Józef Ignacy Kraszewski
NAD MODRYM DUNAJEM
Dzwoniono raz ostatni, gdy młodzieniec po podróżnemu, dosyć wytwornie i smakownie ubrany,
z pięknym, małym tłumoczkiem w ręku, dopadł szybko wagonu drugiej klasy, nie pytając
konduktora, nie patrząc, kogo w nim znajdzie, i zatrzasnął drzwi za sobą rad, że pociągu nie
straci. Trzymał w ustach cygaro i dopiero umieszczając swoje pakunki na półce w górze,
dostrzegł, że w wagonie siedziała kobieta i stary mężczyzna z siwymi wąsami. Skłonił się,
wyjmując cygaro z ust, i zapytał grzecznie:
— Czy pani pozwala?
— Proszę — odpowiedziała krótko.
Pociąg już ruszał — para świstała przeraźliwie, z ganku kłaniano się i wiewano chustkami
odjeżdżającym,, którzy rodziny i znajomych rzucali. Młodzieniec pakował się zmęczony, układał
rzeczy i nierychło usiadł w przeciwnym końcu.
Mimowolnie oczy się jego zwróciły na towarzyszów podróży.
Mężczyzna miał piękną, jakby ze starego portretu pożyczoną twarz, pełną powagi, bladą,
wyrazem jakiegoś smutku i zamyślenia napiętnowaną.
Na pierwsze wejrzenie wydawała się ona typem polskim dosyć pospolitym, bo w kraju naszym
nie zbywa na obliczach, które więcej obiecują, niż znaczą w istocie. Wpatrzywszy się jednak
lepiej w starca, postrzec było można w oczach jego coś wybujałego, we wzroku niepokój jakiś
i jakby egzaltację. Majestatycznie siedział, podparłszy się w bok, z widoczną myślą uczynienia na
widzu wrażenia. Powaga była przesadzona, ruchy wyszukane...
Ubranie, acz podróżne, wedle starego polskiego obyczaju, okazywało także chęć odznaczenia się,
dziwną w starym już człowieku. Spod szarej, z pięknego sukna z jedwabnymi potrzebami
taratatki widać było karmazynowy żupan atłasowy.
Gruby, złoty łańcuch od zegarka z dewizkami świecącymi wywieszony był wyraziście, u szyi
błyszczała spinka z dużym rubinem, na pięknych, białych rękach sygnet z krwawnikiem świecił
i kilka dużych pierścieni. Głowę nieco wyłysiała okrywała czapeczka konfederatka na bakier
ułożona, aksamitna, niewiele osłaniająca wyniosłego czoła. Rysy szlachetne, kształtne, miały
wyraz pańskiej dumy.
Nad wszystko jednak w tym człowieku uderzały oczy wypukłe, odznaczające się jakimś
zagadkowym wyrazem; przybierały one tak rozmaity charakter, tak niespokojnie latały, a za
każdym razem odpowiadały ich ruchom usta tak dziwnymi drganiami, iż można było posądzić,
że świeże wzruszenie zamąciło spokojem tej twarzy i wprawiło ją w jakiś stan nadzwyczajny.
Kilka razy głowa starca zwróciła się ku młodzieńcowi, jakby badając go; zdawało się, że
nieznajomy zagadnie i przemówi, ale siedząca naprzeciw kobieta (prawdopodobnie córka,
sądząc z wieku) — albo oczyma, lub dotknięciem lekkim ręki, a nawet szeptem powstrzymywać
się zdawała ojca i błagająco, niemal usilnie do milczenia go zmuszała.
Druga ta postać nie mniej od pierwszej była zajmującą. Była to kobieta lat dwadzieścia lub
niewiele więcej mieć mogąca, piękna bardzo, ubrana ze smakiem a skromnie, w której każdym
ruchu znać było osobę lepszego wychowania, do wyższych klas społeczeństwa należącą. Ubranie
jej, stosowne do podróży, widocznie ze staraniem było obmyślane i przystawało wybornie do
charakteru twarzy, nieco surowego wyrazu, myślącej, a mimo młodości okrytej smutkiem
głębokim.
Włosy miała ciemne, gładko przyczesane, oczy niebieskie, owal lica nieco pociągły, rysy
regularne i delikatne.
Wpatrzywszy się w te dwie twarze, znać w nich było familijne podobieństwo i mężczyzna
w młodości mógł być tak pięknym, jak była teraz smutna — prawdopodobnie córka jego.
Podróżny przynajmniej na pierwszy rzut oka pewnym był tego stosunku, który pełne
poszanowania obejście się potwierdzało.
Ciekawy trochę młodzieniec miał czas się pięknej pannie przypatrzeć, gdyż w chwilach, gdy się
starym swym towarzyszem nie zajmowała, patrzała uparcie w okno, jak gdyby chciała wszelkiej
ze strony nieznajomego zaczepki uniknąć.
Pociąg biegł już coraz żywiej, gdy od strony, przy której ci państwo siedzieli, stanął w oknie
konduktor, dopominając się o bilety; kobieta żywo się ku niemu pochyliła i po cichu szeptać coś
zaczęła... Widać było, że się uniewinniał, pomieszany nieco, a gdy młodzieniec bilet swój podał
mu do odstemplowania, zapytał go, kto mu to dał miejsce, gdyż wagon ten był zamówiony.
— Na pierwszej stacji będę pana prosił, ażebyś się przesiadł — rzekł — dam panu inny...
Gość odpowiedział dosyć kwaśno, kobieta się zarumieniła mocno, a stary z góry spojrzał na
natręta — ale zamilczał.
Młodzieniec, bilet odebrawszy, rzucił się na swoje miejsce z wyrazem widocznym
nieukontentowania i obrazy. I on też teraz począł w przeciwne patrzeć okno, żywo paląc
cygaro... Gniewało go to, nie wiedzieć dlaczego, iż ci państwo sami dla siebie tylko cały wagon
mieć chcieli i mogli wzgardzić jego towarzystwem.
Postanowił im to dać uczuć, iż wcale ani natrętnym być nie myśli, ani nawet zwraca na nich
uwagę.
Młoda kobieta musiała to postrzec, bo parę razy przelotnie spojrzała, niespokojna nieco, i jakby
sama z siebie nie rada. Przy pierwszej stacji konduktor przyszedł coś poszeptać jej — a że
młodzieniec już się gotował do wyjścia z wagonu i zdejmował już swój tłumoczek, oświadczył
mu, zafrasowany, ażeby pozostał, bo miejsca w innym wagonie nie ma.
— Nie chciałbym nikomu zawadzać! — mruknął głosem, w którym czuć było podrażnienie.
Kobieta spojrzała nań, rumieniąc się mocniej jeszcze, ale nie odezwała się nic, gdy stary
mężczyzna zwrócił się ku niemu i pomimo że go córka za rękę chwyciła — odezwał się głośno:
— Wcale nam waćpan dobrodziej nie zawadzasz tutaj — miejsca mamy dosyć — ale — jeżeli
wolno spytać? — z kimże mam honor?
— Eliasz Rżewski — odparł kłaniając się i usuwając, a nie bardzo chcąc w dłuższą wdawać
rozmowę, młody podróżny.
— A ja — wskazując na siebie palcem, który wprost do piersi skierował, odezwał się stary — ja
jestem: — Koniecpolski, hetman koronny, starosta...
Rżewski spojrzał na kobietę, której twarzyczka stanęła w płomieniach, łzy się jej zakręciły
w oczach, bystro rzuciła nań błagającym wzrokiem. Obiema rączkami pochwyciła ojca, usiłując
go powstrzymać od mówienia. Stary się uśmiechał z rodzajem politowania, a piękna twarz jego
ciągle zwróconą była ku Rżewskiemu.
Teraz się tłumaczyło wszystko, pan Eliasz złagodzoną twarzą zwrócił się ku kobiecie, dając jej
uczuć, że się nie ma od niego czego obawiać.
— Nieprawdaż, że to was — mój panie Rżewski, dziwi, iż widzicie przed sobą hetmana
Koniecpolskiego, żywego i zdrowego? hę? W teraźniejszych czasach... pan hetman z jednym
szerepetką służącym, jadący koleją, incognito, do rakuskiej stolicy! Prawda! mirabilia! —
Rozumiem zdziwienie pańskie. — Ale — za pozwoleniem. — Oczywiście waćpan jesteś dobry
szlachcic — patrzy mu to z oczów, masz fizys szlachecką. — Przepraszam, Rżewscy jakim się
herbem pieczętują? — zapomniałem.
— Moja rodzina — odparł Eliasz — nosi na tarczy Krzywdę...
— Aha! Tak jest! — zawołał stary — wiem, pamięć mnie zawiodła! przepraszam! Stara
i prawdziwa szlachta, bo to teraz fabrykowanej mnóstwo, a już wolę plebejusza jawnego, jak te
brązy pozłacane.
Rozśmiał się stary z ironią lekką, przymrużając oczy. Rżewski słuchał, nie mogąc wzroku
odwrócić od kobiety, której twarz świadczyła, co cierpiała. Oblewała się płomieniami i bladła,
drżała i chwytała ojca za ręce, szeptała mu coś do ucha — wszystko to było próżnym.
Staruszek z lekka ją odtrącał i czując się sympatycznie pociągnionym ku sąsiadowi, chylił się do
niego, zdając się mieć niepomierną ochotę przedłużenia z nim rozmowy. Na ostatek pocałował
córkę w czoło i szepnął półgłosem:
— Ale dajże mi troszynę pogawędzić z szanownym sąsiadem. Czegóż się lękasz? On mojego
incognito nie zdradzi przed Rakuszanami. I pytający wzrok łagodnie zwrócił ku Eliaszowi, który
widząc już, z kim miał do czynienia, starał się jak najpowolniejszym okazywać na wszystko.
— Moja droga Anielko — dodał odwracając się do córki — proszę cię, nie... miej żadnej obawy,
szlachcic czystej krwi szlachcica nie zdradzi. Droga się nam nie będzie wydawać tak długą.
Czemu byśmy nie mieli pogawędzić??
Panna Aniela z oczyma błagającymi ciągle, popatrzywszy na nieznajomego, zdawała się nieco
uspokajać — westchnęła tylko, padła w głąb siedzenia, podparła się na ręce i zaczęła z rodzajem
rezygnacji smutnej patrzeć za okno, choć oczy nic pewnie prócz własnych kręcących się w nich
łez nie widziały. Cała była jeszcze przejęta, zarumieniona i drżąca.
Staremu, przeciwnie, twarz się wyjaśniła — uśmiechał się.
— Tak — mówił — dziwi to pewnie waćpana dobrodzieja, że mnie tu widzisz. Rzecz w istocie
rzadka widzieć umarłego, który tyle lat w grobie leżał, powróconego do życia — i to w takich, jak
ja, okolicznościach. Ja tylko to panu jednemu, sub rosa, powiadam, kto jestem. Anielka ma
słuszność, że o tym drudzy, ogół, vu lgus, wiedzieć nie powinien. Oczywista rzecz, sceptycy,
niedowiarki śmiać by się mogli, wzięliby mnie za szalonego, powiedzieliby, żem mente captus. —
Ano — tak nie jest — nie, zaręczam waćpanu. Jestem tylko w bardzo dziwnym i przykrym
położeniu... Mam misją, z którą zostałem wysłany, chociaż mi credentiales nie dano! Wystawże
sobie być Rzeczypospolitej Polskiej wielkim hetmanem koronnym, a obudzić się wśród takiego
nie swojego, zwichniętego świata!
Pan Eliasz słuchał nie przerywając, z uwagą wielką. Stary mówił ciągle żywo, ale wesoło
i ochoczo — jakby miał gwałtowną wygadania się i wywnętrzenia potrzebę, długo
niezaspokojoną.
— Niezbadane są wyroki Boże! Po co mnie zesłano na to nieszczególne widowisko! — nie mogę
sobie jasno zdać sprawy, lecz że to na coś być musi potrzebnym, nie wątpię. Leżałem w trumnie
zamczystej, cynowej, pod pieczęciami i kluczem, tak że z ziemskiej mej powłoki nic się uronić nie
mogło.
Jednego poranka dano znać — wstawaj — i zbudziłem się, oblekając ciało bez najmniejszej
trudności...
Stary z uwagą popatrzał na twarz słuchającego, a nie znajdując na niej wyrazu ironii ni
niedowiarstwa, bo pan Eliasz umiał je w sobie poskromić i litość czuł nad biednym starcem
obłąkanym — mówił dalej coraz poufniej:
— Nie byłem dobrze poinformowany, jakie zaszły zmiany w Rzeczypospolitej — mnóstwo mnie
spotyka niespodzianek. Przeszłości z tą teraźniejszością pogodzić nie umiem jeszcze... ale —
oswajam się powoli. — Poczekał trochę na odpowiedź, a nie odbierając jej, mówił z wolna.
— Jestem tedy zesłany tu, incognito, w celu zbadania gruntownego, co się z tą naszą
nieszczęśliwą Polską stało — a widzę, że czas był, aby z góry o tym pomyślano, jak radzić — bo
diable źle jest u nas. Nie spodziewałem się takiego upadku. Co najgorzej, z koleiśmy się wyrwali,
tradycji pozbyli, rozpierzchnęli, rozleźli, ten do Sasa, ów do łasa...
Znowu spojrzał Rżewskiemu w oczy — a ten milczał, nie wiedząc, czy ma potakiwać, czy badać,
zaprzeczać czy milczeć. Ostatnie zdawało się najbezpieczniejszym.
— Ja się w tym wszystkim rozpatrzeć muszę — mówił stary — i w górze zdać raporta. Należy
coś radzić. Bezkrólewie u nas kompletne — formalne interregnum, bez prymasa, nawet sądy
kapturowe się zbłąkały i powagi nie mają. Gdyby tak dłużej iść miało, przepad- niemy; a Polska
ginąć nie powinna i nie może... Prawda? — zapytał wlepiając oczy w towarzysza.
Ten głową tylko dał znak potwierdzający i — jakby rady zasięgnąć pragnąc, co ma czynić
z biednym obłąkanym, popatrzał na córkę — która oczyma proszącymi miłosierdzia wejrzała na
niego. Łzy się w nich ciągle kręciły.
Pan Eliasz Rżewski był chłopakiem żywym wprawdzie, ale dosyć rozsądnym — umiał się więc
do każdego zastosować położenia. Stary pan przysunął się do niego, okazując wielką jakąś
sympatię. Białą swą rękę wyciągnął ku jego dłoni i uścisnąwszy ją, począł mówić dalej
z wyraźnym zadowolnieniem, iż mu wolno było długie przerwać milczenie.
— Osobliwsze sprawy Boże — rzekł z uśmiechem dobroduszności pełnym. — Ja! wielki hetman
koronny, pan z panów, niegdyś pierwszy dygnitarz w naszej Rzeczypospolitej, dziś skazany na
odegrywanie roli podrzędnej jakiegoś zamożnego szlachcica i ukrywający się pod imieniem pana
Modesta Słomińskiego — nie uwłaszczam ja urodzonym Słomińskim, jak i innej szlachcie naszej,
z której łona i my wyszliśmy gradatim do buław i krzesła, ale co Koniecpolski, to przecie nie
Słomiński...
Rozśmiał się, potarł czoło, poprawił czapkę, córce dał znak, aby była spokojną, i mówił dalej:
— A waćpan dobrodziej — (rzekł cicho) — czy należysz do wskrzeszonych czy do żyjących po
raz pierwszy?
Odpowiedź była nader trudną, zatrzymał się z nią młodzieniec chwilę, a żwawy starzec już
ciągnął dalej:
— Jest to rzecz powszechnie wiadoma, choć się o tym nie mówi publicznie, że są dwa ludzi
rodzaje — zmartwychwstance, którzy przychodzą ż tamtego świata, na nowo ciało
przyoblekając, aby kierować młodymi —
i ci, co się raz pierwszy rodzą. Właśnie to pomieszanie dwóch rodzajów ludzkość wiedzie
bezpieczniej, aby nie pobłądziła.
Jakże? czy asindziej czujesz w sobie starego jakiego nieboszczyka, rediviva? hę? co?
Rżewski zebrał się nareszcie na odpowiedź bardzo prostą:
— Nie, nie czuję, panie hetmanie.
— A! tsyt! Hetmanem mnie na głos nazywać nie wolno! O tym najgłębsze milczenie — mogłoby
to całkiem misję moją sparaliżować. Mundus vult decipi. Tymczasem przypuszczaj asindziej, że
masz przed sobą. prostego szlachcica... choć, choć ja wielkiego ducha w sobie noszę...
A! ciężar to też wielki! wierz mi, oczyma przeszłości patrzeć na teraźniejszość i czytać, co to
teraźniejsze tałatajstwo pisze o nas, tyle nas rozumiejąc, co chińszczyznę.
Począł się śmiać serdecznie...
— Ile razy czytam co o przeszłości naszej, chce mi się śmiać i płakać! Co oni z nas i naszego
świata robią — dodał z politowaniem. — Klucz stracili do pisma naszego, czytają go w swoim
języku i dziwolągi stąd rosną. Jeden nas mierzy francuskim metrem, drugi niemiecką stopą,
trzeci moskiewskim arszynem, a czwarty idealną miarą przez siebie wymyśloną, do swej
karłowatej postaci. Cha! cha! cha!
— Mój kochany ojcze — odezwała się cicho panna Aniela — mówicie zbyt żywo... Zawsze ojca
takie mówienie rozdrażnia. Możemy spocząć trochę.
— Moja Anielciu droga, już ty się tak bardzo nie troszcz o mnie, proszę cię. Ja rad jestem,, że oto
tak miłego znalazłem interlokutora, przed którym się wywnętrzyć mogę, nie obudzając jego
śmiechu. To mi ulgę sprawia — powiadam ci...
Tak, tak — ciągnął zaraz dalej, zwracając się ku panu Eliaszowi — przeszłość nasza jest zupełnie
zapomnianą i zdefigurowaną. Ja wprawdzie nie asystowałem wielkiej metamorfozie, gdy
w pożarze naszej Troi spłonęły tradycje narodowe — bom leżał jeszcze w mojej trumnie
cynowej, z której niekiedy tylko duchem wyrywałem się pobujać nad ziemią naszą. Tych
rekreacji nieboszczykowskich używałem zwykle, jako wielki miłośnik natury, na wycieczki
ponad lasy i pola. — Nierychło dopiero uderzyło mnie to, że i twarz naszej
Rzeczypospolitej zmieniać się zaczęła, wykrzywiać, a zmarszczkami okrywać. Właściwie nie
wiem dotąd, kiedyśmy stracili wątek... a waćpan nie wiesz?
— Nie — ja nie wiem — krótko rzekł Rżewski.
— I nikt nie wie. Pytałem jednego profesora, uczonego aż do fiksacji, w Krakowie, i jednego
niemniej rozumnego i erudyta, choć jeszcze przytomnego, we Lwowie — żaden z nich nie wie
dobrze, gdzie się nam nić urwała — choć jeden się grzebał w archiwach austriackich, tam
szukając koniuszka, drugi pruł mnóstwo książek myśląc, że się gdzie mógł w nich zapodzieć. Oba
mi mówili, iż urwanego końca żaden nie znalazł, a z labiryntu, w jakim jesteśmy, bez tej
przewodniej nici Ariadny wyjść nader trudno... Może, niepodobna. Ja właśnie jadę oto do
Wiednia, przyznam się panu dobrodziejowi, dlatego, ażeby dośledzić, czy koniec nitki
z węzełkiem nie dostał się Austriakom przy pierwszym rozbiorze. Oni sami mogą o tym nie
wiedzieć — tak jak w ogóle niedobrze wiedzą zawsze, co się z nimi dzieje. Co się tyczy Prusaków,
tam już nie ma co szukać, bo oni by z niego albo knot zrobili do armatniego lontu, alboby go na
swoją barwę przefarbowali i — ,z pozwoleniem — spaskudzili. Że w Moskwie nie ma nitki tej,
dotąd pewny byłem — ale? któż to wie — u kaduka... mógł ją sołdat schować do kieszeni.
Westchnął.
— Szukajże tu!! — dodał smutnie.
— Niechaj ojciec odpocznie — odezwała się panna — tak śliczne mijamy położenia, kraj taki
żyzny — drzewa — łąki...
Stary wyjrzał oknem i westchnął.
— E! to wszystko furda jest — rzekł — przeciw temu, czym była Polska za moich czasów — to
była śliczność! to był obrazek! to był raj ziemski... ach!
Pan Eliasz Rżewski, który się w tej wierze chował, że świat i Korona Polska, acz połamana,
ogromnie od lat kilkuset wypiękniały i wyrosły — nie mógł się już tym razem od śmiechu
wstrzymać.
Staruszek to dostrzegł.
— Śmiej się asindziej — ja mu tego za złe nie wezmę, śmiej się, boś starej Polski nie znał i nie
widział. Było inaczej, ale Bóg mi świadkiem, jak w raju... W raju, jak wiadomo, były węże — i u
nas na nich nie zbywało, przecież raj dlatego był rajem. Później się to coraz psować zaczęło i do
szczętu wywróciło. Ale za moich czasów, miłosierny Panie — jak to wszystko w piękną było
zlane całość — jak to śpiewało chórem zgodnym chwałę Bożą!
— Jednakże — odważył się wtrącić Rżewski.
— Jednakże — podchwycił, nie dając mu mówić stary — jednakże z okruchów nie sądźcie —
kości się tylko zostały, z których wy o żywym ciele Rzeczypospolitej wyobrażenia mieć nie
możecie. Warn się zdaje, że z zęba można odgadnąć słonia i nosorożca... — ale choćbyście go
nawet odbudowali, nie zagada on do was — życia jego nie zgadniecie... Życie ma tajemnice swe,
które z nim schodzą do grobu. Tak z nami zeszła tradycja polska, polski duch, polskiej zagadki
słowo...
Stary, mówiąc to, w okno zaczął patrzeć i śmiał się sam do siebie. Panna Aniela skorzystała z tej
chwili i dobywszy prędko kobiałkę, którą miała przy sobie, chcąc widocznie odwrócić rozmowę
— otworzyła ją, pytając, czyby ojciec nie chciał czego zjeść lub napić się.
— Ja właściwie — rzekł stary z półuśmiechem pełnym ironii dumnej — ja właściwie — ty —
wiesz — ja wcale jeść nie potrzebuję — ja żyję duchem, ale dla oka ludzkiego, nie chcąc zdradzić
mojego incognito — jem przez grzeczność tylko — i — żeby ciebie uspokoić — bo i ty mnie nie
rozumiesz — i ty mi nie dowierzasz....
Westchnął boleśnie.
— Wszyscy wy macie mnie za pospolitego człowieka, podlegającego zwykłym warunkom życia,
potrzebującego chleba i mięsa...
To mówiąc stary ruszył ramionami, zapatrzył się we wnętrze kobiałki, sięgnął machinalnie ręką,
dobył kawałek bułki, w której szynka była ukryta, i jeść zaczął z największym apetytem — na co
sam nie zdawał się najmniejszej zwracać uwagi.
Panna Aniela wyciągnęła swoją podróżną spiżarnię do towarzysza podróży — z uprzejmym
zaproszeniem, ale ten odmówił grzecznie. Pan Słomiński wydobył flaszkę z winem, nalał sobie
kubek, wypróżnił go ochoczo i jakby już zapomniał, o czym tylko co mówił — bezmyślnie się w
okno zapatrzył.
Wtem właśnie się zatrzymano na stacji i z wagonów trzeciej klasy mężczyzna w siwej kapocie
zbliżył się do drzwiczek, spoglądając w okno. Był to stary sługa pana Słomińskiego, który
zobaczywszy go, uśmiechnął mu się.
— Cóż, mosanie Fedorowicz — rzekł do niego — czy i ty pochwalasz tę szaloną jazdę, którą
szatan wymyślił... aby ludzi nabawić nieustanną gorączką. Opisana jest w Apokalipsie... hę?
Fedorowicz ramionami ruszył tylko.
— Nie lepiej to nam było dawniej — mówił stary — jechać ze dworem, własnymi końmi, własną
wolą, ru- szać sobie, rozglądając się swobodnie po świecie — niż dziś tą parą lecieć do diaska na
skręcenie karku, pozamykanym w pudełkach, pod komendą niemieckiego wartownika, który cię
w niewolę zakuwa. Zawołajże tu — stój — abyś fantazji dogodził...
— Ale za to prędko, jaśnie panie — odparł zażywając tabaki Fedorowicz.
— Prawda, tak prędko, że się nie widzi nawet przepaści przed sobą, a gdy się ją dojrzy, nie czas
się cofnąć.
Zadzwoniono, Fedorowicz skłonił się i odszedł, tabakierkę chowając, stary jeść przestał i pociąg
ruszył dalej.
— Powiadacie, że u was teraz gospodarstwo lepsze — odezwał się śmiejąc stary — gdybyście
moje widzieli i szkuty, co szły do Gdańska, i. spichlerze!! Ba! ba! Ziemia się wysiliła, a może
i zniechęciła dla takich dudków rodzić — bo ona też nie taka głupia, jak się wam zdaje...
Ręką machnął.
Mijali właśnie fabrykę jakąś, z której kłęby dymu buchały. Stary w milczeniu potrząsnął głową.
— Truciznę na alembikach pędzą — rzekł — ale trudno — trudno — na to już poszło.
W czasie rozmowy i wykrzyków starego Rżewski zrazu zaciekawiony słuchał pilnie, później
więcej go może zajmowała cierpieniem widocznym napiętnowana twarzyczka córki niż ojca. Na
niej znać było obawę, ból, upokorzenie, tak że Eliasz patrzał na nią, nie mogąc oprzeć się
współczuciu, które się w nim coraz wzmagało... Ona ciągle się starała nakłonić starego, aby
zamilkł — nic to jednak nie pomagało...
Szczęściem kieliszek wina wypity i sam ruch jazdy, a może ranne wstanie spowodowały senność,
westchnął parę razy, wygodnie zasiadł w kątku, począł drzemać, usta mu się z lekka otwarły,
uśmiech łagodny zdawał rozjaśniać twarz bladą — i — usnął. Córka śledziła w milczeniu każdy
ruch jego i zdawała się lżej oddychać, gdy się przekonała, że sen nim owładnął zupełnie. Tym
samym wzrokiem proszącym litości spojrzała na Eliasza, który z ostrożnością zbliżywszy się do
niej, szepnął:
— Bardzo mi przykro, żem mimo woli naraził panią na taką nieprzyjemność — ale — nie
mogłem przewidzieć!
Panna Aniela dziękczynnie mu spojrzała w oczy.
— Obrońże pan nas, jeśli to możliwe, od innych niepotrzebnych świadków — rzekła głos
zniżając — nieszczęście to niedawno nas spotkało, mało kto oprócz najbliższej rodziny wie
o nim... Jesteśmy w takim położeniu, że się z tym taić musimy. Wiozę ojca do Wiednia, aby
zasięgnąć rady lekarzy.
— Jeżeli pani pozwoli, a ja się jej na co przydać mogę, będę chętnie służył, gdy raz już
wypadkiem zostałem wtajemniczony. Na dyskrecję moją liczyć pani może bezwarunkowo...
gdyby tylko sam ojciec pani nie wydał się z tym.
— A! to, co się z panem trafiło, było zupełnie wyjątkowym — odezwała się panna Aniela. — Nie
wiem, podróż, rozdrażnienie czy jakaś sympatia skłoniła go do tego. Zwykle się lęka szpiegów,
widzi ich we wszystkich, nie mówi nic, a w życiu codziennym jest zupełnie przytomnym.
— Ale cóż za przyczyna mogła... Aniela westchnęła.
— A! panie! miłość kraju, ciągła myśl o nim, o jego przeszłości, o nieszczęściach, co nas
spotykają... spowodowała chorobę...
Zamilkli, stary spał ciągle, ale we śnie poruszał ustami, jakby z duchami rozmawiał. Córka
patrzała nań i łzy się jej z oczów toczyły...
Zbliżyła się stacja ,i przystanek, była więc obawa, aby to Słomińskiego nie przebudziło... Córka
troskliwie firankami przysłoniła okna, a Rżewski usunął się na miejsce swoje.
Nie pomogły jednak te ostrożności, bo gdy się pociąg zatrzymał, stary obudził się, oczy przetarł,
chwilę zdawał się zbierać myśli i przypominać sobie, gdzie, jak i z kim się znajduje. Spojrzał na
córkę, na Rżewskiego, odsunął firanki i wyjrzał na podwórzec przed stacją, wśród którego kręcili
się z wielkim pośpiechem podróżni, usiłując coś naprędce dostać do zjedzenia i wypicia.
Niektórzy wygodnisie w pantoflach haftowanych i czapeczkach lekkich z cygarami w ustach
przechadzali się przed drzwiczkami swych wagonów, aby nieco rozprostować po długim
siedzeniu.
Stary milczał i nie wyglądał już nawet — choć znowu podszedł ku niemu Fedorowicz. Panna
Aniela rzucała roztargnionymi oczyma, nie widząc nic, gdy nagle nasunęła się jej na oczy jakaś
figura i szybko zasłoniła się firanką, rzucając w głąb powozu, dając znak Fedorowiczowi, aby
odszedł. Skinęła na ojca, aby się także schował, co on zrozumiawszy, usłuchał jej.
Rżewski ciekawym był, co za człowiek mógł takie na biednej rodzinie uczynić wrażenie,
i podniósłszy się nieco, dostrzegł dosyć śmieszną, ale nie zasługującą, jak mu się zdawało, na tak
wielką uwagę — postać znajomą sobie od dawna.
Przechadzający się po peronie mężczyzna zaledwie średniego wieku, raczej młody niż stary — z
daleka wcale pokaźnie wyglądał; widziany w pewnej odległości mógł złudzić wielkim
podobieństwem do bardzo przyzwoitego człowieka. Ale to, czym się wydawał, winien był
wielkiemu kunsztowi, z jakim zrobił z siebie tę lalkę sztucznie wytresowaną. Był on jednym
z tych, co gdy się sam na sam z sobą zostaną, cale są inaczej,, niż gdy na pokaz występują.
Wszystko w nim było obrachowane, wystudiowane, zapożyczone, wyrobione pracą, począwszy
od rysów twarzy, aż do chodu i mowy.
Dość było spojrzeć,, aby odgadnąć pochodzenie jego: kształt nosa, mięsiste usta, oczy czarne,
brwi grube i gęste, włos kruczy kręcony zdradzał krew wschodnią. Nie był wcale brzydki, ale
wyraz twarzy, dobroduszny i miławy, okrywał źle ów egoizm spotęgowany do najwyższego
stopnia, egoizm plemienia długo prześladowanego, które w końcu w obronie bytu nawykło nie
patrzeć, za jakie chwyta środki, byle wypłynąć. Wieki owe prześladowania minęły, ale
nawyknienie i tradycja samolubstwa wkorzeniły się i wlały w krew pokoleń.
Pan Izydor Paschalski, na którego w tej chwili patrzał z dala z wagonu podróżny, od lat
kilkunastu był już z imienia chrześcijaninem. Środek ten znać także mu był potrzebnym do
przebicia się przez świat. Kosztował on go wiele, gdyż starą matkę (jak mówiono) o śmierć
przyprawił. To jednak nie zdawało się wcale ciężyć na sumieniu tego jegomości, który chodził
i poświstywał wesoło. Oblicze miał swobodne, bo przed ludźmi z troskami się popisywać jest
najfałszywszą w świecie rachubą. To odstręcza — wiedział o tym Paschalski — i był też zawsze
twarzy jasnej, humoru przedziwnego, wesołości niczym nie zamąconej.
Jakim sposobem dorobił się dosyć znacznego, przynajmniej na pozór, majątku, nikt dobrze nie
wiedział, ale się temu nie dziwowano. Paschalski stosunki miał różnostronne, w górę i na dół
rozprzestrzenione, rozgałęzione, niknące oczom ludzkim w głębinach i wyżynach, do których
sięgały. Ze znakomitym talentem, można by powiedzieć cynizmem, wciskał się tam nawet, gdzie
mu stanowczo niechęć i wstręt okazywano.
Tak pewien był siebie, że zdobywszy najmniejszą nić przewodną, szedł dalej obcesowo, śmiało,
z przewrotną rachubą na słabości ludzkie, które umiał zbadać i z których bezwstydnie
korzystając, rozpościerał się wkrótce tam, gdzie go w początku niemal za drzwi wypychano.
W tym robieniu stosunków z pomocą jednego środka— wygadzania słabościom, pan Paschalski
był prawdziwie jenialnym. Śmiał się potem na uboczu z ludzi, których zwyciężył, podbił wprzągł
do swojego pługa — i wyzyskiwał ich tym samym sposobem bez litości. W istocie obchodziło go
tylko jedno w świecie — przebić się... przekonań, zasad, zdania szukać w nim było próżnym.
Ludzie, pomimo że go po trosze znali, nie sądzili tak bardzo złym i niebezpiecznym, jak był.
Niektórzy, obałamuceni pozorną dobrodusznością, mieli go za istotę mierną i obojętną, a w
pewnych danych razach dającą się nawet zużytkować. W towarzystwach, do których się wciskał,
Paschalski nie był zawadnym, gdyż umiał zręcznie zrobić z siebie, co było! potrzeba, grał rolę,
jakiej wymagała chwila; bywał pobożnym aż do fanatyzmu w towarzystwie starych pań,
libertynem z młodzieżą, ze spekulantami giełdziarzem, z literatami miłośnikiem poezji, ze
smakoszami gastronomem, a z anachoretami gotów był pościć o chlebie i wodzie, byle niedługo,
a nade wszystko, gdy mu się to na co przydać mogło.
Żartował sobie potem zarówno ze wszystkich... Dla swych dawnych współwyznawców był
nielitościwym. (Utrzymywano, że ojca żyjącego miał w łapserdaku, do którego się nie
przyznawał.) Tak samo szydził z fanatyków, wyszedłszy z ich towarzystwa, i konceptami rzucał
na niedowiarków. Słowem, oprócz niego samego nie obchodziło go nic.
Tak samo w przekonaniach politycznych kierował się tylko potrzebami chwili — był austriackim
schwarzgelberem zagorzałym w Wiedniu, patriotą polskim we Lwowie, czcicielem tradycji
i konserwatystą w Krakowie, wielbicielem Rosji gdy jechał do Warszawy, admiratorem
Bismarcka, dostawszy się do Berlina. Naprawdę ostatni mu najwięcej imponował, bo dla
Paschalisa siła była jedynym Bogiem.
Jak nikt nie wiedział, skąd doszedł do dwóch wsi i znacznych (których się domyślano) kapitałów,
tak też nikt nie mógł wyjaśnić, gdzie i jak się wychował.
Jak on cały, tak i to było zagadką. W salonie umiał się znaleźć, prawie nie narażając na
śmieszność, chyba tym, że salonowe obyczaje — nie czując miary — trochę przesadzał. Mówił
wybornie i z „szykiem" po francusku, po niemiecku jak wiedeński „stutzer", po polsku czysto
i poprawnie, po włosku wcale nieźle, a po angielsku z biedy się mógł rozmówić. Pod tym
względem nie dorównał mu żaden portier wielkiego hotelu stołecznego.
Co więcej daleko, Paschalski czytał dużo i tak umiał się wywinąć z rozmowy o literaturze, iż się
nigdy nie skompromitował. Takt miał nadzwyczajny — milczał, uśmiechał się, mruczał
i zastawiał takimi ogólnikami, z których można było bezpiecznie, jak z wekslu na kolei żelaznej,
pojechać w prawo i w lewo.
Rżewski spotykał go we Lwowie w rozmaitych towarzystwach, nie miał dlań szczególnej
sympatii, ale go znosił. Pan Eliasz bowiem wielkim znawcą ludzi nie był,, życie nie tak bardzo
dawno rozpocząwszy, na omyłki był narażony.
Uderzyło go to mocno, że panna Aniela tak się przed wzrokiem Paschalskiego ukryła z pewną
trwogą.
Z dala zobaczył go, niby obojętnie przechadzającego się po peronie, niby ani patrzącego na
wagony — ale zarazem, wpatrując się uważniej, dostrzegł, iż na zawrocie oczyma badał, co się w
ich wagonie działo — jakby się chciał przekonać, kto tam siedział...
