Mikołaj WiśniewskiNie taki Marks straszny…
Z punktu widzenia pracującego w Polsce amerykanisty, dyskusja poświęcona aktualności
marksizmu czy też jego ostatecznej kompromitacji – przybiera zazwyczaj obrót dość kuriozalny.
Wbrew temu bowiem, co niektórzy sugerują, gdy powiadają, że widmo Marksa znowu krąży po
świecie, współczesny marksizm, a właściwie – krytyka kultury wyrastająca z marksistowskich
korzeni, nie jest wcale zjawiskiem „widmowym”.
Wręcz przeciwnie: Marks patronuje całkiem realnemu i poważanemu nurtowi krytycznemu, który
od 50 bez mała lat zajmuje się uczulaniem anglosaskiego czytelnika na subtelne zależności
pomiędzy kulturą (przez duże „K”), a światem bieżących politycznych rozgrywek, ekonomicznych
transformacji i wynikających z nich społecznych konfliktów. Innymi słowy, chodzi tutaj o krytykę
ideologii, a jest to zajęcie jak najbardziej zgodne z „podstawowym obowiązkiem filozofa”, który –
jak pisał Wawrzyniec Rymkiewicz – musi „uczyć ludzi nieufności do tego, co widzą, i do tego, co
mówią”, i oczywiście – dodajmy – tego, co czytają lub co czytać im się każe. Ogólnie rzecz biorąc,
zgadzam się z tezą Rymkiewicza, że radykalne ostrze krytyki pisanej w duchu marksistowskim
sprzyja rozwojowi samoświadomości (filozoficznej, społecznej, historycznej), a w konsekwencji
może prowadzić do ogólnego wzrostu odporności społeczeństw na różnego rodzaju manipulacje –
czy to dokonywane na łamach całkiem poważnych (i poważanych) gazet, czy to płynące z radyja.
Jednocześnie, podobnie jak Rymkiewicz, chętniej odnoszę się do marksistów, którzy nie są
moralistami, lecz ograniczają się do rzetelnej analizy wybranego fenomenu kultury.
Spróbujmy jednak w Polsce powiedzieć, że marksizm, jako metoda krytyczna, nie został wcale
odrzucony przez „zachodnich” intelektualistów, i że cieszą się oni w środowisku uniwersyteckim
dużą estymą, a zaraz usłyszymy zewsząd sarkanie i – jak powiada Norwid – „wymalowane papugi /
Na plafonie – jak długi – / Z dzioba w dziób zawołają: “Socjalizm!”” Nic w tym zresztą dziwnego,
że całym pokoleniom, które zadręczano na studiach teoriami naukowego socjalizmu, a którym
dzisiaj mówi się o zaletach marksistowskiej krytyki literackiej, zaraz przed oczyma staje Gorki i
Żdanow na zjeździe Związku Pisarzy ZSRR w roku 1934. Może się nawet przypomnieć sowiecki
poeta Władimir Kiriłow ze swoim „Spalić Rafaela!”
Sęk w tym, że inspirowani Marksem krytycy anglosascy, chociaż klasyczne teksty kultury
angloamerykańskiej czytają w sposób przewrotny, wcale nie mają zamiaru ich palić, czy wykreślać
z listy lektur. Nie poddają tradycji jakiemuś prymitywnemu, ideowemu redukcjonizmowi. Nie
zajmują się również wychwalaniem Marksa jako „leku na całe zło”, ale raczej identyfikują w jego
dziele momenty filozoficznie płodne: diagnozy, które i dzisiaj mogą pomóc w zrozumieniu
mechanizmów rządzących nowoczesnym, a jak mówią niektórzy – po-nowoczesnym światem.
