmyć,
ubranie zmienić, a wiec musiała zmajstrować coś z włosami.
– Hank, czy mog
łabym z nią porozmawiać?
– Zobacz
ę, co da się zrobić. – Nastąpiła długa przerwa i znowu szepty.
– Halo? – odezwa
ł się wreszcie cienki głosik.
– Cze
ść, Hilary. Tu Roxie. Doprawdy bardzo mi przykro, że nie możesz przyjść i
z
obaczyć Como.
– Nie mog
ę, ponieważ wyglądam śmiesznie. Roxie szukała właściwych słów.
– Wiesz, Hilary, gdy mia
łam siedem lat, obcięłam sobie włosy. Myślałam, że to świetny
pomysł, ale efekt okazał się żałosny.
– I co wtedy zrobi
łaś? – padło po chwili pytanie. Bingo, pomyślała Roxie, a więc chodzi
o włosy.
– Moja mama pr
óbowała je wyrównać, ale niezbyt jej się to udało, zawiązała mi więc na
głowie śliczną chustkę. A ty masz jakieś ładne chustki?
– Mam jedn
ą, która należała do mojej mamy.
– Spr
óbuj ją zawiązać i przyjdź pobawić się z Como. Zapadła cisza, najwyraźniej Hilary
rozważała propozycję.
– Dobrze – zdecydowa
ła – jeśli będę mogła mieć chustkę na głowie przez cały czas.
– Oczywi
ście. Zatem do zobaczenia wkrótce.
– Pa.
Roxie roze
śmiała się, gdy Hilary odłożyła słuchawkę, nie troszcząc się o to, czy jej ojciec
ma jeszcze coś do powiedzenia. Gdy nie zadzwonił po raz drugi, Roxie wywnioskowała, że są
już w drodze. W pośpiechu skończyła się ubierać, po czym wróciła do kuchni, by zająć się
sałatą. Po chwili wszedł tam również sprężystym krokiem Charlie. Nieźle jak na mężczyznę,
który musi mieć co najmniej siedemdziesiąt pięć lat. Nie chciał nigdy zdradzić swego
dokładnego wieku, mówił tylko, że „przeżył zbyt wiele zim, by potrafiła je zliczyć”.
Pomy
ślała znów o trudnym położeniu Charliego, o tym, co by się stało, gdyby stracił
swoje nieprzeciętne zdrowie. Musi jakoś się nim zająć, ponieważ w krótkim czasie stał się jej
bliski jak ktoś z rodziny.
– Fiu, fiu, ale
ż pięknie się prezentujesz – wykrzyknął z zachwytem. – Ten sweter
morskiego koloru i spodnie idealnie pasują do twoich włosów i oczu.
Ucieszy
ł ją ten komplement, ponieważ chciała dobrze wyglądać. Biednej małej Hilary też
o to chodziło, pomyślała z sympatią i współczuciem. Może, jeśli się zaprzyjaźnią, pozwoli jej
użyć nożyczek do naprawienia szkody. Opowiedziała całą historię Charliemu.
– Ale przyjd
ą? – spytał, zaniepokojony.
– Tak, uda
ło mi się namówić Hilary. Poradziłam jej, żeby włożyła ładną chustkę.
–
Świetnie. – Charlie zatarł dłonie i uśmiechnął się do niej. – Czy w tym wypadku
posłużyłaś się rozumem, czy intuicją?
– Jednym i drugim po trosze – odrzek
ła, wkładając do lodówki miskę z sałatą. – Nie
martw się, Charlie, to twój wpływ.
– Nonsens. Zawsze mia
łaś intuicję, trzeba ci było tylko podpowiedzieć, żebyś jej użyła.
Rozleg
ł się dzwonek przy drzwiach. Spojrzeli na siebie. Roxie poprawiła włosy i
odetchnęła głęboko.
– Co ci mówi intuicja o dzisiejszym wieczorze, Charlie?
– My
ślę, że doskonałe będzie określenie z twojej kosmicznej ery. – Charlie przetarł
chusteczką złotą szpilkę.
– Mianowicie jakie? – spyta
ła, gdy szli razem ku drzwiom.
– Wszystkie systemy dzia
łają sprawnie.
ROZDZIAŁ 4
Roxie otworzy
ła ciężkie, rzeźbione drzwi i ujrzała całą trójkę. Przystojny mężczyzna o
wyrazistych rysach trzymał za rękę dziewczynkę w lawendowo-niebieskiej chustce
zawiązanej na głowie. Obok nich, dość blisko, by czuć się bezpiecznie, a jednocześnie na tyle
daleko, by zaakcentować niezależność, stał jasnowłosy chłopiec. Miał niepewną minę.
Ustawili się tak, jak gdyby chcieli zostawić miejsce dla jeszcze jednej osoby.
Roxie nagle u
świadomiła sobie, że chciałaby zająć to miejsce, stać się członkiem tej
rodziny. Jednak współczucie i instynkt opiekuńczy nie może zaważyć na jej znajomości z
Ha
nkiem. Powinna polubić go dla niego samego, a nie z powodu jego trudnej sytuacji
życiowej.
– Ciesz
ę się, że przyszliście wszyscy – powiedziała z uśmiechem. – Wejdźcie, proszę, i
poznajcie mojego przyjaciela, Charliego Hartmana.
– A to moje dzieci, Ryan i Hilary. – W g
łosie Hanka brzmiała wyraźna duma. –
Dzieciaki, poznajcie Roxie Lowell, od której dostałem czekoladowy telefon.
– Zjedli
śmy już słuchawkę – poinformowała Hilary. – Mnie było żal, ale oni stwierdzili,
że nie można trzymać czekolady w nieskończoność.
– Hilary! – szepn
ął Ryan, trącając siostrę łokciem. Rozejrzał się po pokoju z uprzejmym
zainteresowaniem dorosłego. – Widzę, że ma pani telewizor z dużym ekranem.
– To telewizor Osborn
ów, znajomych, których domem się opiekuję – wyjaśniła Roxie.
– Ryan pr
óbuje zmienić temat, ale ja naprawdę nie chciałam jeść czekoladowego
telefonu.
– Rozumiem. – Roxie u
śmiechnęła się do dziewczynki. Mała spryskała się obficie
perfumami na tę okazję, być może po to, by odwrócić uwagę od swoich włosów.
– Kiedy
ś dostałam na Wielkanoc czekoladowego zająca i wszyscy chcieli, żebym go
zjadła. – Hilary wróciła do tematu. – Ryan... – przerwała, by spiorunować brata wzrokiem –
... kazał mi odgryźć głowę. Ale ja nie mogłam.
– Masz dobre serduszko – rzek
ł Charlie, kiwając z aprobatą głową.
– Tak, a zaj
ąc rozpuścił się w końcu w szafie – skrzywił się Ryan. – Mama znalazła go
czwartego lipca w jej kapciach z króliczkami.
– C
óż – Roxie poczuła, jak zalewa ją znów fala współczucia dla całej trójki – skoro już
mowa o zwierzętach, to może zanim się rozbierzecie, pobiegniecie do ogrodu, żeby zobaczyć
Como?
– Bardzo ch
ętnie – odpowiedziała bez zastanowienia Hilary.
– Jasne – doda
ł bardziej powściągliwie Ryan. Wyraźnie starał się zachowywać dorośle.
– Zaprowadz
ę ich, Roxie, a ty skończ przygotowania do kolacji – zaproponował Charlie.
–
Świetnie, dziękuję. – Roxie musiała jeszcze przyprawić sos i nakryć do stołu.
– Ja pomog
ę Roxie – zaofiarował się Hank. – Zresztą poznałem już Como. Idźcie z
Charliem, dzieci.
Prosz
ę, jakie to proste, pomyślała Roxie, jak szybko zawarli sojusz. Tak wszystko
zaaranżowali, żeby walentynkowa para została przez chwilę sama. Nie miała nic przeciwko
temu, przyda im się trochę czasu dla siebie.
– Lubi
ę lamy – powiedziała Hilary, biorąc ufnie za rękę Charliego, jak gdyby znała go od
lat. –
Głaskałam kiedyś jedną w zoo. Są milutkie.
– My
ślę, że Como również polubi was oboje – zapewnił Charlie, prowadząc ich do
ogrodu.
Roxie odprowadzi
ła ich wzrokiem, próbując odgadnąć, jakiego rodzaju szkody kryje
chus
tka. Ciemna grzywka wyglądała normalnie. To dobrze, tutaj najtrudniej coś poprawić.
– Pomys
ł z chustką był genialny. Dziękuję – powiedział Hank. – Mam nadzieję, że nie
będzie ci przeszkadzało, jeśli usiądzie w niej do kolacji. Wymogła na mnie obietnicę, że jej na
to pozwolę.
Po raz pierwszy, odk
ąd Hank wszedł z dziećmi do jej domu, Roxie odważyła się
poszukać jego spojrzenia. Było ciepłe i pełne uczucia. Roxie mocniej zabiło serce.
– Hilary mo
że jeść kolację nawet owinięta w prześcieradło. To mi nie przeszkadza. Mam
nadzieję, że w końcu zaufa mi i pozwoli sobie pomóc.
– W
ątpię, by udało ci się cokolwiek naprawić – roześmiał się cicho Hank.
– Nigdy nie wiadomo. Mam wpraw
ę w posługiwaniu się nożyczkami. Może uda mi się
jakoś wyrównać włosy.
– Lepiej nie m
ówmy o tym, bo opowiem ci całą historię, a dałem jej słowo honoru, że
tego nie zrobię.
– Teraz ja umieram z ciekawo
ści, co też mogła nabroić, ale szanuję cię za to, że jesteś tatą
dotrzymującym słowa.
– Dzi
ęki. Byłaby wściekła, że się wygadałem, i długo nie dałaby mi spokoju. Hilary jest
pamiętliwa i łatwo nie wybacza.
– Ja te
ż taka jestem – pokiwała ze zrozumieniem głową Roxie. – Dlatego gdy
pomyślałam, że jesteś żonaty... zresztą, nieważne. Może zdejmiesz kurtkę, skoro nie idziesz
oglądać Como?
– Ch
ętnie. Rozumiem, że miałaś przykre doświadczenia?
– Tak. Ale zostawmy teraz ten temat. – Wzi
ęła od niego kurtkę i powiesiła ją w szafie,
przesuwając lekko palcami po miękkim złotawym zamszu. Odwróciwszy się, spostrzegła, że
ma na sobie stare spodnie kolor
u khaki i jasnobrązową koszulę z rozpiętym kołnierzykiem.
Nagle zapragnęła wtulić się w jego ramiona i pocałować na przywitanie. Zamiast tego
zaproponowała mu drinka.
– Poprosz
ę o burbona, jeśli masz – odrzekł – ale tylko przed kolacją, ponieważ jestem
samochodem.
– Napijemy si
ę w kuchni. Mam tam jeszcze coś do zrobienia, a ty będziesz mógł
obserwować przez okno, jak Charlie radzi sobie z dziećmi.
– Dobrze, ale my
ślę, że o to nie musisz się martwić. Nigdy nie widziałem, żeby Hilary
wzięła od razu za rękę kogoś obcego.
– Charlie
łatwo nawiązuje kontakt z ludźmi – powiedziała Roxie, wyjmując butelkę
burbona z kredensu. –
Podbił moje serce w ciągu pięciu minut.
– M
ówisz, jak gdybyś znała go krótko. Czy dostałaś go z dobrodziejstwem inwentarza
razem z domem
, tak jak lamę?
– Nie wiem, jak zareagujesz na moj
ą opowieść o Charliem – zaczęła. – Spotkałam go
pierwszego dnia w pracy. – Umilk
ła, wyjmując lód z zamrażalnika.
– Poczekaj, ja to zrobi
ę. – Hank wziął od niej plastykową tackę i jednym szybkim ruchem
wytrząsnął z niej kostki lodu. – A więc Charlie pracuje w ratuszu?
– Nie, ale przychodzi tam codziennie. – Roxie w
łożyła lód do szklanek i spytała: – Jak
mocny?
– S
łaby.
Wla
ła po odrobinie burbona do szklanek i dopełniła je zimną wodą z lodówki. Chciała
podać szklankę Hankowi, gdy nagle cofnęła rękę.
– To idiotyczne – powiedzia
ła, kręcąc głową. – Nie spytałam cię nawet, jak zwykłeś pić
burbona.
– W
łaśnie tak. – Hank wziął szklankę i czekał, aż Roxie podniesie swoją. – Kieruj się
dalej intuicją w postępowaniu ze mną, a prawdopodobnie zawsze trafisz w dziesiątkę.
– Nie rozumiem. – Popatrzy
ła na niego ze zdumieniem.
–
Łatwo mnie rozszyfrować.
– Nie, wspomnia
łeś coś o intuicji.
– Ach, tak – u
śmiechnął się. – Często kieruję się intuicją, ty zaś mówiłaś, że na
pierwszym miejscu stawiasz rozum.
– Bo tak jest, Hank.
– Czemu wi
ęc nie spytałaś mnie, z czym lubię pić burbona?
– Nie wiem.
– Intuicja?
Podda
ła się z uśmiechem. Rozum nie miał nic wspólnego z jej stosunkiem do Hanka
Craddoc
ka, a jednak jego obecność tutaj była czymś naturalnym i właściwym. Czuła się tak
jak kiedyś, gdy będąc jeszcze dzieckiem, sadowiła się w słońcu na parapecie okiennym z
książką, którą od dawna pragnęła przeczytać.
– Moja intuicja podpowiada mi r
ównież, że będę cię bardzo lubiła – przyznała.
– Moja mówi mi to samo o tobie. –
Stuknął lekko szklanką o jej szklankę. – Za naszą
intuicję.
Skin
ęła głową i upiła łyk burbona.
– Mia
łaś coś jeszcze do zrobienia, prawda?
– Tak – odpowiedzia
ła, niechętnie wyrywając się z zaczarowanego kręgu. – Sos do
pieczeni.
– Czy mog
ę ci pomóc?
– To zaj
ęcie dla jednej osoby. Będzie mi miło, jeśli dotrzymasz mi towarzystwa.
– Ch
ętnie. Nie ma nic przyjemniejszego od ciepłej kuchni i smakowitych zapachów. No,
prawie nic.
Roxie szybko pochyli
ła się nad piekarnikiem, by ukryć rumieniec, który wywołała ta
uwaga.
– Jak radz
ą sobie dzieci? – spytała.
–
Świetnie. Ryan prowadzi Como, a Hilary jeździ na niej. Mają doskonałą zabawę.
– To dobrze. – Roxie wyj
ęła pieczeń i położyła ją na półmisku.
– Jeszcze mi nie powiedzia
łaś, kim jest Charlie.
– W
łóczęgą – odrzekła po chwili. Postanowiła nie owijać niczego w bawełnę.
– Co takiego?
– Nie
żartuję, Hank. Zanim sprowadziłam go tutaj, mieszkał na ławce w parku. Czy nie
zauważyłeś, że jego ubrania są zniszczone?
– Jasne. Starsi ludzie cz
ęsto przywiązują się do swoich rzeczy i noszą je, póki niemal z
nich nie spadną.
– Roze
śmiał się. – Zresztą nie tylko starsi. Sam mam dżinsy, całe w dziurach, z którymi
nie mogę się rozstać.
– Przyjrza
ł jej się uważnie. – Naprawdę mieszkał w parku?
– Naprawd
ę. – Roxie upiła drinka. – Gdy zaczął padać śnieg, przestraszyłam się, że
zamarznie na
śmierć na swojej ławce. Zaprosiłam go więc, by zamieszkał w domku
gościnnym Osbornów.
– Niech mnie licho. Co ty o nim
– Niewiele, je
śli masz na myśli fakty. Jednak mam pewność, że ten człowiek nie
skrzywdziłby muchy – odparła Roxie, idąc za jego spojrzeniem. – Dzieci są z nim bezpieczne.
Daję za to głowę.
wiesz? – Hank wyjrza
ł ponownie przez okno.
– Jestem sk
łonny ci uwierzyć, widząc, jak garną się do niego. Como też go lubi. Trudno
nie ufać komuś, kogo lubią dzieci i zwierzęta.
– Poza tym jest taki romantyczny – doda
ła Roxie.
– Pozna
łam Charliego mojego pierwszego dnia w pracy, gdy przyniósł czerwoną różę.
– Co zrobi
ł?
– Ka
żdego dnia, odkąd tam pracuję, przynosi czerwoną różę i wkładają do wazonu.
Mówi, że to na szczęście dla przyszłych małżonków.
– Zdumiewaj
ące. – Hank potrząsał swoją szklanką.
– Sk
ąd bierze pieniądze na kwiaty, skoro jest bez grosza?
– Nikt,
łącznie ze mną, nie miał odwagi zapytać go o to. Może otrzymuje jakiś zasiłek.
– A czy przypadkiem nie... hm, nie przyw
łaszcza sobie gdzieś tych róż?
– Nie Charlie. – Roxie pokr
ęciła głową. – Jestem przekonana o jego uczciwości.
– Nigdy nie zapomn
ę naszego pierwszego spotkania. Myślałem, że to któryś z
m
ieszkańców przyszedł z interwencją. Tymczasem on pochwalił moją pracę i zasugerował, że
ma to coś wspólnego z moim nazwiskiem.
– Wiem. Nie omieszka
ł zrobić uwagi na ten temat, gdy zobaczył je po raz pierwszy na
tablicy informacyjnej. Przykłada ogromną wagę do nazwisk.
– Wobec tego musia
ł ci powiedzieć, co oznacza twoje.
Nie patrz
ąc na niego, Roxie wyjęła mąkę z szafki.
– Owszem, powiedzia
ł.
– I?
– To wszystko jest idiotyczne, nie uwa
żasz? – Zaprawiła sos mąką rozbełtaną w wodzie.
– Pewnie tak, mimo to jestem ciekaw. , – No, dobrze. – Roxie nie podnosi
ła oczu znad
brytfanny. –
Według niego Lowell oznacza kochana – powiedziała cicho.
– S
łucham? Nie dosłyszałem.
– Kochana – powt
órzyła nieco głośniej.
– Hm.
Poczu
ła mrowienie w karku. Wiedziała, że Hank patrzy na nią i bała się odwrócić, by go
na tym nie przyłapać.
– Nie uwa
żasz tego za dziwny zbieg okoliczności? Według Charliego moje nazwisko
znaczy przepełniony miłością. – Teraz słyszała jego głos z bliska.
– Tak, ale to czysty przypadek. – By
ła pewna, że wcale tak nie jest.
– Kochana – powt
órzył Hank z upodobaniem.
–
Ładnie brzmi i pasuje do ciebie, Roxie. A co, zdaniem Charliego, jeśli dwoje ludzi o
takich nazwiskach spotka się w dzień świętego Walentego?
K
ątem oka widziała, że Hank stoi tuż obok niej. Zebrała się na odwagę i popatrzyła mu w
oczy.
– Och, jak
łatwo przewidzieć, uważa, że jesteśmy sobie przeznaczeni. – Starała się mówić
lekkim tonem, ale słowa więzły jej w gardle.
– To interesuj
ące.
– To... oczywi
ście, szalony pomysł – wyszeptała, bojąc się poruszyć. Coraz wolniej
mieszała sos.
Hank odetchn
ął głęboko i odstawił szklankę.
– Szkoda,
że nie znam cię trochę dłużej, Roxie.
– Dlaczego?
– Poniewa
ż zamierzam cię pocałować, a niezależnie od tego, co myśli na ten temat
Charlie, zapewne uważasz, że na to jeszcze za wcześnie.
Łyżka wyślizgnęła się jej z drżących palców i wylądowała z pluskiem w sosie.
– Nie... nie wiem, co my
śleć o tym wszystkim.
– Nie przejmuj si
ę. Ja również. – Przyciągnął ją delikatnie do siebie. – Z wyjątkiem tego,
że pragnąłem cię dotknąć od pierwszej chwili. – Ujął ją pod brodę i przybliżył twarz do jej
twarzy.
Roxie wspar
ła lekko dłonie o jego pierś, czując miłe ciepło.
– Ja te
ż o tym myślałam – przyznała cicho, patrząc mu w oczy i przesuwając mocniej
dłońmi po jego ramionach. – Tłumaczyłam jednak sobie, że prawie się nie znamy.
– Ale mamy wra
żenie, że jest zupełnie inaczej, prawda? Kiwnęła twierdząco głową.
– Wszystko jest jak trzeba – powiedzia
ł cicho, przyciągając ją jeszcze bliżej.
Z bij
ącym sercem Roxie przymknęła oczy i czekała na dotyk jego warg. Poczuła lekkie
muśnięcie oddechu i zapach burbona. Otoczyła ramionami szyję Hanka i właśnie w chwili,
gdy ich wargi się zetknęły, dobiegł ich jakiś hałas od strony podwórka. Odskoczyli od siebie
jak oparzeni i rzuciwszy się ku przeszklonym drzwiom do ogrodu, omal nie zderzyli się z
Hilary.
– Moja chustka, moja chustka! – zawo
łała płaczliwym tonem dziewczynka i przebiegła
pędem przez kuchnię, szukając jakiegoś ustronnego kącika. – Nie patrzcie na mnie!
– Hilary! – powiedzia
ł Hank surowym tonem. – Wracaj natychmiast i...
– Nie mog
ę! – wykrzyknęła i wpadła do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.
– M
łoda damo, nie wolno ci się tak... – Hank podążył za nią.
– Poczekaj. – Roxie chwyci
ła go za ramię. – To mój pokój. Nie ma tam niczego, co
mogłaby popsuć. Pozwól jej odzyskać godność.
Do kuchni weszli Charlie z Ryanem, wymieniaj
ąc uwagi o wypadku.
– To nie by
ła moja wina – zastrzegł się Ryan.
– Oczywi
ście – zgodził się Charlie. – Nie mogłeś wiedzieć, że Como zainteresuje się
chustką.
– Ani twoja – doda
ł lojalnie Ryan.
– Nie, takie rzeczy si
ę zdarzają. Z pewnością nie można również winić Como.
– Czy ju
ż rozgrzeszyliście wszystkich? – roześmiała się Roxie.
– Tak bardzo chcia
łem, żeby wszystko poszło gładko. – Charlie miał zmartwioną minę. –
Czy bardzo się zdenerwowała?
– C
óż...
– Jasne,
że tak. Biedactwo. Każdy by się zdenerwował, gdyby tak sobie zniszczył włosy.
– Ju
ż wiem – odezwał się Ryan – będziemy udawać, że nic nie zauważyliśmy.
– To mi
ło z twojej strony, że troszczysz się o uczucia Hilary – powiedział Hank. –
Wątpię, by w to uwierzyła. Przecież wie, że jej sekret się wydał.
– Ale co si
ę stało? – spytała Roxie. – Czy próbowała rozjaśnić włosy?
– M
ówiłem jej, że to głupi pomysł – wyjaśnił Ryan. – Musiałem jechać na rowerze do
sklepu, żeby kupić jej to świństwo, ponieważ na razie nie wolno jej tam jeździć samej.
– Hilary zaproponowa
ła mu niezłą łapówkę – dodał Hank. – Odbyliśmy z Ryanem
poważną rozmowę, jak ma postępować w podobnych wypadkach w przyszłości.
– Nie pos
łuchałbym jej, gdybym wiedział, jak narozrabia. Poza tym to draństwo okropnie
śmierdzi. Załatwiła tym całą łazienkę i siebie. Dlatego tak się wyperfumowała.
Nagle Roxie poczu
ła zapach spalenizny.
– Mój sos! –
wykrzyknęła, podbiegając do kuchenki. Za późno. Substancja, która
przylgnęła do dna patelni, w niczym nie przypominała smakowitego brązowego sosu.
– Tak mi przykro – powiedzia
ł Hank, zbliżając się do niej. – Jestem pewien, że mięso
będzie pyszne nawet bez sosu.
Podnios
ła na niego oczy, wspominając minioną chwilę.
– Bior
ąc pod uwagę wszystko inne, nie ma to najmniejszego znaczenia.
– Rzeczywi
ście. – Przytaknął miękko.
Roxie sta
ła, uśmiechając się do niego, dopóki nie przypomniała sobie, że nie są sami.
Zerknąwszy przez ramię, spostrzegła, że Charlie i Ryan przyglądają im się z
zainteresowaniem.
– Mo
że nakrylibyście do stołu? – spytała, odsuwając się od Hanka. – Serwetki są w
górnej szufladzie kredensu w jadalni. Potrzebne nam będzie masło, sól i pieprz. Och, jeszcze
mleko dla Ryana i Hilary i woda z lodem dla reszty. Kawę zaparzę później.
– Chod
ź, stary – powiedział Charlie, obejmując chłopca ramieniem i prowadząc go do
jadalni. –
Zostaliśmy zaprzęgnięci do roboty.
– Ho, ho! – odezwa
ł się Hank po ich wyjściu. – Nie miałem pojęcia, że masz takie
zdolności przywódcze.
– Czas skierowa
ć nasze spotkanie na właściwe tory. Obiecałam nakarmić twoją rodzinę, a
Ryan wygląda na bardzo głodnego.
– On zawsze tak wygl
ąda. Masz rację, musimy zaopiekować się naszym stadkiem. Myślę,
że następnym razem obędzie się bez dodatkowych atrakcji.
Na my
śl o „następnym razie” na policzki Roxie wypłynął rumieniec. Pochyliła się więc
nad lodówką. Wyjęła z niej sałatę oraz sos i podała Hankowi.
– Prosz
ę, wymieszaj to, a ja porozmawiam z Hilary.
– Nie musisz tego robi
ć. Pewnie woli, żeby ją zostawić w spokoju.
– By
ć może, ja jednak spróbuję namówić ją, by zjadła z nami. O ile, oczywiście, nie masz
nic przeciwko temu.
– Ale
ż skąd! Nie mogę ci tylko zagwarantować, że będzie w dobrym humorze.
– A co mo
żna zagwarantować, jeśli chodzi o dziecko? Pamiętam, że ja też nie byłam
aniołkiem.
– Szkoda,
że cię wtedy nie znałem.
– Ale wtedy nie byliby
śmy tutaj, prawda?
– C
óż za logika!
– Uhm. No, zajmij si
ę sałatą, a ja Hilary.
– Mam nadziej
ę, że wrócisz szybko.
– Ja te
ż.
– Roxie, jest co
ś, o czym powinnaś wiedzieć. Hilary chce rozjaśnić włosy, żeby się
upodobnić do matki.
– Och. – Roxie zrobi
ło się głupio, że Hank wspomina swą żonę w chwilę po tym, gdy
przyznał się, iż pociąga go inna kobieta. – Potrafię to zrozumieć – powiedziała, dumna ze
swego uprzejmego tonu.
– Twoja
żona była bardzo piękna.
– Owszem.
Roxie posmutnia
ła, choć nie mogła się przecież spodziewać innej odpowiedzi. Zresztą
miałaby mu ją za złe. Ważne, że nie jest podobna z urody do jego zmarłej żony. Przynajmniej
ma pewność, że Hank akceptuje ją taką, jaka jest.
– Zobacz
ę, co uda mi się wskórać u Hilary.
– Dzi
ęki.
Roxie podesz
ła do drzwi swojej sypialni i zapukała.
– Kto tam? – spyta
ła Hilary.
Biedne dziecko, musi pods
łuchiwać, co się dzieje w drugiej części domu, pomyślała
Roxie. Wiedziała, oczywiście, że rozmawiają o niej i jej włosach. Na szczęście mury są
grube.
– To ja, Roxie. Czy mog
ę wejść?
– Czy to twój pokój?
– Tak, ale nie musisz mnie wpuszcza
ć, jeśli nie chcesz.
– Domy
ślałam się, że to twój pokój. Pachnie tobą.
– Mam nadziej
ę, że to dobrze – uśmiechnęła się Roxie.
– Dobrze. Pachniesz o wiele
ładniej ode mnie. – Hilary była wyraźnie bardzo
nieszczęśliwa.
– Hilary, chcia
łam porozmawiać o tym, jak doprowadzić do porządku twoje włosy.
– Tatu
ś powiedział, że nic nie da się zrobić, że muszą odrosnąć. Potrwa to pewnie do
czwartej klasy. Do tego czasu chyba nie będę chodziła do szkoły.
Jej g
łos brzmiał tak poważnie, że Roxie musiała zasłonić ręką usta, żeby się nie
roześmiać.
– Hilary, tatusiowie s
ą wspaniali, ale nie znają się na takich sprawach. Nie sądzę, żebyś
musiała czekać, aż włosy odrosną.
– Naprawd
ę? – Nadzieja wyraźnie ożywiła Hilary.
– Naprawd
ę. Pozwolisz mi zobaczyć?
– Dobrze. –
Hilary otworzyła drzwi.
– Usi
ądźmy na łóżku i porozmawiajmy – zaproponowała Roxie, biorąc ją za rękę i
prowadząc w głąb pokoju.
– Dobrze – powiedzia
ła znów Hilary. – Co powiesz na moje włosy?
Roxie przyjrza
ła się uważnie dziewczynce i zdumiała. Włosy Hilary pokrywały łaty w
czterech kolorach –
od dziwnego pomarańczowego do ciemnobrązowego.
– I co? – Hilary podnios
ła na Roxie zmartwiony wzrok.
– My
ślę, że się uda. – Roxie modliła się o to w duchu. – Moja znajoma, która pracuje w
salonie piękności, na pewno ufarbuje rozjaśnione pasma na twój naturalny kolor i nic nie
będzie widać.
– Och, nie! – wykrzykn
ęła Hilary. – Chcę rozjaśnić wszystkie. Nie chcę mieć ciemnych
włosów!
– Aha! – Roxie zacz
ęła dostrzegać rozmiary problemu. Wizyta u fryzjera byłaby
kosztowna, ale Roxie przypuszczała, że Hank chętnie wyłożyłby pieniądze, aby tylko w jego
domu znów zapanował spokój, a mała skończyła trzecią klasę. Nie wyglądał jednak na ojca,
który zgodzi się, by jego córka stała się w wieku ośmiu lat „szałową blondynką”.
