Kapitalizm to taka niezwykła wiara, że najwięksi krętacze zrobią najbardziej pokrętne rzeczy i wyjdzie
z tego największe, powszechne dobro – zauważył John Maynard Keynes. Cała historia kapitalizmu to
opowieść o tym, jak próbowano okiełznać wielką pierwotną energię – ludzką chciwość.
W 1776 r. w Europie nie istnieje jeszcze żadna gospodarka narodowa. Życie ekonomiczne obraca się
wokół majątków króla i wielmożów, sfeudalizowane rolnictwo ledwo pokrywa potrzeby żywnościowe
krajów, a wymiana towarów ogranicza się do miast. W kwitnącym handlu zagranicznym króluje
merkantylizm – jak najwięcej sprzedać, jak najmniej kupić, a jeśli już, to zamorskie towary za
pośrednictwem państwowych monopoli.
Pewien szkocki filozof wieszczy temu porządkowi rychły koniec. Na 1097 stronach „Badań nad naturą
i przyczynami bogactwa narodów” Adam Smith kreśli wizję nowego systemu wytwarzania dóbr,
opartego na własności prywatnej i swobodnej wymianie towarów. W jego centrum stanie homo
oeconomicus, człowiek kierujący się własnym dobrem. „Nie od przychylności rzeźnika, piwowara czy
piekarza oczekujemy naszego obiadu, lecz od ich dbałości o własny interes” – głosi słynny passus
z „Bogactwa narodów”.
Smith twierdzi, że jeśli pozwoli się każdemu działać w jego własnym interesie i swobodnie wymieniać
produkty, gospodarka sama znajdzie równowagę, wytwarzając tyle towarów, ile ludzie będą ich
potrzebować, a z harmonii egoizmów narodzi się powszechny dobrobyt. Słowo „kapitalizm” nie pada
u Smitha ani razu, ale to on kładzie fundament pod przyszły ład gospodarczy świata i zostaje
pierwszym ekonomistą w dzisiejszym tego słowa znaczeniu.
Do śmierci Smitha w 1790 r. ukaże się pięć wydań „Bogactwa narodów”, a on sam zyska powszechne
uznanie i zbije niewielką fortunę. Ale narodzin kapitalizmu przemysłowego już nie dożyje. Gdyby
zobaczył jego początki, autor „Teorii uczuć moralnych” mógłby zwątpić w rzeczywiste intencje
niewidzialnej ręki rynku.
Elementy własności prywatnej i wolnego rynku pojawiają się już w XV w. w Brugii i Antwerpii,
gdzie rozkwita handel zamorski. Ale kolebką kapitalizmu, jaki znamy dzisiaj, będzie Manchester,
bowiem narodziny nowego porządku są ściśle związane z uprzemysłowieniem tkactwa. Jeszcze
w 1786 r. niejaki Edmund Cartwright buduje pierwsze krosno mechaniczne, które wymaga
przeniesienia chałupniczej dotąd profesji z domów do większych budynków. Ale masowa produkcja
tkanin z bawełny ruszy dopiero na początku kolejnego stulecia, gdy do napędzania krosn zostanie
zaprzęgnięta maszyna parowa.
Cottonopolis, jak przezywają Manchester ówcześni, nie jest pięknym miejscem. „Gęsty, czarny dym
przykrywa miasto. Słońce wygląda jak krążek bez żadnych promieni. W tym półmroku dnia 300 tys.
ludzi pracuje bez ustanku, a z dusznego i ciemnego labiryntu dobywają się tysiące odgłosów. Kroki
tłumu zajętych ludzi, trzeszczenie kół maszyn, gwizd pary z bojlerów, regularne uderzenia krosn,
ciężki łomot wozów – to jedyne dźwięki, od których nie sposób uciec w tych na poły oświetlonych
ulicach” – pisał po wizycie w mieście Alexis de Tocqueville.