Przystanek był dosyć długi, poczta wypakowywała tłumoki i zabierała stąd nowe. Paschalski po
pewnym namyśle poskoczył do swego wagonu, pochwycił torbę elegancką, na której widać było
baronowską koronę, i przypadł do drzwiczek, które otworzył... Panna Aniela wstrzęsła się
i zadrgała cała. Zajrzawszy, już nogą stał na stopniu, aby wnijść, gdy kobieta, jakby o ratunek
prosząc, strwożona spojrzała na Eliasza, a ten, zrozumiawszy ją, podbiegł i zaparł sobą drogę
natrętowi.
— Wszystkie miejsca zajęte! — zawołał, stając we drzwiczkach...
— Jakże zajęte? — zapytał zmięszany zjawieniem się jego Paschalski. — A! to wy, kochany
Eliaszku... ale...
— Proszę cię — mówię — zajęte... Paschalski się rozglądał, a panna Aniela widocznie oczów jego
unikała — stary milczał dumnie.
Wtem dzwonić po raz drugi zaczęto... Natręt się parł do wagonu jeszcze, gdy Rżewski coś mu na
ucho szepnąwszy i odtrąciwszy go z lekka, zatrzasnął drzwiczki i założył je...
Zarumieniony nieco Paschalski stał jeszcze chwilę, rozśmiał się uśmiechem przymuszonym
i złośliwym — i — odszedł.
Panna Aniela odetchnęła, oczyma tylko podziękowała Rżewskiemu, który na swoje miejsce
powrócił. Pociąg już ruszał, gdy stary się odezwał:
— Ale dlaczegożeście nie wpuścili Paschalskiego? Wszak to on zdaje mi się? Tak? Wcale miły
i porządny człowiek — a jaki patriota??
Nikt nie odpowiedział staremu, który się zadumał — a wkrótce potem znowu drzemać począł.
Panna Aniela dobyła książkę z podróżnej torbeczki, podparła się na ręku i czytać zaczęła.
Rżewski to na nią spoglądał ukradkiem, to dumał, to po okolicy rzucał okiem roztargnionym.
Ta młoda kobieta, którą widział po raz pierwszy w życiu, mocno się go już zdawała zajmować,
choć w ogóle nie zwykł był na kobiety lepszego towarzystwa zwracać uwagi. — Należał on do
młodzieży naszego wieku,; która zużywszy się na poufałym towarzystwie łatwo przystępnych
piękności wszelkiego rodzaju, wytwornie postrojonych i udających doskonale (przez parę
godzin), ideały — nie ma już smaku w rzeczywistym wdzięku niewieścim ani poczucia piękności
czystej, skromnej, dziewiczej. Wychowany przez matkę pobłażającą, dobrą i łatwowierną do
zbytku, pan Eliasz po kryjomu przed nią wiele świata widział i — choć dla niej uchodził za
niewiniątko — w istocie bardzo już był przed czasem zobojętniałym.
Pomimo to poważna panna Aniela zajęła go i pociągała urokiem dlań nowym.
Miała ona ten wdzięk surowy kobiet, które muszą wszystkim ciężkim wydołać obowiązkom,
jakie na nie wkłada sieroctwo, niedola, miłość rodziny, opieka nad cudzym losem. Nieszczęście,
jakie dotknęło jej ojca, uczyniło ją dojrzałą, pasowało na rycerstwo niewieście, na siostrę
miłosierdzia, która o sobie zapominając, musi być milczącą ofiarą.
Znać to było na niej. Skromna, cicha, zimna nieco, a mimo to uroczo piękna,, dla Rżewskiego była
tajemnicą i czymś niezrozumiałym... Nie spojrzała nań ani razu z tą zalotnością niewieścią, której
często i cierpienie, i nieszczęście nie pozbawia — zajęta była ojcem tylko. Powagą nad swój wiek
wydawała się starszą.
Eliasz rozpatrywał się w tej postaci dlań nowej zupełnie, znajdował ją cudnie — nieporównanie
piękną i szlachetną. Zdjęta rękawiczka pokazała mu rękę prześliczną — zrzucony kapelusik
odkrył prawdziwe włosy, dorównywujące obfitością i pięknością fałszywym. Płeć była delikatna,
wejrzenie czarujące, usta się śmiały tą tęsknicą pociągającą, która jest wdzięczniejszą od wesela.
Pomimo to pan Rżewski mówił sobie, że owa śliczna panna Aniela — jest czegoś bardzo
straszną.
Przestrzeń pomiędzy dwoma następnymi stacjami była niewielka. Po chwili, która się krótką
wydała, pociąg stanął znowu i znowu podróżni wszyscy powysiadali, a Paschalski też
przechadzać się zaczął, ukośnym wzrokiem spoglądając na wagon, w którym Słomińscy siedzieli.
Obok znajdował się wagon pierwszej klasy; drzwiczki jego były dotąd zamknięte, dopiero na tej
stacji głos się dał słyszeć z wewnątrz dopominający się u konduktora, aby mu otworzono.
Na głos ten panna Aniela znowu zadrżała i nim ojca pospieszyła powstrzymać, stary się wychylił,
rozśmiał, ręce wyciągnął.
— Hrabio Panterze! jak się masz.
Właśnie z tej pierwszej klasy dobył się człowiek lat średnich, otyły,, słusznego wzrostu, twarzy
okrągłej, z małym wąsem — i zdziwiony niby widokiem pana Słomińskiego, bystro rzuciwszy
okiem wewnątrz wagonu, przystąpił do drzwiczek.
— Dokądże to? do Krakowa czy do Wiednia? — zapytał.
— A! do Wiednia — rzekł stary.
— No, to się doskonale składa — grubym głosem począł hrabia — ale dlaczegożeście nie wzięli
pierwszej klasy? Jak to można? Przynajmniej jaka taka jest rę- kojmia, że się nie znajdzie w
towarzystwie nieprzyzwoitym.
— Ale bo ja — odparł Słomiński — ja znajdują, że teraz częstokroć przyzwoitsze bywa uboższe
towarzystwo niż majętne. Wszyscy komisanci bankierów i szulery jeżdżą pierwszą klasą.
— No — no! — zawołał poziewając hrabia — zapewne, trafia się to, ale od czegóż reński
szafnerowi.
Wtem, postrzegłszy pannę Anielę, wyprostował się, ukłonił i przybrał postawę kawalera, choć
włosy miał dobrze szpakowate.
Wszystko to zdawało się dowodzić, że o Słomińskich nie wiedział wcale, że się bytności panny
nie domyślał.
Stary pochylił się ku niemu przez okno.
— Czegóż to do Wiednia, hrabio? — zapytał. Ruszył ramionami zagadnięty, położył rękę na
oknie i odezwał się cicho:
— Jestemże przecie deputowanym i delegatem... obowiązki — obowiązki najświętsze. To darmo.
Byłoby co robić w domu, ale kto wziął na ramiona ciężar, dźwigać go powinien.
Nie uwierzysz, mój drogi Modeście, jak to dziś trudno wśród tego chaosu drogę wyszukać, iść nią
i drugich prowadzić. Ha! ha!
Słomiński pokiwał tylko głową i szepnął:
— Nie gadajże — zmiłuj się — szpiegów wszędzie pełno. Cicho.
I schował się w kąt wagonu. W istocie Paschalski podchodził już, jakby chciał podsłuchiwać.
Hrabia nie oddalił się od drzwiczek — zajrzał ku pannie Anieli.
— Jakże pani — zdrowie?
— Dziękuję hrabiemu, jam zawsze zdrowa.
— Podróż pani nie męczy?
— O! bynajmniej.
Ciekawe oko puścił hrabia w głąb wagonu, dostrzegł w nim widać Rżewskiego, którego osobiście
nie znał, i to go od przedłużania rozmowy wstrzymało.
— Panie Modeście — rzekł na odchodnym po cichu, schylając się do starego — przesiądź się ze
mną do pierwszej klasy. W cenie mała różnica, będzie państwu wygodniej. Ja za konduktora
ręczę, że samych nas zostawi.
Aniela tylko spojrzała na ojca, jakby się lękała przyzwolenia, a Słomiński, zrozumiawszy córkę,
podziękował.
—Dobrze nam i tu — rzekł — zostaniemy.
Jeszcze miał wychyloną głowę, gdy przechodzący młody mężczyzna usłyszał głos jego i skłonił
mu się.
Hrabia przywitał go dosyć zimno.
— Patrzajże — szepnął — i ten do Wiednia, ani chybi już coś knują.
— Tst! zlituj się! szpiegi! — żywo przerwał Słomiński — jesteś nieostrożny.
— Bo nie mam nic do zatajenia — odparł hrabia — mógłbym się spowiadać na rynku... Co mi
tam!
Mężczyzna, który w tej chwili pominął hrabiego, a którego Paschalski za rękę pochwycił i witał
śmiejąc się głośno — był słuszny, przystojny, śmiałego wyrazu twarzy, ale rysów dosyć
pospolitych. Energia tylko biła z tego oblicza wyciosanego grubo ręką natury w twardej bryle
jakiejś, która się kształtniej obrobić nie dała.
Wszystko w nim zdradzało plebejusza — budowa, ramiona, ręce i same ruchy swobodne,
a zaniedbane. Ubiór też był niewykwintny, na pół myśliwski. W oczach błyszczała inteligencja
i łatwość pojęcia.
Przywitał Paschalskiego widocznie mu się przylizującego — dosyć obojętnie i zimno. Ten
usiłował go za- trzymać — ale młodzieniec wyrwał mu się pod jakimś pozorem i poszedł na
stację.
— To jeden z menerów — szepnął hrabia po cichu... demokrata, liberał — konstytucyjny... —
diabli wiedzą co... Niebezpieczny człowiek... bo to z fanaberią, niegłupie, a bez tradycji.
W naszych rękach mogłoby się to przydać jako narzędzie — ale to już rości sobie równe naszym
prawa, samo chce kierować sobą i drugimi, nie wiedząc dokąd i po co? Już wolę takiego
Paschalskiego, który za pieniądzmi goniąc, służy nam i do przewodnictwa nie rości sobie
pretensji, ale to — ptaszki! ptaszki!
— Któż to taki? — zapytał cicho Słomiński.
— Jakiś Troiński — nawet nie wiem i ekstra powątpiewam, czy szlachcic — ale — co chcesz?
taki delegat, jak ja... a okrutnie nudna sztuka, wszędzie by rad nos wścibić, o wszystko się spiera,,
a rusza na przełaj swoim dworem. Żadnej karności, żadnego powodowania się nam, co mamy
prawo wymagać od nich deferencji i akomodowania się.
Wtem dzwonek zaczął się odzywać niespokojnie, rozmowa się nagle przerwała, hrabia pożegnał
Słomińskich, rzucił okiem na Rżewskiego i schował się w swej pierwszej klasie. Paschalski też
pobiegł na miejsce, a ten, którego nazwano Troińskim, z bułką w ręku pospieszył zająć swe
stanowisko, bo już drzwiczki z trzaskiem ryglowano. Machina świstała przeraźliwie, pociąg
ruszał.
— Znasz pan hrabiego Pantera? — zapytał stary milczącego na uboczu Eliasza.
— Z imienia i z widzenia — ale osobiście — nie...
— Jest to mąż wielkiego poświęcenia... człek ofiarny! — rzekł Słomiński. — Wysoce go szacuję...
rozumu wiele, charakter energiczny. Takich by to nam potrzeba.
Aniela drgnęła prawie nieznacznie, Eliasz, który może zdania tego nie podzielał — zmilczał.
Stary popatrzał się na własne ręce i zadumał.
Jak gdyby pierwsze zwierzenie się przed Rżewskim wyczerpało go, stary długo do rozmowy nie
wracał, nie mówił już nic, zdawał się przybity i smutny.
Tak cały niemal dzień upłynął. Nad wieczór dopiero przechylił się ku Eliaszowi.
— Zdaje mi się... ale nie jestem tego pewnym, bo pamięć mam osłabioną... często mnie ona
zawodzi. Zdaje mi się, że wyznałem przed panem,, kim jestem w istocie. Tak? proszę więc
o tajemnicę... Im bardziej się zbliżamy do Wiednia, tym należy być dyskretniejszym. Policja,
szpicle, szpiegi, denuncjacje... moskiewscy ajenci... pruskie psy gończe... wszystkiego tego pełno.
Gdyby tylko zwąchali, kim jestem i co im grozi — amen mnie,
Rżewski pospieszył go zapewnić najuroczyściej, że na niego rachować może.
— Bo widzisz — szeptał stary ożywiając się — gdyby się domyślili, że mam misją
spenetrowania, jak tu rzeczy stoją, od samego Boga Ojca — dopiero by był strach! Jeszcze się go
boją! A wiedzą, że mnie ani zastraszyć, ani przekupić, ani zbałamucić nie potrafią — to darmo!
oho!
Spojrzał bystro i znacząco...
— Możesz pan łatwo zmiarkować, jakiej to wagi jest dla ojczyzny naszej; gdy Pan Bóg się dowie
raz dokładnie i dokumentalnie, co z nią ludzie bez jego wiedzy zrobili...
Jemu tam od 1772 roku ciągle fałszywe zdawano, raporta... jedni przekupieni, drudzy, aby nie
martwić staruszka... Ja mu powiem całą prawdę, co będzie, to będzie... Niech wie,, jak się jego
rozkazy spełniają. Nie ulega to wątpliwości, że w 1772 kazał nas przetrzepać i dać pro memoria.
Skorzystano z tego i machnęli sobie proprio motu... Ale ja odraportuję! o! odraportuję... Nakażę
śledztwo... i komportacją dokumentów, do tego jestem przygotowany.... Zjedzie komisja na
grunt...
Stary już się był zapalił i rozgadał bez miary... ręką machał... twarz mu płonęła — gdy córka, nie
wiedząc, jak go pohamować, dobyła koszyczek i podała mu jedzenie. Słomiński jeszcze kończąc
i uśmiechając się do swego powiernika, machinalnie rękę ściągnął i głód zaczął zaspakajać.
Rozmowa w istocie została przerwana — i — jechali dalej w milczeniu.
Znużeni, przybyli podróżni do Wiednia. Stary przespał znaczną część drogi, Eliasz ją przedumał,
nie mogąc się zdrzemnąć, tak dziwnie był sam, nie wiedząc dlaczego, przejęty i niespokojny,
panna Aniela, twarz zakrywszy gęstą zasłoną, nieporuszona siedziała, nad ojcem czuwając.
Rżewski po kilkakroć miał przyjemność wysługiwać się w drodze towarzyszce, przynosił jej
kawę, poił wodą, oznajmywał o odpoczynkach. Proszono go nawet, aby pozostał w wagonie.
Staremu urządził siedzenie wygodne... Małe te grzeczności zawiązały rodzaj znajomości
i stosunku, chociaż pan Eliasz myślał po cichu, że z każdą inną młodą osobą byłby więcej uszedł
drogi i znaczniejsze uczynił postępy niż z panną Anielą.
Przy wielkiej grzeczności i uprzejmości była dlań tak zimną, tak małomówną, tak jakoś do końca
obcą — jakby do tego rodzaju poświęcenia najmniejszej nie przywiązywała wagi.
Ponieważ stary Fedorowicz, sługa pana Słomińskiego, mało z domu wyjeżdżał, na kolei wcale
sobie rady dawać nie umiał, i jego więc nie tylko zastępować musiał Rżewski, ale się nim
opiekować po trosze.
Gdy nareszcie przybyli do Wiednia i wedle starego obyczaju zażądali jechać do „Stadt Frankfurt",
nie wiedzieć dlaczego pan Eliasz, który zwykle stawiał po większych hotelach, postanowił
towarzyszyć Słomińskim.
— Jeśli pani pozwoli — rzekł na banhofie, pomagając do odbierania pakunku, stanę w tym
samym hotelu, co państwo. Naprzykrzać się im nie będę — ale, w razie potrzeby, będzie się pani
mogła mną posłużyć. Znam Wiedeń doskonale, do roboty tak dalece nie mam nic, a tu czy tam
stanę, wszystko mi jedno...
Panna Aniela się nieco zarumieniła, trochę zdawała namyślać, spojrzała chłodnymi oczyma na
grzecznego młodzieńca — i niemym tylko odpowiedziała mu ukłonem. Było to niewątpliwe
przyzwolenie.
Pan Eliasz więc wziął drugą dorożkę i kazał się za Słomińskimi wieźć do „Stadt Frankfurt".
Dlaczego to czynił, sam dobrze nie wiedział. Panna mu się tak bardzo nie podobała, żeby aż
szalał za nią, stary go więcej śmieszył swoją niedolą, niżeli przywiązywał do siebie. Lecz obawa
Paschalskiego, pewny wstręt do hrabiego Pantera, jakieś dziwne na widok ich wzdryganie się
panny Anieli — odkryły mu część tajemnicy, którą był rad i ciekaw zbadać.
Ci ludzie widocznie także radzi byli w ślad iść za Słomińskimi w jakimś celu, bo hrabia Panter
oświadczył głośno, że zawsze nie gdzie indziej stawał i staje, a Paschalski dopadł do
zamówionego dorożkarza, dał mu papierek w rękę i adres od niego dostał, dokąd jadą.
Rżewski to podsłuchał, podpatrzył, widział frasunek i obawę na twarzy panny, rad się był
przypatrzeć tym jakimś dziwnym ich zabiegom. Co to wszystko znaczyć miało? nie pojmował...
Miał przeczucie, że może tam być użytecznym.
Cały więc szereg dorożek podążał do „Frankfurtu" i prawdziwym trafem w tej staroświeckiej
gospodzie, więcej obrachowanej na gości przychodzących niż przyjeżdżających, tyle się razem
wolnych mieszkań znalazło.
Oberkelner, widząc że pan Eliasz opiekuje się rzeczami Słomińskich i starym, dał mu pokój obok
tych, które oni zajmowali. Hrabia Panter wziął paradniejszy apartament na pierwszym piątrze,
Paschalski nie wiadomo gdzie się pomieścił.
Nazajutrz jeszcze się Rżewski nie był ubrał, gdy do drzwi jego zapukano. Nie mógł o tak ranne
odwiedziny posądzać nikogo innego, jak usługę hotelową, i zawołał, że wejść wolno.
Wtem nieznajomy mężczyzna, z uśmiechem na ustach, wsunął się do pokoju.
Z ubioru wniósł naprzód pan Eliasz, że się omylił chyba, wyglądał bowiem przyzwoicie i nie miał
pozoru człowieka, który spekuluje na nieznajomych, ani pudełka pod pachą, ani książeczki za
surdutem, chociaż wziąć go za komisanta podróżnego nic nie przeszkadzało.
Uśmiech i strój niby elegancki, a tandetny, błyskotki z talmigoldu, pierścień kawalerski na palcu,
rękawiczki nowe, starannie poopinane, laseczka, płaszczyk, podejrzana wytworność ubrania,
świeżo z rąk fryzjera wyszłe włosy — zbytek starania o powierzchowność, zawsze dowodzący,
że we środku nie wszystko być musi W porządku... budziły wszakże pewne podejrzenia.
Rżewski też zapytującego, czy ma honor mówić z obywatelem panem Eliaszem Rżewskim —
przyjął potwierdzająco, ale ekstra zimno, nie prosząc nawet siedzieć na razie.
Nastąpiło wymówione z cicha nazwisko pana Ernesta Zielonowskiego... Przybyły na dowód
złożył kartkę wizytową na stole, a rzuciwszy na nią okiem, pan Eliasz wyczytał:
ERNEST ZABAWA RITTER VON ZIELOWOWSKI
U góry stał herbik jak plamka.
Przybyły tak niespodzianie rycerz ten, zaprezentowawszy się, zdawał nieco zakłopotany, jak ma
przystąpić do. rzeczy. Gospodarz mu się przypatrywał ciekawie. Był blady (życie wiedeńskie soki
wysysa), oczy miał odrobinę kosę, uśmiech jakiś krzywy, czoło niskie, nos nie oznaczonych ściśle
kształtów, młody kartofel przypominający, coś niespokojnego w ruchach, jak człowiek, który
całej swej odwagi musi używać, aby niedorzeczność popełnić.
— Czymże ja panu dobrodziejowi służyć mogę? — podpomógł Rżewski.
— Mnie osobiście niczym — rzekł prędko, gdy mu się raz usta otworzyły, rycerz — ja nie jestem
z tych ludzi, którzy po hotelach napastują podróżnych. Niech pan wierzy...
Wstęp ten naiwny wydał się panu Eliaszowi przerażającym. Rycerz zaczął mówić dalej, zawsze
z wielkim pośpiechem, zdradzającym niepokój o wrażenie, jakie uczyni, i oczyma śledząc pilnie
twarz słuchacza.
— Jestem, mogę powiedzieć, reprezentantem... to jest, że się tak wyrażę... reprezentantem
wielkiej idei i w jej to imieniu do pana dobrodzieja, jako znanego ze szlachetnych sentymentów,
przychodzę...
Wielka idea i szlachetne sentymenta jeszcze mocniej nastraszyły Rżewskiego, któremu często
małe nawet idee dały się we znaki. Zdało mu się, że ktoś zimną rękę wpuszcza do jego kieszeni.
— Zdaje mi się — rzekł chłodno — że tu zachodzić musi jakaś omyłka. Ja jestem człowiek bardzo
pospolity i z ideami wielkimi nie mam wcale do czynienia.., więc...
— Przepraszam pana dobrodzieja — podchwycił rycerz — bardzo przepraszam, nie ma omyłki
żadnej — pozwoli pan kilka słóweczek, to się zaraz wyjaśni... Wielkie idee potrzebują rozmaitych
sił, aby się urzeczywistnić i wcielić mogły... Tu idzie o zbawienie ojczyzny.
Rżewski zbladł.
— Darujesz mi pan — rzekł — ale ja się nie czuję powołanym do tak wielkiego dzieła...
— Ale pan się przyczynić możesz do spełnienia go — dodał przybyły z rosnącym zapałem. —
Niech się pan nie trwoży, nie idzie tu o żadne ofiary osobiste. Pan dobrodziej podobno jest
w pokrewieństwie, czy też w stosunkach z czcigodnym patriarchą naszym, panem Modestem
Słomińskim?
— Ja! Ja! — podchwycił Rżewski — pokrewieństwo to ogranicza się tym, że mój tłumok stał
przez pięć minut obok walizy pana Słomińskiego... a znajomość datuje od wczora.
— Jednakże — odparł rycerz jeszcze nie zniechęcony odporem — masz pan dobrodziej choć
przystęp do niego. Tu idzie tylko o to, aby ten znakomity mąż i gorący patriota chciał przeczytać
mój projekt zbawienia ojczyzny. Poszlibyśmy z nim ręka w rękę.
— Darujesz, mi pan — zawołał Rżewski cofając się — nie mogę mu być w niczym pomocnym —
w niczym.
Rycerz się nieco zakłopotał.
— Raczże pan dobrodziej wysłuchać — mówię tu w imieniu tego, co nam wszystkim jest
najdroższym —
w imię kraju. Mam nieochybny sposób wyzwolenia go \ przywrócenia mu dawnej świetności.
To mówiąc przybyły ujął, nie pytając o pozwolenie, la. krzesło i począł z kieszeni surduta
dobywać mozolnie rękopism, którego rozmiary do rozpaczy przywiodły Rżewskiego. Spojrzał na
zegarek.
— Mam bardzo pilny interes — zawołał — przepraszam — natychmiast muszę wychodzić.
Ukłonił się. Rycerz, nie zmieszany, rękopism nazad do kieszeni wciskać zaczął, nie spiesząc,
i dodał:
— Zatem jutro — albo po obiedzie naznaczy mi pan łaskawie godzinę.
Nim pan Eliasz zebrał się na odpowiedź, puknięto do drzwi — i wszedł — Paschalski.
Rycerz na widok jego, już się nie dopominając odpowiedzi, pochwycił płaszczyk i laseczkę
i wysunął się z miną obrażonego.
Nowy gość z natarczywą poufałością zbliżył się do pana Eliasza,, usiłując go w twarz pocałować
— ale Rżewski potrafił się jakoś obronić, sztywnie rękę wyciągnąwszy,
Paschalski strojny już był bardzo smakownie i wdział na ranek swój najlepszy humor, którym
myślał zapewne czarować; uśmiechał się cały zawczasu — od stóp do głów. Ręką wskazał na
drzwi sąsiednie i zapytał cicho:
— Wszak tu stoją?
— Kto?
— Słomińscy.
— Być może — nie wiem.
— Nie wiesz? jechałeś przecie cały czas z nimi? — Ale o to nie dopytywałem, gdzie stać będą.
Pan Izydor rzucił się na krzesło — i zniżając głos tak, aby go z drugiego pokoju słyszeć nie było
łatwo — spytał:
— Gdzieżeście się poznali!
— W wagonie — odparł Rżewski.
— A! a! I jakże się podobali? hę?
Coś złośliwego przebijało się w pytaniu, któremu wzrok towarzyszył przenikliwy.
— Staruszek jadł i spał na przemiany, panna milcząc przez całą drogę w okno patrzała —
odpowiedział Eliasz, kończąc ubranie. Znajomość ograniczyła się tym, żeśmy wymienili
nazwiska.
— A jednak! o figlarzu ty! stanąłeś dla nich umyślnie we „Frankfurcie" — rzekł Paschalski,
śmiejąc się ciągle. — Panna ładna, nie przeczą — tylko po przyjacielsku uprzedzić muszę — bo ja
ich dawniej znam, że — próżne marzenia i starania, stary — dziwak, ona też w zbytnich
pretensjach. Lada szlachetka, jak my, posunąć się tam nie może... A cóż myślisz robić w Wiedniu?
— dodał. — Juści nie spiskować? choć ten twój ranny gość dałby do myślenia — bo coś mi na
konspiratora wygląda...
— Konspiratora przeciw kieszeni — roześmiał się Rżewski — ja go nie znam.
Rozmowa się przerwała, Paschalski mimo to siedział, widocznie mu jeszcze o coś chodziło.
Zaczął dopytywać, usiłując dobadać, co Rżewski z dniem pocznie, gdzie i o której godzinie jeść
myśli, czy będzie na obiedzie w hotelu, w którym na górze jest sławne jedzenie.
Szło mu widocznie, aby się coś jeszcze o Słomińskich dowiedzieć, ale pan Eliasz mu w tym
usłużyć nie mógł, bo i sam nie był uwiadomiony, a nierad też mu posługiwać. Wietrzył jakąś
intrygę, która w nim poczciwy wstręt obudzała.
Paschalski, mimo swej. śmiałości, poczuwszy, że tu jakoś nie idzie mu łatwo, zaczął mówić o
czym innym.
— Hr. Pantera znasz?
— Z widzenia tylko.
— A i ten tu już się znalazł? Bardzom ciekawy, po co? Słyszałem parę słów, które mówił do
starego, o sprawach delegacji, o kraju... gra rolę polityka!!!
Rozśmiał się.
— Jak gdybyśmy nie wiedzieli, że przyjechał, by starać się o koncesję, a kto wie czy nie o portfel
ministerialny. W. naszej poczciwej. Austrii wszystko możliwej nawet taki hr. Panter na
ministerialnym fotelu. Przed Słomińskim będzie grał rolę patrioty — to naturalna — po trosze
przed wszystkimi Polakami, tylko z różnych tonów, nastrajając się wedle ich kamertonu; w
gabinecie ministra udawać będzie jedyną podporę rządu w Galicji i schwarz-gelbera... Jemu, tak
jak wszystkim nam, idzie tylko o siebie. Rozśmiał się znowu i dodał cicho:
— Nie przysiągłbym, że stary wyga gotów się pokusić o pannę Anielę... ojcu baki świecąc
patriotyzmem.
Nie wdając się w drażliwą rozmowę, Rżewski powoli nakładać zaczynał ciasne rękawiczki i
zwracając się do Paschalskiego, zapytał:
— A pan, jeśli pytać wolno, za jakim interesem przybyłeś do Wiednia?
— Ja? — rzekł pan Izydor — ja się rozrywam i obserwuję, nie mam potrzeby nic robić i o nic się
starać. Mam dosyć tego, com się dorobił, w politykę bawić się nie lubię, do ambicji jeszcze nie
dosyć zestarzałem. To resurs na te lata, gdy już inne potrawy nie smakują.
Muszę zobaczyć operę, zjeść parę razy kolacją w przyjemnym towarzystwie, posłuchać muzyki
w Volksgartenie, pośmiać się z naszych menerów u Dauma... Słowo honoru — to wszystko...
— Ja tak samo — śmiejąc się powtórzył Rżewski. Paschalski popatrzał nań z uwagą i wziął
powoli, ociągając się, za kapelusz.
— Idziemy razem? — zapytał.
— Przepraszam... właśnie przypominam sobie, że mam słówko napisać do domu.
— A! — mruknął gość, wyciągając rękę — więc do zobaczenia.
Zakręcił się po pokoju, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, rozmyślił się i wyszedł.
Rżewski popatrzył na zegarek, przejrzał się w zwierciedle, pogładził włosy, dopił resztkę od
dawna wystygłej kawy, która stała na stoliku, i pomyślał, co robić z sobą.
Wczorajsza twarzyczka panny Anieli przypominała mu się ciągle, niepokoiła go swym smutnym
wyrazem, rad by ją był znowu zobaczyć.
Czy będzie na obiedzie z ojcem na górze, o tym wątpił: czy mu wypadało pójść do Słomińskich z
wizytą? rozważał właśnie.
W Wiedniu w istocie do roboty nic nie miał. Przyjechał tu rozerwać się, sprawić trochę sukni,
pochodzić trochę po Grabenie i pospacerować po Stadt-Parku, nie zapominając wieczorem
Volksgartenu. Opieka nad tą panną, samą jedną z ojcem chorym, uśmiechała mu się jako bardzo
przyjemny obowiązek. Chciał się jednak dowiedzieć coś wprzódy o tych Słomińskich, bo
zaledwie słyszał o nich.
Przeszedłszy się z tymi myślami po pokoju, wziął za kapelusz. Nie szkodziło przejść się po
mieście i siąść na chwilę w kawiarni, naprzeciw Św. Stefana.
Zamykał swe drzwi właśnie,, gdy z sąsiednich wybiegła prędko panna Aniela, obejrzała się i dała
mu znak głową. Pan Eliasz krok podstąpił, aby spytać o zdrowie i rozkazy.
— Ach, proszę pana, proszę — zawołała pospiesznie Słomińska — o stanie mojego ojca, z
którym się on przed nim przypadkiem wydał w chwili zapomnienia, o którym nikt prawie nie
wie, proszę, zaklinam, nie mów pan nikomu, nikomu...
Miałoby to daleko groźniejsze i boleśniejsze dla nas skutki, niżeli sam sobie wyobrażać możesz...
Złożyła przed nim ręce jak do modlitwy.
— Błagam pana!
Łzy postrzegł w jej oczach.
— A! pani! — zawołał przejęty — dosyć jej rozkazu...
Panna Aniela podała mu rękę i znikła.
Przed godziną obiadową, która prawie w całych Niemczech w klasach średnich jest dosyć
wczesną, panna Aniela siedziała w swoim pokoju, od którego drzwi do ojcowskiego były otwarte
— gdy zapukano leciuchno i w tejże chwili kobiecina młoda,, wystrojona, w której od pierwszego
spojrzenia łatwo było można poznać wiedenkę, wbiegła niezmiernie żywo do pokoju, z
roztwartymi rękami, uśmiechniętą twarzyczką, rzucając się ku Anieli.
— Anielusiu moja droga!
— Dyziu! Dyziu moja, jakżem rada, że cię mam!
I uścisnęły się serdecznie, długo, jak dwie siostry, chociaż były tylko dobrymi przyjaciółkami z
jednej niegdyś pensji. Pyzia wyszła jakoś za mąż do Wiednia, los jej poszczęścił — była dla tej
stolicy stworzoną. Chociaż pochodziła z zamożnej lwowskiej rodziny i była Polką, wychowanie,
wpływy, coś zresztą niewytłumaczonego czyniło ją, już nawet w latach, gdy się najwięcej
zachowuje cech rodzicielskiego domu — prawie cudzoziemką.
Zamążpójście jeszcze się do tego więcej przyczyniło. Była jeszcze na pensji, gdy piękna jej
twarzyczka rumiana, okolona włoskami złotymi, buzia różowa,, do całowania stworzona, oczki
niebieskie, uśmiech figlarny, skusiły młodego człowieka, wówczas jeszcze kończącego
uniwersyteckie nauki. Dyzia była córką rodziców dosyć majętnych, ale rodziną obarczonych —
stanowiło to właśnie trudność dla kochanka, który nie miał nic, nad, głowę jeszcze niezupełnie
umeblowaną i pięć palców, które niewiele robić umiały, a nic zarobić nie mogły. Nie miała tyle,
aby jej posag starczył dla obojga, ani była tak ubogą, aby ją za pierwszego lepszego wydać
chciano.
Młodzieńcza miłość pana Anzelma była szaloną, gwałtowną, namiętną — oboje kochali się tak,
jak to tylko za młodu i w powieściach się ludzie kochają — co najdziwniejsza — wytrwali z tym
przywiązaniem lat parę. Pan Anzelm, który w ówczesnych szkołach i uniwersytecie po
niemiecku lepiej się nauczył niż po polsku, skończywszy nauki, poleciał do Wiednia szukać dla
obojga chleba — poleciał z myślą o Dyzi.
Miłość czy talent — zagadka do rozwiązania trudna — poszczęściły mu. Z rozpaczy rzucił się do
dziennikarstwa. Była to chwila, gdy ono we Wiedniu rosło na drożdżach spekulacji giełdowych,
nawzajem spekulacje podtrzymując, gdy ludzie z cynizmem najosobliwszym dorabiali się
pieniędzy i renomy. I miłości tylko wiele, a trochę talentu potrzeba było, aby się przebić. Na tych
panu Anzelmowi nie zbywało: z dosyć nędznie w początku płaconego fejletonisty w jednej z
mnogich press niemieckich zyskał wprędce i dobił się stanowiska zapewniającego mu
niezależność. Rodzice Dyzi, złamani jej prośbami, stałością jego, wydali ją za pełnego nadziei
młodzieńca — choć stary ojciec tego powołania dziennikarskiego i chleba papierowego nie
rozumiał a mało weń wierzył. Dyzia od półtora roku była najszczęśliwszą z małżonek.
Wiedeń podobał się jej nadzwyczajnie, gdyż była roztrzepaną, zalotną, pustą, lubiącą się stroić,
biegać, szczebiotać i zalecać kobieciną, Miłość dla męża trwała jeszcze, ale już znacznie pożyciem
z nim złagodzona. Ze swej strony pan Anzelm był małżonkiem wygodnym i z systemu —
eklektykiem. Miłość dla Dyzi nie przeszkadzała mu do małych intryżek za kulisami, do różnych
przelotnych stosuneczków w mieście, do kolacyjek we czworo, gdy się nadarzyła zręczność. Tak
mało się z tym rodzajem życia ukrywał, że żona wiedziała lub domyślała się prawie wszystkiego,
i — korzystała z nauki. Zresztą żyli z sobą jak najlepiej.
Chwile szału minęły, nastąpiła polityka i rachuba. Dyzia była świeżą i jak — szatanik ponętną,
młodzież roiła się koło niej, męża to wbijało w pychę, a ją niezmiernie bawiło.
O przyszłości nie myślano tak bardzo wiele.
Dyzia nauczyła się tu na świat i życie patrzeć z epikurejskiego i utylitarnego stanowiska.
Być może, iż teorie męża, z którymi się nie taił także — zastosowywała w innej sferze. Pan
Anzelm, który dawno postradał rodziców i wychowywał się o jałmużnie moralności, chwytając
zrzynki i resztki etyki, jakie czasem na gościńcu młodzieńczego życia spotykał — za zasadę miał
— dobić się mienia a życia używać.
Wiedział tylko to jedno, iż są granice, poza które niebezpiecznie jest przechodzić, lecz gdyby nie
to, że groziło wyjście za nie — nie wiadomo gdzie by się zatrzymał. Wszystko mu było jedno,
komu służył i jaką sprawę popierał. Gotów był dowodzić czarno, biało, czerwono, byle mu się to
jak najlepiej opłacało. Był niby uczciwym człowiekiem w rzeczach drobnych i powszednich, w
ważniejszych kierował się odrębną moralnością polityczną, która, jak wiadomo, zbyt
skrupulatną nie jest.
Szkoła dziennikarska wiedeńska, w której się wychował, była jedną z najdoskonalszych do
wyrobienia człowieka bez charakteru. Miał talent, to mu starczyło. Uważał go za jedyny majątek
— zadaniem dlań było, aby jak najlepiej procentował. Umieszczenie tego kapitału było dlań
obojętnym, byle hipoteka pewna.