– Czy w salonie pi
ękności mogą rozjaśnić mi włosy na jednakowy kolor? – nalegała
Hilary.
Roxie zawaha
ła się. Wkroczyły na śliski teren.
– Chyba tak, ale trwa
łoby to długo, kilka godzin. Trzeba siedzieć bardzo spokojnie, a
przyjaciółka mówiła mi, że ten środek szczypie w skórę. Nie wydaje mi się, żebyś chciała
przez to wszystko przejść.
– W
łaśnie, że tak. Mogę siedzieć nawet przez dwa dni, jeśli będzie trzeba.
– Hilary, twój naturalny kolor jest bardzo
ładny.
– M
ówisz jak tatuś – rzekła Hilary z rozgoryczeniem. – On nic nie rozumie. Jemu jest
dobrze z ciemnymi włosami, ale mnie nie.
– Wiesz co, porozmawiam o tym z twoim tatusiem.
– Czy powiesz mu,
że będę o wiele ładniejsza w jasnych włosach?
– Nie, poniewa
ż nie wyobrażam sobie, żebyś mogła wyglądać jeszcze ładniej.
– Ale
ż mogę – odpowiedziała poważnie dziewczynka.
– Powiem mu,
że trzeba koniecznie coś zrobić. Ja też nie chciałabym pójść do szkoły w
takim stanie. Co powiesz teraz na kolację?
– Jestem g
łodna – przyznała Hilary. Spojrzała błagalnym wzrokiem na Roxie. – Ja
naprawdę bardzo chcę być blondynką.
– Wiem, kochanie – Roxie przytuli
ła ją do siebie.
– Porozmawiam p
óźniej z tatusiem. A teraz chodźmy coś zjeść, dobrze?
– Chyba tak. Czy po
życzysz mi chustkę?
– Ch
ętnie, ale chyba nie jest potrzebna.
– Wygl
ądam śmiesznie, poza tym mogę ją ubrudzić.
– No to jej nie wk
ładaj. Jesteś wśród przyjaciół.
– Ryan nazwa
ł mnie punkiem.
– Powiemy mu,
żeby tego nie robił – obiecała Roxie, wstając.
– Dzi
ękuję. – Hilary zeskoczyła z łóżka i podeszła do komódki. – Czy dostałaś to od
mojego taty?
– Wzi
ęła do ręki kawałek deski.
– Owszem, to taki
żart. – Roxie nie chciała, żeby Hilary wyciągnęła zbyt daleko idące
wnioski.
– On ci
ę lubi, prawda?
– Chyba tak – odpar
ła Roxie. – Czy to dobrze?
– Dobrze. – Hilary od
łożyła prezent od Hanka. Roxie odetchnęła z ulgą, mając uczucie,
że zdała ważny egzamin.
– Lubisz ciasto czekoladowe? – spyta
ła, pewna odpowiedzi.
– Nie lubi
ę. Po prostu uwielbiam.
– No, to chod
źmy zjeść najpierw kolację, żebyś mogła go spróbować.
– Hurra! Ciasto czekoladowe! – Hilary schwyci
ła Roxie za rękę i pociągnęła ją
korytarzem. –
Prędko! – Właściwie wpadły na Hanka.
– Szed
łem zobaczyć, co się z wami stało.
– Dyskutowa
łyśmy – wyjaśniła Hilary. – Roxie zamierza odbyć z tobą rozmowę na temat
rozjaśniania włosów. Biegnę do stołu. Cześć!
– Hank, ja... – Roxie prze
łknęła nerwowo ślinę.
– Niewa
żne – powiedział, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Pogadamy o tym później.
Musimy znaleźć trochę czasu tylko dla siebie. Nie dokończyliśmy pewnej sprawy.
ROZDZIAŁ 5
Charlie zabawia
ł wszystkich przy kolacji opowieściami o egzotycznych miejscach i
ludziach. Zaimponował nawet Roxie, wspominając o swoim spotkaniu z księciem oraz
księżną Windsoru na przyjęciu w Nowym Jorku wiele lat temu, a także z Clarkiem Gable i
Carole Lombard podczas gali w Hollywood. Roxie, tak jak i pozostali uczestnicy kolacji, z
ciekawością słuchała Charliego. Ilekroć jednak napotkała wzrok Hanka, wspominała nie
spełniony pocałunek.
Jeszcze troch
ę, a zatraciłaby się w ramionach Hanka, nie zastanawiając się nad
konsekwencjami. Przytulna kuchnia, domowy nastrój i odrobina alkoholu spowodowały, że
przestała się kontrolować. Jednak po pewnym czasie zaczęła zastanawiać się nad intencjami
Hanka.
Dlaczego nie prze
żywała podobnych wątpliwości, całując się z Dougiem Kellym? Po
prostu nie obawiała się, że straci dla niego głowę. Z Hankiem to zupełnie co innego.
Rozbudzi
ł w niej od razu tak silne emocje! Co się stanie, gdy się na nim zawiedzie? Miała
za sobą bolesne doświadczenia. Wyjechała z New Jersey, odważając się porzucić mężczyznę,
którego kochała. Przez sześć miesięcy okrzepła i odzyskała równowagę. Przysięgła sobie, że
nigdy więcej nie będzie tak nieostrożna. Tymczasem w ramionach Hanka szybko zapomniała
o danej sobie obietnicy.
Teraz przed pope
łnieniem głupstwa chroniła ją obecność Charliego oraz dzieci. Jutro rano
zastanowi się nad całą sytuacją, zdecydowała, i od razu poczuła się raźniej. Jednak Ryan
nieświadomie zburzył jej pewność siebie.
– Czy masz magnetowid? – spyta
ł, kończąc drugi kawałek ciasta czekoladowego.
– Tak – odpowiedzia
ła Roxie – ale nie mam zbyt wielu kaset.
–
Żadnych filmów?
– Wy
łącznie filmy z podróży Osbornów do Europy i Afryki. Widziałam je i prawdę
mówiąc, są trochę nudne.
– Nigdy nie ogl
ądałem filmu na takim dużym ekranie. Koledzy opowiadali mi, że to coś
fantastycznego.
– Ryan sugeruje nam w sw
ój niezbyt subtelny sposób, że na ukoronowanie wieczoru
powinniśmy wypożyczyć kasetę z jakimś filmem – wyjaśnił Hank.
– Tak! To by
łoby bombowo! – wykrzyknął Ryan.
– C
óż, myślę, że to da się załatwić.
– Wypo
życzcie coś z szybką akcją, może „Top Gun”.
– Nie, lepiej bajk
ę rysunkową – zaprotestowała Hilary.
– Tylko prosz
ę bez kłótni. Jeśli obiecacie, że będziecie zgodni, wypożyczymy coś dla
was.
– Mo
że pojedziesz z Charliem, a ja tymczasem posprzątam? – zaproponowała Roxie.
– Roxie, moja droga, przecie
ż wiesz, że nie znam się na współczesnych filmach. Poza
tym napracowałaś się już w kuchni. Pojedź, a my z dziećmi wszystko sprzątniemy i
pozmywamy.
– Ale... – Protest zamar
ł jej na wargach, pomyślała, że zabrzmiałby idiotycznie. – Dobrze.
Dziękuję.
– Spojrza
ła na Hanka, który wydawał się zdziwiony jej reakcją. Przecież tego wieczora
dała mu do zrozumienia, że pragnie tego samego, co on. I w pewnym sensie tak było.
– Jed
źcie już. – Charlie machnął ręką. – Nie musicie się spieszyć.
– Wystarczy,
że pozbieracie wszystko ze stołu – powiedziała Roxie, wstając. – Dajcie
sobie spokój ze zmywarką.
– Dobrze, dobrze, nie martw si
ę o nas. Mam bardzo zdolny zespół, prawda? – Charlie
uniósł w górę krzaczaste siwe brwi, spoglądając na Ryana i Hilary.
– Jasne – odpowiedzia
ł dumnie Ryan.
– Naprawd
ę nie kłopoczcie się o zmywanie – powtórzyła Roxie.
– Zobaczymy, zobaczymy. – Charlie popchn
ął oboje w stronę szafy z okryciami. – Nie
spieszcie się.
Roxie rzuci
ła starszemu panu szybkie spojrzenie. Doskonale się orientował, co się dzieje,
i był zachwycony efektem swoich starań. Roxie nie miała nic przeciwko jego zabawie w
swata,
dopóki nie zdała sobie sprawy z ryzyka z tym związanego.
– Nie chc
ę się mieszać w wasze sprawy – rzekła Roxie do Hanka po wyjściu z domu – ale
obiecałam Hilary, że porozmawiam z tobą o jej włosach. Może nie musiałaby czekać, aż
odrosną.
Hank otworzy
ł przed nią drzwiczki samochodu.
– To znaczy?
– Dobra fryzjerka potrafi
łaby wyrównać kolor, żeby nie wyglądało to tak okropnie.
– Chyba rozwa
żę tę propozycję, mimo że początkowo chciałem, by dostała nauczkę.
– Zosta
ła już wystarczająco ukarana. – Roxie była zadowolona, że ma neutralny temat do
rozmowy.
– Oczywi
ście, ona marzy o tym, by być blondynką.
– Szczerze m
ówiąc, nie podoba mi się ten pomysł – rzekł Hank, siadając za kierownicą.
– Mnie te
ż nie. Mam pewien plan, ale trochę ryzykowny. Może powiedz jej, że zgadzasz
się, by rozjaśniono jej włosy pod warunkiem, że najpierw zobaczy, jak robią to komuś
innemu. Nie wierzę, że wciąż będzie trwać przy swoim.
– A je
śli jednak? – Hank wyjechał z podjazdu.
– To w
łaśnie ten element ryzyka. Jeśli Hilary z własnej woli nie zrezygnuje, to nadal
będzie upierać się, że może być ładna jedynie jako blondynka.
– Jest
śliczną dziewczynką – rzekł podenerwowanym tonem Hank. – Z pewnością wie o
tym, w kółko jej to powtarzam.
– Jeste
ś jej ojcem – westchnęła Roxie. – Nie wierzy ci, tym bardziej że nie chcesz jej
pozwolić na rozjaśnienie włosów.
– Czy ci
ę to dziwi?
– Zdaj
ę sobie sprawę, że nie mam doświadczenia w postępowaniu z dziećmi – uprzedziła
ewentualny zarzut Hanka –
ale sądzę, że ona chce sama zadecydować o kolorze swoich
włosów.
Hank spojrza
ł na nią z uśmiechem.
– By
ć może powinienem posłuchać praktycznej Roxie, kierującej się racjonalnymi
przesłankami. Muszę się chwilę zastanowić.
Roxie patrzy
ła na niego ze zdziwieniem. Czyżby zamierzał tak łatwo się poddać?
– Z drugiej strony, mo
że po ostrzyżeniu nie byłoby tak bardzo widać efektów jej
działalności. Nie ryzykowałbyś wówczas, że jednak postawi na swoim.
– Skoro tak uwa
żasz, przychylam się do twojej propozycji.
– Och, nie, ja... to twoja córka i nie c
hcę namawiać cię do niczego, co mogłoby...
– Czy nie to w
łaśnie robisz przez cały czas?
Spojrza
ła na niego i spostrzegła, że się uśmiecha.
– No c
óż... chyba tak.
– No wi
ęc wygrałaś. Prawdę mówiąc, jestem ci bardzo wdzięczny, że wzięłaś to na siebie.
Milczeli przez chwil
ę. Nie potrafiła opanować wzruszenia i współczucia. Zdążyła polubić
Hanka. Był sympatyczny i wyrozumiały, swobodny w obejściu. Zbyt swobodny. Gorączkowo
szukała w myślach następnego neutralnego tematu.
– Nie wiem czemu s
ądziłam, że przyjechałeś ciężarówką – powiedziała.
–
Żałuję, że tego nie zrobiłem. Jest tam bardzo wygodne siedzenie – rzekł, sięgając po jej
dłoń.
– Dzieciaki lubi
ą ten samochód. Ma lepsze radio.
Roxie wpad
ła w panikę. Hank realizował swój plan punkt po punkcie. Mogłaby zabrać
rękę, ale wówczas musieliby o tym porozmawiać, a tego nie chciała.
– Czy w tym samochodzie r
ównież jest telefon?
– Mo
że udałoby się jej zadzwonić do domu pod pretekstem sprawdzenia, jak się sprawuje
Charlie oraz dzieci. Właściwie naprawdę niepokoiła się, co mogą tam sami wyprawiać.
– Nie, nie ma. Czy jest kto
ś, do kogo bardzo chcesz zadzwonić?
– Po prostu pomy
ślałam, że moglibyśmy się upewnić, że w domu wszystko w porządku.
– Aha. – Pu
ścił jej dłoń. – O co chodzi, Roxie? – spytał łagodnie. – Najpierw próbowałaś
wymówić się od przejażdżki, potem chciałaś koniecznie rozmawiać o Hilary, a teraz
proponujesz, żebyśmy zadzwonili do domu.
Roxie roze
śmiała się nerwowo. Co miała mu powiedzieć? Że jest mężczyzną, którego
mogłaby pokochać, boi się jednak, ponieważ niedawno się sparzyła?
– Nie wiem. Raz mi si
ę wydaje, że znam cię od wieków, a za chwilę zastanawiam się, jak
to możliwe, by tak bardzo pociągał mnie ktoś, kogo poznałam cztery dni temu.
– Ale ci
ę pociąga? – spytał z uśmiechem, ujmując z powrotem jej dłoń. – Masz lodowate
palce. Czy naprawdę tak się denerwujesz?
– Nie wiem, jakie s
ą twoje zamiary. – Powiedziała więcej, niż zamierzała.
– Chodzi ci o dzisiejszy wiecz
ór czy dalszą przyszłość?
Chcia
ła odpowiedzieć, że i o jedno, i drugie, ale zabrzmiałoby to idiotycznie nawet dla
niej.
– Oczywi
ście, że o dzisiejszy wieczór. Przecież dopiero się poznaliśmy.
– A co z przepowiedni
ą Charliego? Czy ani trochę w nią nie wierzysz?
– Nie... niezupe
łnie.
– Rozumiem. Wobec tego zdradz
ę ci moje zamiary na dzisiejszy wieczór. Wybierzemy
film, prawdopodobnie komedię, a potem zatrzymamy się na spokojnej uliczce, żeby
przekonać się, jak wygląda dalszy ciąg pocałunku.
Roxie by
ła ciekawa, czy Hank słyszy głośne bicie jej serca.
– Masz jakie
ś zastrzeżenia?
– Ja... nie, chyba nie. – Prze
łknęła z trudem ślinę. – I co dalej?
– Je
śli nam się to obojgu spodoba – powiedział, śmiejąc się – umówimy się na randkę,
tym razem bez dzieci. Dziś nie możemy ich zawieść, tym bardziej że to dzięki Ryanowi
możemy spędzić chwilę na osobności.
– Hank, dzieci z pewno
ścią czekają na film. Może powinniśmy wypożyczyć go i wrócić
prosto do domu?
Pog
łaskał ją po dłoni.
– By
ć może, ale wówczas nie pocałowałbym cię. Nie chcę wracać do domu, nie znając
smaku twoich warg, Roxie.
Podniecenie, kt
óre wzbudziły jego słowa, zagłuszyło niepokój. Przecież jeden pocałunek
to nie koniec świata.
– Czy zgadzasz si
ę ze mną? – spytał Hank, wjeżdżając na parking przed wypożyczalnią
kaset. –
Bo jeśli wolisz wybrać film i jechać prosto do domu, dostosuję się do ciebie.
Patrzy
ła na niego, zdając sobie sprawę, że stoi na rozstaju dróg i że zapamięta tę chwilę
do końca życia.
– Nie chc
ę jechać prosto do domu.
– To dobrze. – Przesun
ął lekko palcem po jej policzku. – Ani ja. Chodź, wypożyczymy
kase
tę.
Wybrali z p
ółki jakąś lekką komedię i podeszli do kontuaru.
– Powinni by
ć zadowoleni – powiedział Hank, sięgając po portfel.
Gdy znale
źli się z powrotem w przytulnej ciemności lincolna, Roxie nie odezwała się ani
słowem. Hank, również w milczeniu, wyjechał z parkingu i skierował samochód ku ślepej
uliczce, gdzie powstawał nowy kompleks mieszkaniowy. Zatrzymał samochód i wyłączył
silnik.
– Wyros
łem już z kradzionych pocałunków w samochodzie – powiedział, odpinając pas.
– Wysiadamy.
Roxie pos
łusznie odpięła swój pas. Hank wysiadł i otworzył drzwiczki od jej strony.
– Chod
ź. – Poprowadził ją w kierunku pobliskiej budowy. – Jeśli natkniemy się na
nocnego dozorcę, powiemy mu, że kupujemy ten dom i przyszliśmy dokonać wizji lokalnej.
–
Ładnie pachnie – powiedziała Roxie, wdychając woń świeżo ciętego drewna.
– Uwielbiam to. Mam nadziej
ę, że nie doczekamy dnia, kiedy przestanie się używać
drewna do budowy dom
ów. Uważaj! Jakiś głupek zostawił deskę ze sterczącymi gwoździami.
–
Hank pochylił się i odrzucił ją.
– Za
łożę się, że jesteś pedantem, jeśli idzie o bezpieczeństwo pracy.
– Owszem. A ta firma zaniedbuje te sprawy. W og
óle bardzo lubię swoją pracę.
– Postaram si
ę, żebyś był w pobliżu, gdy będę budowała dom moich marzeń – rzekła bez
zastanowienia Roxie.
– To bardzo interesuj
ący pomysł.
– Hank, nie chodzi
ło mi...
– Hej, nie denerwuj si
ę – rzekł, przyciągając ją do siebie. – Kto wie, co przyniesie nam
przyszłość? Jesteś bojaźliwym stworzonkiem, Roxie.
– Chyba tak. – Przesun
ęła palcami po klapach jego zamszowej kurtki.
Przechyli
ła głowę i spojrzała mu w twarz. Nie widziała w ciemności jej wyrazu. Czy był
taki solidny, na jakiego wyglądał, czy też jest to maska, pod którą kryje się zwykły łobuz?
Trzy lata temu nie umiała oceniać ludzi. Czy coś się od tej pory zmieniło?
Pochyli
ł się ku niej. Jego lekko rozchylone wargi powoli dotknęły jej ust. Ona jednak
cofnęła się, przestraszona. Niczego nie przyspieszał, gładził ją po karku, delikatnie chwytał
zębami i drażnił językiem jej wargi, dopóki nie opadło z niej napięcie. Z cichym
westchnieniem przylgnęła do niego, a jej wilgotne usta czekały już tylko na pocałunki.
Obj
ął ją mocniej i obsypał pocałunkami, które sprawiły, że zaczęła drżeć na całym ciele.
Jeszcze raz przedarł się przez bariery, które wzniosła pomiędzy nimi. Rozchyliła z jękiem
usta, pozwalając, by poznawał językiem ich wnętrze.
Krew
żywiej krążyła jej w żyłach, nie musiała widzieć twarzy Hanka, by rozumieć jego
pragnienia, i choć przerażona, sama je odwzajemniała.
Oderwa
ł się na chwilę od niej, oddychając z trudem.
– Lepiej... zabior
ę cię do domu. Skinęła w milczeniu głową.
– Nie chc
ę tego – wyszeptał, przyciągając ją znów do siebie. – Chcę... do licha! – Jeszcze
raz przywarł namiętnie wargami do jej ust.
Tym razem wysz
ła mu naprzeciw, oddając pocałunek, uległa, podniecona. Otoczyła jego
szyję ramionami i zatraciła się zupełnie. Jakaś ciemna, prymitywna siła pchała ją ku
Hankowi.
Poca
łunek przyniósł radość i pragnienie, które domagało się zaspokojenia. Czy to
możliwe, że uczucie, z którego tak trudno jej było zrezygnować sześć miesięcy temu, było
zaledwie zwiastunem prawdziwej namiętności? Oszołomiona, zajrzała mu w twarz, gdy
podniósł głowę, kręcąc nią, jak gdyby coś go ogromnie zdziwiło.
– Musimy wraca
ć – rzekł pełnym napięcia głosem. – Jesteś... to więcej niż... chodźmy! –
Ujął ją za rękę i pociągnął łagodnie w kierunku samochodu. – Charlie chyba wie, co mówi –
mruknął.
– Chyba... tak – przytakn
ęła.
Pom
ógł jej wsiąść do samochodu i zapiąć pas. Zauważyła, że ręce mu drżą. To tylko
pocałunek, wmawiała sobie. To wszystko wina przepowiedni Charliego. Hank jest zwykłym
mężczyzną. Wszystko będzie wyglądało inaczej w świetle dnia. Sama sobie jednak nie
wierzyła.
Hank usiad
ł za kierownicą i wpatrzył się w przednią szybę samochodu.
– Naprawd
ę nie spodziewałem się tego – powiedział. – Jesteś ładna, podobasz mi się i
miałem ochotę cię pocałować, ale to był grom z jasnego nieba.
– Wiem. Czuj
ę to samo.
– Zw
łaszcza że najpierw nie chciałaś ze mną jechać.
– Prze
żyłam rozczarowanie. Przeprowadziłam się tutaj, żeby dojść do siebie. Podobałeś
mi się również i bałam się kolejnego...
– To by
ł żonaty mężczyzna, prawda? Skinęła w milczeniu głową.
– Domy
śliłem się z twojej reakcji na zdjęcie. Czy wciąż go kochasz?
– Nie.
– Pytam, poniewa
ż nie zniósłbym myśli, że całowałaś się ze mną, myśląc o nim.
– A ty kogo ca
łowałeś, Hank?
– Ciebie. – Pog
łaskał ją po policzku. – Tylko ciebie. I mam ochotę na coś znacznie
więcej. Myślę, że spotkało nas coś wspaniałego, Roxie. Nie przegapmy tego. Kiedy cię znów
z
obaczę?
– To zale
ży od ciebie. Ty masz dzieci.
– Jako
ś o nich w tej chwili nie myślałem. Tak, obiecałem im pomóc jutro zbudować
domek na drzewie. Może wpadłabyś...
– Mo
że kiedy indziej – powiedziała łagodnie, kładąc mu rękę na ramieniu.
– Dobrze – odrzek
ł cicho. – W poniedziałek mam zebranie. Co powiesz na wtorek
wieczorem?
– Ch
ętnie – odpowiedziała z bijącym sercem.
– Przyjad
ę po ciebie o siódmej.
– Dobrze. – W ustach jej zasch
ło. Cały wieczór tylko z Hankiem. Czuła wciąż na wargach
jego palące pocałunki. Co się stanie, gdy będą mieli dla siebie wiele godzin?
ROZDZIAŁ 6
Roxie sp
ędziła niedzielny ranek, szorując na kolanach posadzkę w kuchni.
– Czemu nie chcesz,
żebym ci pomógł? – spytał Charlie ze skruszoną miną. – Czuję się
odpowiedzialny za cały ten bałagan.
– Bo jeste
ś – powiedziała z uśmiechem Roxie. – Nie przejmuj się. Podłoga prosiła się już
o umycie.
– By
łem pewny, że sypiesz proszek do tych małych pojemniczków. Ryan chciał użyć
płynu, ale...
– Wiem, m
ówiłeś mi o tym wczoraj.
– Tak, ale nie by
łem pewien, czy mnie słuchasz. Wyglądałaś na trochę... oszołomioną.
– Och, doprawdy? – spyta
ła z największą nonszalancją, na jaką ją było stać.
– Po prostu promienia
łaś. – Charlie wysuną] swoje ulubione krzesło kuchenne i usiadł. –
Ryan i Hilary m
yśleli, że wściekniesz się, gdy zobaczysz cały ten rozgardiasz, i byli
zdumieni, że przyjęłaś to tak spokojnie.
Roxie pochyli
ła głowę, zeskrobując zaschnięte mydliny, które zebrały się w rogu kuchni.
– Ju
ż powiedziałam, że podłodze przydało się solidne szorowanie.
– Oczywi
ście, postąpiłbym dokładnie tak samo, włączając w to nawet godny pożałowania
incydent ze zmywarką. Tak, jestem zadowolony z wykonanej pracy.
– Pracy? – Roxie wrzuci
ła gąbkę do wiaderka i uśmiechnęła się do niego złośliwie. – Czy
przypi
sujesz sobie całą zasługę?
– Niewykluczone. – Charlie wyj
ął chusteczkę i zaczął polerować swoją złotą spinkę.
– Mo
że rzeczywiście sprowadziłeś Hanka, ale równie dobrze mogła to być kwestia
przypadku.
Charlie odchrz
ąknął, dając Roxie do zrozumienia, że się z nią nie zgadza, ale jest zbyt
dobrze wychowany, by się sprzeczać.
– Mo
że, ale nie lubię pozostawiać niczego przypadkowi. Zwłaszcza gdy w pobliżu kręci
się ktoś w rodzaju Douga Kelly’ego o szczurzej twarzy.
– No wiesz, Charlie! Nie przeszkodzi
ło ci to zajadać się czekoladkami, które dostałam od
niego z okazji dnia świętego Walentego.
– Jad
łem je wyłącznie po to, by zmniejszyć twoje poczucie winy, moja droga.
Pomyślałem, że możesz czuć się głupio, pałaszując czekoladki od kogoś, z kim nie
zamier
zasz się więcej spotykać na gruncie towarzyskim.
Roxie wzi
ęła się pod boki i obrzuciła go wyzywającym spojrzeniem.
– Sk
ąd wiesz?
– A zamierzasz?
– Raczej nie, ale...
– A Hank?
– We wtorek wieczorem – mrukn
ęła Roxie pod nosem, wracając do szorowania podłogi.
–
Świetnie. Gdyby jeszcze udało mi się rozwiązać problem biednej Como, poczułbym się
znacznie lepiej.
– Charlie, ostrzega
łam cię, żebyś dał sobie z tym spokój. Nic jej nie jest. Weterynarz
powiedział, że można poczekać do powrotu Osbornów. Oni powinni mieć ostatnie słowo w
tej sprawie.
– Podejd
ź tu do mnie i wyjrzyj przez okno. Czy nadal twierdzisz, że wszystko jest w
porządku?
– Co masz na my
śli?
– Chod
ź, chodź. – Pomógł jej wstać. – Znowu to robi. Usycha z tęsknoty.
– Och, na mi
łość boską! – Roxie spojrzała przez okno. – Ona po prostu stoi przy płocie i
wygląda.
– Stoi tak od wielu godzin. Czy dawniej te
ż tak sterczała całymi godzinami?
– Nie mam poj
ęcia, nie obserwuję jej każdego ruchu. Może pragnie odmiany. Wezmę ją
na spacer.
– Nie, ona t
ęskni do ukochanego. Nie pamiętasz, dokąd zabrali ją Osbomowie, gdy była
jeszcze za młoda? Może patrzy właśnie w tamtym kierunku?
– Nie mam zielonego poj
ęcia. Nie będziemy się w to mieszać.
Charlie spojrza
ł na nią i cmoknął z dezaprobatą.
– Roxie Lowell, nie zas
ługujesz na swoje nazwisko!
– Hej, obieca
łam ją karmić, szczotkować i ciepło do niej przemawiać. Zgodziłam się
sprzątać jej zagrodę i mościć świeżą słomą. Nie było mowy o graniu roli Kupidyna.
– Czy nie by
łoby to miłe?
– Nie.
Charlie poklepa
ł ją po ramieniu.
– Wiem, gdzie jest pies pogrzebany. Na razie nie identyfikujesz si
ę jeszcze z Como. Być
może niedługo spojrzysz inaczej na jej problem.
– Co to ma znaczy
ć?
Charlie nic nie powiedzia
ł, tylko spoglądał na nią z uśmiechem.
We wtorkowy wieczór, szy
kując się na randkę z Hankiem, Roxie zaczęła znów się
denerwować. Wolałaby usiąść z Charliem do zwykłej partyjki szachów. Starszy pan zaszył się
w domku gościnnym z książką o wschodnich zwyczajach małżeńskich, wybraną z bogatej i
różnorodnej biblioteki Osbornów.
Ostatnio Roxie zacz
ęła podejrzewać, że może Charlie jest socjologiem, który pisze pracę
naukową poświęconą włóczęgom. Zdecydował się żyć przez pewien czas tak jak oni, aby
zebrać materiał. Ucieszyłaby się, gdyby to była prawda. Jeśli jednak rzeczywiście jest
bezdomny, będzie mógł się u niej zatrzymać tak długo, jak zechce.
Tymczasem jednak zastanawia
ła się, co ma włożyć na spotkanie z Hankiem. Zaraz po
przyjeździe była na przyjęciu i wtedy widziała ludzi ubranych w najprzeróżniejsze, nierzadko
dziw
aczne stroje. Postanowiła zdać się na intuicję. W rezultacie zdecydowała się na
szmaragdową bluzkę z długimi rękawami, plisowaną spódnicę w deseń przypominający
witraże i buty na niskim obcasie.
Dok
ładnie o siódmej Hank zadzwonił do drzwi.
– Doskonale – powiedzia
ł, gdy mu otworzyła.
– Doskonale co? – spyta
ła, patrząc na jego kowbojskie buty, dżinsy i koszulę rodem z
westernu. Zauważyła, że ma znowu zamszową kurtkę i zadała sobie w duchu pytanie, czy
Hank zdaje sobie sprawę, jak seksownie w niej wygląda.
– Zobaczysz za dwadzie
ścia minut – dodał, mierząc ją spojrzeniem od stóp do głów. –
Uwierz mi, pasuje jak ulał.
Nie mog
ła zebrać myśli, gdy stał tak blisko niej. Przypominała sobie jak przez mgłę, że
mówił coś o swingu country.
