AMBROSEBIERCE
CZYTOSIĘMOGŁO
ZDARZYĆ?
PRZEKŁAD:KRYSTYNAKORWIN-MIKKE
WYDAWNICTWOLITERACKIEKRAKÓW1981
TajemnicaWąwozuMacargera
NapółnocnyzachódodIndianHill,okołodziewięciumillotemptaka,leżyWąwóz
Macargera.Niejesttowłaściwiewąwóz—zaledwienieckapomiędzydwoma
zalesionymi,niewielkimiwzniesieniami.Odległośćodwlotudowylotu—albowiem
wąwozy,podobniejakrzeki,posiadająwłasnąanatomię—nieprzekraczadwóchmil,a
szerokośćdnawjednymtylkomiejscuprzewyższadwanaściejardów;brzegimałego
potoku,którywylewazimą,awysychawczesnąwiosną,wznosząsięnaprawiecałejjego
długościodrazupionowokugórze.Stromezboczawzgórz,pokrytenieprzeniknionym
niemalgąszczemmanzanilli*,roz-dzielonesąjedynieszerokościąwstęgistrumienia.
Nikt,próczprzypadkowegoprzedsiębiorczegomyśliwegozowychokolic,nigdynie
zapuszczasięwgłąbWąwozuMacargera,którypozazasięgiempięciumilniejestznany
nawetznazwy.Wtymżepromieniuwewszystkichkierunkachwznosząsięznacznie
okazalszepunktytopograficznebeznazwinapróżnobypróbowaćdociekaćnamiejscu
pochodzenianazwyowegowąwozu.
MniejwięcejwpółdrogimiędzywlotemawylotemWąwozuMacargerazboczepo
prawejstronie,idącwgóręwąwozu,przeciętejestinnymparowem,krótkimisuchym,a
wmiejscuichpołączeniarozciągasiępłaskiterenopowierzchnidwóchczytrzechakrów;
tamprzedkilkomalatystałastara,skleconazdesekchataojednejmałejizbie.Jakczęści
składoweowegodomku,aczkolwieknieliczneiproste,złożonowcałośćnatymnieomal
niedostęp-nymodludziu,pozostajezagadką,którejrozwiązaniemogłobydaćwięcej
satysfakcjiniżkorzyści.Prawdopodobniełożyskopotokubyłoongiśdrogą.Nieulega
wątpliwości,żeswegoczasuwąwózzostałbardzodokładniespenetrowanyprzez
poszukiwaczyzłota,którzymusieliwjakiśsposóbdońdotrzeć,itozjucznymi
zwierzętamidźwigającyminarzędziaizapasy.
Najwidoczniejjednakichzyskiniebyłynatylewysokie,byuzasadnićmogłykonieczność
większychnakładówcelempołączeniaWąwozuMacargerazjakimśośrodkiem
cywilizacjicieszącymsięwyróżnieniem,jakimbyłoposiadanietartaku.Domwszakżestał
tamjeszczeprawienienaruszony.Brakowałomudrzwiiramyokiennej,akominzglinyi
kamieniazawa-liłsię,tworzącniekształtnąkupęgruzuporośniętąwybujałymzielskiem.
Skromneumeblowa-nie,jakiemogłotamongiśsięznajdować,iwiększaczęść
zewnętrznegooszalowaniaścianposłużyłymyśliwymdorozpalaniaognisk;podobnylos
spotkałprawdopodobnieobudowęstarejstudni,którawczasachprzezemnie
opisywanychistniałajużtylkowpostacidośćszerokiego,leczniezbytgłębokiegodołu
nieopodalchaty.
Pewnegopopołudnialatem1874rokuwszedłemdoWąwozuMacargerazwąskiejdoliny,
któradońprowadzi,posuwającsięwzdłużwyschłegokorytapotoku.Polowałemnakuro-
patwyimiałemjużwtorbieokołotuzinaptaków,kiedytodotarłemdowyżejopisanej
chaty,októrejistnieniudotychczasniewiedziałem.Podośćpobieżnychoględzinach
zniszczonegodomostwapowróciłemdoswegozajęciaiwobecdobrychwyników
polowaniaprzeciągnąłemjeażdozachodusłońca;wówczasuświadomiłemsobie,że
jestemdalekoodjakiejkolwiekludzkiejosady—zbytdaleko,bydotrzećdońprzed
zapadnięciemnocy.Wtorbiemyśli-wskiejmiałemjednakżywność,astarydomdawał
schronienie,oilewogóleschronieniebyłopotrzebnewrównieciepłąibezdżdżystąnoc
napodgórzuSierraNevada,gdziemożnawygodniespaćnaposłaniuzsosnowegoigliwia
bezżadnegoprzykrycia.Lubięsamotnośćiko-chamnoc,takwięcniewielemyśląc
postanowiłemrozłożyćsiębiwakiemiozmierzchumia-
łemjużumoszczonewroguizbyposłaniezgałązekitrawy,anaogniuroznieconymna
paleniskupiekłasiękuropatwa.Dymulatywałprzezzawalonykomin,ogieńoświetlał
pokójcie-
*rumianku.
płymblaskiemiwtrakciespożywaniaskromnegoposiłkuzpospolitegoptaka,popijanego
resztkamiczerwonegowinazastępującegomiprzezcałepopołudniewodę,której
brakowałowtamtejszejokolicy,doznałemuczuciabłogości,jakiegonawetlepszastrawai
wygodniejszepomieszczenieniezawszesąwstaniezapewnić.
Niemniejjednakczegośmibyłobrak.Miałempoczuciewygody,leczniebezpieczeń-
stwa.Przyłapałemsięnaczęstszymspoglądaniuwziejącypustkąotwórdrzwiowyi
okienny,niżbysytuacjategowymagała.Nazewnątrzrozpościerałasięczerńiniemogłem
wyzbyćsiępewnegouczucialęku,mojawyobraźniabowiemodmalowywałazewnętrzny
światzapełniającgonieprzyjaznymistworaminaturalnymiinadprzyrodzonymi—a
głównymispośródnich,każdywswejkategorii,byłyszaryniedźwiedź,którego,jak
wiedziałem,sporadyczniewidywanowokolicy,orazduch,codoktóregomiałem
podstawyprzypuszczać,żesiętuniepojawiał.Niestety,naszeuczucianiezawszeuznają
zasadęprawdopodobieństwa,adlamnieowejnocymożliweiniemożliwebyłojednako
niepokojące.
Każdy,ktomadoświadczeniewtejsprawie,zauważyłzapewne,żezmniejszymlękiem
stawiasięczołoprawdziwymiwyobrażonymnocnymstrachomnaotwartejprzestrzeni
niżwdomuorozwartychdrzwiach.Doświadczałemtegoteraz,leżącnamymposłaniuz
liściprzykominiewroguizbyipozwalając,byogieńzagasał.Taksilniejąłemodczuwać
obecnośćwtymmiejscuczegośzłegoizagrażającegomi,żebyłemprawieniezdolnydo
oderwaniawzrokuodotworu,wmiaręjakstawałsięcorazmniejwidocznyw
gęstniejącymmroku.Akiedyostatnipłomyczekzamigotałizgasł,chwyciłemstrzelbę,
którąpoprzedniopołożyłemuswegoboku,iskierowałemlufękuniewidocznemuteraz
wejściu,zkciukiemnajednymzkur-ków,gotowym,bygoodwieść.Wstrzymałem
oddech.Mięśniemiałemsztywneznapięcia,leczwchwilępóźniejodłożyłembrońz
uczuciemwstyduiupokorzenia.Czegosięlękałemiczemu?—Ja,dlaktóregonocmiała
bardziejswojskieniż
człowiekoblicze…
Ja,dlaktóregoówpierwiastekdziedzicznychprzesądów,odjakichniktznasniejest
całkowiciewolny,dodawałsamotności,ciemnościiciszyjedyniewięcejpowabuiuroku!
Niebyłemwstaniepojąćmegoszaleństwaigubiącsięwdomysłachzasnąłem.A
wówczasmia-
łemwidzeniesenne.
Byłemwwielkimmieściewobcymkraju—mieście,któregomieszkańcynależelidotej
samejcojanarodowości,choćróżnilisięniecomowąiubiorem;leczojakietochodziło
różnice,nieumiałbymdokładniepowiedzieć;pojmowałemjebardzoniejasno.Nad
miastemgórowałwielkizameknawysokimwzgórzu,któregonazwęznałem,lecznie
potrafiłemwy-mówić.Przemierzyłemwieleulic,niektóreszerokieiproste,obrzeżone
wysokimi,nowocze-snymibudynkami,innewąskie,mroczneikręte,wijącesiępod
szczytamidachówdziwnychstarychdomów,którychnadwieszoneizbice,kunsztownie
ozdobionerzeźbamiwdrzewieikamieniu,niemalstykałysięnadmojągłową.
Szukałemkogoś,kogonigdyniewidziałem,choćbyłempewny,żerozpoznamgo,gdygo
odnajdę.Niedziałałembezcelowoichaotycznie,leczpodługpewnegookreślonegosyste-
mu;skręcałemzjednejulicywdrugąbezwahania,przeciskałemsięprzezlabirynt
zawiłychprzejśćbezobawyzgubieniadrogi.
Wpewnejchwilistanąłemprzedniskimidrzwiamidomuzciosanegokamienia,któryto
dommógłbybyćmieszkaniemrzemieślnikawyższejklasy,iwszedłembezzapowiedzi.W
pokoju,dośćskąpoumeblowanymirozjaśnionymświatłempadającymzjedynegooknao
małychszybkachwkształcierombu,znajdowałosiędwojetylkoludzi:mężczyznai
kobieta.
Niezwrócilinajmniejszejuwaginamojewtargnięcie,któratookoliczność,jaktobywaw
snach,wydawałasięcałkiemnaturalna.Nierozmawiali;siedzieliosobno,niczymnie
zajęciimarkotni.
Kobietabyłamłodaidośćtęga,opięknychdużychoczachiniepokojącejurodzie.
Zachowałemżywewspomnieniewyrazujejtwarzy,leczwsnachniedostrzegasię
szczegó-
łówludzkiejfizjonomii.Ramionamiałaokrytegrubymszalemwszkockąkratę.
Mężczyznabyłstarszyodniej,brunetozłymobliczu,któredługabliznabiegnącaukośnie
wdółodlewejskroniażdoczarnychwąsówczyniłabardziejjeszczezłowrogim,choćw
moimśnieszramataistniałaraczejjakooddzielnezjawisko—niepotrafiętegoinaczej
wyrazić—miastnale-
żećdojegotwarzy.Odpierwszejchwili,kiedyujrzałemmężczyznęikobietę,wiedziałem,
żesąmałżeństwem.
Conastąpiłopóźniej,pamiętamniejasno.Wszystkosięprzemieszałoistałoniewyraźne
—spowodowałytozapewneprzebłyskiświadomości.Jakgdybydwaobrazy—scenyze
snuizmojegorzeczywistegootoczenia—stopiłysięzesobą,nałożyłynasiebie,ażten
pierwszy,blednącstopniowo,wreszcieznikł;wówczascałkiemsięrozbudziłemi
znalazłemponowniewopustoszałejizbie,spokojnyijasnoświadommejsytuacji.
Mójniemądrystrachpierzchłiotworzywszyoczyzobaczyłem,żeogień,któryniewygasł
zupełnie,znowubuchnąłpłomieniemirozświetlałpokój,jednozpolanbowiemspadłow
żar.Prawdopodobniespałemzaledwiekilkaminut,leczówbanalnysenwywarłnamnie
taksilnewrażenie,żeodeszłamniewszelkasenność.Pochwiliwstałem,zsunąłemrazem
żarzącesięgłownieizapaliwszyfajkępogrążyłemsięwrozpamiętywaniusnuwsposób
niedorze-czniemetodyczny
Sambyłbymzaskoczony,gdybymiprzyszłopowiedzieć,dlajakiejprzyczynyówsen
zasługiwałnauwagę.Pochwilipoważnegozastanowieniasięnadtąsprawąstwierdziłem,
żemiastemzmegosnujestEdynburg,gdzienigdydotądniebyłem.Jeśliwięcsenbył
wspo-mnieniem,byłotowspomnienieobrazówiopisów.Oworozpoznaniewstrząsnęło
mnągłębo-ko,jakgdybycośwmymumyślebuntowniczonalegało,wbrewwolii
rozumowi,byuznaćwagętegowszystkiego.Iowasiła,czymkolwiekbyła,opanowała
takżemojąmowę.
—Zpewnością—rzekłemnagłoscałkiemmimowolnie—McGregorowiemusieli
przybyćtuzEdynburga.
Wpierwszejchwilianitreśćtejuwagi,anifaktwypowiedzeniajejwnajmniejszym
stopniuniezdziwiłymnie.Wydawałosiętocałkiemnaturalne,żepowinienemznać
nazwiskopostacizmegosnuikilkaszczegółówzichżycia.Wnetjednakniedorzeczność
całejtejhistoriidotarładomejświadomości.Roześmiałemsięgłośno,strząsnąłempopiół
zfajkiiznówwyciągnąłemsięnaposłaniuzgałęziitrawy,gdzieleżałempatrzącz
roztargnieniemnadogasającyogieńiniepowracającjużmyślamianidomegosnu,ani
otoczenia.Naglejedenjedynypozostałyjęzyczekogniaprzycupnąłnachwilę,apotem
wystrzelającwgórę,wyswobodziłsięzpopiołówizagasłwpowietrzu.Zapadłacałkowita
ciemność.
Wtejsamejchwili—nimjeszczeblaskpłomykazdążyłcałkiemzagasnąćprzedmymi
oczyma—wydałomisię,żesłyszętępy,głuchyłoskot,jakgdybyjakieściężkiecielsko
runę-
łonapodłogę,którazatrzęsłasiępodmymposłaniem.Gwałtownieusiadłemijąłem
szukaćpoomackustrzelbywokółsiebie.Byłemprzekonany,żejakaśdzikabestia
wskoczyładośrodkaprzezotwarteokno.Gdywątłabudowlawciążjeszczedrżałaodsiły
uderzenia,usłyszałemodgłosciosów,szuraniestóppopodłodze,apóźniejprzenikliwy
krzykkobietywagonii,dochodzący,zdawałobysię,zmiejscanieomalwzasięgumego
ramienia.Takprzeraźliwegokrzykunigdydotądniesłyszałemaniniemogłemsobie
wyobrazić.Poraziłmniecałkowicie.Przezchwilęnieuświadamiałemsobieniczegoprócz
własnegoprzerażenia!Naszczę-
ścienatrafiłemwreszcierękąnabroń,którejszukałem,iznajomykształtniecomnie
uspokoił.
Zerwałemsięnarównenogi,wytężającwzrok,byprzeniknąćciemność.Gwałtowne
hałasyustały,leczusłyszałembardziejjeszczeprzerażające,słabe,przerywanerzężenie
jakiegośżywego,konającegostworzenia!
Wmiaręjakmojeoczyoswajałysięzmdłymświatłemtlącegosiępopiołu,począłem
rozpoznawaćzarysydrzwiiokna,odbijającegłębszączerniąodczerniścian.Następnie
odróżniłemścianęodpodłogi,którejkształtdojrzałemwreszciewcałejrozciągłości,
wzdłużiwszerz.Niczegotamniebyłoipanowałaniezmąconacisza.
Jednąręką,niecodrżąc,podsyciłemogieńiwciążtrzymającwdrugiejbroń,bacznie
rozejrzałemsiępocałejizbie.Nigdzieniebyłonajmniejszegośladu,którybywskazywał,
żektośwtargnąłdochaty.Mewłasneśladyrysowałysięwkurzupokrywającympodłogę,
leczniebyłowidaćżadnychinnych.Zapaliłemfajkę,dorzuciłemdoogniajednączydwie
deski,któreoderwałemodściany—niemiałemochotywychodzićzdomuwciemność
—ispędzi-
łemresztęnocypaląc,rozmyślającipodsycającogień.Zażadneskarbyświatanie
dopuścił-
bymdoponownegowygaśnięciatychkilkumałychpłomyków.
WkilkalatpóźniejspotkałemsięwSacramentozpewnymczłowiekiemnazwiskiem
Morgan,doktóregomiałemlistpolecającyodmegoprzyjacielazSanFrancisco.Pewnego
wieczoru,spożywającznimwieczerzęwjegodomu,spostrzegłemnaścianierozmaite
„trofea”zdradzającejegozamiłowaniedomyślistwa.Okazałosię,żetakjestwistocie;
opowiadającojednymzeswychwyczynówwspomniałopobyciewokolicach,gdzie
rozegrałasięmojaprzygoda.
—PanieMorgan—zagadnąłemznienacka—czyznapantampewnemiejscezwane
WąwozemMacargera?
—Mampowody,byjeznać—odparł—tojawłaśnieprzekazałemdogazetprzeszłego
rokuwiadomośćoznalezieniutamludzkiegoszkieletu.
Niesłyszałemotym.Okazałosię,żewiadomośćtaukazałasięwprasiewówczas,kiedy
niebyłomnienaWschodzie.
—Apropos—rzekłMorgan—nazwawąwozuzostałaprzekręcona.Powinnaona
brzmieć„WąwózMcGregora”.Mojadroga—zwróciłsiędożony—panuEldersonowi
rozlałosięwino.
Prawdawyglądałaniecoinaczej—kieliszekzwinempoprostuwypadłmizręki.
—Niegdyśstaławwąwoziestarachata—podjąłMorgan,kiedyśladykatastrofyspo-
wodowanejmojąniezręcznościązostałyusunięte—lecztużprzedmoimtamprzybyciem
rozpadłasię,lubraczejzostałazburzona,jejdébrisbowiemporozrzucanebyływokół,
podło-gacałazerwanadeskapodesce.Pomiędzydwomabelkamitkwiącymijeszczewe
właściwymmiejscujaimójtowarzyszdojrzeliśmyresztkiszkockiegoszala,a
przypatrzywszysiębliżej,odkryliśmy,żebyłonowiniętywokółramionkobiety,zktórej
pozostałoniewielepróczkościczęściowopokrytychstrzępamiodzieniaisczerniałą,
wyschłąskórą.MiejmyjednakwzglądnapaniąMorgan—dodałzuśmiechem.
Damaowawistociezdradzałaoznakiodrazyraczejniżwspółczucia.
—Należyjednakżezaznaczyć—podjął—żeczaszkapękniętabyławkilkumiejscach,
jakgdybyodciosówzadanychjakimśtępymnarzędziem;zresztątonarzędzie—motyka,
jeszczeześladamikrwi—leżałoobokpoddeskami.
PanMorganzwróciłsiędożony:
—Wybaczmi,mojadroga—powiedziałzprzesadnąpowagą—żemwspomniałte
nieprzyjemneszczegółyzwykłych,choćpożałowaniagodnychincydentówmałżeńskiej
sprzeczki—wynikłejniewątpliwiezniefortunnegonieposłuszeństważony.
—Powinnamsięnatozdobyć—odparładamazgodnością—tylejużrazyprosiłeśmnie
otodokładnietymisamymisłowy.
Odniosłemwrażenie,żejestraczejzadowolonymogącsnućdalejswąopowieść.
—Napodstawietej,jakiinnychokoliczności—mówił—sędziowieprzysięgliorze-kli,
żezmarłaJanetMcGregorponiosłaśmierćwwynikuciosówzadanychprzezosobęnie
znanąsądowi;zaznaczonojednakże,iżistniejąpoważneposzlakiwskazującenawinęjej
mę-
ża,TomaszaMcGregora.TomaszaMcGregoranigdyjednaknieodnalezionoiniktonim
wię-
cejniesłyszał.Dowiedzianosię,żeparataprzybyłazEdynburga,lecznie…mojadroga,
czyżniewidzisz,żetalerzykpanaEldersonanakościpełenjestwody?
Włożyłemkościzkurczakawmiseczkędopłukaniapalców.
—WmałymkredensikuznalazłemfotografięMcGregora,lecznieprzyczyniłasięonado
jegoujęcia.
—Czymógłbymjązobaczyć?—spytałem.
Zdjęcieprzedstawiałobrunetaozłejtwarzy,którejodrażającywyrazpotęgowałajeszcze
długabliznabiegnącaodskroniukośniewdółkuczarnymwąsom.
—Przysposobności,panieElderson—rzekłmójgościnnygospodarz—czymogę
wiedzieć,czemupytapanoWąwózMacargera?
—Kiedyśniedalekostamtądzginąłmimuł—odparłem—itapechowaokoliczność…
całkiem…całkiemwytrąciłamniezrównowagi.
—Mojadroga—powiedziałpanMorganzbezwiednąintonacjątłumaczadokonujące-go
przekładu—utratamułaspowodowała,żepanEldersonnasypałsobiepieprzudokawy.
Pewnejletniejnocy…
Fakt,żeHenryArmstrongzostałpochowany,niewydawałsięjemusamemudostate-
cznymdowodemnato,iżnieżyje.Zawszetrudnogobyłoprzekonać.Otym,żeistotnie
zostałpogrzebany,świadczyłyjegozmysły,którezmuszałygodouznaniatej
okoliczności.Uło-
żenieciała—płaskonawznak,zrękomaskrzyżowanyminabrzuchuizwiązanymi
czymś,cozłatwościąrozerwał,choćtobynajmniejniezmieniłosytuacjina
korzystniejszą—uwięzieniecałejjegoosobyicałkowiteograniczenieswobodyruchów,
czarnaciemnośćigłębokaciszastanowiłymateriałdowodowyniemożliwydoobalenia,
pogodziłsięwięcztymbezoporu.
Leczmartwy…nie;byłjedyniebardzo,bardzochory.Cierpiałrównocześniena
chorobliwąapatięiniezbytprzejmowałagoniezwykłośćlosu,jakistałsięjegoudziałem.
Niebył
wcalefilozofem—poprostuzwykłym,pospolitymczłowiekiemobdarzonymnajakiś
czaspatologicznymzobojętnieniem.Organ,którymodczuwasięstrachprzedtym,coma
nastąpić,byłodrętwiały.Przetobezszczególnychobawcodoswejbliskiejprzyszłości
HenryArmstrongusnąłistałsięuosobieniemspokoju.
Tymczasemnapowierzchnicośsiędziało.Owąletniąciemnąnocprzecinałyjasnebły-
skawicecichooświetlającechmuręwiszącąniskonazachodzieizwiastującąburzę.Owe
kró-
tkie,urywanebłyskiukazywałyzupiornąwyrazistościąnagrobkiipomnikicmentarne,
jakgdybyzachęcającjedotańca.Niebyłatonoc,podczasktórejjakikolwiekwiarogodny
świa-dekmógłbybłąkaćsiępocmentarzu,przetotrzejludzie,którzyrozkopywaligrób
Henry’egoArmstronga,czulisięwzględniebezpiecznie.
Dwóchznichbyłostudentamiuczelnimedycznejoddalonejokilkamilodcmentarza;
trzecimbyłolbrzymiMurzynznanypodimieniemJess.OdwielujużlatJessbył
zatrudnionynacmentarzujakoczłowiekdowszystkiego,ajegoulubionymżartembyło
powiedzonko,żeniematu„żywejduszy”,którejbynieznał.Sądzącpotym,coteraz
robił,możnabywywnio-skować,żemiejscetoniebyłotakgęstozaludnione,jak
wskazywałynatoksięgicmentarne.
Nazewnątrzmuru,naterenieoddalonymniecooddrogiczekałkońilekkipowozik.
Kopanienieszłociężko:nieubitaziemia,którąwypełnionogróbprzedkilkoma
godzinami,stawiałaniewielkiopóriniebawemjąusunięto.Wyciągnięcietrumnyz
mogiłyokazałosięmniejłatwe,leczwyjętoją,stanowiłaonabowiemubocznyzarobek
Jessa,któryostrożnieodśrubowawszywieko,odłożyłjenabok,odsłaniającciałow
czarnychspodniachibiałejkoszuli.Wtejsamejchwilipowietrzestanęłonaglew
płomieniach,rozdzierającyhukpiorunawstrząsnąłogłuszonymświatemiHenry
Armstrongspokojnieusiadł.Znieartykułowanymwrzaskiemmłodzieńcyrzucilisiędo
ucieczkiwśmiertelnejtrwodze,każdywinnymkierunku.Zanicnaświecieniedalibysię
namówićdopowrotu.LeczJessbyłzinnejgliny.
Oszarymporankudwajstudenci,bladziiwymizerowani,wktórychnamyśloprzeżytej
groziewciążjeszczeburzyłasiękrew,spotkalisięprzeduczelniąmedyczną.
—Widziałeśto?—wykrzyknąłjedenznich.
—OBoże!Tak…comamyterazzrobić?
Przeszlinatyłybudynku,gdzieujrzelikoniazaprzęgniętegodolekkiegopowozui
uwiązanegodosłupkabramyprzywejściudoprosektorium.Machinalnieweszlidosali.
NaławcewpółmrokusiedziałMurzynJess.Podniósłsię,szczerzączębywuśmiechui
mrużącoczy.
—Czekamnazapłatę—rzekł.
NadługimstoleleżaływyciągniętenagiezwłokiHenry’egoArmstrongazgłowąpopla-
mionąkrwiąiglinąoduderzeniałopatą.
Nawiedzonadolina
I.JAKŚCINASIĘDRZEWAWCHINACH
PółmilinapółnocodposiadłościJo.Dunfera,nadrodzeodHuttondoMexicanHillgo-
ściniecwpadadocienistegowąwozu,którypoobustronachrozszerzasięnapół
obiecująco,jakgdybymiałjakąśtajemnicędoujawnieniawstosowniejszejporze.Nigdy
niezdarzyłomisię,bymprzejeżdżająctamtędynierozejrzałsięnajpierwwjedną,potem
wdrugąstronę,że-bysprawdzić,czynastałajużowachwilaobjawienia.Kiedyniczego
niemogłemdostrzec—
anigdyniczegonieujrzałem—nieczułemsięrozczarowany,gdyżwiedziałem,że
wyjawie-nietajemnicyzostałojedyniechwilowowstrzymanezjakiejśważkiejprzyczyny,
którejniemiałemprawadociekać.Wto,żepewnegodniazostanędopuszczonydo
tajemnicy,niewą-
tpiłemwcale,takjakniewątpiłemwistnieniesamegoJo.Dunfera,przezktórego
posiadłośćprzebiegałwąwóz.
Powiadano,żeJo.zamierzałniegdyśwznieśćchatęwodległejczęściwąwozu,leczz
jakiegośpowoduponiechałswegoprzedsięwzięciaiwybudowałobecnedwupłciowe
domo-stwo,napółdommieszkalny,napółbimbrownię,przydrodzenakrańcachswych
włości,wmożliwienajdalszejstronie,jakgdybycelowochciałpokazać,jakradykalnie
zmieniłzdanie.
TenżeJo.Dunfer—lub,jakgopoufalenazywanowokolicy,WhiskyJo.—byłbardzo
ważnąosobistościąwowychstronach.Byłtomężczyznanaokodobiegający
czterdziestki,wysoki,owłosiony,zczupryniastągłową,opooranejbruzdamitwarzy,
sękatychrękachidłoniachguzowatychniczympękkluczywięziennych.Chodził
pochylonyjakktoś,ktoszykujesiędoskokunazdobycz,byjąrozszarpać.
Próczowegoosobliwegozajęcia,któremuzawdzięczałmiejscowyprzydomek,inną
najbardziejcharakterystycznącechąpanaDunferabyłagłębokozakorzenionaniechęćdo
Chińczyków.Widziałemgoraz,jakpieniłsięzwściekłości,gdyżjedenzjegopastuchów
pozwoliłstrudzonemupodróżąAzjacieugasićpragnienieukorytakońskiegoprzedbarem
należącymdoJo.UsiłowałemnieśmiałozganićJo.zaniechrześcijańskąpostawę,leczon
ograniczyłsiędowyjaśnienia,żewNowymTestamencieniemanajmniejszejwzmiankio
Chińczykach,iodszedł,bywyładowaćsweniezadowolenienapsie,któregorównież,jak
sądzę,natchnieniskrybowieprzeoczyli.
Wkilkadnipóźniej,zastawszygosiedzącegosamotniewbarze,ostrożnieporuszyłemten
temat,awówczaskumejwielkiejuldzezazwyczajsurowywyrazjegotwarzy
najwidoczniejzłagodniał,cowziąłemzaobjawłaskawości.
—Wy,młodzikizeWschodu—rzekł—jesteścieocałeniebozadobrzynatenkrajinie
możeciesiępołapać,wczymrzecz.Faceci,którzynieodróżniająChilijczykaodKanaka,
mogąsobiepozwolićnaobnoszeniesięzliberalnymipoglądamiochińskimosadnictwie,
leczczłowiek,którymusiwalczyćokażdąkośćzcałązgrająkundli—kulisów,niema
czasunapodobnegłupstwa.
Tenwielkiwyjadacz,któryprawdopodobnienigdynieprzepracowałuczciwieanijednego
dniawswymżyciu,podważyłwieczkochińskiejtabakierkiizapomocąkciukaipalca
wskazującego,niczymszczypcami,wyciągnąłgrudkętytoniuwyglądającąjakmały
snopeksiana.Trzymającjąniczymdodatkowyargumentwwyciągniętejręcewypalił
ponowniewnowymprzypływiechęcidozwierzeń.
—Sąonirojemżarłocznejszarańczyrzucającejsięnawszystko,cozielonewcałymtym
bożymkraju,jeślichceszwiedzieć.
Mówiąctesłowawepchnąłowąporcjętytoniuwszczerbęmiędzyzębami,akiedymiał
jużwolneusta,podjąłnanowopodniosłąprzemowę.
—Miałemjednegoznichtu,namoimrancho,pięćlattemuiopowiemciotym,byś
pojął,wczymrzecz.Niewiodłomisięzbytdobrzewowychczasach—piłemwięcej
whisky,niżmipozwalano,iniewywiązywałemsięzmychobowiązkówjakopatriotai
obywatelamerykański;wziąłemwięcpoganinadosiebie,żebymipichcił.Alekiedy
klechywprowadziłysięnawzgórzeizaczęłygadaćopostawieniumnieprzedsądem,
danemibyłoprzejrzeć.
Leczcomiałempocząć?Gdybymgopuściłwolno,ktośinnybygozabrałimógłbynim
po-miatać.Comiałemzrobić?Cobyzrobiłkażdydobrychrześcijanin,.awszczególności
nowi-cjusztkwiącypouszywnaukachobraterstwiemiędzyludźmiiojcostwiebożym?
Jo.przerwałczekającnaodpowiedźzwyrazemniepewnejsatysfakcji,niczymktoś,kto
rozwiązałproblemwątpliwymimetodami.Naglewstałiopróżniłszklaneczkęwhisky
nalanązpełnejbutelkistojącejnaladzie,poczympodjąłswąopowieść.
—Pozatymniewielebyłozniegopożytku—nicnieumiałistroiłfochy.Oniwszyscy
takrobią.Mówiłem,żebytegonierobił,aleonupierałsięjakmuł,nawetwtedy,gdyjuż
dyndałnasznurze,zanimwykitował;leczkiedyokręciłsięporazsiedemdziesiąty
siódmy,skręciłemmukark,żebynieciągnęłosiętownieskończoność.Ijestemcholernie
zadowolony,żemiałemodwagętozrobić.
ZadowolenieJo.,którejakośniewywarłonamniewrażenia,zostałobezzwłoczniei
ostentacyjnieuczczonełykiemzbutelki.
—Przedpięciomamniejwięcejlatyzacząłemwznosićtubudę.Działosięto,nim
wybudowałemtęobecną,astawiałemjąwinnymmiejscu.ZapędziłemAhPłaczkaitego
małe-gognojkaSusładoprzycinaniadesek.OczywiścienieoczekiwałemodAhPłaczka
wielkiejpomocy,miałbowiemgębęrozradowanąniczymczerwcowesłoneczkoiwielkie
czarneślipia
—wydajemisię,żebyłytonajcholerniejszeoczywtymzakątkuświata.
PodczaswygłaszaniatejciętejprzemowyprzeczącejzdrowemurozsądkowipanDunfer
bezmyślniespoglądałnakrągłyotwórwcienkiejścianceoddzielającejbarodczęści
mieszkalnej,jakgdybybyłonjednymzparyoczu,którychrozmiarikolor
uniemożliwiałyjegosłudzedobrewywiązaniesięzobowiązków.
—Wiadomo,żewy,safandułyzeWschodu,niemacienicprzeciwkotymżółtymdiabłom
—wypaliłznienackazudanąpowagą,niecałkiemprzekonywającą—leczpowiem,że
ŻółtekbyłnajprzewrotniejszymłotrempozagranicamiSanFrancisco.Tennędzny
mongolskiwarkoczykzabrałsiędoociosywaniapnimłodychdrzewekniczymrobak
nadgryzającyrzod-kiewkę.Tłumaczyłemmutakcierpliwie,jaktylkopotrafiłem,żeźleto
robi,ipokazywałemmu,jaknależynadcinaćdrzewkapoobustronach,takabypadały
prosto;leczskorotylkoodwróciłemsiędoniegoplecami,o,wtensposób…—itu
odwróciłsięodemniepodkreśla-jąctenpokazłykiemwhisky—znowurobiłpo
swojemu.Taktosięodbywało:kiedypatrzy-
łemnańtakoto…—spoglądałnamniedośćniepewnie,wyraźniezamglonymwzrokiem
—
wszystkobyłowporządku,leczkiedypatrzyłemwinnąstronę,otak…—pociągnął
sporyłykzbutelki…—robiłminaprzekór.Wówczaspatrzyłemnaniegozwyrzutem,o
tak,awtedyprzybierałminęniewiniątka.
BezwątpieniapanDunferszczerzezamierzałposłaćmispojrzeniejedyniepełnewyrzu-
tu,leczwniepojętysposóbmogłoonowywołaćnajwiększeprzerażeniewkażdej
bezbronnejosobie,którajenasiebieściągnęła,aponieważstraciłemwszelkie
zainteresowaniedlatejbezcelowejiniekończącejsięgadaniny,wstałem,bywyjść.
Zanimjednakzdążyłemcałkiemsiępodnieść,ponownieodwróciłsiędokontuaruiz
ledwiesłyszalnym„tak”wypróżniłbutelkęjednymhaustem.