Dlatego właśnie wydany niedawno po polsku Marshall Berman, w swojej książce Wszystko, co
stałe, rozpływa się w powietrzu, może na nowo przeczytać Manifest komunistyczny, abstrahując od
jego treści rewolucyjnych, ukazując natomiast Marksa jako przenikliwego obserwatora
„doświadczenia nowoczesności”. Sceptycy powiedzą zapewne, że ta próba „oddzielenia ziarna od
plew” nie może się powieść, gdyż wcześniej czy później zza pleców dobrodusznego kulturoznawcy
wychyli się rewolucyjny demagog. Chciałbym jednak zapewnić bijących na alarm prawicowych
moralistów, że rewolucje dokonujące się za sprawą lektury dzieł anglosaskich krytyków, którzy
„przyznają się” do Marksa, nie mają wiele wspólnego z próbą zanegowania „naturalnego porządku”
na gruncie ustawodawstwa. Gdy idzie natomiast o kształtowanie opinii, ci sami krytycy
rzeczywiście pozostają bezkompromisowymi rewolucjonistami – starają się bowiem wytrącić
czytelnika ze stanu bezmyślnej rewerencji dla tych, co „wielkimi poetami byli”: dla ojców,
nauczycieli i – o zgrozo! – kapłanów naszej, naturalnie, wielkiej kultury.
Autorzy, których mam na myśli, nie są – niestety – w Polsce dobrze znani. To pisarze tacy jak
Raymond Williams – autor przełomowego dzieła Culture and Society: 1780-1950, w którym
rozwój angielskiego romantyzmu, XIX-wiecznej powieści realistycznej, a następnie modernizmu
przedstawiony jest jako wypadkowa przemian społeczno-politycznych, będących konsekwencją
Rewolucji Przemysłowej. To również Terry Eagleton – wierny uczeń Williamsa i najbardziej
ceniony dzisiaj brytyjski krytyk marksistowski. Jedną z najciekawszych jego książek jest
(niedostępna po polsku) The Ideology of the Aesthetic – kilkusetstronicowe dzieło, w którym
Eagleton analizuje wielkie teorie estetyczne pod kątem ich uwikłania w bieżące konflikty
polityczne oraz problemy wyrastające z epokowych transformacji społecznych i gospodarczych.
Wreszcie, warto również wspomnieć Sacvana Bercovitcha – jednego z najciekawszych
demaskatorów ideologii amerykańskiej (z jej wyrosłym na purytańskich korzeniach
demokratycznym liberalizmem, indywidualizmem, pluralizmem).
Wymieniłem jedynie trzech z bliskich mi autorów – nie czas tutaj mnożyć nazwiska. Zatrzymajmy
się przy Bercovitchu. W wydanej na początku lat 90-tych książce The Office of ‘The Scarlet Letter’
Bercovitch poddaje wnikliwej analizie Szkarłatną Literę – słynną, kanoniczną powieść Nathaniela
Hawthorne’a, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli rodzącej się w połowie XIX wieku
klasycznej literatury amerykańskiej. Szkarłatna Litera (której fatalną ekranizację polski widz miał
okazję oglądać w połowie lat 90-tych) to romans osadzony w realiach siedemnastowiecznej,
purytańskiej Nowej Anglii – historia grzesznej miłości niewiasty o imieniu Hester i młodego
bostońskiego pastora. Dzieło o skomplikowanej symbolice, podejmujące szereg uniwersalnych
wątków („niewinność”, „grzech”, „odkupienie” etc.). Tradycyjnie Szkarłatną Literę interpretowano
jako krytykę purytańskiej doktryny o niezbywalnej grzeszności jednostki ludzkiej, a prościej – jako
krytykę fanatyzmu, ksenofobii, nietolerancji oraz moralnej hipokryzji siedemnastowiecznych
Purytanów. Tym samym, widziano w powieści Hawthorne’a manifest indywidualizmu w duchu
Amerykańskiego Transcendentalizmu. Inaczej Bercovitch: nie tylko dostrzega w Szkarłatnej
Literze apologię purytanizmu jako myśli quasi-politycznej (na gruncie której wykształciła się
amerykańska demokracja liberalna – co zresztą potwierdza de Tocqueville), ale idzie dalej. Mówi
mianowicie, że powieść Hawthorne’a odpowiada na zapotrzebowanie konkretnej siły politycznej na
skuteczną ideologię jako narzędzia w walce o władzę, w konkretnym miejscu i czasie. Polityczna
siła, o której mowa, to Partia Demokratyczna (z którą Hawthorne otwarcie sympatyzował);
wspomniana walka zaś – to kampania wyborcza przed mającymi odbyć się w roku 1851 wyborami
prezydenckimi (Szkarłatna litera ukazała się w roku 1850). Wówczas właśnie z ramienia
Demokratów kandydował Franklin Pierce, którego popularna biografia polityczna – skreślona ręką
Hawthorne’a – niewątpliwie przyczyniła się do faktu, że został on gospodarzem Białego Domu
(Hawthorne w nagrodę otrzymał stanowisko konsula w Anglii). Na czym zaś miała polegać
ideologiczna manipulacja? Na takim przedstawieniu oficjalnego stanowiska Demokratów w coraz
bardziej drażliwej kwestii abolicji niewolnictwa, by uspokoić sumienia Północy, nie odchudzając
portfeli Południa, i tym samym zapewnić sobie wyborcze poparcie obu stron. Jak bowiem dowodzi
Bercovitch, abolicjonizm jest głównym tematem Szkarłatnej litery, zaś jej ukrytym przesłaniem –
jakże wygodnym dla plantatorów bawełny – polityczny i społeczny antyradykalizm (za
niebezpieczny radykalizm uważano wówczas właśnie „pomysły” abolicjonistów).