– Ta
ńce. Teraz pamiętam.
– W
łaśnie. Swing. Czy udało ci się doprowadzić kuchnię do porządku?
– W ko
ńcu tak. – Uśmiechnęła się do niego. Było to takie łatwe. – Mówiłam ci, że to
ryzyko zostawić Charliego na gospodarstwie.
Pog
łaskał ją po policzku, patrząc na nią z czułością.
– Powinna
ś była pozwolić, bym ci pomógł. Chętnie posprzątałbym połowę kuchni w
zamian za chwile spędzone z tobą.
– Nie ma mowy. Charlie to m
ój kłopot. Zresztą sympatyczny.
– W
łaśnie, właśnie, gdzie on się podziewa?
– Czyta ksi
ążkę w domku gościnnym.
– A ja marnuj
ę czas na głupstwa. – Hank przyciągnął ją do siebie i pocałował łapczywie,
jak gdyby nie miał żadnych wątpliwości, że ona tego chce.
I nie powinien mie
ć, pomyślała. Lgnęła ku niemu niczym przyciągana magnesem.
Kompletnie zapomniała, że na wargach ma błyszczyk, że spędziła dziesięć minut nad nową
fryzurą. Zapomniała o kolacji i tańcach, świat to były ramiona Hanka.
– To czyste szale
ństwo – szepnął, odsuwając się na tyle, by móc spojrzeć jej w oczy. –
Wystarczy, że cię pocałuję, a zapominam o bożym świecie.
– Ze mn
ą jest podobnie.
– Naprawd
ę zarezerwowałem stolik, poza tym chcę zabrać cię na tańce. Chcę tańczyć z
kimś, kogo... Z kimś takim jak ty.
By
ła ciekawa, co chciał powiedzieć. Zabrzmiało to jak wyznanie... czego? Jasne, że jej
pragnął, ale gdy patrzył na nią, w jego oczach tliło się nie tylko pożądanie. Zauważyła to już
w sobotę, gdy siedzieli przy stole, i potem, gdy oglądali film. I teraz. Ktoś, kto nie wiedziałby,
że poznali się zaledwie tydzień temu, nazwałby to spojrzeniem pełnym miłości.
To
śmieszne, pomyślała. Nie mógł jej kochać, nie mógł się zakochać tak szybko.
– Wezm
ę płaszcz – powiedziała, wyswobadzając się delikatnie z jego objęć. – Czy na
pewno jestem odpowiednio ubrana?
– Wygl
ądasz świetnie, po prostu prześlicznie. Roxie otworzyła szafę i wyjęła płaszcz.
– Jestem gotowa. Chyba
że masz ochotę na małego drinka przed wyjściem.
– Nie, raczej nie. – Pom
ógł jej włożyć płaszcz i pocałował czule. – Najbardziej w świecie
pragnąłbym zaciągnąć cię do jaskini.
– Za w
łosy? – spytała, pokrywając śmiechem dreszcz podniecenia.
– Nie, nigdy nie by
łem zwolennikiem tej metody. Przerzuciłbym cię przez ramię.
Przyspieszone bicie serca powiedzia
ło jej, że nie miałaby nic przeciwko temu. Potężna
siła popychała ją tam, skąd nie było odwrotu. Przestała dbać o konsekwencje, chciała tylko,
by ją całował.
– Wracaj
ąc do problemu mojej córki – powiedział Hank, gdy wyszli z domu. – Chciałem
cię o coś spytać, nim zapomnę. Czy podtrzymujesz swoją propozycję?
– Zamierzasz jednak zaryzykowa
ć?
– Tak. Co
ś trzeba zrobić. Nie zdejmuje chustki ani na chwilę. Po dwóch dniach w szkole
można by pomyśleć, że używała jej do czyszczenia podłogi.
– Spytam moj
ą fryzjerkę. Może w sobotę?
– Wspaniale. Zap
łacę za wszystko, mam jednak nadzieję, że wróci do swego naturalnego
koloru.
– Hank, nie mog
ę niczego zagwarantować. Nie chciałabym, żebyś...
– Nie martw si
ę. Nie będę miał do ciebie pretensji.
– Pom
ógł jej wsiąść do samochodu.
Ruszyli w kierunku p
ółnocnym. Po lewej stronie migotały światła miasta, po prawej
majaczył ciemny kształt Catalina Mountains. Roxie żałowała, że jechała tą samą drogą
ubiegłego wieczoru. Przebywanie z Hankiem było czymś tak szczególnym, że wydawało jej
się, iż wszystko, co robią razem, powinni robić po raz pierwszy.
Spojrza
ła na jego profil. Przez kilka lat był mężem kobiety, którą kochał. Nie mogła tego
zmienić. Nie mogła też zmienić faktu, że przez trzy lata jej serce należało do kogoś innego.
Mimo to miała nadzieję, że uda jej się zacząć wszystko od nowa.
– Wszystko w porz
ądku? – spytał Hank, biorąc ją za rękę. – Jesteś taka cichutka.
– W porz
ądku – odpowiedziała, odwzajemniając uścisk. – Co wiesz o lamach?
–
Że są spokrewnione z wielbłądami i hoduje je Kim Novak. To wszystko.
– Kim Novak? Ta aktorka? Naprawd
ę?
– Tak. Gdzie
ś o tym czytałem. Och, i chyba Michael Jackson ma jedną.
– Charlie twierdzi,
że Como tęskni za ukochanym.
– Naszemu staruszkowi tylko romanse w g
łowie – roześmiał się Hank.
– W
łaśnie. Weterynarz powiedział, że nie ma powodu przejmować się nią, nawet jeśli
dojrzała do krycia, ale Charlie w kółko powtarza to samo i budzi we mnie poczucie winy. Co
ty o tym sądzisz?
– Je
śli chcesz, żebym cię poparł, to pytasz niewłaściwą osobę w niewłaściwym czasie.
Ostatnio mam bardzo pozytywne podejście do spraw miłosnych.
– Nawet je
śli Osbornowie by się zgodzili, w co wątpię, nie chcę angażować się w miłosne
życie Como.
– A moje? – spyta
ł cicho Hank.
– Zgodnie ze s
łowami Charliego – odparła, rumieniąc się – wszystko zostało zapisane w
gwiazdach.
– Nie pytam Charliego, lecz ciebie. Odpowiedzi udzieli
ło za nią jej ciało, przepełnione
po
żądaniem.
– My
ślę, że Charlie wiedział, co mówi – wyszeptała.
– Ja r
ównież tak sądzę. Ja również.
Skr
ęcili w drogę wjazdową do Conquistador. Gdy jechali krętym podjazdem na parking,
Roxie zorientowała się, że zmierzają do „The Last Territory Steakhouse”. Drewniany
budynek w stylu rustykalnym przycupnął na zboczu wzgórza poniżej całego kompleksu o
wyszukanej architekturze.
– Ta knajpka
żywcem z Dzikiego Zachodu niesamowicie kontrastuje z nowoczesnym
luksusem –
powiedział Hank, pomagając jej wysiąść z samochodu.
Gdy zbli
żali się do restauracji, powitały ich dźwięki muzyki country i zapach smażonego
mięsa oraz prażonej fasoli. Hank zastanawiał się, czy uda mu się cokolwiek przełknąć.
Jedyne, na co miał ochotę, to wziąć Roxie w ramiona. Zaprosił ją jednak na kolację, a dobre
wychowanie nakazywało dotrzymać słowa.
– G
łodna? – spytał, gdy wchodzili do środka.
– Bardzo.
– To
świetnie. Chciałem cię jednak uprzedzić, że steki są tu naprawdę ogromne,
proponuję więc, żebyśmy wzięli jednego na pół. – Miał nadzieję, że nie wyszedł na skąpca.
– Och tak, prosz
ę – odrzekła z wdzięcznością. Może ją też obfity posiłek napawa
przerażeniem, pomyślał. To byłby dobry znak.
Kelnerka poprowadzi
ła ich do stolika obok baryłki pełnej niełuskanych orzeszków
ziemnych. Hank pomógł Roxie zdjąć płaszcz i posadził ją przy stoliku, po czym sam zajął
miejsce naprzeciwko. Stół był nakryty obrusem w biało-czerwona kratkę, pośrodku stał
świecznik z czerwonego szkła. Wsparłszy się na łokciach, Hank przyglądał się, jak płomień
świecy odbija się w niebieskozielonych oczach Roxie. Zastanawiał się, czy choć trochę zdaje
sobie sprawę, jaka jest piękna.
– Kojarzysz mi si
ę z Gwiazdką – powiedział, wskazując na jej szmaragdową bluzkę i
biało-czerwony obrus. Chciał jej powiedzieć, że przypomina mu płomiennowłosą boginię i że
opis Charliego blednie przy oryginale. Jednak nie potrafił znaleźć właściwych słów.
– Lubi
ę Gwiazdkę – odpowiedziała z uśmiechem.
– Ja te
ż. – Hank spojrzał z tęsknotą na guziki, znaczące szlak pomiędzy jej piersiami i
niknące pod paskiem spódnicy. Nie, właściwie nie chciał traktować jej jak bogini, ponieważ
boginie są zbyt eteryczne. Roxie zaś jest kobietą z krwi i kości.
Jej obecno
ść zapierała mu dech w piersiach i nie spodziewał się, by mu się to jeszcze
kiedykolwiek przytrafiło. Miał w kieszeni klucz do pokoju, ale to ona dyktowała warunki. Nie
miał zamiaru o nim wspominać, gdyby wyczuł w niej wahanie czy obawę.
Pojawi
ła się kelnerka i oboje zdecydowali, że piwo będzie najodpowiedniejszym napojem
w tym lokalu. Zamówili też jeden stek i dwa talerze, by się nim podzielić. Kelnerka
przyniosła dwa kufle i koszyczek orzeszków ziemnych.
– Za zepsute telefony – wzni
ósł toast Hank. – Bez nich moglibyśmy się nigdy nie
spotkać.
– Za zepsute telefony – powt
órzyła Roxie, podnosząc kufel do ust.
Hank poci
ągnął długi łyk i odstawił swój kufel.
– I pomy
śleć, że pracując tak blisko, mogłem cię nigdy nie spotkać.
– Nie zastanawia ci
ę, kogo jeszcze przegapiasz każdego dnia? – spytała, zlizując pianę.
– Nie. Nie dzi
ś. Czy zawsze jesteś taka praktyczna?
– Zazwyczaj.
Podziwia
ł jej inteligencję i umiejętność widzenia różnych stron każdej sprawy. W tej
chwili wolał jednak, żeby kierowała się wyłącznie emocjami.
– Chod
źmy zatańczyć – wyciągnął do niej rękę. Zespół grał balladę o nieszczęśliwej
miłości, ale Hank postanowił odrzucić przesądy. Ballady w stylu country rzadko mówią o
czym innym, pomyślał. Najważniejsze, że będzie znów trzymał Rocie w ramionach.
Na parkiecie przyci
ągnął ją blisko do siebie. Roxie przylgnęła do niego, jak gdyby
tańczyli w ten sposób od lat.
– Mam nadziej
ę, że wiesz, co robisz – powiedział szeptem.
Odchyli
ła głowę i zatopiła w jego oczach rozmarzone spojrzenie. Przestała kierować się
rozsądkiem.
– Ta
ńczę – powiedziała. – A ty co robisz?
– Och, nic – odrzek
ł. – Po prostu tracę rozum. Myślę, że doskonale zdajesz sobie z tego
sprawę.
Przycisn
ęła się do niego odrobinę mocniej biodrami, jemu to jednak wystarczyło za
odpowiedź. Przepełniła go radość. Flirtowała z nim, drażniła się, żeby wzbudzić w nim
jeszcze większe pożądanie. Z pewnością nie należała do kobiet, które celowo podniecałyby
mężczyznę po to, by go odepchnąć, gdy poprosi o więcej.
Przytuli
ła głowę do jego piersi. Hank wdychał cudowny zapach jej lśniących włosów.
Jakże pragnął, żeby wszyscy inni się zdematerializowali, żeby mógł zostać z Roxie sam na
sam.
Taniec by
ł rozkoszną torturą. Bliskość Roxie rozbudzała namiętność. Marzył, by się z nią
kochać. Na razie musiał mu wystarczyć taniec. Mimo wszystko lepiej było tulić ją do siebie,
czuć jej pełne piersi, nacisk bioder, niż siedzieć przy stole.
Zesp
ół przestał grać i Hank niechętnie wypuścił Roxie z objęć. Wraz z innymi parami
nagrodzili
muzyków brawami. Hank modlił się, żeby następna melodia była również
powolna, wiedział jednak, że los mu nie sprzyja. Wielu tancerzy nie mogło już się doczekać
swinga.
Roxie obserwowa
ła ich przez chwilę, po czym pokręciła głową.
– Nie potrafi
ę tak tańczyć – stwierdziła z żalem. – Posiedźmy trochę, dopóki nie skończą
grać.
– Naucz
ę cię. Nie tańczyłem już kilka lat, ale spróbujmy. – Pokazał jej kroki i obroty,
uradowany, że wciąż może jej dotykać. – Świetnie, tylko tak dalej.
– Czuj
ę się głupio. Wszyscy tańczą jak zawodowcy.
– Nie wygl
ądasz wcale głupio. Teraz przybliż się do mnie, obrót i jeszcze jeden obrót.
Nie masz pojęcia, jak cudownie światło igra w twoich włosach, gdy się okręcasz – wyszeptał.
–
Boże, jesteś naprawdę fantastyczna.
– Za
łożę się, że mówisz to wszystkim swoim uczennicom – rzekła z uśmiechem.
– Tylko tym, kt
óre mają lamy. – Oczy jej błyszczały, policzki płonęły rumieńcem. Hank
nabrał pewności, że z Roxie każdy dzień będzie inny, każde przeżycie szczególne. Przestało
mie
ć dla niego znaczenie, czy wykorzystają dzisiaj klucz, choć rozpaczliwie pragnął się z nią
kochać. Poczeka, jeśli to konieczne, wiedząc, że ta chwila musi nadejść. Zdał sobie sprawę,
że ich los został przesądzony. Charlie Hartman, czy kimkolwiek jest starszy pan, ma sto
procent ragi.
ROZDZIAŁ 7
Nim sko
ńczył się drugi taniec, podano im zamówione potrawy. Roxie z apetytem zabrała
się za sałatki w śmietanowym sosie, solone orzeszki i piwo.
Jednak najwi
ększy apetyt miała na szarookiego mężczyznę siedzącego naprzeciw niej.
Taniec przypomniał dawne zmysłowe pragnienia. Wzrok Hanka nie wprawiał jej już w
zdenerwowanie i nie peszył. Wręcz przeciwnie, przyciągał i pobudzał.
– A oto nasz stek i dodatkowy talerz – powiedzia
ł Hank, sącząc piwo. – Kiedyś, gdy
d
zieliliśmy się jedzeniem z moim bratem, zawarliśmy układ, że jedna osoba kroi wszystko na
pół, a druga wybiera.
– Nie musimy tak robi
ć. – Roxie odstawiła świecznik i podniosła wzrok na kelnerkę. –
Proszę to postawić na środku stołu, nie będzie nam potrzebny drugi talerz. Dziękuję.
– To powinno by
ć interesujące – powiedział Hank, nachylając się ku niej.
– Wygodne.
– Taak, podoba mi si
ę. – Odkroi! kawałek steku, uśmiechając się, gdy ich dłonie
przelotnie się zetknęły.
– Mm, pycha. – Roxie delektowa
ła się soczystym mięsem.
– Nie musisz nic m
ówić, ale wciąż myślę o zawodzie, który przeżyłaś. Chciałbym... to
znaczy...
– W porz
ądku, Hank – powiedziała cicho Roxie. – Opowiem ci o nim.
– Naprawd
ę cię zranił, prawda? – Hank obrzucił Roxie współczującym spojrzeniem.
– Prawda. Po pierwsze, zabi
ł moje marzenia. Gdy sobie przypomnę moją paplaninę, ile
dzieci chciałabym mieć, jaki dom... Przez przypadek dowiedziałam się, że już ma to
wszystko, a na dodatek żonę.
Hank zakl
ął głośno.
– Wmawia
ł mi, oczywiście, że żona go nie rozumie, ale w rzeczywistości to ja go nie
rozumiałam.
– Co teraz porabia ta n
ędzna namiastka mężczyzny?
– Pewnie szuka w New Jersey nowej
łatwowiernej zdobyczy.
– Ma szcz
ęście, że jest tak daleko, inaczej przefasonowałbym mu nos. Ale przecież są
samoloty.
– Dzi
ękuję, ale szkoda pieniędzy na bilet.
– Skrzywdzi
ł cię, mam więc ochotę odpłacić mu tym samym.
Roxie zatopi
ła spojrzenie w roziskrzonych gniewem szarych oczach. Oto mężczyzna,
który chce otoczyć ją opieką, który się o nią troszczy, któremu najwyraźniej na niej zależy.
– Chod
źmy zatańczyć – szepnęła.
Wtuli
ła się w ramiona Hanka z radosnym westchnieniem. To nie do wiary, że tydzień
temu jeszcze się nie znali. Kołysali się w takt muzyki, jego ciało było tak blisko. Ogarnęła ją
fala gorąca.
– Mi
łość wcale nie musi wszystkiego komplikować – szepnął jej do ucha.
Wzruszenie chwyci
ło ją za gardło, nie mogła wykrztusić słowa. A więc on też to czuje.
Piosenka się skończyła, a oni stali na parkiecie, wpatrując się w siebie.
– Mam ju
ż dość tego miejsca – odezwał się wreszcie Hank. – A ty?
– Jak na m
ój gust zbyt duży tutaj tłok.
– Chod
źmy wiec. – Skinął na kelnerkę i szybko uregulował rachunek. Tymczasem Roxie
poszła po ich okrycia i torebkę. Po chwili podziwiali rozgwieżdżone niebo. Z dala, znad rzeki
dobiegało wycie kojotów, w stajniach tupały niespokojnie spłoszone konie.
– Czy chcia
łabyś wybrać się na przejażdżkę? – spytał Hank, obejmując ją ramieniem.
– Mo
że – odpowiedziała z wahaniem. – A na co ty masz ochotę?
Odwr
ócił ją ku sobie i położył ręce na jej ramionach, przyglądając się uważnie.
– Pos
łuchaj, nie wiem, jak na to zareagujesz, ale... zarezerwowałem dla nas pokój. Tutaj.
Tak mi tylko przyszło do głowy. Jeśli masz jakieś obiekcje, zrozumiem.
– Zarezerwowa
łeś pokój? – spytała z bijącym sercem.
– W porz
ądku, pospieszyłem się. Znam cię zaledwie od tygodnia. Zapomnij o tym.
My
śli kłębiły się w jej głowie. Mogłaby go dotykać, poznawać tajemnice jego ciała,
poddawać się jego pieszczotom aż do zaspokojenia dręczącego ją pożądania.
– Nie – wyszepta
ła, przesuwając pieszczotliwie dłonią po policzku Hanka. – Nie chcę o
tym zapomnieć.
– Nie chcesz?
– Nie.
– A wi
ęc nie myliłem się – westchnął z ulgą, wsuwając dłonie pod jej rozpięty płaszcz i
przytulając ją do siebie. – A więc zostaniesz ze mną?
– Chyba tak – odpowiedzia
ła, czując zawrót głowy na samą myśl o tym, że będzie się z
nim kochać.
– Ca
ły wieczór myślałem tylko o tym, że chcę cię całować, dotykać, o tak. – Powoli
zaczął głaskać jej piersi, aż sutki naprężyły się pod materiałem bluzki.
– Pragn
ę cię, Roxie, pragnę każdego skrawka twego ciała.
Zadr
żała w jego ramionach. Nogi miała jak z waty.
– Jest jeden ma
ły... szkopuł – powiedziała, gdy szli do samochodu.
Spojrza
ł na nią pytającym wzrokiem.
– Nie bra
łam pod uwagę tego, że możemy... nie jestem na to przygotowana... przestałam
brać pigułki – wykrztusiła wreszcie.
– Zostaw to mnie – u
śmiechnął się.
Ucieszy
ła się, że pomyślał i o tym. Podziwiała odwagę, z jaką robił plany i ufność, jaką
pokładał w intuicji. Do tej pory nie mogła mu niczego zarzucić.
Z
łatwością znalazł miejsce na parkingu, a następnie zaprowadził Roxie do pokoju.
Speszyło ją to.
– By
łeś już tutaj – zauważyła, mając nadzieję, że nie przyprowadzał tu innej kobiety.
– W niedziel
ę – odrzekł, rozwiewając jej obawy.
– Chcia
łem się we wszystkim zorientować. – Zamknął drzwi na klucz. – Miałem nadzieję,
że przyda mi się ta wiedza.
– To... bardzo mi
łe – powiedziała Roxie, obrzucając roztargnionym spojrzeniem pokój,
pewna, że nie zapamięta żadnych szczegółów. Wyjrzała przez oszklone drzwi prowadzące na
nieduży balkon. W dole mieniła się turkusowo woda w ogromnym basenie.
Hank podszed
ł do niej i zaciągnął zasłony. Rzucił kurtkę na krzesło, po czym pomógł
Roxie zdjąć płaszcz. Zajrzał jej w oczy.
– Nawr
ót wątpliwości?
Roxie zastanawia
ła się, czemu we wszystkich pokojach hotelowych czuć zawsze dym
papierosowy, płyn do czyszczenia i politurę. Nie był to brzydki zapach, po prostu zbyt
znajomy. Kojarzył jej się ze wspomnieniami, które pragnęła pogrzebać na zawsze.
Odwr
óciła wzrok. Hank nie zasługiwał na to, by go okłamywać.
– Ten... ee...
żonaty mężczyzna, z którym widywałam się w New Jersey, zawsze zabierał
mnie do hotelu. Częstował mnie historyjką o tym, że mieszka z siostrą, która nie uznaje seksu
przed ślubem.
– Ten m
ężczyzna ma jakieś imię, Roxie. Jakie?
– Mel. – Nie wymawia
ła na głos tego imienia od sześciu miesięcy i zdumiała się, jak
łatwo jej to przyszło teraz. Chwile spędzone z Hankiem bez wątpienia pomogły wymazać
pamięć o dniach pełnych cierpienia. Gdyby znajdowali się w jakimkolwiek innym miejscu, a
nie w pokoju hotelowym, Roxie w ogóle nie pomyślałaby o Melu.
– Je
śli jeszcze o nim myślisz, zrozumiem. Ale proszę, nie kochaj się ze mną, dlatego że za
nim tęsknisz.
– Nie – zaprzeczy
ła szybko, wspierając się o jego pierś. – To nie to. Przypomniał mi się,
gdy weszliśmy do tego pokoju, ale z pewnością nie marzę o powrocie do niego.
– To dobrze. Nie musimy tu zosta
ć. Nie chcę, żebyś wspominała tego bęcwała, gdy po raz
pierwszy będziemy razem.
Razem, powt
órzyła w myślach, czując, jak przebiega ją dreszcz.
– Poca
łuj mnie, proszę – powiedziała, pragnąc, żeby z twarzy Hanka zniknął wyraz
niepewności. – Kochaj mnie, Hank. Kochaj – powtórzyła.
Gdy ich usta si
ę zetknęły, Roxie zamknęła oczy, wsłuchując się, co jej szepczą inne
zmysły. Poddała się magii jego dotyku, wdychała jego zapach, wsłuchiwała się w nierówny
oddech, rozchyliła usta, otwierając drogę ruchliwemu językowi.
Niecierpliwie szarpa
ł się z guzikami jej bluzki i ta niecierpliwość wzmogła jeszcze jej
pożądanie. Nie chciał żadnych gier, drażnienia się, pragnął jak najszybciej przełamać
wszystkie bariery. Ona też.
Pomog
ła mu, potem zajęli się wspólnie jego ubraniem. Po chwili części garderoby walały
się wszędzie, oni zaś, roześmiani i na wpół przytomni, padli na łóżko.
– Roxie, och, Roxie – mamrota
ł, sunąc wargami po jej szyi i poznając dłońmi każdy
zakątek jej ciała. – Chcę cię zapamiętać całą. Chcę się ciebie nauczyć. Chcę wiedzieć o tobie
wszystko.
J
ęknęła, gdy Hank odnalazł jej pierś i zaczął ją pieścić językiem i wargami. Słyszała tylko
oszalałe bicie swego pulsu. Jego ręce głaskały płaski brzuch, uda, wreszcie dotarły do
najbardziej czułego punktu, w którym koncentrowało się całe pragnienie, domagając się
natychmiastowego zaspokojenia.
– Twoje oczy b
łyszczą jak gwiazdy – powiedział, unosząc głowę.
– Pragn
ę cię – wymówiła ochrypłym szeptem. Jednym ruchem połączył ich ciała. Roxie
uniosła biodra, z trudem chwytając oddech, jej ciałem wstrząsały dreszcze. W uszach narastał
szu
m, zagłuszając czułe słowa Hanka, on zaś poruszał się w niej rytmicznie, potęgując jej
rozkosz.
Stopniowo fala emocji opad
ła i Roxie wyczuła, że Hank przestaje panować nad swymi
ruchami. Oplotła go nogami i przylgnęła do niego z całej siły. Wreszcie i on osunął się na nią
z jękiem.
Oczy jej si
ę zamgliły, gdy uświadomiła sobie, że cały czas myślał o jej satysfakcji, a nie
własnej. Pomyślała, że nie musiał się o to martwić, ponieważ działa na nią tak bardzo, że
wprost doprowadza ją do szaleństwa. Gdy są razem, nie potrafi zapanować nad namiętnością.
A jednak co
ś było nie tak. Zdała sobie nagle sprawę, co ją gryzie. Czy, tak jak obiecał,
zastosował środki ostrożności? Musiałaby przecież zauważyć.
Hank poruszy
ł się i uniósł głowę, by spojrzeć na nią. Miał włosy w nieładzie i bardzo
zadowoloną minę.
– Jeste
ś cudowna – powiedział.
– Ty te
ż – odrzekła, przesuwając pieszczotliwie palcem po jego dolnej wardze. – Ale
mam... jedno małe pytanie. Obiecałeś mi wziąć na siebie sprawę... środków
zapobiegawczych. Cz
y coś przegapiłam?
– Nie powiedzia
łbym, że wiele przegapiłaś – roześmiał się. – Nie wyjaśniłem ci
wszystkiego zbyt dokładnie, prawda?
Roxie walczy
ła z uczuciem niepokoju. Mężczyzna pokroju Hanka nie potraktowałby
lekko tej sprawy, nie naraziłby jej na ryzyko, pocieszała się.
– Nie wyja
śniłeś czego?
– Na szcz
ęście ten problem mamy z głowy – rzekł, całując ją delikatnie. – Jeśli idzie o
dzieci, wypadłem z gry.
Wpatrywa
ła się w niego, usiłując zrozumieć, co ma na myśli. Nie może mieć więcej
dzieci?
– Masz tak
ą minę, jak gdybyś mi nie wierzyła, Roxie. Możesz być spokojna.
Doprawdy? – pomy
ślała, ogarnięta nagłą paniką. Poczuła się, jak gdyby ktoś nagle zgasił
lampki na świątecznej choince.
– Wobec tego wszystko w porz
ądku – powiedziała, odchrząknąwszy. – Po prostu nie
wiedziałam.
– Po przyj
ściu na świat Hilary zdecydowaliśmy z Sybil, że wystarczy nam dwójka dzieci,
a dla mnie operacja była znacznie prostsza. Roxie, czy coś się stało?
– Nie, nic. – U
śmiechnęła się z przymusem. Myślenie o tych sprawach na obecnym etapie
znajomości było śmieszne i przedwczesne. Na razie mogą cieszyć się miłością bez ryzyka
zajścia w ciążę.
A jednak na dnie duszy pozosta
ł jakiś osad. Od chwili gdy po raz pierwszy pocałowała
Hanka, marzyła o wspólnej przyszłości. Było w niej miejsce dla dwójki jego dzieci, ale miała
nadzieję, że na tym nie poprzestaną. Chciała mieć własne dziecko.
– Zdaj
ę sobie sprawę, iż niektórzy ludzie uważają, że mężczyzna po takiej operacji jest
mniej męski – powiedział, nie patrząc na nią.
– Och, Hank, wcale tak nie my
ślę! Uważam, że to bardzo odpowiedzialna decyzja.
Jeszcze bardziej cię za to podziwiam.
– Co
ś się jednak zmieniło, Roxie. Czuję to. – Badał spojrzeniem jej twarz.
Prze
łknęła z trudem ślinę. Był zbyt spostrzegawczy i chyba lepiej, żeby rozmawiała z nim
całkiem szczerze. Nawet jeśli pomyśli sobie, że poluje na męża, to trudno.
– Dobrze. – Odetchn
ęła głęboko. – Miejmy to już za sobą. Znamy się bardzo krótko, ale
myślałam już o... przyszłości. Twojej i mojej. Naszej.
– To mi
łe. Prawdę mówiąc, ja też o tym myślałem.
– Chodzi o to, Hank,
że kocham dzieci i zawsze pragnęłam mieć jedno lub dwoje.
– Rozumiem.
– Och, do licha! – Odwr
óciła głowę. – Nie powinniśmy rozmawiać w tej chwili na ten
temat, Hank. To idiotyczne.
– Wcale nie – rzek
ł, głaszcząc ją po głowie.
– A w
łaśnie, że tak. – Zamrugała szybko, powstrzymując łzy. – Może się przecież okazać
po kilku randkach, że zupełnie do siebie nie pasujemy.
– Teraz ty m
ówisz głupstwa. Odwróć się do mnie. Otarła oczy i posłuchała go.
– Roxie – zacz
ął, ujmując jej twarz w dłonie – żadne z nas nie wierzy, że to ślepa uliczka.
Być może natknęliśmy się na barierę, ale powinniśmy sobie z tym poradzić.