Nie miał pan Anzelm w młodzieńczym zapale dosyć taktu, aby w tej kuchni swojego życia
smażyć przy oknach zamkniętych... swąd wypuszczał na stolicę, wcale się go nie wstydząc.
Cynizmu tego nauczył się od mistrzów wiedeńskich. Przychodził wieczorem do żony, opowiadał
jej, jakim sposobem u tego a tego antreprenera kolei lub banku grozą lub artykulikiem wycisnął
tyle a tyle tysięcy, guldenów — chwalił się, czytając przed nią zjadłe napaści, które sam później
posmarowaną ręką odbijał.
Żona oburzała się z początku, on się śmiał, całując niewinniątko — potem ruszała białymi
ramionami — które z tych tysięcy guldenów odłamany grosz okrywał szalami i naszyjnikami —
na ostatek uśmiechała się, a w końcu samym przyklaskiwała i nauczyła się olbrzymi talent i
zimny cynizm męża uwielbiać.
Lecz stało się to, co się zawsze dzieje — zaraza zepsucia udzieliła się kobiecie ,, przenosząc w
inne sfery życia... Co mężowi wolno było w jego zawodzie, miałożby jej być wzbronionym w tym
kółku, w którym życie kobiece jest zamknięte?
Weszła z własnym sumieniem blondynki (sumienia wszakże bywają czarne, czemu by i blond
być nie miały?) — w układy — i stare zasady przywiezione z rodzicielskiego domu, wraz ze
starymi sukienkami odłożyła — na później. W tych starych zasadach było jej teraz tak
niewygodnie, jak w sukienkach, z których wyrosła.
Dyzia jednak miała więcej (kobiecego) taktu niż małżonek, bo się nigdy przed swym panem nie
wygadała z tym, że zmieniła przekonania i poglądy. Była wyrozu- mialszą dla drugich, a
nadzwyczaj ostrożną względem siebie.
Od pensji, a raczej od zamążpójścia, nie widziały się z sobą przyjaciółki — dla obu spotkanie to
było miłą niespodzianką. Dyzi się zdawało, że Anielka powinna się była zmienić jak ona, Anieli,
że w Dyzi znajdzie dawne, żywe, serdeczne, wesołe dziewczę, stworzone do stałej miłości i
domowego szczęścia, i ciszy.
Spojrzały na siebie, uściskały się raz jeszcze — a piękna wiedenka padła na krzesło, znużona, bo
pieszo malutkimi nóżkami przybiegła aż z Kartnerringu.
Aniela poszła na palcach zajrzeć,, co robi ojciec, znalazła go jeszcze z książką do nabożeństwa i
różańcem w ręku — z lekka przymknęła drzwi i usiadła naprzeciw przyjaciółki.
— Tyś się nic a nic nie zmieniła! — zawołała wpatrując się w nią.
— O! w łaskawych oczkach twoich, ale mąż mi powiada nawet czasem, gdy jest w różowym
humorze, żem wypiękniała — chociaż przyjaciółkom i mężom wierzyć nie można — pochlebcy
są. Mówcie wy co chcecie, zwierciadło nieubłagane powiada mi, żem — zestarzała. Patrz! pod
oczami sino, puszek młodości starł się z twarzy... czasem aż mi strach... W Wiedniu to się tak żyje
galopem, a za nic bym starą być nie chciała. Obrzydliwa rzecz... — westchnęła biedaczka.
— Przeciwnie ty, dodała szybko — jak cię kocham, Anieluniu — jesteś dopiero w całym blasku i
rozkwicie... Ale co za dziw! Ja poszłam za mąż, mam wszystkie mojego męża kłopoty i
zmartwienia na głowie — i to wiedeńskie życie w ukropie, bez chwili odpoczynku... a ty na wsi,
przy ojcu, w tej ciszy...
Aniela słuchając potrząsała głową i łzy się jej z oczów potoczyły. Dyzia pochwyciła ją za ręce...
— A! ty się kochasz — krzyknęła... Łzy! ty się kochasz! jestem tego pewną...
Płochej kobiecinie na myśl nawet inna łez przyczyna przyjść nie mogła. Aniela na nią spojrzała z
powagą surową i ruszyła ramionami.
— Dziecko ty jesteś — rzekła cicho i smutnie — nie mam ja czasu dać sercu w świat polecieć.
Zniżyła głos.
— Nie mów o tym nic nikomu, dla ciebie nie chcę mieć tajemnic. Mamy wielkie nieszczęście w
domu, Bóg mnie dotknął! Zaklinam cię — Dyziu, nie wygadaj się z tym, zgubiłabyś mnie... Od
niejakiego czasu (zbliżyła się do ucha przyjaciółki i poczęła szeptać po cichu) ojciec mój, który
był zawsze zamyślony i smutny,, często dziwnie milczący — dostał — dostał rodzaju łagodnego
— obłąkania.
Jest zupełnie spokojny przy obcych i gdy nie ma mowy o kraju, jest najzupełniej przytomnym.
Sam na sam ze mną lub w poufałym towarzystwie zdradza się ze swoją idee fixe... Zdaje mu się,
że jest kimś innym... od dawna zmarłym... jakimś hetmanem... Lękam się, rozpaczam, płaczę...
Dyzia słuchając spoważniała, nastraszyła się widocznie, załamała rączki... z trwogą powiodła
oczyma po pokoju.
— Ale czyż to może być?
— Niestety! jest to aż nadto wyraźne, a ja muszę to taić, ukrywać — umieram ze strachu, aby się
o tym nie dowiedziano. Ty nie znasz rodziny mojej. Ojciec ma o rok starszego od siebie brata, z
którym od dawna nie żyje. Jest to człowiek zły, chciwy, przewrotny, pomimo pozorów
największej delikatności i uprzejmości. Gdyby mógł ojcu dowieść obłąkania, pod pozorem opieki
nade mną, wsadziłby go do szpitalu, majątek by zagarnął w swój zarząd i mnie także... Naówczas
kto wie jaki by los mnie czekał.
Aniela zaczęła płakać głośno, łzy chusteczką co prędzej ocierając, w miarę jak płynęły. Dyzia
jakby osłupiała, siedziała milcząca. Pierwszy to raz taka tragiczna, straszna strona życia objawiła
się. jej oczom. Spodziewała się tu rozrywki... wpadła w dramat, wśród którego się czuła —
zupełnie nieswoja... Rada by była uciec — taki ją ogarniał przestrach.
— Ależ to okropne — to okropne — wyszepnęła, oglądając się trwożliwie, Dyzia... — to
prawdziwie przerażające... moja biedna, biedna Anieluniu.
Co tu począć! co tu począć!
— Przybyłam z ojcem, aby się poradzić doktora... Lecz i lekarza tego, któremu się mam zwierzyć
— muszę dobrać tak, abym mu się bez obawy zdrady całkowicie mogła wyspowiadać...
Potrzebuję doktora i opiekuna, i przyjaciela zarazem, doradcy, który by nie dał poznać ojcu,
dlaczego przychodzi... Rozumiesz mnie! Dlatego napisałam zaraz do ciebie — ty mi go musisz
dać.
Dyzia główką potrząsała?
— Nie będzie to tak łatwo znaleźć podobnego człowieka —ale poradzę się, pomyślę.
— Mąż by ci mógł nastręczyć! — wtrąciła Aniela.
— Mąż! mój mąż!! — rzucając gwałtownie ramionami odezwała się młoda pani — mój mąż jest
do niczego, jak skoro odejdzie od biurka i rzuci pióro lub wyjdzie poza zakres codziennych
swych zajęć dziennikarskich... Naówczas — chyba do trzpiotania się i zabawy jest zdatny. Mój
mąż! — powtórzyła z wyrazem dziwnym ruszając ramionami.
— Jak to? ten twój Anzelm, któregoś ty tak kochała?
— Ale ja go i dziś jeszcze kocham, a przynajmniej lubią bardzo — mówiła Dyzia dosyć zimno —
ale z nim o takich sprawach mówić — ani podobna... Tyle bym zyskała, że może jutro, gdyby mu
zabrakło przedmiotu — gotów by tę historię w Pogadankach i przechadzkach wiedeńskich,
przyprawną po swojemu umieścić.
— O mój Boże! twój Anzelm!
— Jeniamy człowiek — póki pióro trzyma w ręku i pisze — jenialny, powiadam ci — iskry mu
się sypią spod pióra— ale całe życie szafuje na te codzienne fajerwerki... i na nic więcej go nie
ma...
— Surową bo jesteś dla niego i ręczę — za surową...
— A! chyba za łagodną! — przerwała Dyzia. — Jestem z uwielbieniem dla niego, alebym się go
nie poradziła nigdy.
— Ale ja — ja prócz ciebie nie mam tu nikogo — nikogo! — zawołała Aniela — rachowałam na
ciebie... jedną i jedyną... Cóż ja pocznę?
Dyzia zadumała się mocno i zapatrzyła w okno.
— Juściż ja ci się na coś przydam, to pewna — rzekła cicho — ale nie z pomocą męża. O! moja ty
najdroższa! — dodała z uśmiechem tryumfu — my, to jest ja, mam stosunki ogromne... Mam cały
dwór wielbicieli, a jakich jeszcze. W Volksgartenie gdy się pokażę, tłumy chodzą za mną.
— I ty pozwalasz na to?
Dyzia się śmiać zaczęła.
— Czyż może być co przyjemniejszego, jak królować tłumom! jak hołdami być otoczoną! jak
słyszeć szmer uwielbień dokoła!
Smutnie słuchała Aniela i szepnęła:
— A mąż — cóż na to?
— Mąż? Ale on na to nie patrzy, bo pewnie innej jakiejś, mniej świeżej piękności hołduje
naówczas, dla rozmaitości, a zdaje mi się, że gdyby czegoś dojrzał, to by się tylko uśmiechnął.
Życie, moja droga, krótkie, młodość krótsza jeszcze. My więdniejemy tak prędko w tym pyle i
wirze...
Nie wiedziała już, co mówić, panna Aniela, ona też przestraszyła się tym, co znajdowała w
przyjaciółce.
— A! doktora, doktora dobrego, uczciwego, surowych zasad człowieka ja ci wyszukam —
mówiła Dyzia, ciągle zamyślona. — Przychodzi do mnie na wieczory staruszek jeden, który, sam
o tym nie wiedząc, nie przyznając się do tego, tak się dobrze we mnie kocha, jak i młodzi... Jest to
człowiek poważny, radca ministerialny. Ja się jego poradzę — a od czegóż on radca i siwy?
Szeptały tak z sobą, gdy drzwi się pomału uchyliły i spokojna, wypogodzona twarz pana
Słomińskiego ukazała się w progu. Dyzia odwróciła głowę, pobladła ze strachu i z oczyma
wlepionymi weń, siedziała nieruchoma.
Stary drzwi otworzył i wszedł.
Patrząc nań teraz, niepodobna się było słabości domyśleć, chyba po ogniu oczów i spojrzeniu
nad wiek jego przenikającym i ruchawym.
Zobaczywszy kobietę siedzącą przy córce, zatrzymał się z dala; nie mogąc jej od razu poznać i
przypomnieć sobie, wlepiał w nią wzrok ciekawy.
— Tatko sobie nie przypomina... panny Dionizy, a dziś pani Anzelmowej X...
— Panny Bremer! wszak tak! — zawołał wesoło stary — przyjaciółki twojej od serca, którą
mieliśmy przyjemność mieć raz na wakacjach na wsi — a! jakże! przypominam! I owszem.
To mówiąc, rękę wyciągnął uprzejmie. Przestraszona pani Anzelmowa jeszcze do siebie przyjść
nie mogła, ale widząc go tak spokojnym, uprzejmym, pamiętającym dobrze przeszłość —
ośmieliła się wkrótce.
— A pani co tu we Wiedniu porabia? — rzekł stary.
— Ja, panie, zostałam wiedenką — odezwała się Dyzia rumieniąc — poszłam tu za mąż.
— Jak to! Za Niemca? — spytał Słomiński.
— A! nie, mąż mój jest jak i ja ze Lwowa, lecz z wielą innymi tutaj zrobił karierę — ma tu zajęcie.
— I czymże się zajmuje?
— Jest dziennikarzem.
— A! nie wiedziałem, prawdziwie! aż mi wstyd! Jest więc polski dziennik we Wiedniu?
— A! nie — rumieniąc się przerwała Dyzia — mąż mój pisze po niemiecku.
— Po niemiecku!! — zawołał stary zdziwiony, spojrzał jakoś dziwnie i zamilkł.
— Jakże? — spytał po chwili — możecie tu państwo wyżyć wpośród obcych?
— O! panie! myśmy się już z nimi zżyli i sami prawie stali obcymi.
Słomiński się zadumał smutnie, twarz mu się jakimś chłodem obwlokła, znikł z niej wyraz
wesołości, z jaką witał Dyzię, westchnął.
— Bardzo jestem szczęśliwy — rzekł zimno i ceremonialnie — iż Aniela na czas naszego pobytu
znajdzie tak miłą towarzyszkę.
Wymówiwszy te słowa skłonił się, uśmiechnął grzecznie i wyszedł do swojego pokoju.
Dyzia rzuciła się do ucha przyjaciółki.
— Ale się wam śni chyba! Ojciec twój zupełnie jest zdrów i przytomny.
Aniela nic na to nie odpowiedziała, łzy biegły jej z oczów. Dyzia dała się jej trochę wypłakać.
— Cóż ty dziś myślisz robić? — zapytała.
— Ja — będę przy ojcu siedziała — czekając, aż mi dasz doktora, i obmyślimy środki
wprowadzenia go do nas pod jakimś pozorem...
— A wieczorem?
— Wieczorem także...
— Ale ojca by należało rozerwać — mówiła Dyzia — nie ma nic lepszego na melancholię jak
trochę zabawy... Dają dziś tę cudowną Fantaskę... może byśmy bilet dostać potrafili. Napisałabym
o to do męża do biura, nakazując mu pod utratą mej łaski...
— A! dziękuję ci serdecznie — ale ojca na teatr prowadzić nie mogę — egzaltuje go zbytecznie
lub gniewa...
— Ale się będziesz okropnie nudziła!!
— A! bynajmniej, jam do samotności nawykła i mam książki — mówiła Aniela — nie troszcz się
o mnie.
— A! proszę cię! książki — przerwała Dyzia żywo — któż to dziś może czytać? w mieście? —
przynajmniej ja, oprócz dziennika, a w nim artykułu mojego męża — nie mogę w rękę wziąć
książki. Zresztą oni ciągle jedno i jedno piszą. Ja już to wszystko doskonale wiem. Naturalnie, cóż
innego czytać można oprócz romansu, noweli itp. A ja znajduję, że oni teraz nawet romansów
zupełnie pisać nie umieją — salon w nich prawie nie wychodzi. Same łachmany. A jak zaczną o
sercu i miłości — pasja porywa!
To wszystko bałamuctwo. Mój mąż powiada, że gdyby chciał, a miał czas, toby na rok nie wiem
wiele takich romansów, jak Jokai, Auerbach, Gutzkow napisał... Auerbach ten nudny jak emetyk,
po którym długo się skutku doczekać nie można, a męczy... Pisze, pisze, pisze i nie ma końca...
Czytałam trochę Auf der Hohs, takie chwalone — ale to... — Rączką niecierpliwie uderzyła się po
kolanach...
Aniela nic jej nie odpowiadała.
— Przynajmniej w dzień pojedźcie gdzie z ojcem dla rozrywki... no — na Prater! koniecznie!!
— Może — gdybyś ty pojechała z nami...
— Bardzo chętnie, służę! Będę się starała ojca rozerwać, byłem się go obawiać przestała.
Zobaczysz — zabawię go, zapaplam... rozerwę — mówię ci.
To mówiąc poczęła trochę ściskać Anielę zawsze smutną i milczącą, poszła do zwierciadła
poprawić ubranie, uśmiechnęła się sama do siebie i nagle, jakby już zapomniawszy o wszystkim,
zwróciła się do przyjaciółki.
— Wiesz — szepnęła jej, śmiejąc się, na ucho — mam tu jednego młodziuteńkiego artystę —
nigdym do niego trzech słów nie przemówiła, nie znam go, ale się we mnie na śmierć rozkochał.
Gdzie ja się tylko pokażę, jest... Wszędzie, krok w krok, za mną... Modli się do mnie oczami, a ja
udaję taką strasznie surową, ale mi go okrutnie żal... Śliczny chłopak i takiego coś ma w sobie
poetycznego... Oczy czarne, włos długi... A, powiadam ci, czy szpieguje, czy sługi przepłaca, ale
każdy mój krok odgaduje,, pewną jestem, że go znajdę zawsze. Czasem, gdy nie wychodzę, to
przed oknami krąży godzinami i wzdycha! Takie to zabawne... powiadam ci...
Aniela zdumiała się niezmiernie tej mowie zamężnej pani, która dopiero przed półtora rokiem z
miłości za mąż poszła, ale nim miała czas na to dziwne zwierzenie się odpowiedzieć, Dyzia
obwiązała się szalem, pocałowała ją w czoło i jak ptaszek podskakując wybiegła, drzwiami
trzaskając za sobą.
O zwykłej obiadowej godzinie w górnej sali hotelu „Stadt Frankfurt", a raczej w dwóch
obszernych pokojach dosyć ciemnych, pełno już było osób zasiadających przy różnych stołach...
Restauracja w „Stadt Frankfurt" słynie od dawna kuchnią smaczną, zdrową i niby to niedrogą,
ma więc mnóstwo stałych stołowników, którzy kuchni w domu nie trzymając, radzi by nie truć
się i nie rujnować. U jednego krągłego stołu w pierwszym ciemnym pokoju zasiadają zwykle
starzy wojskowi, czynni i dymisjono- wani, jenerałowie i pułkownicy, u drugiego... ku oknom,
urzędnicy ministerialni... u trzeciego nawet niekiedy skromniejsi bankierowie i pomniejsza
arystokracja giełdowa... Nierzadko spotyka się tu i tytuł książęcy, i jedną z tych znamienitości
wiedeńskich, które wszystkie stare i młode, zarówno wyglądają na ruiny.
Przybywającego tu świeżo z Berlina uderzyć musi zupełna zmiana tonu towarzystwa i jego
charakteru; nie zbywa i tu na pewnej dumie i pańskości, ale inaczej się one cechują. Czuć, że tu
duszę napełnia niepowrotna przeszłość, gdy tam nadyma dorobkiewiczów teraźniejszość i
ufność w swe siły... W austriackim urzędniku i wojskowym łatwo dostrzec, iż się godzi z musu z
teraźniejszością, ale przyszłości nie ufa.
Jeśli z nich który nie mówi o tym, nie może zakazać twarzy i postawie, by tajemnicy nie
wypowiedziały... Jest coś dziwnie smutnego w tych spadkobiercach wielkości habsburgskiego
cesarstwa, zrezygnowanych, chłodnych, lecz ze sceptycyzmem na czole wypisanym chodzących.
Przysłuchując się rozmowie, rychlej się. dopytasz spraw niemieckich niż austriackich. W
pojęciach też, jak u każdej potęgi, którą niezłomna konieczność ciągnie ku przepaściom,
nieprzeliczona rozmaitość. Zdania się krzyżują, walczą — a ostatecznie z tego prądów tysiąca
powstaje chaos. Jest to najwyraźniejszy proces rozkładowy.
Może poczucie własnej słabości u wielu rodzi — Ostrożne milczenie; nie chcą się wygadywać z
tym, co mają w głębi duszy — ani odkrywać ran i zwątpienia.
Ten ostatni wyraz najlepiej ducha teraźniejszego państwa maluje. Nikt tu nie ufa przyszłości — a
cudu potrzeba, ażeby się to ocaliło, co samo w swe ocalenie nie wierzy. Na twarzach posępnych
widać rezygnację, ból, obojętność, zdrętwienie.
Wszyscy szepcą po. cichu, choć nikomu nie zakazano mówić głośno. Świadkowie klęsk, osiwiali,
noszą ich moralne piętno na sobie, młodsze pokolenie patrzy w przyszłość, głowę zwracając w
inną stronę — ku wschodzącemu słońcu czy ku błyszczącej komecie, której świetny pas
widnokrąg polityczny przecina.
Dziwna rzecz, te stare wyszarzane mundury czynią jednak wrażenie, że w nich chodzą dawni
panowie z krwi i ducha — a w Berlinie, najświetniejsze stroje i dekoracje, rzekłbyś, lokaje w
niebytności panów wdzieli na siebie. Ale ci panowie... patrzą w trumny, a ci lokaje... któż to może
wiedzieć, co z nich będzie??...
I tego dnia też w jadalnej sali nie było weselej. U stołu stojącego w pośrodku, gdzie radcy
ministerialni siadają i biurokracja się przekarmia — przyszedł, zapewne nie bez myśli i celu,
przysiąść się hrabia Panter. Tu niemal wszyscy go znali, jako częstego we Wiedniu gościa, ze
wszystkimi się w przymilający nadzwyczaj sposób witał, ściskał, zaprawiając cukrowym
uśmiechem powitania. Był tu jakby na własnym, doskonale mu znanym gruncie, jakby w domu.
Kelnerowie kłaniali mu się nisko i głośno palili — Herr Graf! Oczekiwał właśnie na kogoś, bo się
nieustannie ku drzwiom oglądał niespokojnie. Już sobie był jednak z karty obiad zadysponował i
zabierał się do zupy, gdy wyświeżony Paschalski nadciągnął i korzystając ze znajomości,
uchwyciwszy się jej, chciał zaraz do tego samego się przysiąść stolika, ale miejsca już tu brakło, a
hrabia Panter nie zdawał się tym bynajmniej zasmucony.
Rozpoczął już cichą rozmowę ze swym sąsiadem, w którym łatwo było poznać typ biurowej
ekscelencji, wyrosłej w papierach od konceptuatu — gdy we drzwiach się ukazał Rżewski. Rzucił
okiem po pokojach i stanął chwilkę, jakby niepewien, gdzie usiędzie. Właśnie Paschalski też
miejsca sobie szukał, mocno na to zważając, aby się nie spospolitować i usiąść jak najwyżej —
jak najdostojniejszych mając przy sobie sąsiadów.
Rżewski wszedł do drugiego pokoju, gdzie zwykle jadała polska delegacja — i tu usiadł w kątku.
Paschalski też, nie znalazłszy przyzwoitszego pomieszczenia, przysiadł się do niego.
Wkrótce potem zamaszysto wszedł do tego samego pokoju, widziany już na stacji, młody
Troiński, rozpatrzył się wkoło i nic nie mówiąc, siadł naprzeciw nich u jednego stołu. Kiwnięto
sobie głowami.
Na twarzy Paschalskiego odmalowało się nieukontentowanie, zaczął przed obiadem zęby
wykalać, nie mając co robić — na cetel spoglądał pogardliwie... Parę razy, niby porozumiewając
się, spojrzał na Rżewskiego, ubolewając, że im ten natręt rozmowę poufałą miesza. Troiński
wziął tymczasem „Nową Pressę" i cały się w niej zatopił.
Rżewski rzucał oczyma ku drzwiom, być może spodziewając się przybycia Słomińskich — ale nie
doczekawszy się ich, wkrótce potem, godząc się z przeznaczeniem, począł jeść zupę... Milczeli
wszyscy...
Byli przy rybie, gdy niespodziewanie ukazał się ranny rycerz, pan Ernest Zabawa Zielonowski, a
spostrzegłszy pana Eliasza, starał się wyraźnie przysiąść jak najbliżej koło niego. Lecz że miejsca
innego nie było próżnego, zajął krzesło wakujące przy Troińskim.
Paschalski zmierzył go oczyma i zrobił minę taką, jakby mu to apetyt odbierało. Przybyły bardzo
śmiało począł się rozporządzać w hotelu i przywitawszy demonstracyjnie Rżewskiego, który mu
zaledwie oddał jego pozdrowienie — począł głośną rozmowę.
— Coraz więcej tu naszych ziomków przybywa — rzekł.
Nikt mu na to nie odpowiedział, tylko Troiński podniósł głowę zanurzoną w „Pressie", popatrzał
długo i uważnie na przybysza — i — powrócił do dziennika.
Karmili się wszyscy w uroczystym milczeniu, słychać było brzęk talerzy, nożów i widelców,
latanie kelnerów i przelewanie austryjskiega wina z flaszeczek do szklanek.
Rycerz Zabawa ciekawymi oczyma plądrował po zasępionych twarzach. Nie powiodło mu się
wprawdzie zawiązać rozmowę i kuso nań patrzano, ale go to nie zraziło: pracował snadź nad
znalezieniem innego środka wśrubowania się przymusowego między szanownych ziomków.
Więcej oczyma niż gębą robił, jadł z roztargnieniem, co mu na zdrowie pójść nie mogło.
Ile razy wzrok wymierzył na Paschalskiego, tyle razy ten swój odwracał, dając do zrozumienia,
że się z nim wdawać nie myśli. Rżewski był też milczący i patrzał tam, gdzie się nie spodziewał
spotkać rycerza. Musiał więc on, poznawszy instynktowo w Troińskim ziomka, na nim spędzić
ochotę do rozmowy, rachując może, iż ona się stanie zaraźliwą.
— Zdaje mi się, że miałem przyjemność być panu przedstawionym u barona... — szepnął z cicha.
Troiński począł mu się przypatrywać z uwagą.
— Być może — odezwał się nader obojętnie — być może.
— Ernest Zielonowski.
— Jan Troiński.
— Bardzo mi przyjemnie, iż mogę się choć tu przypomnieć szanownemu ziomkowi, o którym
tyle słyszałem.
Troiński skłonił się krzywicie.
— A pan co tu w Wiedniu porabiasz? — zapytał. Ten wystrzał, tak prosto w piersi, znalazł nie
przy- gotowanym rycerza, który odchrząknąwszy, dał wyrazem twarzy do zrozumienia, iż w tak
różnorodnym towarzystwie z całą otwartością tłumaczyć się nie było podobna. Milczeniu temu
umiał nadać znaczenie tajemnicy stanu. Troiński też nie myślał nalegać. — Panowie to,
dobrodzieje — dodał po przestanku rycerz — przybywacie pracować nad losami kraju. Troiński
otwarcie się rozśmiał z tego patosu.
— Pan, widzę, jesteś naiwny — odparł — wierzysz w pracę naszą i jej skutki... a, to zabawne...
słowo daję.
— Tylko skromność pana delegata może tę pracę lekceważyć.
Troiński na dobre śmiać się począł, Paschalski siedzący naprzeciw niego, spojrzał nań bystro.
Rżewski jadł, wzdychał i popijał, drugą już flaszeczkę voslauera kończył. Ile razy się drzwi
otwierały, wychylał głowę, na próżno zawsze jeszcze w słodkiej nadziei, która się ziścić nie
miała.
Paschalski milczał, przybierając coraz dobitniej minę człowieka, który przypadkiem zamieszał
się w niestosowne towarzystwo.
W pierwszym pokoju,, po odejściu znacznej części gości od ministerialnego stołu, hr. Panter
mógł po niemiecku rozpocząć rozmowę z radcą, który przy nim jeszcze pozostał.
Radca ten, niejaki pan von Dornbach (von mu razem z ekscelencją przyrosło), był to typ
urzędnika, z którego nudne, ale czynne życie na bruku, w biurze cały zapas sił wyssało,
zostawiając ich tylko tyle, ile ich było potrzeba — ażeby się machina obracała. Twarz jego nie
zdradzała żadnego uczucia oprócz ogromnego znudzenia i apatii. Widać było, że ten człowiek
przeszedł już wszystkie stopnie, po których się mógł spinać do góry, że nie miał już nadziei
dostać się wyżej i że mu to już było prawie obojętnym.
W- życiu publicznym i prywatnym była to resztka tylko, spróchniały kołek w płocie, stojący na
swym miejscu więcej siłą tego, co go otaczało, niż własną. W istocie pan radca von Dornbach był
dwa razy żonatym z bardzo pięknymi paniami, dzieci już porozposażał, synowie byli w wojsku,
po biurach, córka zwodziła męża — on sam miał zabezpieczoną emeryturę, majątek, krzyże,
rangi — był raz nawet o włos od portfelu, w chwili gdy już zań chwytał, popadłszy w niełaskę —
dostał był nawet dymisją, z której zwycięsko na wyższe miejsce powrócił. Słowem był pod
wozem, na wozie, patrzał na niestałość rzeczy ludzkich, wybitniejszą w Austrii niż gdzie indziej
— i — teraz — po obiedzie poglądał okiem chłodnego politowania na tok spraw tego świata...
Hrabia Panter obok niego wydawał się mimo wieku już niezbyt młodego, mimo otyłości niemal
dziecinnie żywym i namiętnym. Dornbach go słuchał, paląc austriackie cygaro (pod które
wprzódy trzeba było ogień długo podkładać, nim się zażegło) — tak jak się słucha mruczącego
strumienia, nie przywiązując najmniejszej wagi do tego szmeru.
Przed nim hrabia Panter odegrywał rolę ministerialnego, lojalnego, oddanego dworowi
człowieka — ale po cichu i po niemiecku, aby go w drugim pokoju nie słyszano. Dornbachowi
zdawało się to dla monarchii austriackiej zupełnie obojętnym. Niekiedy z ukosa spozierał na
mówiącego tak, jak się spogląda na pokazującego sztuki kuglarza, i pykał, ciągnąc pracowicie
dym z tego nieszczęsnego produktu fabryki narodowej, z którego dobyć go tak było trudno, jak
polityczną myśl z rządu państwa.
— Szanowny pan radca — mówił — raczysz tam słówko przy zręczności rzucić prezesowi
gabinetu... ja mu się podejmuję naszą delegację poprowadzić, gdzie będzie potrzeba, tak że ona o
tym sama wiedzieć nie będzie. Ja ich tu wszystkich na wylot znam, wiem, o czym i jak mówić do
każdego z nich i jak go skaptować. Nikt lojalniejszych nie ma uczuć nade mnie, dałem tego
dowody, jak to panu radcy wiadomo... nieraz z narażeniem się osobistym... ale ja moich
przekonań nie taję. Warchołom potrafimy solidarnością zamknąć usta. Wszystkie projekta
przejdą... — byle coś w oddaleniu obiecać dla kraju lub choćby dla kilku pojedynczych osób... J a
zawsze pośredniczyć będę gotów — a co się tyczy mnie samego... mam przyrzeczenie...
Dornbach nieprzyzwoicie ziewnął, hrabia spojrzał nań. Widocznym było, że jeśli słuchał, to, co
najwięcej, jednym uchem.
— Spodziewam się — dodał hrabia — że na ufność zasłużyłem. W razie potrzeby dla
zorientowania się mogę dać notatkę o kolegach.
Radca się obejrzał, głową niby kiwnął i ziewnął jeszcze przeraźliwiej niż raz pierwszy.
— Junctis viribus — to powinno być godłem naszym — mówił dalej Panter — dźwigniemy
Austrię do dawnej potęgi, to tylko kwestia czasu.
Radca uśmiechnął się niedowierzająco i pyknął, kto wie czy nie porównał Austrii do tego cygara,
które i śm... i palić się nie chciało.
— Wy?? — spytał krótko.
— Z wami wspólnie — rozumie się — dodał hrabia z zapałem.
— Trudno — chociażby i junctis viribus — szepnął radca — trudno.
— Winniśmy w to uwierzyć i do tego dążyć.
— Wiara się nie narzuca.
— Ale ja ją mam! — bijąc się w piersi zawołał Panter.
— Bardzo mu jej winszuję.
— A radca? czyżbyż jej nie miał?
Na łaskotliwe to pytanie Niemiec pokiwał głową nic nie odpowiadając.
— W najgorszym razie — szepnął Dornbach na wpół do siebie — to, co niemieckiego, przyjdzie
do Niemiec — trudno!! konieczności fatalnej opierać się niepodobna.
— Ale jej przypuszczać nie należy.
— Tak! tak — poprawiając się ironicznie rzekł Dornbach. I półuśmiech sceptyczny wykrzywił
mu usta.
Prawdopodobnie lojalnością swą musiał go hrabia znudzić, gdyż się podniósł, pożegnał go
grzecznie, zabrał swój przyodziewek i spiesznie się wyniósł z pokoju.
Panter dokończył kremu, obejrzał się, przypomniał snadź Troińskiego i uczuwszy potrzebę
przyswojenia go, poszedł z kawą czarną przysiąść się do jego stolika.
Ale tu widok nie znanego mu rycerza i dwóch jeszcze słuchaczów, zawiązał mu usta. Pan Ernest
Zielonowski siedział uparcie, hrabia go ignorował, nie bardzo mu się też chciało wdawać z
Paschalskim i Rżewskim, bo mu w tej chwili nie byli na nic potrzebni. Odciągnął zręcznie
Troińskiego na stronę — biorąc go za guzik.
— Mówiłem długo i obszernie z radcą Dornbachem — szepnął — to człowiek wpływowy!
Wyciągnąłem schwarz-gelberowi trochę much z nosa! Oh! oh! ja ich znam... nie potrzeba lepiej!
nie pierwsza to moja kampania! Powinniśmy tylko iść solidarnie, trzymając się za ręce, a
zrobimy, co zechcemy... Pan dobrodziej jesteś młody i postępowy, oczywiście — ja starszy i
konserwatysta — ale wierzaj mi pan, konserwatyzm, mój przynajmniej nie wyłącza postępu. Ja
młodych lubię i postępem się nie brzydzę.
Pochylił się do ucha Troińskiemu.
— Niemcy nas w kaszy nie zjedzą — damy sobie z nimi rady, ale się musimy trzymać ostro. To są
— osły!
Rozśmiał się sam z dosadnej swej kwalifikacji. Troiński jakoś się nie spieszył z odpowiedzią.
— Byleśmy tylko pozory lojalności zachowali — dodał — zresztą koncesje otrzymamy... muszą
je dać — ja w tym.
— Jakie koncesje? — szydersko spytał Troiński — koncesje? na co? komu?
— Rozumie się — krajowi!!
— A! myślałem, że na koleje i banki — rzekł śmiejąc się złośliwie młodzieniec — bez tych się
obejść możemy.
— E! ta, zapewne — odparł hrabia — zapewne — chociaż i te nie są do pogardzenia. Gdy się
zbogacają indywidua, kraj na tym zawsze zyskuje. Z nieprzyjaciela co się da udrzeć — to dobre.
— Jak to! z nieprzyjaciela? — zapytał Troiński — z nieprzyjaciela?
Panter się za język ukąsił i rozśmiał.
— Lapsus linguae.
Z tym Troińskim nie szła jakoś rozmowa. Wyściskawszy go więc, captando benevolentiam,
hrabia zamyślał odchodzić, gdy Paschalski się rzucił ku niemu i odprowadziwszy do drzwi, rzekł
w progu:
— Przepraszam pana hrabiego, miałbym słówko — ale na osobności, w jego mieszkaniu.
Twarz Pantera zdradziła niepospolite zakłopotanie, skłonił się jednak i prosił z sobą na górę.
Paschalski wszedł, dając sobie tony spoufalonego z wielkim światem człowieka.
— Panie hrabio — rzekł z cicha, gdy się znaleźli w mieszkaniu jego — ludzie jesteśmy — mniej
więcej z jednego — z jednej — z jednych! — sfer towarzystwa.
— Mniej więcej — z naciskiem podchwytując powtórzył hrabia — tak mniej więcej.
Nie zważając na to złośliwe powtórzenie, Paschalski otarłszy twarz, po obiedzie jakoś
transpirującą zbytnio, mówił dalej:
— Możemy być otwarci z sobą — Jouons cartes sur table. Pan hrabia przyspieszyłeś tu przyjazd
swój dla Słomińskich... ja to wiem. — Otóż ja otwarcie mu powiem, że i ja przybyłem za nimi.
Czekał na odpowiedź, Panter, cokolwiek zmieszany obcesowością, milczał.
— Jeżeli się z sobą nie porozumiemy, nawzajem sobie przeszkadzać będziemy.
— Mów pan dalej — ozwał się hrabia, poważnie i z góry jakoś traktując gościa — niedobrze
sobie zdaję sprawę z tego...
— Dla wszystkich może być tajemnicą stan starego Słomińskiego, ale dla nas — dla mnie i dla
pana hrabiego nią nie jest.
— Nie-ro-zu-miem — odparł bardzo powoli wyraźnie Panter.
— Jeżeli my temu nie zapobieżemy, to go brat, najczulszą otaczając opieką, wsadzi do czubków, a
gdyby mu się to nawet nie udało, przynajmniej majątek zagarnie w opiekę...