Oto – w pigułce – przykład krytyki w duchu marksistowskim. Czy usłyszę teraz lament, że cała ta
argumentacja opiera się na przyciężkawym marksistowskim instrumentarium? Że to kulturowy
determinizm, redukcjonizm i niegodne filozofa kamerdynerstwo? Całkiem możliwe. Jestem jednak
przekonany, że szkoła rzetelnego kamerdynerstwa przydałaby się nie tylko chronicznym
pięknoduchom, ale każdemu w ogóle obserwatorowi (nie wspominając o uczestnikach) życia
publicznego. Słowem, nie zaszkodzi nam odrobina filozofii podejrzliwości w kontakcie z własną
kulturą, historią, nawet z własnymi autorytetami (korona im z głowy nie spadnie), a już na pewno –
z własnymi politykami.
I ostatnia sprawa: Czy stawiając tezę, że marksistowska krytyka kultury może przyczynić się do
podniesienia społecznej samoświadomości, nie popadam w sprzeczność? Wszak krytyka ta, jako
przejaw świadomości, sama należy do ideologicznej nadbudowy i jest określana przez (a nie
określa) to, co Marks nazywa bytem społecznym. Zacytujmy słynny fragment z przedmowy do
Przyczynku do krytyki ekonomii politycznej: „Nie świadomość ludzi określa ich byt, lecz,
przeciwnie, byt społeczny ludzi określa ich świadomość.” Całkiem więc możliwe, że obecna
popularność krytyki marksistowskiej warunkowana jest nieuświadomionymi (a może nawet –
wypieranymi ze świadomości) zależnościami w tak zwanej bazie.
Rozwiązanie tej wątpliwości znajdujemy – jak się wydaje – u Engelsa: w jednym ze swoich listów
stwierdza on mianowicie, że „rozmaite momenty nadbudowy […] również wywierają wpływ na
przebieg walk historycznych i w wielu wypadkach one przede wszystkim określają ich
formę.” (List Engelsa do J. Blocha z 21 września 1890). Nieco wcześniej Engels wprost stwierdza,
że stosunki produkcji stanowią główny, lecz nie jedyny czynnik determinujący kształtowanie się
bytu społecznego, a ktokolwiek twierdzi inaczej sprowadza marksizm do absurdu. Podobnego
zdania był wspomniany Raymond Williams, który przestrzegał przed wulgarną, mechanistyczną
dezinterpretacją marksizmu.
Po cóż więc dzisiaj interesować się marksizmem? Niech ostatnie słowo należy właśnie do
Raymonda Williamsa, który pod koniec Culture and Society pisał: „Sam Marks zarysował, nigdy
jednak w pełni nie rozwinął teorii kultury. […] Ponieważ jednak krytyczny impuls zrodzony na
gruncie marksizmu wydaje się nam wartościowy, zamierzamy przenieść jego energię w dziedzinę
szeroko rozumianego kulturoznawstwa.”