– Wida
ć od razu, w jakiej branży pracujesz – roześmiała się. – Ślepe uliczki, bariery. –
Jego ciep
ły uśmiech stopił grudkę lodu w jej sercu. – Co pan proponuje, panie budowniczy?
–
Żebyśmy porozmawiali o tej sprawie, a nie odkładali ją na później. Poza tym mogłabyś
spędzać trochę czasu z Hilary i Ryanem. To jeszcze dzieci.
– Wiem. W dodatku przemi
łe dzieci. – Ale nie moje, chciała dodać, ugryzła się jednak w
język.
– Wiem,
że większość kobiet pragnie mieć własne dzieci – powiedział, gładząc ją po
nagim ramieniu. –
Może mimo to uda ci się pokochać moją dwójkę? Nie odpowiadaj od razu.
Zastanów się nad tym.
No tak. Czy nie obawia
ła się, że ma tylko zapełnić puste miejsce w tej rodzinie? Nie
chciała teraz o tym rozmawiać, nie miała ochoty na kłótnię.
– Hank, naprawd
ę za wcześnie mówić o takich sprawach. Przed chwilą liczyliśmy się
tylko my dwoje i nasza
namiętność. Wciąż czuję się dziwnie, zakładając, że pewnego dnia...
– Staniemy si
ę mężem i żoną? – dokończył cicho. Spojrzała na niego, czując, jak dreszcz
przebiega jej po plecach. By
ć żoną Hanka. Ta myśl zachwycała ją, a zarazem przerażała.
– To bardzo prawdopodobne, Roxie. Bardzo. Przywarli do siebie z rozbudzonym na nowo
po
żądaniem. Nic nie mogło tego zmienić.
– Powinnam wraca
ć do domu – wyszeptała.
– Ja te
ż. Ale tak bardzo cię pragnę, Roxie.
– I ja ciebie. Pozw
ól mi udowodnić, jak bardzo. Odwróciła go na plecy i pochyliła się nad
nim.
G
łaskał jej piersi, aż sutki stały się twarde jak guziczki, prężyły się w oczekiwaniu na
pieszczotę jego warg i języka. Powoli opadła na niego i zaczęła poruszać się w spokojnym
miłosnym rytmie, pragnąc mu się odwzajemnić, ofiarować mu rozkosz. Poddała się jednak,
obezwładniona namiętnością. Chwycił ją za biodra i zmusił do przyspieszenia tempa, aż
wreszcie, wstrząsana dreszczem, niemal rozpłynęła się w rozkoszy. Jak przez mgłę usłyszała
jęk Hanka, świadczący, że nie pozostał za nią w tyle. Opadła bezsilnie na jego szeroką pierś, z
trudem łapiąc oddech.
Przez d
ługi czas leżeli w milczeniu. Hank głaskał ją delikatnie po plecach. Gdy wreszcie
przemówił, w jego głosie pobrzmiewało zdumienie.
– Kocham ci
ę, Roxie. Bóg mi świadkiem, że zdążyłem cię już pokochać.
ROZDZIAŁ 8
Roxie zamkn
ęła oczy.
– To wszystko sta
ło się tak szybko, Hank. Nie potrafię...
– Wiem, kochanie. Podejrzewam,
że jestem bardziej oszołomiony od ciebie. Nie mam
zamiaru cię ponaglać. Słowa przyjdą same. Jeszcze niedawno uważałaś, że miłość oznacza
zdradę i cierpienie. Czuję, że boisz się znowu zawieść.
– Chyba tak. – Przytuli
ła się do niego z westchnieniem.
– On ci
ę nie kochał, Roxie. Nie mógł cię kochać, skoro okłamywał cię od samego
początku.
– To prawda, czemu wiec by
łam taka głupia?
– Nie g
łupia, lecz cudownie ufna. To nie twoja wina. Nie bądź dla siebie taka surowa.
– Przez ca
łe życie kierowałam się logiką. Gdybym tym razem nie dała się ponieść
emocjom, cała ta farsa trwałaby bardzo krótko. To właśnie, mnie niepokoi.
– Dlatego boisz si
ę teraz zawierzyć uczuciom?
– Nie bardzo potrafi
ę nad nimi zapanować – uśmiechnęła się.
– Na to licz
ę.
Zawis
ła spojrzeniem na jego odprężonej twarzy, zastanawiając się, czy kiedykolwiek
będzie miała dość patrzenia w te szare oczy czy całowania miękkich warg. Będzie szczęśliwa,
mogąc wpatrywać się w twarz Hanka.
To by
ło proste, ale miłość do Hanka oznaczała również obcowanie z dwójką jego dzieci i
najwyraźniej rezygnację z własnych. Inaczej planowała swoje życie...
Jednak dot
ąd nikt nie wzbudził w niej takiej namiętności jak Hank. Połączyło ich coś
absolutnie wyjątkowego. Nie może go odepchnąć, nie teraz. Zostanie z nim bez względu na
to, jakie problemy mogą wyniknąć w przyszłości.
– Wiesz – powiedzia
ł cicho, rozczesując palcami jej splątane włosy – uwielbiam
obserwować, jak rozmyślasz. Naprawdę cenię twoją inteligencję i rozsądek, ale w życiu jest
również miejsce na emocje, uczucia.
Milcza
ła, rozkoszując się delikatnym dotykiem jego palców. Jest w stanie przekonać ją o
wszystkim, używając jako argumentu pieszczoty.
– Chyba zrobi
ło się późno.
– Niestety.
– Hank, a twoje dzieci? Mam nadziej
ę, że nie zostawiłeś ich z jakąś niedoświadczoną
nastolatką?
– Nie. Moja gospodyni Dolores mieszka z nami od poniedzia
łku do czwartku. Nigdy
jednak nie spędzam nocy poza domem.
– Musimy si
ę zbierać. Idziesz rano do pracy.
– Ty te
ż.
– Tak, ale ja mog
ę zdrzemnąć się nad biurkiem, a tobie mogłoby to grozić wypadkiem.
W drodze do domu milczeli, porozumiewaj
ąc się tylko dotykiem. Żadne z nich nie miało
ochoty rozsta
ć się pod drzwiami Roxie, było to jednak nieuniknione.
– My
ślałem o naszych przyszłych spotkaniach – powiedział Hank, gdy stali, tuląc się w
objęciach.
– To wszystko jest nieco skomplikowane. Tutaj Charlie, w moim domu dzieci.
– Wiem. Spodziewa
łam się, że zaproponujesz po kolacji, byśmy przyjechali do mnie,
ale...
– Tak. Podj
ąłem decyzję w niedzielę, dlatego zarezerwowałem pokój. Niestety i ta
możliwość jest ograniczona.
– Owszem. Nie chc
ę, żebyś kładł się tak późno spać w dni powszednie.
Obj
ął dłońmi jej pośladki i przycisnął ją mocno do swych bioder.
– Nawet mimo nagrody?
Przymkn
ęła oczy, poddając się wzbierającej w niej namiętności. Natychmiast wyczuła
również jego reakcję.
– Tak. Nawet mimo nagrody.
– Och, moja praktyczna Roxie.
– Nie chc
ę, żeby coś ci się stało.
– Jeste
ś słodka, wiesz o tym?
U
śmiechnęła się i pocałowała go w brodę, na której zaczynał się już pojawiać zarost.
– Co wi
ęc zrobimy?
– Co
ś wymyślę. Na pewno. – Zastanawiał się przez chwilę. – Już wiem. Rodzice Sybil
mieszkają tutaj w mieście. Wielokrotnie zapraszali dzieci na weekend. Najbliższy odpada z
powodu tej historii z włosami, ale następny wchodzi w rachubę. Czy Charlie zajmie się
Como, gdybyś chciała spędzić weekend w moim domu?
Ca
ły weekend! Nie mogła sobie wprost wyobrazić takiego szczęścia.
– Chyba tak. Zapytam go.
– My
ślę, że się zgodzi. Tymczasem może spędzilibyśmy tę sobotę z dzieciakami?
Miałabyś okazję lepiej je poznać.
– Boj
ę się – rzekła po chwili wahania Roxie – że ty, a może nawet dzieci, chcielibyście,
abym zastąpiła twoją żonę. – Nie potrafiła na razie wymówić imienia Sybil. Serce kołatało jej
w piersi, czekała na wybuch gniewu Hanka, tymczasem on pogłaskał ją pieszczotliwie po
karku.
– W przypadku dzieci jest to mo
żliwe – powiedział spokojnie – ale w moim wykluczone.
Spróbuję wpłynąć na nie, żeby tego również nie robiły. Nie mam ci za złe twoich obaw, ale
dla mnie jesteś po prostu Roxie. Gdy się dziś kochaliśmy, ani na moment nie zapomniałem,
kim jesteś.
Zarzuci
ła mu ramiona na szyję i przytuliła się policzkiem do jego policzka.
– Z przyjemno
ścią spędzę z wami ten dzień – zapewniła. – Poproszę Charliego, żeby
popilnował Como, i dam ci znać.
– Zaufaj mi, Roxie. Prosz
ę, zaufaj mi. – Objął ją jeszcze mocniej.
Odchyli
ła się i zajrzała mu w oczy, te przepiękne oczy, które miały nad nią taką władzę.
– Tylko g
łupiec nie miałby do pana zaufania, Hanku Craddocku.
Nast
ępnego ranka Roxie nie czuła wcale zmęczenia. Wstała wcześniej niż zwykle,
dokładnie w porze, gdy na placu budowy rozpoczynała się praca. Hank był tak blisko! Ta
my
śl doprowadzała ją do szaleństwa, ponieważ równie dobrze mógłby być na końcu świata.
Jednak nie chciała kręcić się po budowie, by nie narazić ich na plotki.
W
łożyła stare dżinsy i postanowiła nakarmić Como przed wyjściem do pracy. Powietrze
było rześkie, a niebo błękitne niczym oczy syjamskiego kota. Wszystko dziś wydawało się
Roxie inne, zdumiewająco piękne – ogród, domek gościnny, drzewa cytrusowe, zagroda
Como z miniaturową stajnią.
Zastanawia
ła się, czy Hank ma drzewka owocowe i czy zgodziłby się kupić lampę. Hilary
i Ryan byliby ogromnie szczęśliwi, a Roxie zdobyła już przecież doświadczenie, zajmując się
Como. Na obrazku, który właśnie wyczarowywała w wyobraźni, znajdował się również
Cha
rlie. Hank bez trudu zbudowałby dla niego mały domek gościnny.
Zastanawiaj
ąc się nad przyszłością, Roxie pomyślała, że być może Hank ma rację i przy
Hilary i Ryanie nie odczuje braku własnych dzieci. Charlie też będzie potrzebował jej czułej
opieki. Próbo
wała uciszyć wewnętrzny głos, który mówił jej, że nigdy nie będzie uczyła
chodzić własnego dziecka, nie ukołysze go do snu. Nie można mieć wszystkiego, życie wciąż
stawia człowieka przed koniecznością wyboru.
Widz
ąc Roxie, Como podeszła do ogrodzenia i stanęła przy nim, strzygąc uszami. Roxie
pogłaskała ją po aksamitnym nosie.
– Jak si
ę masz, mała – przemówiła do niej czule, zaglądając w przepastne brązowe oczy.
–
Życzę ci, żebyś była równie szczęśliwa jak ja dzisiaj. Cierpliwości, twój czas nadejdzie. –
Roxie wydało się, że lama zamrugała kokieteryjnie długimi białymi rzęsami.
– Ka
żdy pan lama straciłby dla ciebie głowę – powiedziała, drapiąc ją za uszami. – Jesteś
tak piękna, że zasługujesz na najlepszego. Osbornowie na pewno go znajdą.
– Czy Como nie ma tu nic do powiedzenia? – dobieg
ł ją z tyłu głos Charliego. – Z
pewnością nie wierzysz w takie aranżowane małżeństwa, o których czytałem wczoraj
wieczorem.
– Chodzi ci o ludzi czy o lamy? – spyta
ła Roxie z uśmiechem.
– O wszystkie stworzenia. Ka
żdy powinien mieć możliwość wyboru. Spójrz, założę się,
że on mieszka gdzieś tam – wskazał gestem ręki. – Como zawsze gapi się w tamtą stronę.
– Pewnie podoba jej si
ę widok z tego miejsca, a może lubi wystawiać pysk na powiew
wiatru. A tak naprawdę, to Como potrzebne jest śniadanie i trochę ruchu. Może zabiorę ją na
spacer.
– W jakim
ś konkretnym kierunku? – W niebieskich oczach Charliego zamigotały figlarne
ogniki.
– Charlie, czy widzisz mnie na wylot?
– Tak, moja droga, i jest to wspania
ły widok. Rozumiem, że dobrze się bawiłaś wczoraj
wieczorem.
– Tak. – Roxie wiedzia
ła, że policzki jej płoną, ale nie mogła nic na to poradzić. – A
skoro już mówimy o Hanku, chciałam cię poprosić o przysługę.
– Co tylko sobie
życzysz.
– Hank poprosi
ł, żebym spędziła sobotę z nim i jego dziećmi. Czy nie zająłbyś się w tym
czasie Como?
– Z przyjemno
ścią. Poczytamy sobie. Czy wiesz, że ona lubi poezję? Zwłaszcza wiersze o
miłości.
– Czytasz jej? – spyta
ła zdumiona Roxie.
– Przez ca
ły czas. – Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki wystrzępioną książkę w
skórzanej oprawie.
– To sonety Szekspira, jej ulubione, ale po
życzyłem też kilka książek z biblioteki
Osbornów. Ednę St. Vincent Millay, Elizabeth Barrett Browning...
– Nie chc
ę rozwiewać twoich złudzeń, ale Como prawdopodobnie reagowałaby tak samo,
gdybyś czytał reklamy w gazetach. Myślę, że po prostu lubi słuchać twojego głosu.
– Mylisz si
ę, Roxie. Próbowałem czytać Kiplinga, ale jej się zdecydowanie nie podobał.
– Sk
ąd możesz wiedzieć?
– By
ła niespokojna, strzygła uszami, przestępowała z nogi na nogę. Nie wykazała
odrobiny zainteresowania.
– Muchy.
– Nie ma much o tej porze roku.
– No to mo
że była głodna.
– Nie. By
ła nakarmiona.
– Wobec tego... nie wiem podda
ła się Roxie.
– Ale musi by
ć jakieś logiczne wytłumaczenie.
– Oczywi
ście. Woli Szekspira od Kiplinga.
– Niech ci b
ędzie. – Przynajmniej dziwactwa Charliego są nieszkodliwe. Nasypała
lucerny do żłobu.
– Czy zechcesz jej poczyta
ć, gdy będzie jadła?
– Zawsze to robi
ę. Wcześnie coś dzisiaj wstałaś.
– Owszem. – Roxie rysowa
ła wzorki na piasku czubkiem buta.
– Wystarczy ci czasu,
żeby przejść do rogu i z powrotem – dodał chytrze.
– Chyba tak.
– Czy chcia
łaś mnie jeszcze o coś prosić?
Roxie obawia
ła się, że jeśli poruszy sprawę weekendu, zdradzi prawdziwy charakter
stosunków, łączących ją z Hankiem. Inaczej jednak się nie dowie, czy Charlie zechce zająć
się Como.
– Nie kr
ępuj się, Roxie. O co chodzi?
– Ee... o kolejny weekend. – Rzuci
ła mu ukradkowe spojrzenie. – Dzieci Hanka spędzą
go u dziadków i...
– Oczywi
ście – przerwał jej Charlie. – Młodzi kochankowie potrzebują czegoś więcej niż
kradzione chwile. Zajmę się wszystkim.
– Ba
łam się, że możesz tego nie pochwalać.
– Ach, Roxie – zmarszczy
ł twarz w uśmiechu – nie pochwalam wyłącznie działań, które
biorą się z negatywnych emocji. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że ty i Hank chcecie być
razem. O nic się nie martw.
– Dzi
ękuję ci, Charlie. Jesteś kochany.
– Tak – odpowiedzia
ł, kołysząc się na piętach i poprawiając czerwoną muszkę –
rzeczywiście jestem. A teraz umaluj się odrobinę i uczesz, a ja poczytam Como. Potem
możesz iść na spacer. Ostrzegam cię jednak, że Como będzie chciała iść w przeciwnym
kierunku.
– A ty uwa
żasz, że tam mieszka jej ukochany.
– Naturalnie.
Roxie pobieg
ła z uśmiechem do domu. Nie miała zamiaru zachowywać się tak każdego
ranka, ale dzisiejszy był przecież wyjątkowy. Musiała zobaczyć Hanka choć przez moment.
Gdy sz
ła w kierunku placu budowy, zrozumiała, co Charlie miał na myśli, mówiąc, że
Como woli
kierunek zachodni od wschodniego. Ledwie udało jej się nagiąć zwierzę do swej
woli. Może rzeczywiście Como pamięta mgliście kierunek, w którym wieziono ją kilka
miesięcy temu do samca. Trudno, musi zaczekać do powrotu Osbornów.
Gdy zbli
żały się do rogu, Roxie błyskawicznie wypatrzyła ciężarówkę Hanka, a po chwili
jego samego, za ogrodzeniem, w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów. Rozmawiał z
dwoma mężczyznami, pochylony nad planami rozłożonymi na stercie desek. Na wspomnienie
minionej nocy serce zaczęło jej łomotać w piersi jak oszalałe.
W
łaśnie gdy pomyślała, że chyba nie uda jej się z nim porozmawiać, podniósł głowę i
zobaczył ją. Nawet z daleka dostrzegła błysk uśmiechu. Powiedział coś do obu mężczyzn,
którzy się również odwrócili. Następnie zwinął plany i ruszył w kierunku Roxie.
Poczu
ła nieprzepartą ochotę, by podbiec i rzucić mu się w ramiona, i zapewne by to
uczyniła mimo wielu gapiów, gdyby nie prowadziła na uwięzi lamy.
– Cze
ść, ślicznotko. W pierwszej chwili myślałem, że jesteś pustynnym mirażem. W tym
kraju zdesperowani mężczyźni widzą to, co pragną zobaczyć.
Odczeka
ła, aż zbliżył się bardziej, wzięła głęboki oddech i powiedziała:
– Kocham ci
ę, Hank.
– Czasami zdesperowani m
ężczyźni słyszą to, co pragną usłyszeć. Czy mogłabyś
powtórzyć?
– Kocham ci
ę, Hank. Właśnie to sobie uświadomiłam.
Przeby
ł dwoma susami dzielącą ich odległość i ujął jej twarz w dłonie.
– Nie mog
ę w to uwierzyć – wyszeptał. – Marzenia zwykle nie spełniają się tak szybko.
– Czasami tak – rzek
ła z uśmiechem.
– Jestem cholernie szcz
ęśliwym facetem. – Pochylił się nad nią i ucałował czule jej wargi.
–
Co za wspaniały początek dnia! Miałem kłopoty z koncentracją, ale teraz... – Pokręcił
głową. – Nie spodziewałem się takiego hojnego podarunku.
– Nie zamierza
łam mówić ci niczego szczególnego – Roxie czuła się lekka jak balonik –
ale wszystko wyda
ło mi się dzisiaj takie inne, czułam, że muszę się z tobą zobaczyć. Kiedy
szedłeś w moją stronę, wszystko stało się jasne.
Wpatrywali si
ę w siebie z zachwytem.
– Widz
ę, że masz przyzwoitkę – powiedział Hank, drapiąc Como w szyję.
– Nie chcia
ła iść ze mną. Myśli, że jej ukochany mieszka w przeciwnym kierunku,
przynajmniej tak twierdzi Charlie.
– Nigdy ju
ż nie zlekceważę żadnego słowa, które wyszło z jego ust.
– Ani ja – roze
śmiała się Roxie.
– W
łaśnie, właśnie, a czy poprosiłaś go, żeby zaopiekował się tym stworem?
– Tak, i zgodzi
ł się z chęcią. – Roxie popuściła linkę i Como znalazła niewielką kępkę
chwastów, które zaczęła z lubością skubać. – Aha, Charlie czyta Como sonety Szekspira i
przysięga, że lama uwielbia klasyczną poezję, zwłaszcza miłosną. Hank – dodała po chwili
milczenia –
nie zrozum tego źle, ale czy nie sądzisz, że Charlie jest ee...
– Niezr
ównoważony? Na pewno niegroźnie. Czasami tacy ludzie widzą rzeczy, których
inni nie zauważają. Charlie wiedział od razu, że będzie nam ze sobą dobrze.
– W takim razie przestaj
ę się martwić.
– I zacznij planowa
ć. Rodzice Sybil mają wolny ten weekend, a nie następny, gdybyś
więc mogła iść z Hilary do fryzjera wcześnie rano, po południu odwiózłbym dzieci do
dziadków.
– W ten weekend? – Roxie przebieg
ł dreszcz podniecenia.
– Bardzo si
ę z tego cieszę. Chyba nie doczekałbym się przyszłego tygodnia. Szczerze
mówiąc, łamałem sobie głowę, jak tu ukraść parę godzin w czwartek wieczorem.
– Naprawd
ę? Przecież ustaliliśmy...
– Wiem, ale tak bardzo ci
ę pragnę. A zwłaszcza teraz... Mam pomysł, nie, nie obawiaj
się, nie będzie to pokój hotelowy.
– Hank, je
śli myślisz o randce na łonie natury, to uprzedzam, że potwornie boję się węży i
robaków.
– Nie, to nie to.
– Naprawd
ę rozbudziłeś moją ciekawość.
– Chcia
łbym rozbudzić coś więcej – szepnął, puszczając do niej oko. – Czy mogę zatem
wpaść po ciebie w czwartek?
– Jasne, nie przegapi
łabym za nic takiej okazji. Co też ty wymyśliłeś?
– Niczego nie zdradz
ę. Przepraszam cię, ale niestety muszę wracać do pracy.
– Wiem. Naprawd
ę nie miałam zamiaru zatrzymywać cię tak długo. Chciałam tylko...
– Na mi
łość boską, nie przepraszaj mnie za najwspanialszą rzecz, jaka mi się przydarzyła
o
d niepamiętnych czasów. – Przechylił jej głowę i pocałował szybko. – Czwartek o siódmej,
moja ukochana Roxie o płomiennorudych włosach i oczach barwy morza.
Nie rusza
ła się z miejsca, odprowadzając go wzrokiem. Odwrócił się i pomachał jej ręką,
ona zaś odpowiedziała tym samym, następnie odciągnęła Como od kępki chwastów i wróciła
na wpół przytomna do domu. Jak zdoła wytrzymać te nie kończące się godziny, które dzieliły
ją od spotkania z Hankiem. Nie miała pojęcia, dokąd zabierze ją w czwartek, ale to było bez
znaczenia. Wbrew temu, co powiedziała, zgodziłaby się leżeć w samym sercu pustyni, na
kocu, pośród dzikich bestii, byle tylko Hank tulił ją mocno w ramionach.
ROZDZIAŁ 9
W czwartek wieczorem Roxie w
łożyła złocisty welurowy dres. Wciąż podejrzewała, że
plany Hanka są jednak związane z łonem natury. Gdy przyjechał po nią ubrany w dżinsy,
adidasy i szarą bluzę, doszła do przekonania, że się nie myliła.
– Pewnie domy
śliłaś się, dokąd jedziemy – powiedział, całując ją na przywitanie.
– By
ć może. – Cieszyło ją jego zachowanie. We wtorek nie miał pewności, jak potoczy
się wieczór. Dziś ta pewność odzwierciedlała się w jego oczach, w pocałunku, w każdym
geście.
– Chod
źmy już – ponaglił. – Ostatnie dwa dni wydawały mi się wiecznością.
– Czy mam wzi
ąć latarkę?
– Mam
świece.
– P
łaszcz?
– Wystarczy ci dres, a potem sam ci
ę rozgrzeję.
– To b
ędzie dla mnie nowe doświadczenie – wyznała Roxie, gdy siedzieli już w
samochodzie.
– Dla mnie te
ż.
– Naprawd
ę?
– Naprawd
ę – roześmiał się. – Czy uważasz mnie za podrywacza?
– My
ślałam, że może... kiedy byłeś żonaty.
– Wtedy nie musia
łem uciekać się do takich sztuczek. Muszę przyznać, że planowanie tej
eskapady sprawiło mi wiele radości. Mam w bagażniku kosz z przysmakami i winem, na
wypadek gdyby zechciało nam się tracić czas na coś tak nudnego jak jedzenie.
Przebieg
ł ją dreszcz oczekiwania. Spojrzała na Hanka w milczeniu.
– Mo
że się zdarzyć, że o nim zapomnimy – powiedział Hank, przyspieszając na
skrzyżowaniu.
Roxie spodziewa
ła się, że pojadą w kierunku Catalina Mountains. Hank jednak skręcił w
drogę prowadzącą do eleganckiego osiedla mieszkaniowego.
– Hank, dok
ąd jedziemy?
– M
ój najlepszy przyjaciel buduje tutaj dom, który zamierza sprzedać za duże pieniądze.
Wczoraj położyli wykładzinę i będę miał duże kłopoty, jeśli poplamimy ją winem. Ale Ed mi
zaufał, poza tym ma wobec mnie dług wdzięczności, tak więc dziś wieczorem dom jest mój.
– Tw
ój przyjaciel wie, po co był ci klucz? – Roxie spłonęła rumieńcem i pomyślała, że
wolałaby nie wpaść na faceta o imieniu Ed.
– To sympatyczny cz
łowiek, Roxie. Znam go i Joanie od lat. Powiedział, że chętnie
odegra rolę Kupidyna.
– Chyba nie rozmawia
ł z Charliem?
– Raczej nie – roze
śmiał się Hank. – Daj spokój, Charlie nie może być sprawcą
wszystkiego, co nam się przydarza. Nie jest czarodziejem.
– Masz racj
ę, ale czasami wydaje mi się to wszystko niesamowite. Nawet fakt, że w
sobotę rano Hilary będzie mogła przyjrzeć się rozjaśnianiu włosów. Nie jestem przesądna,
ale...
– Mo
żemy się tylko z tego cieszyć. – Uścisnął jej dłoń. – Czy jest to przeznaczenie, czy
zbieg okoliczności, będziemy mieć prawie cały weekend dla siebie.
– Wiem. Czasami szczypi
ę się, żeby sprawdzić, czy mi się to wszystko nie śni.
– Ja tego nie robi
ę – powiedział Hank, pomagając Roxie wysiąść i wręczając jej klucze do
domu. –
Jeśli to sen, niech trwa dalej. Otwórz drzwi, ja wezmę koszyk.
– A co z s
ąsiadami? Nie zdziwi ich światło i czyjeś głosy?
– Domy stoj
ą od siebie tak daleko, że nawet nie zauważą.
Roxie otworzy
ła obydwa zamki i nacisnęła mosiężną klamkę. Echo ich kroków odbijało
się w wyłożonym terakotą holu.
– Kt
órędy? – spytała, gdy jej oczy przywykły do ciemności.
– T
ędy, do salonu. Przez okno sączy się światło księżyca, tak że świece będą nam
niepotrzebne.
– Hank sprowadzi
ł ją po trzech schodkach w dół. Stanęli przed kominkiem w kształcie
ula. Postawił wiklinowy kosz w palenisku i odwrócił się ku Roxie.
– Co o tym my
ślisz?
– Wszystko pachnie nowo
ścią. – Spojrzała na majaczące w ciemności belki sufitu. –
Podoba mi się ten dom i jego klimat.
– Ed zna si
ę na rzeczy. – Hank wyjął z koszyka miękki koc.
– Rozumiem, dlaczego si
ę przyjaźnicie.
Hank roz
łożył koc w kwadracie księżycowego światła, po czym przyciągnął ją do siebie.
– Idealne miejsce, by ci
ę kochać – powiedział, układając Roxie na kocu.
– I ciebie – szepn
ęła, lgnąc do niego całym ciałem. Hank modlił się, żeby to nie był sen.
Tulił Roxie, wdychał zapach jej skóry, całował jej wilgotne usta, pieścił piersi.
J
ęknęła, gdy ścisnął palcami naprężony sutek. Każdy mężczyzna marzy, żeby kobieta
pragnęła go tak bardzo, pomyślał. Serce Roxie waliło jak młotem, gdy smakował językiem
głębię jej ust.
– Roxie, Roxie – szepta
ł jej imię między pocałunkami. Przerwał tylko na chwilę, by
ściągnąć jej bluzę przez głowę. Jej nagie piersi bieliły się w świetle księżyca. Pozostawienie
reszty ubrania wydało mu się świętokradztwem, zsunął jej więc z bioder spodnie i majteczki.
– Bo
że! Jakże kocham cię właśnie taką. Uśmiechnęła się zmysłowo, kusząco.
– B
ędziesz mógł kochać mnie lepiej, jeśli sam zdejmiesz ubranie.
Pos
łusznie wykonał polecenie, nie spuszczając z niej wzroku. Opadł z powrotem na koc,
błogosławiąc w myśli przyjaciela za to, że położył taki puszysty dywan. Mógł się kochać
namiętnie z Roxie, bez obawy, że sprawi jej ból.
Muska
ł ją lekko palcami, jak gdyby była kosztownym naczyniem z porcelany. Zaczął od
szyi, potem sunął dłońmi po jej rozgrzanej skórze, aż zamknął w nich obie piersi.
Wpatrywa
ł się w jej twarz. Rozszerzone źrenice Roxie ciemniały, gdy błądził palcami po
jej ciele, pieszcząc napięty brzuch. Rozchyliła wargi, oddychając coraz szybciej. Gdy jego
dłonie powędrowały niżej, Roxie niespokojnie poruszyła biodrami.
– Hank – szepn
ęła, mówiąc mu spojrzeniem, czego pragnie.
– Zaraz, kochanie – obieca
ł, całując jej szyję. Poznawał wargami jej ciało, sprawdzając,
ile sam jest w stanie wytrzymać. Drażnił sutki zębami, aż wreszcie zamknął usta na jej piersi.