— Quo titulo?
— Czyż ja to panu hrabiemu mówić potrzebuję? — śmiejąc się zapytał Paschalski.
— Nie-ro-zu-miem — powtórzył hrabia.
— Słomiński, krótko mówiąc — jest mente captus.
— Pierwszy raz słyszę — odparł zimno hrabia... Paschalski niecierpliwie ramionami ruszył.
— Mów to pan, komu chcesz, ale nie mnie. Hrabia zmilczał poważnie, podniósł do góry głowę i
zimno rzekł:
— Przypuściwszy tedy, że rzeczy stoją, jak pan je wystawiasz — cóż dalej?
— Ja się z tym nie taję, że o rękę panny konkurować myślę, aby ją od stryjaszka ratować.
— A! a! — rzekł szydersko Panter — ale nie wzbroniono panu starać się choćby o jedną z
arcyksiężniczek, jeżeli chcesz tak bardzo dostać harbuza...
— Harbuz — —to moja rzecz.
— Pytam się, co mnie te wszystkie historie obchodzić mogą? — rzekł hrabia, podpierając się w
boki.
— Pan hrabia masz te same zamysły.
— Ja?? ja? a któż to panu powiedział?
— Instynkt nieochybny, który wskazuje współzawodnika czy nieprzyjaciela...
Panter się dziwnie uśmiechnął, obie ręce włożył w kieszenie i usta wydął.
— Mój panie Paschalski — rzekł dumnie, nadzwyczaj by to było ciekawym, żebyśmy się my
mogli spotkać na wyścigach do jednej mety — ale — cóż się na świecie nie zdarza. Gurowski żeni
się z królewną? a księżna S... S. — idzie za furmana! Przypuściwszy, że może być
współzawodnictwo... jakże rozwiązać tę sprawę? na węzełki?
— Nie ma tu z czego żartować, panie hrabio — cynicznie odparł Paschalski — ja nie irytuję się
przycinkami, pozwalam nawet powiedzieć, że moja izraelska krew (tu ruszył ramionami)
propozycję dyktuje... Jeśli mi hrabia przeszkadzać nie będziesz, a powiedzie mi się — dam
odstępnego.
Panter całą swą olbrzymią postawą rzucił się jak. lew zadraśnięty i mógł nastraszyć silniejszego
nawet niż. Paschalski — który ani drgnął.
Hrabia rękę wyciągnął i wskazał mu nakazująco na drzwi.
— Panie hrabio — odparł zimno Izydor, popatrzywszy tylko na drzwi, jak gdyby inwitacji nie
rozumiał —
w życiu pańskim, niech sobie hrabia dobrze przypomnieć raczy — czyby to był pierwszy
przykład odstępnego w tego rodzaju interesie?
Złośliwe to przypomnienie rzucić musiał na pewne — gdyż Panter się zmieszał, drgnął, rękę
spuścił — stanął nadęty i nie odpowiedział nic. Milczeli oba.
— Pan hrabia wie, że ja to mówię na pewnym fundamencie — zawołał Paschalski. — Różne się
rzeczy ludziom trafiają... Zresztą jest to trochę przedawniona historia — ale dowody ja mam w
ręku...
Panter milczał; słysząc tylko ostatnie słowa z przyciskiem wymówione, popatrzył na
Paschalskiego.
— Zimno biorąc ludzkie nasze interesa — domówił Paschalski — bo się one inaczej nigdy jak
chłodno i rozważnie brać nie powinny — cóż w tym złego? Czyż to nie spekulacja? nie ryzyko?
nie handel??
Rozmowa tak cynicznie i dziwnie rozpoczęta — w tym miejscu przybrała charakter odmienny —
po pewnym namyśle gospodarz wziął do okna Paschalskiego i począł z nim coś szeptać na ucho.
Zdawało się, patrząc na nich, że się porozumiewać zaczęli. Mówili bardzo żywo, chwytając się za
ręce... przyskakując i odstępując — to pierwszy, to drugi na kilka kroków odchodził i powracał...
Zbliżali się niekiedy sobie do ucha. Protestował jeden, bronił się drugi, przekonywał pierwszy,
tamten głową potrząsał przecząco. Niekiedy słowo urwane buchało, jak z kipiącej wody tryskają
krople gorące, to znowu szeptano coś niedosłyszanym mruczeniem. Na chwilę do milczenia
zmuszony, namyślał się Paschalski... to hrabiemu zdało się braknąć argumentów...
W końcu hrabia Panter zdawał się osłabiony. Paschalski, coraz żywiej nacierając, brał górę —
oczy mu się śmiały i świeciły. Na przemiany potem jeszcze ten malał i uginał się, drugi rosnął.
Atleci widocznie godni byli siebie — pasowanie się trwało dobre pół godziny, aż Paschalski
wykrzyknął głośno:
— Tak, to rozumiem! zgoda! Hrabia parsknął.
— A ja tak nie rozumiem i rozumieć nie chcę — odparł śmiejąc się. — Dosyć. — Rad bardzo
jestem, żeś mi się asindziej wyspowiadał ze wszystkiego i w wielu rzeczach mnie objaśnił. Będę z
tego korzystał, aby zapobiec i nie dopuścić...
Paschalski stanął osłupiały, zmieniła mu się twarz, hamował gniew, który go opanował. Dla
niego nie tyle może w tej chwili szło o rzecz samą, jak o to, że został podchwyconym i
oszukanym. Człowiek takiej przebiegłości, dać się wziąć jednemu grubemu Panterowi!!
— Serio? — zapytał oprzytomniając. — Hrabia serio myślić możesz, iż ja jestem tak głupi, że się
wygadam i sparaliżuję sobie plany moje przez lekkomyślną paplaninę? A! to wyborne! to
wyborne!
Począł się śmiać sucho i gniewnie.
— Hrabia sądzisz, żeś przebieglejszy ode mnie i że mnie, starego wróbla, weźmiesz... swoją
przebiegłością... Jeszcze by też?? Ale od czegóż by w moich żyłach ta izraelska krew płynęła,
którą mnie prześladujecie?? — Ruszył ramionami, skłonił się — i wyszedł.
Przez cały prawie ranek Aniela zostawiła ojca samego, nie wiedziała nawet, co robił. Dopóki
siedział w domu i był z osobami obcymi, wiedziała, że może być o niego zupełnie spokojną.
Znaczniejszą część tego czasu stary spędził na zwykłej, gorącej modlitwie, później słyszała córka
szelest papierów i zdawało się jej, że czytać musiał. Gdy po odejściu Dyzi weszła do jego pokoju,
zastała go palącego fajkę i spokojnie w krześle zadumanego.
— Zejdziemy na dół na obiad — rzekł stary — coś mi się po podróży jeść zachciewa, przyznam ci
się.
— Na dół? do wspólnej sali? — zapytała Aniela niespokojnie — ale tatku kochany...
— Mógłbym tam kogo spotkać, zobaczyć, pomówić, chciałbym spełnić misję moją i bliżej starać
się poznać ludzi — mówił stary spokojnie.
Aniela, zakłopotana widocznie, pocałowała ojca W rękę.
— Juściż byś mnie, kochany tatku, nie chciał tak zostawić samą, a ja taki mam wstręt do tłumu,,
tak by mi trudno było tam wejść między obcych, nie jestem ubrana ani usposobiona dziś do
towarzystwa... pełno wojskowych.
— Ale cóż my się tu tak sami będziemy nudzili do wieczora? — zawołał stary — bo na wieczór ja
zaradziłem...
Córka spojrzała oczyma przestraszonymi, ręce jej mimowolnie się splotły.
— Jak to? — zapytała żywo.
— Na wieczór zaprosiłem już, kogo tylko znam z delegacji i z mieszkających tu ziomków, na
herbatę do nas. Ja tam u tego Dauma siedzieć i gadać nie lubię, szpiegów pełno... Tu u nas będzie
zupełna swoboda.
Z pobladłą twarzą, ze zwieszoną głową słuchała go córka, ojciec to spostrzegł.
— Herbata ci żadnego nie zrobi kłopotu, każemy ją przynieść, a choćby i dziesięć osób przyszło,
miejsca dla wszystkich dosyć się znajdzie.
Za późno już było protestować przeciw temu, Aniela posmutniała tylko i zamilkła.
— Mój tatku — rzekła — ale przynajmniej obiad tu zjemy na górze — to już konieczne, ja o to
proszę, nie odmówisz mi tego.
Słomiński, acz widocznie nierad, przyzwolił na córki- żądanie, zadzwoniono na służbę i kazano
podawać. Stary w myślach pogrążony, nie odzywał się prawie przez, obiad cały. Aniela tak była
zmieszana, iż zapomniała mu nawet o przejażdżce z Dyzią oznajmić —i dopiero pod koniec
obiadu uwiadomiła go o zrobionym projekcie.
— Jak skoro jej przyrzekłaś — bardzo dobrze — odezwał się ojciec — ale tobie się nie chciało
nawet na dół zejść — a mnie będzie równie ciężko pokazywać się na Praterze... ja sobie posiedzę
w domu...
— Nie, kochany ojcze, pojedziesz z nami albo ja zostanę z tobą — odparła Aniela.
— Strasznie się stałaś despotyczną — westchnął Słomiński. Córka pocałowała go w rękę.
Na tym wesoło wyrzeczonym zarzucie skończyła się opozycja ojcowska. Dzień dosyć był piękny,
jak rzadko bywa w Wiedniu na wiosnę, Dyzia wystrojona zupełnie inaczej, niż była rano,
zajechała powozem, dla zabrania przyjaciółki. Stary się trochę przybrał i siadł z nimi, prawie nie
mówiąc słowa.
Zdawało się jednak później, iż go dosyć bawi i rozrywa przejażdżka. Wyelegantowani jeźdźcy,
przepyszne ekwipaże wyciągniętym kłusem przerzynające się i ścigające po Praterze, strojne
pieszych widzów tłumy, cały ten ruch stołeczny, zdający się kwitnący kraj i miasto zamożne i
szczęśliwe oznajmywać — trochę rozjaśniły mu twarz chwilowo. Ale natychmiast posmutniał
znowu, patrząc z politowaniem jakimś na te saturnalia płochego syna marnotrawnego,
dożywającego resztek mienia i siły.
Dyzia była w najlepszym humorze, co chwila ukazywała kogoś, opowiadając to na ucho, to
głośno historie różne:
— Patrz, proszę cię, to bankier N..., który dwa razy likwidował — bardzo zręczny i bogaty
człowiek. —
Patrz — to były minister... to ekwipaż posła... to konie hrabiego, który długów nie płaci, ale ma
najpiękniejszą stajnię w całym Wiedniu.
Postrojone bardzo wytwornie kobiety, które ściągały uwagę Anieli, Dyzia witała uśmiechem
dwuznacznym i ruszeniem ramion. Było ich bardzo wiele.
Starego już w końcu zdawała się ta przejażdżka wśród przemykających się postaci nieznanych
więcej nużyć niż bawić — nie pytał o nikogo — patrzał, jakby nie widział.
Aniela spostrzegła nagle, że Dyzia, spojrzawszy na powóz, który ich mijał (siedział w nim młody
jegomość z bardzo wystrojoną panią), zbladła, zaczerwieniła się, zagryzła usta i uśmiechnęła
szydersko.
— To był mój mąż! — szepnęła na ucho Anieli... — rada jestem, żem go w towarzystwie tej
jejmościanki spotkała... mam go w ręku.
Nie powiedziała nic więcej.
Deszcz zaczął przekrapiać, kazano z powozem zawracać do domu.
Rozrywka ta, oprócz Dyzi, która się nią bardzo ożywiła, nie zabawiła tak dalece nikogo.
Przybywszy do hotelu, ładna wiedenka wbiegła jeszcze do pokoju przyjaciółki, aby jej po cichu
oznajmić, że się już o doktora postarała i że sama go przyprowadzi... spojrzała na zegareczek,
przypomniała sobie, że po raz czwarty musiała się przebrać do teatru, i do jutra pożegnała
Anielę.
Ta czekała z największą obawą wieczora, nie lękałaby się obcych ludzi spotkanych
przypadkowo, przed którymi ojciec by się pewno nie wydał ze swoim obłąkaniem, ale
zwołanych ziomków, widocznie na jakąś patriotyczną, naradę, która starego mogła podrażnić,
wyegzaltować — miała się obawiać prawo. Sama myśl tego nieszczęsnego wieczora już ją
przerażała.
Zwykle w takich razach, gdy ojciec się zapominał —
wzrokiem, słowem, ruchem umiała go powściągnąć i ubłagać o milczenie — ale tego wieczora —
mógł się jej kazać oddalić, a w zapale wydać ze swoimi niedorzecznościami i fantazjami — o
których, jak się zdawało, oprócz domowych nikt prawie nie wiedział.
Nim więc zaczęli się zbierać goście, wcisnęła się po cichu do pokoju ojca i pocałowawszy go w
rękę, szepnęła czule:
— Tatku, kochany tatku, zmiłuj się, błagam, zaklinam cię, dziś tylko o tym Koniecpolskim, o
posłannictwie... o wszystkich tych twych... tajemnicach... przy ludziach — ani słowa — tatku!
Stary się rozśmiał...
— No — a gdyby? — rzekł — toć to są ziomkowie, Polacy, a ci mnie zdradzić nie mogą...
— Ale gadatliwi, paple — przerwała żywo Aniela — kochany ojcze, ty sam im nieraz wyrzucasz,
że paplą nadto i bez zastanowienia...
— To prawda — rzekł namyślając się Słomiński — ale nie mam też powodu im się zwierzać z
misji mojej. Idzie mi raczej o wysłuchanie ich planów, projektów i programu. Na tym się dziś
ograniczę. Z odkryciem jawnym osobistości mojej i posłannictwa wstrzymam się jeszcze, nie
nadeszła godzina. — Teraz badać tylko potrzebuję — bądź spokojną.
— Słowo twe — ojcze...
— Ale słowo, słowo hetmańskie Koniecpolskiego — dodał stary wesoło, w czoło ją całując. —
Zresztą — szepnął ciszej — gdybym im oznajmił, że Modest Słomiński został hetmanem
Koniecpolskim, oni by tego nie zrozumieli...
Na tym się skończyła rozmowa. Ku wieczorowi zapalono światła, stary się przybrał jak do gości,
zamówił herbatę i przekąski — i — czekał niecierpliwie. — Aniela, skromnie się ubrawszy, z
mocnym postanowię- niem dotrwania przy ojcu, dopóki tylko będzie można, wyszła do saloniku.
Około ósmej zaczęto pukać do drzwi.
Jeden z pierwszych wszedł hrabia Panter w humorze wyśmienitym, nadęty jak przystało,
ufryzowany z lekka, co go dostatecznie śmiesznym czyniło.
Zaproszony był i Rżewski, o co się może postarała panna Aniela, nie zapomniano o Troińskim,
którego wprowadził inny delegat, wyśmienity człek, idący zawsze za drugimi, nigdy samopas,
bawiący się w Wiedniu wybornie, ubrany po polsku, ale u którego całe pojęcie obowiązków
względem kraju, do stroju się ograniczało.
Oprócz tego nadeszło kilku jeszcze z deputacji, jeden doktor, jeden giełdowy spekulant i jeden
elegant, czas spędzający między Operą, Sacherem a Volksgartenem.
Paschalski proszonym nie był, ale wiedział o wieczorze i poradzie sobie na to umiał. Wszedł niby
z wizytą na chwilę, zadziwił się pozornie tylu gościom, przepraszać zaczął pana Słomińskiego, że
się tu wcisnął jako natręt i niby zapomniawszy się, niechcący — pozostał.
Chociaż wszyscy mu widoczny chłód okazywali, a hrabia Panter od przywitania się odwrócił,
Paschalski zagadał, zaśmieszył, kapelusz położył i najcyniczniej w świecie pozostał, nie
mieszając się do rozmowy, nie zbliżając się do poważnego areopagu, ale przysiadając tylko do
panny.
Widząc go przysuwającego się, panna Aniela zmierzyła okiem surowym, na pytania odpowiadała
pół słowami, zbywała go widocznie, ale nie potrafiła ani zmieszać, ani mu dać zrozumieć, ażeby
się oddalił, pozostał przy niej jak wkuty. Nie patrzała już nań nawet — ale siedział uparty,
pozbyć się go nie było podobna.
Stary spojrzał parę razy na tego intruza, nie bardzo życząc sobie przy nim zagaić sprawę.
Wszystkim był nie na rękę, a odprawić go nikt nie umiał bez awantury.
Aniela była w rozpaczy, malowało się to na jej twarzy, spojrzała parę razy na Rżewskiego, jakby
u niego szukając ratunku; pan Eliasz instynktem zbliżył się do niej. Za mało go znała, ażeby mu
się zwierzyć, ale z obawy o ojca nie wiedziała, co począć. Wdała się z nim w rozmowę, mając
nadzieję, że się w niej znajdzie jakiś środek... niespodziany. Paschalski ciągle się usiłował
wmieszać w konwersację.
W chwili, gdy się odwrócił, Aniela, zrozpaczona, szepnęła prędko Rżewskiemu:
— Staraj się pan w jakikolwiek sposób wyzwolić nas od tego natręta! zmiłuj się pan...
Rżewski był odważny, choć na pozór zimny, czuł, co musiała cierpieć panna Aniela, rad był po
rycersku się za nią zastawić i ratować.
Wziął więc zaraz pod rękę Paschalskiego, odciągnął go niemal gwałtem na stronę i szepnął mu:
— Panie Izydorze, ma tu podobno być narada w jakimś interesie familijnym, oddal się pan, bo.
będziesz zawadzał.
Paschalski się ofuknął.
— A pan? a pan należysz do tej narady w interesie familijnym? — zawołał gorąco, widząc, że się
pan Eliasz bierze do niego. — Ja lepiej znam ich interesa niż oni sami, kochany panie. Cóż pan tu
znowu grasz za rolę, wice-gospodarza... wczoraj zaledwie ich poznawszy! A to — ciekawe!
— Ja pana o to proszę, z naciskiem wyraziście, mierząc go oczyma, rzekł Rżewski — ja pana o to
bardzo proszę...
— A ja się... jużci wypraszam! — rozśmiał się Paschalski — dajże mi pan pokój!
To mówiąc wyrwał się i przysiadł znowu do panny Anieli, ale Rżewski się z krzesłem przysunął
do niego.
— Kochany panie Izydorze, my oba wyjdziemy.
— Oba? — spytał Paschalski.
— Tak jest, gotowem panu służyć w istocie — bom ja tu równie jak pan niepotrzebny — służę
mu — choćby na Prater...
Paschalski się zaczerwienił. Nie chciał odejść i miał snadź powody do upartego trzymania się
tutaj — chociażby na złość drugim. Wstał więc nagle z miną jakąś zapalonego i
zniecierpliwionego człowieka i pobiegł wprost do gospodarza.
— Pan dobrodziej mi wybaczysz moją otwartość — zawołał głośno — jestem współobywatelem
kraju, czasy są gorące, sprawy ojczyste wymagają świata i współudziału wszystkich ziomków —
niepodobna, aby tu o nich w tym zgromadzeniu mowy nie było. Czy ja mam wyrokiem pańskim
być od współudziału wyłączony... przecież i ja się może przydać mogę, a rad bym zbudować się i
oświecić.
Stary zmieszał się widocznie.
— Ale — któż waćpanu mógł myśl tę poddać? — wyjąknął.
— Nikt — rzekł oglądając się na Rżewskiego Paschalski — ja tylko dla uspokojenia mojego
sumienia postanowiłem zapytać.
Gospodarz skłonił mu się zimno — Paschalski chciał zaraz na swe miejsce powrócić, ale je zastał
zajęte przez R żewskiego, na którego popatrzywszy, stanął tuż przy pannie Anieli jak na straży.
Hrabia Panter, któremu ten natręt równie zawadzał, jak córce gospodarza — począł chodzić od
jednego do drugiego, spiskując, ażeby przy nim mówiono o rzeczach obojętnych tylko.
Słomiński usiadł wielce markotny... Na twarzy upar tego Paschalskiego malowało się
zniecierpliwienie i gniew tłumiony. Chwilę dał spokoju towarzystwu — zdawał się namyślać —
potem wolnym krokiem, wśród milczenia i szeptów podszedł do gospodarza i przybierając
postawę heroiczną zagaił głośno:
— Chociaż nie mam szczęścia należeć do grona przewódców naszych, choć na ten raz jestem
prostym wyborcą i nie znaczącą jednostką — jako obywatel naszego kraju śmiem tu wnieść
pytanie, czyby korzystając z przypadkowości zebrania tylu parlamentarnych i społecznych
znakomitości naszych... jakie tu widzę... nie należało wnieść na stół, do poufnej narady — spraw
naszych krajowych?
Nie ma tu między nami gorętszego patrioty, jak nasz czcigodny gospodarz — niech on nam
prezyduje — nauczymy się od niego najlepiej, dokąd idziemy i dokąd iść powinniśmy... a
skierujemy się wszyscy ku jednym celom.
Spojrzał na Słomińskiego, temu oczy błyskały.
— Mam prawo to żądanie wnieść w imieniu kraju, choć maluczką jego jestem cząsteczką —
dodał.
Milczeli wszyscy, spoglądając po sobie. Hrabia Panter, który stał słuchając, jedną ręką w bok
podparty, drugą po pańsku założywszy za kamizelkę — burknął tylko:
— Dajmyż pokój, tu nie klub ani posiedzenie kółka, tuśmy się przyszli do szanownego
gospodarza — rozerwać, pośmiać, wytchnąć, a nie zagryzać.
Nikt nie poparł Paschalskiego, który nie stracił jednak nadziei, iż gorącym słowem starego
wyciągnąć musi...
— A tak! tak — rzekł z uśmiechem — takie to dziś czasy nastały — bawimy się, rozrywamy, gdy
najwięcej by myśleć i pracować przystało...
Nie było, nie ma i nie będzie kraju w podobnym do naszego położeniu — łódka skołatana bliska
zatonięcia, a pan hrabia odsyła nas do klubu i rozrywać się każe...
Słomińskiego ta deklamacja, obrachowana do podziałania nań, poruszyła nieco — ale się
powstrzymał, a Paschalski po krótkim milczeniu mówił dalej:
— No, to jeśli o poważniejszych rzeczach nie wolno nam mówić, może byśmy w ciuciubabkę
zagrali? Cha! cha! Widzę na obliczu czcigodnego naszego gospodarza, na jego senatorskiej
twarzy... — Stary drgnął.
— Na jego senatorskiej twarzy — powtórzył z przyciskiem Paschalski — wyraz boleści...
— A! w istocie politowania jesteśmy godni...
— O, wzorze patriotów — rozśmiał się hrabia Panter — mnie się zdaje, że gdy o tym mówisz,
sprawę propinacyjną, jako najżywotniejszą, musisz chyba mieć na myśli. A! jeżeli o niej chcesz,
byśmy mówili — zgoda...
Zaczęto się śmiać. — Paschalski się z gniewu zaczerwienił, ale nie dał za wygraną
— Przystałbym i na sprawę propinacyjną — odezwał się uśmiechając niby — byleby choć tę
rozebrać sumiennie i choć z nią raz dojść do końca.
Niestety! u nas się wszystko zbywa żarcikami, prywata i lekkomyślność trawią nas i pożerają, o
patriotyzmie deklamuje się wiele, a po staropolsku mówiąc,; tymczasem — psy w krupach!
— Pan Paschalski mówiący po staropolsku! — odezwał się Panter półgłosem — a to, dalipan!
cuda się dzieją! cuda!
— Tak! — przerwał pan Izydor — w starej naszej Rzeczypospolitej wszyscy po staropolsku
myśleli i mówili, uprawnieni i nieuprawnieni — we wszystkich jeden duch panował, czy kto
konfederatkę, krymkę czy kołpak nosił. Dziś, zupełnie co innego.
Słomiński słysząc to, porwał się już był z krzesła, jakby chciał coś mówić, lice mu promieniało,
gdy błagający wzrok córki go wstrzymał — usiadł znowu smut- ny — podpierając się na dłoni.
Paschalski, widząc, że podziałał już na starego, mówił coraz goręcej:
— Dziwnieśmy upadli.
— Śmy-śmy — mruczał szydersko hrabia — i wtrącił nagle bardzo głośno: — Co też dziś grają w
operze?
— Fantaskę — rzekł Rzewski.
— Cudny balet! — dodał ktoś drugi — co za wystawa!
— A u Laubego?
Nikt jakoś nie odpowiedział. Paschalski przeszedł się niecierpliwie, przecisnął do krzesła
gospodarza i oparłszy na poręczy, począł półgłosem.
— Wiedzą wszyscy, co grają w operze — ale co ministerium nam zagra na centralistycznych
cymbałach... o to się nikt nie troszczy.
— Pieśń konstytucyjną! — rzekł śmiejąc się Troiński — do której chóru zabraknie.
— W obcym języku i obcą nutą — dodał Paschalski — i tą pieśnią niemiecką będą się napawać,
będą jej tylko używać z łaski Bożej urodzeni do przywileju rozumienia i używania konstytucji —
my, zaś, solo zaśpiewamy Tadeusza, cha! cha!
W ten sposób, nie mogąc z pomocą teorii swej naprowadzić rozmowy na przedmiot, którego
sobie życzył Paschalski, wpędził ją praktycznie na tory żądane.
Słomiński się uśmiechnął uradowany.
— Cóż panowie myślicie — zawołał zapominając się — jakie my stanowisko zająć mamy wobec
centralizmu?
Spojrzano po sobie, mówić czy nie, gdy Troiński, homo novus, odważny zawsze i otwarty,
odezwał się, nie zważając na wejrzenia, jakimi nań miotano:
— Byłoby to zaprawdę wielkim szczęściem, żebyśmy choć głupstwo jakie zgodnie i wspólnymi
siły zrobić potrafili, miałbym i to już za rodzaj tryumfu!
Dotąd udaje się nam niedorzeczności popełniać, każdy na swoją rękę, a co najwięcej odegrać je
na cztery lub sześć.
Ubodło to jednego z doktrynerów, stojącego na stronie, który zapomniawszy zupełnie o
Paschalskim, począł gorąco:
— Kraj nigdy z niczego niekontent, to darmo, diabeł mu nie dogodzi. Idziemy z opozycją, wołają
nam od Kołomyi i Przemyśla: „Głowyście potracili... idźcie z ministrami, bądźcie lojalni, rząd
sprzyja krajowi, do czego się zdała opozycja! oszaleliście!"
Idziemy posłuszni za panem prezesem ministrów i kliką niemiecką — krzyczą na nas od
Tarnowa i nie wiem już z jakiej dziury: „Zaprzedajecie kraj! nie szanujecie godności narodowej,
zapomnieliście, że jesteście Polakami!" Ruszymy się naprzód — wołają: „Stójcie!" Stajemy, naglą,
abyśmy szli obcesem głową mur przebijać. Jedna połowa kraju chce tego, czego druga nie żąda, i
dlatego tylko, że tamta myśli inaczej.
— I cała nasza polityka — dodał Troiński — zależy na tym, abyśmy się sami zjadali...
Przepraszam, ale użyję wyrażenia gminnego...
Spojrzawszy na pannę Anielę, Troiński wstrzymał się nagle, oczy jej, ognisty wzrok zdawał się
błagać o coś, czego on zrozumieć nie mógł. Córka widziała, że ojciec się poruszał, chciała
przerwać rozmowę: o to nie mogła inaczej prosić, tylko wejrzeniem żądającym litości.
Troiński zrozumiał tylko tyle, że powinien był zamilknąć i przestał mówić nagle.
Wszyscy czekali w milczeniu.
— Cóż? co? kończ pan! — zawołał Paschalski.
— Dopowiem to kiedyś później — szepnął Troiński — w istocie ani czas, ani miejsce po temu,
ażeby mówić o tych sprawach.
— Zagramy wista — przerwał hrabia — to będzie najlepiej.
U Słomińskiego jednak ani stolika, ani kart, ani miejsca stosownego nie było. Paschalski wnet
znowu glos zabrał, aby nie dać upaść rozgorączkowującej starego rozmowie.
— Idziemy dobrowolnie do zguby: jeszcze lat parę — a...
Panna Aniela, widząc, że go inaczej nie pożyje, rzuciła się do heroicznego środka, spojrzała nań
wyzywająco i skinęła, aby się do niej zbliżył. Pan Izydor o wszystkim zapomniawszy,
natychmiast zwrócił się i pospieszył ku niej. Nie było innego ratunku... Choć ją to kosztowało
wiele, biedna panna Aniela wstała i przeszła z Paschalskim w drugi koniec pokoju, na ustach
mając udany uśmiech, bolesny i drżący.
— Mało pana znam — rzekła z cicha — lecz ufam, że prośba kobiety nawet na panu uczyni może
wrażenie. Zrób mi pan tę łaskę, nie drażnij ojca mojego kwestiami, które on nazbyt bierze do
serca. Szkodzi to zdrowiu jego.
Paschalski się ironicznie uśmiechnął.
— Pani się lęka.
— Rozdrażnienia — odparła, surowym wzrokiem go mierząca Aniela. — Jeżeli nie jestem
gospodynią, to jako córka gospodarza, choć pół jej praw mam tutaj — w tym domu.
Paschalski się skłonił.
— Z chęcią usłucham rozkazów pani — odezwał się — nie pytając o żadne prawa — ale
spodziewam się, że nawzajem pani też raczysz mojej pokornej prośbie uczynić zadość...
— Jakiej? — zapytała Aniela.
— Bardzo śmiałej — rzekł zuchwale Paschalski — będę panią prosił o jedną chwilę poufnej
rozmowy...
w bardzo, bardzo ważnej sprawie, ważnej dla mnie, ale i dla pani także...
Zarumieniła się Aniela.
— Ale gdzież i jak... możesz pan żądać rozmowy — zawołała wzruszona — to rzecz niemożebna,
niezwyczajna...
— Wypadki, które mną powodują, są też nadzwyczajne — odparł pan Izydor. — Czas i miejsce
raczysz pani oznaczyć.
Anieli zdawało się, że potrafi odepchnąć i pozbyć się natręta jakimś słowem niejasnym i
odpowiedziała poważnie:
— Możesz pan przyjść do nas, w jakiej zechcesz godzinie.
— Rozmowa musi być sam na sam — rzekł cynicznie Paschalski.
Na twarz panny wystąpił rumieniec — Paschalski pochylił się ku niej i szepnął:
— Pan Eustachy — stryj pani, jest w Wiedniu, ja jeden mogę ratować od niego.
To powiedziawszy, nie czekając już odpowiedzi, skłonił się, poszedł po kapelusz, który złożył był
na małym stoliczku w kącie, i nie żegnając z nikim, wysunął. — Wszyscy się zdumieli tak śmiało i
skutecznie danej odprawie, a Aniela dopadłszy krzesła, rzuciła się na nie widocznie bezsilna i
znużona.
Słomiński wstał z krzesła — oddychał wolniej.
— Jak się panom zdaje — odezwał się — miłościwi panowie a bracia, czy istotnie nie należałoby
zagaić ogólnej sprawy, pomówić o niej — ciekawy bym był coś się o tym nauczyć...
— Ale, szanowny gospodarzu — wtrącił Panter — my jeszcześmy sami nic nie uradzili i nie
wiemy, jak tę kampanię odbędziemy.
— Właśnie dlatego radźmy — odezwał się Troiński.
— Radźmy — powtórzyło głosów kilka, grupując się powoli.
— Z jakiegoż punktu wychodziemy? — odezwał się głos jeden z tyłu.
Gospodarz niemal grobowym tonem rzekł ponuro:
— Wychddźmy z tego, żeśmy Polacy.
— Przepraszam — odezwał się hrabia Panter — majorem nego, legalnie to dziś nic nie mówi,
jesteśmy ludzie narodowości polskiej, ale — distinguo, nie Polacy, tylko Ga-li-cja-nie...
— A, jeśli tak — wtrącił Troiński — to mówmyż otwarcie, że jesteśmy Austriakami.
Wszyscy zamilkli...
— No, jakże się panom zda, czym i kim my jesteśmy — zapytał śmiejąc się Troiński. —
Sformułujmy to, godząc wszystkich ile możności — jesteśmy Polacy galicyjscy pod panowaniem
Austrii.
Znowu milczenie trwało chwilę.
— Ale co nam z tych słów! lana caprina, do rzeczy! — zawołał doktor — wychodźmy z tego
lepiej, żeśmy ludzie.
— To abstrakcja — oparł się Troiński — idąc dalej, moglibyśmy dojść do tego, żeśmy zwierzęta
ssące, niby to obdarzone rozumem, który nam pomaga do robienia głupstw, i wolą, która nam
służy do wahania się.
— Polityka przede wszystkim powinna być praktyczną — wtrącił ktoś z boku.
— Zgoda na to — przerwał doktor — ale czymże jest praktyczność bez żadnych zasad, bez
pojęcia dróg i niejasnego określenia celu. Praktyczność taka jest szukaniem trawy pod nogami,
aby chwilowy głód zaspokoić.
— Instynkt narodowy! instynkt — zawołano z boku.
— Mówmy lepiej: tradycja! — poprawił drugi. Słomiński usłyszawszy to wstał.
— Przecież jedno słowo wyrzekliście, na które czekałem długo — zawołał z zapałem — tradycja
narodowa zawiera w sobie wszystko, to skarb nasz! Lecz my podobno, rozwarłszy wieko tej arki
prastarej, znaleźlibyśmy się jak nasze dzieci wobec starego Polski oręża. Nie wiedzielibyśmy, czy
naramiennik włożyć mamy na szyję czy na ramię, czy koncerz powiesić u siodła czy pasa, czy
skrzydło przypiąć do bark czy do siodła. Zaiste — wyraz wielki... bo w tradycji jest i ten instynkt,
o którym to ktoś wspomniał, i rozum, i zdobyte doświadczenie, i wszelkie nasienie przyszłości...
ale trzeba to pismo hieroglificzne zrozumieć, a myśmy się go czytać oduczyli!
Stary mówił gorąco. Aniela drżała, aby nie zaszedł za daleko, twarz jej okrywała się bladością.
Wtem maleńki w szaraczkowej kapotce człowieczek, ze startym obliczem, w którym oprócz
oczów iskrzących nic widać nie było, bo nos prawie nie rzucał cienia, tak spłaszczony, a usta
ginęły w bladej twarzy — szepnął po cichu:
Święte słowa! wszystko spoczywa w tradycji — a na wierzchu tej skrzyni, co ją zawiera, leży
biblia i różaniec.
— Tak jest! czołem przed tą, co nas wychowała i wykarmiła — zawołał Słomiński — ale sięgnij
no pan głębiej do skrzyni... Znajdziesz tam pod biblią Bibliotekę Fratrum Polonorum i pisma
Socyna obok namaszczonych pism Skargi, i hebrejskie dziesięcioro, i kawałki Alkoranu... bo tam
jest wolność sumienia i przekonań.
— Nego — rzekł ostro mały człowieczek... — spalono w końcu Łyszczyńskiego i precz
wypędzono Arianów...
— A byłoż z tym lepiej? Nie od tejże chwili poczęła się choroba, z której umieramy? — zapytał
Słomiński.
— Na miłość Bożą, kwestii religijnej nie tykajmy! — zawołał hrabia.
— O to właśnie idzie — potwierdził Słomiński — abyśmy ją poszanowali i nie używali jej ani
jako narzędzia, ani jako oręża... prawdziwie religijni ludzie zostawią wiarę w przybytku i na
rynek jej wywlekać nie będą gwoli swym namiętnościom.
— Za pozwoleniem — odezwał się mały delegat — kwestia religijna to kwestia czasu, wplątana
we wszystkie inne. Nie poruszamy my jej, ruszą drudzy, nie posłużemy się my nią, użyją jej
przeciw nam wrogowie.
— Principiis obstał — wielkim głosem zawołał Słomiński — ja wam, miłościwi panowie a bracia,
coś o tym mogę rzec — bom duchem tam żył...
Aniela złożyła ręce, poskoczyła i przerwała nagle.
— Ojcze kochany, żyłeś duchem w przeszłości, usiłując ją przeniknąć, ale żyjesz ciałem w
teraźniejszości — jesteś nie bardzo zdrów i męczysz się... a to ci szkodzi... Ja proszę, ażebyś
spoczął.
Stary zamilkł, pot ocierając z czoła. Niebezpieczeństwo zdradzenia się było na chwilę usunięte.