Dziś tkalnie Manchesteru uznalibyśmy za sweatshopy. W ponad setce fabryk panuje zatrważająca
niedola: tysiące kobiet i dzieci pracują po 14 godzin dziennie w niewolniczych warunkach i za
głodowe wynagrodzenia. W zakładach nie ma nawet toalet, starsi bądź chorzy robotnicy kończą jako
żebracy na ulicach miasta. W tkalni należącej do ojca terminuje w 1844 r. Fryderyk Engels – „piekło
na ziemi”, które tam zobaczy, zainspiruje później marksizm, a „kapitalizm manchesterski” wejdzie do
użytku jako synonim nagiego wyzysku.
Rewolucja kapitalistyczna rusza tymczasem pełną parą, zmiatając stary porządek.
Uprzemysłowienie ogarnia kolejne gałęzie produkcji, w fabrykach powstaje nieświadoma jeszcze
klasa robotnicza, a pierwsi kapitaliści zaczynają eksportować nadwyżkę wyrobów za granicę. Jest
jednak poważny problem: wysokie ceny zboża, które windują koszty żywności, a zarazem pensje
robotników, ograniczając konkurencyjność brytyjskich tkanin na obcych rynkach. A wszystko przez
merkantylizm – cła blokują import zboża z zagranicy, tymczasem eksplozja demograficzna Wielkiej
Brytanii sprawia, że rodzimej żywności jest za mało i nabija kabzę feudalnym latyfundystom.
W 1838 r. fabrykanci z Manchesteru zakładają Ligę przeciw Ustawom Zbożowym, z misją ich obalenia
powstaje też tygodnik „The Economist”. Zniesienie ceł na zboża w 1846 r. to precedens
w merkantylistycznej Europie i pośmiertne zwycięstwo drugiego ojca kapitalizmu, niejakiego Davida
Ricardo (1772–1823). Trzeci z siedemnaściorga dzieci sefardyjskich Żydów z Portugalii, Ricardo,
dorobił się na londyńskiej giełdzie, a drugą połowę życia poświęcił rozwijaniu myśli Smitha. Od niego
pochodzi teoria przewagi komparatywnej, która leży u podstaw handlu międzynarodowego
i globalizacji.
Ricardo głosi, że w gospodarce każdy kraj winien zajmować się tym, co wychodzi mu najlepiej,
importując pozostałe towary z innych krajów. Jak dowodzi jego słynny przykład, nawet gdyby
Brytyjczycy potrafili robić wino, bardziej opłaca im się sprowadzać je z Portugalii, która wytwarza je
mniejszym kosztem, a samemu skupić się na produkcji płótna, w której to Brytyjczycy są z kolei
najlepsi. Zamiast odruchowo chronić rodzimą produkcję, kraje powinny więc inwestować w swoje
przewagi komparatywne, a w pozostałych otwierać się na import.
W drugiej połowie XIX w. uprzemysłowienie ogarnia całą zachodnią Europę, a własność prywatna
i wolny rynek stają się oczywistościami. Z liberalizmu gospodarczego Smitha wyrasta kilka różnych
odmian kapitalizmu – anglosaski w Wielkiej Brytanii; reński w Prusach, gdzie od przedsiębiorców
wymaga się większej odpowiedzialności za los robotników; etatystyczny w porewolucyjnej Francji,
gdzie monarchię absolutną zastępuje wszechwładne państwo. Pod koniec wieku Bismarck jako
pierwszy wprowadza obowiązkowe ubezpieczenia od chorób i starości, a w 1900 r. powstaje
brytyjska Partia Pracy, pierwsza reprezentacja polityczna robotników w Europie.
Ale prawdziwą ziemią obiecaną kapitalistów jest Ameryka. Na młodej demokracji nie ciąży
dziedzictwo feudalizmu z jego skostniałymi stosunkami własności, a na dodatek Amerykanie to
w większości protestanci – od Maksa Webera wiemy, że kapitalizm jest dzieckiem reformacji z jej
pochwałą pracy, oszczędzania i bogacenia się. Grunt jest tym podatniejszy na teorie Smitha, że Stany
Zjednoczone pozostają w bliskich związkach z Wielką Brytanią i mogą liczyć nie tylko na brytyjski
kapitał, ale i na rynek zbytu. To w USA na początku XX w. dokona się wielki skok w masową produkcję
przemysłową.
„Każdy klient może mieć auto w dowolnym kolorze pod warunkiem, że jest to kolor czarny” – głosi
dewiza Henry’ego Forda. Ford jest genialnym konstruktorem nie tyle samochodów, co fabryk.