Roxie zanurzyła palce w jego włosach, prężąc ciało i mrucząc jakieś zaklęcia. Hank z trudem
panował nad sobą, chciał jednak, żeby zapamiętała tę noc do końca życia.
Jego wargi odby
ły tę samą podróż co dłonie. Jej smak sprawił, że niemal przestał się
kontrolować. Roxie wiła się, aż musiał chwycić ją za biodra.
– Hank... teraz, prosz
ę, Hank.... – wykrzyknęła. Nie mając siły opierać się dłużej jej
namiętnym prośbom, uniósł się i wszedł w nią głęboko. Nic nie byłoby w stanie go
powstrzymać. Dygotała pod nim, poruszali się w szalonym rytmie, aż wreszcie obojgiem
wstrząsnął spazm rozkoszy.
Ju
ż nie wiedział, ile razy szepnął, że ją kocha, ile razy usłyszał od niej słowa miłości.
Nigdy, przenigdy nie będzie miał tego dość.
Obj
ął ją mocniej i przekręcił się razem z nią na bok, tak że leżeli twarzą w twarz.
– Kocham ci
ę – powtórzył jeszcze raz. – Wydaje mi się, że to najważniejsze, co mam ci
do powiedzenia. Kocham cię, kocham cię, kocham cię.
– Ja te
ż cię kocham – wymówiła chrapliwym szeptem. – I jest to najważniejsze, co mam
ci do powiedzenia.
Patrzy
ł na nią w milczeniu przez długą chwilę.
– M
ógłbym tylko dodać jedną rzecz.
– Tak? – spyta
ła cicho.
– Wyjd
ź za mnie. Nie odpowiedziała.
– Mo
że... może jeszcze nie jesteś przygotowana na tę propozycję.
– Hank, ja...
– C
śś. Nieważne. – Położył jej palec na wargach. – Kochasz mnie i to na razie wystarczy.
Nie myśl o niczym więcej.
A jednak ta my
śl zaprzątała głowę Roxie przez cały czas – gdy popijali wino i jedli
sałatkę oraz mięso z plastykowych pojemniczków, gdy odpoczywali, znużeni miłością, gdy
jechali z powrotem do domu, gdy siedziała w piątek przy swoim biurku w pracy.
Nie mog
ła przestać myśleć o propozycji Hanka, ponieważ omal nie powiedziała „tak”.
Gdyby się wtedy nie odezwał, w następnej chwili zgodziłaby się zostać jego żoną. A jednak
miał rację. Nie była jeszcze gotowa.
Nie mia
ło to nic wspólnego z Hankiem. Był dla niej ideałem męża i kochanka. Ale Roxie
słowo „małżeństwo” zawsze kojarzyło się ze słowem „rodzina”. A tu dostawała w prezencie
gotową rodzinę, bez możliwości jej poszerzenia. Musiała nagle stać się matką dla Ryana i
Hilary
, a zapomnieć o tym, że mogłaby mieć własne dziecko. Nie było to łatwe.
Charlie nie robi
ł żadnych uwag przez cały piątek, dopóki nie usiedli wieczorem do
zwykłej partyjki szachów. Po pierwszych trzech ruchach roześmiał się i poklepał Roxie po
ręce.
– Mo
że wypożyczymy film na dziś wieczór?
– O co chodzi? – Roxie zmarszczy
ła brwi.
– Grasz dzisiaj po obu stronach szachownicy. Przed chwil
ą zrobiłaś ruch moją królową.
– Naprawd
ę?
– Co si
ę stało, Roxie?
– Dobrze, powiem ci. – Roxie postanowi
ła zasięgnąć rady u doświadczonego i
życzliwego jej człowieka. – Wczoraj wieczorem Hank poprosił mnie o rękę.
– Wspaniale! Tak si
ę cieszę. – Charlie rzeczywiście promieniał radością. – Nie martw się,
że tak krótko się znacie. Ten związek będzie trwały. Możesz mi zaufać, Roxie.
– Nie to mnie martwi, Charlie. Prawd
ę mówiąc, mam uczucie, jak gdybym go znała przez
całe życie. Chodzi mi o dzieci.
–
Świetnie sobie radzisz z Hilary i Ryanem. Musicie się wszyscy do siebie przyzwyczaić,
z pewnością będzie wiele potknięć, ale nie zapominaj, że one również noszą nazwisko
Craddock i są pełne miłości. Pragną przelać ją na kogoś poza ojcem, ty zaś odczuwasz
naturalną potrzebę wychowywania dzieci. To bardzo dobry układ.
– Nie rozumiesz, Charlie. Hilary i Ryan nie stanowi
ą największego problemu, chociaż
muszę się zastanowić, czy jestem gotowa stać się z dnia na dzień matką ośmiolatki i
dziesięciolatka. Myślę jednak, że wszystko się rzeczywiście ułoży. To miłe dzieciaki.
– Jasne, przecie
ż Hank jest ich ojcem.
– Z pewno
ścią to również zasługa ich matki – powiedziała Roxie z nikłym uśmiechem.
– Oczywi
ście. Przypuszczam, że była wspaniałą kobietą. Czy to ci spędza sen z powiek,
Roxie?
– Szczerze m
ówiąc, trochę. Skoro była dobrą żoną i matką, zawsze istnieje
niebezpieczeństwo, że będą chcieli zrobić z niej świętą. Tak się czasami dzieje. Nie
zapominaj, że Hilary chce rozjaśnić włosy, żeby się do niej upodobnić.
– By
łoby niedobrze, gdybyś ty chciała ją naśladować. Znam cię, nie będziesz żyła w jej
cieniu. Poza tym ciebie z Hankiem połączyła namiętność, jakiej żadne z was dotąd nie
doświadczyło.
– Przyznaj
ę, jeśli o mnie chodzi, jest to prawda, ale skąd możesz wiedzieć, co czuje
Hank? Myślę, że bardzo kochał swoją żonę.
– Owszem, ale ty go op
ętałaś, a to coś zupełnie innego. Sam mi powiedział dzisiaj rano.
– Rozmawia
łeś z nim?
– Kr
ótko. Poszedłem się przejść, gdy brałaś prysznic. Odbyliśmy przyjacielską
pogawędkę, podziękował mi za to, że was zetknąłem. Zwierzył mi się, że jesteś najbardziej
fascynującą ze znanych mu kobiet, zarówno umysłowo, jak i fizycznie.
– O m
ój Boże! – Roxie zaczerwieniła się na wspomnienie wczorajszej nocy z Hankiem. –
Trudno mi sobie wyobrazić, że powiedział ci to wszystko.
– Dlaczego? Doskonale si
ę rozumiemy.
– Skoro tak, czy wspomnia
ł ci również, że jeśli się pobierzemy, rodzina nam się nie
powiększy, ponieważ nie może mieć więcej dzieci?
– S
łucham? – Życzliwy uśmiech powoli znikał z twarzy Charliego.
– To w
łaśnie zaprząta moje myśli przez cały dzień, Charlie. Widzisz, Hilary i Ryan to
wspaniałe dzieciaki, ale nie moje własne. Zawsze pragnęłam mieć dziecko. Kocham Hanka,
więc chciałabym mieć dziecko z nim, a to niemożliwe.
– Niemo
żliwe? Nie rozumiem.
– Z pewno
ścią słyszałeś o sterylizacji. Po przyjściu na świat Hilary Hank i jego żona
zdecydowali się nie mieć więcej dzieci i Hank poddał się operacji.
– Ale, Roxie, mam nadziej
ę, że mimo to może...
– Tak – odpowiedzia
ła Roxie, piekąc raka – ale nie będzie z tego dzieci. Wielu mężczyzn
poddaje się teraz takiemu zabiegowi. – Spojrzała na Charliego. Gdyby ten problem jej nie
dotyczył, rozśmieszyłby ją widok jego skonsternowanej miny. – A więc widzisz, że mój
walentynkowy kochanek nie jest tak idealny, jak sądziłeś.
Charlie otar
ł czoło chustką i westchnął.
– Przekl
ęta nauka – mruknął do siebie. – Jak mam jej dotrzymać kroku? Kłopoty zaczęły
się już wówczas, gdy jakiś idiota wynalazł pas cnoty.
– Charlie. – W g
łosie Roxie brzmiała troska. – O czym ty, do licha, mówisz?
Spojrza
ł na nią nie widzącym wzrokiem.
– Musi by
ć na to jakaś rada. – Wstał od stolika i podszedł do regałów, zapełnionych
książkami. – Przecież Osbornowie muszą mieć encyklopedię zdrowia. O, jest. – Sięgnął do
kieszeni po okulary i zaczął nerwowo wertować strony.
Roxie przygl
ądała mu się zdumiona.
– No w
łaśnie! – Charlie zamknął z trzaskiem książkę i podszedł do niej. – Jest na to rada
–
oświadczył triumfującym tonem. – Medycyna uczyniła ogromne postępy.
Roxie siedzia
ła z otwartymi ustami. Trzeba przyznać, że nie wzięła pod uwagę tej
możliwości, ale czy może prosić o to Hanka?
– Czy to rozwi
ązuje twój dylemat, Roxie?
– Nie jestem pewna. Takie operacje nie zawsze si
ę udają.
– Ta si
ę uda. Ty i Hank będziecie mieli dziecko, którego pragniecie.
– O to w
łaśnie chodzi. Nie wiem, czy Hank chce mieć jeszcze jedno dziecko.
– Ale to wa
żna sprawa dla ciebie, prawda? Byłaś okropnie roztargniona przez cały dzień.
Musisz po prostu spytać o to Hanka. Jestem pewien, że wszystko będzie dobrze.
– Jeste
ś niepoprawnym optymistą, Charlie. – Mimo wszystko Roxie poczuła się lepiej,
wiedząc, że istnieje jakieś rozwiązanie.
Zadzwoni
ł telefon i Roxie pobiegła go odebrać, w nadziei, że to Hank. Postanowiła
jednak nie poruszać sprawy dziecka przez telefon.
– Roxie? Tu m
ówi Frań – odezwał się kobiecy głos. – Co słychać?
– Och, wszystko
świetnie, po prostu świetnie. – Roxie nie rozmawiała z Osbornami,
odkąd Charlie się wprowadził, i dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, ile rzeczy wydarzyło
się w tak krótkim czasie. – Zaprosiłam starego przyjaciela. Mieszka w domku gościnnym.
– Bardzo dobrze. M
ówiliśmy, że możesz zapraszać, kogo chcesz. Jak się miewa Como?
– Dobrze. Wezwa
łam weterynarza, ponieważ wydawała mi się trochę apatyczna.
Powiedział, że jest w okresie rui.
– Naprawd
ę? Wspaniale. Dave i ja myśleliśmy o tym, żeby doprowadzić ją do samca.
Wybraliśmy jej nawet najdroższego. Nie mogę wprost się doczekać powrotu. Co nowego
poza tym?
– Och, nic szczególnego. –
Roxie nie podjęłaby się tłumaczyć Frań, jak to się stało, że
zakochała się po uszy w ciągu dwóch tygodni. – Jak tam podróż?
– Prawd
ę mówiąc, jesteśmy już trochę zmęczeni, ale chyba jakoś wytrwamy do końca.
Zapowiedziałam Dave’owi, że następna podróż będzie krótsza. Może się starzeję, ale brakuje
mi mojej kuchni i łazienki.
– Potrafi
ę to zrozumieć. Macie prześliczny dom.
– Mamy szcz
ęście, że zechciałaś się nim zaopiekować. Jesteś pewna, że Como nic nie
dolega?
– Weterynarz zapewnia
ł mnie, że wszystko jest w porządku.
– Nie miej
żadnych skrupułów i wezwij go ponownie, gdyby to było konieczne. Nie
wahaj się wydać pieniędzy, które ci zostawiliśmy.
– S
ądzę, że to nie będzie konieczne. Como jest zdrowa.
– Po prostu usycha z t
ęsknoty – roześmiała się Frań. – Dobrze, uściskaj ją od nas.
Zadzwonię znów za kilka tygodni. I dziękuję ci za wszystko.
– Nie ma za co. Do widzenia. – Roxie odwiesi
ła słuchawkę i wróciła do salonu, gdzie
Charlie siedział znów przy stoliku do szachów. – To była Frań Osborn. Powiedziałam jej, że
mój bliski przyjaciel mieszka w domku gościnnym i że Como jest w okresie rui.
– I
że się zakochałaś?
– Nie. Nie wspomnia
łam o tym.
– Aha. – Obrzuci
ł ją uważnym spojrzeniem. – Wciąż trudno ci w to uwierzyć, prawda?
– Chyba tak.
– Nie szkodzi. Ten weekend powinien rozproszy
ć twoje wątpliwości. A co powiedziała
na temat Como?
– By
ła zachwycona. Wybrali już dla niej samca i doprowadzą ją do niego po powrocie do
domu.
– To brzmi do
ść arbitralnie.
– Charlie, to przecie
ż lama.
– Stworzenie, kt
óre docenia Szekspira, nie powinno być traktowane tak lekceważąco.
Como jest bardzo wrażliwa.
Roxie zaj
ęła miejsce naprzeciwko starszego pana.
– Wra
żliwa czy nie, nie jest własnością ani moją, ani twoją, i Osbornowie mają prawo
decyzji w jej sprawie. –
Zauważywszy buntowniczą minę Charliego, dodała: – Naprawdę tak
uważam, Charlie.
– Oczywi
ście, moja droga. Oczywiście – uśmiechnął się starszy pan.
RO
ZDZIAŁ 10
Hank przyprowadzi
ł Hilary do domu Roxie nazajutrz przed ósmą i powierzył
dziewczynkę jej opiece z takim zaufaniem, że Roxie poczuła się wzruszona.
– Jak d
ługo będę musiała przyglądać się rozjaśnianiu włosów u tamtej pani? – spytała
Hilary w drodze do salonu piękności.
– Moja fryzjerka Georgia powiedzia
ła, że zajmie to dwie do trzech godzin. Oczywiście,
nie będziesz musiała siedzieć tam przez cały czas, chyba że definitywnie zdecydujesz się
rozjaśnić swoje włosy. – Roxie obrzuciła szybkim spojrzeniem siedzącą obok dziewczynkę.
Lawendowo-
niebieska chustka po pięciu dniach była już mocno przybrudzona.
– Wobec tego b
ędę musiała siedzieć do końca. – Hilary westchnęła z rezygnacją. –
Postanowiłam, że od dziś jestem blondynką.
– C
óż, jak chcesz. – Roxie zastanawiała się, czy Hilary mimo wszystko odważy się na
całą operację. Była pełna determinacji, ale Georgia zapewniła Roxie, że proces rozjaśniania
jest wystarczająco nieprzyjemny, by dziewczynkę zniechęcić. Georgia, Roxie i Hank byli
pr
zygotowani na obie ewentualności. Gdyby Hilary zdecydowała się jednak na rozjaśnienie
włosów, Roxie miała zadzwonić do Charliego, który z kolei zawiadomiłby Hanka.
Roxie zaparkowa
ła w centrum handlowym, w tym samym miejscu, gdzie zatrzymali się z
Hankiem,
by wypożyczyć kasetę wideo.
– Jeste
śmy – powiedziała, wyłączając silnik.
– Znam to miejsce. Wypo
życzamy tutaj filmy.
– Masz racj
ę. No, jesteś gotowa?
– Tak. – Hilary rado
śnie pokiwała głową. Wyskoczyła z samochodu, uśmiechnięta, pełna
oczekiwania.
Roxie zrobi
ło się przykro, że radość dziecka szybko zgaśnie. Trudno, Georgia opisała jej
ze szczegółami cały proces rozjaśniania włosów i Roxie upewniła się, że nie jest to zabieg
stosowny dla ośmiolatki.
Georgia przywita
ła się z nimi.
– Prosz
ę, usiądź tutaj – wskazała Hilary miejsce, rozczesując długie do ramion, ciemne
włosy klientce około czterdziestki. – Judy zgodziła się, żebyś przyglądała się temu, co robię.
– Bardzo wam dzi
ękuję – powiedziała Roxie. – Hilary marzy o rozjaśnieniu włosów, ale
nie ma po
jęcia, z czym to się wiąże.
– To nic przyjemnego – stwierdzi
ła, krzywiąc się, Judy. – Na twoim miejscu
poczekałabym kilka lat, kochanie.
– Nie chc
ę czekać – oznajmiła Hilary, ściskając kurczowo dłoń Roxie. – Chcę mieć jasne
włosy już dziś.
Georgia rzuci
ła Roxie uspokajające spojrzenie.
– Wobec tego zaczynamy.
Hilary usiad
ła na obrotowym krześle i natychmiast wykorzystała jego właściwości.
– Pami
ętaj – powiedziała Georgia, przerywając na chwilę swoją pracę – że gdy będziesz
siedziała na miejscu Judy, nie będzie ci wolno tak się kręcić. Lepiej zacznij ćwiczyć siedzenie
bez ruchu.
Hilary natychmiast si
ę uspokoiła.
– Dobrze – rzek
ła potulnym tonem.
Roxie opar
ła się o ścianę, myśląc, jakie to szczęście, że Georgia jest matką dwóch
cór
eczek i umie postępować z dziećmi.
– To pierwszy etap. – Georgia odkr
ęciła tubkę i wycisnęła gęsty płyn na pasmo włosów
Judy.
– Fu, ale
ż to śmierdzi! – wykrzyknęła Hilary, zatykając sobie nos.
– Nie ma na to rady – odrzek
ła Georgia, nie przerywając pracy.
– To cuchnie o wiele gorzej od p
łynu, którego sama użyłam – dodała Hilary przez nos. –
Jak długo trzeba to trzymać?
– Och, do
ść długo.
– Powiem ci jeszcze co
ś – wtrąciła Judy, trzymając ręcznik przy nosie. – To świństwo
szczypie, gdy dostanie się do skóry.
– Bardzo? – spyta
ła Hilary z przerażeniem.
– Mniej wi
ęcej jak po użądleniu pszczoły.
– Kiedy
ś mnie użądliła – wstrząsnęła się Hilary.
– Ojej, to naprawd
ę ohydny zapach, prawda?
– To amoniak – wyja
śniła Georgia. – Do rozjaśnienia potrzebny jest silny środek.
– Nie wiedzia
łam, że to aż tak śmierdzi. – Hilary zasłaniała nos i usta stulonymi dłońmi.
– Czy br
ązowa farba też tak brzydko pachnie?
– spyta
ła od niechcenia Roxie, jak gdyby nie omówiły dokładnie całego tematu przez
telefon.
– Ale
ż nie – pokręciła głową Georgia. – Przypomina raczej klej Elmera.
– Mamy w domu klej Elmera.
Roxie nie odezwa
ła się, pozwalając, by zapach amoniaku nadal torturował Hilary. Sama
ledwie mogła go znieść, oczy miała pełne łez, zastanawiała się, jak Georgia może pracować
przez cały czas z tak silnymi chemikaliami.
– Jak d
ługo jeszcze? – spytała po chwili Hilary, odrywając dłonie od buzi i natychmiast z
powrotem ją zasłaniając.
– Przynajmniej p
ół godziny. Czy Roxie nie mówiła ci, że w sumie trwa to około trzech
godzin?
– M
ówiła, ale nie wiedziałam, że tak strasznie śmierdzi.
– A ile czasu zajmuje na
łożenie ciemnego koloru? – spytała Roxie.
– Je
śli ktoś siedzi bardzo spokojnie, pół godziny.
– To niezbyt d
ługo. – Hilary była wyraźnie zaskoczona.
– Oczywi
ście, musiałabyś najpierw skończyć włosy Judy, prawda, Georgio? – spytała
Roxie, znając z góry odpowiedź.
– Nie, niekoniecznie. Mog
łabym robić obie głowy jednocześnie.
– Ale Hilary przecie
ż nie chce...
– A w
łaśnie, że chcę! – Dziewczynka zeskoczyła z krzesełka. – Ten smród jest nie do
wytrzymania!
Roxie westchn
ęła z ulgą. Plan się powiódł. Pomyślała, że skoro kryzys minął, może sobie
poczytać czasopisma w poczekalni. Znalazła przynajmniej trzy artykuły na temat rodzin, w
których oj
ca lub matkę zastępuje ojczym lub macocha. Autorzy zapewniali, że z czasem
dzieci, otoczone mi
łością i opieką, adaptują się do nowej sytuacji. Roxie wcale w to nie
wątpiła. Ryan i Hilary po śmierci matki już musieli się przystosować i być może zniosą
zmian
ę łatwiej niż ona. Czeka ją wejście do „gotowej” rodziny, w której wszystko będzie jej
przypominać, że jej miejsce zajmowała kiedyś inna kobieta.
Dzieci t
ęskniły za matką, zawsze będą za nią tęskniły, ale Roxie wiedziała, że nieżyjąca
Sybil będzie miała coraz mniejszy wpływ na ich życie, a ona nie zawsze będzie czuła się jak
intruz.
Potem przypomnia
ła sobie uwagę Charliego, że lekarze mogliby przywrócić Hankowi
płodność i tym samym dać im szansę na dziecko. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym
bardziej
zapalała się do tego pomysłu. Pragnęła mieć dziecko z Hankiem, poza tym Hilary i
Ryan zyskaliby braciszka lub siostrzyczkę.
Roxie zamkn
ęła z westchnieniem ostatnie czasopismo i odłożyła je na stolik. Nie widziała
Hilary ze swojego miejsca, ale słyszała wesoły głos, szczebiocący coś do Georgii.
Łatwo ją będzie pokochać, pomyślała. Miała nadzieję, że dziewuszka szybko odwzajemni
jej miłość. Nie może jednak oczekiwać tak gorącego uczucia, jakim darzyła rodzoną matkę,
dlatego powinna mieć własne dziecko.
Wtem us
łyszała chichot dziewczynki i okrzyki zachwytu Georgii. Po chwili obie
wkroczyły do poczekalni.
– M
ój Boże, jaka ty jesteś śliczna! – zawołała Roxie. Georgia nie tylko przywróciła
Hilary jej naturalny kolor włosów, lecz znacznie je skróciła i wymodelowała, co
wyeksponowało duże szare oczy.
– Mimo
że nie jestem blondynką – dodała z dumą Hilary.
–
Świetnie, naprawdę świetnie. – Roxie wyjęła z torebki pieniądze, które dał jej Hank, i
wręczyła je Georgii.
– Dzi
ękuję. Mnie też się wydaje, że wyszło nieźle. To urocza młoda dama.
– No, Hilary, musimy si
ę pospieszyć. – Roxie spojrzała na zegarek. – Twój tata z Ryanem
zaraz się zjawią u mnie w domu.
– Nie mog
ę się doczekać, żeby im pokazać moje włosy. Nie uwierzą, że tak ładnie
wyglądam. Potem pochwalę się babci i dziadkowi.
– Oczywi
ście. – Roxie nie myślała dotąd o rodzicach Sybil, a przecież i oni stanowią
część tej rodziny. Jeśli zgodzi się wyjść za Hanka, wkrótce ich pozna. Z pewnością będą
wspominać dawne czasy. Miała nadzieję, że jakoś to wytrzyma.
W drodze powrotnej do domu spogl
ądała wciąż na Hilary, która naprawdę wyglądała jak
nie to samo dziecko. Gdy dotarły do domu Osbornów, powitał ich Charlie, wykrzykując
słowa zachwytu nad dziewczynką, a zanim Roxie zdążyła wstawić volvo do garażu, nadjechał
Hank z Ryanem.
Hilary rzuci
ła się w ich stronę.
– Tatusiu, tatusiu, zobacz, jaka jestem teraz pi
ękna!
Na twarzy Hanka odmalowa
ło się takie zdumienie i radość, że Roxie poczuła ogromną
satysfakcję. Jakie szczęście, że udało jej się pomóc. Pochwycił Hilary w objęcia i uśmiechnął
się do niej.
– Zawsze by
łaś piękna.
– Nieprawda, ale teraz jestem. To dzi
ęki Georgii.
– Naprawd
ę wyglądasz inaczej, Hil – powiedział Ryan.
– Ale czy
ładnie, Ryanie? Wyglądam ładnie?
– Tak, chyba tak. Dobrze ci z kr
ótkimi włosami.
– Tatusiu, czy mog
ę zobaczyć Como, zanim pojedziemy do dziadków?
– Ja te
ż chciałbym do niej pójść – dodał Ryan.
– Z przyjemno
ścią zaprowadzę ich do zagrody – powiedział Charlie. – Como z pewnością
się ucieszy.
– Dobrze.
Gdy ca
ła trójka udała się do ogrodu, Hank podszedł do Roxie i ujął ją za ramiona.
– Dzi
ękuję ci. Cieszę się, że twój plan się powiódł.
– Chwilami
śmiertelnie się bałam.
– Co
ś ty? Przecież to tylko włosy. – Uśmiechnął się. – Byłem przygotowany na
najgorsze.
– Mówisz tak teraz,
kiedy wszystko dobrze się skończyło. Poza tym jesteś ojcem, a ja
obcą osobą.
Zajrza
ł jej głęboko w oczy.
– Jak na obc
ą osobę odwaliłaś niezły kawał roboty.
– Ja... dzi
ęki. – Zaczerwieniła się z zadowolenia.
– Nie mog
ę się już doczekać, żeby odstawić dzieciaki do dziadków i wrócić po ciebie.
Spakowałaś się już?
– Prawie.
– To dobrze. Zaraz je st
ąd zabiorę i wrócę za pół godziny.
Rzeczywi
ście pół godziny później Roxie siedziała w lincolnie Hanka. Zostawiła
Charliemu coś do jedzenia i numer telefonu Hanka, tak na wszelki wypadek.
Gdy ruszyli w drog
ę, zaczął siąpić deszcz.
– Ach – ucieszy
ł się Hank – deszcz, zgodnie z moim zamówieniem. Deszczowe dni
sprzyjają romantycznemu nastrojowi.
– W Newark nienawidzi
łam deszczowych dni, ale tutaj jest ich tak mało, że zmieniłam
zdanie.
– Przeszkadza mi tylko, gdy op
óźniają się prace na budowie, ale zdarza się to bardzo
rzadko. Przeważnie świeci słońce.
– Chyba
że pada śnieg. – Roxie popatrzyła na niego z czułością.
– Tak – roze
śmiał się Hank.
– Czy zdajesz sobie spraw
ę, że gdyby nie śnieg, moglibyśmy się nie spotkać? Mogłabym
nie zaprosić Charliego, by zamieszkał w domku gościnnym, a wtedy nie wypatrzyłby cię,
stojącego na belce. Uważał, że wyglądasz wspaniale.
– Wspaniale? A rozs
ądna, praktyczna Roxie pewnie zastanawiała się, kim jest idiota,
który nie ma dość rozumu, by schować się przed śnieżycą.
– Prawd
ę mówiąc – powiedziała cicho – ja też uważałam, że jesteś wspaniały.
– Czy
żby?
– Powiniene
ś już wiedzieć, że jeśli idzie o ciebie, przestaję myśleć racjonalnie.
Mijali podobne do siebie, starannie utrzymane domy. Z powodu deszczu podw
órka były
puste, ale Roxie wyobrażała sobie, że zwykle w sobotnie popołudnie panuje na nich ożywiony
ruch, dorośli wykonują różne prace, a dzieci jeżdżą na rowerach lub grają w piłkę.
– Jeste
śmy – oznajmił Hank, skręcając w podjazd jednego z bliźniaczych domów.
– Sympatycznie tu, Hank – pochwali
ła Roxie, zastanawiając się, czy patrzy na swój
przyszły dom. Mimo woli porównała go z domem pośród krzewów mimozy, do którego Hank
zabrał ją w czwartek. Czuła się jak zdrajczyni, ale musiała przyznać, że tamten podobał jej się
nieporównanie bardziej. Ale dom się nie liczy. Ważni są ludzie.
– Nie musz
ę ci mówić, że nie jest to dom moich marzeń – powiedział Hank, otwierając
automatyczn
e drzwi garażowe. – Sybil i ja zamierzaliśmy się przeprowadzić, ale ona umarła.
Nie mogłem w tym momencie robić tego dzieciom, poza tym sam straciłem serce do
przeprowadzki. –
Zaparkował samochód obok ciężarówki i wyłączył silnik.
– Hank, to bardzo
ładny dom. Gdy wrócą Osbornowie, ucieszę się, jeśli będzie mnie stać
na dom odpowiednio duży dla mnie i Charliego.
– Masz zamiar opiekowa
ć się Charliem nawet po powrocie Osbornów?
– Tak – odrzek
ła, patrząc mu w oczy. – Nie pozwolę, by znów znalazł się na ulicy.
Hank namy
ślał się chwilę, po czym skinął głową z aprobatą.
– W porz
ądku – powiedział, sięgając po torbę z jej rzeczami.
Roxie u
śmiechnęła się. Właśnie uzgodnili coś bez zbędnych dyskusji. Hank zaakceptował
pomysł włączenia Charliego do rodziny, jeśli się pobiorą. Może zatem mieć nadzieję, że
równie łatwo przekona go do dziecka. Roxie cieszyła się z góry na cudowny weekend.
Hank pom
ógł jej wysiąść z samochodu i zaprowadził przez wewnętrzne drzwi do
nieskazitelnie czystej kuchni, utrzymanej w niebiesko-b
iałych barwach. Kuchnia wyglądała
sympatycznie, ale Roxie miała ochotę zdjąć zasłony w krówki i gąski i zastąpić je bajecznie
kolorowymi meksykańskimi materiami. Osbornowie byli zafascynowani Wschodem, tutaj
znalazła atmosferę wiejskiego domu. Ciekawe, czy ktokolwiek w Tucson lubi
po
łudniowozachodni styl, który tak jej odpowiadał.
– I jak?
Odwr
óciwszy się, napotkała badawcze spojrzenie Hanka.
– Szczerze?