— Rżewski odetchnął swobodniej, hrabia Panter, spoglądając na pannę Anielę, uśmiechnął się
do niej z porozumieniem.
— Będę mówił spokojnie i powoli — począł zniżając głos gospodarz — ale niech mi Anielka
dozwoli wypowiedzieć myśl moją. To mi nie zaszkodzi, a ciężar zdejmie z piersi.
Nasza tradycja leży w narodowych zasadach — które z niej wydobyć potrzeba — nasza tradycja
jasno się w całych dziejach przewija, od chwili gdy instynkt narodu poczuł się w sobie i od tej,
gdy rozumem zaczęliśmy się kierować — co było zasadą życia narodowego. Swoboda dla tych,
co do niej dorośli duchem, uosobienie kapłaństwa narodowego w królu, senacie, rycerstwie, a w
prawie górującym ponad króla, senat, rycerstwo i lud. Prawo było ideałem naszym, nawet
wówczas, gdy do bezprawiów wiodło. Ale praktycznie — nie szliśmy nigdy. — Teoria świeciła
nad nami — myśl ta i dziś nam przyświecać powinna... Niejasno się tłumaczę — dodał Słomiński,
chwytając się za głowę — ale czuję mocno... Nawet rebelizując, opieraliśmy się na prawie
konfederacji i rokoszu.
Szukaliśmy zresztą prawdy zawsze w pogodzeniu ostateczności, to był nasz kierunek, droga — i
ten być i dziś powinien...
— Z tego by wynikło — przerwał Troiński powoli — że powinniśmy popierać to dzisiaj w
położeniu naszym teraźniejszym, co się godzi z zasadami przeszłości — zatem może konstytucję,
choć austriacką.
— I centralistów! — rozśmiał się ktoś drugi.
— Cóż pan na to? — zapytał gospodarza Troiński.
— Odpowiem panu jedno — principiis obsta. Jeżeli w tej konstytucji, jak w naszej, było... jest dla
wszystkich należna i wymierna z wykształceniem swoboda, jeżeli ta konstytucja zapewnia
wolność sumienia, poszanowanie człowieka i narodowości, sprawiedliwość równą dla
wszystkich — szkodliwą nam być nie może.
— I z nią w dodatku zostaniemy lojalnymi Austriakami — rzekł inny delegat, ruszając
ramionami — to rzecz bardzo wygodna.
— A dla dobicia się Polski będziemy znowu zmuszeni robić rewolucje, które nam już wszystkie
kością w gardle siadły — wtrącił inny.
— Rewolucjami się kraje nie tworzą ani odradzają — ale się wywracają społeczeństwa i mącą
zdrowe idee życiowe — rzekł Słomiński. — Stwórzcie Polskę w sercach waszych, dajcie jej żyć w
waszych domach, starajcie się być Polakami duchem i ciałem, a pod czyimkolwiek panowaniem
— i bez rewolucji stanie się Polska...
Ktoś zaczął się śmiać — inni zamilkli.
— Jak to? — zapytał doktor — Sponte, urodzi się sama, jak...
— Jak wszystko, co ma do życia prawo — rzeki Słomiński — a jeśli się nie urodzi sama, kochany
doktorze, wy jej w żadnym tyglu nie usmażycie.
Ażeby mogła utworzyć się Polska, przyznasz mi, po trzeba na to Polaków, jak najwięcej Polaków,
starajmy się ich stworzyć, wychować, uczynić godnymi tego imienia — a siłom naturalnym
zostawmy dokonanie tego, co będąc koniecznym, stanie się skutkiem niezłomnego prawa —
siłami ludzkiej fantazji — nigdy.
Uśmiech łagodny towarzyszył tym wyrazom starego, którego czoło i twarz promieniały
natchnieniem.
— Ja to wam mówię — dodał po krótkim przestanku — nie jako marzenie moje, ale jako słowo, z
którym zostałem posłany...
Aniela przybiegła do ojca...
— Kochany ojcze — trochę spoczynku!
— Jak to posłany? od kogóż? — zapytał Troiński.
— Tej formy użył mój ojciec — pospieszyła odpowiedzieć w zastępstwie jego Aniela — chcąc
wyrazić siłę swoich przekonań.
Słomiński zamilkł, spuszczając głowę. Całe towarzystwo po tej zbyt rozerwanej i bezładnej
chwili rozmowy spozierało po sobie milcząc także. Aniela usiadła przy ojcu blada i drżąca.
— Mnie się zdaje — ozwał się, na odwagę zdobywając Rżewski, żeśmy do zbytku szanownego
gospodarza umęczyli, a zdrowie jego po podróży wymagałoby odpoczynku. Innym razem uda się
nam może porządniej poprowadzić te rozprawy... Trochę już nawet spóźniona pora.
— Tak — rzekł Troiński — i my się też roznamiętniamy łatwo, a niepotrzebnie.
Wszyscy się zwrócili szukać kapeluszów, widząc, że stary Słomiński jakby przybity siedział w
swoim krześle. Aniela wcale gości nie wstrzymywała.
Dopiero, gdy żegnać się poczęli, gospodarz wstał z krzesła i zatoczył dokoła wzrokiem
obłąkanym; pot kroplisty spływał mu z czoła, ale na ustach miał uśmiech łagodny.
— O czymże mówiliśmy? — zapytał.
— Innym razem to dokończymy — odezwał się hrabia Panter — kwestie to skomplikowane
zbytecznie i wielostronne... Pan dobrodziej jesteś jeszcze drogą zmęczony... znajdziemy inną
chwilę...
— Tak jest — podchwyciła Aniela żywo — podróż zawsze bardzo nuży ojca mojego.
Słomiński nic nie mówił, jakby wątek w nim zerwał się nagle.
Goście żegnali się i wychodzili — ostatni Rżewski wzrokiem pożegnał Anielę, która smutnie mu
się uśmiechnęła, podając drżącą rękę.
— Nadto nas tu było — odezwał się stary — a nie umieją w naradach żadnego utrzymać ładu i w
tym tradycja stracona... Sejmowego porządku zapomnieli, a rokoszowy duch w nich został...
Drzwi się zamknęły — Aniela odetchnęła i głowę tuląc w dłonie, padła na fotel przy stoliku.
Nazajutrz Rżewski dosyć rano wyszedł z hotelu, a około południa, powróciwszy z przechadzki
po mieście, jakimś instynktem wiedziony, zapukał do mieszkania pana Słomińskiego, chcąc się o
jego zdrowie dowiedzieć. — Odpowiedzi żadnej nie otrzymał. Ponowiwszy pukanie, przypatrzył
się drzwiom i postrzegł, że w nich klucza nie było.
Spytał przechodzącego w tej chwili kelnera — co się stało z jego sąsiadami.
— A — proszę pana, przed godziną albo więcej kazali przynieść rachunek, powóz zaszedł i
wyjechali.
— Jak to? dokąd?
— A nie wiem...
Rżewski uczuł się tym daleko mocniej dotknięty, niżby się mógł spodziewać. Zbiegł na dół do
odźwiernego.
— Ci państwo, co obok mnie pod nr 10 i 11 mieszkali? — zapytał.
— Wynieśli się przed godziną.
— Dokąd?
— Nic rai nie powiedzieli.
Rżewski stał jeszcze zadziwiony i zmartwiony, tym niespodziewanym wypadkiem, gdy nadszedł
hrabia Panter.
— Szczęśliwy sąsiedzie pięknej panny — odezwał się śmiejąc — cóż słychać? Nie wiesz, jak się
ma dziś nasz stary — zapaleniec, patriota...
— Wyjechali! — odparł Rżewski.
— Jak to wyjechali! — podchwycił hrabia — nie mogli wyjechać! to niepodobna. — Dokąd? jak?
kiedy?
— Nie byłem w domu, nie wiem nic. —Hrabia stał wryty —myślał i czoło mu się zasępiło... Wtem
szelest jedwabnej sukni posłyszeli za sobą i śliczna, strojna, wesolutka, z oczyma jasnymi jak
dwie gwiazdki blondynka ukazała się, prosząc o przejście, bo ci panowie sobą jej drogę zaparli...
— Numer dziesiąty? — zapytała odźwiernego.
— Ci państwo wyjechali...
Hrabia z nadzwyczajną uwagą wpatrywał się w to zjawisko, którego blask olśnił też na chwilę
Rżewskiego; oprzeć się wrażeniu było trudno.
Piękna wiedenka, bo ubiór i postawa mieszkankę stolicy zdradzały, nie zdawała się ani wejrzeń
unikać, ani lękać tak bardzo nieznajomych. Bawiła się wachlarzykiem i ombrelką.
— A! wyjechali? — zawołała żywo — dokądże! to doprawdy dziwne!
— I my się właśnie temu nagłemu wyjazdowi pana Słomińskiego dziwimy — rzekł hrabia. —
Wczoraj mieliśmy przyjemność być u niego wieczorem, mowy o żadnym wyjeździe nie było,
owszem, zdawało się, że dłuższy czas zabawić mieli... a tu nagle... znikli nam.
— Być może — wtrącił Rżewski cicho — że tu dla starego, nie bardzo zdrowego podobno
człowieka nadto było wrzawliwie i niespokojnie. Zbyt wielu znajomych, sąsiadów. Troskliwa
córka wyszukała zapewne inne spokojniejsze mieszkanie.
Pani Dyzia, gdyż ona to była — nie słuchając dłuższego rozumowania, z minką troszkę
skrzywioną, usunęła się, nie żegnając tych panów, których oczy za nią pogoniły. Nie mogła
naturalnie w dłuższą z nimi wdawać się rozmowę.
Rżewski skłonił się hrabiemu i unikając domysłów i przypuszczeń, a zbliżenia większego,
powrócił kwaśny dosyć do swojego numeru.
Nie powinno go to było tak bardzo obchodzić, co się stało z tym państwem niedawno mu jeszcze
zupełnie obcym, a jednak uczuł jakąś doskwierającą przykrość, i rzucił się w krzesło po
desperacku, jakby go spotkał zawód najboleśniejszy. Od pierwszego dnia, a bardziej jeszcze od
wczorajszego wieczora, zajmował się coraz mocniej losem tej biednej córki i tym, co ją otaczało.
Wyobrażał sobie, iż powinien był stawać w jej obronie, służyć, spełniać względem uciśnionej
obowiązek rycerski opiekuna. Stary obudzał w nim zarazem szacunek i politowanie. Rżewski
gniewałby się był, gdyby wiedział, na kogo gniewać się może oprócz losu. Zdawało mu się, że
panna Aniela powinna go była zawiadomić choć słówkiem o sobie. Jeszcze tak rozmyślał,
zapalając cygaro, które u niego służyło zawsze do rozpędzenia czarnych myśli, gdy nagle
puknięto do drzwi i — nie wszedł, ale wpadł Paschalski z twarzą pomieszaną. Bystrym
wzrokiem zmierzył siedzącego.
— Przepraszam pana — rzekł — cóż się stało ze Słomińskimi?
— Byłem w mieście, wracam w tej chwili, nic nie wiem, oprócz, że wyjechali.
Paschalski nie dowierzać się zdawał, kręcił głową.
— Ale przysiągłbym, że pan wiesz, dokąd i gdzie ich masz szukać... oh! mnie tego powiedzieć nie
zechcesz;... o to mniejsza! Troszkę będę miał w tym zachodu, ale nareszcie dojdę, dokąd mi się
schowali, czy w mieście, czy na Wiedeniu, czy na Leopolstacie.
Rżewski zimno dodał tylko:
— Daję panu słowo honoru, że o wyjeździe ich wcale nie wiedziałem.
Paschalski popatrzał nań zamyślony i roztargniony.
— Do domu powrócić nie mogli! nie mogli! — szepnął.
Zakręcił się po pokoju parę razy, ale widząc, że Rżewski, cygarem zajęty, nie ma ochoty do
rozmowy, już miał go pożegnać, gdy kelner wszedł z listem w ręku.
Rzucił nań okiem po drodze Paschalski, chwilkę się wstrzymał, wyraz gniewu odbił mu się na
twarzy, zdawało się, jakby list chciał wychwycić z rąk służącego, lecz musiał wynijść.
Rżewski się zarumienił, zobaczywszy na kopercie rękę kobiecą, nieznaną, domyślił się kilku słów
panny Anieli. Wychodzący Paschalski dał mu wzrokiem do zrozumienia, iż odgadł także, co mu
przyniesiono.
W istocie... koperta tylko zaadresowana była ręką panny Anieli, a list w kilku grzecznych
słowach pożegnania napisał, snadź na jej żądanie, stary Słomiński, dziękując za miłe
towarzystwo w podróży i okazywaną im życzliwość. W przypisku stał numer domu na
Kärtnerringu, do którego się Słomińscy przenieśli; Rżewski uradował się mocno, bo zostawienie
adresu dowodziło, iż mu odwiedzić ich było wolno. Prawie dumnym się uczuł tym i zarazem rad,
że mógł się im przydać na co.
Obiecał tylko sobie, idąc tam, dobrze uważać, aby Paschalski nie śledził go, co bardzo być mogło.
Chował list do kieszeni starannie, gdy wpadł hrabia.
— Przepraszam pana dobrodzieja — zawołał z progu — kelner mi powiada, że Słomińscy list
panu zostawili? pewnie go zawiadamiają o swych obrotach? o nowym mieszkaniu? Ja jestem
starym przyjacielem ich domu, nie mógłbym się dowiedzieć?
— Pan Słomiński w istocie był tak łaskaw podziękować mi kilku słowami za małe, nic nie
znaczące usługi, jakie mogłem oddać mu w drodze, ale więcej nic... więcej w liście nie ma nic;
— Nie piszą, czy pozostają w Wiedniu? — zapytał z widoczną nieufnością hrabia.
— Nie — nie piszą.
Hrabia stanął, zadumał się, ukłonił z lekka i wyszedł.
Rżewski tylko co się wyciągnął w fotelu, gdy znowu zapukano: już go to w końcu niecierpliwić
zaczynało, odwrócił głowę z niechęcią , gdy postrzegłszy wchodzącego, z radości aż krzyknął,
zerwał się z krzesła i pobiegł go ściskać.
— Co tu stryjaszek robi? — zawołał.
— To ja się ciebie powinienem zapytać, co ty tu robisz, urwisie jakiś? ja? ja przecie za interesem,
a ty żadnych nie masz? hę? więc przyjechałeś się bałamucić tu! A! te wiedenki! te nieszczęsne
wiedenki, co nam naszą młodzież na gniłki przerabiają!
Stryj, który to mówił pół żartem, pół serio, był człowiekiem lat może pięćdziesięciu, czerstwym i
zdrowym, wesołej, otwartej twarzy, oczu jasnych, silnym, krzepkim, zbudowanym na
Herkulesa... łysym tylko tak fatalnie, iż mu mało co blond włosów ponad uszami zostało. Łysina
ta, po staremu mówiąc, jak patyna... nie zdawała mu się zawadzać, nosił ją ani sztucznie
pożyczanymi włosy z. tyłu zakrytą, ani tupetem zamaskowaną — jak Bóg dał, otwarcie i szczerze
i dobrze mu z nią nawet było. Ubrany skromnie, ale z pewnym staraniem, trzymał się jeszcze
jakby resztką młodości — i łatwo w nim było poznać starego kawalera, który życiu nie dał za
wygrane. Z oczów widać było daleko bystrzejsze pojęcie niż u bratanka, a na ustach żartobliwy
uśmieszek okraszał wyraz dobroci...
Wyściskawszy Eliasza, siadł na podanym krześle... i począł dopytywać... Rżewski mu opowiedział
całą swą historię od usiądzenia do wagonu aż do tej chwili. Znając charakter stryja i wymógłszy
na nim słowo — nie wahał mu się nawet powierzyć tajemnicy... tyczącej starego Słomińskiego i
podejrzanych zabiegów hrabiego Pantera i Paschalskiego. Gdy mu się tak spowiadał na ucho,
poczciwy stryj ręką tylko potrząsał i szeptał ciągle.
— Wiem, ale wiem — wszystko wiem.
— Teraz ty słuchaj — rzekł — posadziwszy go na kanapce i przyciągając ku sobie, zniżywszy
głos i ukazawszy na drzwi od sąsiedniego pokoju. Ja Słomińskich znam od dawna, ze starym
byłem niegdyś w przyjaźni, kolegowaliśmy na jednej ławie. Dziwi mnie to, że ci tego nie
przypomniał, usłyszawszy nazwiska — ale — W jego stanie obecnym nie ma zresztą nic
nadzwyczaj- nego. Całe życie był egzaltowany.... W r. 1831 porzucił wszystko i przedarł się do
Warszawy, odbył całą kampanię, dostał złoty krzyż wojskowy. Można było przewidywać, kto go
znał bliżej, że jego patriotyzm w teraźniejszych okolicznościach skończy się — obłąkaniem.
Dzięki Bogu, iż ono jest jeszcze tak łagodnym i że poczciwy pan Modest wyleczonym z niego być
może.
Widzę, że się mocno zajmujesz równie nim, jak córką.
Eliasz się zarumienił.
— Nie wypieraj się — my się na tym znamy — kończył stryj — byłoby dla ciebie wielce
szczęśliwym, gdybyś serduszko jej pozyskał. Znałem matkę, najgodniejszą w świecie kobietę, do
której musi być podobną. Samo jej staranie o nieszczęśliwego ojca dowodzi dobrego serca i
charakteru. Ja ci z całej duszy gotów jestem pomagać.
Rżewski chciał się zapierać — stryj śmiechem usta mu zamknął.
— Słuchaj no dalej — rzekł — ja tu przyjechałem dla interesu i nie miałem zabawić dłużej jak
dni parę, ale zostanę, wiele potrzeba, aby Słomińskich ratować i tobie być pomocnym.
— Kochany stryju — przerwał Eliasz... — ale ja nie mam żadnych projektów, ani mi się śni.
— To niech ci się przyśni! — zawołał stryj — miej projekta... projekta... proszę, zaklinam,
kochany mój Jaszku. Widzisz moją łysinę — mam lat pięćdziesiąt, nie licząc drobnych, i sto razy
na dzień żałuję, żem się nie ożenił, ciebie więc przy pierwszej zręczności postanowiłem swatać
przebojem.
Lecz wracajmy do Słomińskich — dodał. — Znam ja doskonale i pana Eustachego, starszego
brata, a nie dziwię się, że go się lękają. Najgładszy w świecie, naj- słodszy, najmilszy,
najumiejętniej rozprawiający o moralności człowiek, a najprzewrotniejszy. Czyhał zawsze na
cudze. Co gorsza, ma u ludzi mir i wiarę.
— On jest tutaj... — rzekł Eliasz.
— To nie darmo — odparł stryj — ale my też tu jesteśmy i coś przecie potrafimy, stając w
obronie biednych ludzi.
Co się tyczy hr. Pantera — oryginalna to postać — w gruncie może nie tak zły, jak wyobrażający
sobie, iż wielkie machiawelstwo daje w świecie znaczenie. Punkt honoru ma w tym, by
nadzwyczaj okazać się przebiegłym i kutym. Paschalski — dokończył stryj — po prostu łajdak... i
nie ma mówić o czym.
Oba może rachują na to, aby pannę lękającą się pana Eustachego pochwycić, obiecując jej czułą
nad ojcem opiekę. Wszystko to przy pomocy Bożej — my we dwu, pochlebiam sobie,
sparaliżujemy.
Zatarł ręce wesoło...
— Aż mi w sercu poweselało — że ciebie tu spotykam i taką poczciwą robotę... — Uścisnął
bratanka... — Nad wieczór, szepnął mu na ucho — jedziemy oba do Słomińskich, a dla
obałamucenia tych, co by nas śledząc i domyślając się, dokąd mamy się udać — szpiegowali,
naprzód po Praterze się przejedziemy, a o zmroku... do nich...
Jeżeli stryj, pan August, rad był ze spotkania ukochanego swego Jaszka, jak go nazywał, to Eliasz
nieskończenie mocniej czuł dobrodziejstwo, które mu opatrzność wyrządziła, zsyłając tego
opiekuna. Nikt w świecie potrzebniejszym i milszym mu być nie mógł. Pan August przy
najzacniejszym sercu, najszlachetniejszym charakterze, miał rozum, znajomość świata i ludzi,
nie lękające się współzawodnictwa najprzebieglejszych... Z nim czuł się Rżewski pewnym, iż w
każdym razie dać sobie i Słomińskim radę potrafi — nie prze- straszał go ani ów pan Eustachy,
ani hrabia i Paschalski.
Zapierał się jeszcze, po ukończeniu już rozmowy ze stryjem, wszelkiej myśli grzesznej względem
pięknej panny Anieli, wyznał przed nim, iż prawie obawę w nim jakąś budziła, że ją zaledwie
widział — mimo to zdradzał się ciągle z wielkim zajęciem jej losem i niecierpliwością widzenia...
Pan August klepał go po ramieniu słuchając i śmiał się.
W porze obiadowej oba Rżewscy zeszli do wspólnej sali... Tu dnia tego wszystkie stoły tak były
obsadzone, iż miejsca prawie znaleźć było trudno. Musieli się udać do drugiego pokoju, gdzie się
zwykle polscy goście zbierali... Za stołem siedzieli już, oprócz nieznajomych , Paschalski, rycerz
Zabawa, Troiński, a na uboczu postrzegli hrabiego Pantera, który asystował wspaniałej jakiejś
figurze w polskim stroju, majestatycznej postaci, ubranej wytwornie i prezentującej się jakby do
malowania. Prawda, że nieznajomy ten twarz miał śliczną, coś niezmiernie szlachetnego w
wyrazie całego oblicza... i choć dobrze niemłody, był, co się zowie, pięknym. Pomimo wieku
oblicze to świeże, rumiane zachowało czerstwość i barwę młodości — pociągało ku sobie
słodyczą i dobrocią.
Nie można się było oprzeć urokowi, jaki wywierał ten, jakby z obrazu starego wyjęty, senator
rzeczypospolitej. Mimowolnie Rżewski w niego wlepił oczy, gdy stryj łokciem go trącił i szepnął
mu — to Eustachy Słomiński...
Rżewski osłupiał ze zdumienia na chwilę, tak nie umiał pogodzić pojęcia o charakterze
człowieka z jego łudzącą powierzchownością. Z tych wad, które mu wyrzucano, żadna nie
wypiętnowała się na twarzy... Pan Eliasz pomyślał, że mógł być chyba spotwarzonym. Szu- kali
oczyma miejsca , gdy stryj posunął się pierwszy ku panu Eustachemu i począł z nim witać. —
Przywitanie było nadzwyczaj z obu stron uprzejme, prawie serdeczne, szczególniej pan Eustachy
pełen się okazał czułości dla pana Augusta. Ściskali się długo za ręce... a hrabia zrobił przybyłym
miejsce przy sobie... Eliasz usiadł jak najdalej, nie mając ochoty mieszać się do rozmowy...
Mówiono o wszystkim, o czym przybywający do Wiednia mogą mówić — o przepysznych
gmachach nowych, operze, parku, o rejchsracie, o delegacji, o teatrze... o znajomych...
Hrabia Panter snadź już musiał być zagadniętym wprzód przez pana Eustachego o brata, gdyż
wkrótce pochyliwszy się doń, wskazał mu pana Eliasza, szepcąc coś na ucho. Rżewski już był
synowca zaprezentował wprzódy...
Eustachy ze słodyczą i uśmiechem, który mu z ust nie schodził, zwrócił się ku niemu...
— Pan dobrodziej podobno razem z moim bratem odbyłeś podróż? nie wiesz, co się z nim stało?
Życzyłem sobie odwiedzić go...
— Wynieśli się stąd dziś rano — odparł spuszczając oczy Rżewski.
Poczciwy ten, zacny mój brat — odezwał się Eustachy wzdychając — trochę dziwak... Żal mi tej
biednej Anielki... Czasem na niego przychodzą takie chwile, że sobie miejsca dobrać nie może.
Nigdzie mu lepiej jak tu być nie mogło.
Pan Eliasz jedzeniem zajęty, nie odpowiadał. Opodal siedzący u drugiego stołu Paschalski z
widoczną ciekawością nastawiał ucha... Sądził może, iż mu się tu da co pochwycić.
Pan August zręcznie zaraz zwrócił rozmowę na inny przedmiot i umiał nie dopuścić, aby się
niepotrzebnie z czymś wygadano. Dowcipował, bawił, a tak mu to przychodziło łatwo i
naturalnie, iż najmniejszego wysiłku w tym czuć nie było.
Paschalski, który wcześniej przyszedłszy, zjadł już był, kazał sobie podać czarną kawę, zapalił
cygaro i zamyślony a małomówny, widocznie na coś oczekiwał. Ubrał się wcześnie, wziął
kapelusz; spoglądając ku panu Eustachemu, wyglądać się zdawał, rychło się on ruszy od stołu. Po
niejakim rozmyśle jednak , dopiwszy nagle kawy, szybko się oddalił. Pan Eliasz, spojrzawszy
przypadkiem przez okno, spostrzegł go z podziwieniem chodzącego po małej uliczce naprzeciw
hotelu i jakby czatującego tam na kogoś.
Spoglądał na drzwi... palił cygaro, podchodził nieco dalej, zbliżał się, ale czekał na kogoś. Trudno
się było domyśleć, czy na niewieścią znajomość z bliskiego sklepu modniarki, czy na
poważniejszą jaką figurę. Gdy pan Eustachy wstał od stołu i najtroskliwiej pożegnawszy
wszystkich znajomych, oddalił się nareszcie sam, bo hrabia Panter miał jeszcze coś do czynienia
przy ministerialnym stoliku, Rżewski przez okno mógł dojrzeć, jak w uliczce wychodzącego
pochwycił nagle Paschalski i po krótkim przemówieniu z nim razem się oddalił.
Stryj i on, zobaczywszy ten manewr, nie wątpili, iż był w związku z intrygą, która tu
Paschalskiego przygnała. Na to jednak nic poradzić nie było można.
W istocie pan Eustachy Słomiński zdziwionym był, gdy go Paschalski obcesowo dosyć zaczepił,
ale miał zimną krew, która go nigdy nie opuszczała.
— Pan dobrodziej pozwoli — począł pan Izydor, łapiąc Słomińskiego — na chwilę rozmowy... w
interesie bardzo ważnym...
— W interesie? — z wyszukaną grzecznością odparł piękny pan — a i bardzo chętnie — służę
mu — ale...
— Zdaje mi się, że z wolna idąc ulicą, najwygodniej nam mówić będzie — począł Paschalski —
wszędzie indziej możemy mieć niepotrzebnych słuchaczów. — Tu, na przykład, na tym
spokojnym ryneczku...
Pan Eustachy uśmiechał się, ale oczyma badał ciekawie napastnika...
— Znam przywiązanie pańskie do czcigodnego brata jego — rozpoczął Paschalski — jestem
pewien, że nie co innego, tylko interesowanie się nim sprowadziło tu pana, dlatego — chciałem
poufnie z nim mówić. Brat pański, człowiek najczcigodniejszy, ale słaby, jest tu otoczony
prawdziwą siecią intryg dokoła.
— A! a! — wyjąknął Eustachy — siecią intryg? proszę... Raczże mnie objaśnić?
— Siedział przy panu hrabia Panter — ciągnął dalej pan Izydor — to pierwszy czynny człowiek
tej kliki — niedaleko miałeś pan Rżewskiego, który tu z bratem pańskim przybył, w jednym
wagonie z nim odbył całą drogę, umiał się zainsynuować, wkręcić i może pannie podobać...
— Ten młody? — zapytał niby obojętnie Słomiński— ten młody...
—Młody sam to by jeszcze nic nie było — dokończył żywo Paschalski — ale zjawił się, widzę, i
stryj, kuty, wyga stary, człek niebezpieczny...
Wszystko to chyba na to, aby na starym, słabym panu Modeście uzyskać wpływ i córkę mu
razem z majątkiem pochwycić, a pana usunąć... i...
— Ale ja — nie mam najmniejszego prawa i nie roszczę go sobie do kierowania moim bratem—
odparł zimno Eustachy.
— A właśnie powinnością jest pańską, jako z familii najbliższego — mówił Paschalski gorąco —
zająć się losem brata i jego córki... Pan Modest postarzał bardzo, podupadł na umyśle —
skutkiem cierpień jest dobroduszny i łatwowierny do zbytku... Łatwo przewidzieć skutki...
Pierwszy lepszy intrygant podkradnie się do panny.
Przecież — proszę pana dobrodzieja — majątek to ojczysty, pan masz synów... musi go
obchodzić, w jakie ręce się te dobra dostaną... Powiem panu dobrodziejowi otwarcie... zajmując
się losem brata,, mógłbyś sobie zapewnić ewentualne nabycie tej ojcowizny... lub...
Spojrzał wyraziście; pan Eustachy patrzał też ciekawie, ale na jego twarzy spokojnej i
wypogodzonej śladu żadnego wrażenia dostrzec nie mógł mówiący — nie zdawał się nawet
rozumieć, co mu dawano do zrozumienia. — Paschalski zaszedł już tak daleko, że nie wiedząc,
jakiego dozna przyjęcia, dalej już ważyć się nie mógł.
P. Eustachy wąsa gładził i milczał.
Nagle za rękę go chwycił Paschalski, któremu cierpliwości zabrakło.
— Ja jestem człowiek otwarty, zawsze to mówię — odezwał się — i z panem moim
dobrodziejem chcę nim być. (Tak samo rozpoczynał z hr. Panterem, było to u niego we
zwyczaju). Jestem, bądź co bądź, dziś szlachcicem i baronem austriackim, majątek mam piękny,
wstydu nikomu nie zrobię... wprost powiedziawszy, chcę z protekcją pańską starać się o rękę
panny Anieli... Otwarcie panu powiem, że co się tyczy majątku, warunki pańskie, jakie mi dasz,
przyjmuję. To mówiąc skłonił się, pan Eustachy dobywał zza kontusza piórka i zaczynał operację
poobiednią z zębami; patrzał w milczeniu obojętnie na mówiącego (który się pod koniec
rozgorączkował) i nie spieszył z odpowiedzią.
— Nie mam nic przeciwko staraniu pańskiemu — począł w końcu bardzo powoli i ciągle coś
wypluwając, aby mieć czas do namysłu — nic a nic, kochany panie Paschalski, co się zowie, nic,
owszem... dlaczegoż by starać się nie miał? Ja, co się tyczy wpływu mojego, możesz pan być
pewnym, użyję go chętnie... nawet bez żadnych, żadnych widoków.
— O! o! — zawołał Paschalski, rękami wyrzucając.
— Ale tak, bez żadnych widoków — ciągnął dalej wolno pan Eustachy — tylko, kochany panie
Paschalski, chociaż jestem rodzonym Modesta bratem, zdaje mi się, że się mylisz, przyznając mi
wpływ nad nim. On jest przeciwko mnie niesłusznie uprzedzonym, ja to znoszę cierpliwie;
przekona się kiedyś, przekona, jak mu życzyłem, jak mu sprzyjałem.
— Ale — impetycznie wtrącił Paschalski — co tu w bawełnę obwijać, to człowiek słabomyślny,
imaginatyk... powiem otwarcie, potrzebujący kurateli... Komuż opieka przyznaną być może, jeśli
nie panu? W takim razie wpływ pański...
— Za daleko idziesz, panie Paschalski — odezwał się Eustachy — zdaje mi się, że idziesz za
daleko... Ażeby rozciągnąć nad nim kuratelę, potrzeba dowodów słabomyślności.
— A o te najłatwiej! — rozśmiał się pan Izydor.
— Sądzisz pan?
— Podjąłbym się go doprowadzić do tego, żeby się wydał ze swoją idea. fixa, bo ją ma — tak jest,
ma ją. Panna Aniela, przez miłość dla ojca, stara się to ukryć, ale nadaremnie.
Pan Eustachy piórko chował do kieszeni i westchnął.
— Ale cóż to się z nimi stało? — zapytał — nie wiesz pan?
— Wynieśli się z hotelu — ale ja dojdę, dokąd, dojdę, ręczę. Wczoraj wieczorem było osób kilka,
stary się prawie już zdradził, córka zlękła i uprowadziła go Cały Wiedeń strzęsę, jeżeli tego
będzie potrzeba. Zresztą Rżewski młody wie i pewnie tam dziś będzie, wieczo- rem, poślę za nim
kogo, co i każdy krok jego mieć będzie na oku.
Nie przyrzekając nic, nie wypowiedziawszy myśli swej co do wniosków Paschalskiego, pan
Eustachy rzekł wysłuchawszy:
— Bardzo byś mnie zobowiązał, gdybyś mi dał adres brata.
— Będzie to moim obowiązkiem — odparł pan Izydor. — Spodziewam się, że pan dobrodziej
zechcesz wziąć na uwagę propozycję... i będziesz protektorem moim. W ręce jego los mój
składam, raz jeszcze powtarzając, że powolniejszego nade mnie co do układów nie znajdziesz
pan. Gotów jestem dać na piśmie... n a piśmie — powtórzył z przyciskiem.
Pan Eustachy popatrzał nań, rozśmiał się łagodnie i miło, skłonił grzecznie, podał rękę i
odchodząc rzekł:
— Stoję w Grand Hotel... o adres bardzo będę prosił.
Gdy się oddalił — Paschalski, który pozostał, niedobrze wiedział, czy zrobił wielki krok, czy
bardzo wielkie głupstwo. Spryt jego czasem przy krwi gorącej płatał figle... pytał się sam siebie
— i odpowiedzieć nie umiał.
Panna Aniela zmęczona, powróciwszy do swojego pokoju po tym wieczorze, który ją tyle
kosztował i złamał na duchu, padła na kolana, szukając pociechy we łzach i modlitwie. W drugim
obok stary Słomiński z różańcem przechadzał się, modląc się także... Modlitwa córki była gorąca,
ale krótka, zerwała się wprędce; aby obmyśleć środek jakiś, ratunek... Naprzód chciała się
wynieść z hotelu i pozbyć nieznośnych natrętów... Żałowała teraz, że nie spytała Dyzi o jakie
wolne mieszkanie, do którego by się przenieść mogli. Szczęściem na stoliku leżał numer jakiegoś
tagblattu — i oczy jej padły na ogłoszenie o mieszkaniu, na Kartnerringu, którego numer ją
uderzył. Był to właśnie dom, w którym stała na drugim piętrze przyjaciółka jej, Dyzia...
Apartament był trochę za wielki i za drogi, ale z innych względów najdogodniejszy; Aniela z
numerem dziennika, wypatrzywszy, gdy ojciec dokończył modlitwę, weszła do jego pokoju...
— Przychodzę tatkowi dać dobranoc — i mam prośbę natarczywą...
Zaczęła go całować po rękach...
— Mój dobry tatku — poczęła przymilając się do niego — zrób to dla mnie, zrób — daj mi słowo,
że uczynisz...
— Ale co? co, moje dziecko...
— Porzućmy ten obrzydliwy, cuchnący, wrzawliwy hotel! W tym samym domu, gdzie mieszka
Dyzia, jest prywatne mieszkanie do najęcia... wygodne, przyzwoite, nie bardzo drogie. Na co my
się tu męczyć mamy?...
Słomińskiego niewiele obchodziło, gdzie stał... ale tu miał pod ręką ludzi, a tych potrzebował.
— Tam będziemy samotni — rzekł.
— Nie, tam ojciec będziesz miał salon, wygodnie przyjmiesz swych gości... i porzucimy hotel —
którym się ja brzydzę. To zawsze karczma.
— Masz słuszność — odezwał się stary — jakkolwiek incognito, zawsze hetmanem jestem — to
obowiązuje... darmo... Kiedyś grzyb, leźże w kosz. Zabawimy pewnie z tydzień...
Aniela go w rękę pocałowała znowu.
— Więc zgoda...
— Zgoda — dysponuj — nie mam nic przeciwko temu...
Nazajutrz rano, właśnie gdy pan Słomiński z córką jechał na nowe mieszkanie, które Aniela rano
zamówiła przez lohndienera, Dyzia biegła do przyjaciółki i z nią się rozminęła. Jakież było
zdziwienie jej i radość, gdy w parę godzin potem, odbywszy małą przechadzkę po Stadtparku, w
której z dala ów wielbiciel jej towarzyszył nieśmiało, Dyzia wracając, na pierwszym piętrze
zobaczyła w progu na nią oczekującą Anielę. Nie mogła zrazu zrozumieć, jak się to stało. Dwie
przyjaciółki wbiegły, ściskając się i śmiejąc, do pokoju, a Dyzia powtarzała ciągle:
— A! jakże się to przedziwnie stało! jaka ty jesteś rozumna i dobra, Anieluniu moja!