Pierwsze auta buduje się już z użyciem maszyn, ale metodą rodem z XVIII-wiecznych manufaktur –
garść robotników kręci się całymi dniami przy kilku sztukach, a każde auto jest inne, tak
niepowtarzalne, że przy naprawie części trzeba dorabiać na zamówienie.
Taśma montażowa będzie dla przemysłu ciężkiego tym, czym krosno mechaniczne dla tkactwa. Ford
decyduje się na jeden, uniwersalny i tani, model auta, standaryzuje części, dzieli swoich robotników
według specjalności, aby wykonywali powtarzalne czynności, i podwaja im dniówkę, by zatrzymać
rotację siły roboczej. W 1914 r., sześć lat po wprowadzeniu na rynek modelu T, Ford sprzedaje ćwierć
miliona aut rocznie, a dwa lata później już 452 tys. egzemplarzy. W 1918 r. połowa amerykańskich aut
nosi logo Ford Motor Company.
W Europie zaczynają się tymczasem kłopoty z kapitalizmem. Rok po zakończeniu Wielkiej Wojny
państwa ententy podpisują w Wersalu traktat pokojowy z Niemcami, nakładając na nie potężne
kontrybucje wojenne. Negocjacjom towarzyszy mały skandal – doradca premiera Wielkiej Brytanii
demonstracyjnie opuszcza obrady, twierdząc, że rujnowanie Niemiec skończy się kolejną wojną.
Awanturnikiem jest John Maynard Keynes, ekonomista, którego teoria na pół wieku zawładnie
kapitalizmem.
Zgodnie z przewidywaniami Keynesa gospodarki Niemiec i Austrii załamują się pod ciężarem reparacji
wojennych, a władze obu państw tylko pogłębiają problem, drukując pieniądze, czym wywołują
w 1923 r. hiperinflację. W Niemczech ludzie palą bezwartościowymi banknotami w piecach,
a w Austrii Friedrich von Hayek, młody ekonomista w departamencie planowania ministerstwa
finansów, dostaje w półtora roku dwieście podwyżek. Ale to dopiero amerykański kryzys lat 30. zada
niemieckiej gospodarce śmiertelny cios, torując drogę do władzy narodowym socjalistom.
Pod koniec lat 20. gospodarka USA wydaje się kapitalistycznym perpetuum mobile. Pracy jest w bród,
zarobki rosną, niemal każdą rodzinę stać na samochód, a bankierzy z Wall Street namawiają ciułaczy,
by kupowali akcje, obiecując dywidendy pod zastaw przyszłego wzrostu. By zwiększyć zyski,
większość inwestuje z użyciem pożyczonego kapitału. W październiku 1929 r. dochodzi do krachu –
indeks największych spółek przemysłowych nurkuje 90 proc., prezesi bankrutujących firm popełniają
samobójstwa, oszczędności milionów ludzi zamieniają się w długi.
Amerykanie odkrywają depresję ekonomiczną i to od razu największą, jaka kiedykolwiek spotka
kapitalistyczną gospodarkę. Okazuje się, że na wolnym rynku prosperity nie jest dana raz na zawsze,
a dobrobyt może się powiększać, ale i kurczyć. A gdy się kurczy, miliony ludzi tracą pracę i popadają
w biedę, a państwo pozostaje wobec tej tragedii bezradne. W USA bezrobocie sięga 30 proc., ceny
i płace spadają o 20–50 proc., tylko w pierwszym roku bankrutują 744 banki. Kryzys rozlewa się na
cały cywilizowany świat, z wyjątkiem ZSRR. Tam gospodarka planowa święci jeden ze swych
nielicznych triumfów, karmiąc zauroczenie marksizmem lewicowe elity Europy.
Wielki Kryzys uświadamia ekonomistom, że kapitalizm żyje cyklami, przechodzi na przemian okresy
prosperity i recesji. Według austriackiego myśliciela Josepha Schumpetera (1883–1950) dzieje się tak
dlatego, że kapitalizm ma naturalną skłonność do „twórczej destrukcji” – tak jak niszczy stare
wynalazki, zastępując je nowymi, tak też rujnuje jeden ład gospodarczy, by na jego gruzach zbudować
nowy, wydajniejszy. Brak równowagi i niestałość są według Schumpetera wpisane w istotę
kapitalizmu, stanowią o jego dynamice, innowacyjności i zdolności do ciągłej akomodacji.