– Szczerze. – Postawi
ł jej torbę na krześle. Roxie uznała, że nie może go oszukiwać. Nie
czuła się tu jak w domu. Był to dom innej kobiety, urządzony według jej gustu. Musiał sam to
zauważyć.
Gdy jednak wpatrywa
ła się w jego twarz, zastanawiając się, co mu odpowiedzieć,
zrozumiała, że wszystko to jest nieważne. Kogo obchodziłoby, jak wygląda pokój, jeśli jest w
nim taki mężczyzna? Nigdy nie widziała, żeby ktoś wyglądał lepiej w spranych dżinsach,
sportowej bluzie i rozpiętej do połowy kurtce. W jego ramionach czuła się jak w niebie.
Powoli zdjęła płaszcz i podeszła do niego.
– My
ślę – powiedziała – że strasznie dawno mnie nie całowałeś.
– Niesko
ńczenie dawno – zgodził się, biorąc ją w ramiona. – Chyba upadłem na głowę.
– Nie pozw
ól, żeby to się jeszcze kiedyś powtórzyło.
– Mo
żesz się nie obawiać – obiecał, całując ją zachłannie.
Natychmiast ogarn
ęła ją namiętność. Rozpięła do końca jego kurtkę i przylgnęła do niego
całym ciałem.
G
ładziła jego szyję, następnie musnęła ucho lekką pieszczotą. Pocałunek stawał się coraz
gorętszy, gwałtowność Hanka przyspieszyła bicie jej serca, wzmogła jej pragnienie
połączenia się z ukochanym.
Oderwa
ł się od niej na chwilę i powiedział głosem ochrypłym z pożądania:
– Nigdy nie kocha
łem cię w pełnym świetle dnia.
– Nie.
– Chyba to polubi
ę.
– Ja te
ż.
Zaprowadzi
ł ją do sypialni, zdjął kurtkę i rzucił ją na krzesło. Pościelone łóżko czekało na
nich, zdawało się zapraszać ich do miłości. Drżała z podniecenia, gdy rozpinał jej bluzkę, a
potem stanik.
– Jestem zazdrosny o ten skrawek koronki – szepn
ął, obejmując dłońmi jej piersi.
– Nie powiniene
ś – odpowiedziała, przyciskając mocniej jego dłonie. – Wiesz, że wolę,
gdy ty je trzymasz.
– Chc
ę czegoś więcej. – Wyprężyła się, gdy pochylił głowę i pochwycił wargami
sterczący sutek. Jęknęła z rozkoszy, zamykając oczy.
Jak przez mg
łę docierało do niej, że rozpina jej spodnie, które opadły na podłogę. Wsunął
dłoń pod elastyczny materiał jej majteczek.
– Och! – wykrzykn
ęła, gdy jej dotknął. Nigdy nie pragnęła tak bardzo pieszczoty
mężczyzny, nie poddawała się jej tak bezwstydnie. Gdy przerwał, krzyknęła znowu, tym
razem na znak
protestu, on jednak wziął ją na ręce i zaniósł na łóżko.
Po
łożył ją na świeżym prześcieradle, zdjął jej buty, potem majteczki. Stał przez dłuższą
chwilą, przyglądając się, gdy tak leżała w pełni swej urody, zarumieniona pod jego
spojrzeniem.
– Wprawiasz mnie w zak
łopotanie – wyszeptała.
– Nie mia
łem takiego zamiaru – powiedział, siadając obok i głaszcząc po policzku. –
Jesteś taka piękna, a zawsze było ciemno i nie mogłem się nacieszyć twoim widokiem.
– Ale ty jeste
ś taki... wymagający.
– Co do budynkó
w, a nie ludzi. Zresztą nawet najbardziej wymagający mężczyzna
znalazłby przyjemność w patrzeniu na ciebie.
Wsun
ęła mu dłoń pod bluzę.
– Zdejmij to – za
żądała. – Zdejmij wszystko. Ja też chcę na ciebie patrzeć.
Hank pos
łusznie ściągnął bluzę, po czym wstał, by rozpiąć spodnie. Rozebrał się przed
nią bez odrobiny skrępowania i pozwolił jej patrzeć.
Po raz pierwszy napawa
ła się widokiem jego muskularnego męskiego ciała, przesunęła
spojrzeniem po ciemnych włosach na klatce piersiowej, zauważyła pieprzyk pod żebrami,
płaski brzuch, wgłębienie pępka, męskość.
Podszed
ł powoli do łóżka i usiadł obok niej.
– Nie mamy ju
ż żadnych tajemnic – powiedział, drażniąc lekko palcami jej sutek. –
Widzisz sama, jak bardzo cię pragnę.
– Tak. – Wyci
ągnęła rękę, by go popieścić. – Ty też jesteś piękny.
Zanurzy
ł palce w jej włosach i przyciągnął ją do siebie.
– Pragn
ę... – przewrócił ją na plecy i wsunął się w nią – ... tego.
Nigdy nie czu
ła się taka swobodna. Gdy byli zespoleni, wszystko wydawało zupełnie
naturalne, poru
szali się w zgodnym rytmie, by w końcu dać się ponieść fali uniesienia.
– C
śś, kochanie. – Hank otarł Roxie łzy rozkoszy.
– Jest nam tak cudownie razem – szepn
ęła.
– Tak. – Uca
łował jej drżące wargi.
– Nie chc
ę tego stracić. – Łzy wciąż spływały po jej policzkach.
– Straci
ć? O czym ty mówisz, Roxie. Będziemy się kochać bardzo, bardzo długo.
– Wiem, ale ja pragn
ę... – Wciągnęła ze świstem powietrze. – Pragnę mieć twoje dziecko.
– Nie mog
ę ci go dać – rzekł po chwili.
– Skutki operacji... mo
żna odwrócić. Milczenie zawisło nad ich radością niczym szary
welon.
– Nie ma
żadnej gwarancji, że się uda – powiedział z naciskiem. – Lekarze postawili
sprawę jasno, gdy się na to decydowałem.
– Przynajmniej spróbujmy –
rzekła, patrząc na niego błagalnym wzrokiem. – Mam
przeczucie, że wszystko dobrze się skończy.
Zamkn
ął oczy i przytulił czoło do jej czoła.
– Och, Roxie, nie pro
ś mnie o to. Otoczyła jego szyję ramionami.
– Ja... rozumiem,
że nie masz ochoty poddawać się kolejnej operacji, ale...
– Nie o to chodzi. Operacja to doprawdy g
łupstwo.
– Wi
ęc? – Czekała w napięciu na odpowiedź.
– M
ógłbym spróbować, gdybym chciał. – Zamilkł na długą, pełną udręki chwilę. – Ale
prawda jest taka, że nie chcę.
ROZDZIAŁ 11
Roxie ogarn
ęła rozpacz, zatruwając wspomnienie cudownych chwil, które spędzili.
– Nie chcesz mie
ć więcej dzieci? – spytała, łudząc się, że źle go zrozumiała.
– Nie, nie chc
ę. – Hank odwrócił się na plecy i wlepił wzrok w sufit. – Podejmując
decyzję, wziąłem pod uwagę wiele rzeczy. Tak praktyczna osoba jak ty, Roxie, powinna być
ze mnie dumna.
– Co, na przyk
ład, brałeś pod uwagę?
– Och, wiele rzeczy, takich jak mo
żliwość śmierci jednego lub obojga dzieci.
Postanowiłem nie wywoływać wilka z lasu. Zastanawiałem się też, co stałoby się, gdybym
utracił Sybil i zdecydował się na powtórne małżeństwo. Czy chciałbym mieć jeszcze jedno
dziecko z nową żoną? Odpowiedź brzmiała: nie. I nie zmieniłem zdania.
– Nie rozumiem – rzek
ła Roxie drewnianym głosem – jak mogłeś postanowić coś
podobnego.
– To proste. Mam dwoje dzieci, kt
óre ogromnie mnie absorbują i sporo kosztują. Poza
tym wyrosłem już z pieluszek, wstawania w nocy, kolki i ospy wietrznej. Ryan i Hilary stają
się z każdym dniem coraz bardziej samodzielni i nie uśmiecha mi się perspektywa
zajmo
wania się znów całkowicie zależnym ode mnie maleństwem.
– Nawet... – prze
łknęła z trudem ślinę – ... nawet gdy wiesz już, jak wiele to dla mnie
znaczy?
– Roxie, pos
łuchaj. – Hank przewrócił się na bok i wsparł głowę na dłoni. – Jeśli za mnie
wyjdziesz, a
mam nadzieję, że tak się stanie, będziesz miała pełne ręce roboty przy Ryanie i
Hilary. Będziemy spędzać dużo czasu we czworo, żebyś mogła ich lepiej poznać, pokochać.
Widzisz sama, jak wypełnione życie nas czeka. Nie potrzebujemy jeszcze jednego dziecka.
– My? Jak mo
żesz mówić za mnie? – Jej rozpacz przerodziła się w gniew. – Ty miałeś
swoją szansę, by trzymać na rękach nowo narodzone maleństwo. Widziałeś, jak wyrzynał mu
się pierwszy ząbek, słyszałeś pierwsze słowo. Nie rozumiesz. Ja też chcę to przeżyć.
– Namalowa
łaś uroczy obrazek rodzicielskich przyjemności, ale nie zapominaj o stałych
obowiązkach, karmieniu, przebieraniu, zmienianiu pieluszek. Masz rację, przeszedłem przez
to wszystko i wiem, że to mnóstwo pracy.
– Cieszy
łaby mnie każda chwila takiej pracy, ponieważ byłoby to nasze dziecko, Hank.
Czy nie chcesz mieć ze mną dziecka?
Obj
ął ją w pasie i przyciągnął do siebie.
– Chc
ę ciebie, Roxie. Dzieci to rzecz przejściowa, ale małżeństwo, jeśli masz szczęście,
jest na zawsze. Wiem, że to brzmi trochę egoistycznie, ale Ryan i Hilary są już w takim
wieku, że mogą spędzić noc poza domem, tak jak dzisiaj. A malutkie dziecko oznaczałoby
zaczynanie wszystkiego od początku.
Roxie zesztywnia
ła w jego ramionach.
– Mo
że tego właśnie pragnę. Zacząć wszystko od początku. Może nie chcę wprowadzić
się do twojego urządzonego od a do zet świata i zostać twoją beztroską towarzyszką zabaw.
– Nie przekr
ęcaj moich słów, Roxie. Mamy szansę uniknąć obowiązków, w których
ugrzęźliśmy z Sybil, cieszyć się sobą i naszą miłością.
– Widz
ę teraz jasno, czego pragniesz – powiedziała Roxie, uwalniając się z jego objęć.
Wstała z łóżka. – Najwyraźniej źle oceniłam sytuację. Myślałam, że jedyną przeszkodą jest
twoja operacja.
– Nie podejmuj
ę pochopnie decyzji. Może wyciągnęłaś takie wnioski, biorąc pod uwagę
tempo, w jakim poprosiłem cię o rękę. Zapewniam cię jednak, że wiedziałem, co robię,
poddając się operacji, podobnie, jak wiem dobrze, co robię, prosząc cię, byś została moją
żoną.
–
Żoną? – Sięgnęła po ubranie. – Nie sądzę, by chodziło ci o żonę. Miałeś już jedną, która
szybko przestała być atrakcyjna, ponieważ została matką i nie mogła zawsze zaspokajać
twoich potrzeb. Może tobie chodzi o... konkubinę.
– Roxie! – Hank wyskoczy
ł z łóżka i stanął przed nią, wspaniały w swej nagości,
gniewny. – To obrzydliwe, co mówisz!
– By
ć może, ale logika podpowiada mi, że mam rację.
– Do diab
ła z twoją logiką! – Chwycił ją za ramię i odwrócił twarzą ku sobie. – Kocham
cię i nie chcę patrzeć, jak się zapracowujesz na śmierć przy trójce dzieciaków.
– Nie doceniasz mnie. Nie jestem tchórzem.
– Ja te
ż nie! – huknął. – Ale mam więcej doświadczenia i jestem realistą. Wystarczy, że
musimy przystosować się do nowej sytuacji z Ryanem i Hilary!
– Mam wra
żenie – powiedziała, walcząc z łzami – że żadne przystosowanie nie będzie
konieczne.
– Roxie, nie dr
ęcz nas.
– Dlaczego nie? –
Łzy popłynęły jej z oczu. – Poco ciągnąć dalej nasz związek, skoro ja
wiem, jak bardzo pragnę dziecka, a ty nie chcesz nawet o nim słyszeć? Będziemy tylko
zadawać sobie ból, Hank, ponieważ problem nie przestanie istnieć.
– Niekoniecznie – powiedzia
ł cicho. – Poznasz i pokochasz moje dzieci.
– Nie – pokr
ęciła głową. – To twoje pobożne życzenia, ale ja chcę własnego dziecka.
– Bardziej ni
ż mnie?
Łzy przesłoniły jej postać Hanka.
– Nie wiem. Mo
że... może tak.
– Nie mog
ę uwierzyć... – nie dokończył zdania, ponieważ zadzwonił telefon.
– Odbierz, prosz
ę – powiedziała Roxie, zapinając bluzkę drżącymi palcami. –
Skończyliśmy już rozmowę.
Spojrza
ł na nią, po czym podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę.
– To Charlie – powiedzia
ł, odwracając się do Roxie. – Chce mówić z tobą.
Roxie patrzy
ła tępo na słuchawkę w dłoni Hanka. Charlie był ostatnią osobą, z którą
miała ochotę rozmawiać. To on był winien wszystkiemu.
– Lepiej podejd
ź do telefonu. – Wyciągnął do niej słuchawkę. – Jest bardzo
zdenerwowany.
– Charlie, czy co
ś się stało? – spytała, podnosząc słuchawkę do ucha.
– Och, Roxie, moje dziecko, czuj
ę się naprawdę okropnie. Miałaś rację, powinienem był
spocząć na laurach, gdy zetknąłem was z Hankiem.
– Charlie, o co chodzi? – zatrwo
żyła się nagle Roxie.
– O Como. Nie... nie ma jej.
– Jak to jej nie ma?
– To moja wina. Przeczyta
łem jej kilka pięknych sonetów i zabrałem na spacer.
Koniecznie chciała iść w kierunku zachodnim, poszliśmy więc i... och, Roxie, tak mi przykro.
– Charlie – z trudem wykrztusi
ła Roxie – ona żyje, prawda?
– Ale
ż tak, dzięki Bogu, tak. Przynajmniej żyła, gdy ją ostatnio widziałem.
– To gdzie jest teraz?
– Nie wiem. Gdy mi si
ę wyrwała, próbowałem dotrzymać jej kroku, ale ona jest bardzo
szybka, Roxie. Gdy straciłem ją z oczu, wróciłem do domu i znalazłem kluczyki do twojego
samochodu.
– O m
ój Boże.
– Nie denerwuj si
ę. To tylko małe wgniecenie. Ale skrzynka na listy Osbornów jest w
opłakanym stanie. I posterunkowy chciał mi zabrać prawo jazdy za poruszanie się
nieprawidłową stroną ulicy, tylko że ja nie mam takiego dokumentu. Posterunkowy Grundy
jest tutaj ze mną. Czy chcesz z nim rozmawiać?
– Nie, to znaczy tak, ale osobi
ście. Gdzie jesteś? Czy cię aresztowali, Charlie?
– Nie, chyba nie. Jestem w kuchni. Posterunkowy Grundy przywi
ózł mnie tutaj, ponieważ
nie pozwolono mi więcej prowadzić twojego samochodu.
– Zaraz tam b
ędę, Charlie. Zaczekaj na mnie.
– Posterunkowy Grundy powiedzia
ł to samo. Nie chciałem wam przeszkadzać, mam
nadzieję, że ty i Hank...
– Nie szkodzi – przerwa
ła mu. – Za chwilę będę.
– Dobrze, Roxie. Bardzo mi przykro, moja kochana. Roxie rzuci
ła słuchawkę na widełki i
powiedziała do Hanka, który był już prawie ubrany:
– Musisz mnie natychmiast zawie
źć do domu. Como uciekła. Charlie próbował
prowadzić mój samochód i został zatrzymany przez policję.
– Dobry Bo
że!
Roxie w
łożyła buty i wyszła z pokoju.
– Po
śpiesz się – rzuciła przez ramię.
Hank pod
ążył za nią, wkładając kurtkę. Roxie stała przy drzwiach z torbą w ręku.
– Nie masz zamiaru wr
ócić tutaj? – spytał.
– Nie, Hank. Musz
ę zająć się wszystkim.
– Mo
że to nie potrwa długo. Pomogę ci.
– Nie musisz. Jestem pewna,
że masz mnóstwo spraw do załatwienia.
– Uspok
ój się, Roxie. Mam zamiar ci pomóc w sprawie Charliego i Como. Im więcej
osób będzie jej szukało, tym prędzej się znajdzie.
– Masz oczywi
ście rację. Doceniam twoją troskę.
– Sko
ńcz z tą uprzejmą gadką – rzekł, wprowadzając ją do garażu. – Wolałbym, żebyś na
mnie nakrzyczała.
– Wobec tego mo
że lepiej w ogóle przestanę się odzywać.
– Mo
że.
W
óz policyjny stał przed domem, nie opodal rozbitej skrzynki. Charlie musiał w nią
uderzyć, a następnie po niej przejechać. Szczęście, że nikogo nie zabił, pomyślała Roxie.
Myśl o Charliem za kierownicą jej samochodu przejmowała ją przerażeniem. Musiał być
naprawdę zrozpaczony, skoro się na to odważył.
Hank zatrzyma
ł samochód. Roxie szybko wyskoczyła i pobiegła w stronę domu. Znalazła
Charliego i posterunkowego Grundy’
ego w kuchni. Siedzieli naprzeciw siebie i przyglądali
się sobie nieufnie. Obaj wstali na jej widok.
– Panna Lowell? – Policjant by
ł szczupły i nerwowy, nosił wąsy, prawdopodobnie żeby
wyglądać poważniej. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia dwa lata. – Czy zna pani tego
mężczyznę? – spytał.
– Tak, oczywi
ście.
– Czy wie pani,
że nie ma prawa jazdy ani też doświadczenia w prowadzeniu samochodu?
– Tak, bardzo przepraszam za wszystko. Charlie wpad
ł w panikę, gdy uciekła mu lama...
Miał dobre intencje, jestem tego pewna – powiedziała, słysząc odgłos kroków Hanka.
– Gdzie samochód? –
spytał Hank.
– Niedaleko – odpowiedzia
ł policjant. – Na szczęście szybko go wypatrzyłem.
Samochody omijały go z lewej i z prawej, ale nikt go nie stuknął.
– Dzi
ęki Bogu – wyszeptała Roxie.
– Samoch
ód stoi na parkingu i jest zamknięty, panno Lowell, ale ma chyba świeże
wgniecenie po lewej stronie. Muszę wiedzieć, czy chce pani wnieść oskarżenie, ponieważ pan
Hartman najwyraźniej nie miał pani pozwolenia na prowadzenie samochodu.
– Na mi
łość boską, nie.
– A wi
ęc sprawa skończy się na dwóch mandatach, zakładając, że pani samochód jest
ubezpieczony.
– Jest ubezpieczony. O jakich mandatach pan mówi?
– Za jazd
ę po niewłaściwej stronie ulicy, sześćdziesiąt pięć dolarów, i prowadzenie
s
amochodu bez ważnego prawa jazdy – czterdzieści. Czy polisa ubezpieczeniowa jest w pani
samochodzie?
– Tak, ale mam kopi
ę w sypialni. – Roxie chciała jak najprędzej skończyć z
formalnościami i skoncentrować się na poszukiwaniu Como.
– Ja zap
łacę oba mandaty, Roxie – powiedział Hank. – I naprawię skrzynkę.
– Nie b
ądź śmieszny. Ja odpowiadam za Charliego.
– Tak, ale nic by si
ę nie wydarzyło, gdybym...
– Porozmawiamy o tym p
óźniej – powiedziała, zaciskając zęby. Popatrzyła na Charliego,
który spoglądał to na nią, to na Hanka z zatroskaną miną. Zorientował się, że coś między nimi
zaszło.
Wr
óciła szybko z polisą ubezpieczeniową i wręczyła ją policjantowi.
– Rozumiem,
że musimy załatwić formalności – powiedziała – ale bardzo niepokoję się o
zaginioną lamę. Czy mógłby pan nam jakoś pomóc?
Policjant wyrwa
ł mandaty z bloczka i podał Charliemu, żeby je podpisał.
– Podam kolegom meldunek przez radio, prosz
ę pani, ale nie mogę obiecać, że ta sprawa
będzie miała pierwszeństwo. – Wyjął notatnik z kieszeni na piersi.
– Prosz
ę opisać to zwierzę.
– Ma pi
ękne brązowe oczy i uwielbia sonety – wtrącił Charlie. – Jest bardzo łagodnego
usposobienia i gdyby nie była zakochana, nigdy nie...
– Chwileczk
ę, proszę pana. – Policjant postukał piórem w notatnik i zwrócił się do Roxie
z niemą prośbą w oczach. – Kolor?
– Bia
ła – odpowiedziała szybko. – Dorosła lama płci żeńskiej, o imieniu Como.
Przypomina trochę wielbłąda bez garbu. One...
– Wiem, jak wygl
ąda lama – przerwał jej policjant.
– By
łem w zoo. W jakim kierunku się udała?
– Na zachód –
odpowiedział natychmiast Charlie. – Jestem pewny, że gdzieś tam mieszka
jej ukochany. Od wielu dni tęskniła i pomyślałem...
– Ukochany? – Policjant spojrza
ł na Roxie z miną świadczącą o tym, że powątpiewa w
zdrowie psychiczne Charliego.
– Ona jest w okresie rui – wyja
śniła Roxie cicho.
– Och. – M
łody człowiek zaczerwienił się. – Cóż, jak już obiecałem, przekażę tę
wiadomość kolegom, ale nie ręczę za skutek, może poda pani komunikat przez radio i
telewizję. Nie możemy tracić zbyt wiele czasu na poszukiwanie zaginionych zwierząt. –
Podał kopie mandatów Charliemu. – I żadnego prowadzenia samochodu, panie Hartman,
dopóki nie zrobi pan prawa jazdy.
Charlie wyprostowa
ł się i rzekł z godnością:
– M
łody człowieku, nie zamierzam nigdy więcej usiąść za kierownicą takiego pojazdu,
chyba że udoskonalą mechanizmy kierownicze.
– Tak, prosz
ę pana. – Policjant przygryzł wargę i szybko wyszedł.
– Co teraz robimy? – spyta
ła Roxie. – Rzeczywiście powinniśmy podać komunikat przez
radio i telewizję, ale jak najsprawniej zorganizować poszukiwania?
– Kto
ś musi zostać tutaj, na wypadek gdyby odnaleziono Como – myślał na głos Hank. –
Pojedziemy na poszukiwanie ciężarówką, bo jest wyposażona w telefon.
– Dobrze. – Roxie od
łożyła na bok sprawy osobiste. Hank miał naprawdę dobry pomysł.
–
Sprowadź ciężarówkę, a my z Charliem obdzwonimy stacje radiowe, telewizyjne i
schroniska dla zwierząt. Gdy wrócisz, pojadę z tobą, a Charlie będzie dyżurował przy
telefonie.
– Dobrze. Zaraz wracam. – Hank obr
ócił się na pięcie i wybiegł.
– Roxie, nie masz poj
ęcia, jak mi przykro – rzekł Charlie, dotykając jej ramienia.
– My
ślę – rzuciła Roxie, wertując książkę telefoniczną. – Pogadamy później.
Poda
ła mu pierwszy numer. Gdy rozmawiał, wypisała na kartce cały szereg numerów
stacji radiowych i telewizyjnych oraz schronisk dla zwierząt.
– Prosz
ę – wręczyła kartkę Charliemu. – Poszukam jeszcze notesu Frań, choć obawiam
się, że zabrała go ze sobą do Chin. Jej przyjaciółka może wiedzieć, gdzie doprowadzono
Como do samca po raz pierwszy.
– S
łuszny tok rozumowania, Roxie. – Charlie zaczął wykręcać kolejny numer z listy.
Uda
ło jej się znaleźć jakiś stary notes z telefonami, obawiała się jednak, że jest
nieaktualny. Do czasu jej powrotu do kuchni Charlie zdążył załatwić dużą część telefonów.
– I co? – spyta
ła, gdy odłożył słuchawkę. – Pomogą?
– O, tak. Bardzo sympatyczni ludzie. Jeden z prezenter
ów powiedział, że otwiera
specjalną „linię zaginionej lamy” dla ludzi, którzy widzieli Como.
– Mam nadziej
ę, że to pomoże i że ją znajdziemy. Wiem, że kosztowała Osbornów sporo
pieniędzy, ale nie o to chodzi. Kochają ją jak własne dziecko. Jeśli coś jej się stanie, nigdy mi
tego nie wybaczą.
– Roxie, to ja jestem wszystkiemu winien.
– Nie, Charlie. Obarczy
łam cię zbyt wielką odpowiedzialnością.
– Tak bardzo chcia
łem, żebyście mieli z Hankiem trochę czasu dla siebie. To było częścią
planu.
– Nie przejmuj si
ę, Charlie. Dzwoń dalej. Gdy skończysz, dam ci jeszcze notatnik z
numerami przyjaciół Osbornów. Zadzwoń pod wszystkie, może ktoś wie coś o samcu, do
którego doprowadzono kiedyś Como. I do weterynarza.
Poorana zmarszczkami twarz Charliego wydawa
ła się starsza niż zwykle.
– Po prostu musimy j
ą znaleźć – powiedział, wykręcając numer kolejnej stacji radiowej.
Wkrótce nadjech
ał Hank. Na wszelki wypadek zostawili Charliemu numer telefonu w
ciężarówce i obiecali sami zadzwonić, gdyby się czegoś dowiedzieli.
– Charlie m
ówił, że gdy ją widział po raz ostatni, biegła w kierunku zachodnim Sunrise
Drive, tak? – spyta
ł Hank, gdy ruszyli w drogę.
– Tak. Mam nadziej
ę, że zmieniła trasę. Ruch jest...
– Roxie umilk
ła.
– Po pierwsze, musimy zawierzy
ć jej instynktowi – powiedział Hank. – Zakładamy, że
skręciła w boczną ulicę i biegła nadal w kierunku zachodnim. Mogła kierować się na pole
golfowe.
– Mam nadziej
ę. Chyba że poszła wąwozem w góry. A wtedy...
– Nie my
śl o tym. Nie uciekła dawno, ktoś na pewno ją widział. Lama na wolności będzie
budziła ogólną ciekawość.
– Chyba masz racj
ę.
– Musimy zacz
ąć myśleć tak jak ona – uznał Hank. – Co zrobiłabyś na miejscu Como,
gdybyś chciała podróżować na zachód, a ulica byłaby bardzo ruchliwa?
– Hank, nie potrafi
ę myśleć jak lama. Mam w ogóle kłopoty z myśleniem, ponieważ
okropnie się martwię.
– Uspok
ój się, Roxie. Połączenie twojej logiki i mojej intuicji może dać niezłe rezultaty.
– Dobrze, spr
óbuję. Po pierwsze, chyba odbiła w prawo. Nie wierzę, żeby przebiegła na
drugą stronę ruchliwej szosy.
– Zgadzam si
ę, ale gdzie?
– Nie wiem. Przejechali
śmy już kilka ulic, ale nie wyglądały zbyt zachęcająco... zaczekaj,
Hank, tam! Spójrz na te kwiaty i kaskadę. Mogło jej się chcieć pić.
– To jest pomys
ł. Może strażnik przy bramie coś zauważył.
– A obok mamy pole golfowe. Gdybym by
ła Como, skręciłabym w tym miejscu.
– Widzisz? – u
śmiechnął się do niej. – Wiedziałem, że potrafisz.
– Nie mamy
żadnej gwarancji, że się nie mylę. – Nie poddała się czarowi tego uśmiechu.
Szukają wspólnie Como, ponieważ tak nakazuje rozsądek. Gdy ją znajdą, o co się modliła, ich
znajomość dobiegnie końca.
Stra
żnik przy bramie wyraźnie się ożywił, gdy wspomnieli o białej lamie.
– A wiec to by
ła lama. Widziałem zwierzę, które przybiegło tutaj, by napić się wody z
kaskady. Próbowałem je złapać, niestety, bezskutecznie.
– Hank, ona jest tutaj! – wykrzykn
ęła Roxie.
– Raczej by
ła – powiedział strażnik. – Uciekła przez pole golfowe.
– Czy mo
żemy dostać się na to pole? – spytał Hank.
– W
ątpię. To teren prywatny.
– Ta lama jest niezwykle cennym zwierz
ęciem – nalegał Hank. – Zapłacimy za
korzystanie z pola golfowego.
– C
óż, proszę pana, karta członkowska klubu kosztuje kilka tysięcy dolarów.
– Z pewno
ścią musi być jakiś inny sposób. Czy mogę zadzwonić do kierownika?
Stra
żnik zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł:
– Tak, my
ślę, że to możliwe – powiedział wreszcie. Roxie czekała niecierpliwie na wynik
rozmowy.
Dobieg
ł ją śmiech Hanka i strzępy przyjacielskiej pogawędki. Po chwili Hank był z
powrotem.
– I co? – spyta
ła, gdy wjechali przez bramę.
– Dostaniemy elektryczny w
ózek, ale nie wolno nam przeszkadzać graczom.
– Cudownie! Jak go przekona
łeś?
– Powiedzia
łem mu, że kupiłem tę drogą białą lamę w prezencie ślubnym dla mojej żony.
Przez nieuwagę zapomniałem zamknąć bramę i cholerny zwierzak uciekł od razu pierwszego
dnia. Wspomniałem, że żona zagroziła, iż będzie spała w domku gościnnym przez następne
czterdzieści lat, jeśli nie odnajdę lamy. Wygląda na to, że wszyscy chcą usuwać przeszkody z
drogi prawdziwej miłości.