Anieli szło co najpilniej o lekarza... ale warunki były ciężkie. Słomiński Niemców nie lubił, lekarz
powinien był dlań przybrać jakąś rolę inną, lub przynajmniej znaleźć pozór jakiś wnijścia do
tego domu. Stary doktor, Polak, od dawna w Wiedniu zamieszkały, człowiek poważny i zacny,
znalazł się wprawdzie; szło o to, jakim pozorem okryć jego odwiedziny. Aniela musiała
zachorować. Ułożyły się o to przyjaciółki... Staruszek był dosyć zręcznym, by zrozumieć warunki
i zastosować się do nich. Aniela zresztą miała się z nim wprzód widzieć u Dyzi i naradzić.
Składało się więc wszystko bardzo dobrze.
Słomiński we wspaniałym z przepychem wiedeńskim urządzonym apartamencie jakiegoś
zamożnego magnata węgierskiego, który go odnajmował, uczuł się zrazu bardzo wygodnie i
stosownie ulokowanym. Rozerwało go na parę godzin oglądanie obrazów, nawet ruch ulicy, ale
pozostawiony sam sobie, wkrótce siadł na fotelu i począł, po cichu mówiąc sam do siebie,
rozważać swą misję, swe obowiązki i trudności położenia. Aniela postarała mu się o polskie
dzienniki, te jednak zamiast rozrywki, przynosiły mu najczęściej powody nowego rozdrażnienia.
Gniewał się na rozmaite przekonania, jakie w nich znajdował.
Potrzeba mu było koniecznie towarzystwa, ale takiego, w którym by był zmuszony ukrywać się,
zajmy- wać czymś zupełnie w związku z jego manią nie będącym. Na tym właśnie zbywało. Dzień
przeszedł powolnie się wlokąc, gdy nad wieczór o zmroku zadzwoniono — panna Aniela, lękając
się którego z natrętów, wybiegła sama do przedpokoju i zdziwiła się przyjemnie, spostrzegłszy
Rżewskich. Stryja pana Eliasza nie znała prawie osobiście, widywała go z dala, będąc dzieckiem,
przypomniał się jej — i obu ich wprowadziła zaraz do ojca.
Słomiński, który dawno też nie widział Augusta, zrazu nie poznał go o szarym zmroku, dopiero
po głosie go sobie przypomniał i rzucił mu się na szyję Dziwne to jakieś uczucie owładło nim,
stary się rozpłakał.
Pan August tym weselszym się starał okazać. W chwilę po przyjściu ich, gdy Eliasz rozmawiał z
panną, która mu nowe mieszkanie pokazywała,, Słomiński obejrzawszy się dokoła (córki się
obawiał trochę) — cicho począł do dawnego towarzysza:
— Wiesz, co się ze mną stało?
— Nie wiem o niczym.
— Zdaje ci się, że masz przed sobą Modesta Słomińskiego, nieprawdaż?
— Tak. jest — rzekł August — i tego jestem pewnym.
— Otóż mylisz się — westchnął stary — prawda, byłem nim, ale nieszczęścia krajowe
spowodowały, że na mnie nowe i ciężkie spadły obowiązki. Tak jest. Dano mi misję z nieba.
Jestem hetmanem Koniecpolskim.
Pan August głową pokręcił.
— Mój Modeście.
— Mówię ci, tak jest! rzecz dziwna, nie do wiary — ale prawdziwa. Doszły u nas rzeczy do tego
stopnia, rozprzężenie, nieład, swawola i rozpusta idei, że w końcu sam Bóg Ojciec, przed którym
ukrywają prawdę, zasłyszawszy o tym, mnie zesłał dla zbadania rzeczy w gruncie.
Pan August namyślał się jeszcze, co ma odpowiedzieć, i potakiwać czy starać się opamiętać
nieszczęśliwego, gdy Słomiński, któremu długie milczenie ciężyło,, począł, korzystając z
chwilowego oddalenia się córki, mówić dalej pospiesznie bardzo:
— Widzisz, mój Auguście, co to za razem zaszczytne i trudne do spełnienia posłannictwo!
Otwarcie się z tym odkryć nie mogę, jedni by uwierzyć nie chcieli, drudzy by intrygowali. Kto
wie? znalazłby się może denuncjant, co by mnie zaskarżył, i zasądzono by mnie gdzie do fortecy
albo wygnano z kraju... Tymczasem misja moja zmusza mnie nie tylko stosunki galicyjskie, ale w
zaborze pruskim i rosyjskim zbadać gruntownie. Będę musiał jechać do Warszawy, do Wilna i
Poznania. Połączone to jest z niemałym niebezpieczeństwem.
Wpatrzył się mówiąc Słomiński w oczy Augustowi, który siedział bardzo serio i poważnie go
słuchając.
— No, cóż ty na to?! — zapytał.
— Ja? — rzekł August — ja nie mam ci nic innego do powiedzenia nad jedną rzecz. Winszuję
dostojeństwa — to się rozumie — lecz zwracam twoją uwagę na to, co powie na to pan Eustachy,
gdy się o tym dowie? hę? Gotów skorzystać z tego, że zostałeś Koniecpolskim, i majątek twój i
córkę wziąć w opiekę... Znamy oba ze szkół Eustachego, wiesz, mój drogi, czym to grozi...
Słomiński na chwilkę zamilkł i siedział jakby uderzony tą myślą nową, która mu dotąd nie
przyszła. Nie wiedział, co mu odpowiedzieć.
— Bądź ostrożnym — dodał pan August. — Znasz Eustachego... mądrej głowie dosyć na słowie...
— Przecież ja przed Eustachym się z tego spowiadać nie będę — rzekł w końcu. — Tobie się
zwierzam... bo ci ufam...
— Tak — odparł pan August, ale w drodze podobno napomknąłeś coś o tym memu synowcowi, a
wczoraj wieczorem przy obcych parę razy ci się coś wyrwało... co może dać do myślenia... Pan
Eustachy tu jest...
— Eustachy tu jest? — chwytając za rękę przyjaciela, zawołał Słomiński z widocznym
przestrachem — a! to prawdziwa klęska!!
Zamyślił się głęboko.
— Niełatwo mnie znajdzie i dowie się o mnie — szepnął pocieszając się.
— Przepraszam cię — rzekł August — był dziś w „Stadt-Frankfurt" na obiedzie, mówił z hr.
Panterem i z Paschalskim, wiem, że się o ciebie dowiadywał.
Sposępniał Słomiński.
— Masz słuszność — szepnął — należy mi być ostrożnym. Prawnie Eustachy miałby rację, bo
jużciż dwoma razem być nie mogę, Koniecpolskim i Słomińskim. Z prawa natury byłem
Słomińskim, ale Pan Bóg mnie zesłał tu jako Koniecpolskiego, zatem Słomińskim przestać być
muszę. Wziąłby więc jako najbliższy krewny, majątek i córkę w swe ręce, a tego ja sobie dla
Anielki nie życzę.
P. August czuł, że nie sprzeciwiając się, łagodnie, najwłaściwiej mu będzie poczynać sobie ze
Słomińskim — wchodził więc niby w jego położenie.
— Mój panie Modeście — odezwał się — trudno ci znowu dziecko własne i jego przyszłość
poświęcać dla posłannictwa, którego skutek jest bardzo wątpliwy... Mógłbyś podać prośbę o
uwolnienie...
— Ja? ja?— żywo przerwał Słomiński — ja? nigdy w świecie! Zrzec się misji tak wielkiej i
zaszczytnej, którą mi z góry powierzono! Nigdy w świecie— powtórzył. — Chyba ślepy jesteś,
jako drudzy, i nie widzisz, że do zguby idziemy, że tu interwencji potrzeba Bożej, ażeby nas
ocalić. — A ja miałbym przez grzeszne sobkostwo uchylać się od spełnienia moich obowiązków
względem ojczyzny? Ja?
Przypomnijże sobie — zawołał z zapałem — ze dla tej ojczyzny wisieli na hakach w
Konstantynopolu nasi Koreccy, ginęli dla niej Żółkiewscy, dali się mordować Gosiewscy, a ja
miałbym ze strachu o majątek i rodzinę... ja!! Nigdy w świecie.
Patrzże na stan dzisiejszy tej rzeczypospolitej naszej na kawałki pokruszonej i jak się dzieci jej
rozbiegły, szukając ratunku u Rakuszan, u Moskali, w Rzymie, u Francuzów, u rewolucji
europejskiej, kat wie gdzie... Czyż to nie pora krzyknąć „hola" i do rozumu tych ludzi przywołać?
Schwycił za rękę trochę przelękłego pana Augusta.
— Posłannictwo moje najwyższej wagi! zważ tylko! pomyśl! trzeba wszystkie wysiłki
bezrozumne sprowadzić do jednej miary i celu, trzeba tych ludzi obałamuconych oświecić, dać
im uczuć, że nad nimi jest Bóg i sprawiedliwość, i że się jej stać powinni godnymi: wśród tego
chaosu i ciemności trzeba rzec w imieniu Bożym — stań się światło...
Mówił coraz głośniej, a panna Aniela, posłyszawszy to z drugiego pokoju, nadbiegła
przestraszona.
—Kochany ojcze — zawołała — mam twe słowo, że nie będziesz się rozgorączkowywał tak w
rozmowach... to ci zawsze szkodzi...
Spojrzała na pana Augusta, a ten dorzucił zaraz:
— Właśnie i ja o to pana Modesta prosiłem. Stary z lekka córkę odsunął od siebie, oczy mu się
paliły i wargi drgały.
— Dajcie mi pokój z tym nieboszczykiem panem Modestem, gdy jesteśmy w kółku zaufanych...
Wiecie przecież, kto jestem... nikt mi tu rozkazywać nie ma prawa.
Hetman koronny czasu bezkrólewia,..
— Nikt nie rozkazuje — przerwał pan August , prosimy tylko... zlituj się, im ważniejsze masz
posłannictwo, tym się bardziej szanować potrzebujesz.
Aniela chwyciła obie jego ręce, przyklękła.
— Kochany ojcze! mój drogi tatku... nade mną się zlituj, uspokój, proszę...
Słomiński pocałował ją w głowę, jakaś łza mu się zakręciła w oku.
— A! wy wszyscy — rzekł łagodniej — wy wszyscy nie kochacie ojczyzny, jak powinniście,
wyście ostygli i zobojętnieli, kajdany w was wrosły, nie czujecie ich, wielkości dawnej
zapomnieliście... rany się wasze zasklepiły — a moje! moje krwią płyną... ja dniem i nocą myślę
nad tym, aby tego trupa rozćwiartowanego ożywić.
— Mój drogi — rzekł pan August — ty to najlepiej wiedzieć powinieneś, że Bóg tylko jeden
nieboszczyków do życia powołać może... Bądź więc spokojnym, mój Modeście...
Zżymnął się na to imię Słomiński.
Wtem Aniela wstała i zakaszlała się mocno, był to kaszel na ten raz udany tylko — ojciec
niespokojnie spojrzał na nią.
— Ty bo mi jakoś pokaszlujesz? — rzekł.
— Ja od niejakiego czasu istotnie kaszlę dosyć mocno — zawołała panna Aniela — szczególniej
nocą, i piersi mnie bolą ciągle. Nie chciałam o tym mówić ojcu, aby go nie trwożyć, myśląc, że to
przejdzie. Dyzia mnie zmusza, ażebym się poradziła lekarza; jest to staruszek , Polak , człowiek
bardzo miły i medyk sławny, szczególnie do chorób piersiowych. Dyzia koniecznie go chce
przyprowadzić.
— Bardzo jej za to wdzięczen jestem — odparł Sło miński — będę jej sam prosił o to.
— Ale koniecznie... niech się pani poradzi, zaniedbywać się nie można — dodał pan August.
— Ani się z tym opóźniać — dodał Eliasz.
— Doktor miał dziś być u Dyzi — odezwała się
Aniela, a ona taka jest samowolna i uparta, że nawet pozwolenia nie czekając, gotowa go tu
przyprowadzić.
— To by było doskonale! — rzekł stary Słomiński.
W ten sposób udało się córce przerwać drażliwą rozmowę i przygotować ojca do przybycia
doktora Hurki, którego się spodziewała. Słomiński jednak, zmuszony mówić o czym innym,
widocznie był niespokojny, wzrokiem roztargnionym rzucał dokoła i kręcił się na krześle.
Panna Aniela miała już gotową herbatę, którą kazała podawać, i sama zająć się nią poszła
właśnie, gdy u drzwi zadzwoniono, i piękna Dyzia weszła wystrojona niezmiernie, uśmiechnięta,
prowadząc za sobą małego wzrostu, trochę przygarbionego staruszka, niedowidzącego... z
rysami twarzy ściągniętymi i pomarszczonymi, ubranego we frak i po staroświecku podpiętą
wysoko białą chustką. Doktor Hurko, idąc ciągle, poprawiał złote okulary, jakby mu to do
lepszego przypatrzenia się towarzystwu pomóc mogło. Słomiński, jako gospodarz, wstał na
powitanie pięknej Dyzi, zabrał znajomość z doktorem, dziękując mu za jego uprzejme
odwiedziny — i posadził swych gości, rozpoczynając bardzo swobodną z nimi rozmowę.
Miało to do siebie obłąkanie jego, że gdy był zmuszonym je ukrywać pan Modest, na chwilę
zdawał się od niego zupełnie wolnym. Doktor, który mu się z nadzwyczajną przypatrywał i
przysłuchiwał bacznością, nie mógł jeszcze dopatrzeć najmniejszego choroby śladu.
Dyzia tymczasem, korzystając ze zręczności, nie nawykła próżnować, oczkami i uśmiechem
starała się obu Rżewskich zaniepokoić. Maleńkiego tryumfu potrzebowała zawsze i tak do niego
była nawykłą, że się obejść nie mogła.
Pan Eliasz był zachwycony tym zjawiskiem. Aniela swą powagą onieśmielała go — z tą był jak w
domu... Przynosiła z sobą wesołość i jakby tchnienie wiosenne.
Ponieważ Rżewscy jej zostali zaprezentowani, mogła więc do nich przypuścić atak i poczęła
wnet trzpiotowatą o Wiedniu i jego rozkoszach rozmowę, gdy doktor Hurko, korzystając z tego,
przysiadł się do gospodarza...
Z bliska dopiero mógł się rozpatrzeć w jego twarzy ł uchwycić na niej ten wyraz, dla wielu nie
dojrzany, którym się obłąkanie piętnuje... Coś niespokojnego we wzroku, pewne mimowolne
ruchy nerwów twarzy, drgania nagłe i krótkie zwiastują zawsze walkę człowieka, który usiłuje
okazać się przytomnym, gdy wewnętrzna burza nim miota...
Doktor Hurko charakterem i wiekiem był uspokojony i flegmatyczny, widok codzienny
nieszczęść ludzkich uczynił go jeśli nie obojętnym na nie, to przynajmniej obytym z nimi. Nie
czyniły już na nim tego wrażenia, jakie wywierają na pospolitym człowieku...
Wiedział, z jakim stanem i chorobą ma do czynienia po pierwszej słów wymianie, ale postanowił
przedłużyć o ile możności odwiedziny, aby sprawdzić swe wrażenia i domysły.
Panna Aniela umyślnie może opóźniała przyjście do salonu, aby go dłużej przy ojcu zostawić.
Słomiński tymczasem przytomnie bardzo począł prosić lekarza, aby troskliwie stan córki jego
wybadał.
— Jest to moim obowiązkiem — odezwał się doktor powoli — a choć dziś nasza sztuka posiada
środki badania pewniejsze i prędsze, szczególniej w chorobach piersiowych, ja, stary, nawykłem
trochę do powolnego przesłuchiwania się i obserwowania choroby — niechże pan dobrodziej
nie posądza mnie o interesowność, ale wierzyć raczy, że sumienie mną powoduje... bo będę
musiał kilka dni, odwiedzając w różnych porach córkę pańską, przypatrywać się jej — nim coś
orzeknę...
Słomińskiego ta otwartość ujęła, ścisnął rękę doktora — zaczął mu dziękować i prosić o jak
najczęstsze odwiedziny. Potem zagadnął go o swe dawne znajomości wiedeńskie, o sam Wiedeń,
o niego samego, a Hurko żwawo i wesoło odpowiadając, nastroił się wprędce z nim do rodzaju
poufałości.
Byli więc w najlepszej komitywie, gdy nadeszła Aniela, witać zarazem gości i zaprosić ich na
herbatę. Stary Słomiński podał rękę Dyzi — chociaż od czasu, jak się dowiedział, że mąż jej był
niemieckim dziennikarzem, wcale dla niej- nie miał sympatii; pan August poszedł z Anielą, a
stary doktor z Eliaszem...
Wszyscy razem, począwszy od pięknej pani, dla której towarzystwo to wydało się zbyt trochę
sztywnym i nudnawym — starali się mówić o rzeczach obojętnych i wesołych... Nie było to
rzeczą łatwą, bo właśnie ów sławny krach i jego następstwa ciężyły nad austriacką stolicą, a fakt
ten dotknął tak silnie organy życia społecznego, iż się w nim całym dał uczuwać. Grzech
popełniło niewielu, pokutę odprawiali niemal wszyscy... Po ogródkach wprawdzie u Sperla
wesołe kapele wygrywały szyderskie śpiewy — o wielkim krachu... żartowano sobie z niego, ale
skutki pomimo to — objawiały się straszne...
Niepodobna było uniknąć opowiadań o losach tych wielkich ludzi, co wczoraj rzucali milionami,
a nazajutrz szli wstyd i rozpacz topić W Dunaju lub leczyć kulą rewolwerową — ale dr Hurko
bardzo zręcznie strony mniej tragiczne dramatu umiał wyszukiwać, aby zabawić nimi.
Słomiński milczał słuchając, myślą zdawał się być gdzie indziej, wzdychał tylko dopiero gdy
dotknięto skutków, jakie stolica monarchii austriackiej wywarła na prowincje, na ich charakter,
życie, na pojęcie życia i obowiązków, gdy zaczęto wymieniać imiona ludzi, co z poczciwymi
imionami potonęli w tej powodzi... drgnął i ożył...
— Wiele mamy do zarzucenia Austrii od 1772 roku— zawołał—choć i Maria Teresa, i Kaunitz z
zaboru tłumaczyli się koniecznością, a z germanizacji potrzebą zgaszenia ducha, którego się
lękali... ale ze wszystkich ran nam zadanych może najdotkliwszą, najboleśniejszą jest zaraza, jaką
nam szały giełdowe i gründerskie wniosły.
Choroba ta nie pofolgowała nawet koryfeuszom, obaliła posągowe postacie, którymi byliśmy
dumni, odsłoniła słabość, uwidomiła brak charakterów, słowem, zrównała nas, cośmy w szatach
męczeńskich stali na piedestałach, z tym gminem, co się w błocie ulicznym tarza... Nie jest że to
ból nad bolę i żal nad żale!
Gdy to mówił, dr Hurko patrzał nań z uwagą i zdawał się zapominać, że słucha obłąkanego.
— Panie dobrodzieju — rzekł — jesteśmy ludźmi... gdy szał opanowuje tysiące, gdy zawraca
najsilniejsze głowy, cóż dziwnego, że my, biedacy, ulegliśmy mu.
Jako doktor muszę to poniekąd tym tłumaczyć, że osłabione organizmy zawsze są skłonniejsze
do ulegnienia wpływom zewnętrznym.
— Ale my powinniśmy byli pamiętać — zawołał Słomiński — że nam już nic nad godność naszą i
charakter narodowy dostojny nie zostało... Nie godziło się nimi frymarczyć— dla grosza. Gdyby
te troski i te pieniądze, które ludzie włożyli w spekulacje szulerskie, obrócili na rolnictwa i
przemysłu krajowego dźwignięcie, zyskałby kraj moralnie i materialnie. Czym są zresztą straty
pieniężne? te się powrócić mogą,— ale plamy się nie zmyją!!
Słomiński tak się znowu zapalił, że córka musiała Dyzię wyciągnąć na jakieś trzpiotostwo i
niemal gwałtem wyrwać rozmowę z tego niebezpiecznego toru, na jaki się wtoczyła.
Pan August szczerze, pomagał jej, zaśmiano się tak wesoło dokoła, a Hurko tak pomagał
młodzieży, że stary gospodarz, zostawszy sam ze swoim usposobieniem smętnym, zmuszony był
zamilknąć i choć spróbować nastroić się do tonu ogólnego.
Uczynił to wprawdzie fizjognomią — ale zamilkł znowu. Oznaką choroby było w nim, jak u
wszystkich monomanów, że o jednym tylko mówić umiał, zresztą nic go nie obchodziło. Polował
też oczyma na pana Augusta, usiłując mu dać do zrozumienia, że rad by się był z nim oddalić na
stronę, Rżewski jednak udał, że tego nie rozumie, i od stołu wstać nie chciał.
Po herbacie razem wszyscy przeszli do salonu, a Dyzia, która mimo dwóch panów do zabijania
oczkami tęskniła za weselszym towarzystwem, szepnęła przyjaciółce, iż koniecznie do siebie na
górę iść musi. Doktor też, obiecując jutro swe odwiedziny, odejść musiał.
Rżewscy nie mogli zostać dłużej, aby nie męczyć starego. Pan August lękał się wznowienia
poufnej rozmowy... Nie dał mu jednak tak odejść Słomiński, nie wymógłszy obietnicy, że go
często będzie odwiedzał.
— Mam z tobą wiele, wiele do pomówienia o rzeczach ważnych bardzo — szepnął mu na ucho...
— Będziemy się widywali codziennie — odparł Rżewski — jeżeli pozwolisz...
— Proszę cię o to — cicho rzekł Słomiński, ściskając go za rękę — mam myśl... mianowania cię
moim przybocznym adiutantem i upoważnienie do tego od Boga Ojca... Widząc, jaki obrót bierze
rozmowa, pan August pożegnał się co najprędzej.
Pomimo że był zajęty starym, nie przeszkadzało mu to w ciągu wieczora z dala się przypatrywać
stosunkom synowca z panną Anielą. Eliasz był bardzo nieśmiały w dobrym towarzystwie, może
też i stryja się trochę wystrzegał, jednak pan August z pewnych wejrzeń ostrożnych, z cichych
szeptów, z troskliwego ścigania wszystkich obrotów panny Anieli powziął to przekonanie, że
Eliasz jest nią zajęty... Cieszyło go to niewymownie — najbezinteresowniej byłby się chętnie
zajął losem nieszczęśliwego obłąkanego towarzysza szkolnego, ale teraz podwójnie go
przyciągała i litość nad nim, i gorąca chęć wyswatania młodzieńca, którego przedłużonego
kawalerskiego życia — z własnego doświadczenia sobie nie życzył.
Wyszli razem i pan August wniósł lekką wieczerzę u Sachera... a pan Eliasz jej nie odmówił.
Któż z tych, co w Wiedniu byli, nie zna tego niepo zornego kątka, w którego ciemnych
czeluściach tyle grzesznych wieczerzy i niebezpiecznych obiadów we dwoje i we czworo się
odbywa?... Jest to najsławniejsza kuchnia, do której biegną wszyscy smakosze, gdzie idą ci, co
chcą się choćby pochwalić tym, że u Sachera jedli. W istocie jadło tu jest przedziwne, ale dobry
ton jeszcze je czyni ponętniejszym, bo należy do dobrego tonu nie jadać gdzie indziej. W „Stadt-
Frankfurt" kuchnia ma być zdrową i nie bardzo drogą, tu drogą jest, niekoniecznie zdrową, ale
ma sławę wykwintnej. Sacher ma oprócz dwóch wspólnych saloników cały szereg ciemnych
gabinetów, w których czułe serca szukają drogo opłaconego przytułku.
Panowie Rżewscy wszedłszy znaleźli już z teatru powracających gości tłum wielki. Nie zbywało
na ziomkach. Stale mieszkający w Wiedniu stołują się we „Frankfurcie", ale przejeżdżający wolą
Sachera. Tym razem ze znajomych postrzegli tylko pana Eustachego Słomińskiego, któremu
towarzyszył i ugaszczał go Paschalski. Butelka szampana stała obok nich w lodzie, a pulardę
właśnie krajali, gdy Rżewscy ukazali się w progu.
Ponieważ o miejsce było przytrudno, Paschalski wstał nadzwyczaj uprzejmie, ofiarując nie tylko
stolik do podziału, ale — objawiając nadzieję, że pozwolą się prosić na wieczerzę.
— Miejsce u stolika — przyjmujemy chętnie — odezwał się pan August, ale darujesz mi pan,
zaprosić się nie daję, bo mam za zasadę niezmienną jeść za swoje pieniądze... i pić także.
Wszyscy, co mnie znają, poświadczą panu, iż od tej zasady nie odstępuję.
Nie chciał, unikając tych panów, Rżewski pokazać im wstrętu i zasiedli wszyscy u jednego
stolika. Pan Eustachy, jak zwykle, był spokojny, majestatyczny, z czołem pogodnym. Jadł z wolna
i po smakoszowsku, pił pomalutku, mówił mało i z rozmysłem, patrzał i słuchał z uwagą wielką.
Paschalski, który był tego najpewniejszym, iż wracają od Słomińskich, zagadnął zaraz, gdzie
wieczór spędzili, a pan August, choć to było nieco ryzykownym, pospieszył skłamać, że byli w
teatrze.
Nie wiedział nawet, co grano — lecz szczęściem rozmowa się zwróciła na inną stronę.
— Chciałbym się koniecznie widzieć z moim bratem — rzekł w ciągu jej pan Eustachy. —
Słyszałem, że nie bardzo zdrów, trochę mnie to niepokoi. Przez cały dzień starałem się
dowiedzieć o jego adres. — Spojrzał na Rżewskich, pan August udał, że nie słyszy.
W chwili prawie, gdy to mówili, we drzwiach od ulicy ukazała się postać, którą trudno było
posądzić, ażeby na wieczerzę przyszła do Sachera. Był to niepozorny człeczyna... w opiętym
paltocie, którego zobaczywszy, Paschalski wstał i poszedł z nim coś poszeptać w kątku. Nie bez
trwogi pewnej i przeczucia dojrzał pan August, że Izydorowi twarz się rozjaśniła wyraźnie.
Przybyłego obdarzył papierkiem i znaczące wejrzenie rzucił na pana Eustachego, z doskonałym
apetytem wracając do stolika.
Przebiegły pan August pewnym był prawie, że Paschalski dostał żądany adres Słomińskich. Tak
było w istocie.
Z rana nazajutrz panna Aniela wybiegła na chwilę do Dyzi. — Zostawiła ojca przy rannej
modlitwie, a przyjętemu słudze i Fedorowiczowi poleciła jak najmocniej, aby nikogo obcego nie
wpuszczali i nie przyjmowali, dopóki by nie wróciła.
Fedorowicz dla większej pewności sam usiadł z okularami i książką, gdyż był zamiłowanym w
czytaniu, chociaż go ono niepospolicie męczyło, bo wielu rzeczy w nowej literaturze zrozumieć
jakoś nie mógł. Na drogę jednak wzięty Leszek i Goworek nie przedstawił tak nadzwyczajnych
trudności; lubował się nim poczciwy Fedorowicz właśnie, gdy dzwonek u drzwi szarpnęła ręka
silna...
Ledwie miał czas okulary złożyć i szacowną książkę, gdy pociągnięto niecierpliwie sznurek po
raz drugi i stary, otwarłszy drzwi, ujrzał przed sobą twarz wesołą, uśmiechniętą — pana
Eustachego...
Pobladł poczciwy sługa i zmieszał się niezmiernie — pan Eustachy ani go pytając nawet, już próg
przestępywał — wchodził i począł od powitania najczulszego.
— Jakże ty mi się masz, kochany Fedorowicz... jak się masz... A mój brat?
Fedorowicz palce położył na ustach...
— Cóż? śpi — chory??
— Nie — proszę pana — ale... ale... dopóki panna nie powróci, nie kazano nikogo przyjmować.
Pan Eustachy rozśmiał się dobrodusznie i, palcem wskazał sobie na piersi.
— Mój Fedorowicz! nikogo! bardzo dobrze — ale mnie! proszęż cię — mnie — brata!
Postąpił krok dalej, gdy stary mu sobą drogę zaparł...
— Nie można! niech pan raczy darować... niech pan przebaczy...
— Ale, cóż bo znowu! śmieszny jesteś! — podnosząc głos rzekł pan Eustachy — zdziecinniałeś!
Zapominasz, kto jestem...
Fedorowicz z głową spuszczoną, z rękami zwieszonymi stał uparcie i nic wprawdzie nie mówiąc
— nie puszczał...
Pan Eustachy, który w końcu już bardzo głośno mówił, umyślnie, widać, jeszcze donośniej zaczął
się odzywać...
— Pójdźże się spytaj — ale to niesłychana rzecz, żebym ja do brata się potrzebował meldować!
Cóż to jest!...
Głos ten musiał, widać, usłyszeć pan Modest i poznać go, gdyż w tej chwili otworzył drzwi,
Fedorowicz się cofnął, a pan Eustachy, mimo zimnego wyrazu twarzy brata — podniósłszy ręce,
rzucił się ku niemu z największą czułością...
— Kochany Modeście — cóż się to Fedorowiczowi stało! nie chciał mnie puszczać? Oszalał czy
co! Ledwiem się dowiedział przypadkiem, że wy tu jesteście, nie mogłem wytrzymać... Jeszcze mi
powiedział: że niedomagasz...
Mówiąc to, wchodził pan Eustachy, ściskał brata zmieszanego i niby nie widząc, że go przyjmuje
bardzo chłodno, ciągnął dalej czułości objawy...
— Mój drogi, kochany Modeście — począł, gdy się znaleźli sami — a gospodarz milczał — wiem,
że ja u ciebie nigdy nie miałem łaski, ale pozwólże mi się kochać, choć bez wzajemności...
Pan Modest coś szepnął niezrozumiałego.
— Wierz mi — z wolna ciągnął brat dalej — ja cię kocham szczerze...
Dwóch nas jest tylko na świecie... te węzły krwi, co nas łączą, są mi najdroższe... Nic mnie nie boli
nad to, że ty— ty, kochany, szlachetny, zacny Modeście, wzglę dem mnie jednego tylko jesteś
niesprawiedliwym...
Gospodarz zakłopotany był widocznie.
— Skądże znowu te przypuszczenia — szepnął cicho.
— Nie żyjemy tak z sobą jak by bracia żyć powinni, mój Modeście. Ja ciebie nie winie, ludzie są
tego przyczyną, mam nieprzyjaciół — ci nas usiłują rozdwoić...
Nie otrzymawszy na te żale odpowiedzi, pan Eustachy pomilczał nieco i odezwał się tonem nieco
zmienionym, ale zawsze łagodnym i pełnym czułości.
— Cóż ty tu porabiasz w Wiedniu?
— Ja? ja? — bąkał pan Modest — Anielka się chciała przejechać i pokazuje się, że miała
słuszność. Kaszle biedna... musiemy się doktora poradzić...
— Byłbym ci nastręczył mojego, doskonałego lekarza — rzekł spiesznie pan Eustachy — ja,,
jakkolwiek się wydaję zdrów i wszyscy mi winszują, ale często rady lekarza potrzebuję... Mam
wybornego człowieka...
— Doktora już znaleźliśmy — rzekł pan Modest — bardzo ci dziękuję...
— Ale gdyby konsylium się okazało potrzebnym...
— Zmiłuj się, nie jest tak źle — podchwycił gospodarz.
— Zawsze ostrożnym być nie zawadzi... Ale i ty bo mi coś nie najlepiej wyglądasz — dodał brat.
— Hm, ja się czuję zdrów...
— A przecież, kto by to, widząc nas razem obu, powiedział, że ja o rok czy coś starszy jestem...
To mówiąc, począł ściskać serdecznie pana Modesta, na którym te dowody miłości braterskiej
czyniły pewne wrażenie. Nie mógł pozostać zimnym i nieczułym na nie... twarz mu się wyjaśniła,
podniósł oczy.
— Modestku kochany — ciągnął dalej Eustachy —
proszę cię, bądźże ty dla mnie trochę więcej bratem... Boli mnie to, że tak sobie obcy jesteśmy...
Powiedz mi otwarcie, co ty masz do mnie?
— Ale nic, nic — przerwał gospodarz.
— Nic — nie — nic — uparcie przedłużał przybyły — ja wiem, co masz do mnie, i byłaby
słuszność przy tobie, gdyby to, o co ty mnie posądzasz, było prawdą. Ale tak nie jest.
Znam twój poczciwy patriotyzm, kochany Modeście, wiem że on w twym życiu stanowi oś, na
której się ono obraca... Posądzasz mnie o obojętność dla spraw kraju. Tak, na pozór, może
zimnym jestem, to prawda, mam taki charakter, chwalić się nie lubię i narażać nie mam ochoty,
ale byłem i jestem ofiarnym i czynnym. Daję po cichu, ale daję wiele i zdaje mi się, że działam też
— choć czynności moje jawne nie są.
Pan Modest słuchając podnosił głowę powoli, oczy mu się rozjaśniały, zadrżał i brata
pochwyciwszy w objęcia, milcząc go serdecznie uściskał.
— Nie wątpiłem o tym, chociaż nie wiedziałem, przyznam się — rzekł wzruszony — nie
wiedziałem.
— A! i o tym nie wiesz — dodał zniżając głos Eustachy — że ja dniem i nocą myślę o losach
naszego nieszczęśliwego kraju. Oto i teraz — myślisz, że mnie jaki interes tu przyciągnął? Ja tu
nie mam żadnych — po prostu przywlokłem się, aby zobaczyć naszych delegatów, aby pomówić
ż nimi, starać się wpłynąć na nich, powstrzymać ich od głupstw i od brudów.
Pan Eustachy mówił to z takim wyrazem głębokiego uczucia i przekonania,, że pan Modest, ujęty
nim, rozrzewniony, zwrócił nań pałające oczy.
— Przychodzę właśnie do ciebie: — nie bez myśli i celu — dodał — ja znam siebie i nie
przeceniam, wiem, co mogę i na co siły starczą. Ty swoją wymową, rozumem, erudycją,
szlachetnym zapałem stokroć byś więcej mógł niż ja uczynić. Przychodzę do ciebie w tej nadziei,
że ty mi pomożesz. Idźmy razem, ręka w rękę. Modest podał mu dłoń drżącą.
— Rachuję na ciebie. Za parę dni zapraszam do mnie posłów naszych, ministra, znakomitości,
jakie się tu znajdują, chcę, abyśmy raz na serio de publicis pomówili. Spodziewam się, że i ty mi
uczynisz tę łaskę, a przyjdziesz do mnie na ten wieczór.
To mówiąc ściskać go zaczął.
Blada jak ściana, przelękła wchodziła właśnie na próg panna Aniela; trwoga niewysłowiona
ogarnęła ją, zobaczywszy ojca na poufnej ze stryjem rozmowie, gdy pan Eustachy rzucił się z
wybuchem czułości ku niej, biegnąc całować jej rączki.
— Droga panno Anielo! — zawołał — jakżem szczęśliwy, że cię widzę. Ale mi tu ojciec ogadał
panią, żeś chora, że pokaszlujesz, wyglądasz jak róża w ogrodzie hesperyd.
Aniela drżała i słabła niemal, patrzała na uśmiechającego się ojca, nie wiedziała, co
odpowiedzieć. Stryj pożerał ją oczyma.
— Jak to niezmiernie dawno nie widzieliśmy się! — mówił głosem miłym i słodkim. —
Niewymownie tęskniłem. Ot, i gdyby nie ten Wiedeń obrzydły... nie spotkalibyśmy się może tak
rychło.
Nieprędko panna Aniela potrafiła się zebrać na odpowiedź i zmusić do takiego tonu, który by nie
brzmiał dysharmonijnie wśród koncertu uczuć serdecznych. Nigdy nie widziała stryja tak
niewymownie czułym, tak dziwnie nadskakującym. Zwiększało to jeszcze jej przestrach, a sama
myśl, że tak długo sam na sam byli z panem Modestem, niepokoiła ją okrutnie. Fedorowicz już
się przed nią wytłumaczył w przedpokoju z tego najścia, które jego winą nie było, i rozpaczał
biedny stary nad tym, co się stało. Znali wszyscy pana Eusta- chego w domu, a pozorna jego
dobroć nie łudziła już nikogo — wiedziano, co pokrywała. Pan Eustachy zabawiwszy jeszcze z
pół godziny i wytrzymawszy na torturach pannę Anielę, po tysiącznych oświadczeniach,
uściskach, całowaniu rąk, pożegnaniach — powróciwszy ze trzy razy ode drzwi,, na ostatek ich
opuścił. Modest przeprowadził go do przedpokoju.