Skoro cykle są w kapitalizmie nieuniknione, czy można przynajmniej złagodzić destrukcyjną moc
recesji? Nad tym głowi się w Cambridge John Maynard Keynes, usiłując zrozumieć źródła Wielkiego
Kryzysu i zapełnić luki w klasycznej teorii ekonomicznej, które nie pozwoliły go przewidzieć. Zostanie
pierwszym makroekonomistą – zamiast uogólniać mechanizmy działania przedsiębiorstw na całą
gospodarkę, próbuje wydedukować z Kryzysu reguły, jakie rządzą kapitalistyczną machiną. Dla
polityków lat 30. to bardzo cenna wiedza.
– Gdzie pana prawnik? – pyta Franklin Delano Roosevelt na pierwszym spotkaniu z Keynesem. – Nie
mam prawnika – odpowiada zmieszany ekonomista. – To kto panu podsuwa pomysły? – wypala
prezydent USA. Keynes radzi Rooseveltowi interweniować, załagodzić depresję ekonomiczną za
pomocą inwestycji publicznych. W latach 1933–1936 Stany uruchamiają wielki program robót
publicznych, państwo zaprzęga tysiące bezrobotnych do budowy dróg, parków narodowych i wycinki
lasów. Przy okazji Roosevelt wprowadza ubezpieczenia społeczne i ścisły nadzór nad Wall Street.
Całość przejdzie do historii jako New Deal.
Dla Niemiec jest już za późno. Na fali masowego bezrobocia i biednienia klasy średniej do władzy
dochodzi Adolf Hitler, ale III Rzesza też poniekąd ratuje się keynesizmem. By zająć bezrobotnych,
führer zarządza budowę nikomu niepotrzebnych jeszcze autostrad, ale inwestycją publiczną, która
naprawdę wydobywa Niemcy z zapaści, jest uruchomienie przemysłu zbrojeniowego. Przygotowania
do II wojny światowej pozwolą też skrócić zapaść ekonomiczną w USA, znosząc przy okazji negatywne
następstwa New Dealu i odraczając porażkę keynesizmu.
Tuż przed wojną, którą przewidział, John Maynard Keynes publikuje „Ogólną teorię zatrudnienia,
procentu i pieniądza”, bodaj najważniejszą analizę kapitalizmu od czasów Smitha i Marksa, zarazem
pierwszą instrukcję obsługi gospodarki dla polityków. Stwierdza, że kapitalizm nie stanowi
harmonijnej doskonałości, a równowaga podaży i popytu, która według klasyków miała przynosić
powszechny dobrobyt, może współistnieć z wysokim bezrobociem – jak w Ameryce lat 30. Dlatego
w okresach recesji państwo powinno zabiegać o pełne zatrudnienie i stymulować w ten sposób
popyt. W razie potrzeby ryzykując długi, które spłaci w czasie prosperity.
Teoria Keynesa kładzie podwaliny pod eksplozję dobrobytu w powojennej Europie i Ameryce. Ale
są też przyczyny praktyczne: odbudowa zrujnowanego kontynentu, plan Marshalla, masowy napływ
kobiet do fabryk podczas wojny i równie masowy powrót mężczyzn po wojnie, wreszcie postęp
techniczny rozpędzony przez innowacje militarne. To wszystko rozpędza zachodni kapitalizm na kilka
dekad. Niemcy będą mówić o „dobrobycie dla wszystkich”, Francuzi wręcz o „chwalebnym
trzydziestoleciu” – czasach pełnego zatrudnienia, dostatku po latach niedoborów. W latach 1945–73
dochodzi do największego skoku bogactwa w dziejach ludzkości.