Onieba!Cozaryk!NiczymTytanawagonii.Wydawszyówryk,Jo.zatoczyłsięwtył,
takjakdziałoodskakujepowystrzale,iosunąłsięnakrzesłoniczymwół„zdzielonyw
łeb”
—gałkiocznewybałuszonewstronęściany,spojrzeniepełneprzerażenia.Spoglądającw
tymsamymkierunkuujrzałem,żeotwórwścianiestałsięistotnieokiemludzkim—okrą-
głym,czarnymokiem,wpatrującymsięwemniezcałkowitymbrakiemwszelkiego
wyrazu,straszliwszymniżnajbardziejdiabelskibłysk.Wydajemisię,żezakryłemtwarz
dłońmi,byprzesłonićprzerażającezłudzenie,oilebyłotowogólezłudzenie,ażwreszcie
nadejściemałegobiałego„człowieka-do-wszystkiego”należącegodoJo.przerwałoczar.
Wyszedłemztegodomuzosobliwym,niejasnymuczuciemstrachu,żeowodelirium
tremensjestbyćmożezaraźliwe.Końmójstałuwiązanyprzykoryciezwodą;
odwiązawszygowskoczyłemnasiodłoipuściłemwolnowodze,zbytwstrząśnięty,by
zważaćnato,dokądmnieponiesie.
Niemiałempojęcia,cootymwszystkimmyśleć,ijakkażdy,ktoniewie,comamy-
śleć,myślałemusilnieizniewielkimskutkiem.Jedynympocieszeniembyładlamnie
myśl,żenazajutrzpowinienemznajdowaćsięocałemileodtegomiejscaiwedług
wszelkiegoprawdopodobieństwanigdytujużniepowrócić.
Nagłychłódwyrwałmniezzamyśleniaipodniósłszywzrokspostrzegłem,żewjeżdżamw
głębokicieńwąwozu.Dzieńbyłdusznyitoprzejścieodbezlitosnego,namacalnego
nieomalskwaruspieczonychpóldochłodnegomrokunabrzmiałegoświergotemptaków,
któreprzyleciałytuwposzukiwaniuschronieniawśródliści,byłorozkosznie
orzeźwiające.Oczekiwałem,jakzwykle,objawieniatajemnicy,leczstwierdziwszy,że
wąwózitymrazemniejestskłonnydoodsłonięciaprzedemnąswychtajników,zsiadłem
zkonia,zaprowadziłemzgrza-nezwierzęwzarośla,przywiązałemjedobrzedodrzewai
usiadłemnaskale,byoddaćsięrozmyślaniom.
Zacząłemodważnieodanalizymojegoulubionegoprzesąduzwiązanegoztymzaką-
tkiem.Rozłożywszygonaelementyskładowe,uformowałemjewdogodneoddziałyi
szwa-dronyizebrawszywszystkiesiłymejlogiki,przystąpiłemdoatakuz
niewzruszonychpozycjizgrzmotemnieodpartychwnioskówiwielkimłoskotem
pędzącychrydwanóworazogólnymintelektualnymwrzaskiem.Akiedymepotężne
duchowedziałarozgromiływszelkąopozycjęinieomalniedosłyszalniepomrukiwałyna
horyzontachczystejspekulacjimyślowej,odpartywrógwalczyłdalejnatyłach,zebrał
ukradkiemswesiływkrzepkąfalangęiwziąłmniedoniewolizcałymmoim
rynsztunkiem.Ogarnąłmnienieokreślonystrach.Wstałem,bysięzeńotrząsnąć,i
zapuściłemsięwwąskąkotlinkęstarym,porosłymtrawątraktembydlęcym,któryzdawał
siępłynąćpodniewzastępstwiepotoku,jakimatkanaturazapomniałatustworzyć.
Drzewa,wśródktórychbiegłaścieżka,byłyzwykłymi,dobrzerozwijającymisięrośli-
nami,oniecozniekształconychpniachiekscentrycznymkształciegałęzi,niebyłojednak
niczegonadprzyrodzonegowichogólnymwyglądzie.Kilkaluźnoleżącychgłazów,które
oderwałysięodzboczykotlinki,bywieśćniezależnyżywotnadnie,zagradzałościeżkętu
iówdzie,leczichkamiennyspokójniemiałwsobieniczmartwotyśmierci.Echow
kotlinceodzywałosięgłuchymgrobowymgłosem,toprawda,itajemniczyszeptrozlegał
sięgdzieśwgórze:towiatrledwiemuskałkoronydrzew—otiwszystko.
Nieprzyszłominamyśl,bydoszukiwaćsięzwiązkumiędzypijackimbełkotemJo.
Dunferaatym,czegoterazszukałem,idopierokiedywszedłemnamałąpolankęi
potknąłemsięościętepniejakichśdrzewek,doznałemobjawienia.Natymtowłaśnie
miejscustałopuszczony„szałas”.Odkryciezostałopotwierdzonefaktem,żeniektórez
butwiejącychpniakówbyłyociosanewokółwwielceniefachowysposób,gdytymczasem
innebyłypościnaneprosto,aichczubkimiałykształtstępionychklinów,nadany
mistrzowskimiuderzeniamisiekie-ry.
Polankawśróddrzewnieliczyławięcejniżczterdzieścikrokówwszerz.Zjednejjej
stronywznosiłsięmałykopiec—naturalnywzgórek,niczymnieporośniętyzwyjątkiem
wybujałejtrawy,ananimwystającspośródzielskatkwiłkamieńnagrobny!
Nieprzypominamsobie,bymdoznałuczuciazdziwieniazprzyczynyowegoodkrycia.
Spoglądałemnatensamotnygróbztakimsamymuczuciem,jakiegomusiałdoznać
Kolumb,gdyujrzałgóryibrzeginowegoświata.Nimsiędońzbliżyłem,powoli
dokończyłemprzeglą-
duotoczenia.Posądzićbymnienawetmożnabyłoorozmyślniedługienakręcaniezegarka
otejniezwykłejporzezniepotrzebnądokładnościąiuwagą,poczympodszedłemdoowej
objawionejmiwreszcietajemnicy.
Grób—niezbytdługi—byłwniecolepszymstanie,niżnależałobysięspodziewać,
wziąwszypoduwagęjegowiekiodosobnienie;źrenicezapewnerozszerzyłymisięnieco,
na-potkawszykępkęniezaprzeczenieogrodowychkwiatównoszącychśladyniedawnego
podle-wania.Kamieńnajwyraźniejwysłużyłsięprzedtemjakoprógdomu.Najego
powierzchniwidniałwyrzeźbiony,araczejwyrytynapisonastępującymbrzmieniu:AH
PŁACZEK—CHIŃCZYK
Wieknieznany.PracowałdlaJo.Dunfera.
Pomniktenzostałprzezniegowzniesiony,
bypamięćoŻółtkuniezżółkła.Takżejako
ostrzeżeniedlaSkośnookich,byniestroili
fochów.Niechichlichoporwie!
ByłaDobrąKwoczką.
Niepotrafięodpowiedniowyrazićmegozdziwienianawidokowegoniezwykłegonapi-
su!Skąpy,leczwystarczającyopiszmarłego;zuchwałaszczerośćwyznania;brutalne
przekleństwo;niedorzecznazmianapłciiuczucia—wszystkowskazywałonato,iżbyło
todziełokogoś,ktomusiałbyćtyleżpomylony,copogrążonywsmutku.Czułem,że
wszelkiedalszeodkryciabyłybyjużzbędne,iznieuświadomionymodczuciem
dramatycznegoefektuodwró-
ciłemsięnapięcieiodszedłem.Przezczterylataniepowracałemwteokolice.
IIKTOPOWOZIZDROWYMINAUMYŚLEWOŁAMI,WINIENSAMBYĆPRZY
ZDROWYCHZMYSŁACH
„Ruszaćsiętam,staryGrubaśny-Wielgaśny!”
Toniezwykłezawołaniewyszłozustosobliwegoczłowieczkausadowionegowysokona
wozienasterciebierwionipowożącegozaprzęgiemwołów,któreciągnącwózz
łatwością,udawałyogromnywysiłek,nacojednakichpaniwładcanajwyraźniejnie
dawałsięnabrać.
Ponieważówjegomośćwłaśniewtejchwiligapiłsięwprostnamnie,gdystałemtakna
skrajudrogi,niebyłocałkowiciejasne,czyzwracałsiędomnie,czydoswychzwierząt;
niemogłemteżstwierdzić,czynazywałysięoneGrubaśnyiWielgaśnyiobastanowiły
podmiotorzeczeniawtrybierozkazującym„ruszaćsię”.Mimotorozkazówniewywarł
nanasżadnegowrażenia,aosobliwyczłowieczekodwróciłodemnieswespojrzeniena
chwilęwystarczającodługą,bydźgnąćdługimdrągiemnaprzemianGrubaśnegoi
Wielgaśnegomruczącpocichu,aczzprzekonaniem:„Wygarbujęwamtęprzeklętą
skórę”,jakgdybyobapokrytebyłyjednąpowłoką.Stwierdziwszy,żemojaprośbao
podwiezienieprzeszłaniezauważonaiżepowolipozostajęwtyle,stanąłemna
wewnętrznejfeldzetylnegokołaizostałemzwolnauniesionyażdopoziomupiasty,po
czymwlazłemnatencałykramsanscérémonieiprze-czołgawszysiędoprzodu
usadowiłemobokwoźnicy,któryniezwróciłnamnieuwagi,dopó-
kiniewymierzyłkolejnejniewyszukanejkaryswemubydlęcemuzaprzęgowi,czemu
towarzyszyłarada„żwawiej,wyprzeklęteFajtłapy!”Następniepanowegokramu(lub
raczejbyłypan,niemogłembowiemoprzećsięniedorzecznemuwrażeniu,żecałyów
majdanstanowił
mojąprawowitąnagrodę)utkwiłwemniespojrzenieswychwielkichczarnychoczuz
wyrazemdziwnieinieconieprzyjemnieznajomym,odłożyłdrąg—któryaniniezakwitł,
aniteżnieprzemieniłsięwwęża,czegonawpółoczekiwałem—skrzyżowałręcena
piersiachipoważniezapytał:
—CośzrobiłzWhisky?
Winnychokolicznościachodpowiedziałbym,żejąwypiłem,byłojednakcośwtympy-
taniu,cosugerowałoukryteznaczenie,orazcośwtymczłowieku,coniepozwalałona
płytkiżart.Takwięcniemającżadnejinnejodpowiedzinapodorędziu,trzymałemjęzyk
zazębami,leczczułemsiętak,jakgdybyzarzuconomiwinę,amojemilczenieprzyjęto
jakoprzyznaniesię.
Wtedytowłaśniechłodnycieńpadłminapoliczekizmusiłmnie,bymspojrzałwgórę.
Wjeżdżaliśmydomojegowąwozu!Niepotrafięopisaćuczucia,jakiemnąowładnęło:nie
widziałemwąwozuodczasu,kiedytoobnażyłsięprzedemnączterylatatemu,iteraz
czułemsięjakktoś,komuprzyjacielzrobiłzasmucającewyznanieodawnopopełnionej
zbrodniiktoztejprzyczynyniecniegoopuścił.DawnewspomnieniaoJo.Dunferze,jego
połowicznychwyjaśnieniachiniewielemówiącymnapisienakamieniunagrobnym
powróciłyznadzwyczajnąwyrazistością.Zastanawiałemsię,coteżstałosięzJo.,i…
gwałtownieodwróciwszysię,zapytałemotomegojeńca.Znamaszczeniemwpatrywałsię
wswojewołyinieodwracającoczuodparł:
—Ruszaćsię,staryŻółwiu!LeżyobokAhPłaczkatamwgórzewąwozu.Chcesz
zobaczyć?Zawszewracajądotegomiejsca…oczekiwałemcię.Hoola!
NatoprzydechowezawołanieGrubaśny-Wielgaśny,niezgułyżółwiezatrzymałysięjak
wryteizanimostatnidźwiękzamarłwgórzewąwozu,ugięływszystkieswojeosiemnógi
położyłysięnazakurzonejdrodzeniezważającnaefekt,jakitodawałonaichprzeklętej
skó-
rze.Osobliwyczłowieczekzeskoczyłzkozłanaziemięiruszyłkotlinkąnieracząc
sprawdzić,czyidęzenim.Szedłemjednak.
Byłatomniejwięcejtasamaporarokuiprawietasamaporadnia,cozamojejostatniejtu
bytności.Sójkijazgotałygłośno,adrzewaszeptałysmętnie,jakwówczas;iwtychdwóch
dźwiękachodkryłemdziwacznąanalogiędojawnychprzechwałekzasłyszanychzust
panaJo.Dunferaitajemniczejpowściągliwościwjegozachowaniu,orazdobrutalności,a
jednocześnieczułościjegojedynegoliterackiegowyczynu—epitafium.Wszystkow
doliniezdawałosięniezmienionepróczścieżkidlabydła,któranieomalcałkowicie
zarosłachwastami.
Jednakżekiedyweszliśmynapolankę,zastaliśmytamsporozmian.Wśródkikutówipni
ścię-
tychmłodychdrzewniemożnajużbyłoodróżnićtych,któreociosano„nachińską
modłę”,odtych,któreścięto„nasposóbmeksykański”.JakgdybybarbarzyństwoStarego
ŚwiataicywilizacjaNowegozatarłysweróżnicedziękiarbitrażowejrolibezstronnego
rozkładu—jaktobywazcywilizacjami.Kopiecbyłtamjeszcze,leczbarbarzyńskie
jeżynynapadłynańioma-
łocałkowicieniewyparłyjegobezsilnychtraw,apatrycjuszowskifiołekogrodowy
skapitulo-wałprzedswymplebejskimbratem—byćmożepowróciłjedyniedoswego
pierwotnegogatunku.Innygrób—długi,solidnieusypanykopiec—wznosiłsięobok
pierwszego,którywporównaniuznimzdawałsięjeszczemniejszy;wcieniunowego
nagrobkastaryleżał
powalony,przyczymjegozdumiewającainskrypcjabyłanieczytelnazprzyczyny
nagroma-dzonychliściiziemi.Podwzględemwartościliterackichnowynapisustępował
staremu—
budziłnawetodrazęswąlapidarnąiokrutnążartobliwością:DUNFERJO.ZAŁATWILI
GO.
Odwróciłemsięodeńzobojętnościąizmiótłszyliścieztabliczkinagrobnejzmarłego
poganina,wydobyłemznównaświatłodziennedrwiącesłowa,które,ożywającpodługim
okresiezapomnienia,zdałysiętchnąćpewnympatosem.Mójprzewodniktakżejakby
spowa-
żniałczytająctoiodniosłemwrażenie,żedostrzegamwjegocudacznymzachowaniucoś
mę-
żnego,nieomaldostojnego.Leczgdyspojrzałemnań,jegowielkieoczy,odrażającei
wabiącezarazem,przybrałypoprzedni,taksubtelnienieludzki,ajednocześnietak
zwodniczoswojskiwyraz.Postanowiłempołożyćkresowejtajemnicy,jeślitobyło
możliwe.
—Mójprzyjacielu—rzekłemwskazującmniejsząmogiłę—czyJo.Dunferzamordował
tegoChińczyka?
Wspartyodrzewo,spoglądałpoprzezotwartąprzestrzeńnawierzchołekinnegodrzewa
czynabłękitneniebopozanim.Nieodwracającwzrokuaniniezmieniającpozycjiz
wolnaodparł:
—Nie,proszępana,ongosłusznieuśmiercił.
—Więcnaprawdęgozabił.
—Zabiłgo?Apewnie,żezabił.Czyżwszyscyotymniewiedzą?Czyżniestanąłprzed
sądemprzysięgłychiniewyznałtego?Iczyżniewydanoorzeczenia:„Przywiedzionydo
śmierciprzezzdrowechrześcijańskieuczuciezrodzonewkaukaskiejpiersi”?Iczyż
kościółwHillniewykląłWhisky’egozato?IczyżwszechwładnyludnieobrałgoSędzią
Pokoju,byodegraćsięnaewangelikach?Niewiem,gdzieśpansięchował.
—AleczyJo.uczyniłtodlatego,żeChińczyknienauczyłsiębądźnienauczyłbysię
ścinaćdrzewtak,jaktorobibiałyczłowiek?
—Jasne!Takstoinapisanewprotokole,atoznaczy,żejesttozalegalizowanąprawdą.
Mojewidzimisięniezmieniprawomocnejprawdy;toniebyłmójpogrzebiniemnie
proszo-noowygłoszeniemowy.Alerzeczmasiętak,żeWhiskybyłzazdrosnyomnie
—i,rzeczniedowiary,tennędznyłotrzyknapuszyłsięniczymindoriudawał,że
poprawianieistnieją-
cykrawat,sprawdzającwyniknawyciągniętejprzedsobądłoni,niczymwzwierciadle.
—Zazdrosnyociebie!—powtórzyłemzezdumieniemmającymniewielewspó-
lnegozdobrymwychowaniem.
—Takwłaśniepowiedziałem.Czemużbynie?…czyniewyglądamdobrze?
Przybrałkpiącąpostawęwystudiowanejgracjiiwygładziłzmarszczkinawyświechta-nej
kamizelce.Potem,zniżającnagległosdocichychtonówniezwykłejsłodyczy,mówił
dalej:
—WhiskywieleuwagipoświęcałtemuŻółtkowi;niktlepiejodemnieniewiedział,jak
onsięnadnimtrząsł.Niemógłwytrzymaćbezjegowidoku,przeklętazaródź!Akiedy
pewnegodniaprzyszedłnatępolanęizastałnaswałkoniącychsię…jegośpiącego,a
mnieusiłującegostrzepnąćtarantulęzjegorękawa—Whiskychwyciłmojąsiekieręi
zdzieliłnasdokładnieimocno!Jazrobiłemunikwłaśniewowejchwili,bougryzłmnie
tenpająk,leczAhPłaczekdostałnieźlewbokizatoczyłsięjaknic.Whiskywłaśnie
szykowałsię,żebymidołożyć,kiedyzoczyłpająkauczepionegomegopalucha;wtedy
zrozumiał,żezrobiłzsiebiecholernegoosła.OdrzuciłsiekieręiukląkłubokuAh
Płaczka,którywierzgnąłsłaboporazostatniiotworzyłoczy—oczymiałpodobnedo
moich—ipodniósłszyręcedogóryprzyciągnąłwstrętnyłebWhisky’egodosiebieinie
puszczał,pókimużyciastarczyło.Nietrwałotodługo,bowstrząsnęłonimdrżeniei
wydawszycichyjęk,wyzionąłducha.
Wmiaręsnuciaowejhistoriiopowiadającyprzeobrażałsię.Pozbyłsiękomicznychlub
raczejsardonicznychcechigdyodmalowywałtęosobliwąscenę,ztrudemudawałomisię
zachowaćspokój.Ówwytrawnyaktorwniepojętysposóbzdołałdoprowadzićdotego,że
mojewspółczucie,należnedramatispersonae,przelałemnajegoosobę.Zrobiłemkrokdo
przodu,byuścisnąćmudłoń,gdyniespodzianieszerokigrymaszaigrałnajegoobliczuiz
krótkim,szyderczymśmiechempodjąłnanowo:
—KiedyWhiskypodniósłłeb,byłonacopopatrzeć!Całyjegowspaniałyprzyodzie-wek
—wowychdniachnosiłsiętak,żewoczykłuło—byłzniszczonynadobre!Włosymiał
zmierzwione,agęba—nailemogłemdojrzeć—byłabielszaniżnajbielszalilia.Spojrzał
namnierazjedeniodwróciłwzrok,jakgdybymsięwogólenieliczył;apotemnaszły
mnieprzeszywającebóle,razzarazem,odugryzionegopalcaażdogłowy,i…Susełdał
susawciemność.Otodlaczegoniebyłemnaśledztwie.
—Aleczemuśpóźniejtrzymałjęzykzazębami?—spytałem.
—Totakijużrodzajjęzyka—odparłiniemożnabyłowydusićzniegoanisłowawię-
cejnatentemat.
—PotemWhiskypiłcorazwięcejiwięcejistawałsięcorazzajadlejszymwrogiem
kulisów,aleniesądzę,bykiedykolwiekbyłszczególniezadowolony,żerozwaliłAh
Płaczka.
Nieodstawiałtakiegobohatera,gdybyliśmysami,jakwówczas,kiedytomiałsłuchacza
wtakimcholernymPopisowymCudakujakpan.Wystawiłtennagrobekiwyryłnapis
odpowiadającyjegozmiennymnastrojom.Potrzebowałnatotrzechtygodni,pracującw
przerwachmiędzyopróżnieniemjednejbutelkiadrugiej.Jawyryłemmunapiswjeden
dzień.
—KiedyJo.umarł?—zapytałemzpewnymroztargnieniem.
Odpowiedźzaparłamidechwpiersiach.
—Wkrótcepotem,jakprzyglądałemmusięprzezokotejpętli,kiedypancośdosypy-
wałeśmudowhisky,typrzeklętyBorgio!
Otrząsnąwszysięniecozezdumieniapousłyszeniupodobniezaskakującegooskarżenia,
byłemnapółzdecydowanyzłapaćzagardłozuchwałegooszczercę,leczpowstrzymała
mnienagłamyśl,któraprzyszłajakolśnienie.Utkwiłemwnimpoważnespojrzeniei
zapyta-
łemnajspokojniej,jakzdołałem:
—Akiedydostałeśbzika?
—Przeddziewięciomalaty!—wrzasnąłwyrzucającprzedsiebiezaciśniętepięści—
przeddziewięciomalaty,kiedytonieokrzesanebydlęzabiłokobietę,którakochałago
bardziejniżmnie!Mnie,cojechałemzaniązSanFrancisco,gdzieonjąwygrałwpokera!
Mnie,codbałemoniąprzezlatacałe,gdytymczasemłajdak,doktóregonależała,
wstydziłsiędoniejprzyznaćitraktowaćjakBiałą!Mnie,codlajejdobrastrzegłemjego
perfidnejtajemnicy,pókigoniezżarła!Mnie,co,kiedyotrułeśtębestię,spełniłemjego
ostatnieżyczenie,bypochowaćgoobokniejipołożyćmukamieńnadgłową!Inigdyod
tamtejporyniewidziałemjejgrobuażdodziś,albowiemniechciałemgotuspotkać.
—Spotkaćgo?AleżSuśle,mójbiedaku,onnieżyje!
—Właśniedlategobojęsięgo.
Wróciłemztymmałymnieszczęśnikiemdowozuiuścisnąłemmudłońnapożegnanie.
Zapadałajużnocigdytakstałemnapoboczudrogiwgęstniejącymmroku,
odprowadzającwzrokiemniewyraźnekształtyoddalającegosięwozu,wieczornywiatr
przyniósłkumniedźwięk—dźwiękjakgdybyseriigłuchych,gwałtownychrazów.Z
głębinocydobiegłgłos:
—Ruszaćsiętam,typrzeklętastaraPelargonio!
Dzbansyropu
Niniejszaopowieśćrozpoczynasięodśmiercijejbohatera.SilasDeemerzmarłszesna-
stegolipca1863roku,awdwadnipóźniejpochowanojegodoczesneszczątki.Ponieważ
był
onosobiścieznanywszystkimmężczyznom,kobietomiwyrostkomwmiasteczku,w
pogrzebie,jakwyraziłsięmiejscowydziennik,„wziętomasowyudział”.Zgodnieze
zwyczajempanującymwowymczasieimiejscuotworzonotrumnęnadgrobemicałe
gronoprzyjaciółisąsiadówprzedefilowało,byrzucićostatniespojrzenienaoblicze
zmarłego.Apóźniej,naoczachwszystkich,SilasaDeemeraoddanoziemi.Niektórzy
mieliodrobinęzamglonywzrok,leczogólnierzeczbiorąc,możnapowiedzieć,żenatym
pogrzebieniebrakbyłoanidowodówszacunku,anibacznychspojrzeń.Nieulegało
wątpliwości,żeSilasumarł,iniktniemógłbywskazaćżadnegouchybieniawobrządku,
któreusprawiedliwiałobyjegopowrótzzagrobu.
Jednakowoż,jeśliludzkieświadectwojestcośwarte(azpewnościąpołożyłoonoongiś
krespraktykomczarnoksięskimwSalemiokolicy),onpowrócił.
Zapomniałemnadmienić,żeśmierćipochówekSilasaDeemeramiałymiejscewma-
łymmiasteczkuHillbrook,gdziemieszkałprzeztrzydzieścijedenlat.Byłon,jakmówią
wniektórychczęściachStanówZjednoczonych(będącychwpowszechnymmniemaniu
wolnymkrajem)„kupcem”;innymisłowy,prowadziłsklepzdetalicznymhandlem
towarów,jakiezwyklesprzedajesięwsklepachtegorodzaju.Uczciwościjegonigdynie
podawanowwątpliwość,oilewiadomo,icieszyłsięonnajwiększympoważaniemu
wszystkich.Jedyne,comoglibymuzarzucićnajbardziejskorzydokrytykowania,to
zbytnieoddaniesięintere-som.Leczniezarzucanomutego,choćwieluinnych,którzy
przejawialipodobneskłonnościwniewiększymstopniu,osądzanozmniejszą
wyrozumiałością.Interes,któremupoświęcił
sięSilas,byłwznacznejczęścijegowłasny—toprawdopodobniemogłostanowićpewną
różnicę.
PośmierciDeemeraniktnieumiałprzypomniećsobie,bychoćjednegodnia,zwyją-
tkiemniedziel,niespędziłwswym„składzie”odczasujegootwarciaprzedzgórąćwierć
wiekiem.Cieszącsięprzezcałytenokresdoskonałymzdrowiem,niebyłwstanieuznać
żadnejsprawynatyleważną,bymogłaonaskłonićgodoopuszczeniakontuaru.
Powiadano,żeongiś,kiedytowezwanogodosiedzibyadministracjiokręgujakoświadka
wważkiejsprawiesądowej,aonniestawiłsię,adwokat,którymiałczelnośćzwrócićsię
dosąduzwnioskiemo
„upomnienie”nieobecnego,spotkałsięzripostą,żesądprzyjąłtępropozycjęze
„zdziwieniem”.Wzbudzaniesędziowskiegozdziwienianienależynaogółdocelów
stawianychsobieprzezprawników;wniosekpospieszniewycofanoiporozumieniez
drugąstronązawartowoparciuoto,cobypanDeemerpowiedział,gdybybyłobecny—
drugastronawyciągnęławszelkiemożliwekorzyściizłożyłafałszywezeznania,wyraźnie
naruszającinteresyprzeciwników.Krótkomówiąc,wcałejokolicypanowałoogólne
przeświadczenie,żeobecnośćSilasaDeemerastanowiwHillbrookjedynąniewzruszoną
prawdę,ajegoprzeniesieniesięwzaświatymożeprzyspieszyćnadejściejakiegoś
ponurego,powszechnegonieszczęścialubdruzgocącejklęski.
PaniDeemeridwiedorosłecórkizajmowałypokojenapiętrzebudynku,lecznigdynie
słyszano,bySilasspałgdzieindziejniżnapryczyzakontuaremsklepowym.Itam,
całkiemprzypadkowo,znalezionogopewnejnocykonającego,azszedłztegoświatatuż
przedporąpodnoszeniażaluzji.Choćniemógłmówić,wydawałsięprzytomnyici,
którzyznaligonajlepiej,myśleli,żegdybynieszczęśliwiekoniecnienastąpiłprzed
zwykłągodzinąotwarciasklepu,wywarłobytonaniegożałosnywpływ.
TakijużbyłSilasDeemer—takabyłastałośćiniezmiennośćjegożyciaizwyczajów,że
miasteczkowydowcipniś(któryongiśchadzałdoszkół)ośmieliłsięnadaćmuprzydomek
„StaregoIbidem”,awpierwszympojegośmierciwydaniumiejscowejgazetywyjaśnił,
nieubliżającjegopamięci,żeSilaswziął„wolnydzień”.Byłotowięcejniżjedendzień,
lecz,jaktowynikazzapisków,wciąguniespełnamiesiącapanDeemerdałjasnodo
zrozumienia,żeniemożesobiepozwolićnato,bybyćnieboszczykiem.
JednymznajszacowniejszychmieszkańcówHillbrookbyłbankier,AlvanCreede.
Mieszkałonwnajokazalszymdomuwmieście,trzymałpowózibyłnajbardziejgodnym
szacunkuczłowiekiempodwielomawzględami.Wiedziałteżcośniecośokorzyściach
płyną-
cychzpodróży,jakożeczęstoodwiedzałBoston,araz,jakmniemano,byłnawetw
NowymJorku,choćonsamskromniezaparłsięowegoprzydającegoblaskuwyróżnienia.
Sprawatazostałatuporuszonajedyniejakoprzyczynekdowłaściwegoocenianiawartości
panaCreede,albowiemwobuwypadkachprzynosimutochlubę—jegointeligencji,jeśli
nawiązałkon-takt,choćbychwilowy,zkulturąmetropolii,ajegoszczerości,jeślitaknie
było.
PewnegoprzyjemnegoletniegowieczoruokołogodzinydziesiątejpanCreede,wszedł-
szyprzezfurtkędoswegoogrodu,ruszyłżwirowanąalejką,którajasnobielaław
poświacieksiężyca,wszedłnakamienneschodkiswegowspaniałegodomui,
przystanąwszynachwilę,wsunąłkluczdozamka.Pchnąwszyiotworzywszydrzwi
natknąłsięnażonę,któraprzechodziłakorytarzemzsalonudobiblioteki.Powitałago
serdecznieirozwarłszyszerzejdrzwiprzytrzymałaje,bymógłwejść.Zamiasttego
jednakonodwróciłsięispoglądającpodnogiprzedprogiemwydałokrzykzdumienia:
—Jakżeżto!Co,udiabła—rzekł—stałosięztymdzbankiem?
—Jakimdzbankiem,Alvan?—spytałażona,niebardzorozumiejąc.
—Dzbankiemklonowegosyropu…przyniosłemgozesklepupodrodzeipostawiłemtu,
byotworzyćdrzwi.Co,do…
—No,no,Alvan,proszę,nieprzeklinajwięcej—przerwałamudama.Hillbrook,na-
wiasemmówiąc,niejestjedynymmiejscemwewspólnociechrześcijańskiej,gdzie
szczątkowypoliteizmzabraniawzywaćnadaremnoimieniaZłego.
Dzbanasyropuklonowego,który,dziękidobrymzwyczajomprostegożyciawiejskiego,
pierwszyobywatelHillbrookmógłsamprzynieśćzesklepudodomu—niebyło.
—Jesteścałkiempewien,Alvan?
—Mojadroga,czysądzisz,żeczłowiekmożeniewiedzieć,żedźwigadzban?Kupiłem
tensyropuDeemeraprzechodząctamtędy.Deemersamwyciągnąłipożyczyłmiten
dzban,aja…
Zdanietopodziśdzieńpozostałoniedokończone.PanCreedechwiejnymkrokiemruszył
wgłąbdomu,wszedłdosalonuiopadłnafotel,drżącnacałymciele.Albowiemnagle
przypomniałsobie,żeSilasDeemernieżyjeodtrzechtygodni.
PaniCreedestałaprzymężuspoglądającnańzezdziwienieminiepokojem.
—Namiłośćboską—powiedziała—cocidolega?
PonieważdolegliwośćpanaCreede’aniemiałaoczywistychpowiązańzinteresami
lepszegoświata,najwyraźniejnieuważałzaniezbędneudzielićżonieżądanych
wyjaśnień;milczał—ipatrzyłbezmyślniewprzestrzeń.Mijałydługiechwileciszy
przerywanejtylkomiarowymtykaniemzegara,któryzdawałsięchodzićwolniejniż
zwykle,jakgdybyudziela-jącimuprzejmiedodatkowegoczasunapozbieraniemyśli.
—Jane,postradałemzmysły…otco.—Mówiłzpośpiechemstłumionymgłosem.—
Powinnaśbyłamipowiedzieć;musiałaśspostrzecobjawychoroby,zanimujawniłysiętak
wyraźnie,żejasamjespostrzegłem.Zdawałomisię,żemijamskładDeemera;był
otwartyioświetlony…toznaczytakmyślałem.Oczywiścienigdyterazniejestotwarty.
SilasDeemerstałprzykasiezaladą.MójBoże,Jane,widziałemgotakwyraźnie,jak
widzęciebie.Przypo-mniawszysobie,żemówiłaśmi,iżpotrzebujesztrochęsyropu
klonowego,wszedłemikupi-
łemgo…towszystko…kupiłemdwiekwartyklonowegosyropuodSilasaDeemera,
którynieżyjeijestwziemi,alemimotozaczerpnąłtegosyropuzbeczułkiipodałmigo
wdzbanie.
Rozmawiałzemnąrównież,dośćpoważnymtonem,pamiętam,nawetpoważniejszym,
niżbyłotojegozwyczajem,aleanisłowaztego,copowiedział,niemogęsobieteraz
przypomnieć.Leczgowidziałem…dobryBoże,widziałemirozmawiałemznim…aon
nieżyje!Taksądziłem,alejestempomylony,Jane,jestemzbzikowanymszaleńcem,aty
toukrywałaśprzedemną!
Monologtendałkobiecieczasnaodzyskaniezdolnościmyślenianatyle,naileją
posiadała.
—Alvan—rzekła—niezdradzałeśobjawówchorobyumysłowej,wierzajmi.To
niewątpliwiebyłozłudzenie—jakżemogłobytobyćcośinnego?Tobyłobyzbyt
straszne!Aleniemamowyoobłędzie.Zbytciężkopracujeszwbanku.Niepowinieneś
byłuczestniczyćwtymzebraniudyrektorówdziświeczór.Każdymógłbystwierdzić,że
jesteśchory.Wiedzia-
łam,żecośsięstanie.
Mogłomusięwydawać,żeproroctwoodwlekłosięniecowoczekiwaniunawydarzenie,
leczniczegotakiegoniepowiedział,takbardzobyłpochłoniętyswymstanem.Uspokoił
sięjużimógłmyślećlogicznie.