— Dasz mi znać, kiedy u ciebie się zebrać mają — rzekł — będę i ja — pomówiemy obszernie i
otwarcie.
Jeszcze raz ucałowawszy brata, pan Eustachy odszedł wreszcie, a Słomiński wrócił z wymówką
do córki.
— Dlaczegóżeś ty tak zimno stryja przyjęła? To dobry człowiek... Ma swe wady. Zapewne... ale
przekonałem się, że patriota gorący... a to mi za wszystko płaci.
— Patriota! — zawołała panna Aniela.
— Ale tak — tak... dał mi tego dowody... Jest trochę tchórz, kryje się i tai, to prawda — ale
niemniej... w piersi jego święty ogień nie wygasł.
Biedna panna Aniela spojrzała tylko na ojca — nie wiedziała już, co mu odpowiedzieć. Przykro
jej było różnić braci między sobą — zamilkła.
Słomiński w wybornym był humorze... widocznie rozmowa z bratem, nadzieja nawracania i
działania, do którego zręczność mu podawano, przejmowała go i unosiła. Chodził wielkimi
krokami, uśmiechając się i szepcząc coś sam do siebie.
Tej to rozmowy z sobą lękała się najwięcej panna Aniela i ile razy doszła jej uszu, biegła pod
jakimkolwiek pozorem ją przerwać.
Tego dnia przybycie doktora Hurki pomogło jej do tego; stary wszedł wesoło i to zmusiło
gospodarza do zaprzestania monologu...
Hurko i pannie, i ojcu życzył użyć świeżego powietrza, bo dzień był ciepły i piękny... Zagadał o
powszednich sprawach, ale gdy po wizycie, wyprowadzony przez pannę Anielę, znalazł się z nią
sam na sam, zwrócił, jej uwagę, że ojciec tego dnia silniej był podrażniony...
Czemu innemu nie można było przypisać tego, tylko bytności brata...
Panna Aniela obiecywała sobie czuwać nad ojcem, aby sam na sam nie został i nie był narażony
raz drugi na umyślnie może obrachowaną, aby go wyegzaltować — rozmowę.
Nie wiedziała nic o jej przebiegu, o zaproszeniu ojca, o przyrzeczeniu jego uczynionym bratu.
Stary krył się z tym przed,córką, wiedząc, iż będzie się starała odwieść go od znajdowania się w
tłumnym zgromadzeniu.
Z przebiegłością często właściwą podobnym monomanom, umiejącym się wyśliznąć czuwającej
nad nimi rodzinie, pan Słomiński, zapytany później przez Anielę o rozmowę z bratem, począł go
tylko wychwalać, ale o zaproszeniu nic nie wspomniał.
Było ono obrachowane na zdradę z szatańską zręcznością — pan Eustachy, wyszedłszy od brata,
od razu osnuł plan cały. Zaprosić chciał tylko ludzi, którzy mu byli potrzebni, ze dwóch lekarzy,
kilka poważnych osobistości i w ogóle tych, na których rachował, że mu będą pomocą.
Jawne skompromitowanie się wobec nich, do którego łatwo było doprowadzić pana Modesta,
dawało bratu możność zajęcia się losem nieszczęśliwej rodziny z uczucia obowiązku. Pan
Eustachy o przebiegu choroby i jej symptomatach był doskonale zawiadomionym, wiedział, jaką
pocisnąć sprężynę, aby dobyć ten głos, którego mu było potrzeba.
Nadto był rozumnym, aby się zwierzył komukolwiek bądź, nawet tak uprzejmie mu
ofiarującemu się na usługi Paschalskiemu...
Tego samego jednak dnia, oddając wizyty i mając zręczność mówić z wielu znajomymi, począł
już utyski- wać nad stanem brata i troską, jaką go on nabawiał. Przygotowywał w ten sposób
umysły do wypadku, który miał nastąpić... Nie wątpił, iż pan Modest da się skusić, a nie dozwoli
powstrzymać... Z wolna więc i ostrożnie z tą niespodzianką oswajał osoby, które chciał mieć
świadkami objawu obłąkania.
Wybór ich nie był zaprawdę łatwym, lecz szło głównie o to, aby nikt ze sprzyjających panu
Modestowi nie starał się go opamiętać i powstrzymać. Reszta — gdy raz wygadał się stary ze
swą misją i: metamorfozą, szła już sama z siebie. Przez cały ten dzień powtarzał pan Eustachy
wariacje z jednego tematu — o nieszczęśliwym stanie brata swego, prawdopodobnie mogącym
się skończyć obłąkaniem, o obowiązkach; jakie to wkładało na niego, zajęcia się losem córki i
sprawami nadwerężonej szalonym gospodarstwem i ofiarami patriotycznymi fortuny. Każdemu
z osobna mówił to w największym sekrecie, wzdychając, trąc czoło, skrycie niby ocierając łzy i
okazując największy niepokój.
Wszyscy naturalnie z największym współczuciem odpowiadali mu — i zaręczali dochowanie
tajemnicy, ale wieczorem całe miasto wiedziało, że pan Modest Słomiński był mente captus lub
niewiele do tego brakowało. Parę dni tak zręcznych zabiegów doskonale grunt przygotowało.
Ze swej strony pan Modest w obawie, aby pilnująca go córka nie przeszkodziła wyjściu Z domu
oznaczonego wieczora, postępował z niemniejszą przebiegłością, ażeby sobie pewną
przygotować zgubę. — Parę razy wziął na stronę przyjaciółkę Dyzię i poufnie się jej zwierzył, że
go to mocno boli, iż Anielka się nudzi, siedząc nieodstępnie przy nim, iż chciałby dla niej jakiejś
rozrywki; zaklął piękną wiedenkę, aby wieczorami starała się ją do teatru lub na koncerta
zabierać z sobą...
Dyzia, niezupełnie ufająca staremu, powtórzyła to
Anieli, a ta otwarcie zapewniła ojca, że ją nic lepiej nie bawi, jak ciche wieczory spędzane z nim
w domu.
Pan Modest Słomiński w powszednich sprawach życia miał rozsądek zupełny — począł więc do
córki przemawiać gorąco i przekonywująco, że ofiara jej jest zbyteczna i że w tym widzi ofiarę.
— Ja bardzo dobrze rozumiem, dlaczego ty to czynisz i upierasz się przy tym — rzekł do niej —
zawsze się obawiasz o mnie, żebym się tu nie skompromitował. Ale naprzód trzeba ci wiedzieć,
że ja jestem ostrożny, a po wtóre w Austrii czasy te dawne policyjnych rządów szpiegostwa i
szpiclów minęły.
Wszyscy mi to zaręczają.
Zresztą daję ci słowo, że się i z domu nie oddalę, i nikogo nie przyjmę, gdy ciebie nie będzie,
kiedy ty już chcesz mnie koniecznie trzymać w kurateli.
Aniela milczała, nie odpowiadała mu, aby go nie drażnić, ale stała przy mocnym postanowieniu
strzeżenia ojca...
Po kilku dniach obserwacji doktor Hurko, zapytany przez nią o niego, nie umiał nic powiedzieć
więcej nad to, że należało jak najtroskliwiej unikać wszystkiego, co mogło zwiększać
rozdrażnienie, że starać się trzeba było zająć starego pracą jakąś, która by myśl w innym
kierunku odciągnęła. Umysłowa zresztę choroba tylko takimi środkami leczoną być mogła.
W ciągu dni kilku po opisanych wypadkach nie zaszło nic nowego. Paschalski spróbował
zastukać do drzwi Słomińskich, ale go nie przyjęto, hr. Panter zostawił dwa bilety. Rżewscy nie
chcieli się naprzykrzać nieustannie, chociaż Eliasz krążył często około domu i przed stryjem
spowiadał się z niepokoju, jakim go nabawiały intrygi.
Pan August nie spał — nie dając po sobie poznać zajęcia się losem Słomińskiego, chodził jednak
w ślad za panem Eustachym, aby zbadać, jakie miał zamiary. Kilka osób, którym się zwierzył z
niepokojem o brata Słomiński pod sekretem, również pod sekretem powtórzyło to panu
Augustowi. Samo roznoszenie takie swych żalów zdało mu się podejrzanym; nie mówiąc więc
nic synowcowi, podwoił baczność. Na trzeci dzień pan Eliasz, nie pytając stryja o pozwolenie,
poszedł do Słomińskich.
Nie krył się już przed sobą, że go panna Aniela bardzo żywo obchodziła, a ostatnie z nią
rozmowy przekonały go, że — przynajmniej wstrętu doń nie miała. Okazywała mu wielką
uprzejmość, prawie wdzięczność. Fedorowicz stary, który teraz nieodstępnie siedział na straży u
drzwi, znał już w panu Eliaszu przyjaciela domu, mówił z nim poufale, wiedział, iż mu wnijścia
wzbraniać nie miał potrzeby.
Otwierający drzwi stary sługa po cichu szepnął naprzód, iż pan Modest, noc spędziwszy
niespokojnie, właśnie był usnął. Eliasz rozpytywał o stan jego, o pannę Anielę, o to, co się w
domu działo, gdy drzwi od salonu z lekka się uchyliły i sama panna Aniela w nich się ukazała.
Dała ona znak Rżewskiemu, aby po cichu wszedł na chwilę, co on z nie tajoną radością i
pośpiechem uczynił.
— Przyszedłem spytać tylko — rzekł — czy pani mi nie ma co do rozkazania. Mam sobie za
obowiązek od tej szczęśliwej chwili, która mnie narzuciła państwu w wagonie, uważać się za
przeznaczonego, abym w Wiedniu im służył.
Dlatego tak się im naprzykrzam często.
— Bardzom panu wdzięczna — odparła Aniela — a nawet, jak pan widzi i mógł się przekonać,
wcale się nie wymawiam od przyjmowania jego opieki nad nami...
To mówiąc westchnęła...
— Jak się ma ojciec pani? — zapytał Eliasz.
— Zawsze jednakowo... Dla nas byłoby nieocenionym przybycie pana Augusta, stryja pańskiego,
gdyby, niestety, dawna poufałość jego z moim ojcem nie wywoływała zwierzeń, a te egzaltacji,
której lekarz unikać kazał.
— Zapewniam panią, że stryj nawet w takim przypadku potrafi działać uspokajająco... Niech się
go pani nie lęka...
Kilka minut trwała ta rozmowa u drzwi, a pan Eliasz bardzo zręcznie wraz ze stryjem umiał się
zaprosić na herbatę.
W krótkim tym spotkaniu po raz pierwszy panna Aniela czulej i sympatyczniej spojrzała na
Rżewskiego, była dlań nie tak już chłodną i odstręczającą, jak w początku, a pan Eliasz, ujęty tą
dobrocią, wyszedł tak rozpromieniony i rozkochany, że się był gotów rzucić w płomienie dla
tego ideału...
Jak wielu naszej młodzieży, Rżewski ideałów szukał dotąd dosyć niezręcznie, naprzód w
garderobie mamy, potem między, rozmaitymi upadłościami i likwidowanymi po wielokroć
efektami, które starał się rehabilitować i podnosić... co mu się niekoniecznie udawało; na ostatek
w tym świecie, który nazwano półświatem bardzo niewłaściwie. Wszystkie doznane zawody w
młodym jeszcze wieku uczyniły Rżewskiego dosyć zużytym i rozczarowanym; był pewien, że
przeszedłszy tyle sensacyjnych dramatów, do dna już zbadał marność rzeczy ludzkich i serca
niewieściego tajemnice...
Zjawienie się Anieli — stanowiło dlań epokę nową. Rozpoczęło się to od strachu jakiegoś i
poszanowania chłodnego, a teraz doszło do uwielbienia. W Anieli znalazł po raz pierwszy
kobietę poważną, surową, o której szacunek i miłość warto się było dobijać, a dobić się ich nie
było można inaczej, jak czymś poczciwym i szlachetnym...
Rodzące się uczucie uczyniło na samym panu Eliaszu niezmierne wrażenie, miało siłę
odradzającą. Z dosyć płochego młodzieńca czuł się na sercu zmężniałym i sam W swych oczach
godniejszym szacunku...
Stryj, przypatrując mu się bliżej, postrzegł zmianę i uradował się nią, ale bardzo trafnie o tym nie
wspomniał synowcowi.
Usłyszawszy go w korytarzu podśpiewującego wesoło, pan August, który właśnie zaczytany był
w dzienniku, zwrócił oczy ku drzwiom; Eliasz stał w nich uśmiechnięty...
— Wie stryjaszek, z czym ja przychodzę? — zapytał.
— Domyślam się po wyrazie twojego jasnego oblicza, kochany Eliaszu. Musisz albo iść od
Słomińskich, alboś od nich odebrał wiadomość. — A co?
Eliasz się rozśmiał zarumieniony.
— No — rzekł — coś podobnego — ale klnę się stryjciowi, że nie miałem myśli naprzykrzać się
tam... i widzieć z kimkolwiek bądź... Chciałem tylko zapytać Fedorowicza, jak się ma stary.
Tymczasem wyszła panna Aniela i była tak łaskawa, że nas zaprosiła na herbatę, a razem
kochanego stryja kazała mi zakląć na wszystko, ażebyś Słomińskiemu nie dopuszczał mówić
tych niedorzeczności.
— Niechże będzie spokojną — odezwał się pan August. — Cieszy mnie zaproszenie, a nade
wszystko to, że się zbliżasz do panny Anieli.
Eliasz spuścił głowę jak winowajca.
— Wie stryj — nigdym tego nie przypuszczał... ale doprawdy lękam się, ażebym się w niej nie
zakochał.
— A ja o to Pana Boga proszę! — krzyknął August ręce podnosząc — kochaj się! i żeń. Patrz na
moją łysinę — na moją okrągłość i na moje stare kawalerstwo, a niech ci one służą za naukę,
abyś się wcześnie ożenił.
Eliasz wysłuchał przydługiej nauki moralnej z przykładną rezygnacją i — nie sprzeciwiał się
stryjowi. Wieczorem oba skierowali się na Kartnerring. Stary Słomiński był już o ich przybyciu
zawiadomiony. Przy obiedzie córka mu powiedziała, że na wieczór zaprosiła dawnego
towarzysza i starego przyjaciela.
— A, to bardzo dobrze — odparł Słomiński —z nim przynajmniej otwarcie pomówić mogę.
Sami byli w pokoju, stary się jednak obejrzał...
— Słuchaj no — szepnął — ten młody Rżewski, jego synowiec, co to się do nas przyczepił w
drodze — mnie się zdaje, że on coś na ciebie spogląda?!
Panna Aniela zarumieniła się.
— Ale cóż bo się papie zdaje — odezwała się żywo.— Jest dla nas grzeczny — ale nie ma w tym
nic — jestem pewna.
— A ja jestem pewny,, że w tym już coś jest — odparł Słomiński — nie miałbym nawet nic
przeciwko temu, szlachcic prawdziwy, acz nic więcej. Dygnitarstwa w rodzie nie mieli żadnego,
wątpię nawet o kasztelami — bardzo wątpię. O żadnym kasztelanie Rżewskim nigdy mi się
słyszeć nie zdarzyło. Bądź co bądź, sięgnąć takiemu szlachetce po rękę córki hetmańskiej.
— Ależ — tatku... ja...
— Proszę cię... wiem, co powiesz — odezwał się stary — że jesteś po prostu panna Słomińska.
Masz poniekąd słuszność, zawsze jednak dziś córka przybrana hetmana Koniecpolskiego.
Pomimo to, jeśli się okaże wola Boża...
— Mój ojcze, proszę cię, nikt o tym nie myśli.
— No — no — niech i tak będzie — milczę — chciałem cię tylko uprzedzić, abyś daremnej troski
nie miała.
O godzinie ósmej zjawili się oba panowie Rżewscy z twarzami umyślnie wesołymi, aby od razu
ton dać rozmowie lekki i starego rozerwać, nie dopuszczając marzeń i egzaltacji. Pan August
zaopatrzył się wcześnie w anegdotki brukowe. Aniela, zapobiegając pozostaniu sam na sam z
nim ojca, nie oddalała się już ani na chwilę i przyczyniała także do utrzymania wesołości, chociaż
smutno jej było w duszy.
Słomiński też tego dnia był w humorze lepszym i nie okazywał zniecierpliwienia, jak zwykle, gdy
mu nie dopuszczano mówić o jego posłannictwie. Nadszedł wreszcie i dr Hurko, który przyniósł
z sobą świeże plotki i humor starego wiedeńskiego stutzera. Wprawdzie dziś już wcale do niego
nie był podobnym, niegdyś jednak liczył się do świetnej młodzieży — przed laty trzydziestu, a to
mu zawsze zostało w pamięci. Znał wszystkie ulubienice teatralne publiki wiedeńskiej,
wszystkie znakomitości Burgu, wszystkie brukowe popularne postacie i na pamięć umiał
kronikę salonów i dworu. Nie wszystko z niej dawało się użyć do zabawy towarzystwa w
przytomności panny Anieli, bo kronika wiedeńska ledwie męskim uszom, i to dobrze
otrzaskanym, otwarcie się opowiadać daje — ale niektóre jej ułamki mogły być szczęśliwie
zużytkowane.
Słomiński słuchał z uwagą, czasami się nawet uśmiechał — choć znać było, że to płoche życie
brał ze strony jego grzesznej, nie śmiesznej.
— Wszystko to — rzekł w końcu — bardzo zabawne, kochany doktorze, ale też nieskończenie
smutne. Uczą nas dzieje, że takim karnawałem kończą państwa zwykle i dostają suchot
społeczeństwa, z których potem umierają. Wprawdzie niewiele mnie osobiście obchodzi los
obojga obżałowanych — ale... któż wie? na rumach czy gorszego jeszcze coś nie wyrośnie.
Gdy tak rozmawiali, nieszczęśliwy dzwonek, który pannę Anielę zawsze takim nabawiał
niepokojem — dał się słyszeć — a wkrótce po nim głos pana Eustachego, dopytujący, kto tu był i
czy wnijść może. Zadrżała pan- na Aniela, chcąc już wybiec, ale na żaden sposób nie wypadało
odpraszać gościa,; gdy inni już byli, a Słomiński wstał z krzesła i widocznie poruszony, sam
naprzeciw brata pospieszył.
Panna Aniela pomiarkowała, że w każdym razie odwiedziny przy panu Auguście i doktorze nie
były tak niebezpieczne, szepnęła panu Hurce, aby pozostał i nie oddalał się, co on, spojrzawszy
na zegarek, przyrzekł.
Ze zwykłą powagą i majestatem wtoczył się piękny pan, dokoła śląc uśmiechy i najczulsze
powitania. Brata uścisnął rozrzewniony, synowicy rączki całował z przejęciem niewymownym,
długo je przytrzymując i jakby nie mogąc nasycić się nimi; pana Augusta oblał cukrem i
słodyczami, pana Eliasza usiłował oczarować grzecznością, a poznając się z doktorem, wyraził
mu całą swą szczęśliwość, że znakomitość, o której tyle i od tak dawna słyszał, nareszcie
osobiście widzieć może. Wszystko z taką pozorną dobrodusznością było wyrzeczone, tak jakoś
gładko, zręcznie, naturalnie, iż pan Eustachy równie, jak niegdyś Eliaszowi, teraz d-wi Hurce
wydał się spotwarzonym. Słyszał bowiem o nim... dużo rzeczy.
Zrobiono miejsce gościowi na kanapie przy pannie Anieli, a na fotelu przy nim usiadł brat. Przez
jakiś czas rozmowa była powszechną. Pan Modest wyraził swą radość, że brat przynajmniej ten
wieczór spędzi z nim.
— A! przepraszam cię, drogi Modeście — rzekł Eustachy prędko — byłbym najszczęśliwszy,
gdybym mógł pozostać z wami — ale mam nadzwyczaj ważną dziś konferencję. — Przyszedłem
tylko z tobą kilka słówek pomówić na osobności i natychmiast uciekać muszę.
Ostatnie słowa wymówiwszy cicho, pan Eustachy wstał, ujął pod rękę brata i począł go z wolna,
prowadzić do jego pokoju... Można sobie wyobrazić, co się z Anielą działo... Zebrawszy się na
odwagę, zastąpiła im drogę, natarczywie stryja zapraszając na herbatę... pan Eustachy skorzystał
z tego, aby po kilkakroć znowu całować jej ręce — ale stanowczo odmówił i brata uprowadził do
jego gabinetu... Nie było środka zapobiec temu...
Gdy weszli do osobnego pokoju i drzwi zamknęli za sobą, Eustachy za obie ręce wziął brata.
— No — rzekł — nareszcie udało mi się ściągnąć na pojutrze osoby, które mieć sobie życzyłem
na konferencji—rachując na ciebie — kochany bracie... bo pod twoją stanę komendą... Jestem
szczerym wielbicielem twojego patriotyzmu i wzniosłych myśli, na które mnie nie stało... Na
uczuciu mi nie zbywa, ale twe poglądy niech nas prowadzą... Zatem przybywaj, bo największą
wagę przywiązuję do bytności twojej. :
Modest zaczął od uścisku, trząsł się cały z radości, w pierwszej chwili mówić mu było trudno —
tak się czuł poruszonym...
— Bardzo ci dziękuję, mój drogi;— bądź pewien, że z duszy, serca służyć ci chcę... Ale — siądź
no, kochany Eustachy... jest jedna okoliczność...
Tu zamilkł trochę, jakby mu trudno przychodziło się wyspowiadać. Schylił się nieco do
oczekującego brata.
— Kochany mój — muszę ci powiedzieć... śmieszną rzecz... moja Anielka... widzisz... tak
przywiązana do mnie, poczciwe dziecko, troskliwa: zbytnio o zdrowie moje, wyobraża sobie
zawsze, że mnie mówienie — towarzystwo — dysputa... gorętsza szkodzi... Nie puszcza mnie...
mam z nią zawsze kłopot, gdy chcę być sam bez niej... Niezmiernie się lękam, żeby ona...
— Cóż znowu, kochany Modeście — to dzieciństwo...
— No tak, a jednak widzisz — żal mi jej i, jak to my wszyscy kobietom, tak i ja — ulegam...
Eustachy się zamyślił.
— Wypraw ją tego wieczora gdzie, do teatru, na koncert, czy coś podobnego... i — koniec.
— Tak, będę się to starał uczynić... będę się starał! Czoło zmarszczone i twarz zasępiona pana
Modesta świadczyły jednak, że niezbyt pewien był siebie.
Zaczęli przysunąwszy się szeptać coś długo, ale tuż weszła panna Aniela, prosząc na stygnącą, na
wystygłą już herbatę i pomimo znaków, które jej dawał ojciec, a których zrozumieć nie chciała,
wyprowadziła wreszcie braci, podając rękę stryjowi. — Na czole pana Modesta malowało się
widoczne nieukontentowanie z przerwanej rozmowy.
Eustachy, oświadczywszy wprzódy już, iż czasu nie ma, wycofał się zaraz, przeprowadzony
przez Modesta, który u progu powtórzył mu zapewnienie, że pojutrze wieczorem, bądź co bądź,
stawić się będzie. Fedorowicz, który stał niedaleko za drzwiami, piąte przez dziesiąte zasłyszał
coś tylko, iż jego pan bytność swą przyrzekał...
Troskliwy sługa, zaniepokojony tym niezmiernie, nie miał nic pilniejszego nad to, by zaraz od
herbaty odwoławszy panienkę,zwierzyć jej, co podsłuchał.
Nie było innego ratunku — panna Aniela, cała w płomieniach, pod pozorem pokazania jakiegoś
obrazu odwołała pana Augusta.
— Byłeś pan i jesteś przyjacielem ojca mojego — odezwała się głosem drżącym — rachuję na
przyjaźń jego i oddaję mu się w opiekę. Jestem sama, nie mam nikogo... Grozi nam
niebezpieczeństwo, czuję to, jestem tego pewną. Ratuj pan nas... Znasz stan mojego ojca. Jest on
dla wielu osób tajemnicą. Zdaje się, że stryj chce z tego korzystać, aby zagarnąć w swą opiekę
nieszczęśliwego ojca, mnie i to, co mamy...
Ojciec obiecał mu się być u niego... nie wiem, kiedy... nie wiem, dlaczego zaproszony, ale trwoga
mnie ogarnia! Mogą łatwo zmusić ojca do wydania się z obłąkaniem prawie publicznie,
naówczas...
Załamała ręce... nie mogąc mówić dalej.
— Uspokój się pani — rzekł pan August. — Będę się starał zapobiec temu, wywiedzieć... ale pani
ze swojej strony nie oddalaj się od niego... Dziś jeszcze wieczorem spodziewam się od niego
samego dowiedzieć o wszystkim... Zostaw nas pani tylko samych na chwilę...
Natychmiast rozeszli się, aby nie dać pozoru jakiejś zmowy, i pan August z wesołym obliczem
wrócił do stołu, przy którym gospodarz, zamyślony mocno, jadł z apetytem żarłocznym, często
bardzo towarzyszącym takiemu stanowi ducha. P. August nierychło potrafi! zwrócić na siebie
jego uwagę i dopiero gdy sucharków, wędlin i masła dokoła zabrakło, gospodarz dał mu się
odprowadzić na stronę.
— Bardzo się cieszę — odezwał się August — że z bratem jesteście, jak widzę, w dobrych i
serdecznych stosunkach...
— A tak jest! tak jest — pospieszył Modest — bo to bardzo poczciwy, dobry człek... tylko go
ludzie ogadali! A! patriota!.., powiadam ci... nigdy się nawet nie spodziewałem...
— Patriota? to coś nowego! — wtrącił August — doprawdy?
— Taił się z tym zawsze, bojaźliwy jest trochę, ale Polak — powiadam ci — jak lepszy być nie
może.
— Proszę! — rzekł gość. — W istocie cieszy mnie to bardzo, iż wy mu to przyznajecie...
— Ręczę za niego hetmańskim słowem — dodał Modest — ręką się uderzając po piersiach.
— Proszę! — powtórzył pan August — ale jakże to mu nagle przyszło!
— Nagle! nie — tylko się z tym taił, powiadam ci — począł po cichu gospodarz. — Teraz inne
czasy nastały, policji sekretnej rządy ustały, mamy trochę więcej swobody... toteż Eustachy się
nie waha nawet wystąpić nie- mal publicznie. Mamy tu ze znakomitszymi patriotami odbyć
konferencję w sprawach krajowych; ale to między nami.
Pan Modest się obejrzał bojaźliwie. Strach mu było córki.
— Konferencję? kiedyż to? — zapytał niby obojętnie August.
— Po-ju-trze — wieczór...
— Gdzie? u pana Eustachego?
Stary głową skinął potakująco. — Tego tylko potrzebował się dowiedzieć pan August... reszta
rozmowy już mu była obojętną...
Wrócili wkrótce do towarzystwa, stryj skinął na synowca, któremu, się bardzo wychodzić nie
chciało, i około dziesiątej pożegnali Słomińskich. Dr Hurko i pannie Anieli, i jej ojcu, i wszystkim
w ogóle zalecał mocno, ażeby się wcześnie udawali na spoczynek. Należało to do jego higieny
klasycznej...
Gdy się to działo na Kartnerringu, pozostawione rozbitki nieszczęśliwe w „Stadt-Frankfurt",
hrabia Panter i przebiegły Paschalski, śpiewali oba Gorzkie żale.
Panter dostrzegł tego, że jego współzawodnik zabiegał około pana Eustachego... i z tej strony
uprzedziwszy go, całą mu grę popsuł. Zły był — na wszystkich razem, na siebie nawet, że mimo
całej swej zręczności, tak sobie źle poradził, ale najmocniej na neofitę. Tak zwał zawsze
Paschalskiego. Nie szło mu już tak bardzo o własne zwycięstwo, pragnął tylko, aby tamtemu się
pośliznęła noga.
Nie widział sposobu dalszego działania — na korzyść własną, szło mu już tylko o to,, aby
Paschalskiemu stołek podstawić.
Do ostudzenia hrabiego Pantera w jego niewczesnych zapałach dla panny Anieli, którą chciał z
początku ratować, przyczyniało się teraz wiele ubocznych okoliczno- ści. Rżewskich dwu i pana
Eustachego do zwyciężenia było mu za wiele. Ociężały nieco nierad był chwycić się zadania,
które by niesłychanego wytężenia wszelkich sił wymagało.
Nade wszystko jednak stanowczo nań oddziałało spotkanie drugiego dnia po przybyciu do
Wiednia pewnej osoby, która go dawniej mocno zajmowała.
Była to rozwódka po baronie galicyjskim, później wdowa po eksministrze austriackim — osoba
w wieku nieodgadnionym, od dawna młoda i nie mogąca zestarzeć, miła, rozumna, dowcipna,
mająca u dworu stosunki i pono nawet coś majątku. O tym wnosić było można z nader
kosztownych toalet, salonu, kamerdynera i na pewnej stopie utrzymywanego domu. Hrabia
Panter przed paru laty był nią zachwycony, oczarowany... otwarcie się począł starać o jej rękę —
ale naówczas baronowa (nazwijmy ją Heller) — wymęczywszy dobrze poddeptanego adoratora,
dała mu w końcu harbuza, mając jakieś świetniejsze widoki. Para lat upłynęła, hrabia. Panter
trochę zapomniał o doznanym zawodzie serdecznym, gdy nagle spotkał najniespodziewaniej
baronowę Heller, piękniejszą niż kiedykolwiek, na Praterze, wymalowaną tak, że sztuka
walczyła zwycięsko z naturą, wesołą, uprzejmą, a nade wszystko tak dla siebie łaskawą, jak
nigdy nie była. Tegoż wieczora otrzymał zaproszenie na herbatę, nie zastał u baronowej nikogo
oprócz głuchej starej panny — i mógł się przekonać, iż nie tylko zapomnianym nie został, ale że
mu srodze za złe miano, iż to, co mogło być ananasem, poczytał za harbuza.
Wdówka teraz tak była dlań czułą, tak zalotną, tak natarczywą, iż hrabia wrócił wnet do
dawnych sentymentów. W ciągu wieczora dowiedział się przypadkiem, iż stosunki baronowej u
dworu były teraz daleko lepsze niż dawniej, wyżej sięgające, że oprócz tego maleńki spadek, jak
mówiła — parękroć sto tysięcy guldenów w roku przeszłym wzięła po ciotce... Przy tym rączkę
miała cudowną, oczy jak karbunkuły, uśmiech ponętny nad wyraz wszelki... i ściskała hrabiego
za rękę tak, że postanowił jeszcze się raz zalecać, prawie będąc pewien skutku.
Nie szło mu już więc wcale o pannę Anielę, ale o to bardzo, aby się tam paskudny neofita nie
wkręcił. Temu starał się zapobiec naprzód, malując go umiejętnie bardzo panu Eustachemu ze
stron wszystkich, potem dozorując niemal każdy krok jego.
Wszystkie te starania były nadaremne i mógł się od nich uwolnić, gdyż niezrównanie zręczny i
śmiały Paschalski z całym jeniuszem swym siedział już i tak na koszu. Porwawszy się obcesowo
do pana Eustachego i wygadawszy przed nim, nie otrzymał naprzód ani obietnicy żadnej, ani
nawet wzięcia w konsyderację swych wniosków. P. Eustachy nie mówił nic, co gorzej, unikał go
widocznie... Paschalski mu się nastręczał, narzucał, zapraszał go, karmił i poił i nic nie mógł
otrzymać nad objawy tej wytwornej, pańskiej grzeczności, którą on wszystkich obdzielał.
Oba intryganci odprawieni zostali zupełnie, ale hr. Panter miał przynajmniej pociechę w tej
wdówce, której co dzień był bliżej. Wprawdzie raz zastał u niej o szarej godzinie bardzo
młodziutkiego kuzyna, z którym siedziała na kozetce nawet bez opieki głuchej panny, i to go
trochę poruszyło, lecz powróciwszy do domu, wyłożył sobie nader przekonywającym sposobem,
że wszystko, co mówią o młodych kuzynach pięknych pań, jest przestarzałym przesądem... i że
na podobne uboczne okoliczności nigdy chcący się ożenić dobrze, zważać nie powinien.
Baronowa też sama opowiedziała mu tegoż wieczora historię kuzyna, która go zupełnie w innym
świetle przedstawiała, niż się wydał o szarej godzinie, siedząc na kozetce z ręką za poręcz
założoną, w sposób jakiś niewytłumaczony.
Hrabia miał najmocniejsze postanowienie dobicia targu.
Paschalski stokroć w smutniejszym był położeniu i czekał tylko na coś wyraźniejszego ze strony
pana Eustachego, aby się postawić przeciwko niemu i rozpocząć wojnę mściwą.
Co dzień spotykali się z Panterem w „Stadt-Frankfurt" przy obiedzie, jeden drugiego szyderskimi
mierzył oczyma, kłaniali się sobie z ironicznym uszanowaniem, zjadali wzrokiem jadowitym... i
rozchodzili, krwi wzajem napsuwszy.
Jednego z ostatnich dni Paschalski na wychodnym złapał swojego współzawodnika u drzwi.
— A cóż? jakże się tam szanownemu hrabiemu w Wiedniu powodzi?
— Wyśmienicie, a szanownemu baronowi? — odparł równie złośliwie hrabia.
— Doskonale.
—Tak, i widać to nawet z jego twarzy... Kochany baron, żebyś nie dostał czasem żółtaczki, tu one,
słyszę, panują. Są w powietrzu, a wyglądasz mi już coś bardzo cytrynowo. Nic tak żółci nie
poburza, jak radość.
— To prawda — odparł z wolna Paschalski — ja się też zarówno lękam o zdrowie hrabiego. Te
częste wizyty u pięknej panny.
Hrabia się uśmiechnął.
— Żeśmy się też tam nie spotkali! — odparł.
— Ja mam moje godziny — rzekł Paschalski szydersko... des heures réservées.
— A ja coraz rzadziej tam chodzę, bo... się żenię — odparł baron — moja przyszła jest bardzo
zazdrosna.
— Mogę więc powinszować? — rzekł Paschalski.
— Nade wszystko sobie, panie Paschalski, sobie, żeś tak doskonale odgadnąć potrafił prawdziwą
przyczynę mojego przybycia i pobytu w Wiedniu. Masz nos jak nie można lepszy.
Paschalski się zarumienił.
— Tak — ale ja miewam też i inne zmysły również drażliwe — mruknął.
— A! — odparł hrabia — to znak organizacji narodowi wybranemu właściwej.
Spojrzeli na siebie drapieżnie.
— Rżewskiego pan baron nie widuje? — dodał Panter.
— Panie hrabio — zawołał gniew tłumiąc Izydor — dajmy sobie pokój wzajemnie — obu się
nam nie udało... chociaż ja — jeszcze nie dałem za wygraną — i — zobaczymy.
— Kto gra z panem Eustachym, mój panie Paschalski, ten się wygraną rzadko może pochlubić.
Dobranoc.
Tak się tego dnia rozeszli i od czasu tej rozmowy więcej już nie mówili do siebie, tylko nad
wszelką ust wymowę wyrazistszym wzrokiem, z którego jeden mógł czytać — „stare to
wszystko" — drugi — „paskudny neofita".
Psuli sobie obiady wzajemnie, ale żaden nie ustąpił.
Pan Eustachy, układając ową listę znakomitości, które miał do siebie zaprosić na wieczór,
naturalnie pominął Paschalskiego. Był mu niepotrzebnym tym razem i nieprzyjemnym.
Pan Izydor jednak tegoż wieczora, gdy zapraszał brat pana Modesta, i o wieczorze, i o całym
planie był uwiadomiony. Łudził się jeszcze tą nadzieją, że może zaprosiny, choć opóźnione
trochę, przyjdą nareszcie, i czatował na Słomińskiego, który z równą zręcznością mu się
wywijał... Paschalski miał mocne postanowienie, jeżeliby do końca był ignorowanym, szukać
środka co- mszczenia się na niewdzięczniku. Nie chciał jednak za wcześnie się wyrwać i popsuć
sobie sprawy...
Czekał tego wieczora na próżno, poszedł do Sachera nadaremnie, gdzie zwykle pan Eustachy
jadał, nie znalazł go tam; kolację kazał sobie dać, palił cygaro długo i wreszcie odszedł bardzo
smutny...