Keynesizm przeobraża nie tylko gospodarkę, ale także społeczeństwo. Z powojennego cudu
ekonomicznego rodzi się klasa średnia, szeroka i stale rosnąca warstwa społeczna, zajmująca
środkowe szczeble drabiny dochodów, korzystająca z dobrobytu i wspierana przez hojne państwa
opiekuńcze. Jej przedstawicieli łączy nie tyle sektor zatrudnienia – do klasy średniej należą zarówno
robotnicy, jak i sklepikarze, urzędnicy, a nawet rolnicy – co doświadczenie dobrobytu,
bezpieczeństwa i awansu społecznego. Z kagańcem Keynesa kapitalizm zyskuje ludzką twarz.
Syta, jednolita klasa średnia to zarazem zastępy konsumentów, tak potrzebnych jako odbiorcy
masowej produkcji przemysłowej. Samochody, telewizory, lodówki, radia – masowa konsumpcja
zyskuje rosnące znaczenie jako motor wzrostu gospodarczego, a konsument staje się równie ważny
jak przedsiębiorca. Ale masowa produkcja wiąże się z równie masową konsumpcją energii,
powiększaną dodatkowo przez powszechną motoryzację. W latach 70. ropy jest jeszcze pod
dostatkiem, ale w logikę podaży i popytu wkracza nagle polityka. Z dramatycznymi skutkami.
6 października 1973 r. Syria i Egipt napadają na Izrael. Gdy Zachód rzuca mu się na pomoc, kraje
arabskie sięgają po nową broń: embargo na dostawy ropy naftowej dla sojuszników Izraela. Cena
ropy, która od lat 30. XX w. utrzymuje się w okolicach 20 dol. za baryłkę, skacze trzykrotnie, fundując
zachodnim gospodarkom potężny szok naftowy. Inflacja wskutek wzrostu cen ropy zbiega się ze
stagnacją – powojenny cud się wyczerpał, a mieszanym gospodarkom coraz bardziej ciążą
rozbuchane wydatki socjalne.
Politycy i ekonomiści na próżno szukają u Keynesa recepty na stagflację – wedle jego teorii to
zjawisko nie ma prawa istnieć, bowiem bezrobocie i wzrost cen nawzajem się wykluczają. Ale
rzeczywistość temu przeczy. Republikanin Richard Nixon mimo to ogłasza się jednak keynesistą
i zgodnie z duchem interwencjonizmu wprowadza kontrolę cen. W Wielkiej Brytanii to samo robi
konserwatysta Edward Heath. Stagflacja przybiera tylko na sile.
Friedrich von Hayek czekał na ten moment 30 lat. Jeszcze w 1944 r. pisze „Drogę do zniewolenia”,
głośną przestrogę przed kolektywizmem jako pierwszym krokiem do totalitaryzmu. Wtedy mało kto
chciał go słuchać, ale gdy keynesizm zawodzi, a bezradni politycy na gwałt szukają nowego klucza do
gospodarki, von Hayek z dnia na dzień zostaje okrzyknięty prorokiem. W 1974 r. otrzymuje Nagrodę
Nobla z ekonomii.
Tak jak Keynes był nieufny wobec rynku i wierzył w państwo, tak Hayek jest niechętny państwu
i namiętnie wierzy w rynek. Dla austriackiego ekonomisty rynek jest wcieleniem wolności,
a ktokolwiek ogranicza jego swobodę, nie tylko dławi gospodarkę, ale pośrednio czyni też zamach na
demokrację. Poza tym prędzej czy później i tak przegra z żywiołem rynku. Nowa doktryna zostanie
ochrzczona neoliberalizmem – w nawiązaniu do „starego” liberalizmu Smitha.
Nim teorię von Hayeka podchwycą Margaret Thatcher i Ronald Reagan, na konkretne rozwiązania
przełoży ją amerykański ekonomista Milton Friedman. Friedman zaleca odwrotność wszystkiego, co
nakazywał Keynes – deregulację, prywatyzację i liberalizację. Państwo ma zaprzestać rozkazywania
gospodarce, sprzedać przedsiębiorstwa i usługi publiczne oraz czynnie walczyć o jak największą
swobodę rynkową – tępić monopole, stymulować konkurencję i ciąć podatki.