—Niewątpliwiezjawiskotobyłosubiektywne—rzekł,wdośćniedorzecznysposób
przechodzącnanaukowyżargon.—Zakładając,żemożliwejestduchoweobjawienie,a
nawetmaterializacjaduszy,tojednakukazaniesięimaterializacjapółgalonowegodzbana
zbrunatnejglinki—grubego,ciężkiegowyrobugarncarskiego,tworzącegosięzniczego
—
jestniedopomyślenia.
Ledwieprzestałmówić,dopokojuwbiegłodziecko—jegomałacóreczka,przyodzianaw
koszulęnocną.Pospieszywszydoojcazarzuciłamuramionanaszyjęizawołała:
—Tyniedobrypapo,zapomniałeśprzyjśćdonaszegopokojuidaćmibuziaka.
Słyszeliśmy,jakotwierałeśfurtkę,więcwstaliśmyiwyjrzeliśmyprzezokno.I,papo
kochany,Eddypyta,czyniemógłbydostaćtegomałegodzbanka,kiedybędziepusty?
Gdycałeznaczenietegoodkryciadotarłowpełnidojegoświadomości,AlvanCreede
zadrżałwwidocznysposób.Albowiemdzieckoniemogłousłyszećanisłowazrozmowy.
PosiadłośćSilasaDeemeraznajdowałasięwrękachadministratora,którybyłzdania,że
najlepiejbędziesprzedać„interes”.Itakotosklepzamkniętybyłodśmierciwłaściciela,
towaryzabraneprzezinnego„kupca”,którynabyłjeenbloc.Równieżpokojenapiętrze
stałypuste,gdyżwdowaprzeniosłasięzcórkamidoinnegomiasta.
JużnastępnegowieczorupoprzygodzieAlvanaCreede’a(októrejwieśćjakośsięroz-
niosła)tłummężczyzn,kobietidziecizgromadziłsięnachodnikunaprzeciwsklepu.O
tym,żemiejscetonawiedzaduchświętejpamięciSilasaDeemera,wiedziałjużdoskonale
każdymieszkaniecHillbrook,aczkolwiekwieluudawałoniedowierzanie.Najwięksii
jednocześnienajmłodsizowychniedowiarkówjęliobrzucaćkamieniamifronton
budynku,jedynądostępnąjegoczęść,leczstarannieomijalinieosłonięteżaluzjamiokna.
Niedowiarstwonieprzerodziłosięwzłośliwość.Kilkuśmiałkówprzeszłonadrugąstronę
ulicyizastukałowframugędrzwi;zapalilizapałkiiprzytrzymalijeprzyoknieusiłując
przebićwzrokiemciemnośćwnętrza.
Niektórzyzgapiówzwracalinasiebieuwagęswymidowcipamikrzycząc,postękująci
wzy-wającupioradozmierzeniasięwbiegach.
Gdyupłynęłosporoczasubezżadnychwydarzeń,awieluzciżbyodeszło,ci,którzy
pozostali,spostrzegli,żewnętrzesklepupoczęłozabarwiaćsięmdłym,żółtymświatłem.
Wówczaswszelkadziałalnośćtłumuustała.Nieustraszeniśmiałkowieprzydrzwiachi
oknachodskoczylinaprzeciwnąstronęulicyizmieszalisięzgawiedzią;malichłopcy
przestaliciskaćkamieniami.Wszyscywstrzymalioddech;szepczączpodnieceniem
wskazywalinazwolnaterazrozjaśniającesięświatło.Ileczasuupłynęło,odkądujrzano
pierwszysłabyjegoprzebłysk,niktniemógłbypowiedzieć,wreszciejednakoświetlenie
stałosięnatylejasne,żeukazałocałewnętrzesklepu;atamujrzanowyraźniestojącego
przykasiezaladąSilasaDeemera!
Efekt,jakitowywarłonazbiegowisku,byłnadzwyczajny.Tłumpocząłraptownietopnieć
poobuskrzydłach,bojaźliwibowiemopuszczalitomiejsce.Wielupierzchałotakprędko,
jaktylkopozwalałyimnatonogi,inniodchodzilizwiększągodnością,oglądającsięod
czasudoczasuprzezramię.Wreszciedwudziestuludzi,bądźniecowięcej,przeważnie
mężczyzn,pozostałonamiejscugapiącsięwmilczeniuipodnieceniu.Zjawawewnątrz
sklepuniezwracałananichuwagi;byłanajwyraźniejzajętaksięgąrachunkową.
Niebawemtrzechmężczyznwystąpiłozciżbynachodniku,jakgdybypowodowanych
wspólnąmyślą,iprzeszłonadrugąstronęulicy.Jedenznich,ociężały,masywny
mężczyzna,jużmiałramieniemsforsowaćdrzwi,kiedyotworzyłysięsame,najwidoczniej
bezludzkiejpomocy,iodważniposzukiwaczeprzygódweszlidośrodka.Gdytylko
przekroczylipróg,przerażeniwidzowiezgromadzeninazewnątrzujrzelizezgrozą,że
tamcizachowująsięwzupełnieniepojętysposób.Wyrzucaliręceprzedsiebie,obierali
okrężnądrogę,wpadalizimpetemnakontuar,napudłaibeczułkistojącenapodłodze,i
jedennadrugiego.Kręcilisięniezdarnietuitamizdawałosię,żeusiłująuciec,leczniesą
wstaniezawrócićzobranejdrogi.Słyszanoichgłośneokrzykiiprzekleństwa.Jednakże
zjawaSilasaDeemerawnajmniejszymnawetstopniunieprzejawiałazainteresowania
tym,cosięwokółdzieje.
Costałosięsiłąnapędowątłumu,niktnigdysobienieprzypomni,dość,żecałarzesza
—mężczyźni,kobiety,dzieci,psy—równocześnieizgiełkliwierzuciłasiękuwejściu.
Tłoczącsięzatarasowalidrzwi,zrazunapierającjedennadrugiego,bybyćpierwszym—
apóźniejrozciągnęlisięwdługiwąż,sunąckrokzakrokiem.Mocąjakiejśledwo
uchwytnejduchowejbądźfizycznejalchemiiobserwacjazostałaprzekształconawczynną
akcję—
widzowiestalisięwspółtwórcamiwidowiska—widowniawtargnęłanascenę.
Dlajedynegowidzapozostałegopoprzeciwnejstronieulicy—dlabankieraAlvana
Creede’a—wnętrzesklepuznapływającymdońtłumemstałonadalwpełnymświetlei
wszelkieosobliwości,jakietamsiędziały,byływyraźniewidoczne.Dlatychwśrodku
wszystkospowijałaczarnaciemność.Byłototak,jakgdybykażdego,kogowepchnięto
przezowedrzwi,dotykałaślepotainieszczęścietoprzyprawiałogooutratęzmysłów.
Ludzieposuwalisiępoomackubezcelu,ładuiskładu,usiłowaliprzedostaćsięwścisku
podprąd,pchalisięirozpychaliłokciami,wymierzaliciosynachybiłtrafił,padaliibyli
tratowani,podnosilisię,bysamizkoleitratować.Chwytalijedendrugiegozaubranie,
włosy,brodę—walczylijakzwierzęta,złorzeczyli,wrzeszczeli,obrzucalisięnawzajem
ohydnymiiplugawymiwyzwi-skami.GdywreszcieAlvanCreedeujrzałostatniąosobęz
szereguwchodzącąwówstraszliwyzgiełk,światło,któregooświetlało,niespodzianie
zagasłoiwszystkostałosiętakczarnedlaniego,jakbyłodlatamtychwewnątrz.
Odwróciłsięiodszedł.
Wczesnymrankiemciekawskitłumzebrałsięwokół„Deemera”.Składałsięczęściowoz
tych,którzyucieklipoprzedniegowieczoru,leczteraz,wsłonecznymświetle,nabrali
odwa-gi,aczęściowozbogobojnegoluduspieszącegodocodziennychmozolnychzajęć.
Drzwisklepustałyotworem:pomieszczeniebyłopuste,lecznaścianach,podłodze,
sprzętachwisia-
łystrzępyubrańikłakiwłosów.WojowniczymmieszkańcomHillbrookudałosięjakoś
wyrwaćstamtądiumknąćdodomu,byopatrzyćrany,przysięgając,żecałąnocspędziliw
łóżku.
Nazakurzonejkasiezaladąleżałaksięgarachunkowa.Ostatniewniejpozycje,wpisane
cha-rakterempismaDeemera,nosiłydatę16lipca,ostatniegodniajegożycia.Późniejsza
sprzedażAlvanowiCreede’owiniezostałaodnotowana.
Otocałahistoria—niewspominającotym,żekiedyucichłyludzkienamiętności,a
zdrowyrozsądekodzyskałodwiecznąwładzę,przyznawanowHillbrook,iżbiorącpod
uwagęnieszkodliwyiuczciwycharakterjegopierwszejhandlowejtransakcjiwnowych
warunkach,prawdopodobniepogodzonobysięzponownymobjęciemsklepuprzez
zmarłegoSilasaDeemerawdawnymmiejscuiponiechanobydalszychzbiegowisk.
Miejscowyhistorykbył
natylerozważny,żepodzieliłtęopinię,izjegotoniewydanegodrukiemdziełazostały
zaczerpniętepowyższefakty.
HalucynacjeStaleyaFleminga
Zdwóchrozmawiającychzesobąmężczyznjedenbyłlekarzem.
—Posłałempopana,doktorze—powiedziałdrugi—aleniesądzę,bypotrafiłmipan
pomóc.Możebędziepanmógłpolecićmispecjalistępsychiatrę.Mamwrażenie,żejestem
niecopomylony.
—Wyglądapannazdrowego—rzekłlekarz.
—Pansamosądzi…miewamhalucynacje.Budzęsięconociwidzęwmoimpokoju
uporczywiewpatrzonegowemniewielkiego,czarnegospanielanowofundlandzkiegoz
białąprzedniąłapą.
—Powiadapan,żesiębudzi;czyjestpantegopewien?„Halucynacje”sąniekiedytylko
snami.
—Och,budzęsięzcałąpewnością.Niekiedyleżęjeszczeprzezdłuższyczaspatrzącna
psatakpoważnie,jakpiespatrzynamnie…zawszezostawiamzapaloneświatło.Kiedy
niemogędłużejtegoznieść,siadamnałóżku…iniczegotamniema.
—Hm…ajakwyglądatozwierzę?
—Mniejegowyglądwydajesięzłowrogi.Wiemoczywiście,żewyjąwszydziedzinę
sztuki,fizjonomiazwierzęciależącegospokojniemazawszetensamwyraz.Lecztonie
jestprawdziwezwierzę.Spanielenowofundlandzkiemająbardzołagodnywygląd,wie
pan.Comożedolegaćtemupsu?
—Doprawdy,mojadiagnozaniemiałabyżadnejwartości:niemamzamiaruleczyćpsa.
Lekarzroześmiałsięzwłasnegodowcipu,leczkątemokabacznieobserwowałswego
pacjenta.Pochwilirzekł:
—PanieFleming,zwierzęprzezpanaopisaneprzypominapsaświętejpamięciAtwella
Bartona.
Fleming,uniósłszysięnapółzkrzesła,usiadłnapowrótizrobiłwidocznywysiłek,by
zachowaćobojętność.
—PamiętamBartona—powiedział—zdajemisię,żeonzostał…powiadano,że…czy
niebyłoniczegopodejrzanegowjegośmierci?
Patrzącterazprostowoczyswego,pacjentalekarzrzekł:
—Przedtrzemalatyciałopańskiegodawnegowroga.AtwellaBartona,znalezionow
laskuwpobliżujegoipańskiegodomu.Zostałzasztyletowany.Nikogoniearesztowano,
nieznalezionokluczadotajemnicy.Niektórzyznasmieliswoje„teorie”.Ijamiałem
jedną.Apan?
—Ja?Ależ,naBoga,acóżjamogęotymwiedzieć?Pamiętapan,żewyjechałemdo
Europyprawienatychmiastpotym…wdłuższyczaspotym.Niespodziewasiępan
chyba,bymwciągutychkilkutygodni,jakieupłynęłyodchwilimegopowrotu,zbudował
sobiejakąś„teorię”.Wistocieniemyślałemotymanirazu.Cozjegopsem?
—Toonpierwszyznalazłciało.Zdechłzgłodunajegogrobie.
Nieznanesąnamprawarządzącezbiegamiokoliczności.StaleyFlemingnieznałich
również,wprzeciwnymbowiemwypadkuniezerwałbysięnarównenogiwmomencie,
gdynocnywiatrprzyniósłprzezotwarteoknoprzeciągłe,zawodzące,dalekiewyciepsa.
Przemierzyłkilkakrotniepokójpodnieugiętymwzrokiemlekarza;wpewnejchwili
niespodziewaniestanąłprzednimkrzyczącnieomal:
—Cotowszystkomawspólnegozmojądolegliwością,doktorzeHalderman?Zapomniał
pan,pocopanawezwano.
Wstająclekarzpołożyłdłońnaramieniuswegopacjentairzekłłagodnie:
—Wybaczypan.Niemogępostawićodrękidiagnozypańskiejdolegliwości…jutro,być
może.Proszępołożyćsiędołóżkainiezamykaćdrzwisypialninaklucz.Spędzętęnoc
tutaj,wtowarzystwiepańskichksiążek.Czymożemniepanwezwaćniewstając?
—Tak,mamdzwonekelektryczny.
—Dobrze.Jeślicokolwiekzakłócipańskispokój,proszęnacisnąćguzikdzwonkanie
siadając.Dobranoc.
Wygodnieusadowionywfotelu,medykwpatrywałsięwrozżarzonewęgielkirozmyśla-
jącgłębokoidługo,choćnajwyraźniejzniewielkimskutkiem,częstobowiemwstawałi
otwierałdrzwiprowadzącedoklatkischodowejnasłuchującuważnie,poczymsiadałna
po-wrót.Niebawemjednakusnął,akiedysięobudził,byłojużpopółnocy.Pogrzebałw
kominku,byrozniecićniecodogasającyogień,wziąłksiążkęzestoliczkastojącegoobok
niegoispojrzałnatytuł.ByłytoMedytacjeDennekera.Otworzyłksiążkęnachybiłtrafiłi
począł
czytać:
„Skoro,jaktojestustanowioneprzezBoga,każdeciałomaduszęiprzeztonabiera
duchowejsiły,torównieżduszamasiłęciała,nawetwówczasgdyopuściciałoiżyjejako
oddzielnytwór,nacowskazujewieleaktówprzemocydokonanychprzezduchyilemury.
Asąitacy,którzypowiadają,żeczłowiekniejestwtymodosobniony,gdyżizwierzęta
mająpodobniezłeskłonnościi…”
Czytanieprzerwałmułomot,którywstrząsnąłdomem,spowodowanyjakgdybyupad-
kiemciężkiegoprzedmiotu.Czytającyrzuciłksiążkę,wybiegłzpokojuipośpiesznie
wszedł
poschodachkierującsiędosypialniFleminga.Nacisnąłklamkę,leczwbrewjego
poleceniudrzwibyłyzamkniętenaklucz.Naparłnanieramieniemztakąsiłą,żeustąpiły.
NapodłodzeobokrozgrzebanegołóżkależałwnocnymstrojuFlemingwydającyostatnie
tchnienie.
Lekarzuniósłzpodłogigłowękonającegomężczyznyiobejrzałranęnaszyi.
„Powinienembyłotympomyśleć”,rzekłwprzekonaniu,żemadoczynieniaz
samobójstwem.
Przeprowadzonapośmierciobdukcjazwłokujawniłaniewątpliweśladyzwierzęcych
kłówgłębokowbitychwżyłęszyjną.
Zwierzęciajednaknieznaleziono.
Odzyskanatożsamość
I.REWIAWOJSKOWANAPOWITANIE
Pewnejletniejnocyjakiśczłowiekstałnaniskimwzgórzu,zktóregoroztaczałsięwidok
naszerokiepołacielasuipól.Księżycwpełniwiszącyniskonazachodziewskazywał
mu,czegoinaczejniemógłbywiedzieć,żezbliżasięgodzinabrzasku.Lekkieopary
osnuwa-
łyziemię,częściowospowijającniższepartiekrajobrazu,leczponadniąkępywyższych
drzewodcinałysięwyraźnienatleczystegonieba.Wmglerysowałysiędwalubtrzy
wiejskiedomostwa,wżadnymznichjednakniepaliłosię,oczywiście,światło.Co
więcej,nigdzieniebyłożadnegoznakuczyśladużycia,zwyjątkiemodległegoujadania
psa,które,wielokrotniepowtarzanezmechanicznączęstotliwością,bardziejpodkreślało,
niżrozpraszałowrażeniepustkiowegokrajobrazu.
Człowiekrozejrzałsięciekawiewokółsiebienawszystkiestronyjakktoś,ktowśród
znanegootoczenianiepotrafiustalićdokładnieswegomiejscawodwiecznymporządku
rzeczy.Byćmożetakwłaśniezachowamysię,gdypowstawszyzmartwychoczekiwać
będziemynasądostateczny.
Stojardówdalejbielaławpoświacieksiężycaprostadroga.Usiłujączorientowaćsięw
terenie,jakpowiedziałbygeometrabądźżeglarz,mężczyznaprzebiegłwzrokiem
widocznyodcinekdrogiiwodległościćwierćmiliodswegopunktuobserwacyjnego
spostrzegłzama-zanąiszarąwemglegrupękonnychjadącychnapółnoc.Zanimi
maszerowałakolumnapieszychzniewyraźniepołyskującymikarabinami,sterczącymiim
ukośnienadramionami.
Posuwalisięwolnoiwmilczeniu.Następnagrupakonnych,następnypułkpiechoty,
następnyinastępny—wszystkiewbezustannymruchu,zmierzającwprostnaniego,
mijałygoioddalałysię.Zanimisunęłabateriaartylerii,kanonierzyjechalizbronią
złożonąnaprzodkudział
iwjaszczach.Inadalównieskończonypochódwyłaniałsięzmrokupołudnia,byginąćw
mrokupółnocybezdźwiękumowyludzkiej,tętentukopytczydudnieniakół.
Mężczyznaniemógłtegopojąć:uznał,żejestgłuchy;rzekłtogłośnoiusłyszałwłasny
głos,choćmiałonobcebrzmienie,którenieomalgoprzeraziło;nieodpowiadałotemu,
czegooczekiwałojegouchopodwzględemtimbreirezonansu.Jednakżeniebyłgłuchy,i
tonaraziewystarczało.
Wówczasprzypomniałsobieoistnieniuzjawisknaturalnych,którymktośnadałnazwę
„cieniakustycznych”.Jeśliczłowiekznajdziesięwakustycznymcieniu,zjednejzestron
niedotrzedońżadendźwięk.WbitwiepodGaines’sMill,jednejznajzacieklejszych
potyczekwojnydomowej,wktórejgrałostoarmat,obserwatorzyoddaleniopółtorejmili,
poprzeciwnejstroniedolinyChickahominy,niesłyszelinicztego,cowyraźniewidzieli.
Bombardo-waniaPortRoyal,któresłyszanoiodczuwanowSt.Augustinestopięćdziesiąt
milnapołudnie,niebyłosłychaćdwiemiledalejnapółnocwnieruchomympowietrzu.
NakilkadniprzedpoddaniemsięwAppomattoxmiałomiejsceburzliwestarciezbrojne
pomiędzyoddzia-
łamiSheridanaiPicketta;odgłosybitwyniedotarłydouszutegoostatniegodowódcy,
choćznajdowałsięonwodległościjednejmilinatyłachwłasnychszeregów.
Przypadkioweniebyłyznaneczłowiekowi,októrympiszemy,nieuszłyjednakjego
uwagiobecne,mniejbyćmożeuderzającezdarzeniategosamegorodzaju.Byłdogłębnie
za-niepokojony,leczbynajmniejniezprzyczynycałkowitejciszy,wjakiejsunąłów
niesamowitypochódwpoświacieksiężyca.
—DobryBoże!—rzekłdosiebie,iznówzabrzmiałototak,jakgdybyktośinny
przemówiłjegoustami—jeśliCiludziesątymi,zajakichichbiorę,myprzegraliśmy
bitwę,aoniidąnaNashville!
Wtymmomenciepomyślałosobie—lęk—silnepoczuciezagrożeniawłasnejosoby,
takiejakieuinnychnazywamystrachem.Pospiesznieskryłsięwcieniudrzewa.Milczące
batalionynadalsunęływolnonaprzódwlekkiejmgiełce.
Poczułnaglechłodnypowiewnakarkuitosprawiło,żezwróciłuwagęnakierunek,z
jakiegowiałwietrzyk.Obróciwszysiękuwschodowiujrzałbladąszarąpoświatęnad
widnokręgiem—pierwszyzwiastunpowracającegodnia.Wzmogłotojegoobawy.
Muszęstąduciekać—pomyślał—inaczejznajdąmnieipojmają.
Wyszedłzcieniairuszyłpospieszniekuszarzejącemuwschodowi.Zbezpieczniejszego
ustronia,jakimbyłakępacedrów,obejrzałsięzasiebie.Całakolumnazniknęłazpola
widze-nia:prostabiaładrogależałaobnażonaiopustoszaławksiężycowymblasku!
Jegouprzedniezaintrygowanieprzerodziłosięterazwniewymownezdumienie.Tak
szybkieprzejścietakpowolnejarmii!—Niemógłtegozrozumieć.Minutazaminutą
mijałyniepostrzeżenie;zatraciłpoczucieczasu.Szukałzestraszliwąpowagąrozwiązania
tajemnicy,jednakżeszukałnapróżno.Gdywreszcieotrząsnąłsięzzamyślenia,ponad
wzgórzamijaśniał
jużrąbekkulisłonecznej,wtychnowychatoliokolicznościachnieoświeciłogożadne
inneświatłopróczświatładnia;jegoumysłbyłrówniegłębokopogrążonywmroku
wątpliwości,couprzednio.
Poobustronachleżałyuprawnepolanienoszącenajmniejszychśladówdziałańbądź
zniszczeńwojennych.Cienkiestrużkibłękitnegodymu,dobywającesięzkominów
wiejskichdomostw,oznajmiałyoprzygotowaniachdocodziennegotruduczasupokoju.
Piespodwórzo-wy,przerwawszyswąodwiecznąprzemowędoksiężyca,począłasystować
jakiemuśMurzy-nowi,któryzaprzęgającparęmułówdopługanuciłwesołoprzypracy.
Bohatertejopowieścigapiłsiętęponaówsielskiobrazek,jakgdybynigdywcałym
swymżyciunieoglądałczegośpodobnego;wpewnejchwiliprzyłożyłrękędogłowy,
przesunąłniąpowłosach,anastępniepocząłbacznieprzyglądaćsięwewnętrznejstronie
dłoni—osobliwaczynność.Potem,najwidoczniejuspokojony,ruszyłufniewstronę
drogi.
II.SKOROŚSTRACIŁŻYCIE,PORADŹSIĘLEKARZA
DoktorStillingMaisonzMurfreesboro,będączwizytąupacjentawdomuodległymo
sześćczysiedemmilprzynashvillskimgościńcu,czuwałprzynimcałąnoc.Zbrzaskiem
dniaudałsięwdrogępowrotnąkonno,jaktobyłozwyczajemlekarzywowymczasiei
kraju.
PrzejeżdżałwłaśniewpobliżupolabitwynadStoneRiver,kiedytozeskrajudrogi
podszedł
dońjakiśczłowiekizasalutowałpowojskowemuprzytykającprawąrękędoronda
kapelusza.
Wszelakokapeluszniebyłwojskowymkapeluszem,mężczyznanienosiłmunduruaninie
miałżołnierskiejpostawy.Doktorskinąłgrzeczniegłowąprzypuszczając,żeniezwykłe
po-zdrowienienieznajomegopodyktowanezostałoszacunkiemdlategohistorycznego
miejsca.
Ponieważnieznajomynajwyraźniejpragnąłznimrozmawiać,lekarzściągnąłcuglei
przybrał
uprzejmą,wyczekującąpostawę.
—Panie—zagadnąłnieznajomy—choćjestpancywilem,byćmożejestpanwrogiem.
—Jestemlekarzem—padławymijającaodpowiedź.
—Dziękuję—rzekłtenpierwszy—jestemporucznikiemzesztabugenerałaHazena
—urwałnachwilęispojrzawszybacznienaswegorozmówcędodał:—zarmii
federalnej.
Lekarzskinąłjedyniegłową.
—Proszęłaskawiepowiedziećmi—ciągnąłtamten—cosiętuwydarzyło.Gdziesą
armie?Któraznichwygrałabitwę?
Lekarzprzypatrywałsięciekawiepytającemuspodnapółprzymkniętychpowiek.
Przeciągnąwszyowązawodową,rzecmożna,obserwacjędogranicprzyzwoitości,rzekł:
—Proszęwybaczyć,leczten,ktochcezdobyćinformacje,powinienichrównieżchę-
tnieudzielać.Czyjestpanranny?—dodałzuśmiechem.
—Nicpoważnego…zdajesię.
Mężczyznazdjąłniewojskowykapelusz,przyłożyłrękędogłowy,przesunąłdłoniąpo
włosachiopuściwszyramięzuwagąprzyjrzałsięwewnętrznejstroniedłoni.
—Drasnęłamniekulaistraciłemprzytomność.Musiałotobyćlekkie,powierzchowne
muśnięcie:nieznajdujękrwianinieczujębólu.Niebędępananiepokoiłprosząco
lekarskąpomoc,leczczyzechciałbypanłaskawiewskazaćmidrogędomejkomendy—
dojakiegokolwiekoddziałuarmiifederalnej—jeślipanjązna?
Itymrazemdoktornieudzieliłnatychmiastowejodpowiedzi:przypominałsobiewielez
tego,cozapisanowpodręcznikachjegoprofesji—cośoutracietożsamościiwpływie,
jakimająznajomemiejscanajejodzyskanie.Wreszciespojrzałmężczyźnieprostow
twarz,uśmiechnąłsięirzekł:
—Poruczniku,nienosipanmunduruodpowiadającegopańskiejrandzeisłużbie.
Natesłowamężczyznapowiódłwzrokiemposwymcywilnymubraniu,podniósłoczyi
odparłzwahaniem:
—Toprawda.Ja…janiecałkiempojmuję.
Wciążobserwującgobacznie,leczniebezwspółczucia,uczonymążzapytałbezogró-
dek:
—Ilepanmalat?
—Dwadzieściatrzy…oilematocośdorzeczy.
—Niewyglądapannatyle;trudnobyłobymizgadnąć,żejestpanwtymwłaśniewieku.
Mężczyznapocząłsięniecierpliwić:
—Niemapotrzebyotymmówić—rzekł—chcędowiedziećsięczegośoarmii.Przed
niespełnadwomagodzinamiwidziałemkolumnęwojskasunącątądrogąnapółnoc.
Musiał
panichspotkać.Niechpanbędzietakdobryipowiemi,jakibyłkolorichmundurów,
gdyżniezdołałemgorozpoznać,aniebędęjużzabierałpanuwięcejczasu.
—Jestpancałkiempewien,żeichpanwidział?
—Pewien?MójBoże,panie,mogłemichpoliczyć!
—Nocóż,doprawdy—rzekłmedykzzabawnąświadomościąwłasnegopodobieństwa
dogadatliwegogolibrodyzBaśniztysiącaijednejnocy—tobardzozajmujące.Nie
spotka-
łemżadnychwojsk.
Mężczyznaobrzuciłgochłodnymspojrzeniem,jakgdybyontakżespostrzegłowo
podobieństwodogolibrody.
—Tojasne,żeniezamierzamipanpomóc.Panie,możeszpaniśćdodiabła!
Odwróciłsięiruszyłprzedsiebiedługimikrokami,naprzełajprzezrosistepola.Jego
dręczycielspokojnie,aczzpewnąskruchąspoglądałzanimzeswegopunktu
obserwacyjnegonasiodle,pókitamtennieznikłzarzędemdrzew.
III.NIEBEZPIECZEŃSTWOPRZEGLĄDANIASIĘWKAŁUŻY
Zszedłszyzgościńcawędrowieczwolniłkrokuipocząłposuwaćsięnaprzóddośćokrę-
żnądrogą,wyraźnieodczuwajączmęczenie.Niemógłwytłumaczyćsobietego
wszystkiego,aczkolwiek,szczerzemówiąc,niekończącasięgadatliwośćowego
wiejskiegolekarzapodsuwaławyjaśnienie.Usiadłszynajakimśgłaziepołożyłjednądłoń
nakolaniewierzchemkugórzeiprzypadkiemnaniąspojrzał.Byławychudłai
pomarszczona.Podniósłobieręcedotwarzy.Byłapooranabruzdamiigłębokimi
zmarszczkami;wyczuwałopuszkamipalcówichlinie.Jakżeżosobliwe!Zwykłe
zadraśnięcieodkuliikrótkautrataprzytomnościniemogąuczynićzczłowiekafizycznej
ruiny.
—Musiałemspędzićdłuższyczaswszpitalu—powiedziałgłośno.—Och,jakimże
głupcemjestem!Bitwamiałamiejscewgrudniu,aterazjestlato!—roześmiałsię.—Nic
dziwnego,żetenjegomośćwziąłmniezazbiegłegowariata.Pomyliłsię:jestemtylko
zbiegłympacjentem.
Uwagęjegoprzyciągnąłmałykawałekgruntuleżącywniewielkiejodległościiotoczo-ny
murkiem.Bezściśleokreślonegozamiarumężczyznawstałipodszedłdotegomiejsca.
Pośrodkuwznosiłsiękwadratowy,solidnypomnikzciosanegokamienia.Zbrązowiałze
starościinosiłśladyzmiennejpogody;pocętkowanybyłmchemiporostami.Pomiędzy
masy-wnymiblokamisterczałykępkitrawy,którejkorzenierozsadzałybloki.W
odpowiedzinawyzwanierzuconeprzezowąambitnąbudowlęCzaspołożyłnaniejswą
niszczycielskądłońiwyglądałonato,żeniebawemstaniesięonatym,czymjestNiniwai
Tyr.Winskrypcjipojednejstroniepomnikaspostrzegłznajomenazwisko.Drżącz
podnieceniapodciągnąłsięnamuriprzeczytał:
BRYGADAGEN.HAZENA
Kupamięciżołnierzypoległych
nadStoneRiver,31grudnia1862
Mężczyznaspadłzmuru,słabyinapółomdlały.Nieomalwzasięgurękibyłomałe
zagłębieniewziemi,świeżonapełnionewodądeszczową—kałużaprzejrzystejwody.
Pod-czołgałsiędoń,bysięniecoorzeźwić,uniósłgórnączęśćciałanadrżących
ramionach,wysunąłgłowędoprzoduiujrzałodbiciewłasnegoobliczaniczymw
zwierciadle.Krzyknął
przeraźliwie.Ramionaugięłysiępodnim;upadłtwarząwkałużęiskończyłżycie,które
sprzęgłosięzinnymistnieniem.
Maływłóczęga
GdybyściewidzielimałegoJostojącegowstrugachdeszczunaroguulicy,widoktennie
zachwyciłbywas.Byłatopozorniezwyczajnajesiennaburzazulewą,jednakżewoda
spadającanaJo(któryliczyłsobiezbytmałolat,bybyćsprawiedliwymbądź
niesprawiedliwym,awięc,byćmoże,niepodlegałprawubezstronnegopodziału)zdawała
sięposiadaćpewnesobietylkowłaściwecechy:możnabypowiedzieć,żebyłaciemnai
kleista—lepka.Jesttojednakmałoprawdopodobne,nawetjaknaBlackburg,gdziez
pewnościądziałysięróżnerzeczydalekowybiegającepozazwyczajność.
Naprzykład,przedokołodziesięciuczydwunastulatyspadłdeszczdrobnychżabek,o
czymwiarygodnieświadczyówczesnakronika.Zapiskończysiępewnymniejasnym
stwier-dzeniem,iżkronikarzuznałtozapogodęsprzyjającąFrancuzom.
WkilkalatpóźniejBlackburgpokryłsięszkarłatnymśniegiem.Blackburgnawiedzają
srogiezimyiczęste,obfiteopadyśniegu.Niemożebyćcodotegożadnychwątpliwości
—
śniegwtymprzypadkubyłkolorukrwiistopniałprzemieniającsięwwodęotymsamym
zabarwieniu,jeślibyłatowoda,aniekrew.Zjawiskotoprzyciągałopowszechnąuwagęi
naukadałatyleżwyjaśnień,ilujestuczonych,którzynicnatentematniewiedzieli.
WszelakomieszkańcyBlackburg—ludzie,którzyprzezwielelatżyliwłaśnietam,gdzie
spadłczerwo-nyśnieg,ipoktórychmożnabysięspodziewać,żewiedząwielewtej
materii—potrząsaligłowamiipowiadali,żecośztegowyniknie.
Icośwynikło,albowiemnastępnelatoupamiętniłosięwybuchemtajemniczejchoroby
—epidemicznej,endemicznejczyBógjedenwiejakiej,bolekarzeniewiedzieli—która
zabraładokładniepołowęludności.Większośćzpozostałejpołowywyniosłasięiociągała
zpowrotem,jednakżewreszciepowróciłaiterazrozwijasięirozmnażatakjakprzedtem,
leczodtamtejporyBlackburgniejestjużtym,czymbyłdawniej.
Zgołainnegorodzaju,choćrównie„niepospolity”,byłwypadekzduchemHettyParlow.
PanieńskienazwiskoHettyParlowbrzmiałoBrownon,awBlackburgznaczyłotowięcej,
niżmożnabyprzypuszczać.
Brownonowieodniepamiętnychczasów—odnajwcześniejszychdniokresuosadni-ctwa
—bylinajznamienitsząrodzinąwmieście.Bylinajbogatsiinajlepsizewszystkichi
Blackburgprzelałbyostatniąkroplęswejplebejskiejkrwiwobroniedobregoimienia
Brownonów.Ponieważnielicznijedynieczłonkowierodzinymieszkalistalepoza
Blackburg,mimoiżwiększośćznichkształciłasięgdzieindziej,aprawiewszyscy
odbywalipodróże,uzbierałasięsporaichgarstka.Mężczyźnipiastowaliwiększość
wysokichurzędów,akobietyprzodo-waływewszelkiegorodzajupożytecznychpracach.