– M
ój Boże, mówisz zupełnie jak Charlie.
– Powiedzia
łem ci kiedyś, że dobrze się rozumiemy.
– Wobec tego mo
że powinieneś wiedzieć, że to Charlie sprawdził, iż skutki twojej
operacji można cofnąć.
– A wiec starszy pan nie jest idea
łem. Zauważyłaś, że nigdy nie mówi o swojej rodzinie?
Podejrzewam, że jest kawalerem, a skoro nigdy nie zmieniał pieluszek, nie ma prawa udzielać
rad na temat dzieci.
– My
ślę, że on udzielił zupełnie innej rady, a mianowicie, że naprawdę kochający się
ludzie powinni iść na kompromis.
Hank zatrzyma
ł ciężarówkę przed biurem kierownika i wyłączył silnik.
– To dzia
ła w obie strony – stwierdził, otwierając drzwi ciężarówki. – Idziemy?
– Tak. I ja b
ędę prowadziła wózek.
– Prosz
ę bardzo.
Roxie nigdy dot
ąd nie kierowała elektrycznym wózkiem i szybko przekonała się, że lekki
pojazd błyskawicznie nabiera rozpędu na dość stromym zboczu. Hank chwycił się kurczowo
wspornika kabiny, gdy omal nie zderzyli się u podnóża wzniesienia z innym wózkiem.
– Czy ju
ż kiedyś to robiłaś? – spytał łagodnie, gdy Roxie udało się jakoś wymanewrować
i posuwali się dalej ścieżką, dopóki nie zrównali się z mężczyzną szykującym się właśnie do
uderzenia.
– Setki razy – burkn
ęła. – Hej, proszę pana! – zawołała do samotnego gracza.
– Roxie, on w
łaśnie brał zamach – zauważył Hank, krzywiąc się, gdy piłeczka
wylądowała w koronie pobliskiego drzewa. Mężczyzna zaklął soczyście.
– Prosz
ę pana, czy nie widział pan tutaj białej lamy? – wołała dalej Roxie.
M
ężczyzna odwrócił się i oparł na kiju golfowym.
– Jasne – odkrzykn
ął. – I dwa różowe słonie, i czerwoną zebrę. A teraz, czy pozwoli pani,
że będę kontynuował grę?
– Bia
ła lama, o, takiej wysokości – nie dawała za wygraną Roxie. – Ostatnio widziano ją
na tym polu golfowym, a my musimy ją koniecznie znaleźć.
– Nie, nie widzia
łem białej lamy, ale dam pani pewną radę, młoda damo. To bardzo
trudne pole, ma mnóstwo natura
lnych nierówności i przeszkód. Proszę ich jeszcze nie
przysparzać, dobrze?
– Dobrze. Przepraszam. – Roxie, przygn
ębiona, ruszyła dalej ścieżką. – Bardzo martwię
się o Como – powiedziała do Hanka.
– Wiem. Po prostu zaczekaj, a
ż ktoś uderzy w białą piłeczkę i wszystko będzie dobrze.
– Nie znam si
ę na golfie... Hank! Widzę tam coś białego! – Skręciła gwałtownie w lewo i
ruszyła prosto przez pole.
– Uwaga! – rozleg
ł się krzyk mężczyzny.
– Roxie, schyl g
łowę! – zawołał Hank.
Roxie pos
łuchała go i w tej samej chwili piłeczka golfowa uderzyła o wspornik kabiny,
po czym wylądowała na kolanach Hanka.
– Wspaniale – j
ęknął Hank. – To ten sam facet, w dodatku mamy teraz jego piłeczkę.
Biegnie do nas, wściekły jak diabli.
– Nie szkodzi. Po prostu j
ą odrzuć. Hank, to była ona. Wciąż kieruje się na zachód,
widzisz?
– Przebijesz opony na kaktusach, je
śli będziesz dalej jechać na przełaj.
Roxie zatrzyma
ła gwałtownie wózek.
– Wobec tego b
ędę ją ścigać piechotą.
– Nie. – Hank chwyci
ł ją za ramię. – Nie w tych butach.
– Ale...
– Zaczekaj. Czy widzisz tam skupisko domów?
– Tak. My
ślisz, że to jest właśnie cel jej podróży?
– Miejmy nadziej
ę. Zawracaj, podjedziemy ciężarówką do tego osiedla.
Zawr
ócili, odprowadzani przekleństwami zdenerwowanego gracza. Roxie pomyślała, że
czekają niezła bura od Hanka.
– Ciekawe, czy to, co si
ę wydarzyło, może być poczytane za przeszkadzanie graczom?
– Nie. Raczej za wzbogacenie gry w twórcze wyzwanie.
– Dzi
ękuję, że nie zwalasz wszystkiego na mnie. Nie wiem, czy zniosłabym to teraz.
– Zapominasz,
że cię kocham – powiedział cicho. Serce jej się ścisnęło. Czy gdyby ją
naprawdę kochał, nie chciałby zostać ojcem jej dziecka?
Gdy ruszyli w stron
ę osiedla, zadzwonił telefon. Był to Charlie z wiadomością, że znalazł
znajomych Osbornów, któ
rzy mają samca lamy.
– Wiesz, gdzie mieszkaj
ą? Z adresu wynika, że w osiedlu, do którego jedziemy.
–
Żartujesz.
– Absolutnie nie. Widocznie Como wie, czego chce.
– Hank wykr
ęcił podany przez Charliego numer.
– Czy m
ówię z panią Griffith? – Milczał przez chwilę. – Tak, właśnie dzwonił pan
Hartman. Widzieliśmy Como kilka minut temu, biegnącą przez pole golfowe. Jeśli pojawi się
u państwa, proszę bardzo o uwiązanie jej. Już po nią jedziemy.
Pani Griffith czeka
ła obok przywiązanej do ogrodzenia Como i głaskała ją po szyi. Como
wydawała się całkiem zadowolona, ponieważ po drugiej stronie ogrodzenia znajdował się
przystojny czarny samiec, z którym trącali się nosami.
– Czy widzisz to, co ja? – spyta
ła Roxie. – Charlie miał rację.
– Czy zamierzasz pozwoli
ć kochankom, by dzielili dzisiejszej nocy tę samą zagrodę?
– Jasne,
że nie. Nie chcę kłopotów z brzemienną lamą. Za duże ryzyko.
– Wprawdzie trudno tu upatrywa
ć analogii, ale czuję to samo, gdy myślę o twojej ciąży.
– Masz racj
ę, analogia jest zbyt odległa. W porządku, Hank, nie mam prawa krytykować
twojego sposobu my
ślenia, ale ponieważ się z nim nie zgadzam, lepiej będzie, jeśli
zakończymy naszą znajomość, zanim znów sprawimy sobie ból. Bardzo ci dziękuję za
pomoc, ale gdy odstawimy Como do domu, pożegnamy się i nie będziemy się więcej
widywać.
– Je
śli tego właśnie chcesz – powiedział.
– W
łaśnie tego.
Przewiezienie Como do jej zagrody i odzyskanie samochodu Roxie zaj
ęło około godziny.
Nim Hank odjechał, zaproponował jeszcze raz, że zapłaci oba mandaty Charliego. Roxie
odmówiła.
– Como wygl
ąda świetnie – powiedziała w jakiś czas później Roxie, czesząc miękkie
futro lamy. –
Możesz już przestać się martwić.
– Rzeczywi
ście – zgodził się Charlie, okrążając lamę, która wodziła za nim
ciemnobrązowymi oczami. – Może posłuchałaby trochę poezji po swoich przygodach.
– Mo
że – uśmiechnęła się Roxie.
Charlie wyci
ągnął swoje ulubione sonety Szekspira i zaczął czytać na głos. Roxie nie
mogła powstrzymać łez, słuchając tych romantycznych strof.
Charlie od
łożył szybko książkę, okulary i podszedł do niej.
– Roxie, moje dziecko, powiedz mi, prosz
ę, co się stało – rzekł, kładąc jej dłoń na
ramieniu. –
Czuję, że coś okropnie smutnego zaszło między tobą a Hankiem, i bardzo mnie to
martwi.
Roxie spojrza
ła w jego poczciwą, zasmuconą twarz i omal nie straciła panowania nad
sobą. Zaczęła energicznie szczotkować Como, żeby się nie rozpłakać.
– Chyba jednak Hank nie b
ędzie moim walentynkowym prezentem – powiedziała.
– Dlaczego? Wszystko uk
ładało się tak pięknie.
– Charlie – odpowiedzia
ła drżącym głosem – czy nie uważasz, że dziecko jest wyrazem
miłości dwojga ludzi?
– C
óż, chyba tak.
– A co powiedzia
łbyś o mężczyźnie, który nie chce się na nie zgodzić, mimo że... wie, iż
kobieta, którą kocha, bardzo pragnie maleństwa? – Roxie objęła szyję Como i rozpłakała się
żałośnie.
– Och, moja kochana. – Charlie poklepa
ł ją niezręcznie po ramieniu. – Tak mi przykro.
Może sprawy nie wyglądają tak źle. Może Hank musi przyzwyczaić się do tej myśli.
– Gdyby mnie kocha
ł, nie musiałby przyzwyczajać się do tej myśli. Gdyby mnie kochał,
pragnąłby mieć ze mną dziecko. Nie chcę go więcej widzieć! – Znów przytuliła się do Como,
lama zaś trąciła ją nosem, jak gdyby ją pocieszała.
– O m
ój Boże, o mój Boże. Dwie miłosne historie ze smutnym zakończeniem – westchnął
Charlie. –
Może to prawda, że już się nie nadaję. Sugerowano mi przejście na emeryturę, ale
nie chciałem o tym słyszeć. Uparcie czepiałem się powiedzenia: „Miłość zwycięża wszystko”,
ale teraz nie jestem już tego taki pewny. Nie wiem, po prostu nie wiem.
– Charlie, o czym ty, u licha, mówisz? –
spytała Roxie, ocierając łzy. – Jaka emerytura?
– Taki by
łem pewny ciebie i Hanka – mówił dalej starszy pan. – Dzięki wam odzyskałem
wiarę w prawdziwą miłość, rozproszyliście moje obawy, że wyszła już z mody. Ale teraz... –
Pokręcił smutno głową. – Przykro mi kończyć moją karierę zawodową niepowodzeniem.
Roxie od
łożyła zgrzebło i stanęła przed Charliem.
– Jak
ą karierę? Pleciesz znowu, jakbyś nie miał piątej klepki, Charlie. Nie strasz mnie.
– Chyba ju
ż czas, żebyś się dowiedziała. Chociaż niechętnie wyznam ci prawdę po tym
wszystkim, co się stało.
– Jak
ą prawdę? – Wpatrywała się w niego z drżeniem. – Kim jesteś?
Zdj
ął z głowy kapelusz i wykonał dworski ukłon.
–
Święty Walenty we własnej osobie. Do usług.
ROZDZIAŁ 12
Roxie patrzy
ła na niego z niedowierzaniem, niezdolna wymówić słowa.
– Oczywi
ście mi nie wierzysz. Cóż, miałem zamiar powiedzieć ci o tym w bardziej
szczęśliwych okolicznościach. Może wówczas dałabyś wiarę moim słowom.
– M
ój Boże, jesteś szalony – wyszeptała.
– To ca
łkiem możliwe po tylu wiekach wypełniania tego samego zadania.
– Naprawd
ę wydaje ci się, że jesteś świętym Walentym, prawda?
– Wierz mi,
że w tej chwili wolałbym być starym poczciwym Charliem Hartmanem,
włóczęgą, którego przygarnęłaś. Nie musiałbym wówczas brać na siebie odpowiedzialności
za to niepowodzenie.
– Jakim sposobem mo
żesz być za to odpowiedzialny? Nie mogę się doczekać, kiedy mi
wyjaśnisz.
Charlie machn
ął ręką w kierunku dwóch wyściełanych krzeseł, ustawionych pod domem
na kamiennej posadzce.
– Mo
że usiądziemy na chwilę i wszystko ci wyjaśnię.
– Dobrze – odrzek
ła Rorie, idąc za nim. – Ja też mam ochotę usiąść.
– No wi
ęc – zaczął Charlie, gdy już zajęli miejsca – dawno, dawno temu, może w
trzynastym lub czternastym wieku odkryłem, że przebranie włóczęgi pozwala poruszać się tu
i tam bez zwracania na siebie uwagi. Zjawiam się, załatwiam sprawę i znikam. Wszyscy
uważają, że sympatyczny wagabunda po prostu ruszył w dalszą drogę. I rzeczywiście tak
robię, po to, by zetknąć kolejną parę kochanków.
– Nie wierz
ę, że tego słucham. – Roxie pokręciła głową.
– Przyby
łem do Tucson dla jego ciepłego klimatu – opowiadał dalej Charlie, nie zrażony
jej sceptycyzmem.
– Zacz
ął mi trochę dokuczać artretyzm. Gdybyś została w Newark, moja droga, pewnie
byśmy się nie spotkali. Martwię się o biednych kochanków w chłodniejszych rejonach,
dlatego myślałem o wyszkoleniu młodszego asystenta. – Popatrzył ze smutkiem na kamienną
posadzkę. – Teraz może się to okazać niepotrzebne.
– Chcia
łabym być przy tym, gdy kogoś poprosisz, by zgodził się zająć to stanowisko.
– Jednym z kandydat
ów jest Geoff Chaucer. Zaimponowała mi jego spostrzegawczość.
Zauważył, iż ptaki dobierają się w pary czternastego lutego. Mimo to moim faworytem jest
Karol, książę Orleanu. Oczywiście, pamiętasz, kto to taki.
– Oczywi
ście.
– Co za facet. Zapocz
ątkował nową modę, wysyłając żonie list miłosny z twierdzy Tower
w dniu świętego Walentego.
– Tak, to fascynuj
ące – przytaknęła Roxie, postanawiając włączyć się do zabawy.
– W ka
żdym razie, wracając do czasów współczesnych, ciebie wybrałem natychmiast.
– Z powodu mojego nazwiska.
– Tak, i niebezpiecze
ństwa, które nad tobą zawisło w osobie Douga Kelly’ego o szczurzej
twarzy.
– Ach tak, Doug. Musz
ę przyznać, że kimkolwiek jesteś i cokolwiek zrobiłeś, jestem ci
wdzięczna, że odwróciłeś od niego moje myśli. Mogłam popełnić fatalny błąd.
– To prawda. Moim celem by
ło szybko znaleźć ci odpowiedniego partnera. Gdy ujrzałem
Hanka Crad
docka, byłem pewny, że świetnie się nadaje.
– C
óż... – Oczy Roxie znów napełniły się łzami.
– Wci
ąż nie mogę uwierzyć, że się pomyliłem.
– Charlie, nie mog
łeś przewidzieć, że tak się to skończy. – Roześmiała się przez łzy. –
Zabrzmiało to, jak gdybym ci uwierzyła. Rozumując logicznie, mogłeś zaaranżować to
wszystko, będąc po prostu kochanym, poczciwym Charliem Hartmanem.
– Nie wszystko. Najtrudniej posz
ło mi z telefonem.
– Wydaje ci si
ę, że zepsułeś telefon Hanka tamtego dnia?
– Nie wydaje mi si
ę. Po prostu to zrobiłem. Roxie wpatrywała się w Charliego przez
długą chwilę. Potwierdziły się jej obawy. Biedny Charlie był naprawdę szalony, choć
niegroźny dla otoczenia. Wciąż żywiła do niego sentyment. Miał rację co do Douga. To nie
był odpowiedni dla niej mężczyzna. Przekonała się o tym dobitnie po poznaniu Hanka. Nie
żałowała ani jednej spędzonej z nim chwili. Było jej ciężko na duszy, że ich znajomość tak się
zakończyła. Jednak u boku Hanka doświadczyła wspaniałych przeżyć i tylko to się liczyło.
– Widzisz wi
ęc sama, Roxie, jeśli zerwaliście ze sobą, nadaję się tylko na emeryturę.
– I co to oznacza?
– Nie wiem – odrzek
ł Charlie, przyglądając się swoim dłoniom, złożonym na kolanach. –
Nigdy nie byłem na emeryturze.
– Mo
żesz zostać ze mną, wiesz o tym.
– Jak gdybym by
ł naprawdę Charliem Hartmanem?
– Tak – skin
ęła uroczyście głową. – Jak gdybyś był Charliem.
– Zastanowi
ę się nad tym, Roxie. Jesteś naprawdę kochana, że tyle ze mną wytrzymałaś.
Sprawiłem ci mnóstwo kłopotów.
– Na szcz
ęście szkody dadzą się naprawić – powiedziała Roxie. Z wyjątkiem złamanego
serca, dodała w myślach.
Charlie odchyli
ł klapę marynarki i spojrzał w dół na złotą szpilkę.
– Je
śli pójdę na emeryturę, sprzedam tę szpilkę. Może wystarczy przynajmniej na
zapłacenie moich mandatów.
– Zawsze chcia
łam cię spytać o tę szpilkę, Charlie. Skąd ją masz?
– Jest zwi
ązana z moją pracą. Gdy uda mi się pomyślnie wykonać zadanie, darowuję ją
szczęśliwej parze i dostaję nową.
– Czy ona co
ś oznacza? – Roxie zastanawiała się, po co zadała kolejne pytanie. Po chwili
uświadomiła sobie, że rozmowa z Charliem zmniejsza trochę ból, który przeszywał jej serce.
– To w
ęzeł miłości – odpowiedział Charlie. – Symbolizuje miłość bez początku i końca.
Oznacza również nieskończoność.
– Tyle wiem.
– I, rzecz jasna, z
łoto nigdy nie traci blasku.
– Jest
śliczna, Charlie, ale wątpię, czy uda ci się dostać za nią tyle, żeby wystarczyło na
mandaty. Zatrzymaj szpilkę. Sięgniemy do pieniędzy, które zaoszczędziłam na wpłatę na dom
w mieście. Musimy naprawić też skrzynkę i samochód.
– Tak, ale naruszysz swój fundusz.
– B
ędziemy mieli kilka miesięcy na odrobienie strat. No, nie wiem jak ty, ale ja na dziś
mam dość problemów.
– Racja, moja droga, racja. – Wsta
ł i poprawił muszkę. – Może odświeżyłbym się trochę
przed kola
cją.
– Dobry pomys
ł. – Roxie podniosła się z trudem z krzesła. Czuła się jak stuletnia
staruszka. –
Zjemy wobec tego kurczaka, którego upiekłam dla ciebie, i otworzymy butelkę
wina.
–
Świetnie.
Roxie trzyma
ła się do chwili, kiedy znalazła się sama w sypialni. Zobaczyła walentynkę
od Hanka leżącą na komodzie i jej opanowanie prysnęło.
– Dlaczego, Hank, dlaczego? – szlocha
ła. – Dlaczego nie możemy pragnąć tego samego?
Okaza
ło się jednak, że Roxie nie ma pięciu miesięcy na odtworzenie swoich
oszczędności. Zaledwie w kilka dni po uregulowaniu rachunków zatelefonowali Osbornowie
z wiadomością, że wkrótce wracają. Doszli do wniosku, że sprawa Como jest dla nich
ważniejsza od kontynuowania podróży. Prosili Roxie, by pozostała w ich domu tak długo, jak
będzie chciała.
– Przenosz
ę się jutro z powrotem do parku – oznajmił Charlie, gdy usłyszał, że
Osbornowie wracają nazajutrz wieczorem.
– Charlie, nie chc
ę, żebyś tam wracał. Osbornowie nie będą mieli nic przeciwko temu,
żebyś został, dopóki nie zbiorę pieniędzy na dom dla nas.
– Nie ma mowy. Osbornowie mog
ą chcieć zaprosić kogoś do domku gościnnego. Nie
wypada mi ich krępować. Zresztą pogoda jest przepiękna, Roxie. Ławka nie jest wcale złym
wyjściem.
– Och, Charlie. – Roxie westchn
ęła, wiedząc, że jego decyzja jest w gruncie rzeczy
słuszna. Sądziła, że Osbornowie nie mieliby nic przeciwko jego obecności, nie była jednak
całkowicie pewna. Mogliby nie zrozumieć, dlaczego przygarnęła włóczęgę z parku. – Ale to
tylko na krótki czas –
powiedziała. – Zanim zaczną się letnie upały, z pewnością uda mi się
załatwić mieszkanie z klimatyzacją.
– Jeste
ś taka kochana. – Patrzył na nią zamglonymi ze wzruszenia oczyma. Potem klasnął
w dłonie. – Został nam jeszcze jeden wspólny wieczór. Myślę, że będzie to wieczór mojego
triumfu szachowego.
Roxie otar
ła łzy.
– Akurat – powiedzia
ła, uśmiechając się dzielnie.
W czasie gry walczy
ła z ogarniającym ją przygnębieniem. Najpierw odepchnęła Hanka,
teraz odchodzi Charlie, który tak wspaniale rozumiał jej nastroje od czasu tamtego
nieszczęsnego weekendu. Za dwadzieścia cztery godziny, gdy przyjadą Osbornowie, będzie
musiała robić dobrą minę do złej gry, inaczej narazi się na kłopotliwe pytania.
Żałowała, że nie ma dość pieniędzy, by przeprowadzić się do domu w mieście.
Mieszkanie u Osbornów oznaczało konieczność przejeżdżania obok placu budowy dwa razy
dziennie. Miała nadzieję, że serce przestanie walić jej jak młotem za każdym razem, gdy
mignie jej postać Hanka.
Pozwoli
ła wygrać Charliemu w szachy, potem zaś oboje stwierdzili, że zostało im jeszcze
trochę roboty przed przyjazdem Osbornów. Roxie postanowiła uprać po raz ostatni wszystkie
rzeczy Charliego, on zaś miał tymczasem wysprzątać domek gościnny. Roxie wiedziała, że
zajmie
mu to niewiele czasu, bo Charlie nie pozostawiał po sobie bałaganu.
Roxie
źle spała tej nocy. Rano nakarmiła Como i ukryła się w domu, gdy Charlie
przyszedł pożegnać się z lamą. Nie zniosłaby teraz ich widoku razem. Charlie kazał jej
obiecać, że będzie czytała Como poezję. Roxie obawiała się, że nie będzie w stanie dotrzymać
słowa. Zbyt dużo by to ją kosztowało.
Wreszcie byli gotowi do wyj
ścia. Zniszczona teczka Charliego z całym jego dobytkiem
oraz jedzeniem, które wepchnęła mu na siłę Roxie, leżała na tylnym siedzeniu samochodu.
– We
ź koc, Charlie – powiedziała Roxie, buszując w szafie i odwlekając chwilę wyjazdu.
–
Jest stary, Osbornowie pozwolili mi go używać na pikniki. Kupię im nowy.
– Dzi
ękuję, ale byłoby mi za ciężko. Nie będzie potrzebny.
– No to we
ź chociaż moją poduszkę.
– Roxie – dotkn
ął lekko jej ramienia – poduszki też nie potrzebuję. Dobrze jest, jak jest.
– Nie mog
ę tego znieść, Charlie. – Popatrzyła na niego przez łzy. – Myśl, że spędzisz noc
sam w parku, doprowadza mnie do szaleństwa. Zostań. Osbornowie na pewno nie będą mieli
żadnych zastrzeżeń. Nie sądzę, by chcieli kogoś zapraszać od razu po powrocie. Proszę,
Charlie.
– Nie, musz
ę iść. Zaufaj mojemu instynktowi w tej sprawie.
Roxie wiedzia
ła, że starszy pan nie zmieni zdania. Jedyne wyjście to znaleźć jak
najszybciej mieszkanie.
– No to chod
źmy, zanim się kompletnie rozkleję.
– Dobrze, ale chcia
łbym cię jeszcze prosić o małą przysługę.
– Co tylko zechcesz, Charlie.
– Zatrzymaj si
ę na chwilę przy budowie i pozwól mi się pożegnać z Hankiem.
Wszystko, tylko nie to, pomy
ślała Roxie. Jednak nie mogła odmówić jedynej prośbie
najlepszego przyjaciela.
– Dobrze, ale nie mamy wiele czasu.
– Zajmie mi to tylko chwil
ę.
Gdy zatrzyma
ła się obok ogrodzenia, wypatrzyła Hanka od razu, jak gdyby miała
zamontowany w głowie radar. W tej samej chwili on ją również zobaczył i ruszył w kierunku
samochodu.
– B
łagam cię, idź do niego, Charlie – wyszeptała. – Nie pozwól mu podejść do
samochodu.
– Jak sobie
życzysz, moja droga.
Gdy Charlie wysiad
ł z volvo, Hank przystanął i czekał na niego. Znajdowali się zbyt
daleko, by Roxie mogła usłyszeć, co mówią, ale żaden z nich ani razu się nie uśmiechnął.
Hank dwukrotnie pokręcił głową w odpowiedzi na energiczną gestykulację Charliego. Roxie
przypuszczała, że rozmawiają o niej.
W ko
ńcu uścisnęli sobie dłonie, a Hank poklepał Charliego po ramieniu. Potem odszedł,
Charlie zaś wrócił do samochodu.
– To wszystko – powiedzia
ł. – Dziękuję.
By
ła ciekawa, o czym rozmawiali, ale pomyślała, że nie ma prawa pytać. Charlie nie
kwapił się, żeby uchylić rąbka tajemnicy, tak więc jechali do śródmieścia w milczeniu. Roxie
zauważyła, że wiosna zbliża się milowymi krokami i ucieszyła się ze względu na Charliego.
W ogr
ódkach pojawiły się pierwsze wiosenne kwiatki. W innych okolicznościach Roxie
cieszyłaby się tą feerią kolorów. W Newark zimy trwały bardzo długo, a ostatnio miasto
nawiedziła potężna śnieżyca. Dziś jednak było jej wszystko jedno. Wciąż miała przed oczami
Hanka rozmawiającego z Charliem. Hank kręcący głową, Hank mówiący: „nie”. „Nie” dla
dziecka, „nie”
dla wspólnego życia z Roxie, „nie” dla miłości.
Nie mia
ła ochoty wysiadać z samochodu, ponieważ wiedziała, że to oznacza rozstanie z
Charliem.
– Chod
źmy, moja droga. Spóźnisz się do pracy. Dziękuję ci za podwiezienie – powiedział
Charlie, uchylając kapelusza.
– Och, Charlie! – Roxie u
ściskała go serdecznie. – Nie chcę, żebyś odchodził.
– Zobaczymy si
ę niedługo, gdy przyniosę różę, a potem w porze lunchu.
– Wiem, ale...
– Nie przejmuj si
ę, Roxie. Jakoś to będzie. Głowa do góry. Muszę iść do kwiaciarni,
wybrać najpiękniejszą różę. Oczywiście, jeśli przestanę wykonywać moje obowiązki jako
święty Walenty, nie będę już tego robił.
Roxie ogarn
ął smutek. Choć brzmiało to jak czyste wariactwo, wolała, żeby Charlie
wierzył, że jest świętym Walentym. Jego dziecinna wiara w potęgę prawdziwej miłości
dodawała mu szczególnego blasku, który gdzieś nagle zniknął, a Roxie chciała, żeby
powrócił. To brak realizmu, skarciła samą siebie. Charlie żył w świecie marzeń, przez krótki
czas ona również. W realnym świecie miłość nie wystarczyła, by przezwyciężyć trudności.
Odchrz
ąknęła i spróbowała się uśmiechnąć.
– Na razie nie przestawaj przynosi
ć róż – poprosiła.
– Nie – zgodzi
ł się Charlie. – Na razie nie przestanę.
– Do widzenia, Charlie.
– Do widzenia, moja droga. Dzi
ękuję za przygarnięcie takiego nieznośnego staruszka.
Pokr
ęciła głową, nie mogąc wykrztusić słowa. Charlie chyba zrozumiał, uchylił jeszcze
raz kapelusza, po czym odwrócił się i pomaszerował w stronę parku. Szedł szybkim krokiem,
z podniesioną głową. Niósł swą podniszczoną teczkę tak dumnie, jak gdyby zawierała
pokaźny pakiet papierów wartościowych albo projekt ważnego programu badawczego. Roxie
nigdy nie kochała go bardziej niż w tej chwili.
ROZDZIAŁ 13
Powr
ót Osbornów przyniósł jedną pozytywną zmianę w życiu Roxie. Odzyskała zaufaną
przyjaciółkę, której mogła się zwierzyć. Roxie pragnęła od razu opowiedzieć Frań o Hanku,
ponieważ jednak codziennie rano wyruszała do pracy, musiała zaczekać do sobotniego
popołudnia. Dave właśnie wybrał się z przyjaciółmi pograć w golfa.
Fra
ń i Roxie postanowiły spędzić popołudnie na nawożeniu i przycinaniu drzewek
cytrusowych. Powietrze było balsamiczne. Ciszę przerywało tylko brzęczenie pszczół,
zbierających nektar z kwiatów pomarańczy i grejpfruta. Nie było nawet Como, którą
przeniesiono na tydzień do zagrody ukochanego. Roxie opowiedziała o tym Charliemu,
którego bardzo ucieszyła ta nowina, chociaż nadal martwił się o Roxie i Hanka.
Gdy pracowa
ły z Frań w ogródku, Roxie szukała pretekstu, by zacząć rozmowę. Wreszcie
przyszła jej do głowy najprostsza w świecie myśl.
– Wydajecie si
ę z Dave’em tacy szczęśliwi, tacy wciąż zakochani – powiedziała. – Nawet
po... właśnie, po ilu latach?
– Dwudziestu sze
ściu. – Frań roześmiała się. – Świadczą o tym moje siwe włosy.
– Dave’owi si
ę podobają. Słyszałam, jak mówił, żebyś ich nie farbowała.
– Wiesz, czym mi zagrozi
ł? Że kupi sobie perukę, jeśli je ufarbuję.