Zmęczenie kryzysem lat 70. toruje drogę nowej doktrynie. W Wielkiej Brytanii Żelazna Dama łamie
wszechobecne strajki, zamyka kopalnie, tnie świadczenia socjalne i pacyfikuje związki zawodowe.
W USA były aktor osładza podobny program idealistyczną retoryką walki z ZSRR. Uwolnione spod
państwowej kurateli obie gospodarki biorą głęboki oddech i zrzucają stagflację. Hayek i Friedman
triumfują, a kapitalizm wkracza w nową epokę.
Upadek ZSRR to dla neoliberałów ideologiczny dar losu na miarę tego, czym II wojna światowa była
dla keynesistów. Mogą ogłosić triumf kapitalizmu nad socjalizmem i ruszyć na podbój nowych
rynków, niezbędnych, by zaspokoić pęczniejącą podaż zachodnich gospodarek. Rusza globalizacja,
czyli włączanie kolejnych obszarów świata do zachodniego systemu gospodarczego –
z neoliberalizmem jako gotową doktryną ekonomiczną.
Uczniami Miltona Friedmana są wszyscy reformatorzy w Europie Środkowej z Leszkiem
Balcerowiczem na czele. Terapia szokowa, czyli gwałtowne, szybkie przejście z gospodarki centralnie
sterowanej do wolnorynkowej, wywodzi się w prostej linii z chicagowskiej szkoły ekonomii. „Uważam
Miltona Friedmana za jednego z głównych intelektualnych architektów wolności mojego kraju” –
napisze Balcerowicz po śmierci swojego mistrza.
W USA neoliberalizm staje się obowiązującą doktryną kapitalizmu nie tylko dla neokonserwatystów,
ale też dla postępowych demokratów Billa Clintona. W Wielkiej Brytanii Tony Blair nawraca na
neoliberalny kapitalizm Partię Pracy, a Gerhard Schröder robi to samo z niemiecką SPD. Akurat gdy
gaśnie spór ideologiczny, a zachodnie gospodarki wydają się spokojnie żeglować po globalnych
rynkach, pod ich pokładami zaczyna się prawdziwa rewolucja.
Pierwsza to rozwój sektora usług. Tak jak przemysł rozwinął się kosztem rolnictwa, tak też usługi
rozwijają się kosztem dwóch poprzednich sektorów i to one są dziś głównym źródłem zatrudnienia
w rozwiniętych gospodarkach kapitalistycznych. Baza przemysłowa Ameryki została niemal w całości
wyeksportowana do Chin, ten sam trend dotyczy też Europy Zachodniej, skąd ucieka uciążliwa i coraz
mniej opłacalna produkcja.
Następstwem odprzemysłowienia jest drugi trend – finansjalizacja amerykańskiej gospodarki. W myśl
teorii Ricardo Ameryka wyspecjalizowała się w dziedzinie, która daje im największą przewagę
komparatywną, czyli obrocie kapitałem. Kłopot w tym, że jej własny pieniądz, na którym opiera się
dziś kapitalizm, słabnie w oczach, a finansjalizacja gospodarki jest charakterystyczna dla schyłkowych
mocarstw – tak skończyła XVII-wieczna Hiszpania, XVIII-wieczna Holandia i XIX-wieczne Imperium
Brytyjskie.
Finansjalizacja, neoliberalizm i upadek protestanckiej etyki – splot tych okoliczności leży u źródeł
obecnego kryzysu w Ameryce. Nie doszłoby do zapaści wielkich banków, gdyby gospodarka USA nie
skupiła się tak bardzo na spekulacji finansowej, państwo nie uwolniło rynków kapitałowych spod
wszelkiej kontroli, a sami Amerykanie i ich bankierzy nie ulegli kulturze życia na kredyt i pokusie
natychmiastowej gratyfikacji.
Tak jak Amerykanie uwierzyli, że każdemu należy się własny dom, a ceny nieruchomości będą rosnąć
w nieskończoność, tak finansiści uznali, że zdołają pokonać prawidła rynków, a w najgorszym razie
i tak unikną odpowiedzialności, odchodząc z sutymi odprawami. Niepohamowana eksplozja chciwości
wpędziła Amerykę w najgorszą zapaść finansową od czasów Wielkiego Kryzysu, która na lata zmieni
oblicze amerykańskiego kapitalizmu.