SpośródtychniewiastHettydarzononajwiększąmiłościązewzględunasłodyczjej
usposobienia,szlachetnośćcharakteruiniezwykłyurokosobisty.PoślubiławBostonie
młodegoszaławiłęnazwiskiemParlow;jakodobraBrownonównaprzywiozłago
bezzwłoczniedoBlackburgizrobiłazeńczłowieka,anawetradnegomiejskiego.Mieli
dziecko,którenazwaliJosephimiłowalizcałegoserca,takjakiinnirodzicewtamtejszej
okolicy.Wkrótcezmarlinauprzedniowspomnianątajemnicząchorobęiosierocili
Josepha,gdyukończyłonzaledwiepierwszyrokżycia.
NieszczęściemdlaJosephachoroba,któraprzecięłanićżywotajegorodziców,natymnie
poprzestała.SięgnęładalejizabrałanieledwiecałyródBrownonówwrazzjegoczłon-
kamiskoligaconymiprzezmałżeństwa.Cizaś,którzyuratowalisięucieczkązmiasta,nie
po-wróciliwięcej.Tradycjazanikła,posiadłościBrownonówprzeszływobceręceijedyni
Brownonowie,jacypozostalinamiejscu,leżelipodziemiąnacmentarzuOakHill,gdzie
wistociezebrałasięcałaichkolonia,dośćpotężna,bystawićopórotaczającymją
zewsządobcymrodom,izajmującawiększączęśćgruntów.
Jednakżepowróćmydoupiora.
Pewnejnocy,mniejwięcejwtrzylatapośmierciHettyParlow,grupkamłodychludziz
BlackburgprzejeżdżałapowozemobokcmentarzaOakHill—jeślibyliścietam,z
pewnościąpamiętacie,żegościniecdoGreentonprzebiegatużobokcmentarzapo
południowejjegostronie.WracalizpierwszomajowegoświętawGreenton—szczegół
tenokreśladokładniedatę.
Wszystkichichrazemmogłobyćztuzinosób,astanowiliwesołągromadkę,zważywszy
spuściznęprzygnębieniaponiedawnychsmutnychwypadkach,jakiedotknęłymiasteczko.
W
chwiligdymijalicmentarz,powożącymłodzieniecniespodziewanieściągnąłcugle
zaprzęguzokrzykiemzdumienia.Miałbezwątpieniakutemuwystarczającypowód,
albowiemdokładnienaprzeciwnichiprawienaskrajudrogi,choćwobrębiecmentarza,
stałazjawaHettyParlow.Niemogłobyćcodotegowątpliwości,gdyżwszyscy
młodzieńcyidziewczętaztejgromadkiznaliHettyosobiście.„Fakttenwystarczałdla
ustaleniajejtożsamości,anato,żebyłtoduch,wskazywaływszelkieznakiprzyjętew
świecieupiorów—całun,długierozpu-szczonewłosy,„nieobecne”spojrzenie—
słowem,wszystko.Owoniepokojącewidmowy-ciągałoramionakuzachodowi,jak
gdybybłagalnymgestemproszącowieczornągwiazdę,którazpewnościąbyłanęcącym
obiektem,leczwoczywistysposóbniedościgłym.Gdytaksiedzieliwmilczeniu(jak
zapewniakronika),wszyscyczłonkowieowejrozbawionejgromadki—którejwesołość
podsyciłajedyniekawailemoniada—wyraźnieusłyszeli,żezjawawoła:„Joey,Joey!”
Pochwiliwszystkozniknęło.Oczywiścieniewszyscymuszątemudawaćwiarę.
Awtymżesamymczasie,jaktopóźniejstwierdzono,Joeyprzedzierałsięprzezkrzewy
bylicypoprzeciwnejstroniekontynentu,nieopodalWinnemuccawstanieNevada.Został
zabranydotegomiastaprzezpewnezacneosoby,dalszychkrewnychjegozmarłegoojca,
którzygoadoptowaliiczulesięnimopiekowali.Jednakżetegowłaśniewieczoru.biedne
dzieckooddaliłosięsamooddomuizabłądziłonapustyni.
Późniejszejegodziejeginąwmrokutajemnicyiistniejąwnichluki,którewypełnićmogą
jedyniedomysły.Wiadomo,żeznalazłagopewnaindiańskarodzinazplemieniaPiute,
któraprzezpewienczastrzymałanieborakausiebie,apóźniejsprzedałago—wrzeczy
samej,sprzedałagozapieniądzejakiejśkobiecienapotkanejwjednymzpociągów
podążają-
cychnawschód,nastacjiznacznieoddalonejodWinnemucca.Kobietaowazapewniała,
żenawszelkiemożliwesposobystarałasięodnaleźćkrewnychchłopca,jednakżewysiłki
jejspełzłynaniczym;takwięc,będącbezdzietnąiwdową,samagozaadoptowała.Na
tymetapiedrogiżyciowejwidmosieroctwaniezdawałosięzagrażaćmałemuJo;owa
mnogośćrodzicówobiecywałamudługotrwałeuwolnieniesięodniedogodności
nieszczęsnejdolisierocej.
PaniDamell,jegonajnowszamatka,mieszkaławCleveland,Ohio.Aliścijejadoptowa-ny
synniepozostałuniejdługo.Pewnegopopołudniajakiśpolicjant,odniedawnapełniący
służbęwtymrewirze,widziałgo,jakpowolioddalałsięnaniezdarnychnóżkachodjej
domu,azagadnąwszychłopczykausłyszałodpowiedź,że„chciedodomu”.Musiałchyba
podróżo-waćkoleją,gdyżwtrzydnipóźniejznalazłsięwmieścieWhiteville,które,jak
wamwiadomo,leżysporyszmatdrogiodBlackburg.Ubrankochłopcabyłowcałkiem
przyzwoitymstanie,leczonsambyłniemiłosiernieumorusany.Ponieważniepotrafił
niczegoosobiepowiedzieć,zatrzymanogojakowłóczęgęiskazanonazamknięciew
przytułkudlabezdomnychdzieci—gdziegoumyto.
JozbiegłzprzytułkudlabezdomnychdzieciwWhiteville—poprostuuciekłpewnego
dniadolasuiodtamtejporyniewidzianogojużwprzytułkunigdywięcej.
Odnajdujemygonastępnie,lubraczejwracamydoń,gdystoisamotniewzimnym
jesiennymdeszczunarogujednejzulicprzedmieściaBlackburg;nadszedłjużczas,by
wyja-
śnić,żekropledeszczuspadającenaJoniebyływistocieaniciemne,anikleiste,nie
zdołałyjedynieusunąćzjegotwarzyirąklepkiegobrudu.Chłopiecbyłdoprawdy
przerażającoifantastycznieumazany,niczymrękąartysty.Itenopuszczonymały
włóczęganiemiałbutów,stopyjegobyłybose,czerwoneispuchnięte,aidącutykałna
obienogi.Cosięzaśtyczyubra-nia—ach,ztrudemjedyniemożnabybyłowymienić
choćjednączęśćjegoodzienialuborzec,dziękijakiejmagicznejsilezdołałjenasobie
utrzymać.To,żezimnoprzejmowałocałejegociałodoszpikukości,nieulegało
najmniejszejwątpliwości;wiedziałotymsam.
Każdyczłowiekprzemarzłbyowegowieczoru;leczztejtowłaśnieprzyczynynikogo
innegotamniebyło.Jaktosięstało,żeJoznalazłsięwowymmiejscu,onsamnie
zdołałbypowiedziećnawetzacenęswegokrótkiego,kołaczącegosięwnimżycia,nawet
gdybywyposażonogowsłownictwoprzekraczającestosłów.Zesposobu,wjaki
rozglądałsięwokółsiebie,możnabyłoodgadnąć,żeniemaonnajmniejszego
wyobrażeniaotym,gdzie(idlaczego)sięznajduje.
Jednakżeniebyłbynajmniejgłuptaskiemjaknaswójwiek.Czujączimnoigłódimo-gąc
jeszczeiśćuginającmocnokolanaistąpającnapalcach,postanowiłwejśćdojednegoz
domówstojącychpoobustronachulicywznacznychodsiebieodległościach,a
wyglądają-
cychtakjasnoiciepło.Wchwilijednak,gdyusiłowałwprowadzićwczynswąwielce
rozsą-
dnądecyzję,wyskoczyłonaniegozujadaniemwielkiepsiskoizakwestionowałojego
prawodoprzekroczeniaprogu.Zdjętyniewymownątrwogą,sądzącniewątpliwie(niebez
słusznościzapewne),żebrutalnezwierzęnapodwórzuoznaczabrutalnośćwewnątrz
domu,pokuśtykał
dalejpozostawiajączasobąwszystkiedomyimającszare,mokrepolapoprawicy,szare,
mokrepolapolewicy—adeszcznadgłową,którygonapółoślepiał.Wnadchodzącej
mgli-stejiciemnejnocyszedłtrzymającsięgościńcaprowadzącegodoGreenton.To
znaczy,gościniecówprowadzidoGreentontych,którymudasięminąćcmentarzOak
Hill.Każdegorokuznacznejliczbiewędrowcówtosięnieudaje.
MałemuJonieudałosię.
Znalezionogotamnastępnegoranka,przemoczonegoizziębniętego,leczjużnie
głodnego.Najwidoczniejwszedłprzezbramęcmentarną—wnadziei,byćmoże,że
wiedzieonadodomostwa,gdzieniemapsa—ipocząłbłąkaćsięwciemnościach,
przewracającsięzpewnościąolicznemogiłypóty,pókiniezmęczyłsiędocnainie
poniechałdalszychwysił-
ków.Drobneciałkoleżałonabokuzjednymumorusanymziemiąpoliczkiemnajednej
umo-rusanejziemiądłoni,zdrugąrękąschowanąpodłachmanami,byjąogrzać.Drugi
policzekmiałwymytydoczystaiwreszciebiały,jakgdybyprzygotowanynaprzyjęcie
pocałunkuodjednegozwielkichaniołówBoga.Stwierdzono—choćpodówczasnic
jeszczeniewiedziano,albowiemciałoniezostałoodrazuzidentyfikowane—że
maleństwoleżałonagrobieHettyParlow.Gróbwszelakonieotwarłsię,bygoprzyjąć.
Jesttookolicznośćwzbudzającasprzeciw;możnabypragnąć,nieuchybiającnikomu,by
loszrządziłinaczej.
NocneharcewTrupimWąwozie
Historia,którajestnieprawdziwa
Byłatonocszczególniemroźnaiczystajaksercediamentu.Przejrzystenoceczęsto
bywająprzeraźliwiezimne.Wciemnościach,nawetgdyczłowiekowizimno,możeono
tymniewiedzieć,leczgdywidzi,tocierpi.Owanocbyładostateczniejasna,bykąsać
niczymwąż.
KsiężycpłynąłtajemniczoponadolbrzymimisosnamiwieńczącymiGóręPołudnia,
krzeszączimneiskrynazlodowaciałymśnieguiuwydatniającnatleczarnego
zachodniegoniebawidmowezarysyłańcuchaGórPrzybrzeżnych,zaktórymileżał
niewidocznyPacyfik.Śniegnagromadziłsięnaodkrytychprzestrzeniachwzdłużdna
wąwozuwdługiegrzbiety,którezdałysięfalować,iwpagórki,którejakgdybyunosiły
sięirozbryzgiwałypianę.Pianaiskrzyłasięniczymświatłosłonecznepodwójnieodbite
razodksiężyca,razodśniegu.
Śniegzasypałwieleszałasówopuszczonegoobozuposzukiwaczyzłota(żeglarz
powiedziałby,żejezatopił)iniesionynieregularnymipodmuchamizakrywałwysokie
przęsłapodpierająceongiśkorytokanałuzwanegorzeką,albowiemużywanołacińskiej
nazwy„flumen”.Jednymzprzywilejów,jakichgóryniemogąpozbawićposzukiwacza
złota,jestprzywilejposługiwaniasięłaciną.Mawiaonoswymzmarłymsąsiedzie
„Odszedłwgórę
»flumen«”.Niejesttonajgorszysposóbpowiedzenia„Powróciłdoźródłażycia”.
Opancerzającsięprzeciwatakomwichuryśniegnieominąłżadnegowzniesienia.Śnieg
gnanywiatremjestnieomaljakwycofującasięarmia.Naotwartympoluustawiasięw
szeregiibataliony;tamgdziemożezdobyćoparciedlastóp,staje,gdzieznajduje
kryjówkę,chowasię.Możnaujrzeć,całejegoplutonyprzycupniętezaodłamkiem
zwalonegomuru.Krętastaradrogawyrąbanawzboczugórypełnabyłaśniegu.Szwadron
zaszwadronemusiłowałumknąćtądróżką,gdynaglepościgustał.Bardziejodludnegoi
posępnegomiejscaniżTrupiWąwózopółnocywzimieniesposóbsobiewyobrazić.A
jednakpanHiramBeesonpostanowiłtamzamieszkaćjakosamotnymieszkaniecwąwozu.
Tamwgórze,nazboczuPółnocnejGóry,jegomałyszałaszsosnowychbaliwypuszczałz
jedynegooknadługą,cienkąwiązkęświatła,,apodobieństwodoczarnegożukaprzy-
piętegodozboczabłyszczącąnowąszpilkąbyłouderzające.Wewnątrzsiedziałpan
Beesonwewłasnejosobie,przedhuczącymogniem,wpatrującsięwjegogorejąceserce,
jakgdybynigdyprzedtem,wcałymswymżyciuniewidziałczegośpodobnego.Niebył
onurodziwymczłowiekiem;siwowłosy,obszarpanyiniechlujnywubiorze.Twarzmiał
wymizerowanąiwychudłą,oczyzbytbłyszczące.Codowieku,togdybyktośpróbował
gookreślić,mógłbypowiedziećczterdzieścisiedem,apotempoprawićsięirzec
siedemdziesiątcztery.Wrzeczywistościmiałdwadzieściaosiemlat.Byłwyniszczonydo
granic,jakichnieośmieliłsięprzekroczyć,mającnauwadzebiedującegograbarzaw
Bentley’sFlatinowego,przedsiębiorczegokoronerawSonorze.Nędzaigorliwośćsą
górnymidolnymkamieniemmłyńskim.Niebez-pieczniebyłobydostaćsiępomiędzynie.
GdypanBeesonsiedziałtamwobszarpanejodzieży,złokciaminakolanach,wychudłą
twarzskrywającwwychudłychdłoniach,bezwyraźnegozamiarupołożeniasiędołóżka,
sprawiałwrażenie,żerozpadniesięprzynajlżejszymruchu.Ajednakwciąguostatniej
godzinyażtrzyrazymrugnąłpowiekami.
Rozległosięniecierpliwepukaniedodrzwi.Pukanieotejporzenocyiwtakąpogodę
zdziwićbymogłozwykłegośmiertelnika,którymieszkałdwalatawwąwozienie
oglądającludzkiegoobliczaiwiedział,żeokolicajestniedostępna;leczpanBeesonnawet
nieoderwał
wzrokuodwęgli.Anawetkiedypchniętedrzwistanęłyotworem,skuliłsięjedynienieco
bardziejwsobie,jakktoś,ktooczekujeczegoś,czegowolałbyniewidzieć.Można
zaobserwo-waćtenodruchukobietwkaplicycmentarnejwmomencie,gdytrumna
wnoszonajestnawązaichplecami.
Leczgdywysokistarzecwpłaszczuzkoca,zgłowąowiązanąchustąicałąniemaltwarzą
ukrytąwszalu,wzielonychokularachochronnychiobiałejskórzeprzebłyskującej
gdzieniegdzie,wkroczyłmilczącodoizby,kładącciężkądłońwrękawicynaramieniu
panaBeesona,tenostatnizapomniałsiętakdalece,żepodniósłoczyzwyrazemwielkiego
zdziwienia;kogokolwiekmógłsięonspodziewać,najwyraźniejnieliczyłnaspotkaniez
kimśtakimjaktenosobnik.Niemniejjednakwidokowegoniespodziewanegogościa
wywołałwpanuBeeso-nienastępująceemocjewtakiejotokolejności:uczucie
zdziwienia,zadowolenie,porywszczerejżyczliwości.Podniósłszysięzmiejscaujął
sękatądłońspoczywającąnajegoramieniuipocząłniąpotrząsaćzżarliwościącałkiem
niepojętą,albowiemwpowierzchownościstarcaniebyłoniczegopociągającego,wiele
natomiastodpychającego.Jednakżepowabjestzbytnieokreślonąwłaściwościąw
porównaniuzodraząiniemożeistniećbezniej.Najbardziejpociągającąrzecząna
świeciejesttwarzludzka,którąinstynktownieukrywamyzazasłoną.Gdystaniesię
jeszczebardziejpociągająca—fascynująca—sypiemynaniąsiedemstópziemi.
—Panie—rzekłpanBeesonpuszczającdłoństarca,któraopadłabezwładnieuderzająco
jegoudozcichymplaśnięciem—jesttonadzwyczajnieprzyjemnanoc.Proszę,niechpan
usiądzie;wielcemrad,żepanawidzę.
PanBeesonmówiłzeswobodą,jakądajedobrewychowanie,czegotrudnobysiębyłopo
nimspodziewać,zważywszywszystko.Wrzeczysamejkontrastmiędzyjego
powierzchownościąamanieramibyłdostateczniezaskakujący,bynależećdo
najpowszechniejszychzjawiskspołecznychwkopalniachzłota.Starzeczrobiłkrokw
kierunkuognia,któryodbiłsięgłębokimblaskiemwjegozielonychokularach.Pan
Beesonpodjął:
—Jeszczejakjestemrad!
WytwornośćpanaBeesonaniebyłazbytwyszukana.Schlebiaławrozsądnysposób
miejscowymgustom.Zamilkłnachwilę,wodzącwzrokiemodzakutanejszalemgłowy
swegogościawzdłużrzęduzniszczonychguzikówspinającychgrubypłaszczażdo
zielonkawychwysokichbutówzeskórywołowejprzyprószonychśniegiem,któryzaczął
topniećipłynąćpopodłodzemałymistrużkami.Oszacowałswegogościaiwyglądałna
zadowolonego.Któżbyniebył?Następnieciągnąłdalej:
—Uczta,jakąmogępanuzaoferować,odpowiadaniestetymojemuotoczeniu;lecz
czułbymsięwnajwyższymstopniuzaszczycony,gdybyzechciałpanwniejuczestniczyći
nieszukałniczegolepszegowBentley’sFlat.
PanBeesonmówiłztakniezwyklewyrafinowanąipełnągościnnościpokorą,jakgdyby
pobytwjegociepłejchatcewpodobnąnoc,wporównaniuzcztemastomilowymspacerem
poszyjęwśnieguoostrejskorupie,byłniedozniesienia.Miastodpowiedzijegogość
rozpiął
grubypłaszcz.Gospodarzpodsyciłniecoogień,omiótłpaleniskowilczymogonemi
dodał:
—Alejamyślę,żelepiej,abypanzwiewał.
Starzeczająłmiejsceprzyogniuiwyciągnąłobuteszerokiestopywkierunkużarunie
zdejmująckapelusza.Wkopalniachrzadkozdejmujesiękapelusz,chybawówczasgdy
zdejmujesiębuty.BezdalszychuwagpanBeesonrównieżusadowiłsięnakrześle,które
ongiśbyłobeczułkąiktóre,zachowującwielezeswegopierwotnegocharakteru,zdawało
siębyćprzeznaczonedoprzechowywaniajegoprochówwwypadku,gdybyspodobałomu
sięrozpaść.Przezchwilępanowałacisza;wtemgdzieśspośródsosendobiegłwarkliwy
skowytkojota;ijednocześniestuknęłydrzwi.Niebyłożadnegoinnegozwiązkupomiędzy
tymidwomawydarzeniamiprócztego,żekojotczujenieprzepartywstrętdoburz,awiatr
sięwzmagał;jednakżeistniałajakbypewnanadprzyrodzonatajemnawięźpomiędzynimi
dwomaipanBeesonwzdrygnąłsiępodwpływemniejasnegouczuciagrozy.Pochwili
odzyskałpanowanienadsobąiponowniezwróciłsiędogościa:
—Tudziejąsiędziwnerzeczy.Opowiempanuwszystko,awówczas,jeślipostanowipan
odejść,mamnadzieję,żezdołamtowarzyszyćpanuprzeznajgorszączęśćdrogiażdo
miejsca,gdzieBaldyPetersonzastrzeliłBenaHike’a…chybaznapantomiejsce.
Starzecskinąłgłowązcałąstanowczością,jakgdybydającdozrozumienia,żenietylko
znatomiejsce,leczżeznajebardzodobrze.
—Przeddwomalaty—zacząłpanBeeson—jaidwajmoitowarzyszezajmowaliśmy
tendom;alekiedywybuchłagorączkazłotawFlat,opuściliśmytomiejscerazemzcałą
resztą.WciągudziesięciugodzinWąwózopustoszał.Owegowieczorujednakże
spostrzegłem,żezapomniałemzabraćwartościowypistolet(tenoto)iwróciłemponiego,
spędzająctunocsamotnie,takjakspędzamwszystkienoceodtamtejpory.Muszę
wyjaśnić,żenakilkadniprzednaszymstądodejściemnaszsłużący,Chińczyk,miał
nieszczęścieumrzeć,właśniewtedy,kiedyziemiabyłatakzmarzniętaitwarda,że
niemożliwościąbyłowykopaćgróbwzwykłysposób.Takwięcwdniunaszego
pośpiesznegoodjazduprzerąbaliśmypodłogę,otam,isprawiliśmymutakipochówek,na
jakibyłonasstać.Lecznimgotamspuściliśmy,dałemdowódnatylezłegogustu,że
odciąłemmuwarkoczykiprzybiłemgodotejbelkinadjegogrobem,gdziemożegopan
zobaczyćwtejchwili,lubraczejgdyrozgrzejesiępannatyle,bymiećchęćgoobejrzeć.
Zaznaczyłem,zdajesię,żeChińczykumarłzprzyczynnaturalnych?Niemiałem,
oczywiście,nicztymwspólnegoiwróciłemniepodwpływemnieprzepartejsiły
przyciąganiabądźchorobliwegozafascynowania,leczjedyniedlatego,żezapomniałem
pistoletu.Tojasnedlapana,nieprawdaż?
Gośćskinąłpoważniegłową.Wyglądałnaczłowiekamałomównego,jeśliwogóleumiał
mówić.PanBeesonciągnąłdalej:
—Chińczycywierzą,żeczłowiekjestniczymlatawiec:niemożepójśćdoniebabez
warkocza.Awięc,byskrócićtęnudnąhistorię,którąjednakżeuważamzaswój
obowiązekopowiedzieć—owejnocy,kiedybyłemtusamimyślałemowszystkim,tylko
nieonim,Chińczykpowróciłposwójwarkoczyk.
Niedostałgo.
WtymmiejscupanBeesonznowupogrążyłsięwponurymmilczeniu.Byćmożezmę-
czyłogomówienie,odktóregoodwykł;byćmożewywołałwspomnieniewymagające
jegoniepodzielnejuwagi.Wiatroddaliłsięizawodziłwśródsosennazboczugórskimz
niezwykłąwyrazistością.Opowiadającyciągnąłdalej:
—Myślipan,żetonicszczególnego,imuszęwyznać,żeijasamtakmyślę.Aleonwciąż
przychodzi!
Ponowniezapadłodługiemilczenie,podczasktóregoobajwpatrywalisięwogieńw
całkowitymbezruchu.WreszciepanBeesonwybuchłnieomalgwałtownie,utkwiwszy
wzrokwtym,comógłdojrzećwniewzruszonymobliczuswegosłuchacza:
—Daćmugo?Proszępana,wtymwzględzieniezamierzamsprawiaćnikomukłopotu
proszącoradę.Wybaczypan,jestemtegopewien—tutonjegostałsięniezwykle
przekonywający—leczośmieliłemsięprzybićmocnoówwarkoczykiwziąłemnasiebie
ówniecouciążliwyobowiązekstrzeżeniago.Takwięcjestcałkiemwykluczone,bym
postąpiłwedługpańskiejrozważnejpropozycji.
CzybierzemniepanzaModoca?*
Nicniemogłoprzewyższyćnagłejdzikości,zjakąwrzasnąłswemugościowiprostow
uchoówpełenoburzeniaprotest.Takjakbyzadałmucioswgłowęstalowąrękawicą.Był
tonietylkoprotest,leczrównieżwyzwanie.Byćmylniewziętymzatchórza—być
wziętymzaModoca:obateokreśleniasąjednymitymsamym.CzasemjesttoChińczyk.
„Czybierzesz
*Modoc—jednazwielumałychkukiełekustawianychwnamiotachpodczaskarnawału,
doktórychrzucasiępiłeczkąpalantową,byjeobalić;stądsłowomodocmaobraźliwe
znaczenieioznaczagłupca,frajera,tchórza(przyp.tłum.).
mniezaChińczyka?”Otopytanieczęstokierowanedozmarłegonagłąśmiercią.
CiospanaBeesonaniewywołałżadnegowrażeniaipokrótkiejprzerwie,podczasktórej
wiatruderzałwkominniczymgrudyziemiowiekotrumny,gospodarzpodjąłnanowo:
—Lecztakjakpanmówi,tomniewyczerpuje.Czuję,żeżyciewciąguostatnichdwóch
latbyłobłędem—błędem,którysamsięnaprawi,wiepanjak.Grób!Nie;niemanikogo,
ktobygowykopał.Ziemiajestprzecieżzmarznięta.Alepanjestbardzomilewidziany.
MożepanpowiedziećwBentley’s…choćtoniejestważne.Bardzotrudnobyłogo
odciąć,oniwplatająjedwabwwarkocze.Chrrr.
PanBeesonmówiłzzamkniętymioczymaimyślimusięplątały.Jegoostatniesłowobyło
chrapnięciem.Pochwiligłębokoodetchnął,otworzyłzwysiłkiemoczy,zrobiłjeszcze
jednąuwagęizapadłwmocnysen.
Aotocopowiedział:
—Wykradająmojeprochy!
Wówczasleciwynieznajomy,któryniewypowiedziałanisłowaodchwiliswego
przybycia,wstałzmiejscainieśpieszniezdjąłwierzchnieodzienie,awyglądałwsamej
tylkobie-liźnietakkanciastojaknieboszczkasignorinaFestorazzi,Irlandka,owzroście
sześciustópiwadzepięćdziesięciusześciufuntów,któramiałazwyczajukazywaćsię
mieszkańcomSanFranciscowkoszuli.Następniewgramoliłsięnajednąz„prycz”,
umieściwszyuprzedniorewolwerwzasięguręki,zgodniezezwyczajempanującymw
owymkraju.Rewolwertenwziąłzpółki,abyłtotensam,poktórypanBeesonwróciłdo
Wąwozuprzeddwomalaty,jaksamotymwspomniał.
NiebawempanBeesonobudziłsięiwidząc,żejegogośćudałsięnaspoczynek,zrobił
tosamo.Jednakżenimtouczynił,podszedłdodługiego,splecionegokosmykapogańskich
włosówiszarpnąłgosilnie,bysprawdzić,czytrzymasięmocno.Dwałóżka—
zwyczajnepółkizasłanekocaminienadzwyczajnejczystości—stałynaprzeciwsiebie
podprzeciwległymiścianamipokoju,mającpomiędzysobąmałekwadratowedrzwiczki
zapadoweprowadzącedogrobuChińczyka.Nawiasemmówiąc,podwójnyrządgłówek
gwoździprzecinał
klapęwpoprzek.OpierającsięsiłomnadprzyrodzonympanBeesonniepogardził
użyciemmaterialnychśrodkówostrożności.
Ogieńprzygasał,bladepłomykitańczyłychybotliwierozbłyskującodczasudoczasui
rzucającupiornecienienaściany—cienie,któresunęłytajemniczowdółjużto
rozdzielającsię,jużtołącząc.Cieńzwisającegowarkoczatrzymałsięjednakmarkotnie
osobnoprzypułapiewodległymkącieizby,kształtemprzypominającwykrzyknik.Pieśń
sosennazewnątrzurosłaterazdorangihymnutryumfalnego.Wprzerwachpanowała
przerażającacisza.
Podczasjednejztakichchwilciszyklapawpodłodzezaczęłasięunosić.Wolnoi
równomierniesięunosiłaiwolnoirównomiernieunosiłasięowiązanagłowastarcana
łóżku,bytoujrzeć.Wówczaszhukiem,którywstrząsnąłdomemażdofundamentów,
klapaopadłanapowrótitakpozostałazeszkaradnymigwoździamiwystającymi
złowieszczo.PanBeesonobudziłsięiniewstającprzycisnąłpalcedooczu.Zadrżał,
szczęknąłzębami.Jegogość,wspartyteraznałokciu,przyglądałsięowympoczynaniom
przezokularyjarzącesięniczymlampki.
Naglegwałtownypodmuchwiatru,wyjąc,uderzyłwkominrozdmuchującpopiółisadzę
nawszystkiestrony,przesłaniającwszystkoprzezchwilę.Kiedyblaskogniaponownie
oświetliłizbę,ukazałsięsiedzącyostrożnienakrawędzistołkaprzypaleniskusmagły
małyczłowieczekoujmującymwyglądzie,odzianyznienagannymgustemikiwający
głowądostarcazprzyjaznymizachęcającymuśmiechem.„ZSanFranciscowidocznie”,
pomyślałpanBeeson,któryotrząsnąwszysięniecozestrachu,jąłszukaćkluczado
tajemnicywypadkówowegowieczoru.
Leczotoinnyaktorukazałsięnascenie.Zkwadratowegoczarnegootworupośrodku
podłogiwysunęłasięgłowazmarłegoChińczyka,jegoszklaneoczywskośnych
szparkach,zwróconewgórę,spoczęłynadyndającymponadnimwarkoczuzwyrazem
niewymownejtęsknoty.PanBeesonjęknąłiponowniezakryłrękomatwarz.Łagodny
zapachopiumnapeł-
niłizbę.Zjawaprzyodzianajedyniewkrótką,błękitnątunikę,pikowanąijedwabistą,lecz
pokrytąmogilnąpleśnią,podnosiłasięwolno,jakgdybypopychanasłabąspiralną
sprężyną.
Gdyjejkolanazrównałysięzpoziomempodłogi,zjawaszybkimsusem,niczym
bezgłośniewystrzelonywgórępłomień,chwyciławarkoczoburącz,podciągnęłacałe
ciałoichwyciłakoniuszekwarkoczastraszliwymi,zżółkłymizębami.Uczepiona
kurczowowwidocznymszaleństwie,upiorniesięwykrzywiając,szarpiąciciągnącbez
pamięcinawszystkiestrony,usiłowałaoderwaćswąwłasnośćodbelki,leczniewydała
żadnegodźwięku.Byłajaktrupsztucznieporuszanyzapomocągalwanicznejbaterii.
Kontrastpomiędzyjejnadludzkąruchli-wościąamilczeniembyłprawdziwieodrażający!
PanBeesonskuliłsięwłóżku.Śniadymałyjegomośćrozstawiłnogi,wybiłniecierp-liwie
czubkiembutakilkataktówispojrzałnaciężki,złotyzegarek.Starzecusiadł
wyprostowanynałóżkuispokojniewziąłdorękirewolwer.
Ba-bach!
Jakciałoodcięteodszubienicy,Chińczykspadłwczarnyotwórponiżej,trzymając
warkoczwzębach.ŚniadymałyczłowieczekzSanFranciscozeskoczyłlekkozeswego
miejsca,chwyciłcośzpowietrzadokapelusza,takjakchłopiecłapiemotyla,izniknąłw
kominie,jakgdybywciągniętyssącąpompą.
Gdzieśzdaleka,zciemnościnazewnątrzdobiegłprzezotwartedrzwisłaby,odległypłacz
—dalekiełkającekwilenieniczymkwileniedzieckaduszonegonapustynibądźlament
zbłąkanejduszyzdobytejprzezPrzeciwnika.
Mogłotobyćwyciekojota.
Wpierwszychdniachwiosnygrupaposzukiwaczyzłotaprzechodziławdrodzekunowym
terenomzłotonośnymprzezWąwóziprzetrząsającopuszczonechatyznalazławjednejz
nichciałoHiramaBeesonawyciągniętenapryczy,zdziurąodkuliwsercu.Najwyraźniej
kulazostaławystrzelonazprzeciwnejstronyizby,albowiemwjednejzdębowychbelek
powyżejwidniałpłytki,sinyśladwmiejscu,gdziekulauderzyławwęzełiodbiłasięw
dół
skręcającdopiersiswejofiary.Mocnoprzytwierdzonedotejżebelkiwisiałocoś,co
przypominałokoniecpowrozazplecionegowłosiakońskiego,któryzostałodciętykulą,
nimdosię-
gławęzła.Niespostrzeżonojużniczegowięcejgodnegouwagi,zwyjątkiemkupki
zapleśnia-
łychidziwacznychubrań;poszczególneichczęścizostałypóźniejrozpoznaneprzez
godnychzaufaniaświadkówjakoodzież,wktórejpochowanoprzedlatyzmarłych
mieszkańcówTrupiegoWąwozu.Jednakżeniełatwozrozumieć,jaktobyćmogło,chyba
żenaprawdęszatyowenosiłajakoprzebraniesamaśmierć—wcotrudnouwierzyć.
Zaścianą
PrzedwielulatyspędziłamtydzieńwSanFranciscowdrodzezHong-kongudoNowego
Jorku.Sporoczasuminęłoodmejostatniejbytnościwtymmieście.Wowymokresie
rozwójmoichinteresównaWschodzieprzeszedłwszelkieoczekiwania;byłembogatyi
mogłemsobiepozwolićnaodwiedzeniemejojczyzny,byodnowićprzyjaźńztymi
spośródtowarzyszymłodości,którzyjeszczeżyliizachowalimniewswejserdecznej
pamięci.Najważniejszymznich,jaksięspodziewałem,byłMohunDampier,dawny
kolegaszkolny;niegdyśprowadziłemznimnieregularnąkorespondencję,któradawnojuż
sięurwała,jaktobywazkorespondencjąmiędzyludźmi.Zapewnezauważyliście,że
niechęćdopisaniaczystotowarzyskichlistówstoiwstosunkuwprostproporcjonalnymdo
odległościdzielącejwasodwaszegokorespondenta.Takiejestprawo.