– To dlatego,
że oboje podobacie się sobie tacy, jacy jesteście – uśmiechnęła się Roxie.
Wyrwała kupkę I chwastów spod drzewa i spytała nieśmiało: – Frań, przepraszam, jeśli to
zbyt osobiste pytanie, ale czy nigdy nie chcieliście... mieć dzieci?
– Jeszcze jak. To ja nie mog
łam ich mieć. Odwiedziliśmy niezliczonych lekarzy, ale nic
nie dało się zrobić.
– A nie my
śleliście o adopcji?
– Ci
ągle się gdzieś przenosiliśmy – powiedziała Frań, przycinając gałęzie – i nie
mogliśmy przebrnąć przez sprawy papierkowe. Wreszcie daliśmy sobie spokój.
Podsumowaliśmy wszystkie plusy naszego życia – wzajemną miłość, swobodę, brak obciążeń
finansowych, i stwierdziliśmy, że jesteśmy szczęśliwi, mimo że nie mamy dziecka.
– I nigdy nie
żałowaliście?
– Nie. Na szcz
ęście, Dave wolał mnie od kogoś, kto obsypałby go potomstwem. –
Podniosła głowę i spojrzała na Roxie. – Dzieci są miłe, ale rzadko zostają przy tobie. W
końcu liczy się przede wszystkim ten ktoś, za kogo wyjdziesz i z kim spędzisz życie. –
Przyglądała jej się przez chwilę badawczo. – A teraz pozwól, że ja ci zadam osobiste pytanie.
Kim on jest?
Roxie otworzy
ła usta ze zdumienia.
– Aha, czyli tak jak my
ślałam. Czy opowiesz o tym starej ciotce?
Roxie opar
ła się na łopacie.
– Tak – powiedzia
ła. – Marzę o tym od wielu dni. Opowieść popłynęła jak rzeka. Roxie
nie pominęła niczego, nawet roli Charliego i jego zapewnień, że jest świętym Walentym, a
także ucieczki Como.
– Fiu, fiu! – zagwizda
ła Frań. – Chiny nie były nawet w połowie tak podniecające.
– Mam nadziej
ę, że nie jesteś na mnie wściekła za sprowadzenie tutaj Charliego.
Fra
ń odłożyła nożyce i podeszła do Roxie, by ją uściskać.
– Oczywi
ście, że nie. Może chciałabyś go tu mieć z powrotem? Domek gościnny nie
będzie nam pewnie potrzebny przez całe lato.
– Zapytam go, ale w
ątpię, czy przyjmie zaproszenie. Wtedy się zgodził, ponieważ był
przekonany, że pomaga mi znaleźć odpowiedniego mężczyznę. Myślę, że gdy wszystko
spaliło na panewce, poczuł się bezużyteczny. Opowiada wciąż o emeryturze.
– M
ój Boże – roześmiała się Frań – jakie wspaniałe zajęcie sobie wymyślił.
– Jest kochany, prawda? Wiem,
że brak mu piątej klepki, ale lubię go takim, jakim jest.
Nie chcę, żeby poszedł na emeryturę.
– Zatem jedynym sposobem,
żeby go od tego powstrzymać, jest pogodzenie się z panem
Craddockiem.
– Nawet je
śli oznacza to rezygnację z mojego marzenia o dziecku?
– A z jakiego marzenia rezygnujesz w tej chwili? Roxie nie odzywa
ła się przez długą
chwilę.
– Masz racj
ę – powiedziała w końcu. – Życie bez Hanka jest okropnie smutne. Jeśli
poślubię jakiegoś miłego, ale nudnego faceta tylko dlatego, że chce mieć dzieci, to co mi
zostanie, gdy one odejdą?
– No w
łaśnie.
– Ale, Fra
ń, ja tak bardzo pragnę mieć dziecko Hanka.
– Wiem – westchn
ęła Frań. – Naprawdę to rozumiem. Ale rozumiem też jego. Ma już
dwójkę dzieci.
Zapad
ło milczenie. Roxie zastanawiała się nad swoim wyborem.
– Chyba – powiedzia
ła w końcu – wolę mieć Hanka bez dziecka, niż nie mieć go wcale.
– Chyba? Tu nie ma miejsca na chyba, Roxie.
– Bardzo za nim t
ęsknię. – Roxie popatrzyła na potężny masyw górski. – Jest mężczyzną,
o jakim można tylko marzyć – szarmanckim, hojnym, twórczym, seksownym...
– Czy s
łuchasz samej siebie? – spytała Frań.
– Kocham go, Fra
ń. Ponad wszystko. – Odetchnęła głęboko. – Nie pozwolę, by spór o
dziecko nas rozdzielił.
– M
ądra dziewczynka.
Roxie poczu
ła nagły przypływ radości.
– Szkoda,
że nie podjęłam decyzji wcześniej, zaoszczędziłoby to nam wszystkim wielu
zmartwień.
– Nie b
ądź dla siebie taka surowa. Trudno zrezygnować z własnych marzeń. Wiele kobiet
nie zdecydowałoby się na to.
– Tylko
że one nie mają takiego mężczyzny jak Hank.
– Sko
ńcz już z zajęciami w ogródku – powiedziała Frań, zabierając jej łopatę – i odszukaj
mężczyznę swoich marzeń. Gdy już wszystko sobie wyjaśnicie, przyprowadź go tutaj, żebym
mogła go poznać.
– Stokrotne dzi
ęki. – Uściskała Frań. – Moja matka nie doradziłaby mi lepiej.
– Twoja matka mia
łaby pretensje za udzielanie takich rad. Nie zapominaj, że pozbawiasz
ją wnuków.
– Och, nie zapominam. – Roxie podnios
ła owoc grejpfruta, który spadł z drzewa, jeden z
ostatnich w tym sezonie. –
O tym też myślałam, ale to nie jest najważniejsze, prawda?
– Prawda.
– Nic nie jest wa
żne, jeśli ma się właściwego mężczyznę.
– Id
ź po niego, Roxie.
Roxie podrzuci
ła owoc wysoko w górę i zręcznie go pochwyciła.
– Mam nadziej
ę, że mi się to uda.
Niestety na budowie nie by
ło dziś nikogo, a telefon w domu Hanka nie odpowiadał.
Roxie dzwoniła co pół godziny aż do dziesiątej. Dave został wtajemniczony w całą historię i
podnosił wzrok znad książki za każdym razem, gdy maszerowała przez salon do telefonu, po
czym pytał, czy udało jej się dodzwonić.
Po dziesi
ątej Roxie biła się z myślami, czy może zadzwonić jeszcze raz. Gdy się
zdecydowała o wpół do jedenastej, Hank podniósł wreszcie słuchawkę.
– Roxie? – spyta
ł niespokojnie. – Czy coś się stało?
– Nie – odpowiedzia
ła drżącym głosem. – Muszę z tobą porozmawiać. Osobiście.
– Czy co
ś się przydarzyło Charliemu? A może Como?
– Nie. Zastanawia
łam się, czy nie moglibyśmy... spotkać się... jak najszybciej. –
Przełknęła z trudem.
– Oczywi
ście. Przyjechałbym natychmiast, ale dzieci śpią i nie mogę ich zostawić. Może
ty wpadłabyś do mnie?
– C
óż, ja... – Roxie rozważyła tę ewentualność i stwierdziła, że to nie jest dobre
rozwiązanie. – A jutro? – spytała.
– Przyjad
ę po ciebie o dziesiątej – odpowiedział natychmiast.
– A co z Hilary i Ryanem? Czy uda ci si
ę załatwić tak szybko opiekunkę?
– To ju
ż moje zmartwienie, Roxie. Bądź gotowa o dziesiątej.
– Dobrze. I dzi
ękuję ci.
– Wiesz,
że przeszedłbym po rozżarzonych węglach, żeby się z tobą zobaczyć – rzekł po
chwili milczenia. –
Nie musisz mi więc dziękować.
– Hank, ja... – Chcia
ła mu powiedzieć o swej decyzji i przeprosić go za to, co się stało,
ale pomyślała, że to rozmowa nie na telefon. – Do zobaczenia jutro o dziesiątej. Dobranoc,
Hank.
Nazajutrz wia
ł ciepły pustynny wiatr, który przepędził drobne obłoczki z błękitnego
nieba. Hank przyjechał dokładnie o dziesiątej. Chcąc ukryć zdenerwowanie, Roxie zaciągnęła
go natychmiast do kuchni i przedstawiła Frań i Dave’owi, który miał wyraźnie rozbawioną
minę.
– Mi
ło cię poznać – powiedziała Frań. – Napijesz się kawy?
– Dzi
ękuję, ale musimy jechać. – Hank rzucił Roxie szybkie spojrzenie.
– Tak, rzeczywi
ście – przytaknęła. Wychodząc z kuchni, pomachała radośnie Frań i
Dave’owi. –
Dokąd właściwie jedziemy?
Hank nie odpowiedzia
ł, tylko uśmiechnął się do niej. Jego uśmiech kompletnie ją
rozbroił, ruszyła szybkim krokiem ku drzwiom, bała się bowiem, że nie bacząc na obecność
Osbornów, rzuci mu się na szyję i zacznie błagać, żeby się z nią ożenił.
Dzie
ń był tak ciep ły, że miała na sobie tylko lekki sweter koloru czekolady i beżową
wełnianą spódnicę, Hank zaś włożył szary półgolf i jasne spodnie. Roxie, która nie widziała
go od kilku tygodni, nie mogła oderwać od niego wzroku.
Zauwa
żyła drobiazgi, które przedtem uszły jej uwagi – kształt ucha, mały pieprzyk na
policzku, silne dłonie – wszystko było jej takie drogie. Miała nadzieję, że to prawda, co
powiedział o rozżarzonych węglach, że wciąż ją kocha na tyle, by wybaczyć jej ostre słowa
sprzed dwóch tygodni.
– Czy znalaz
łeś kogoś do dzieci? – spytała.
– Przysz
ła Dolores. Wprawdzie ponarzekała sobie, ale obiecała, że zajmie się dziećmi tak
długo, jak będzie trzeba. Musiałem przyrzec, że zabiorę ją i jej chłopaka na kolację.
– Ja powinnam za to zap
łacić.
– Nie pozwoli
łaś mi zapłacić mandatów Charliego, więc bądź cicho, Roxie.
– Czy jeste
ś na mnie bardzo zły?
– Nie – odpowiedzia
ł cicho, skręcając w boczną drogę.
Westchn
ęła z ulgą. Nie wyglądał na mężczyznę, który żywiłby urazę.
– Jedziemy do domu twojego przyjaciela, prawda? – Pozna
ła drogę, mimo że za
pierwszym razem jechali późnym wieczorem.
– Tak. Nie ma tam dzi
ś nikogo i Ed chętnie dał mi klucz. Myślę, że próbuje sprzedać mi
ten dom.
Serce Roxie zabi
ło mocno, jak gdyby Hank mógł rzeczywiście serio rozważać kupno
domu i j
ak gdyby jego decyzja miała coś wspólnego z nią. Ale przecież wspomniał przedtem,
że dom jest bardzo drogi, nie ma co wiec budować zamków na lodzie.
– Jest ju
ż wykończony? – spytała, gdy podjechali pod frontowe drzwi. Sterty desek
zniknęły, a duże okna lśniły czystością.
– W zasadzie tak – odrzek
ł Hank. – Wprawdzie Ed chce jeszcze zagospodarować
otoczenie, ale sam dom jest już gotowy.
Spojrzenie Roxie przesun
ęło się po pełnych harmonii liniach domu zbudowanego w stylu
Santa Fe. Była nim po prostu oczarowana. Wszystko jej się w nim podobało, duże rzeźbione
drzwi, belki wkomponowane w otynkowaną fasadę.
Zatopiona w my
ślach, nie zauważyła, że Hank wysiadł z samochodu, dopóki nie otworzył
drzwiczek po jej stronie. Pomógł jej wysiąść, po czym puścił jej dłoń, jak gdyby nie chciał
pozwalać sobie na zbyt wiele.
– Podoba ci si
ę? – spytał.
– Tak – przyzna
ła ostrożnie.
– Dzi
ś rano wpłaciłem zadatek.
Popatrzy
ła na niego szeroko otwartymi oczyma.
– Je
śli naprawdę podoba ci się ten dom, chciałbym, żebyśmy wszyscy tu zamieszkali – ty,
ja, Ryan, Hilary i, oczywiście, Charlie. – Po chwili milczenia dodał: – I maleństwo.
Zdezorientowana, potrz
ąsnęła głową, próbując zrozumieć wszystko, co powiedział.
– I kto? – wyszepta
ła, chwytając się ręką za serce.
– By
łem w zeszłym tygodniu u chirurga. Gotów jest zrobić drugą operację, kiedykolwiek
się do niego zgłoszę.
– Nie mog
ę w to uwierzyć. – Kręciło jej się w głowie, miała uczucie, że wszystko to jej
się śni. – Przygotowałam sobie małą mowę o tym, jak to odkryłam, że jesteś dla mnie
najważniejszy, a ty mówisz mi...
–
Że się myliłem – powiedział, biorąc ją w ramiona. – Chcę, żebyśmy mieli dziecko,
Roxie.
– Zaczekaj chwil
ę. Nie wymagam od ciebie poświęcenia, nie chcę, żebyś potem żałował...
– Nie obawiaj si
ę, przemyślałem wszystko podczas wielu nieszczęśliwych nocy bez
ciebie. W końcu wyciągnąłem stare albumy ze zdjęciami z okresu wczesnego dzieciństwa
Ryana i Hilary. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo był szczególny. Zasługujesz na to, żeby to
wszystko przeżyć, a i ja zasługuję, by przeżyć to z tobą. Powoli zaczęło docierać do niej, że
Hank mówi najzupełniej poważnie.
– Naprawd
ę zmieniłeś zdanie – powiedziała.
– Tak.
Rado
ść wybuchła w niej jak gejzer.
– Och, Hank, Charlie oszaleje z rado
ści. Poza tym nie przejdzie na emeryturę. Musimy
mu zaraz o tym powiedzieć.
– No, mo
że nie zaraz. – Hank przyciągnął ją do siebie.
– Ale nied
ługo.
– Jutro – zaprotestowa
ł Hank, całując jej szyję. – Zabierzemy go na lunch, gdy przyjadę
do ratusza złożyć papiery. Dzisiaj mam inne plany.
– Ale Hank, jest
środek dnia.
– Nie znasz jeszcze dok
ładnie tego domu – zauważył, wsuwając jej dłonie pod sweter i
głaszcząc ją po plecach. – Na przykład nie wiesz, że okna w sypialni mają żaluzje.
– Bardzo rozs
ądnie.
– Sam to zasugerowa
łem – oznajmił, patrząc jej w oczy. – Ten dom spodobał mi się od
początku, ale nie miałem bodźca, żeby go kupić, dopóki nie poznałem ciebie.
– Odk
ąd kochaliśmy się w nim, nie mogłam sobie wyobrazić, że będzie należał do kogoś
innego.
– Ja r
ównież, ale później wynikły... pewne problemy.
– My
ślę – powiedziała, przytulając się do niego z całych sił – że już je
przezwyciężyliśmy.
– Z wyj
ątkiem jednego, który domaga się natychmiastowego rozwiązania – dodał Hank. –
Pewien starszy pan powiedział mi, że jestem przepełniony miłością. Byłem ogromnie
sfrustrowany przez ostatnie tygodnie, ponieważ nie mogła znaleźć ujścia.
– Za nic w
świecie nie chcę, żeby był pan sfrustrowany, panie Craddock.
– To dobrze – szepn
ął, zamykając jej usta chciwym pocałunkiem.
Po kilku pe
łnych szczęścia godzinach Hank i Roxie postanowili, że nie zatrzymają swojej
słodkiej tajemnicy dla siebie. Charlie musi zaczekać do jutra, ale Ryan i Hilary powinni dziś
dowiedzieć się o małżeńskich planach ojca.
Zdecydowali,
że Hank ogłosi im nowinę sam, żeby dzieci nie były skrępowane
obecnością Roxie.
– A je
śli nasza decyzja im się nie spodoba? – spytała Roxie, gdy wracali do Osbornów.
– Wtedy zastanowimy si
ę, jak sobie z tym poradzić – odpowiedział Hank. – Ale nie mogą
nam dyktować, co mamy robić. Zresztą chyba niepotrzebnie się martwisz. Dzieci cię lubią,
pytały mnie nawet, czemu tak dawno cię nie widziały.
– Tak, ale od tego jeszcze daleko do oznajmienia im,
że zostanę ich macochą.
– Nie m
ówię, że to będzie bułka z masłem, ale zobaczysz, że przystosują się bardzo
szybko.
– Okropnie si
ę boję.
– To dlatego,
że nie znasz ich tak jak ja. Wszystko będzie dobrze. Wieczorem
wybierzemy się razem na spaghetti.
– Nie zmuszaj ich, dobrze? Zrozumiem, je
śli nie zechcą jeść ze mną kolacji.
– Do niczego nie b
ędę ich zmuszał. Tak czy owak zadzwonię do ciebie. – Uśmiechnął się
do niej. – Uszy do góry.
– W og
óle się nie denerwujesz?
– Mo
że trochę – odparł. – Myślę, że wszystko się ułoży. – Hank uścisnął dłoń Roxie,
mając nadzieję, że ją przekonał. Teraz musiał jeszcze przekonać siebie. Modlił się, żeby
dzieci okazały się wystarczająco dojrzałe, by go zrozumieć.
Poca
łował Roxie na pożegnanie przed drzwiami Osbornów i pojechał do domu, czując się
jak rycerz, który rusza do walki o swą ukochaną.
W domu zap
łacił Dolores i zwolnił ją na resztę dnia. Potem poprosił Hilary i Ryana do
kuchni, która była tradycyjnym miejscem ich narad.
– O co chodzi, tato? – spyta
ł Ryan, siadając na swoim krześle.
– Mam nowin
ę dla ciebie i Hilary – zaczął ostrożnie Hank.
– Jak
ą nowinę? – spytała zaciekawiona Hilary.
– Poprosi
łem Roxie, żeby za mnie wyszła, i zgodziła się.
Dzieci patrzy
ły na niego w milczeniu. Hank powstrzymał się od uwag. Dał im czas do
namysłu.
– To znaczy,
że ona będzie naszą mamą? – spytał Ryan.
– Tak i nie, Ryanie. Matki nie da si
ę zastąpić. Jestem pewien, że Roxie zechce zajmować
się wami, tak jak to robią matki, ale sama mi powiedziała, że nigdy nie będzie próbowała
zająć miejsca waszej mamy.
– Czy b
ędzie mieszkała tutaj? – spytała Hilary, okręcając pasmo włosów wokół palca.
– No c
óż, mam jeszcze jedną nowinę. – Hank uświadomił sobie, jak wiele oczekuje od
swych dzieci.
– Kupi
łem nowy dom.
– Nowy dom? Bomba! – wykrzykn
ął Ryan. – Kiedy możemy go obejrzeć?
– Kiedykolwiek zechcecie – odrzek
ł Hank, któremu ciężar spadł z serca. – Co o tym
myślisz, Hilary?
– Jak wygl
ąda mój pokój? Czy jest większy od obecnego?
– Wi
ększy. Przynajmniej ten, który według mnie ci się spodoba. – Hank zrozumiał, że
rozmowa o domu jest dla dzieci łatwiejsza od rozmowy o macosze. I w tej chwili było to
nawet wygodne.
– Chod
źmy – powiedziała Hilary. – Wezmę tylko moją Barbie. Ona też chce obejrzeć
moją nową sypialnię.
– Tak, chod
źmy, tato – poparł ją Ryan. – To nie jest daleko stąd, prawda? To znaczy, nie
będziemy musieli zmieniać szkoły?
– Nie. Pos
łuchajcie, dzieciaki – powiedział z duszą na ramieniu – czy nie macie nic
przeciwko temu, żebyśmy zabrali po drodze Roxie?
– Oczywi
ście, że nie, tato – rzekł niedbale Ryan.
– Roxie jest w porz
ądku.
– Ale
ż tatusiu – dodała Hilary, zatrzymując się w połowie schodów – Roxie musi jechać.
Na pewno też chce zobaczyć dom, skoro zamierzacie się pobrać.
Hank roze
śmiał się i potrząsnął głową.
– Masz racj
ę, Hilary. – Był szczęśliwy. Jego dzieci nadspodziewanie szybko i bez oporów
zaakceptowały zarówno kupno nowego domu, jak i małżeństwo. Z uśmiechem podniósł
słuchawkę telefonu.
Nazajutrz Roxie wprost nie mog
ła się doczekać, kiedy zjawi się Charlie ze swą różą. Gdy
go zobaczyła, serce jej się ścisnęło na widok jego smutnego uśmiechu. Ale dziś wszystko się
zmieni.
Podesz
ła do niego szybkim krokiem.
– Witaj, Charlie.
– Ho ho, ale
ż pięknie dzisiaj wyglądasz – powiedział, kładąc na blacie swój kapelusz.
– Nic dziwnego – powiedzia
ła. – Hank i ja zamierzamy się pobrać. Składamy dzisiaj
papiery.
Na pomarszczonej twarzy Charliego odmalowa
ło się najpierw niedowierzanie, potem
zachwyt. Zrobił coś, na co sobie nigdy przedtem nie pozwalał. Wbiegł za kontuar i gorąco
uściskał Roxie, która roześmiała się radośnie.
– Zaskoczyli
śmy cię, co?
– To najmilsza niespodzianka, jaka mnie kiedykolwiek spotka
ła.
– Czy wiesz,
że w tym samym czasie, gdy doszłam do wniosku, że Hank jest dla mnie
najważniejszy, on postanowił, że jednak powinniśmy mieć dziecko?
– Cudownie. Ka
żde z was było gotowe poświęcić się dla drugiego. Będziecie więc mieli
dziecko?
– Hank nalega,
żebyśmy spróbowali – odrzekła Roxie, zniżając głos, świadoma, że mają
audytorium.
– Gdyby si
ę jednak nie udało, to trudno. Będę miała Hanka. Zobacz, co mi przysłał dziś
rano do pracy.
– Zaprowadzi
ła Charliego do swego biurka i otworzyła płaskie pudełko.
– Ale
ż to gigantyczny płatek śniegu! – wykrzyknął Charlie, zaglądając do środka. –
Bardzo dowcipnie.
– To bia
ła czekolada. Kupił w tym samym sklepie, w którym ja kupiłam telefon.
– Przypuszczam,
że to symbol dnia, w którym po raz pierwszy zobaczyłaś Hanka.
– Nie tylko. Napisa
ł mi, że płatki śniegu, podobnie jak ludzie, różnią się od siebie. Chciał
mi jeszcze raz dać do zrozumienia, że kocha mnie dla mnie samej, że nie zapełniam tylko
pustego miejsca po Sybil.
Mam jeszcze jedną nowinę – kupujemy nowy dom, Charlie, i
będziemy mieszkali tam wszyscy razem, ty też. Dopóki Hank nie wybuduje domku
gościnnego, zamieszkasz w wolnym pokoju.
Niebieskie oczy Charliego b
łysnęły tajemniczo.
– Jeste
ś zbyt dobra, Roxie. Nie wiem, co powiedzieć.
– Po prostu zg
ódź się. Ślub ma się odbyć za dwa tygodnie, co pozwoli moim rodzicom
otrząsnąć się z szoku i kupić bilety na samolot. Ach, i zabieramy cię dzisiaj na lunch, tylko
załatwimy formalności. Spotkamy się przy twojej ławce.
– Dobrze – rzek
ł powoli Charlie, patrząc na nią.
– Czy sprawi ci to k
łopot?
– Nie, oczywi
ście, że nie. O której przyjdziecie?
– Oko
ło wpół do pierwszej, ale jeśli godzina ci nie odpowiada, możemy...
– Nie, nie, Roxie – powiedzia
ł, kładąc dłoń na jej ramieniu. – Będę gotów o wpół do
pierwszej.
–
Świetnie. No, muszę wracać do pracy, zanim mnie wywalą.
– Tak. – Charlie wyci
ągnął do niej rękę. – Życzę tobie i Hankowi wiele szczęścia.
– Wiem o tym. – Roxie u
ścisnęła jego dłoń. – Do zobaczenia.
Hank przyjecha
ł do ratusza o dwunastej, a za pięć wpół do pierwszej szli, trzymając się za
ręce, w kierunku parku.
– Dok
ąd pójdziemy na lunch?
– Mo
że do „El Charro”? To niedaleko, a Charliemu z pewnością spodobają się portrety
sławnych osobistości z autografami. Może kogoś znać.
–
Świetnie. – Hank rozejrzał się wokoło, gdy dotarli do parku. – Która ławka należy do
Charliego? Nie widzę go.
– Tamta. M
ówiłam mu, że będziemy o wpół do pierwszej i przyszliśmy dokładnie na
czas. Gdzie on się podziewa?
– Nie mam poj
ęcia. Myślałem, że będzie na nas czekał.
Dozorca, kt
óry wypróżniał właśnie kosze na śmieci, przerwał na chwilę pracę i popatrzył
uważnie na Hanka i Roxie. Zbliżył się do nich na odległość głosu i zawołał:
– Czy to wy jeste
ście przyjaciółmi Charliego?
– Tak. – Przestraszona Roxie podbieg
ła do niego.
– Czy co
ś mu się stało?
– Nic mi o tym nie wiadomo – odpar
ł mężczyzna.
– Ale prosi
ł mnie, żebym dał wam to. – Wyjął pogniecioną kopertę z tylnej kieszeni
spodni.
Roxie wzi
ęła od niego kopertę, ale nie otworzyła jej.
– Gdzie on jest? – nalega
ła.
– Nie wiem – wzruszy
ł ramionami mężczyzna. – Powiedział, że rusza w dalszą drogę.
Chyba zrobiło się dla niego za gorąco. Przepraszam, ale mam mnóstwo roboty.
– On nie m
ógł odejść. – Roxie patrzyła na Hanka błagalnym wzrokiem. – Nie odszedłby
bez pożegnania.
– Nie wiem, Roxie. Mo
że lepiej otwórz kopertę.
Dr
żącymi palcami Roxie rozdarła kopertę, omal nie upuszczając złotej szpilki w kształcie
ósemki.
– Och, Charlie – wyszepta
ła. – Powiedziałeś mi, że zawsze na koniec dajesz w prezencie
złotą szpilkę.
– Na koniec czego? – spyta
ł Hank.
– Ka
żdego pomyślnie wykonanego przez świętego Walentego zadania. Za każdym razem
dostaje nową szpilkę.
– Roxie, czy chcesz powiedzie
ć, że wierzysz...
– Nie wiem. Nic ju
ż nie wiem.
– Co jest jeszcze w kopercie?
– List. – Roz
łożyła kartkę papieru. – Papeteria w najlepszym gatunku. Gdzie mógł ją
kupić?
– Pewnie tam, gdzie kupuje z
łote szpilki.
– Sp
ójrz na ten złoty napis na górze. Znasz łacinę?
– Nie. Ale mo
że się domyśle. Amor znaczy miłość a vincit – pewnie coś w rodzaju
niepokonana.
– Oczywi
ście – wykrzyknęła Roxie. – Miłość zwycięża wszystko. Posłużył się kiedyś tą
maksymą.
– Czytaj.
„
Kochani. Wykonałem swoje zadanie. Muszę się przygotować do następnego. Zostawiam
was, wiedząc, że czeka was piękna wspólna przyszłość, ponieważ otrzymaliście magiczne
błogosławieństwo w dniu świętego Walentego. Przez krótką chwilę bałem się, że czar przestał
działać, ale teraz odzyskałem wiarę i muszę kontynuować moją podróż. Pozdrówcie ode mnie
Como i powiedzcie Osbornom, że woli Szekspira od Kiplinga. Moje najlepsze życzenia.
Święty Walenty (Charlie Hartman)”.
Roxie z
łożyła powoli list i włożyła go z powrotem do koperty.
– Sama nie wiem, w co mam wierzy
ć – powiedziała.
– A ja wiem. Wierz
ę, że Charlie Hartman, kimkolwiek jest, dał mi szansę pokochania
wspaniałej kobiety i dzięki Bogu nie zaprzepaściłem jej. Nie ma dla mnie znaczenia, czy jest
świętym Walentym, czy też nie. Nasza miłość jest prawdziwa i to się liczy.
– B
ędzie mi go brakowało, Hank.
– Mnie te
ż. – Otoczył ją ramieniem i poprowadził przez park. – Ale mamy całe życie na
to, by się wzajemnie pocieszać, kochanie.
EPILOG
Kierowca ci
ężarówki był gadatliwy, toteż podróż mijała Charliemu bardzo szybko.
– Musi by
ć przyjemnie – mówił kierowca – tak sobie podróżować, kiedy tylko przyjdzie
ochota. W Tucson robi się za gorąco, wybiera się pan w góry, żeby przeczekać lato. Nie musi
pan żyć według żadnego rozkładu. Niezłe życie, staruszku.
– Rzeczywi
ście, nie narzekam. Ale myli się pan co do rozkładu. Do września muszę
poczynić pewne przygotowania.
– Przygotowania? – Kierowca by
ł wyraźnie zaintrygowany.
– Tak, i to bardzo gruntowne. Musz
ę stworzyć bazę do działania, zlokalizować i znaleźć
odpowiednich ludzi.
– Czy to rodzaj jakiej
ś oszukańczej gry?
– Ale
ż skąd. Moje cele są czysto filantropijne.
– Skoro pan tak twierdzi.
– Ale wszystko musi przebiega
ć zgodnie z rozkładem. Nie wolno mi zlekceważyć
nieprzekraczalnego terminu.
– Jakiego terminu?
– Oczywi
ście czternastego lutego, młody człowieku. To najważniejszy dzień w roku dla
zakochanych. –
Charlie rozparł się wygodnie na siedzeniu i dodał:
– Nadal.