Już teraz jesteśmy świadkami najbardziej spektakularnego zwrotu w doktrynie ekonomicznej od
upadku keynesizmu. Neoliberalny rząd USA pod rękę z Rezerwą Federalną nacjonalizuje prywatne
korporacje, ogranicza handel na giełdzie i wykłada miliardy na ratowanie rynków. Prezesi wielkich
banków, którzy jeszcze niedawno tępili państwo, dziś łakną jego pomocy, a czołowi do niedawna
prorynkowi publicyści biczują bankierów za spekulacje i rozrzutność.
Chiny szykują się tymczasem, by przejąć od USA pałeczkę kapitalizmu. Jeśli partia komunistyczna
wciąż rządzi, to dlatego, że zlikwidowała socjalizm, nim zdążył się zawalić, a sama zamieniła się
z kasty doktrynerów w klasę menedżerów. Zamiast terapii szokowej, 30 lat temu wybrały długi marsz
do kapitalizmu, dowodząc podobnie jak Rosja, że wolny rynek nie zawsze chodzi w parze z wolnymi
wyborami. Jak na ironię neoliberalizm został sfalsyfikowany ideologicznie akurat tam, skąd czerpie
dziś największe zyski.
Tak jak USA zaczynały od eksportu zbóż do Wielkiej Brytanii, by w końcu pokonać ją w przemyśle
i zastąpić funta dolarem, tak Chiny zaopatrują ustępujące mocarstwo w całą produkcję przemysłową,
a prędzej czy później wyręczą je w usługach i uczynią z renminbi globalną walutę. Nie oglądając się
specjalnie na Zachód, wyhodowały już własną odmianę kapitalizmu, łączącą kolektywizm z wolnym
rynkiem i autorytarnymi rządami.
Globalizacja, której człowiek Zachodu wciąż nie może się nadziwić, to dla Chińczyków rzecz tak
naturalna jak dla Amerykanów podbój ich kontynentu 200 lat temu. Jako obszar ekspansji wybrali
Afrykę, ostatni niezglobalizowany obszar świata, zbyt biedny, by dołączyć do kapitalistycznego rynku
na prawach Zachodu. Z Czarnego Lądu importują surowce, w drugą stronę posyłając inwestycje
publiczne, uciążliwy przemysł i własny model kapitalizmu.
Europa wciąż liczy, że utrzyma swoją pozycję i dobrobyt jako „gospodarka wiedzy”, źródło innowacji
technicznych, pomysłów na nowe produkty i stylu. Ale we wszystkich tych dziedzinach Chiny szybko
nadrabiają zaległości. Od wzrostu innowacyjności znacznie bardziej widoczne jest w Europie
rozwarstwienie klasy średniej – spadek stopy życiowej ludzi gorzej wykształconych i wzrost
indywidualnych karier.
Ameryka sypie tymczasem wały przeciwpowodziowe, próbując ujarzmić rwącą rzekę, która
podmywa fundament jej gospodarki. Ale raz uwolniony żywioł trudno zapędzić z powrotem do
koryta, zwłaszcza że kapitał nigdy nie płynie dwa razy tą samą drogą, a próby regulacji rynku kończą
się najczęściej sypaniem wałów wzdłuż starorzeczy. Rząd USA nie daje jednak za wygraną:
w pośpiechu grodzi rynki finansowe, by zatrzymać powódź na Wall Street. Ale tamy wokół
materialnej gospodarki już ledwo trzymają.
Gdy minie kataklizm, strach jak zawsze ustąpi miejsca chciwości. A wtedy Ameryka stanie przed
znacznie trudniejszym pytaniem niż doraźne ratowanie rynku: jak zorganizować sektor finansowy, jej
największą siłę, aby nie zagrażał całej, nie tylko amerykańskiej, gospodarce? Jak nakłonić kapitał, by
zajął się mozolną budową produktywności, a nie łatwą spekulacją? Jak odbudować amerykański
kapitalizm, jeśli to w ogóle możliwe?
Wawrzyniec Smoczyński
Korzystałem z książki Daniela Yergina i Joe Stanislawa „Commanding Heights: The Battle for the
World Economy”.