PamiętałemDampierajakoprzystojnego,silnegomłodzieńcaodznaczającegosięzami-
łowaniemdowiedzy,awersjądopracyiwyraźnąobojętnościądlawielurzeczy,októre
zabiegaświat,zmajątkiemwłącznie;tegoostatniegoodziedziczyłwystarczającodużo,by
nieodczuwaćniedostatku.Wjegorodzinie,jednejznajstarszychinajbardziej
arystokratycznychwkraju,powodemdumyrodowej,jakprzypuszczam,byłoto,żeżaden
zjejczłonkównigdynieparałsięhandlemanipolitykąinigdyniczymsięniewyróżnił.
Mohunbyłodrobinęsentymentalnyiwszczególnysposóbprzesądny,copchnęłogodo
studiównadróżnegorodzajutematamiokultystycznymi,leczjegodobrezdrowie
psychiczneochroniłogoprzedfanta-stycznymiiniebezpiecznymiwierzeniami.Czynił
śmiałewypadywsferęfantastyki,nierezy-gnującjednakzczęściowozbadanejiopisanej
dziedziny,którąlubimynazywaćpewnością.
Złożyłemmuwizytęwburzliwywieczór.Kalifornijskazimabyławpełniinieustanny
deszczchlupotałnaopustoszałychulicachlub,unoszonyprzeznieregularnepodmuchy
wiatru,waliłwścianydomówzniewiarygodnąfurią.Zniemałymtrudemdorożkarz
znalazł
właściwemiejsce—niecozamiastem,wkierunkubrzeguoceanu,nazrzadka
zaludnionymprzedmieściu.Niezaprzeczeniebrzydkakamienicastałapośrodkuposesji,
która,oilemogłemstwierdzićwmroku,pozbawionabyłazarównokwiatów,jaktrawy.
Trzylubczterydrzewaskręcającesięnawszystkiestronyijęczącewkatuszachburzy
wyglądały,jakgdybypróbo-wałyucieczeswegoponuregootoczeniaiznaleźćlepsze
miejscenadmorzem.Domówbył
dwupiętrowymbudynkiemzcegłyzwieżyczkąwyższąopiętrowjednymznarożników.
Jedynewidoczneświatłopadałozokienkawieży.Cośwwyglądzietegomiejscasprawiło,
żezadrżałem,byćmożeprzyczyniłasiędotegostrużkawodydeszczowej,któraspływała
mipoplecach,gdybiegłem,byschronićsięwdrzwiach.
Wodpowiedzinamójbilet,wktórymzawiadamiałemprzyjacielaopragnieniuodwie-
dzeniago,Dampiernapisał:„Niedzwoń—otwórzdrzwiiwejdźnagórę”.Takteż
zrobiłem.
Naklatkęschodowąpadałomdłeświatłozjedynejlampygazowejnaszczyciedrugiej
kondy-gnacji.Udałomisiędotrzećdopodestubezszwanku,poczymwszedłemprzez
otwartedrzwidooświetlonegokwadratowegopokojuwwieży.Dampierruszyłnamoje
spotkaniewszla-frokuirannychpantoflach,witającmnietak,jaktegopragnąłem,i
gdybymprzezchwilępomyślał,iżwypadałobyraczej,byzgotowałmiowopowitanie
przydrzwiachfrontowych,pierwszyjużrzutokanajegoosobębyłbyrozproszył
jakiekolwiekwrażeniebrakugościnno-
ścizjegostrony.
Niebyłjużtymsamymczłowiekiem.Przekroczywszyzaledwiewiekśredniosiwiałi
wyraźniesięprzygarbił.Postaćjegobyłaszczupłaikanciasta,twarzporytagłębokimi
bruzdami,ceratrupioblada,bezśladurumieńca.Nienaturalniewielkieoczylśniły
niesamowitymniemalblaskiem.
Poprosił,bymusiadł,poczęstowałcygaremipoważnieorazniewątpliwieszczerze
zapewniłmnieoswejradościznaszegospotkania.Nastąpiłazdawkowarozmowa,lecz
przezcałytenczasmiałemsmutnąświadomośćwielkiejzmiany,jakawnimzaszła.
Musiałtospostrzec,gdyżrzekłnaglezdośćpogodnymuśmiechem:
—Rozczarowałemcię—nonsumqualiseram.
Niebardzowiedziałem,conatoodpowiedzieć,leczzdołałemrzec:
—Cóż,doprawdy,niewiem:twojałacinajestprawietakasamajakdawniej.
Rozpogodziłsięznów.
—Nie—odparł—ponieważjesttojęzykmartwy,stajesięstosownywtejchwili.
Proszęcięjednak,byścierpliwiepoczekał:tamgdziesięudaję,istniejebyćmożelepszy
język.Czychciałbyśotrzymaćlistwtymjęzyku?
Gdywypowiadałtesłowa,uśmiechznikłzjegotwarzy,akiedyzamilkł,spojrzałmi
prostowoczyzpowagą,któramnieprzeraziła.Niechciałemjednakżepoddaćsięjego
nastrojowianidopuścić,byspostrzegł,jakgłębokoporuszyłomniejegoprzeczucie
śmierci.
—Przypuszczam,żeupłyniedużoczasu—rzekłem—nimmowaludzkaprzestanie
służyćnaszympotrzebom,awówczaspotrzebaprzeminiewrazzmożliwością
wyświadczeniausługi.
Nieodpowiedział;jarównieżzamilkłem,rozmowabowiemprzyjęłaprzygnębiający
obrót,aniewiedziałem,jaknadaćjejprzyjemniejszycharakter.Nagle,gdyburza
chwilowoucichłaizaległaśmiertelnacisza,nieomalprzerażającaprzezkontrastz
poprzedniąwrzawą,usłyszałemdelikatnepukanie,którezdawałosiędochodzićodściany
zamoimkrzesłem.
Możnabyłosądzić,żektośstukaręką,leczniewyglądałotonapukaniedodrzwizprośbą
opozwoleniewejścia,raczej,myślałem,naumówionyznak,zapewnienieoczyjejś
obecnościwsąsiednimpokoju.Większośćznas,jakmniemam,mawięcejdoświadczenia
wpodobnymsposobieporozumiewaniasię,niżchciałabydotegosięprzyznać.
SpojrzałemnaDampiera.
Jeślinawetbyłajakaśiskierkarozbawieniawmoimwzroku,niezauważyłtego.Sprawiał
wrażenie,żezapomniałomojejobecności,iwpatrywałsięwścianęzamoimiplecamiz
wyrazemwoczach,któregoniejestemwstanieokreślić,choćdodziśdniazachowałemo
tymwydarzeniużywewspomnienie.Sytuacjastawałasiękrępująca:wstałem,bysię
pożegnać.
Wówczasjakgdybyotrząsnąłsię.
—Proszę,pozostań—powiedział—tonic…nikogotamniema.
Pukaniepowtórzyłosięjednakztąsamąłagodną,powolnąnatarczywościącopoprzednio.
—Wybaczmi—rzekłem—jestpóźno.Czymogęprzyjśćjutro?
Uśmiechnąłsię—niecomachinalnie,powiedziałbym.
—Towielkadelikatnośćztwejstrony—rzekł—leczcałkiemniepotrzebna.Tojest
naprawdęjedynypokójwtejwieżyinikogotamniema.Przynajmniej…—nie
dokończył
zdania,wstałiotworzyłokno,jedynyotwórwścianie,zktórejodgłoszdawałsię
dochodzić
—spójrz.
Niebardzowiedząc,comógłbymuczynićinnego,podszedłemzanimdooknaiwyjrza-
łemnazewnątrz.Ulicznalampawniewielkiejodnasodległościdawaładośćświatła
poprzezmrokideszczpadającyznówstrumieniami,byniepozostawićnamżadnej
wątpliwości,iż
„nikogotamniema”Wistocie,niebyłotamniczegopróczprostopadłego,ślepegomuru
wieży.
Dampierzamknąłoknoiodprowadziwszymnienamiejsceusiadłrównież.
Incydentówniebyłsamwsobiespecjalnietajemniczy;możnatobyłowyjaśnićsobiena
tuzinsposobów,zktórychkażdybyłdoprzyjęcia(choćżadennieprzychodziłmi
wówczasdogłowy),ajednakwywarłnamniedziwnewrażenie,spotęgowane
prawdopodobniewysił-
kamimegoprzyjaciela,bymnieuspokoić,cododawałocałemuzajściupewnego
znaczeniaipowagi.Udowodniłmi,żenikogotamniebyło,lecznatymskończyłosię
jegozainteresowanie;nieudzieliłmiżadnychwyjaśnień.Jegomilczeniebyłoirytującei
poczułemsiędotknię-
ty.
—Mójdrogiprzyjacielu—rzekłemcokolwiekironicznie,jakmisięzdaje—niejestem
skłonnykwestionowaćtwegoprawadoprzyjmowaniatakiejliczbyduchów,najakąmasz
ochotęijakaodpowiadatwympojęciomożyciutowarzyskim;toniemojasprawa.Lecz
będączwykłymczłowiekieminteresu,głównieztegoświata,uważam,żeduchyniesą
potrzebnedlamegospokojuidobregosamopoczucia.Wracamdohotelu,gdziemoi
współtowarzyszenadalznajdująsięwcielesnejpowłoce.
Niebyłytozbytuprzejmesłowa,leczDampierniedałposobieniczegopoznać.
—Proszęcię,zostań—odparł—jestemciwdzięcznyzatwątutajobecność.Wydajemi
się,żetocodziświeczórusłyszałeś,jasamsłyszałemjużdwukrotnieprzedtem.Terazwi
em,żeniebyłotozłudzenie.Towieledlamnieznaczy…więcej,niżmyślisz.Proszę,weź
cygaroiuzbrójsięwcierpliwość,ajaopowiemcitęhistorię.
Deszczpadałterazrównomierniejzcichym,monotonnymszumemprzerywanymod
czasudoczasunagłymtrzaskiemgałęzidrzewwporywachwiatru.Byłajużpóźnanoc,
leczzarównomojewspółczucie,jakiciekawośćsprawiły,żechętniesłuchałemmonologu
przyjacielainieprzerwałemmuanijednymsłowemodpoczątkudokońca.
—Przeddziesięciulaty—rzekł—zajmowałemparterowemieszkaniewjednymz
całegoszeregujednakowychdomówdalekonadrugimkrańcumiasta,wdzielnicyzwanej
RinconHill..ByłatonajlepszadzielnicaSanFrancisco,leczwskutekzaniedbaniauległa
zniszczeniu,częściowozprzyczynyprymitywnegocharakterujejlokalnejarchitektury,
nieodpowiadającejjużwyrobionymgustomnaszychzamożnychobywateli,częściowo
zaśdlatego,żepewnepublicznedobrodziejstwaobróciłyjąwruinę.Rząddomów,w
jednymzktó-
rychmieszkałem,stałniecocofniętywgłąbulicy,przykażdymzaśdomostwieznajdował
sięminiaturowyogródek,odgrodzonyodsąsiadówniskimiżelaznymisztachetamii
przedzielonyzmatematycznądokładnościążwirowanąścieżkąwysadzonąbukszpanemi
biegnącąodfurtkikudrzwiomwejściowym.
Pewnegodnia,wychodzącranozdomu,spostrzegłemmłodądziewczynę,którawchodziła
dosąsiedniegoogródkapolewejstronie.Byłciepłyczerwcowydzieńidziewczynamia-
łanasobielekkąbiałąsuknię.Zramionzwisałjejszerokisłomianykapeluszbogato
zdobionykwiatamiiwstążkamiwedługówczesnejmody.Uroczaprostotajejstrojunie
zdołałazbytdługozatrzymaćmejuwagi,albowiemniktniemógłby,spoglądającnajej
twarz,myślećosprawachziemskich.Nieobawiajsię:niesprofanujęjejżadnymopisem:
byłanadzwyczajpiękna.Nigdy,aninajawie,aniwmarzeniu,niewidziałemtakiejurody,
jakąodznaczałsiętenniezrównanyżywyobrazstworzonyrękąBoskiegoArtysty.
Takgłębokowzruszyłmnieówwidok,żeniemyślącwcaleoniewłaściwościmego
uczynku,bezwiedniezdjąłemnakryciegłowy,jakczynitogorliwykatoliklubdobrze
wycho-wanyprotestantprzedobrazemMatkiBoskiej.Dziewczynanieokazała
niezadowolenia;zwróciłajedynieswewspaniałeciemneoczynamojąosobęztakim
spojrzeniem,żewstrzymałemoddech,poczymniedawszyminiczymwięcejdo
zrozumienia,żezauważyłamójgest,weszładodomu.Stałemchwilębezruchu,z
kapeluszemwręku,zprzykrąświadomościąwłasnejniegrzeczności,owładniętyjednak
takimwzruszeniemwzbudzonymowąwizjąniezrównanejpiękności,żemojaskrucha
okazałasięmniejgłęboka,niżpowinnabybyć.Pochwiliruszyłemwdalsządrogę,
pozostawiwszysercezasobą.Normalnąkolejąrzeczyzabawiłbymprawdopodobniepoza
domemażdozmroku,tymrazemjednakjużwcze-snympopołudniemznajdowałemsięz
powrotemwmałymogródku,udajączainteresowaniekilkomanędznymikwiatami,
którychnigdyprzedtemniedostrzegałem.Próżnabyłamojanadzieja,dziewczynanie
ukazałasię.
Poniespokojnejnocynastąpiłdzieńpełenoczekiwaniairozczarowania,lecznazajutrz,
gdywałęsałemsiębezceluwsąsiedztwie,spotkałemją.Oczywiścieniepowtórzyłem
szaleń-
czegogestuodkryciagłowyaninawetnieodważyłemsięnazbytdługiespojrzenie,które
zdradziłobymojezainteresowaniejejosobą;sercebiłomijednakgłośno.Zadrżałemi
zdałemsobiesprawę,żesięczerwienię,gdyzwróciłanamnieswewielkieczarneoczy,z
którychwyraźniewyczytałem,żemniepoznaje,wyrazichjednakcałkowiciepozbawiony
byłzuchwałościczykokieterii.
Niebędęnudziłcięszczegółami;późniejjeszczewielerazyspotykałemowądziewczynę,
nigdyjednakdoniejnieprzemówiłemaniniepróbowałemzwrócićnasiebiejejuwagi.
Równieżniepodejmowałemżadnychkroków,byzawrzećzniąznajomość.Byćmoże
mojarezygnacja,wymagającatakwielkiegowysiłkuisamozaparcia,niebędziedlaciebie
całkowiciezrozumiała.Prawdąjest,żebyłempouszyzakochany,któżjednakzwalczyć
możenawykmyślenialubzmienićswójcharakter?
Jestem,jakniektórzygłupiludzielubiątonazywać,ainni,jeszczegłupsi,lubiąbyć
nazywani—arystokratą:amimojejurody,powabuiwdzięków,dziewczynanie
pochodziłazmojejsfery.Dowiedziałemsię,jaksięnazywa,oczymniewartowspominać
—orazzebra-
łemniecoinformacjiojejrodzinie.Byłasierotąnautrzymaniuciotki,starszej,
niemożliwiegrubejkobiety,wktórejdomumieszkała.Mojedochodybyłyniewielkieinie
miałemskłon-nościdożeniaczki:byćmożejesttodarniebios.Związekzowąrodziną
skazałbymnienajejsposóbżycia,pozbawiłbymniemoichksiążekistudiówiwsensie
społecznymzdegradował.
Łatwojestpotępiaćtegorodzajuwzględyiniepróbujęsiębronić.Niechajwyrokbędzie
wydanyprzeciwkomnie,leczdlaczystejsprawiedliwościwszyscymoiprzodkowieod
wielupokoleńwinnizostaćwspółpozwanymi,iniechajwolnomibędzieprzytoczyćna
swąobronę,dlazłagodzeniakary,władczeprawodziedzictwa.Namyślopodobnym
mezaliansieburzyłasięwemniekażdakroplaodziedziczonejpoprzodkachkrwi.Krótko
mówiąc,mojegusty,przyzwyczajenia,instynkt,resztkirozsądku,jakiepozostawiłami
miłość—wszystkotowalczyłoprzeciwkoniej.Pozatymbyłembezspornieczłowiekiem
sentymentalnymiznajdywa-
łemsubtelnyurokwbezosobowymiduchowymstosunku,któryznajomośćzdziewczyną
mogłabyzwulgaryzować,amałżeństwozpewnościąbyzniszczyło.Niematakiejkobiety,
przekonywałemsamegosiebie,najakąwyglądatouroczestworzenie.Miłośćjest
cudownymsnem;dlaczegóżbymmiałspowodowaćswewłasneprzebudzenie?
Liniapostępowaniapodyktowanatymrozumowaniemiuczuciembyłaoczywista.
Honor,duma,ostrożność,chęćzachowaniaideałów—wszystkotonakazywałomi
wyjechać,lecznatobyłemzasłaby.Jedyne,comogłemuczynićolbrzymimwysiłkiem
woli,toprzestaćspotykaćdziewczynę,coteżzrobiłem.Unikałemnawetprzypadkowych
spotkańwogródku,wychodzączdomujedyniewówczas,gdywiedziałem,żeudałasięna
lekcjemuzyki,iwracającpozapadnięciuzmroku.Ajednakprzezcałytenczasżyłemjak
wtransie,pozwalającsobienanajbardziejurzekającefantazjeiregulująccałemojeżycie
intelektualnepodługmoichmarzeń.Ach,mójprzyjacielu,jakoczłowiek,któregoczyny
sąwyraźniezwiązanezrozumem,niejesteśwstaniepojąć,czymbyłówrajgłupca,w
którymżyłem.
Pewnegowieczorudiabełpodkusiłmnie,bymzrobiłzsiebieniewymownegoidiotę.
Drogąpozorniebeztroskiejipozbawionejspecjalnegoceluindagacjidowiedziałemsięod
mojejlubiącejplotkigospodyni,żesypialniamłodejkobietyprzylegadomojej,będącod
niejoddzielonajedyniewspólnąścianą.Ulegającnagłemuigrubiańskiemuimpulsowi
delikatniezastukałemwścianę.Oczywiścieniebyłożadnegoodzewu,lecznastrój,w
jakimsięznajdowałem,niepozwoliłmipogodzićsięzporażką.Ogarnęłomniejakieś
szaleństwoiporazdrugizachowałemsięrówniegłupioiobraźliwie,leczitymrazem
bezskutecznie;znalazłemwsobienatyleprzyzwoitości,bydaćzawygraną.
Wgodzinępóźniej,gdysiedziałempogrążonywmychpiekielnychstudiach,usłysza-
łem,lubmyślałem,żesłyszę,odpowiedźnamójznak.Rzuciwszyksiążkinaziemię,
przyskoczyłemdościanyinatylespokojnie,nailepozwoliłomimocnobijąceserce,
zastukałemwolnotrzyrazy.Tymrazemodpowiedźbyławyraźna,niebudząca
wątpliwości:raz,dwa,trzy
—dokładnepowtórzeniemojegosygnału.Byłotowszystko,comogłemosiągnąć,lecz
byłotodosyć—zbytdużo.
Następnegowieczoruiwielejeszczewieczorównastępnychowoszaleństwopowtarzało
się,ajamiałemzawsze„ostatniesłowo”.Przezcałyówokresczasuczułemsięnieprzyto-
mnieszczęśliwy,leczzcałąperwersjąmejnaturywytrwałemwpostanowieniu
niewidywaniadziewczyny.Wreszcie,jakpowinienembyłsiętegospodziewać,przestałem
otrzymywaćodpowiedzi.—Jestrozczarowana—powiedziałemsobie—moją
nieśmiałością,któraniepozwalaminawyraźniejszeawanse.Postanowiłemposzukaćjeji
zawrzećzniąznajomość,i…codalej?Niewiedziałemwówczas,aniniewiemobecnie,
comogłobyztegowyniknąć.
Wiemtylko,żespędzałemcałednienastaraniach,byjąspotkać,leczwszystkonapróżno:
stałasięniewidzialna,jakrównieżniesłyszalna.Snułemsiępoulicach,gdzie
spotykaliśmysię,leczonanieprzychodziła.Zmegooknaobserwowałemogródprzedjej
domem,leczanirazunieweszładońanizeńniewyszła.Popadłemwnajgłębsze
przygnębienie,sądząc,żedziewczynawyjechała,niepodjąłemjednakżadnychkroków,
byrozstrzygnąćmojewątpliwości,iniezadawałemżadnychpytańmejgospodyni,do
którejpoczułemnieprzezwyciężonąniechęć,pewnegorazubowiemwyraziłasięo
dziewczyniezmniejszymszacunkiem,niżuważałemzastosowne.
Nadeszłafatalnanoc.Zmęczonyprzeżyciami,niezdecydowaniemizwątpieniem,wcze-
śniesiępołożyłemizasnąłemnatyle,naile‘byłotojeszczedlamniemożliwe.Wśrodku
no-cycoś—jakaśzłośliwamoc,którazniszczyłanazawszemójspokój—kazałami
otworzyćoczyiusiąść;całkowicierozbudzony,wytężałemsłuchniewiedziećpoco.Po
chwiliwydałomisię,żesłyszęcichepukaniewścianę—cieńzaledwiedobrzemi
znanegosygnału.Wkró-
tcepukaniepowtórzyłosię:raz,dwa,trzy—niegłośniejszeniżpoprzednio,lecz
domagającesięjakgdybygwałtownieiusilnie,byjeusłyszano.Miałemwłaśnie
odpowiedzieć,gdyWrógSpokojuponowniewmieszałsięwmojesprawy,wszelmowski
sposóbpodsuwającmimyślozemście.Długoiokrutniedziewczynaignorowałamnie;
terazjajązignoruję.Niewiarygodnagłupota—obyBógmijąwybaczył!Resztęnocy
przeleżałembezsennie,bezwstydnymiusprawiedliwieniamiumacniającsięwswym
uporze…inasłuchując.
Późnymrankiemnastępnegodniawychodzączdomuspotkałemmojągospodynię,która
właśnieskądśwracała.
—Dzieńdobry,panieDampier—powiedziała—czysłyszałpannowiny?
Odpowiedziałem,żeniesłyszałem,tonemdającymdozrozumienia,żewcaleminie
zależynatym,byjeusłyszeć.Tontenuszedłjejuwagi.
—Ochorejmłodejpaniprzezścianę—paplaładalej.—Co!Panniewiedział?Cóż,
chorowaładługietygodnie.Ateraz…
Nieledwierzuciłemsięnanią.
—Ateraz—krzyknąłem—coteraz?
—Nieżyje.
Niejesttojeszczecałahistoria.Jakdowiedziałemsiępóźniej,chora,ocknąwszysięw
środkunocyzdługiegoodrętwieniapotygodniumajaczenia,poprosiła—tobyłyjej
ostatniesłowa—byprzesuniętojejłóżkopodprzeciwległąścianępokoju.Ci,którzyją
pielęgnowali,uznaliprośbęzabredzeniewmalignie,spełnilijednakjejżyczenie.
Wówczasbiednaodchodzącaduszawytężyłacałąswąsłabnącąwolęnawiązania
przerwanegoporozumienia—
złotejnicimiędzyniewinnościąuczućapotwornąnikczemnościąuznającąjedynieślepe,
brutalneposłuszeństwoPrawuwSłużbieWłasnejOsoby.
Jakieżmogłemdaćzadośćuczynienie?Czyżistniejąnabożeństwa,któremożnaby
odprawićzaspokójduszwędrującychwtakąnocjakdzisiejsza—duchówrozproszonych
nawszestronyprzezniewidzialnewichry—przychodzącychwburzyiciemności,
niosącychznakiiponurezapowiedzi,śladypamięciiprzepowiednielosu?
Tojesttrzecienawiedzenie.Przypierwszymbyłemzbytsceptyczny,byuczynićcoś
więcej,niżsprawdzićnaturalnymisposobamicharakterincydentu;zadrugimrazem
odpowiedziałemnasygnał,gdyzostałkilkakrotniepowtórzony;leczbezskutku.
Powtórzeniesięzjawiskadzisiejszegowieczoruzamyka„śmiertelnątriadę”objaśnioną
przezParapeliuszaNekromancjusza.Niepozostałomijużnicwięcejdopowiedzenia.
GdyDampierskończyłswąopowieść,niepotrafiłemwymyślićniczegostosownego,co
chciałbymmupowiedzieć,awypytywaniegobyłobyobrzydliwąimpertynencją.Wstałem
iżyczyłemmudobrejnocywsposób,którymiałmuwyrazićmojewspółczucie,co
przyjąłwmilczeniuuściskiemdłoni.Tejżenocy,samzeswymsmutkiemiwyrzutami
sumienia,przekroczyłgraniceNieznanego.
Psychologiapewnejkatastrofy
Lato1874rokuzastałomniewLiverpoolu,dokądudałemsięwinteresachdomuhan-
dlowegoBronsonandJarrettzNowegoJorku.JajestemWilliamJarrett;moim
wspólnikiembyłZenasBronson.Firmanaszazbankrutowałaprzeszłegoroku,aBronson,
niemogącznieśćprzeskokuodbogactwadoubóstwa,zmarł.
Zakończywszyinteresy,aczującznużenieiwyczerpanienaskutekszybkiegotempa
załatwieniaspraw,pomyślałemsobie,żedłuższapodróżmorskabyłabytyleżprzyjemna,
cokorzystna,takwięcmiastzaokrętowaćsięcelemodbyciadrogipowrotnejnajednymz
wieluwspaniałychparowcówpasażerskich,zarezerwowałemmiejscedoNowegoJorku
nażaglo-wcu„Przyszłość”,naktórykazałemzaładowaćcałąmasęcennychtowarów,
jakienabyłem.
„Przyszłość”byłaangielskimżaglowcem,oczywiściezparomajedyniekabinamidla
pasaże-rów,abyliśmynimitylkojaipewnamłodadama,orazjejsłużąca,Murzynkaw
średnimwieku.Fakt,żeangielskadziewczynapodróżujewpodobnymtowarzystwie,
uważałemzadośćosobliwy,leczpóźniejwyjaśniłamiona,żekobietętępozostawiłow
jejrodziniepewnemałżeństwozPołudniowejKaroliny,którezmarłojednegodniaw
domuojcamłodejdamywDevonshire—wydarzeniesamowsobiewystarczająco
niezwykłe,bywryćmisięwpamięć,nawetgdybywpóźniejszejrozmowiezmłodą
dziewczynąniewyszłonajaw,iżnazwiskoowegoczłowiekabrzmiałoWilliamJarrett,tak
samojakmoje.Wiedziałem,żejakaśgałąź
mejrodzinyosiadławPołudniowejKarolinie,lecznieznałemtychkrewnychaniich
dziejów.
„Przyszłość”wypłynęłazujściaMersey15czerwcaiprzezkilkatygodnimieliśmylekki
wietrzykibezchmurneniebo.Kapitan,wspaniałyżeglarz,lecznicpozatym,nieobdarzał
naszbythojnieswymtowarzystwem,nieliczącwspólnychposiłkówprzyjegostole;tak
więcmłodakobieta,pannaJanetteHarford,ijazawarliśmybliższąznajomość.
Przebywaliśmyrazem,prawdęmówiąc,nieomalcałyczas,acodomnie,tomając
introspektywneusposobienie,częstousiłowałemprzeanalizowaćiokreślićosobliwe
uczucie,jakiewemniewzbudzała
—tajemniczą,ledwouchwytną,leczpotężnąsiłęprzyciągania,którabezustannie
zmuszałamniedoszukaniatowarzystwadziewczyny.Atoliusiłowaniateokazywałysię
bezowocne.
Jednegoprzynajmniejmogłembyćpewien,amianowicietego,żeniejesttomiłość.
Przeko-nawszysięotymiżywiącprzeświadczenie,żeionaodpłacamirówną
szczerością,ośmieli-
łemsiępewnegowieczoru(pamiętam,żebyłoto3lipca),kiedysiedzieliśmyna
pokładzie,poprosićjąnapółżartem,byzechciałapomócmiwrozwiązaniumych
wątpliwościnaturypsychologicznej.
Milczałaprzezchwilęzodwróconągłowąijużzacząłemsięobawiać,żeokazałemdaleko
posuniętąniegrzecznośćiniedelikatność,gdywtemutkwiławmychoczachpoważne
spojrzenie.Ogarnęłomnienatychmiastnajprzedziwniejszewrażenie,jakiekiedykolwiek
dotarłodoludzkiejświadomości.Wydałomisię,żepatrzynamnienieoczami,leczpr
zezoczy—zniezmierzonejodległościpozanimi—iżeinnejeszczeosoby,mężczyźni,
kobietyidzieci,naktórychobliczachpochwyciłemosobliwieznajomy,efemeryczny
wyraz,skupiłysięwokółniejprzepychającsięzłagodnąnatarczywością,byspojrzećna
mnieprzeztesameźrenice.Żaglowiec,ocean,niebo—wszystkozniknęło.Niebyłem
świadomniczegopróczpostacizowejnadzwyczajnejifantastycznejsceny.Wtenczas
całkiemznienackaspadłanamnieciemnośćiniebawem,jakkomuś,ktostopniowo
przyzwyczajasiędoprzyćmio-negoświatła,zwolnapoczęłyukazywaćmisięwmroku
zarysyprzedmiotówpoprzedniomnieotaczających—ipokład,imaszt,iolinowanie.
PannaHarfordsiedziałazzamkniętymioczami,wspartanależaku,pozorniepogrążona
weśnie;książka,którąprzedtemczytała,leżałaotwartanajejkolanach.Wiedzionynie
wiedziećjakimimpulsem,spojrzałemnagóręstronicy;byłtoegzemplarzowego
rzadkiegoizdumiewającegodziełaMedytacjeDennekera;palecwskazującymłodejdamy
spoczywałnatymotoustępie:
„Niektórymdanejestporzucićciałoiżyćzdalaodniegoprzezczasjakiś;albowiemtak
jakstrumykizjednegodorzeczakrzyżująsięischodzązesobą,przyczymsilniejszy
wchłaniasłabszy,takipewneistotyzłączonewięzamipokrewieństwakrzyżująścieżki
swegożycia,aduszeichobcujązesobą,gdytymczasemichciałakroczązgóry
wyznaczonymidrogami,nieświadomie”.
PannaHarfordwstaładrżącnacałymciele;słońcezaszłozawidnokręgiem,lecznieby-
łozimno.Nieodczuwałosięnajlżejszegopodmuchuwiatru,achoćniebobyło
bezchmurne,niebłyszczałananimanijednagwiazda.Napokładzierozległsiętupot
szybkichkroków;kapitan,przywołanyzdołu,podszedłdopierwszegooficera
przyglądającegosiębarometrowi.
Usłyszałem,jakwykrzyknął:„DobryBoże!”
Wgodzinępóźniejokrutnywirwytworzonyprzeztonącystatekwydarłmizuścisku
JanetteHarford,niewidocznąwciemnościachipylewodnym,ajasamzemdlałem,
zaplątanywolinowaniedryfującegomasztu,doktóregosięuprzednioprzywiązałem.
Obudziłemsięprzyświetlelampy.Leżałemnakoiwznanymmiluksusowymwnętrzu
kabinyparowca.Nakanapienaprzeciwmniesiedziałmężczyznanapółrozebrany,
najwidoczniejwzamiarzepołożeniasiędołóżka,iczytałksiążkę.Rozpoznałemoblicze
megoprzyjaciela,GordonaDoyle’a,któregospotkałemwLiverpooluwdniumego
zaokrętowania,gdytymczasemonsammiałodpłynąćnapokładzieparowca„Praga”i
namawiałmniewówczasusilnie,bymmutowarzyszył.
Podłuższejchwiliwymówiłemjegoimię.Rzekłpoprostu„Tak”iprzewróciłkartkęnie
odrywającwzrokuodksiążki.
—Doyle—powtórzyłem—czyuratowanoją?
Wtenczasraczyłłaskawiespojrzećnamnieiuśmiechnąłsięjakbyrozbawiony.Widocznie
myślał,żeniejestemjeszczecałkiemrozbudzony.
—Ją?Kogomasznamyśli?
—JanetteHarford.
Jegorozbawienieustąpiłomiejscaosłupieniu.Milczałnieodrywającoczuodmojejosoby.
—Powieszmizachwilę—ciągnąłem—chybapowieszmizachwilę.
Poparuminutachspytałem:
—Cotozastatek?
Doyleponownieobrzuciłmniezdumionymspojrzeniem.
—Parowiec„Praga”płynącyzLiverpooludoNowegoJorku,odtrzechtygodniz
uszkodzonymwałem.Głównypasażer,panGordonDoyle,atakożobłąkaniec,pan
WilliamJarrett.Obajciznakomicipodróżniwsiedlirazemnapokład,jednakżezachwilę
sięrozstaną,albowiempierwszyznichpowziąłrozsądnyzamiarwyrzuceniadrugiegoza
burtę.
Poderwałemsięiusiadłemsztywnowyprostowany.
—Czychceszprzeztopowiedzieć,żeodtrzechtygodnijestempasażeremtegoparowca?
—Tak,prawieodtrzech,dziśmamy3lipca.
—Czybyłemchory?
—Zdrówjakrybaipunktualnynaposiłkach.
—MójBoże,Doyle,wtymtkwijakaśtajemnica.Bądźtakdobryipowiedzpoważnie.
Czyżniewyratowanomniezrozbitegożaglowca„Przyszłość”?
Doylezmieniłsięnatwarzyipodszedłszydomniechwyciłmniesilniezaprzegubręki.
Pochwilispytałspokojnie:
—CowieszoJanetteHarford?
—Wpierwpowiedzmi,cotyoniejwiesz?
PanDoylewpatrywałsięwemnieprzezdłuższyczas,jakgdybyrozważająccouczynić,
poczymusiadłponownienakanapieirzekł:
—Czemużniemiałbymcipowiedzieć?ZamierzampoślubićJanetteHarford,którą
poznałemprzedrokiemwLondynie.Jejrodzina,jednaznajzamożniejszychw
Devonshire,stanowczosiętemusprzeciwiała,więcuciekliśmy…awłaściwieuciekamy,
gdyżtegosamegodnia,kiedytyijastawialiśmystopęnapomoście,bywejśćnapokład
tegoparowca,onaijejwiernasłużąca,Murzynka,minęłynaskierującsięwstronę
żaglowca„Przyszłość”.Janetteniechciałasięzgodzićnapodróżtymsamymcoja
statkiemiuważaliśmy,żenajlepiejbędzie,jeślipopłynieżaglowcem,wtenbowiem
sposóbuniknieniedyskretnychspojrzeń,atymsamymzmniejszysięryzykorozpoznania.
Jestemterazniespokojny,czytaprzeklętaawarianaszejmaszyneriinieopóźninaszego
przybyciatakdalece,iż„Przyszłość”zawiniedoNowegoJorkuprzednami,awówczas
biednadziewczynaniebędziewiedziała,dokądsięudać.
Leżałemspokojnienakoi—takspokojnie,żeledwieoddychałem.Jednakżetemat
rozmowyniebyłwidocznieniemiłyDoyle’owi,skoropokrótkimmilczeniupodjąłdalej:
—Nawiasemmówiąc,jestonatylkoadoptowanącórkąHarfordów.Jejmatkazabiłasięw
ichposiadłościspadajączkonianapolowaniu,ajejojciec,oszalałyzbólu,skończyłze
so-bątegosamegodnia.Niktnigdynieżądałzwrotudziecka,więcpoupływiegodziwego
czasuzaadoptowalije.Dziewczynkawychowałasięwprzekonaniu,żejestichcórką.
—Doyle,jakąksiążkęczytasz?
—Och,nositytułMedytacjeDennekera.Różnetakiedziwacznehistorie.Janettemiją
dała,miaładwaegzemplarze.Chceszprzejrzeć?
Rzuciłmiówtom,któryotworzyłsięupadając.Najednejzotwartychstronicwidniał
podkreślonyustęp:
„Niektórymdanejestporzucićciałoiżyćzdalaodniegoprzezczasjakiś;albowiemtak
jakstrumykizjednegodorzeczakrzyżująsięischodzązesobą,przyczymsilniejszy
wchłaniasłabszy,takipewneistotyzłączonewięzamipokrewieństwakrzyżująścieżki
swegożycia,aduszeichobcujązesobą,gdytymczasemichciałakroczązgóry
wyznaczonymidrogami,nieświadomie”.
—Miała…ma…upodobaniedoosobliwejlektury—zdołałemwyjąkać,opanowując
wzruszenie.
—Tak.Aterazmożetybędziesztakuprzejmyiwyjaśniszmi,skądznaszjejnazwiskoi
nazwężaglowca,którympłynie.
—Mówiłeśoniejprzezsen—odparłem.
WtydzieńpóźniejprzyholowanonasdoportuNowyJork.Aleo„Przyszłości”słuch
zaginął.
Środkowypalecprawejnogi
I
Ogólniewiadomo,żestarydwórMantonajestnawiedzanyprzezduchy.Wcałejokolicy
niktrozsądnynieżywicodotegożadnychwątpliwości;niedowiarstwojestwyłączną
cechąowychupartychosób,którenazwiemy„cudakami”,gdytylkoużytecznetosłowo
prze-nikniedointelektualnychwarstwpisma„Naprzód”wmieścieMarshall.Istnieje
dwojakiegorodzajudowódnato,żedomjestnawiedzany:oświadczeniabezstronnych
świadków,którzynaoczniesięotymprzekonali,orazświadectwo,jakiedajesamdom.
Pierwszemożnazlekce-ważyćiwykluczyćnazasadzierozmaitychzastrzeżeń,któremogą
przeciwtakiemuświade-ctwuwysunąćosobypomysłowe;faktyjednak,będącewzasięgu
obserwacjiwszystkich,sąnamacalneisprawdzalne.
PrzedewszystkimwdomuMantonaniemieszkałżadenśmiertelnikprzezponaddziesięć
latidomówwrazzprzybudówkamipowolichylisiękuruinie—okoliczność,którejjako
takiejżadenrozumnyczłowieknieodważysięzignorować.DwórMantonastoiw
opustoszałejokolicy,niedalekodrogiprowadzącejdoMarshalliHarriston,napolanie,
któraniegdyśbyłafarmąiwciążjeszczezaśmieconajestresztkamignijącegoogrodzeniai
napół
pokrytakrzakamijeżynwybujałyminakamienistejijałowejziemi,oddawnajużnie
znającejpługa.Samdomjestwniezłymstanie,choćnosiśladyzmiennejauryi
najwidoczniejpilniepotrzebujeusługszklarza,mniejbowiemlicznamęskaludność
regionuzaprotestowaławsposóbwłaściwyswejpłciprzeciwdomostwubez
mieszkańców.Dommadwapiętra,jestniemalkwadratowy,jesttylkojednowejścieod
frontu,mającepoobustronachoknazabitedeskamiposamwierzchołek.Analogiczne
oknapowyżej,niczymniezabezpieczone,służą—
dowpuszczaniaświatłaideszczowejwodydopokojówwyższegopiętra.Trawaichwasty
pleniąsiębujniedookoła,akilkacienistychdrzew,stanowiącychpewnąochronęprzed
wiatremipochylonychwjednymkierunku,sprawiawrażenie,żeczyniązgodnewysiłki,
byuciecztegomiejsca.Krótkomówiąc,jaktowyjaśniłhumorystazmiastaMarshallna
łamach
„Naprzód”,„Twierdzenie,żewdomuMantonapaskudniestraszy,jestjedynymlogicznym
następstwemstanu,wjakimznajdujesięowaposiadłość”.Fakt,żewtymwłaśnie
domostwiepanMantonuznałzastosownewstaćzłóżkapewnejnocyprzedokoło
dziesięciulatyipoder-
żnąćgardłażonieidwojgumałymdzieciom,poczymnatychmiastzbiecdoinnejczęści
kraju,przyczyniłsiębezwątpieniadopowszechnegouznaniategomiejscazajak
najbardziejodpowiedniedlazjawisknadprzyrodzonych.
Dotegożtodomuprzybyłopowozempewnegoletniegowieczoruczterechmężczyzn.
Trzechznichszybkowysiadło,aten,którypowoził,uwiązałkonieprzyjedynymsłupku,
jakipozostałpotym,coongiśbyłoogrodzeniem.Czwartymężczyznasiedziałdalejw
powozie.
—Niechpanwysiada—odezwałsięjedenzjegotowarzyszyzbliżającsiędoń,gdy
tymczaseminniszlijużwkierunkudomu—jesteśmynamiejscu.
Mężczyznazagadniętywtensposóbnieporuszyłsię.
—NaBoga!—rzekłchrapliwymgłosem—tojestpodstępiwydajemisię,żepan
maczałwtympalce.
—Byćmożetakjest—odparłtamtenpatrzącmuprostowoczyimówiąctonem,w
którymdźwięczałanutapogardy—proszęjednakpamiętać,żewybórmiejsca
pozostawiono,zapańskązgodą,drugiejstronie.Oczywiście,jeśliboisiępanduchów…
—Niebojęsięniczego—przerwałmężczyzna,dodawszyjakieśprzekleństwo,i
zeskoczyłnaziemię.Obajprzyłączylisiędoresztyosóbstojącychprzydrzwiach,które
jedenznichotworzyłniebeztruduzpowodurdzynazamkuizawiasach.Wszyscyweszli
dodomu.
Wewnątrzpanowałyciemności,leczówosobnik,któryotworzyłdrzwi,wyjąłświecęi
zapał-
kiioświetliłniecownętrze.Następnie,gdywszyscystaliwprzejściu,odryglowałdrzwi
poprawejstronie.Wnikłymblaskuświecyukazałsięszerokikwadratowypokój.Podłogę
pokrywałagrubawarstwakurzu,częściowotłumiącaodgłoskroków.Pajęczyny
zasnuwałykątyizwisałyzsufituniczymfestonyprzegniłejkoronkikołyszącsięfalistym
ruchemwnagleporuszonympowietrzu.Pokójmiałdwaoknanadwóchprzyległych
ścianach,leczzżadnegoznichniemożnabyłoniczegodojrzećzwyjątkiemchropawej
wewnętrznejpowierzchnidesekodstającychnakilkacaliodszyb.Niebyłoanikominka,
aniżadnychmebli;niebyłowogóleniczego;próczpajęczynikurzuczterechmężczyzn
byłojedynymiobiektaminiestanowiącymiczęścibudowli.
Przedstawialionidośćosobliwywidokwżółtymblaskuświecy.Ten,którytakniechę-
tniewysiadłzpowozu,prezentowałsięszczególnieokazale—możnabyuznaćjego
powierzchownośćzarzucającąsięwoczy.Byłwśrednimwieku,ociężkiejbudowieciała,
zapadnię-
tejklatcepiersiowejiszerokichramionach.Sądzącpojegopostaci,możnaby
przypuszczać,żeposiadasiłęolbrzyma;sądzącporysach—żeużyjejejniczymolbrzym.
Byłgładkowygolony,siwewłosyostrzyżonemiałtużprzyskórze.Zmarszczkiprzecinały
niskieczołonadoczami,układającsiępionowounasadynosa.Krzaczasteczarnebrwi,
poddanetemusamemuprawu,uniknęłyspotkaniatylkodziękitemu,żeskręcaływgóręw
miejscu,którewprzeciwnymraziebyłobypunktemstyku.Dwojegłębokoosadzonych
podtymibrwiamioczuniewiadomejbarwy,bezsprzeczniezbytmałych,lśniłow
mrocznymświetle.Wichwyraziebyłocośodpychającego,czegoniełagodziły
bynajmniejokrutnaliniaustiszerokaszczęka.
Nosbyłniezły,jaktonos;nienależyspodziewaćsięzbytwieleponosach.Złowieszczy
wyrazjegoobliczapodkreślałanienaturalnawprostbladość—wydawałosię,żeniemaw
nimanikroplikrwi.
Powierzchownośćpozostałychmężczyznbyłacałkiemprzeciętna:należelidotychludzi,
którychzapominasięnatychmiastpoichspotkaniu.Wszyscybylimłodsiodwyżejopisa-
negomężczyzny;najwidoczniejniełączyłytegoostatniegoprzyjazneuczuciaz
najstarszymzgrupy,stojącymosobno.Unikaliwzajemnieswychspojrzeń.
—Panowie—odezwałsięmężczyznatrzymającyświecęiklucze—przypuszczam,że
wszystkojestwporządku.Czyjestpangotów,panieRosser?
Mężczyznatrzymającysięzdalaodgrupkiskłoniłsięzuśmiechem.
—Apan,panieGrossmith?
Jegomośćociężkiejbudowieciałaskłoniłsięznachmurzonąminą.
—Proszęuprzejmie,bypanowie,sięrozebrali.
Obajzdjęliszybkokapelusze,płaszcze,kamizelkiiszaliki,poczymcisnęlioweczęści
garderobyzadrzwinakorytarz.Człowiekzeświecąskinąłgłową,aczwartymężczyzna
—
ten,któryponaglałGrossmitha,bywysiadłzpowozu—wyjąłzkieszenipłaszczadwa
długie,morderczowyglądającenożemyśliwskieizdjąłznichskórzanepochwy.
—Sąonecałkiemjednakowe—powiedział,podającpojednymnożukażdemuzdwóch
przeciwników;wtymmiejscunawetnajmniejbystryczytelnikzrozumie,jakibyłcel
owegospotkania.Miałtobyćpojedyneknaśmierćiżycie.
Obajprzeciwnicywzięlinoże,obejrzelijedokładnieprzyświecyisprawdzili
wytrzymałośćostrzairękojeściprzesuwającjenauniesionymkolanie.Następnieobaj
przeszukalisięwzajemnie.
—Jeśliniemapannicprzeciwtemu,panieGrossmith—rzekłmężczyznatrzymający
świecę—będziepanłaskawstanąćwtamtymrogupokoju.
Wskazałkątpokojupołożonynajdalejoddrzwi,dokądruszyłGrossmith,wymieniwszyze
swymsekundantembynajmniejnieserdecznyuściskdłoni.PanRosserzająłmiejscew
rogupokojunajbliższymdrzwi.Poodbytejszeptemnaradziesekundantodszedł
przyłączającsiędodrugiego,stojącegoprzydrzwiach.Wtejsamejchwiliświecanagle
zgasłapogrążającwszystkownieprzeniknionychciemnościach.Mogłotosięstaćzwiny
przeciągu,drzwibowiembyłyotwarte;jakakolwiekbyłategoprzyczyna,skutekbył
zaskakujący.
—Panowie—odezwałsięjakiśgłos,brzmiącydziwnieobcowzmienionychwarunkach,
wywierającychujemnywpływnazmysły—panowie,proszęsięnieruszać,pókinie
usłyszycie,żedrzwifrontowesięzamknęły.
Dałsięsłyszećodgłoskroków,anastępniełoskotzamykanychdrzwiwewnętrznych;
wreszciedrzwifrontowezatrzasnęłysięzhukiem,którywstrząsnąłcałymbudynkiem.
Wkilkaminutpóźniejzapóźnionyparobekspotkałnadrodzelekkipowóz,unoszonyw
szaleńczympędziewkierunkumiastaMarshall.Chłopiecoświadczył,żezadwoma
postacia-minaprzednimsiedzeniustałaztyłutrzeciapostaćzrękomaopartymina
pochylonychramionachobusiedzących,którzyzdawalisięczynićdaremnewysiłki,by
wyswobodzićsięzuścisku.Postaćta,wprzeciwieństwiedopozostałych,ubranabyłana
białoibezwątpieniawsiadładopowozu,gdytenżeprzejeżdżałkołonawiedzonegodomu.
Ponieważchłopiecmógł
poszczycićsięznacznym,uprzednionabytymdoświadczeniemwobcowaniuz
nadprzyrodzonymizjawiskamiwtamtejokolicy,słowojegomiałouzasadnionąwagę
świadectwaznawcyprzedmiotu.Historiata(wpowiązaniuzwypadkamizdnia
następnego)ostatecznieukazałasięw„Naprzód”zpewnymiliterackimiupiększeniamii
końcowymzawiadomieniem,żegen-tlemeniwzmiankowaniwopowiadaniubędą
upoważnienidowykorzystaniakolumngazetydlawłasnejwersjiowejnocnejprzygody.
Niktjednakniechciałskorzystaćzowegoprzywi-leju.
II
Wypadki,któredoprowadziłydoowego„pojedynkuwciemności”,byłycałkiem
zwyczajnejnatury.PewnegowieczorutrzejmłodziludziezmiastaMarshallsiedzieliw
spokoj-nymkątkuwerandymiejscowegohoteliku,palącirozprawiającosprawach,jakie
mogąwcałkiemnaturalnysposóbzainteresowaćtrzechwykształconychmłodychludziz
jednegozmiasteczekPołudnia.NosilinazwiskaKing,SancheriRosser.Wbliskiejod
nichodległości,wzasięgugłosu,leczniebiorącudziałuwrozmowie,siedziałktoś
czwarty.Młodziludzienieznaligo,wiedzielijedynie,żeównieznajomy,poprzybyciuna
miejscedyliżansem,wpisał
siędorejestruhotelowegojakoRobertGrossmith.Niezauważono,byrozmawiałz
kimko-lwiek,wyjąwszyportierahotelowego.Robiłwistociewrażenieczłowieka
ogromniezadowolonegoztowarzystwawłasnejosoby—lub,jakpersonelgazety
„Naprzód”towyraził,„kary-godnieoddającegosięzłymwspomnieniom”.Należyjednak
zaznaczyć,byoddaćsprawiedliwośćnieznajomemu,żesampersonelzdradzałzbytduże
skłonnościdożyciatowarzyskiego,bymócbezstronnieosądzićkogoś,ktomiałinne
upodobania,aprócztegozawiodłygona-dziejenauzyskanie„interview”.
—Nieznoszęjakiegokolwiekkalectwaukobiety—powiedziałKing—czytowro-
dzonego,czynabytego.Mamswojąteorię,wedlektórejkażdemudefektowifizycznemu
towarzyszyprzywaraumysłowaimoralna.
—Wnioskujętedy—odparłRosserpoważnymtonem—żedama,którejbrakmora-
lnychzaletzwinyszpetnegonosa,musiałabyuznaćwysiłki,byzostaćpaniąKing,za
bardzotrudneprzedsięwzięcie.
—Oczywiściemożeszwyrazićtowtensposób—padłaodpowiedź—lecz,mówiąc
poważnie,jasamniegdyśporzuciłemnajbardziejczarującądziewczynę,gdy
dowiedziałemsięcałkiemprzypadkowo,żeamputowanojejpalecunogi.Postąpiłem
brutalnie,jeślichce-cie,leczgdybymożeniłsięznią,byłbymnieszczęśliwydokońca
życiaijąrównieżbymunieszczęśliwił.
—Tymczasem—rzekłSancher,śmiejącsięniefrasobliwie—wyszedłszyzamążza
gentlemanaobardziejliberalnychpoglądach,uniknęłategonieszczęściazacenę
rozpłatanegogardła.
—Ach,awięcwiesz,okimmówię.Tak,poślubiłaMantona,lecznicniewiemnatemat
jegoliberalności;niejestemtegocałkiempewien,leczpodobnopoderżnąłjejgardło,
ponieważstwierdził,iżbrakjejowejdoskonałejdlakobietyrzeczy,jakąjestśrodkowy
palecprawejnogi.
—Spójrzcienategojegomościa!—szepnąłRosserzoczymautkwionymiwniezna-
jomym.
Ówjegomośćnajwyraźniejprzysłuchiwałsięrozmowiezwielkąuwagą.
—Niechdiabliporwąjegozuchwalstwo!—wymamrotałKing—copowinniśmyzrobić?
—Nicprostszego—odparłRosserwstając.—Sir—podjął,tymrazemzwracającsiędo
nieznajomego—wydajemisię,żepowinienpanprzenieśćsięwrazzkrzesłemwdrugi
koniecwerandy.Widocznienigdydotądnieznajdowałsiępanwobecnościgentlemenów.
Obcymężczyznazerwałsięnarównenogiiruszyłdoprzoduzzaciśniętymipięściamii
obliczemzbielałymzezłości.Wszyscywstali.Sancherstanąłmiędzyskłóconymi.
—Jesteśporywczyiniesprawiedliwy—rzekłdoRossera—tengentlemanniezrobił
niczego,cobyzasługiwałonategorodzajuodezwanie.
Rosserniechciałjednakcofnąćanijednegosłowa.Stosowniedozwyczajówpanują-
cychwkrajuiówczesnejepoce,jedenmógłbyćtylkowynikowejkłótni.
—Żądamsatysfakcjinależnejgentlemanowi—rzekłnieznajomy,którytymczasemnieco
sięuspokoił—niemamżadnychznajomychwtejokolicy.Możepan,sir—skłoniłsię
Sancherowi—wyświadczymitęuprzejmośćizechcereprezentowaćmniewtejsprawie.
Sancherzgodziłsięspełnićpowierzonymuobowiązek—choćnależyprzyznać,że
cokolwiekniechętnie,,powierzchownośćbowiemimanierynieznajomegobynajmniejnie
przypadłymudogustu.King,którypodczascałejrozmowyniespuszczałprawieoczuz
twarzynieznajomegoinieodezwałsięanijednymsłowem,skinąłgłowąnaznakzgody,
bywy-stąpićwimieniuRossera.Skończyłosięnatym,żepowyjściuobuprzeciwników
ustalonospotkanienanastępnydzieńwieczorem.Powziętedecyzjezostałyjużujawnione.
Pojedyneknanożewciemnympokojubyłwówczaspowszechniejszymrysemżyciana
PołudniowymZachodzieniżkiedykolwiekpóźniej.Przekonamysięsami,jakcienka
warstewka„rycersko-
ści”pokrywałaprawdziwąbrutalnośćkodeksu,namocyktóregomożliwebyłypodobne
spotkania.
III
WblaskupołudniowegosłońcawśrodkulatastarydomMantonaokazałsięniezbyt
wiernyswymtradycjom.Niebyłownimniczegonieziemskiego,byłcałkowicierealny.
Światłosłonecznenieskąpiłomuciepłychiserdecznychpieszczot,najwyraźniej
ignorującjegozłąreputację.Trawabarwiącazieleniącałąprzestrzeńprzeddomemnie
pleniłasiędziko,leczrosłaznaturalnąiradosnąbujnością,azielskakwitłyniczym
szlachetnerośliny.Prze-pojoneuroczymświatłemicieniem,rojneodciżbymile
rozświergotanychptaków,dawniejopuszczone,cienistedrzewanieusiłowałyjużuciekać,
leczpochylałysięzszacunkiempodbrzemieniemsłonecznegoświatłaiśpiewu.Nawet
pozbawioneszyboknagórnegopiętraprzybraływyrazspokojuizadowoleniadzięki
światłupadającemudownętrza.Nadkamieni-stymipolaminamacalnyżarwykonywał
żywy,rozedrganytaniecsprzecznyzpowagąbędącąatrybutemnadprzyrodzonychsił.
Takotowyglądałotomiejsce,gdyzawitałtamszeryfAdamswrazzdwomainnymi
ludźmi,którzyprzybylizmiastaMarshall,byrzucićokiemnadom.Jednymzowych
ludzibyłpanKing,zastępcaszeryfa;drugimbyłbratśp.paniManton,noszącynazwisko
Brewer.
Namocydobroczynnegoprawapaństwowego,dotyczącegowłasnościczasowo
opuszczonejprzezwłaściciela,któregomiejscapobytuniemożnaustalić,szeryfbył
prawnymopiekunemfarmyMantonaijejprzyległości.Jegoobecnawizytawynikła
jedyniezkoniecznościspełnienia,choćbydlapozoru,poleceniasądu,wktórympan
Brewerprowadziłprocescelemwejściawposiadanieowegogospodarstwajako
dziedzictwapozmarłejsiostrze.Czystymprzypadkiemwizytatamiałamiejsce
następnegodniapoowymwieczorze,kiedytozastępcaszeryfa,panKing,odryglował
drzwidomuwinnymzupełniezamiarze.Obecnośćjegoniebyłatymrazemdobrowolna:
otrzymałrozkaztowarzyszeniaswemuprzełożonemuiwdanejchwiliuznał,żebędzie
najostrożniejudawaćgorliwieposłuszeństwowobecrozkazu.
Niedbaleotworzywszydrzwifrontowe,które,kujegozdziwieniu,niebyłyzaryglowa-ne,
szeryfzdumiałsięwidzącleżącynapodłodzekorytarzazaowymidrzwiamibezładnystos
męskiejodzieży.Poobejrzeniuokazałosię,żesątamdwakapeluszeoraztakasamaliczba
surdutów,kamizelekiszalików;wszystkieoweczęścigarderobybyłyzachowanew
doskonałymstanie,aczkolwiekniecozakurzone.PanBrewerbyłrówniezdziwiony,lecz
wrażeniaodniesionegoprzezpanaKinganiedasięopisać.Żywoterazzainteresowany
czynnościami,jakiemiałdospełnienia,szeryfnacisnąłklamkęipchnąłnacałąszerokość
drzwipoprawejstronie,poczymwszyscyweszli.Pozorniepokójbyłpusty…nie;gdy
oczyichoswoiłysięzprzyćmionymświatłem,ujrzelijakiśkształtwnajdalszymkącie
podścianą.Byłtokształtludzki—jakiegośczłowiekaskulonegowsamymrogupokoju.
Cośwjegopoziekazałointruzomzatrzymaćsię,ledwieprzestąpilipróg.Postaćowa
corazdokładniejrysowałasięprzedichoczami.Klęczałanajednymkolanie,wciśnięta
plecamiwkąt,zramionamipod-niesionymidopoziomuoczu,zrękomazasłaniającymi
twarz,dłońmiodwróconyminaze-wnątrz,palcamiszerokorozstawionymii
zakrzywionyminiczymszpony;białatwarzzwróco-nakugórzenawykręconejszyimiała
wyrazniewypowiedzianegoprzerażenia:ustanapół
otwarte,oczyniewiarogodnierozszerzone.Człowiekównieżył.Jednakże,zwyjątkiem
my-
śliwskiegonoża,którynajwidoczniejwypadłmuzręki,niebyłożadnegoinnego
przedmiotuwpokoju.
Nagrubejwarstwiekurzuzalegającejpodłogęrysowałysiępomieszaneśladystóp,
biegnąceoddrzwiwzdłużściany.Wzdłużjednejzprzyległychścianipodoknami
zabitymideskamibiegłinnyślad,pozostawionyprzeztegożczłowieka,gdystarałsię
dotrzećdoswegokąta.Instynktownietrzejmężczyźniposzlitymśladem,byzbliżyćsię
dociała.Szeryfuchwy-ciłjednozwyciągniętychramion;byłosztywnejakżelazo,apod
lekkimnaciskiemcałeciałoprzechyliłosię,niezmieniwszypozycjiposzczególnych
swychczęści.Brewer,bladyzewzburzenia,utkwiłbacznespojrzeniewwykrzywionej
twarzy.
—Namiłośćboską!—krzyknąłnagle—tojestManton!
—Mapanrację—odparłKingwyraźniestarającsięzachowaćspokój—znałem
Mantona.Nosiłwówczaspełnyzarostidługiewłosy,lecztoon.
Mógłbydodać:„Poznałemgo,gdywyzwałRosseranapojedynek.PowiedziałemRos-
serowiiSancherowi,ktotojest,nimspłataliśmymutegostrasznegofigla.GdyRosser
opu-
ściłtenciemnypokójdepczącnampopiętach,zapomniawszywzamieszaniuoswoim
wierz-chnimubraniu,iodjechałrazemznamiwsamejtylkokoszuli—podczascałego
tegonie-wiarygodnegozajściawiedzieliśmy,zkimmamydoczynienia,zzabójcąi
tchórzem,jakimbył!”
ZtegowszystkiegopanKingniepowiedziałjednakanisłowa.Znającfaktystarałsię
zgłębićtajemnicęśmierciowegoczłowieka.Zrozumiał,żeMantonnieruszyłsięzkąta
pokoju,wktórymwyznaczonomumiejsce;żepostawajegoniebyłaaniatakująca,ani
obronna;żewypuściłbrońzręki;żenajwyraźniejumarłpoprostuzprzerażenia
ujrzawszycoś—otookoliczności,którychwzburzonyumysłpanaKinganiemógł
dokładniepojąć.
Starającsięznaleźćwzmąconychmyślachnić,którawyprowadziłabygozowegolabi-
ryntuwątpliwości,spojrzenie,jakiebezwiedniespuściłkuziemi,jakgdybyzastanawiał
sięnadsprawamiwielkiejwagi,padłonacoś,cowpełnymświetledniaiwobecności
żywychtowarzyszyprzejęłogozgrozą.Wwieloletnimkurzuzalegającymgrubąwarstwą
podłogębiegły—oddrzwi,przezktórewszyscyweszli,prostoprzezpokójażdomiejsca
odległegoojardodskulonegociałaMantona—trzyrównoległerzędyśladówstóp—
lekkie,aczwyraźneodciskibosychnóg,pozewnętrznejstronieśladystópmałychdzieci,
wśrodkustópkobie-cych.Odmiejsca,wktórymśladysięurywały,niebyłojuż
powrotnych;wszystkiezwróconebyływjednąstronę.Brewer,któryspostrzegłjewtej
samejchwili,przechyliłsiędoprzoduwpoziezdradzającejwytężonąuwagę,przeraźliwie
blady.
—Spójrzcienato!—krzyknąłwskazującobiemarękaminajbliższyodciskkobiecej
prawejstopywmiejscu,wktórymwidoczniezatrzymałasięistałaczasjakiś—brak
środko-wegopalca…tobyłaGertruda!
GertrudabyłazmarłąpaniąManton,siostrąpanaBrewera.
PogrzebJohnaMortonsona*
JohnMortonsonnieżył:rolajegow„Tragediiczłowieka”zostaławyrecytowanado
końca,aonsamopuściłscenę.
Ciałospoczywałowewspaniałejmahoniowejtrumniezeszklanąpłytką.Takstarannie
zajętosięwszelkimiprzygotowaniamidopogrzebu,żegdybyzmarłyotymwiedział,bez
wą-
tpieniabyłbywyraziłswąaprobatę.Obliczewidoczneprzezszkłoniemiało
nieprzyjemnegowyglądu;błąkałsięnanimsłabyuśmiech,aponieważśmierćprzyszła
bezboleśnie,twarzniebyławykrzywionanatyle,byprzedsiębiorcapogrzebowyniemógł
sobiezniąporadzić.O
drugiejgodziniepopołudniumielisięzebraćprzyjaciele,byporazostatnizłożyćwyrazy
szacunkukomuś,ktoniepotrzebowałjużaniprzyjaciół,aniszacunku.Pozostaliprzy
życiuczłonkowierodzinypodchodzilipojedynczocokilkaminutdotrumnyironiliłzy
nadspokoj-nymirysamitwarzypodszkłem.Nicimtoniepomogło;niepomogłorównież
JohnowiMortonsonowi,leczwobliczuśmiercirozumifilozofiamilczą.
Znadejściemdrugiejgodzinyjęliprzybywaćprzyjacieleipozłożeniupogrążonymwżalu
krewnymkondolencji,jakichwymagałyokoliczności,rozsiedlisięznamaszczeniemwo-
kółpokoju,głębokoprzeświadczeniodoniosłościwłasnegoudziałuwobrzędzie
pogrzebo-wym.Następnieprzybyłpastoriwjegozaćmiewającejwszystkoobecności
pomniejszeświatłaprzygasły.Zanimweszławdowa,którejlamentywypełniłypokój.
Podeszładotrumnyiprzywarłanachwilętwarządozimnejszyby,nimłagodnie
odprowadzonojąnamiejsceobokcórki.Żałobnymicichymtonemsługabożyrozpoczął
mowępochwalnąnacześćzmarłego,ajegopłaczliwygłosprzerywanyszlochami,które
miałnaceluwywołaćipodtrzymywać,wznosiłsięiopadał,zdawałsięprzybliżaći
oddalać,niczymszumposępnegomorza.Ponurydzieńzszarzałjeszczebardziej,wmiarę
jakpastormówił:całunzchmurprzesłoniłnieboispadłokilkakropeldeszczu.Zdawało
się,żecałanaturaopłakujeJohnaMortonsona.
Gdypastormodlitwązakończyłmowępochwalną,odśpiewanopobożnąpieśńigraba-rze
zajęlimiejsceprzymarach.Kiedyucichłyostatniedźwiękipieśni,wdowapodbiegłado
trumny,rzuciłasięnaniąizaniosłahisterycznymłkaniem.Stopniowojednak,ulegając
per-swazji,opanowałasię,agdypastorodciągałjąodtrumny,oczyjejposzukałytwarzy
zmar-
łegopodszkłem.Wyrzuciławgóręramionaizprzeraźliwymkrzykiemupadłanawznak
bezprzytomności.
Żałobnicy,rodzinaiprzyjaciele,przyskoczylidotrumnyigdyzegarnakominku
uroczyściewybiłtrzecią,wszyscyspojrzelinaobliczezmarłegoJohnaMortonsona.
Odwrócilisiębladziiniemalomdlali.Jedenzmężczyzn,usiłującwśmiertelnym
przerażeniuuciecodtegostraszliwegowidoku,potknąłsięztakimimpetemotrumnę,że
wywró-
ciłjednązjejsłabychpodpór.Trumnarunęłanapodłogę,szkłoprzyupadkurozprysłosię
nadrobnekawałki.
PrzezotwórwylazłkotJohnaMortonsonaileniwiezeskoczyłnapodłogę;usiadł,
spokojniewytarłszkarłatnypyszczekprzedniąłapą,poczymzgodnościąwyszedłz
pokoju.
*BrudnopistegoopowiadaniaznalezionyzostałmiędzypapieramizmarłegoLeigha
Bierce’a.Jesttuwydrukowanypotakiejjedyniekorekcie,jakąsamautormógłzrobić
podczasprzepisywania.
Królestwoiluzji
I
NapewnymodcinkumiędzyAuburniNewcastledroga—biegnącazpoczątkupojednej
stronierzeczki,apotempodrugiej—zajmujecałednoparowu,będącczęściowowy-ciętą
wstromymzboczuwzgórza,aczęściowozbudowanązotoczakówusuniętychzkoryta
strumieniaprzezposzukiwaczyzłota.Wąwózwijesięwśródzalesionychwzgórz.W
ciemnąnocnależyjechaćostrożnie,byniestoczyćsiędowody.Wowąpamiętnądla
mnienocstrumieńwezbranyponiedawnejburzyzamieniłsięwrwącypotok.Jechałemz
NewcastleiznajdowałemsięokołomiliodAuburnwnajciemniejszejinajwęższejczęści
wąwozu,wypatrującuważniedrogiponadgłowąmegokonia.Naglespostrzegłem
jakiegośczłowiekanieomalpodsamymkońskimpyskiemiściągnąłemlejcetak
gwałtownie,żezwierzęledwienieprzysiadłonazadzie.
—Proszęmiwybaczyć—rzekłem—niewidziałempana,sir.
—Trudnobyłosięspodziewać,bymógłmniepanzauważyć—odparłówczłowiek
uprzejmie,podchodzączbokudopojazdu—aszumstrumienianiepozwoliłmipana
usłyszeć.
Natychmiastpoznałemjegogłos,choćupłynęłopięćlat,odkądgosłyszałem.Nieby-
łemspecjalniezachwycony,słyszącgoteraz.
—Wydajemisię,żepanjestdoktoremDorrimore—powiedziałem.
—Tak,apanjestmymdobrymprzyjacielem,panemManrich.Jestemwięcejniż
zadowolonywidzącpana;aównadmiar—dodałzkrótkimśmiechem—spowodowany
jestfaktem,żeidęwtymsamymcopankierunkuioczywiścieoczekujęzaproszenia,by
pojechaćrazemzpanem.
—Któregotozaproszeniaudzielamzgłębiserca.
Zapewnienieniebyłocałkiemszczere.
DoktorDorrimorepodziękowałizająłmiejsceobokmnie,poczymruszyłemwdalszą
drogęztakąsamąostrożnościącopoprzednio.Bezwątpieniajesttotylkograwyobraźni,
leczwydajemisięteraz,żeresztędrogiodbyliśmywlodowatejmgle;żebyłomi
nieznośniezimno;żepodróżdłużyłasiębardziejniżkiedykolwiekprzedtem,amiasto,
gdydojechaliśmydoń,byłoponure,odpychająceiwyludnione.Musiałtobyćwczesny
wieczór,nieprzypominamsobiejednakświatławżadnymzdomówaniżadnejżywej
istotynaulicach.Dorrimoretłumaczyłmidośćrozwlekle,jaktosięstało,żesiętuznalazł
igdzieprzebywałprzeztewszystkielata,jakieupłynęłyodnaszegospotkania.
Przypominamsobie,żemitoopowiadał,leczniepamiętamżadnegozopowiadanych
faktów.Przebywałwobcychkrajachipowrócił
—tojestwszystko,copozostałowmejpamięci,aotymwiedziałemjużpoprzednio.Co
domnie,toniemogęsobieprzypomnieć,bymodezwałsięchoćjednymsłowem,
aczkolwiekzpewnościątakbyło.Jestemwyraźnieświadomjednejtylkorzeczy:obecność
owegoczłowiekaumegobokubyładlamniedziwnieprzykrainiepokojąca…dotego
stopnia,żegdywreszciezatrzymałemsięprzedoświetlonym„PutnamHouse”,odniosłem
wrażenie,iżzdołałemujśćprzedjakimśduchowymniebezpieczeństwemszczególnie
groźnym.Owouczucieulgiczęściowomnieopuściłonawiadomość,żedoktorDorrimore
zamieszkawtymsamymhotelu.
II
JakoczęściowewytłumaczeniemychuczućwstosunkudodraDorrimoreopowiempo-
krótceokoliczności,wjakichgospotkałemprzedkilkulaty.Pewnegowieczoruzpół
tuzinamężczyzn,wktórychliczbiesięznajdowałem,siedziałowbibliotece„Klubu
Cyganerii”wSanFrancisco.Rozmowazeszłanatematsztuczekmagicznychiwyczynów
prestidigitateurs,zktórychjedenwystępowałwówczaswmiejscowymteatrze.
—Ciludziesąoszustamiwpodwójnymsensie—odezwałsięktośznaszegogrona—
niepotrafiąniczegotakiego,nacowartobybyłodaćsięnabrać.Najskromniejszy
przydrożnykuglarzwIndiachmógłbyswymisztuczkamiprzywieśćichdogranicobłędu.
—Naprzykładwjakisposób?—zapytałktośinnyzapalająccygaro.
—Naprzykładzapomocąichzwykłychiznanychsztuczek—rzucaniemwpowietrze
dużychprzedmiotów,którenigdyniespadająnaziemię;każącroślinomwypuszczaćpędy,
rosnąćwwidocznysposóbizakwitaćwgołejziemiwybranejprzezwidzów;kładąc
człowiekadowiklinowegokosza,przedziurawiającgomieczemnawylot,podczasgdy
tenżekrzyczyikrwawi,anastępnie—pootwarciupokazującpustewnętrzekosza;
podrzucającwgóręluźnykoniecjedwabnejdrabinki,wchodzącnaniąiznikając.
—Bzdura!—zawołałem,obawiamsię,żedośćniegrzecznie—panzpewnościąnie
wierzywtakierzeczy?
—Oczywiścieżenie:widziałemjezbytczęsto.
—Ajawierzę—powiedziałdziennikarz,któryzyskałznacznąmiejscowąsławęjako
reporterodznaczającysięmalowniczymstylem—takczęstoonichopowiadałem,żenic
próczwłasnejobserwacjiniemogłobyzachwiaćmoimprzekonaniem.Cóż,panowie,mam
natentematwłasnezdanie.
Niktsięnieroześmiał—wszyscypatrzylinacośzamoimiplecami.Odwróciwszysię
ujrzałemmężczyznęwstrojuwieczorowym,którywłaśniewszedłdopokoju.Człowiek
ówmiałwyjątkowociemnącerę,prawieśniadą,szczupłątwarzzczarnymzarostem
sięgającymust,bogactwoprostychczarnychwłosówwpewnymnieładzie,wydatnynosi
błyszcząceoczyotakbezdusznymwyraziejakoczykobry.Ktośznaszegogronawstałi
przedstawiłgojakodraDorrimorezKalkuty.Ponieważkażdyznaszostałmukolejno
przedstawiony,odpowiedziałgłębokimukłonemnaorientalnysposób,leczbezcienia
orientalnejpowagi.Jegouśmiechwydałmisięcynicznyiodrobinępogardliwy.Całejego
zachowaniemogęopisaćjedyniejakonieprzyjemneiodstręczające.
Jegoobecnośćskierowałarozmowęnainnetory.Mówiłmało—nieprzypominamsobie
niczegoztego,copowiedział.Uznałemjegogłoszaszczególniebogatyimelodyjny,lecz
wywarłnamnietakiesamowrażeniejakjegooczyiuśmiech.Pokilkuminutachwsta-
łem,bywyjść.Onrównieżwstałiwłożyłpłaszcz.
—PanieManrich—powiedział—idęwtęsamąstronęcopan.
Dodiabłazpanem!—pomyślałem.—Skądpanwie,dokądidę?Poczym
odpowiedziałem:
—Będziemimiło,jeślizechcemipantowarzyszyć.
Opuściliśmyrazembudynek.Niebyłożadnejdorożkiwzasięguwzroku,wozytramwa-
joweudałysięnaspoczynek,byłapełniaksiężyca,achłodnenocnepowietrzeupajało;
poszliśmyulicąKalifornijskąpnącąsięwgórę.Obrałemówkierunekwprzekonaniu,że
mójtowarzyszzechcepójśćwinnym,kujednemuzhoteli,cobyłobycałkiemnaturalne.
—Panniewierzywto,coopowiadająohinduskichkuglarzach—rzekłobcesowo.
—Skądpantowie?—spytałem.
Nieudzieliwszymiodpowiedzi,położyłmilekkodłońnaramieniu,adrugąrękąwskazał
nakamiennychodniktużprzednami.Tam,prawieunaszychstóp,leżałociałonieżywego
człowiekaztwarzązwróconąkugórze,białąwświetleksiężyca!Miecz,któregorękojeść
skrzyłasiędrogimikamieniami,tkwiłmupionowowpiersi;kałużakrwirozlewałasięna
kamieniachchodnika.
Byłemwstrząśniętyiprzerażony—nietylkozprzyczynytego,coujrzałem,leczrównież
zewzględunaokoliczności,wjakichtoujrzałem.Wielokrotniepodczasnaszejwspi-
naczkipodgóręprzebiegałemwzrokiem,jaksądziłem,całąwidocznąprzestrzeńchodnika
odjednejprzecznicydodrugiej.Wjakiżsposóbmojeoczymogłypozostaćnieczułena
ówprzerażającywidok,takterazwyraźnywbiałymświetleksiężyca?
Gdyminęłooszołomienieiodzyskałemprzytomnośćumysłu,spostrzegłem,żeciałojest
wwieczorowymstroju:spodszerokorozpiętegopłaszczaukazywałsięfrak,białamu-
szka,szerokigorskoszuliprzebitymieczem.I—potworneodkrycie!—oblicze,
wyjąwszyjegotrupiąbladość,byłoobliczemmegotowarzysza!Byłtownajdrobniejszym
szczególeubioruirysówdrDorrimorewewłasnejosobie.Oszołomionyiprzerażony,
zwróciłemsiękużywemumężczyźnie.Niebyłogojednaknigdziewidać;przerażony
jeszczebardziej,rzuci-
łemsiędoucieczki,byledalejodtegomiejsca,wdółulicy,wkierunku,zktórego
przybyłem.
Zrobiłemjednakzaledwiekilkakroków,gdyktośzatrzymałmniechwyciwszysilnieza
ramię.Niewielebrakowało,bympocząłkrzyczećzprzerażenia:martwyczłowiekz
mieczemnadaltkwiącymmuwpiersistałobokmnie!Wyciągnąwszymiecz
wyswobodzonąrękąod-rzuciłgoodsiebie;światłoksiężycalśniłonadrogichkamieniach
rękojeściinanieskalanymstalowymostrzu.Mieczupadłzbrzękiemnachodniki…
znikł!Mężczyzna,któregotwarzodzyskałazwykłeciemnezabarwienie,zwolniłuściskna
mymramieniuispojrzałnamnieztymsamymcynicznymwyrazem,jakispostrzegłem
przypierwszymspotkaniu.Umarliniemiewajątakiegospojrzenia—fakttenczęściowo
mnieuspokoiłiodwróciwszysię,ujrzałemgła-dką,białą,niesplamionąpowierzchnię
chodnikamiędzydwomaprzecznicami.
—Cotowszystkomaznaczyć,tydiable?—spytałemdośćgwałtownie,choćdrżałemna
całymciele.
—Tojestto,coniektórzyracząnazywaćkuglarstwem—odparłzkrótkim,twardym
śmiechem.
SkręciłwdółulicyDupontiniewidziałemgowięcejażdochwilinaszegospotkaniaw
wąwozieAuburn.
III
NiewidziałemdoktoraDorrimorenastępnegodniaponaszymdrugimspotkaniu;portierw
„PutnamHouse”objaśniłmnie,żelekkaniedyspozycjazmusiłagodopozostaniawswym
apartamencie.Tegożpopołudnianastacjikolejowejzaskoczyłmnieiucieszył
niespodziewa-nyprzyjazdzOaklandpannyMargaretCorrayijejmatki.
Niejesttohistoriamiłosna.Nieumiemtworzyćromansów,anaturymiłościniesposób
oddaćwpisarstwiezniewolonymizdominowanymprzezponiżającątyranięferującą
„literackiewyroki”wimieniuDziewczęcia.PodobezwładniającymirządamiDziewczęcia
—lubraczejpodnadzoremfałszywychKapłanówCenzury,którzymianowalisię
strażnikamijejszczęścia—miłość
głębokotaisekretnepłomienie,
aMoralnośćgaśnieniepostrzeżenie
zagłodzonanapruderyjnymwikcieprzesianejmąkiidestylowanejwody.
Niechajwystarczy,żepannaCorrayijabyliśmyzaręczeni.Obiepanieudałysiędohotelu,
wktórymmieszkałem,iwidywałemjecodziennieprzezdwatygodnie.Niewarto
wspominać,żeczułemsięszczęśliwy;jedynąprzeszkodąniepozwalającąmiwpełni
cieszyćsięowymicudownymidniamibyłaobecnośćdoktoraDorrimore,którego
poczytałemsobiezaobowiązekprzedstawićdamom.
Wwidocznysposóbzyskałichprzychylność.Cóżmogłempowiedzieć?Niedopatrzy-
łemsięniczego,cobyprzemawiałonajegoniekorzyść.Jegomanieryzdradzały
kulturalnegoitaktownegogentlemana,awpojęciukobietsposóbbyciaznamionuje
prawdziwegomężczyznę.GdyrazlubdwarazyspostrzegłempannęCorray
przechadzającąsięwjegotowarzystwie,ogarnęłamniewściekłość,apewnegodnia
okazałemsięnatylenieostrożny,żezaprotestowałem.Zapytanyoprzyczyny,nie
potrafiłempodaćżadnejiwydałomisię,żedostrzegamwwyraziejejoczucieńpogardy
wobecpodobnychwybrykówspowodowanychmązazdrością.Wkrótcestałemsię
przygnębionyiświadomienieprzyjemny,ażpewnegorazumojawściekłośćsprawiła,że
postanowiłempowrócićnazajutrzdoSanFrancisco.Ozamiarzetymniewspomniałem
jednakanisłowem.
IV
WAuburnznajdowałsięstaryopuszczonycmentarz.Choćleżałnieomalwsamymsercu
miasta,wnocybyłototakstrasznemiejsce,jaktylkomogłobytegopragnąćnajposęp-
niejszeludzkieusposobienie.Sztachetkiwokółgrobówbyłyzwalone,zbutwiałe—lubw
ogóleichniebyło.Wielegrobówzapadłosięwziemię,zinnychwyrastałymocnepnie
sosen,którychkorzeniepopełniłyohydnygrzech.Nagrobkileżałypowaloneipołamane;
krzakijeżynporastałycałyteren;powiększejczęściogrodzeniecmentarzajużnie
istniało,akrowyiświniespacerowałysobietamdowoli;całetomiejsceprzynosiłohańbę
żyjącym,byłopotwa-rządlazmarłychibluźnierstwemprzeciwBogu.
Wieczoremtegodnia,kiedytopowziąłemwprzystępiezłościszalonepostanowienie
opuszczeniawszystkiego,cobyłomidrogie,znalazłemsięwowymodpowiadającym
memunastrojowimiejscu.Sierpksiężycarzucałwidmoweświatłopoprzezlistowiena
owemiejscaiścieżki,odsłaniająccałąichszpetotę,aczarnecieniezdawałysię
spiskowcamiwstrzymujący-misięzobjawieniem,pókinienadejdzieodpowiedniczas,
bardziejponurychidonioślejszychtreści.Kroczącpotym,cobyłoniegdyśżwirowaną
ścieżką,ujrzałempostaćdoktoraDorrimorewyłaniającąsięzcienia.Jasamstałemukryty
wcieniu,cicho,zzaciśniętymipięściamiizębami,starającsięopanowaćpierwszy
odruch,byrzucićsięnaniegoiudusićgo.Wchwilępóźniejinnapostaćprzyłączyłasię
dońiprzywarładojegoramienia.ByłatoMargaretCorray!
Niejestemwstaniedokładnieopisaćtego,cosięstało.Wiemtylko,żeskoczyłemdo
przoduzzamiarempopełnieniamorderstwa;wiem,żeznalezionomnieoszarymbrzasku
po-siniaczonegoikrwawiącego,ześladamipalcównaszyi.Zabranomniedo„Putnam
House”,gdziewielednileżałemnieprzytomny.Otymwszystkimwiemzopowiadania.
Sampamię-
tamtylkoto,żegdynastąpiłokresrekonwalescencjiiodzyskałemświadomość,posłałem
poportierahotelu.
—CzypaniCorrayijejcórkasąjeszczetutaj?—spytałem.
—Jakienazwiskopanwymienił?
—Corray.
—Niebyłotutajnikogootakimnazwisku.
—Proszę,niechpanniekpizemnie—rzekłemrozdrażniony—widzipan,żejestemjuż
całkiemzdrów;proszępowiedziećmiprawdę.
—Dajępanusłowo—odparłniewątpliwieszczerze—niemieliśmyżadnychgościo
takimnazwisku.
Słowajegowprawiłymniewosłupienie.Paręminutleżałemwmilczeniu;następnie
spytałem:
—GdziejestdrDorrimore?
—Wyjechałrankiemtegodnia,wktórymstoczyłzpanembójkę,iodtejporynie
słyszeliśmyonim.Alenieźlesięzpanemrozprawił!
V
Takiesąfaktytejsprawy.MargaretCorrayjestobecniemojążoną.Nigdyniebyław
Auburniwokresieowychtygodni,kiedytomiałymiejscezdarzenia,którychprzebieg
starałemsięodtworzyć,takjakutkwiłwmejpamięci,przebywaławswymdomuw
Oaklandgubiącsięwdomysłach,gdziejestjejukochanyidlaczegoniepisze.Niedawno
przeczytałemwbaltimorskiejgazecie„Słońce”następującąnotatkę:
„HipnotyzerprofesorValentineDorrimoremiałostatniegowieczorudużeaudytorium.
Wykładowcaów,którywiększośćżyciaspędziłwIndiach,dałwspaniałypopisswej
magicznejsiły,hipnotyzującjedyniewzrokiemkażdego,ktozgłosiłchęćpoddaniasię
eksperyme-ntowi.Wrzeczysamej,dwukrotniezahipnotyzowałcałeaudytorium(z
wyjątkiemdziennika-rzy),zabawiającwszystkichnadzwyczajnymiwprostiluzjami.
Najciekawszącechąwykładubyłowytłumaczeniemetodhinduskichkuglarzyiich
sławnychsztuczek,dobrzeznanychzopowiadańpodróżników.Profesoroświadczył,że
owimagicyosiągnęlitakązręcznośćwsztuce,którejnauczyłsiępodichokiem,że
dokonująswychcudówwprowadzającpoprostu
„widzów”wstanhipnozyimówiącim,comająwidziećisłyszeć.Jegotwierdzenie,że
szczególniepodatnyosobnikmożebyćutrzymywanywkrólestwieiluzjiprzezcałe
tygodnie,miesiące,anawetlata,poddającsięwszelkimzłudomihalucynacjom,jakimi
hipnotyzerzechcegoodczasudoczasudoświadczać,jestcokolwiekniepokojące”.
ZegarekJohnaBartine’a
Historiaopowiedzianaprzezlekarza
—Dokładnagodzina?MójBoże!Przyjacielu,czemunalegasz?Ktośmógłbypomy-
śleć…alecotomazaznaczenie;jestjużporaudaćsięnaspoczynek…czyżtonie
wystarczy?
Leczjeślikonieczniemusiszuregulowaćswójzegarek,weźmójisamsprawdźgodzinę.
Potychsłowachzdjąłzłańcuszkazegarek—olbrzymi,ciężki,staroświecki—ipodał
migo;potemodwróciłsięiprzeszedłszyprzezpokójkupółcezksiążkami,począł
oglądaćichgrzbiety.Jegoniepokójiwidocznerozdrażnieniezaskoczyłymnie;zdawało
się,żeniemażadnegokutemupowodu.Nastawiwszyzegarekwedługjego,podszedłem
doniegozesłowami:
—Dziękujęci.
Gdywziąłswójczasomierzipocząłnapowrótgoprzytwierdzać,spostrzegłemdrżenie
jegorąk.Ztaktem,zjakiegobyłemogromniedumny,podszedłemwolnyminiedbałym
krokiemdokredensu,zktóregowyjąłembrandyiwodę;następnieproszącgoo
wybaczeniemejbezmyślnościzaproponowałem,byrównieżsobienalał,iwróciłemna
miejscekołoognia,po-zwoliwszymu,bysamsiępoczęstował,jaktobyłounasw
zwyczaju.Uczyniwszytozbliżył
siędomniesiedzącegoprzykominku,jużzupełnieuspokojony.
Ówdziwnydrobnyincydentzdarzyłsięwmymmieszkaniu,gdzieJohnBartinespędzał
wieczór.Zjedliśmyrazemkolacjęwklubie,wróciliśmydodomudorożkąi—krótkomó-
wiąc,wszystkoodbyłosięwsposóbjaknajbardziejprozaiczny;dlaczegoJohnBartine
zbu-rzyłnaturalnyiustalonyporządekrzeczy,byzrobićzsiebiewidowiskookazując
wzburzenienajwidoczniejdlawłasnejuciechy,byłodlamniezupełnieniezrozumiałe.Im
więcejotymmyślałem,niemogącskupićuwaginapopisachjegoolśniewającej
elokwencji,tymbardziejrosłamojaciekawośćioczywiściebeztruduprzekonałem
samegosiebie,żewypływaonazprzyjaznejoniegotroski.Ciekawośćobierazwykletego
rodzajupretekst,bynienarazićsięnaobrazę.Zburzyłemwięcjednoznajładniejszych
zdańowegozignorowanegoprzezemniemonologu,przerywającprzyjacielowibez
żadnychceregieli.
—JohnieBartine—rzekłem—proszę,wybaczmi,jeśliniemamracji,leczwświetle
tego,cowiemwtejchwili,niemogępojąć,dlaczegostraciłeśpanowanienadsobą
dzisiejszegowieczoruzprzyczynymegozapytaniaogodzinę.Niemogęsięzgodzić,by
twojatajemni-czaniechęćdospojrzenianawłasnyzegarekiokazywaniewmejobecności
bezżadnegowytłumaczeniaprzykrychuczuć,któresąmiobceiktóreniepowinnymnie
obchodzić,byłowłaściwymzachowaniem.
NatęśmiesznąprzemowęBartinenieudzieliłmiodrazuodpowiedzi,usiadłjedyniei
utkwiłpoważnespojrzeniewogniunakominku.Wobawie,żegoobraziłem,miałem
właśnieprzeprosićgoipoprosić,byniemyślałjużotymwięcej,gdy,spojrzawszymi
spokojnieprostowoczy,począłmówić:
—Mójdrogichłopcze,twojeswobodnezachowanieniemaskujewcaleobrzydliwego
zuchwalstwatwegożądania;naszczęściejednakpostanowiłemjużpowiedziećcito,co
chciałbyświedzieć,inawetwszelkiedowodyztwejstrony,iżniejesteśtegogodzien,nie
zmieniąmegopostanowienia.Proszę,byśzechciałsłuchaćuważnie,adowieszsię
wszystkiegootejsprawie.
—Tenzegarek—rzekł—pozostawałwmojejrodzinieprzeztrzypokolenia,nim
przypadłmiwudziale.Pierwotnymjegowłaścicielem,dlaktóregozostałwykonany,był
mójprapradziad,BramwellOlcottBartine,bogatyplantatorzkolonialnejWirginiioraz
takzago-rzałytorys,żespędzałbezsennenocestarającsięobmyślaćcoraztonowe
przekleństwapodadresempanaWashingtona,jakrównieżnowemetodywspółudziałuw
spiskunarzeczdobregokrólaJerzego.Pewnegorazuówzacnygentlemanmiał
nieszczęścieoddaćdlaowejsprawyusługęwielkiejwagi,któraniezostałauznanaza
praworządnąprzeztych,którzyponieśliztejprzyczynystraty.Nieważne,cotobyło,dość
żejednązpomniejszychkonsekwencjibyłoaresztowaniepewnejnocywjegowłasnym
domumegoznakomitegoprzodkaprzezgrupęrebeliantówpanaWashingtona.Pozwolono
mupożegnaćsięztonącąwełzachrodziną,ana-stępniewymaszerowanoznimw
ciemność,którapochłonęłagonazawsze.Nigdynieznaleziononawetśladukluczado
tajemnicyjegolosu.Powojnieaninajgorliwszeposzukiwania,aniofertawielkiejnagrody
niedoprowadziłydoznalezieniaporywaczyczyodkryciajakiegokolwiekfaktu
dotyczącegojegozniknięcia.Zniknąłikoniecnatym.
CośwzachowaniuBartine’a,czegonieznalazłemwjegosłowach—trudnomiokre-
ślić,cotobyło—skłoniłomniedozapytaniago:
—Jakijesttwójpoglądnatęsprawę—czytobyłosprawiedliwe?
—Mójpoglądwtejsprawie—wybuchnąłuderzajączaciśniętąpięściąwstół,jakgdyby
działosiętowmiejscupublicznymprzygrzewkościzszubrawcami—mojezdaniejest
takie,żebyłotoszczególnienikczemnemorderstwodokonaneprzeztegoprzeklętego
zdrajcęWashingtonaijegoobszarpanychbuntowników!
Przezkilkaminutżadenznassięnieodezwał:Bartinestarałsięopanować,ajaczeka-
łem.Wreszciespytałem:
—Czytojużwszystko?
—Nie;jestjeszczecoś.Wkilkatygodnipoaresztowaniumojegoprapradziadaznaleziono
jegozegareknagankuprzydrzwiachfrontowychjegodomu.Owiniętybyłwarkusz
papierulistowegoznazwiskiemRupertaBartine’a,jegojedynegosyna,amojegodziadka.
Noszęterazówzegarek.
Bartineumilkł.Jegozazwyczajniespokojneczarneoczypatrzyłynieruchomonapaleni-
skowapunkcikiczerwonegoświatłaodbitegoodżarzącychsięwęgielkówlśniływjego
źreni-cach.Zdawałosię,żezapomniałomejobecności.Nagłytrzaskgałęzidrzewa
stojącegozaoknamiinieomaljednoczesnebębnieniedeszczuoszybyprzywróciłymu
świadomośćtego,gdziesięznajduje.Rozpętałasięburzazapowiedzianapojedynczym,
gwałtownympodmu-chemwiatruipoparusekundachdałsięwyraźniesłyszeć
jednostajnypluskwodynachodniku.Właściwieniewiem,czemuotymwspominam,
wydajesięjednak,żemiałotopewneznaczenieizwiązekzowąopowieścią,czego
obecnieniejestemwstanieokreślić.Wkażdymrazieprzyczyniłosiętodowytworzenia
poważnego,nieomaluroczystegonastroju.Bartinepodjąłsweopowiadanie:
—Żywięjakieśdziwneuczuciewstosunkudotegozegarka—cośwrodzaju
przywiązania;lubięmiećgoprzysobie,choćczęściowozpowodujegowagi,aczęściowo
zprzyczyny,którązarazwyjaśnię,rzadkogonoszę.Przyczynaowajestnastępująca:co
wieczór,gdymamgoprzysobie,czujęniezrozumiałąchęćotworzeniagoispojrzenia
nań,nawetwówczas,gdyniewidzężadnegopowodu,dlaktóregochciałbymznać
dokładnyczas.Gdyjednakulegamowejzachciance,towchwiligdymójwzrokpadana
tarczęzegarka,ogarniamniejakiśtajemniczylęk—przeczuciegrożącegonieszczęścia.
Stajesiętotymtrudniejszedozniesienia,imbliższajestgodzinajedenasta—natym
właśniezegarku,niezależnieodtego,jakajestrzeczywistagodzina.Gdywskazówkiminą
jedenastą,mijarównieżmojachęćspojrzenianazegarek;jestmitojużcałkiemobojętne.
Wówczasmogęspoglądaćnańtakczę-
sto,jaktylkozechcę,bezżadnegowrażenia,taksamojakty,gdypatrzysznaswój
zegarek.
Oczywiścienauczyłemsięniepatrzećnatenzegarekwieczoremprzedjedenastą;nicnie
mo-głobymniedotegoskłonić.Twojenaleganiedzisiejszegowieczoruniecomnie
zdenerwowa-
ło.Czułemsiętak,jakprzypuszczalniemógłbysięczućnarkomanzażywającyopium,gdy
jegotęsknotazaowymspecyficznym,osobliwymrodzajempiekławzmogłabysiędzięki
sprzyjającymokolicznościomiradom.
Awięctakajesttahistoriaiopowiedziałemcijąwinteresietwejbzdurnejnauki;jeśli
jednakjakiegokolwiekjeszczewieczoruspostrzeżesz,żenoszętenprzeklętyzegarek,i
oka-
żeszsięnatylebezmyślny,byspytaćmnieogodzinę,tobardzoprzepraszam,alebędę
zmu-szonynarazićcięnatęprzykrośćizrzucićzeschodów.
Jegodowcipnierozśmieszyłmnie.Spostrzegłem,żeopowiadającoswymzłudzeniustaje
sięznówcokolwiekniespokojny.Zakończyłopowiadanieuśmiechem,którybyłwistocie
grymasem,awjegooczachpojawiłosięcoświęcejniżpoprzedniniepokój;błądził
wzrokiempocałympokojupozorniebezceluiodniosłemwrażenie,żeoczyjego
przybrałydzikiwyraz,takijakinierazobserwujesięwwypadkachobłędu.Byćmożebyła
tojedynieimagi-nacjazmejstrony,wkażdymrazienabrałemwówczasprzekonania,że
mójprzyjacielcierpinaszczególnyiciekawyprzypadekmonomanii.Niepomniejszając,
jaksądzę,serdecznejdlańtroskliwościjakodlaprzyjaciela,począłemuważaćgoza
pacjentadającegomiwielkiemożli-wościkorzystnychdlanaukiobserwacji.Czemużby
nie?Czyżnieopisałswegozłudzeniadladobranauki?Ach,biedak,uczyniłwięcejdla
nauki,niżzdawałsobieztegosprawę:nietylkojegoopowiadanie,leczonsambyłtego
dowodem.Byłbymgoleczył,gdybymmógł,oczywi-
ście,lecznajpierwchciałemzrobićmałedoświadczeniezdziedzinypsychologii—
powiemnawet,żesamóweksperymentmógłbybyćkrokiemnaprzódkujego
wyzdrowieniu.
—Tobardzoszczerzeipoprzyjacielskuztwejstrony,Bartine—powiedziałem
serdecznie—ijestemdoprawdydumnyztwegozaufania.Towszystkojestzpewnością
bardzodziwne.Czyzechciałbyśpokazaćmiówzegarek?
Odpiąłzegarekwrazzłańcuszkiemodkamizelkiipodałmibezsłowa.Kopertabyłaze
złota,bardzogrubaisolidna,osobliwiewygrawerowana.Obejrzałemdokładnietarczęi
spostrzegłszy,żedochodzigodzinadwunasta,otworzyłemkopertęodtyłu;ciekawość
mojąwzbudziławewnętrznakopertazkościsłoniowej,naktórejnamalowanybył
miniaturowyportretowąznakomitąidelikatnątechniką,jakabyłamodnawosiemnastym
stuleciu.
—NaBoga!Cośtakiego!—wykrzyknąłemzuczuciemwielkiejartystycznejsatysfakcji
—wjakiżtosposóbudałocisięznaleźćwykonawcętegoportretu?Myślałem,żemalo-
wanieminiaturnakościsłoniowejjestjuższtukąnieistniejącą.
—To—odpowiedziałzpoważnymuśmiechem—niejestemja;jesttomójprapradziad,
śp.BramwellOlcottBartine,Esquire,zWirginii.Byłwówczasmłody—takmniejwięcej
wmoimwieku.Mówią,żeportretjestdomniepodobny;czytyteżtakuważasz?
—Czyjestdociebiepodobny?Ależtak!Zwyjątkiemstroju,który,jaksiędomyślam,
włożyłeśwdowódszacunkudlasztuki—lubdlavraisemblance,jakbympowiedział—i
brakuwąsówtenportretjesttwoimwizerunkiemwkażdymrysietwarzy,wkażdejliniii
wyrazie.
Potychsłowachobajzamilkliśmy.Bartinewziąłksiążkęzestołuipocząłczytać.
Słyszałemnieustannypluskdeszczuzaoknami.Odczasudoczasudochodziłydomych
uszuszybkiekrokinachodnikach;jedenrazwydałomisię,żepowolniejszeciężkie
stąpanieucichłopodmymidrzwiami—policjant,pomyślałem,szukającyschronieniaw
progudomu.
Gałęziedrzewuderzałyznaczącooszyby,proszącjakgdybyopozwoleniewejścia.
Zapamię-
tałemtowszystkoprzezowedługielatamądrzejszego,poważniejszegożycia.
Widząc,żenamnieniepatrzy,wziąłemstaroświeckikluczykdyndającyułańcuszkai
szybkocofnąłemwskazówkizegarkaopełnągodzinę;następniezamknąwszykopertę
poda-
łemBartine’owijegowłasnośćistwierdziłem,żenapowrótumieściłzegareknadawnym
miejscuprzykamizelce.
—Zdajesię,żepowiedziałeś—zacząłemzudanąbeztroską—iżpogodziniejedenastej
widoktarczyjużnaciebieniedziała.Ponieważdochodzidwunasta—rzekłem
spojrzawszynawłasnyczasomierz—może,jeślinieweźmieszmizazłechęci
przekonaniasięoprawdziwościtwychsłów,możespojrzałbyśteraznaswójzegarek.
Uśmiechnąłsiędobrodusznie,wyciągnąłponowniezegarek,otworzyłgoiwtejsamej
chwilizerwałsięnanogizkrzykiem,któregoniebiosaniebyłyłaskawepozwolićmi
zapomnieć!Oczyjego,uderzającoczarneprzezkontrastzbladościątwarzy,utkwione
byływzegarku,któryściskałkurczowowobudłoniach.Przezczasjakiśstałtakbez
ruchu,niewydo-bywszyzsiebieżadnegodźwięku;pochwiligłosem,któregonigdybym
niepoznał,krzyknął:
—Niechciędiabliwezmą!Jestzadwieminutyjedenasta!
Niebyłemnieprzygotowanynapodobnywybuch,odpowiedziałemwięcdośćspokojnie,
niewstajączmiejsca:
—Przepraszamcię;musiałemźleodczytaćgodzinęnatwymzegarku,gdynastawiałem
swójwedługniego.
Zamknąłkopertęzostrymtrzaskiemiwłożyłzegarekdokieszeni.Spojrzałnamniei
zrobiłwysiłek,bysięuśmiechnąć,leczdolnawargamuzadrgałaiwydawałosię,żenie
możezamknąćust.Ręcerównieżmusiętrzęsłyiwsunąłje,zaciśnięte,wkieszenie
surduta.Dzielnyduchwyraźniestarałsięzapanowaćnadbojaźliwymciałem.Wysiłekbył
jednakzbytwielki;począłsięsłaniać,jakgdybymiałzawrótgłowy,inimzdążyłem
zerwaćsięzkrzesła,bygopodtrzymać,nogiugięłysiępodnim,pochyliłsięniezdarnie
doprzoduiupadłnatwarz.Podskoczyłem,bypomócmuwstać,leczJohnBartinewstanie
dopierowówczas,gdyimywszyscypowstaniemy.
Badaniepostmortemniczegoniewykryło;wszystkieorganamiałnormalneizdrowe.
Kiedyjednakciałoprzygotowanodopogrzebu,spostrzeżono,żewokółszyiwystąpiła
lekkaciemnapręga;wkażdymraziezapewniałomnieotymkilkaosób,któretwierdziły,
iżjąwidziały;codomnie,niemogępowiedzieć,czybyłotoprawdą.
Niemogęrównieżokreślićgranicprawadziedziczności.Niewiem,czywświecieducha
uczucielubsentymentniemogłobyprzeżyćserca,którebyłotychuczućsiedzibą,iszukać
możliwościujawnieniasięwżyciukrewnegowinnymstuleciu.Zpewnością,gdybym
miałsnućdomysłycodolosuBramwellaOlcottaBartine’a,wyobraziłbymsobie,żezostał
powieszonyojedenastejwieczoremiżeudzielonomukilkugodzinnaprzygotowaniesię
dotejwielkiejzmiany.
CodoJohnaBartine’a,megoprzyjacielaprzezdługielataipacjentaprzezpięćminut,a
—niechmiBógwybaczy!—mejofiarynawieczność,niemamjużnicwięcejdo
powiedzenia.Zostałpochowanyijegozegarekrazemznim—dopilnowałemtego.
NiechajBógpozwoliodpoczywaćjegoduszywraju,jakrównieżduszyjegoprzodkaz
Wirginii,jeślibyłytowistociedwiedusze.
MieszkaniecCarcosy
„Istniejąróżnorodnerodzajeśmierci—wniektórychwypadkachciałopozostaje;w
innychznikaonocałkowiciewrazzduszą.Tozdarzasięzwykletylkonaodludziu(taka
jestwolaboża),amy,niewidząckońca,powiadamy,żeczłowiekprzepadłlubudałsię
wdługą
podróż—coistotnieuczynił;jednakżezdarzasiętonieraznaoczachwielu,jakwskazują
liczneświadectwa.Zdarzasiętakże,jakstwierdzono,żeduszaumiera,gdytymczasem
ciałopozostajekrzepkiejeszczeprzezwielelat.Czasem,jakpotwierdzajątowiarygodne
fakty,zamieraonawrazzciałem,leczpopewnymczasieodradzasięznowuwtymże
samymmiejscu,gdzieciałouległorozkładowi”.
ZadumanynadtymiotosłowamiHaliego(niechmuBógdawieczneodpoczywanie)i
zastanawiającsięnadichpełnymznaczeniemjakktoś,ktootrzymawszywiadomość,
wciążżywiwątpliwości,czyniekryjesięabyzaniącoświęcejjeszczeprócztego,cojuż
samdostrzegł,niezwracałemuwagi,dokądmnienoginiosą,póty,pókinagłypowiew
chłodnegowiatruprostowtwarznieprzywróciłmipoczuciarzeczywistości.Stwierdziłem
zezdumieniem,żewszystkowokółwydajesięobce.Zewszechstronrozciągałasię
smutnaiopustosza-
łarówninapokrytamocnowybujałą,suchątrawą,któraszeleściłaiświstałanajesiennym
wietrze,podsuwającBógwiejakieniezrozumiałeiniepokojąceskojarzenia.
Gdzieniegdzieponadtrawamisterczałyciemnozabarwione,oosobliwychkształtach
skały,którezdałysięporozumiewaćmiędzysobąiwymieniaćnieprzyjemnespojrzenia,
jakgdybypodnosiłygłowychcącbyćświadkamizakończeniajakiegośprzewidzianego
przezsiebiewydarzenia.Kilkarozłupanychpiorunemdrzewwyłaniałosiętuiówdzie
niczymprzywódcywowejwrogiejzmowiemilczącegowyczekiwania.
Musibyćjużpełniadnia,pomyślałem,choćniewidziałemsłońca;imimoiżczułemostre
ichłodnepowietrze,świadomośćtegofaktuodbierałembardziejrozumemniżzmysłami
—niedoznawałemprzykrychuczuć.Ponadcałymtymsmętnymkrajobrazemwisiał
balda-chimciężkichołowianychchmurniczymwidomaklątwa.Wtymwszystkimtkwiła
groźbaizapowiedźniebezpieczeństwa—złyomen,zwiastunzguby.Niebyłoanijednego
ptaka,zwierzęciaczyowada.Wiatrzawodziłwnagichkonarachobumarłychdrzew,a
zszarzałatrawaskłaniałasiękuziemi,byszeptaćjejswąprzerażającątajemnicę;
wszelakożadeninnydźwiękniruchnieprzerwałstraszliwegospokojuowegoposępnego
miejsca.
Dostrzegłemwtrawachsporąilośćzniszczonychupływemczasuizmiennąpogodą
kamieni,najwyraźniejobrobionychnarzędziami.Byłypotrzaskane,porosłemchemina
pół
zakopanewziemi.Niektóreleżałynapłask,innepochylałysiępodrozmaitymkątem,
żadenniestałpionowo.Byłytonajwyraźniejnagrobki,choćsamemogiłyjużnieistniały,
aniwpostacikopców,anidołów;upływającyczaszrównałwszystko.Zrzadka
rozrzuconetuiówdziemasywniejszebryłykamieniawskazywałymiejsce,gdzieongiś
okazałygrobowieclubwspaniałypomnikrzucałsłabewyzwanieczasowiniosącemu
zapomnienie.Takstarezdałysiębyćowerelikty,teśladypychyludzkiejipamiątkiuczuć
przywiązaniaipobożności,taksponie-wierane,zniszczoneizbrukane—takzaniedbane,
opuszczone,zapomnianebyłotomiejsce,żeniemogłemoprzećsięmyśli,iżjestem
odkrywcącmentarzyskajakiegośprehistorycznegoludu,któregonawetnazwadawno
zginęła.
Przepełnionytymirefleksjami,przezpewienczasniedbałemoto,jakiemogąbyćna-
stępstwamychwłasnychprzeżyć,niebawemjednakzadałemsobiepytanie:„Jaksiętu
znalazłem?”Pochwilizastanowieniawszystkowydałomisięoczywisteirównocześnie
wyjaśnione,leczosobliwycharakter,jakimojawyobraźnianadaławszystkiemu,co
widziałemlubsłyszałem,byłdośćniepokojący.Byłemchory.Wówczasprzypomniałem
sobie,żeleżałemzło-
żonynagłągorączką;mojarodzinamówiłami,iżwnapadachmajaczeniagłośnym
krzykiemdomagałemsięwolnościiświeżegopowietrzaiżetrzymanomniewłóżku,by
zapobiecucieczcezdomu.Azatemzwiodłemczujnośćmychopiekunówi
przywędrowałemtutaj,idącdo…dokąd?Niemogłemsiędomyśleć.Bezsprzecznie
znajdowałemsięwznacznejodległo-
ściodmiasta,wktórymmieszkałem—wiekowegoisłynnegomiastaCarcosa.
Nigdzieniebyłowidaćanisłychaćoznakludzkiegożycia;aniulatującegodymu,ani
szczekaniapsa,rykubydłaczykrzykówdzieciprzyzabawie—nic,tylkoposępne
cmenta-rzyskoitennastrójtajemnicyigrozy,jakiwytworzyłmójrozstrojonyumysł.
Czyżniezbliżasięprzypadkiemponownyatakmajaczenia,tugdziejestempozbawiony
wszelkiejludzkiejpomocy?Czyżtowszystkoniejestlitylkozłudą,wytworemmego
szaleństwa?Począłemgłośnowzywaćpoimieniumeżonyisynów,wyciągnąłemręcew
poszukiwaniuich,mimoiższedłemwśródrozkruszonychkamieniizwiędłychtraw.
Jakiśodgłoszamymiplecamikazałmisięodwrócić.Zbliżałosiędzikiezwierzę—ryś.
Przemknęłamiprzezgłowęmyśl:„Jeślizałamięsiętunatymbezludziu…jeśligorączka
wró-
ciistracęsiły,tenzwierzrzucimisiędogardła”.Skoczyłemzkrzykiemdoprzodu.
Zwierzęspokojnieprzebiegłoobokmnie,dosłowniewzasięgumejręki,izniknęłoza
skalnymwystę-
pem.
Wchwilępóźniejujrzałemgłowęjakiegośmężczyznywychylającegosięznadziemiw
niewielkiejodemnieodległości.Człowiekówwchodziłnaodleglejszezboczeniskiego
wzgórza,któregogrzbietprawienieodróżniałsięodresztyrówniny.Niebawemcałajego
postaćukazałasięnatleszarejchmury.Byłnapółnagi,napółodzianywskóry.Włosy
miał
rozczochrane,brodędługąizmierzwioną.Wjednejręcedzierżyłłukistrzałę;wdrugiej
niósł
płonącąpochodnię,pozostawiającądługąsmugęczarnegodymu.Szedłwolnoiostrożnie,
jakgdybyobawiającsię,żewpadniedojakiejśotwartejmogiłyukrytejwwysokiejtrawie.
Owaosobliwazjawawzbudziłamojezdumienie,lecznieniepokój;obrałemtakikierunek,
jakipozwalałmizastąpićmudrogę,ipozdrowiłemgozwykłymisłowy:„NiechBógma
cięwswo-jejopiece”.
Człowiekniezwróciłnamnieuwagianiniezwolniłkroku.
—Zacnyczłowieku—ciągnąłem—jestemchoryizabłądziłem.Pokażmi,zaklinamcię,
drogędoCarcosy.
Mężczyznająłniespodziewanieśpiewaćjakąśbarbarzyńskąpieśńwnieznanymjęzyku,
minąłmnieioddaliłsię.
Sowanakonarzespróchniałegodrzewazahukałasmętnie,ainnaodpowiedziałajejtym
samymzoddali.Spojrzawszykugórze,zobaczyłempoprzeznagłerozdarciewchmurach
AldebaranaiHiady.Wszystkowskazywało,żebyłanoc—ryś,człowiekzpochodnią,
sowa.
Ajednakjawidziałem—widziałemnawetgwiazdynajasnymniebie.Jawidziałem,lecz
jaksięokazało,mojejosobyaniniewidziano,aniniesłyszano.Podjakimżestraszliwym
urokiemsięznajdowałem!
Przysiadłemnakorzeniuwielkiegodrzewa,bypoważniezastanowićsię,comiwypada
uczynić.Wto,żebyłemobłąkany,niemogłemdłużejwątpić,dostrzegałemjednakże
pewnąpodstawę,pozwalającąniecopodważyćowoprzekonanie.Niemiałemnawetśladu
gorączki,aprzytymodczuwałemrześkośćienergięcałkiemmidotądnieznane—
miałempoczuciepsychicznegoifizycznegouniesienia.Mojezmysłyzdałysiębyćw
pogotowiu,odczuwałempowietrzejakociężkąmaterię,słyszałemciszę.
Potężnykorzeńolbrzymiegodrzewa,októregopieńsięopierałemsiedząc,uwięziłw
swychobjęciachpłytkękamienną;częśćowejpłytkiwsuwałasięwzakamarkiinnego
korzenia,kamieńprzetobyłczęściowoosłoniętyprzedniszczycielskimdziałaniem
pogody,choćmimotowielceucierpiał.Jegokrawędziebyłystarte,narożnikiwyżarte,
powierzchniagłębo-koporytaiobtłuczona.Połyskliwełupkimikilśniływokółnaziemi
—śladyzniszczenia.
Kamiennatapłytanajwyraźniejoznaczałagrób,zktóregoprzedwiekamiwyrosłodrzewo.
Rozpychającesiękorzeniezawładnęłymogiłąiuwięziłynagrobek.
Nagłypodmuchwiatruzmiótłkilkazeschłychliściigałązekzgórnejczęścilicakamienia.
Ujrzałemwyryteliteryinskrypcjiischyliłemsię,byjeodczytać.Panienawysokościach!
Mojenazwiskoiimięwpełnymbrzmieniu!Datamegourodzenia!Datamejśmierci!
Poziomysnopświatłaopromieniłcałąjednąstronędrzewa,gdywprzerażeniuskoczy-
łemnarównenogi.Słońcewstawałonaróżowymwschodzie.Stałempomiędzydrzewem
aszerokączerwonątarcząsłoneczną—żadencieńnieomroczyłpnia!
Chórwyjącychwilkówpozdrowiłświt.Widziałemjesiedzącenazadach,pojedynczoi
grupami,naszczytachnieregularnychkopcówikurhanówzapełniającychcałypustynny
krajobraz,jakimiałemprzedoczyma,isięgającychażpowidnokrąg.Iwówczaspojąłem,
żejestemwśródruinwiekowegoisłynnegomiastaCarcosa.
TakieotosąfaktyprzekazanemediumBayrollesprzezduchaHoseibaAlaraRobardina.
Nieznajomy
Jakiśmężczyznawyłoniłsięzciemnościiwszedłszywniewielkikrągświatławokół
dogasającegoobozowegoogniska,usiadłnagłazieskalnym.
—Niewypierwsiprzeszukujecietęokolicę.
Niktniezaprzeczyłtemustwierdzeniu;onsambyłżywymdowodemowejprawdy,
albowiemnienależałdonaszejwyprawyimusiałprzebywaćcałytenczaswpobliżu
naszegoobozu.Ponadtomusiałmiećtowarzyszyniedalekostąd;niebyłotomiejsce
odpowiedniedosamotnegozamieszkiwaniaczypodróżowania.Przezponadtydzień
widywaliśmy,próczsamychsiebieinaszychzwierząt,jedynietakieżyweistoty,jak
grzechotnikiirogateropuchy.
NapustyniArizonyniemożnadłuższyczaswspółistniećztakimitylkostworzeniamijak
te:trzebamiećzwierzętajuczne,zapasy,broń—„ekwipunek”.Awszystkotowymaga
współ-
towarzyszy.Byćmożeniepewnośćcodotego,jakiegopokrojuludźmiokazaćsięmogą
towarzyszeowegobezceremonialnegonieznajomego,jakrównieżcośwjegosłowach,co
zabrzmiałojakwyzwanie,stałosięprzyczynątego,żekażdyznas,całepółtuzina
„gentlemenów—poszukiwaczyprzygód”usiadłoipołożyłorękęnabroni—gest
oznaczającywowymczasieimiejscutaktykęwyczekiwania.Nieznajomyniezwróciłna
tonajmniejszejuwagiipocząłznówmówićtymsamympowolnym,niezmiennie
monotonnymgłosem,którymwypowiedziałpierwszezdanie:
—PrzedtrzydziestomalatyRamonGallegos,WilliamShaw,GeorgeW.KentiBerry
Davis,wszyscyzTucson,przebyligórySantaCatalinaiudalisięnazachód,takdokładnie
nazachód,jaktylkonatopozwalałakonfiguracjaterenu.Poszukiwaliśmyzłotai
zamiaremnaszymbyło,jeśliniczegonieznajdziemy,przeprawićsięprzezRzekęGilaw
którymśmiejscuwpobliżuWielkiegoZakola,gdziejakwnioskowaliśmy,leżałajakaś
osada.Mieliśmydobrewyposażenie,leczżadnegoprzewodnika—bylijedynieRamon
Gallegos,WilliamShaw,GeorgeW.KentiBerryDavis.
Mężczyznapowtórzyłowenazwiskawolnoiwyraźnie,jakgdybychcącwryćjewpamięć
słuchaczy;wszyscybaczniegoterazobserwowali,aczkolwiekzmniejsząjużuwagą,
wypatrującjegotowarzyszyprzyczajonychprawdopodobniegdzieśwciemności,która
zdawałasięzamykaćwokółnasniczymczarnaściana;wsposobiebyciaowegohistoryka
zwłasnejwolinicniewskazywałonanieprzyjaznezamiary.Zachowywałsięraczejjak
nieszkodliwyszaleniec,aniewróg.Owakrainaniebyłanamnatylenieznana,abyśmy
niewiedzieli,żeuwielumieszkańcówrówninsamotneżycieczęstorozwijadziwactwaw
zachowaniuichara-kterze,niezawszełatwodającesięodróżnićodzaburzeń
umysłowych.Człowiekjestjakdrzewo:wlesieswychbliźnichrośnietakprosto,jaktylko
natopozwalagatunkowaiindy-widualnanatura;samnaotwartejprzestrzeni,ulega
deformującymsiłomiszkodliwemudzia-
łaniuotoczenia.Takieitympodobnemyślizaprzątałymigłowę,gdyobserwowałem
owegonieznajomegospodrondakapeluszanasuniętegogłębokonaoczy,byuchronićje
przedblaskiemogniska.Facetniespełnarozumu,niewątpliwie,leczcóżonmożeturobić
wsamymsercupustyni?
Podjąwszysięopowiedzeniatejhistoriichciałbymmócopisaćpowierzchownośćowego
człowieka;byłobytocałkiemnaturalne.Niestety,muszęstwierdzić,cojestdośćosobliwe,
żeniejestemwstanietegouczynićzcałąodpowiedzialnością,albowiemniecopóźniej
nieznalazłysięwśródnaschoćbydwieosoby,którezgodziłybysięzesobącodojego
ubioruiwy-glądu;awszelkiepróbysprecyzowaniamoichwłasnychwrażeńzawodzą
mnie.Każdypotrafiopowiedziećjakąśhistorię;gawędzeniejestjednązpodstawowych
zdolnościrodzajuludzkiego.Jednakżeumiejętnośćopisywaniajestdaremniebios.
Niktnieprzerwałmilczenia,wobecczegonaszgośćmówiłdalej:
—Tenkrajniebyłwówczastym,czymjestteraz.NiebyłożadnejfarmymiędzyRzeką
GilaaZatoką.Wgórachspotykałosięgdzieniegdzietrochęzwierzyny,awpobliżunieli-
cznychwyschniętychnieomalkorytrzecznychznajdowałosiędośćtrawy,bynasze
zwierzętanieprzymierałygłodem.Gdybyśmymielityleszczęścia,byniespotkaćIndian,
moglibyśmysięprzedostać.Jednakżenimupłynąłtydzień,celwyprawyzmieniłsię—nie
odkryciebogactwa,leczutrzymaniesięprzyżyciustałosięnaszymjedynymzadaniem.
Zaszliśmyzbytdaleko,bywracać,albowiemto,cobyłoprzednami,niemogłojużbyć
gorszeodtego,copozostawiliśmyzasobą;azatemposuwaliśmysiękonnonaprzód,jadąc
nocą,byuniknąćspotkaniazIndianamiinieznośnegoupału,awednieukrywającsię
najlepiej,jakpotrafili-
śmy.Nieraz,wyczerpawszyzapasdziczyznyiopróżniwszynaszebeczułki,całymidniami
żyliśmybezjedzeniaipicia;czasemjakaśkałużawwyschniętymkorycierzekilubpłytka
sadzawkanadniejakiegośarroyo*natylewzmocniłanaszesiłyfizyczneipsychiczne,że
byliśmywstanieupolowaćkilkasztukztychdzikichzwierząt,którerównieżusiłowały
ugasićpragnienie.Niekiedybyłtoniedźwiedź,czasemantylopa,kojot,kuguar—coBóg
dał;wszystkobyłopożywieniem.
Pewnegoranka,gdyjechaliśmyskrajemjakiegośpasmagórwposzukiwaniudogodne-go
przejścia,zaatakowałanaszgrajaApaczów,ciągnącychnaszymtropemwgóręwąwozu
—
toniedalekostąd.Wiedząc,żemająprzewagęliczebnąnadnamidziesięciudojednego,
nie
*źródełka.
podjęliżadnychzeswychzwykłychtchórzliwychśrodkówostrożności,leczuderzylina
naswpełnymgalopie,strzelająciwrzeszcząc.Owalceniebyłomowy:popędzaliśmy
naszewy-czerpanezwierzętawgóręwąwozudopóty,dopókimogłyznaleźćoparciedla
kopyt,poczymzeskoczyliśmyzsiodełiskierowaliśmysiękuchaparral*najednymze
zboczy,pozostawiająccałynaszekwipunekwrogowi.Zatrzymaliśmysobiejednak
strzelby,wszyscy—RamonGallegos,WilliamShaw,GeorgeW.KentiBerryDavis.
—Wciążtasamakompania—podchwyciłdowcipniśznaszejwyprawy.Pochodziłonze
Wschoduiobcemubyłyzasadygrzecznościwstosunkachtowarzyskich.Uciszyłgogest
naganyzestronydowódcynaszejwyprawy,anieznajomypodjąłnanowoswąopowieść:
—Dzicyrównieżpozsiadalizkoni,aniektórzyznichpobiegliwgóręwąwozupoza
miejsce,wktórymzeńwyszliśmy,odcinającnamdrogęodwrotuizmuszającnasdo
wspina-niasięnazboczegóry.Niestety,chaparralrozciągałsięjedynienaniewielkiej
powierzchnistokuiwyszedłszynaotwartąprzestrzeńpowyżejdostaliśmysiępodobstrzał
tuzinastrzelb;jednakżeApaczewpośpiechustrzelająkiepskoiBógzrządził,żeżadenz
nasniepoległ.W
odległościdwudziestujardówwgóręzbocza,pozaskrajemzarośliwyrastałypionowe
skały,wktórychdokładnienaprzeciwkonaswidniaławąskaszczelina.Wbiegliśmydo
niej.Znale-
źliśmysięwpieczarzewielkościąodpowiadającejprzeciętnejizbiemieszkalnej.Tam
chwilowobyliśmybezpieczni:jedenczłowiekzkarabinemautomatycznymmógłsam
skuteczniebronićwejściaprzedwszystkimiApaczamiwcałymkraju.Leczprzedgłodem
ipragnieniemniebyłoobrony.Naodwadzenamniezbywało,nadziejajednakbyłajuż
tylkowspomnie-niem.
NiewidzieliśmyjużpotemanijednegozowychIndian,leczwiedzieliśmy,sądzącpo
dymieiblaskuichogniskwwąwozie,żedzieńinocczuwająnaskrajuzaroślizbronią
gotowądostrzału;wiedzieliśmy,żejeśliwyjdziemynaotwartąprzestrzeń,żadenznasnie
zdążyzrobićnawettrzechkroków.Wytrzymaliśmytrzydni,czuwającnazmianę,lecz
potemnaszecierpieniestałosięniedozniesienia.Wówczas—byłotorankiemczwartego
dnia—RamonGallegosrzekł:
—Señores,niewielewiemodobrymBoguaniotym,comujestmiłe.Żyłemdotądbez
religiiinieznamtej,którajestwaszą.Wybaczciemi,señores,jeśliwasgorszę,aledla
mnienadszedłczas,byubićzwierzynęApacza.
Ukląkłnaskalistymklepiskugrotyiprzytknąłpistoletdoskroni.—MadredeDios—
rzekł—otoprzybywaduszaRamonaGallegosa.
Itakotoopuściłnas—WilliamaShawa,George’aW.KentaiBerry’egoDavisa.
Jabyłemdowódcąwyprawyiwinienembyłprzemówić.
—Byłondzielnymczłowiekiem—rzekłem—wiedział,kiedyumrzećijak.Rzeczą
niedorzecznąjestoszalećzpragnieniaipolecpodkulamiApaczówlubbyćodartym
żywcemzeskóry—towzłymguście.PołączmysięzRamonemGallegosem.
—Słusznie—rzekłWilliamShaw.
—Słusznie—rzekłGeorgeW.Kent.
UłożyłemprostociałoRamonaGallegosaiprzykryłemmutwarzchustką.Wówczas
WilliamShawrzekł:
—Chciałbymtakwyglądać…przezjakiśczas.
GeorgeW.Kentpowiedział,żerównieżmatakieżyczenie.
—Taksięstanie—rzekłem—czerwonediabłypoczekająsobietydzień.WilliamieShaw
iGeorgeW.Kencie,zbliżciesięiprzyklęknijcie.
Uczynilitak,ajastanąłemprzednimi.
—WszechmocnyBoże,Ojczenasz—rzekłem.
—WszechmocnyBoże,Ojczenasz—rzekłWilliamShaw.
*laskowidębowemu.
—WszechmocnyBoże,Ojczenasz—rzekłGeorgeW.Kent.
—Odpuśćnamgrzechynasze—rzekłem.
—Odpuśćnamgrzechynasze—rzekli.
—Iprzyjmijduszenasze.
—Amen!
—Amen!
UłożyłemichobokRamonaGallegosaiprzykryłemimtwarze.
Powstałonagłeporuszeniepoprzeciwnejstronieobozowegoogniska:jedenzczłonków
naszejwyprawyskoczyłnarównenogizpistoletemwdłoni.
—Aty!—wrzasnął—tyośmieliłeśsięuciec?Ośmielaszsiężyć?Tytchórzliwypsie,
wyślęciętam,gdzietyichwysłałeś,nawetjeślibymmiałzatowisieć!
Lecznaszdowódcaprzyskoczyłdońniczympanteraichwyciłgozaprzegubręki.—
Schowajto,SamieYountseyu,schowajto!
Wszyscyzerwaliśmysięnanogi—zwyjątkiemnieznajomego,którysiedziałnieporu-
szonyinajwyraźniejniezważałnato,cosięwokółniegodziało.Ktośinnychwycił
Yount-seyazadrugieramię.
—Kapitanie—powiedziałem—tusięcośniezgadza.Tenczłowiekjestalboobłąka-ny,
albozwykłymkłamcą—poprostunajzwyklejszym,pospolitymkłamcą,którego
Yountseyniemapotrzebyzabijać.Jeślitenczłowieknależałdotamtejwyprawy,liczyłaby
onapię-
ciuczłonków,zktórychjednego—prawdopodobniesiebiesamego—niewymienił.
—Tak—przytaknąłdowódcauwalniajączapaleńca,któryusiadł—jesttamcoś…
niezwykłego.Przedlatyuwejściadoowejgrotyznalezionoczteryciałabiałych,
oskalpowaneibestialskookaleczone.Sątampochowane;widziałemgroby.Wszyscyjutro
jezobaczymy.
Obcyprzybyszwstałiwydałnamsiębardzowysokiwblaskudogasającegoognia,któ-
ryzapomnieliśmypodsycaćprzysłuchującsięzzapartymtchemopowieściowego
nieznajomego.
—Byłoczterech—rzekł—RamonGallegos,WilliamShaw,GeorgeW.KentiBerry
Davis.
Poowymwielokrotniejużpowtórzonymapeluzmarłychodszedłwciemnośćinie
ujrzeliśmygonigdywięcej.
Wtejsamejchwilijedenznaszych,którypełniłwartę,wpadłmiędzynasniecopodnie-
cony,zkarabinemwręku.
—Kapitanie—rzekł—przezostatniepółgodzinytrzechludzistałotamnamesa.—
Wskazałwkierunkuobranymprzeznieznajomego.—Widziałemichwyraźnie,gdyż
świeciksiężyc,aleponieważniemielibroni,ajatrzymałemichnamuszce,uważałem,że
donichnależyzrobićpierwszykrok.Niezrobiliżadnego,aleniechtodiabli!
Zdenerwowalimnie.
—Wracajnaposterunekizostańtam,dopókiichznowunieujrzysz—rzekłdowódca.
—Resztakłaśćsięnapowrót,bojaknie,todamkopniakaipowrzucamwaswszystkich
doognia.
Wartownikposłusznieoddaliłsięklnącpodnoseminiepowrócił.Gdyukładaliśmysobie
koce,porywczyYountseyspytał:
—Przepraszam,kapitanie,zakogo,dodiaska,ichpanwziął?
—ZaRamonaGallegosa,WilliamaShawaiGeorge’aW.Kenta.
—AcozBerryDavisem?Powinienembyłgozastrzelić.
—Całkiemzbyteczne;niemógłbyśuśmiercićgobardziej.Idźspać.
Posłowie
Niejesttoautor,któryprzynosiczytelnikowipokrzepienieserc.Pojegolekturzenie
odnajduje-mysięwświeciebezpiecznymipewniejszym,nieodsłaniająsięprzednami
ukrytezrębyładuiporządkukosmicznego,dającpoczuciepewnościiwskazując
niezachwianeregułypostępowania.
Otoiczas,iprzestrzeńprzestająnaschronić.Wszystkojestbowiemwszechobecne.
Pragniemywprawdziezmartwychwstaniaumarłych,alemożesilniejpragniemyich
pogrzebać.Pragniemy,abyodeszliinienawiedzalinaswięcej,abyprzeszłośćniewracała
iniestraszyłanasswoimkrwawymwidmem.AleBierceodmawianamtegoprawa.Nie
udajesięodgrodzićbezpiecznymmuremodtego,cowydarzyłosięwprzeszłości.Czas,
miastunicestwiaćrzeczyminione,odsuwa,odkładajetylkowinnąwarstwę
rzeczywistościipozwalaimstamtądwracać,abybudziłyprzerażenieżyjących.Takwraca
śmierćpowieszonegodziadkaJohnaBartine’a,jakgdybyzamkniętawjegozegarku,tak
wracamorderstwoJanetMcGregorwnapółrozwalonejchatce,wktórejpowielulatach
nocujenarrator.
Przeszłościniedasięzabić,jestnieśmiertelna,niesposóbsięodniejuwolnić,prześladuje
nasbezkońca,czasbowiemniejestlinearny,jestgromadzeniem,niezaśunicestwianiem;
żyjemywatmosferzegęstejodwibracjiminionychzdarzeń,wszystkojestwspółobecne.
Zresztąnietylkoprzeszłość,aleiprzyszłość.Niemajednakżadnejpociechywtej
nieśmiertelności.Albowiemwynikazniejtylkoto,żeduszącarękagrozynigdynie
opadnieznaszegogardła,żebólrazzadanypowtarzasięwiecznie,jegokrzyknigdynie
umilknie,żadnąekspiacjąnieuciszony,żadnąofiarąnieprzebłagany.
Wszystkiereligieświatawierząwekspiację,wzadośćuczynienie,wmożliwość
przywrócenianaru-szonegoprzezzbrodnięładuetycznegokosmosu.DlaBierce’aowo
przywrócenieładu,raznaruszo-nego,niewydajesięmożliwe.Tocorazzranione,nigdy
nieprzestaniekrwawić,stądpowtarzalnośćnieubłaganatychsamychgestów,tychsamych
zbrodni,odktórychwiemy,żenieuwolnimysięnigdy.
TakRamonGallegos,WilliamShaw,GeorgeW.KentiBerryDavisbędąwieczniekrążyć
wokół
pustejjaskiniwgórachArizony,gdziespotkałaichśmierć.
WTheDevil’sDictionaryBiercepisze,żeduchtozewnętrznyiwidzialnyznak
wewnętrznegostrachu.Duchypojawiającesięwjegoutworachniedająsię
wyegzorcyzmować,powracająsuroweinieubłagane.Nieobiecujeaniprzebaczenia,ani
zapomnienia.Wydaniciemnymsiłom,nigdzienieznajdziemyratunku.Ta
nadprzyrodzonośćpozbawionajestBoga,takjakpóźniejdlanadrealistówdziwność,nie
dającasięobjąćracjonalistycznymiramaminaszegospołecznegoświata,nieodwołujesię
doosobowegoBoga,jestraczejprzejawemabsurdalnościistnienia.Jeślidla
chrześcijaninadziwnyzbiegokolicznościmożewydaćsięznakiemwyższejwoli,owym
„palcemBożym”(piorunspadającynaBalladynęjestznakiemwyższejsprawiedliwości),
totutajniewyrażaonzasadyładu,alepoprostudziwnośćistnieniawymykającąsię
naszymkategoriom,szyderstwoistnienia,drwinębezinteresowną,choćnaszymkosztem,
jakowaśmierćHenry’egoArmstronga,który,pogrzebanyżywcem,odkopanyzostaje
przezstudentówposzukującychtrupówdosekcji,byzginąć,tymrazemdefinitywnie,od
ciosułopatygrabarza.
TwórczośćBierce’aosadzonajestwrealiach„dzikiegozachodu”iKaliforniizdrugiej
połowyzeszłegowieku.Bohateramijegoopowieścibywajączęstosamotnieżyjący
osadnicylubposzukiwaczezłotawędrującydzikimiwąwozamigórwśródutarczekz
Indianami.Takżeżyciemałychmiasteczekiamerykańskiej„middleclass”przyciągajego
uwagę.Alenietylestudiumobyczajów,choćnierazioneznajdująwnim
spostrzegawczegomalarza,czyzgłębianiepsychologiipostaci,motywacjipostępków,
sprężynzbrodni(niewiemy,dlaczegoMantonzamordowałżonęidzieci!)absorbuje
naszegoautora.Opowieścijegoprzenikniętesąobecnościąowejdrugiejrzeczywistości,
przedktórąniemaucieczkiiwybawienia.Askładasięnaniąwszystkoto,cosilnie
doznawane,niewygasanigdy.
Jakgdybynaszeprzeżycia,tenajintensywniejsze,oderwaneodpodmiotu,któryich
doznał,nabieraływłasnegoistnieniaipowracaływieczniejakechonigdyniemilknące.
Niczegoniemożnazapomnieć
—głosiBierce—choćniemusibyćtopamięćjednostkowa,pamiętająścianyikamienie,
wszystkogromadzisięipozostajewtymświecie.SilasDeemerwciążsprzedajewswoim
sklepie,mimożedawnoumarł.Kosmosjestwielkąpamięcią,któraprzechowujewszelkie
ślady,imysamijesteśmywiązkąowychśladów.
Powiedziałem,żeświatBierce’atoświat,wktórymnicnieumiera.Alewiemyjuż,żenie
jesttodobranowina.Wynikabowiemztegotylko,żenigdynieudasięnam
przezwyciężyćprzeszłości,żezawszeciążyćbędzieonananaszejpsychice,żenie
zdołamystworzyćzintegrowanejosobowościpanującejnadprzeżyciami,przeciwnie,
oderwaneodnasuczucia,uzyskującsamodzielnąegzystencję,nieprzestanąnasstraszyć
jawiącsięjakowidma.Jesttoproklamacjazwycięstważywiołunadporządkującązasadą
podmiotu.Niejawładammoimiuczuciami,aleone,wyrwawszysięspodmojejkontroli,
błądząpobezdrożachstraszącnocnychwędrowców.
AmbroseBierceurodziłsięwubogiejrodziniefarmeraw1842r.,zaginąłwczasie
rewolucjiwMeksykuw1913r.Pracowałjakodziennikarz,główniewSanFrancisco;
jegożycierodzinnenieułożyłosięszczęśliwie,starszysynzginałwbójce,młodszyzmarł
wskutekalkoholizmu.
Mógłbybyćuważanyzajednegozprekursorów„czarnejliteratury”naszegowieku.
JanProkop
Spistreści
TajemnicaWąwozuMacargera(TheSecretofMacarger’sGulch)02
Pewnejletniejnocy(OneSummerNight)
06
Nawiedzonadolina(TheHauntedValley)
07
Dzbansyropu(AJugofSirup)
14
HalucynacjeStaleyaFleminga(StaleyFleming’sHallucination)18
Odzyskanatożsamość(AResumedIdentity)
19
Maływłóczęga(ABabyTramp)
23
NocneharcewTrupimWąwozie.Historia,którajestnieprawdziwa(TheNight-Doingsat
„Deadman’s”AStoryThatisUntrue)26
Zaścianą(BeyondtheWall)
30
Psychologiapewnejkatastrofy(APsychologicalShipwreck)36
Środkowypalecprawejnogi(TheMiddleToeoftheRightFoot)38
PogrzebJohnaMortonsona(JohnMortonson’sFuneral)44
Królestwoiluzji(TheRealmoftheUnreal)
45
ZegarekJohnaBartine’a.Historiaopowiedzianaprzezlekarza(JohnBartine’sWatchA
storybyaphysician)
49
MieszkaniecCarcosy(AnInhabitantofCarcosa)
53
Nieznajomy(TheStranger)
55
Posłowie
59