Nazajutrz od p. Eustachego nie było ani wiadomości żadnej, ani go mógł spotkać Paschalski, choć
wszędzie był, gdziekolwiek zwykle go zastawał w pewnych godzinach. Wycierpiawszy do
wieczora, poszedł zadzwonić do jego mieszkania i choć mu się zdawało, że w nim głosy słyszał
jakieś, służący odprawił go tym, że pana w domu nie było.
Paschalski napisał list i posłał. Miała to być próba ostatnia... Do wieczora nie odebrał żadnej
odpowiedzi... Nie pozostawało mu już nic — nad wystąpienie — stanowcze. Wstrzymywał się
jeszcze, ale już zaczynał się lękać, aby nie było za późno...
Tymczasem pan Eustachy czynił w cichości przygotowania do kroku, do którego, jak mówił —
obowiązki krwi, sumienia — imienia — go zmuszały. Łamał ręce, wzdychał, ale cóż miał czynić,
nieszczęśliwy człowiek, musiał się dla familii poświęcić...
W wigilię tego dnia, na który gości zaprosił — pan Eustachy znajdował się u jednego z
najsławniejszych lekarzy wiedeńskich, mających wysokie urzędowe stanowisko.
Przychodził prosić, aby i on był łaskaw zaszczycić dom jego bytnością swoją.
— Ze smutną prośbą przychodzę do pana konsyliarza — rzekł wzdychając — ale są w życiu
okoliczności, położenia, surowe nakazy obowiązków, od których mimo tego,, co ich spełnienie
kosztuje, uwolnić się uczciwy człowiek nie może... Jestem w najokropniejszym położeniu, mam
jednego, drogiego mi, kochanego brata, który ze zmartwień po klęskach, jakie naszą ojczyznę
dotknęły, dostał rodzaju obłąkania... Majątek rujnuje, jedyna córka bez opieki, wreszcie w każdej
chwili niebezpieczeństwo jakiegoś szalonego kroku zmuszają mnie...
— Naturalnie — do proszenia o kuratelę — rzekł doktor.
— Tak jest, szanowny konsyliarzu— ale nade wszystko chciałbym, ażeby choroba została
skonstatowaną, uznaną. Dlatego proszę pana konsyliarza jako świadka. Brat mój będzie
wieczorem jutro u mnie. Rozmowa weźmie obrót patriotyczny — wyda się niewątpliwie z manią
swoją. Muszę tylko pana konsyliarza uprzedzić, iż w zwykłych życia warunkach może złudzić
najbieglejsze oko — jest zupełnie rozsądny... a mimo to ma manię uznawać się jakimś
nieboszczykiem przed dwóchset laty zmarłym — zesłanym na świat z jakimś posłannictwem od
Boga...
Konsyliarz głową potrząsał milczący; pan Eustachy zapewniwszy się o jego bytności, pożegnał
się i poszedł dalej. Jako mąż baczny i wszystko przewidujący, udał się stąd wprost do drugiej
znakomitości lekarskiej, dr S., który zajmując się szczególniej leczeniem chorób umysłowych,
wielu nieszczęśliwym dawał przytułek w domu na ten cel przez się utrzymywanym.
Z dala tylko słysząc o dr S., pan Eustachy zostawił go sobie na ostatnie danie, będąc aż nadto
pewien, że dobrze opłacony, tego rodzaju spekulant podejmie się chętnie zabrać pod swą opiekę
pana Modesta i jak najdłużej go w niej trzymać.
Rachuba ta była jednak najzupełniej fałszywą, gdyż mimo pozorów, dr S. wcale spekulantem nie
był, był z powołania uczonym i badaczem, dom służył mu tylko do Czynienia postrzeżeń, z
których nie ciągnął częstokroć żadnych korzyści, gotów je był sam opłacać. Był to jeden z tych
zapalonych i namiętnych miłośników nauki, którzy, choć są rzadcy, spotykają się jednak po
świecie.
W gabinecie bardzo obszernym, którego wszystkie ściany zastawione były szafami, książek
pełnymi, i półkami, na których stały odlewy czaszek z różnych epok i krajów, stanowiące rodzaj
małego antropologicznego muzeum — pan Eustachy znalazł siwego już, w okularach jegomości,,
który go przyjął dosyć zimno i jakby z rezygnacją — oderwawszy się od dzieła, w którym był
zatopiony.
Posadziwszy gościa na kanapie, dr. S. sam usiadł tuż przy nim i spojrzawszy na zegarek ,
sposobił się słuchać, co mu sprowadziło pacjenta.
Pan Eustachy rozpoczął naturalnie od głębokiego westchnienia.
— Łatwo się pan dobrodziej domyślisz, co mnie tu sprowadza... Rodzina moja — rzekł żałośnie
— dotkniętą została nieszczęściem wielkim. Brat mój dostał skutkiem wrażeń, jakie na nim
uczyniły nieszczęścia, które nasz kraj dotknęły, rodzaju obłąkania...
— Jakiż to rodzaj? czym się ono objawia? — zapytał doktor chłodna
— Brat mój wyobraża sobie, iż jest od Boga zesłanym na ziemię jakimś nieboszczykiem. W
zwykłym życiu i stosunkach jest przytomny, rozsądny, ale jak tylko rozmowa dotknie tego, co
kraju i jego losów się tyczy... wraca do swej idee fixe. Tej idei, ze szkodą swych i dziecka swego
interesów, gotów jest poświęcać wszystko. Jestem najbliższym krewnym, wkłada to na mnie
obowiązek zajęcia się jego losem. Uprosiłem dziś doktora... aby był łaskaw być u mnie; znajdzie
się i więcej osób — brat mój, zagadnięty, nieochybnie się wyda z manią swoją. Pana dobrodzieja,
który jesteś powagą w podobnych wypadkach, upraszam także, abyś się ra- czył znajdować, a co
więcej, mam nadzieję, że weźmiesz brata mojego w opiekę... Stan jego majątkowy, zresztą, i moje
własne fundusze dozwalają mi choćby znaczne ponieść koszta... i co do warunków.
Tu doktor S. przerwał nagle, skłonił nieco głowę i rzekł.
— Za pozwoleniem? Czy obłąkanie to bywa gwałtownym? czy się objawia w sposób zagrażający
tym, co obcują z chorym?
— Tego nie mogę powiedzieć — odparł pan Eustachy — ale stan się pogarsza i potrzebuje
ratunku.
— Zapewne, nie wiem tylko — odezwał się doktor — czy oderwanie od rodziny, osamotnienie,
zmiana warunków życia będą korzystne czy szkodliwe. Mamy tego przykłady, iż kuracja
odosabniająca, odrywająca od domu i osób, do których nawykłym był chory — działa częstokroć
niewłaściwie.
Pan Eustachy się trochę zmieszał.
— Zawsze opieka pańska, jego dom, racjonalne postępowanie z chorym lepsze będą niż
nierozumne,, choć najczulsze starania córki.
— To kwestia — rzekł doktor zimno — to kwestia. Moim zdaniem w takich razach starczy
skazówek osobom rozsądnym i dobrej woli, nadzoru z daleka. To daleko jest lepszym niż
zamknięcie chorego, które go niebezpiecznie tozdrażnia.
— Przecież pan dobrodziej masz w swej opiece wielu — rzekł pan Eustachy — a ja ośmielam się
powtórzyć, że żadna ofiara ciężką nam nie będzie i że pracę jego potrafimy ocenić wdzięcznym
sercem.
Doktor chłodno bardzo skłonił z lekka głową.
— Panie szanowny — rzekł — ja jestem lekarzem dla nauki, nie dla zarobku — korzyści są dla
mnie rzeczą podrzędną i nie wchodzą w rachunek. 0 ile z opowiadania jego wnosić mogę, zdaje
mi się, że nie będzie- my wcale potrzebowali chorego wyrywać od domu i córki. Wybrać mu
otoczenie właściwe, znaleźć zajęcie odpowiednie.
Pan Eustachy, mocno zasępiony, nie wiedział, co mówić — spotkał go zawód niespodziany,
ważył się więc na — ostatnią próbę.
— Przyznam się panu dobrodziejowi z całą otwartością — dodał — że stan interesów mojego
brata skutkiem jego manij tak jest fatalny, iż ja się czuję zmuszonym go zamknąć.
— Ale to zamknięcie może chorobę pogorszyć — rzekł doktor.
P. Eustachy westchnął.
— Los jego dziecka.
— Zaradzić na interesa jest łatwiej jak na niepowrotne szkody, które gwałtowny krok ściągnąć
może.
W tym miejscu rozmowy nagle dr S., jakby sobie coś przypomniawszy, zapytał o nazwisko pana
Eustachego Słomińskiego i zanotowawszy w małej książeczce, którą starannie, szukając litery S.,
przerzucił, spojrzał uważnie na twarz gościa... z pewną ciekawością mu się przypatrując.
— Zdaje mi się — rzekł — że mój przyjaciel dr Hurko, który ma tu jednego chorego, przybyłego
ze wsi, już mi o bracie, zapewne pańskim, wspominał? Kärtnerring. Wszak tak?
Zarumienił się mocno p. Eustachy.
— Tak jest, ale dr Hurko widzi przez oczy córki... a córka jest zaślepioną.
— Mogę pana dóbr pod tym względem zaspokoić — odparł doktor — doktora Hurko znam od
bardzo dawna, widzi on chłodno i jasno, nie dając nigdy wpływać na siebie. O stanie brata
pańskiego słyszałem już, znam go i — powiem panu otwarcie, jestem najmocniej przeciwny
takiemu konstatowaniu choroby przez podniecanie jej — wszelkim krokom gwałtownym, a
najbardziej — wyrwaniu chorego z domu.
Dlatego też, darujesz mi pan, ale dziś wieczorem służyć mu nie mogę — a opieki nad jego bratem
nie przyjmę...
Wyrazy te, wypowiedziane stanowczo, padły jak piorun na p. Eustachego.
— Jeżeli idzie o honoraria — zawołał zapominając się — proszę oznaczyć ich wysokość...
Doktor wyjął zegarek z kieszeni i skłonił się tylko nisko panu Eustachemu z dumą człowieka,
który ma za rzecz uwłaczającą sobie w spór się wdawać próżny. Nie patrząc już nawet na gościa,
krokiem powolnym wrócił do swojego stolika i zadzwonił na służącego.
P. Słomińskiemu nie pozostawało już nic nad zwrócenie się ku drzwiom, które lokaj otworzył
szeroko.
Dr S..., podparty na dłoni, czytał dalej, nie zwracając nań oczu.
Trudno odmalować stan ducha, w jakim się znalazł pan Eustachy, wyszedłszy z domu doktora. W
pierwszej chwili był tak niepewien, co ma począć, że pytającemu dorożkarzowi, dokąd ma go
wieźć, długo odpowiedzieć nie umiał...
O „głupie skrupuły", jak je zwał pan Eustachy, rozbijało się nagle wszystko, co tak dotąd
doskonale było przygotowane i obmyślane. Dopiero nieco się rozmyśliwszy, doszedł do tego
znowu, iż w istocie nic przez to się nie zmieniło i brak było tylko właściwie doktora, który by
chorego chciał przyjąć. Zdało mu się, że tego przecież, zapłaciwszy dobrze, znajdzie zawsze.
Pozostawała jednak przeważna opinia takiej znakomitości, jak dr S., która panu Eustachemu
szkodzić mogła; opinia poparta prze drugiego lekarza, dr Hurkę... To dawało do myślenia, że
należało być bardzo ostrożnym.
Nie wszystko było straconym, ale gra utrudniona —
ludzie mogli mówić, sądzić i potępić. Pan Eustachy, mimo ponętnej powierzchowności i
umiejętności życia, miał już nieprzyjaciół wielu. Zawahał się nieco.
Z drugiej strony majątek brata... ojczysty, spadkowy, nadzwyczaj mu był ponętnym... Obejmując
opiekę nad panną Anielą, spodziewał się, nastręczając jej konkurenta ze swojej ręki, wymóc na
nim ustępstwo dóbr za kapitał nie równający ich wartości. Postępowanie to nie zdawało mu się
nic a nic nagannym, bronił spuścizny po ojcach, po dziadach, aby w obce ręce nie przeszła. Na
pannę Anielę spodziewał się wpływ mieć większy, iż mógł oswobodzenie, ojca z kurateli i
więzienia uczynić zależnym od przyjęcia pewnych warunków...
Wszystko to z niejaką zręcznością było skombinowanym... Kroki wstępne zostały poczynione,
pan Eustachy więc nie myślał się cofać i postanowił, choćby przy jednym tylko lekarzu a
mnogich świadkach — skonstatować legalnie stan umysłu brata. Skutki potem szły już same z
siebie... Kazał się więc wieźć do domu, aby tam przygotować wszystko na wieczór, od którego
zależało spełnienie pięknej idei.
Było około południa — pan Eustachy, wypogodziwszy czoło, wchodził na próg mieszkania
swojego w „Grand Hôtel", gdy służący mu oświadczył, że od pół godziny jakaś pani na niego
czeka, że usiłował się jej pozbyć, ale w żaden sposób ustąpić nie chciała.
— Co za pani?
Służący był niedawno przyjęty, nie umiał powiedzieć nic, dodał tylko, że jej towarzyszy
niemłody już, poważny mężczyzna i że interes musi być bardzo ważny... gdyż pani zdawała się
wielce poruszoną i niespokojną.
Odwiedziny te nie w porę przychodziły panu Eustachemu, który z jakimś niepokojem powoli
wsunął się do mieszkania i uchyliwszy drzwi ostrożnie, postrzegł pannę Anielę siedzącą przy
stoliku z głową na ręku opartą.
Doktor Hurko, który jej towarzyszył, stał w oknie i patrzał na ulicą.
Pan Eustachy byłby się może cofnął i uciekł, ale został postrzeżonym, synowica wstała i biegła
przeciwko niemu.
Musiał więc wejść rad nierad i przybrawszy twarz wesołą, wyraz czułości pełen, pospieszył do
ucałowania rączek... kuzynki...
Doktor skłonił się z daleka.
Panna Aniela oczy miała zapłakane.
— Cóż to za szczęście! co za szczęście... że droga moja Anielka mnie odwiedza! — zawołał.
— A! nie szczęście, ale przeciwnie, ból i niedola mnie tu sprowadziły — przerwała Słomińska
gorączkowo i żywo. W głosie jej łzy czuć było i straszne cierpienie, ale się widocznie hamowała i
starała być panią siebie.
— Kochany stryjaszek — poczęła, mówić mu nie dając — był tak łaskaw,, że prosił ojca mego do
siebie dziś na wieczór. Wiem, że ma tu być osób wiele, że rozmowa naturalnie może dotknąć
najdrażliwszych przedmiotów, które mojego ojca prawie do obłąkania rozgorączkowują.
Prosiłam ojca, aby się wymówił, pierwszy raz w życiu nie tylko mi się oparł, ale się pogniewał na
mnie. Siłą go powstrzymać nie potrafię. Doktor Hurko poświadczy, iż w stanie, w jakim się mój
ojciec znajduje, ten wieczór byłby dlań zgubnym.
— Ale w jakimże stanie? w jakim stanie? Modest jest zdrowiuteńki... ja nie wiem o niczym —
zawołał ręce załamując pan Eustachy.
Aniela milcząc wskazała na doktora... a Hurko rzekł
— Pan Słomiński, brat pański, znajduje się w stanie niebezpiecznego podrażnienia; jako lekarz
mogę to po- świadczyć i uroczyście protestuję przeciw wyciąganiu go w towarzystwo tłumne.
P. Eustachy stanął wyprostowany, zmieszany, gniewny, spoglądając to na synowicę, to na
doktora, który na skinienie panny Anieli skłonił się bardzo niezręcznie i nie czekając na
pożegnanie, wyszedł.
Drżąca, blada... synowica stała z wyrazem energii przerażającym naprzeciw pana Eustachego.
Jednym wejrzeniem mógł wyczytać z jej twarzy, iż ani czułością, ani groźbą, ani kłamstwem jej
nie złamie.
— Przyszłam tu sama — rzekła głosem drżącym — aby się ze stryjem rozmówić otwarcie,
bardzo otwarcie.
— Zmiłuj się — łagodnie odezwał się pan Eustachy — cały jestem na twe usługi — siadaj,
uspokój się. Pewien jestem, iż twe przywiązanie do ojca zwiększa ci i chorobę jego, i
niebezpieczeństwo... Uspokój się — proszę...
Pomimo słodyczy, z jaką wymówione były te wyrazy, panna Aniela ani usiadła, ani się uspokoiła.
— Wiele mnie ten krok mój kosztuje — rzekła śmiało — ale los ojca droższy mi jest nad mój
własny— musiałam go uczynić... Stan jego jest okropny, ale mi lekarz czyni nadzieję.
— Jakiż stan? co to za podrażnienie? ja nic nie rozumiem! — udając zdziwienie rzekł pan
Eustachy —nie postrzegłem w nim żadnej zmiany.
Aniela spojrzała nań z takim wyrazem oburzenia i zgrozy, że pan Eustachy mimowolnie się
zarumienił.
— Stryju — rzekła — nie miej mnie za dziecko... nie jestem nim... Nie chcesz być ze mną
otwartym, a ja nią być muszę. Kosztuje mnie wypowiedzenie tego, co na sercu leży... ja wiem, że
o chorobie ojca jesteś uwiadomiony i rachujesz na opiekę nade mną... że chcesz kazać zamknąć
mojego ojca, a majątek nasz owładnąć — ja wiem to... i przychodzę ci oświadczyć, że ratując ojca,
dziś jeszcze pierwszemu, kto mi się nastręczy,, oddam rękę moją, aby mieć w nim opiekuna — i
ojca obronić!!
Jednym tchem wypowiedziała to panna Aniela, zakryła sobie oczy i zaniosła się od płaczu...
Pan Eustachy zbladł... oczy mu się zaiskrzyły, nie mógł mówić — ręką powiódł po czole...
— Nie rozumiem, co to wszystko znaczy, moja panno Anielo — rzekł wreszcie — ale mógłbym w
tej chwili przypuścić, że nie ojciec, ale ty sama nie jesteś przy zdrowych zmysłach...
Głos mu drżał, gdy to mówił. Nastąpiło milczenie...
— Czym mam okupić zdrowie i spokój ojca mojego — zawołała panna Aniela — żadna ofiara nie
będzie dla mnie za wielką — proszę mówić. O co stryjowi idzie? o majątek... oddam go, w jakich
zechcesz warunkach... Na to nie trzeba ani więzić ojca mojego, ani go dręczyć...
W ten sposób postawiwszy zadanie, panna Aniela na próżno oczekiwała odpowiedzi; naga, nie
osłoniona niczym prawda była najstraszniejszym policzkiem, jaki mógł p. Eustachy otrzymać...
Ustąpił kilka kroków.
— Nie mamy z sobą więcej nic do czynienia i do mówienia — rzekł posępnie. —- Z jej ust mam
poświadczenie uczuć braterskich i familii dla mnie. Jestem osądzony jako zbójca, który z
nieszczęścia chce korzystać... Mężczyźnie odpowiedziałbym inaczej na tę zniewagę, kobiecie
odpowiadam milczeniem i wzgardą. Od tej chwili między mną a wami nie ma nic wspólnego...
wypowiedzieliście mi wojnę, będziecie ją mieli...
Wyrazy te przeraziły zapłakaną Anielę, padła przed stryjem na kolana z załamanymi rękami.
— Zaklinam pana — zawołała — na cienie wspólnych wam z ojcem moim rodziców — zaklinam,
nie prześladuj nas. Przysięgnę na tajemnicę najgłębszą — od- dam, co tylko stryj chcesz... ale
oszczędź mi ojca! oszczędź ojca!
— A! to w istocie oszaleć można! — krzyknął pan Eustachy — cóż ja temu ojcu zrobiłem? co ja
mu robię? Zaprosiłem go z dobrego serca na wieczór do siebie... cóż to, kryminał??
I począł się śmiać z wyrazem jakimś okropnym, panna Aniela klęcząc ciągle płakała.
Oboje tak zajęci byli rozmową tą, że ani spostrzegli, jak od minut kilku, przebojem wszedłszy,
pan August stał milczący w progu i słuchał. Gdy się nareszcie ruszył i pan Eustachy przerażony
postrzegł idącego ku sobie, stracił do reszty chłodną krew i przytomność. Poskoczył ku niemu,
jakby mu chciał zaprzeć drogę.
— Za pozwoleniem — odezwał się Rżewski — jestem tu już prawie od początku tej sceny
dramatycznej, panie Eustachy, i przyszedłem też, aby jej koniec
Rozmówmy się my lepiej ze sobą otwarcie, chłodno... i przyzwoicie. Panna Aniela jest poruszoną.
O co to idzie, mój panie Eustachy?
— Jeżeliś słuchał rozmowy, nieproszony świadku i opiekunie uciśnionej niewinności — zawołał
gniewnie p. Eustachy — to wiesz, że idzie o to, iż mnie posądzają... że chciałem brata zamknąć,
aby mu wydrzeć majątek. Ja o niczym nie wiem! ja o żadnym obłąkaniu nie słyszałem.
Ruszył ramionami, pan August dziwnie twarz wykrzywił.
— Mój panie Eustachy — rzekł — nadzwyczaj mi przykro — ale w tym jest jakieś
nieporozumienie.
Jakże możesz mówić,, że o niczym nie wiesz, kiedy przed niespełna godziną umawiałeś się z
doktorem S., aby przyjął p. Modesta do swojego domu zdrowia, a ten ci odmówił!
Aniela krzyknęła i porwała się biegnąc ku panu Augustowi, jakby pod jego chciała się oddać
opiekę.
Słomiński, widząc, że dalsze udawanie do niczego nie prowadzi, pogardliwą zrobił minę.
— Chciałem pannie Anieli oszczędzić przykrości... nie doprowadzając tej sprawy do
ostatecznych granic — wyzywacie mnie... bardzo dobrze! A zatem tak jest — chciałem i chcę
Modesta wyleczyć, majątek ocalić, a pannę od tego obronić, aby głupstwa jakiego nie popełniła.
Chciałem tego, chcę i mam prawo żądać tych rzeczy, a wstydzić się ich nie potrzebuję. Nie mogę
dopuścić, aby pan Modest nasze poczciwe imię dawał na pośmiewisko. Tak jest! tak jest! —
powtórzył razy kilka z gniewem, chodząc po pokoju. — Tak jest? o cóż idzie?
— Opieki nad chorym ojcem nikt córce wydrzeć nie może — przerwała w tej chwili panna Aniela
z największą egzaltacją — a nad majątkiem, zdaje mi się, że nikomu innemu jej nie przyzna
żadne prawo, tylko zięciowi. Pan Eliasz Rżewski ma moje słowo i przyrzeczenie.
Pan August spojrzał na nią zdumiony razem i przelękły, wiedział bowiem, że dopuściła się
heroicznego kłamstwa... Nie okazał jednak po sobie zdumienia i podając rękę pannie Anieli,
drżącą, nie mogącą wymówić wyrazu wyprowadził z pokoju. W kurytarzu panna Aniela musiała
poszukać ławki i siąść, gdyż po wysiłku nadzwyczajnym, jaki ją rozmowa kosztowała, opuściła ją
sił reszta. Pan August musiał pobiec po wodę i cucić na poły omdlałą.
Pan Eustachy, zostawszy sam, długo się z miejsca nie ruszył... stał wryty... osłupiony — wściekły
na siebie. Co miał zrobić z tym zapowiedzianym wieczorem??
Dobre pół godziny upłynęło, nim zebrał myśli i przyszedł do siebie. Nie słyszał nawet, gdy
Paschalski zapukał i sam sobie dawszy pozwolenie wnijścia, stanął przed zamyślonym,
wyciągając doń rękę na próżno. Osowiałym wzrokiem popatrzał nań, jakby go nie poznawał.
— Co to panu takiego jest? — zapytał Paschalski — czy niezdrów, czy co? A cóż to będzie z tym
wieczorem dzisiejszym, o którym słyszę, a na który mnie pan, sługę swego, nawet prosić nie
raczył.
Szyderski ten głos obcy był jakby zimną wodą na rozgorączkowanie i szał, w które popadł pan
Eustachy. Ocucił się, oprzytomniał...
— W istocie — odezwał się odkaszlując — dziś mi jest niedobrze. O jakim pan mówisz
wieczorze? — Żadnego u mnie dziś wieczora nie będzie... kilka osób dla narady w interesie
familijnym i po wszystkim... Nie prosiłem pana, bo to są rzeczy poufne... no familijne...
— Okazuje się tedy — przerwał Paschalski z uśmiechem — że familia państwa daleko bardziej
rozrodzona jest, niż sądziłem... bo zaproszonych wielu i tak... różnych.
Z oznaką niecierpliwości, ale dosyć zręcznie, odezwał się pan Eustachy:
— Racz mnie pan uwolnić od tłumaczenia, nie czuję się do niego obowiązanym.
— Nie śmiałbym go żądać — rzekł Paschalski kłaniając się i wpatrując się w zmienioną twarz
pana Eustachego, mruknął: — Istotnie panu być musi niedobrze... jesteś dziwnie zmieniony.
Słomiński, mimowolnie rzuciwszy okiem na zwierciadło, postrzegł zbladła swą twarz i ślady
walki, którą odbył z sobą. Dłońmi obiema potarł czoło i strząsnął się, a jakby zapominając o
Paschalskim, padł milczący w krzesło.
Pan Izydor stał naprzeciw z jedną ręką w kieszeni i miną jakąś niemal protekcjonalną.
— Nie wiem — rzekł — ale mam przeczucie jakieś, że coś zajść musiało — nieprzyjemnego.
Widziałem przed chwilą, wracając tu z bliskiej poczty — wychodzącą pannę Anielę ze
stryjaszkiem Rżewskim. Oni tu u pana być musieli?
— A, byli — rzekł krótko i cicho pan Eustachy.
— I cóż?
— No — i nic — oświadczyła mi panna Aniela, że wychodzi za młodego Rżewskiego...
— A! a! — zawołał Paschalski — ten się uwinął! Proszę, a my podobno wszyscy, ilu nas jest,
serdecznieśmy mu pomogli do tego, i stryjaszek Eustachy także... A więc to — pewna?
— Oświadczyła mi to!
— I opieki już nie będzie potrzebowała — rozśmiał się Paschalski. — Proszę pana dobrodzieja
powiedzieć mi teraz, do czego się tu zdał rozum, polityka, studia całego życia, przebiegłość...
chytrość i dyplomacja?... Ja nie jestem wcale głupi, pan dobrodziej tak rozumnym bywałeś, że mi
się nieraz chciało uczyć od niego, no i hrabia Panter, nie można powiedzeć, żeby sprytnym nie
był, a wszyscyśmy, ilu nas było... zwyciężeni zostali przez prostą sobie, Bogu ducha winną
dziewczyninę.
Począł się śmiać... pan Eustachy, nie mówiąc nic, w okno spoglądał, zdawał się wyraźnie chcieć
skończyć rozmowę i pozbyć natręta, ale Paschalski znajdował przyjemność dręczyć po trochę.
— Pan dobrodziej wie, że Panter się żeni? Słowo daję. Chłop strzela, pan Bóg kule nosi. Starał się
o pannę, a dostaje wdowę, baronowę Heller, osobę tak wytrawną i doświadczoną, że potrafi go
poprowadzić, gdzie zechce...
Szczęśliwy człowiek — bo, proszę ja pana, kobieta, która przebyła wszystko, skosztowała już
wszystkiego, której się marcepany przejadły... musi być żoną w świe- cie najlepszą... W dodatku
już mu nie zestarzeje, jest kunsztownie zrestaurowaną i wyemaliowaną, tak że ząb czasu
nadwerężyć jej już nie jest w stanie... Szczęśliwy, zaprawdę szczęśliwy człowiek, gdy ja — gdy
mnie — nie pozostało teraz, jak zwrócić się tam, gdzie krew woła, ku córce bankiera
Rosenmayera! Idzie tylko o to... ażeby przed wypłatą posagu nie zbankrutował... panna bardzo
ładna... i bezwyznaniowa jak ja...
Widząc, że mu p. Eustachy nic nie odpowiada, a nawet nie słucha, rozśmiał się sucho, ukłonił,
kapelusz włożył na głowę, laskę na ramię i wyszedł z wielkim szykiem... poświstując...
Panna Aniela szła oparta na ręku pana Augusta, milcząca i przybita, oczów nań podnieść nie
śmiejąc. Przed jedną z kawiarni, których krzesła wystawione na ulicę zapraszają przechodniów,
znużona, słabym głosem poprosiła o chwilę spoczynku... Nie było tu nikogo prawie, pan August
zrobił miejsce i kazał podać wody, której zażądała.
— A, panie — rzekła patrząc w ziemię panna Aniela — co pan pomyślisz o mnie! W jakim
położeniu znalazłam się, zmuszona bronić ojca! Daruj mi pan! Rozpacz mi to podyktowała...
Zaklinam go, ani słowa o tym panu Eliaszowi... Pan znasz położenie moje... Straciłam głowę...
Pan August chwycił ją za rękę i łysą głowę odkrywszy, pocałował w milczeniu z poszanowaniem.
— Niechże się pani uspokoi — rzekł — ja tylko pozwolę sobie powiedzieć jedno słowo, że to, coś
pani rzekła, gdyby się mogło sprawdzić, ja bym do nóg jej upadł za mojego Jaszka szczęście
dziękując, a za niego i siebie ręcząc, iż najczulszą opieką otoczylibyśmy jej
Lecz niech się pani nie lęka, abyśmy nadużyli jej położenia, abyśmy chcieli korzystać z niego.
Masz pani przed sobą ludzi czystej myśli i sumienia...
— A! radźże mi pan, co mam począć? co robić? jak się bronić? Co powiedzieć ojcu, aby go od tego
wieczora odciągnąć, nie czyniąc mu przykrości, nie pobudzając rozdrażnienia?
Pan August się zamyślił długo.
— Radziłem się doktora — rzekł —mówiliśmy z nim obszernie... I on, i doktor S. są tego zdania,
że w chorobie podobnej z wielkim skutkiem użyć można oddziaływania silnego przez
rzeczywistość na fantazję... Nie śmiem pani powiedzieć, cośmy uradzili — lekarstwo wyda się
może nazbyt heroicznym, ale zbawiennym być może.
— Cóż to jest? — zapytała panna Aniela.
— Musimy się dopuścić kłamstwa — mówił pan August. — Trzeba skomponować telegram, że u
nich w Zerebach dwór, zabudowania, sterty, obory... słowem wszystko spłonęło... Wyjazd
natychmiast okaże się koniecznością. Pozwolicie nam towarzyszyć sobie. Ja w drodze potrafię
pana Modesta z wolna do tego przygotować, by mu odkryć prawdę całą. Sprzeciwić się
odwiedzeniu brata w inny sposób niepodobna, mogłoby go to wyegzagerować. Strata znaczna
zmusi go myśleć o sobie i wrócić do rzeczywistości.
Panna Aniela nie zdawała się podzielać zdania doradcy, dziwnie jej ono brzmiało w uszach,
lękała się, aby wiadomość o klęsce nie podziałała szkodliwie.
Opór jej wszakże był słaby, bo nie wiedziała, co czynić — a najpilniejszym było myśl starego
odciągnąć od zajęcia tym wieczorem, do którego się z niecierpliwym przygotowywał
upragnieniem.
Po chwili spoczynku i dłuższym jeszcze roztrząsaniu podanego przez pana Augusta wniosku
panna Aniela wstała, aby powrócić do domu. Umówiono się, aby telegram zmyślony przyszedł za
parę godzin. P. August brał na siebie wykonanie.
U drzwi domu na Kartnerringu, do którego weszła panna Słomińska, August pożegnał ją z
zapewnieniem i dyskrecji względem synowca, i najgorliwszej we wszystkim pomocy.
Ojca zastała przechadzającego się wielkimi krokami po salonie i półgłosem rozmawiającego z
sobą samym. Twarz miał zarumienioną, pałającą, oczy zaiskrzone. Dumną przybierając postawę,
zdawał się szukać najwłaściwszych hetmańskiej dostojności ruchów i wyrazu. Witającą go córkę
pocałował w głowę.
— Gdzieżeś ty tak długo była?...
— Na przechadzce — odpowiedziała Aniela, zdejmując kapelusz — dałam się skusić słońcu i
majowemu powietrzu.
— A! to bardzo dobrze — rzekł Słomiński — jakkolwiek niespokojny byłem o ciebie — ale
więcej jeszcze mam na sumieniu twe zdrowie, gdy przykuta siedzisz przy mnie.
— Rada bym już powrócić na wieś — szepnęła Aniela — to miasto...
— A sama przecie chciałaś jechać, namawiałaś mnie do podróży — rzekł Słomiński.
— Tęskno mi za wioską naszą — i taka jestem niespokojna.
— Czego? o co? — spytał ojciec.
— Sama nie wiem, doprawdy — rada bym wrócić.
— Otóż to tak z wami zawsze — odezwał się ojciec. — Któż was rozumie? Na wsi wam się chce
miasta, a w mieście tęsknicie za wioską.
Ruszył ramionami stary.
— Biedne my jesteśmy, mój ojcze — to prawda — westchnęła Aniela.
Staremu może na myśl przyszło jakie dawne przysłowie o niewiastach, bo się uśmiechnął.
— E! ty to jeszcze jak ty — rzekł — ale ta twoja przyjaciółka Dyzia, to dopiero trzpiot nad
trzpioty... Tej bym nie chciał być ani ojcem, ani mężem, ani bratem nawet...
— Ale śliczniuchna...
— Czysty szatanik! — rzekł Słomiński — i tak w Wiedniu zniemczała, że aż we mnie wstręt
obudzą.
Właśnie na te słowa, jakby wywołana nimi, wbiegła Dyzia, strojna niezmiernie, zarumieniona,
jakby wracała z przechadzki, i czegoś figlarnie wesoła jak nigdy... Tupała nóżkami, nie mogąc
ustać na miejscu spokojnie, patrzała szydersko na przyjaciółkę i uśmiechnęła się, grożąc jej na
nosku. Stary Słomiński, który jej nie lubił, cofnął się zaraz, a śliczna pani rzuciła się w objęcia
Anieli.
— A! ty! ty skryta, niedobra — zaczęła szybko — Taka to z ciebie przyjaciółka? Trzeba, żebym ja
z boku się dopiero, gdy już cały świat wie o tym, dowiadywała dopiero od obcych. A! to ślicznie...
— O czym? — spytała Aniela.
— Tak! tak! kryj się jeszcze! kiedy już całe polskie towarzystwo wie o tym, że idziesz za Eliasza
Rżewskiego i że już z nim jesteś po przyrzeczeniu.
Aniela, przestraszona, usta jej zamknęła, łzy się jej w oczach kręciły.
— Kto ci to mówił?
— Nie zapierajże się...
— Ale kto ci, mówił?
— Siedziałam w Stadtparku na ławce... Słyszę głosy za sobą męskie. — „Wiesz nowinę?" — ,,No?
jaką". „Byłem u tego starego Słomińskiego, mówił mi, że jego synowica, panna Aniela, idzie za
Eliasza Rżewskiego". — Obejrzałam się... Dwóch jakichś panów — jeden tak trochę na Żydka
wyglądał, ale brunet wcale przystojny...
Dyzia spojrzała na przyjaciółkę i z przestrachem zobaczyła ją całą zalaną łzami...
— Dyziu — jak mnie kochasz — rzekła łkając — milcz o tym. — Jestem najnieszczęśliwszą w
świecie.
Tego już wcale pojąć nie mogąc, piękna wiedenka z wielkiej wesołości przeszła w zamyślenie
jakieś, w ogłupienie. — Trudno jej było wytłumaczyć sobie — co to znaczyć mogło, gdy — na
szczęście zadzwoniono w tej chwili i z jednej strony ukazał się Słomiński, a z drugiej pan August.
Za nim tuż szedł dr Hurko.
— Dzień dobry ci, Modeście — rzekł Rżewski — jak się masz... Wchodząc do ciebie na dole
spotkałem posłańca od telegrafu... Telegram do ciebie... — I oddał mu kopertę zapieczętowaną.
— Do mnie? telegram? — rzekł zdziwiony stary i rozrywając kopertę, zbliżył się ku oknu. Oczy
wszystkich zwróciły się na niego. Ze zmarszczoną brwią począł czytać powoli... twarz mu bladła,
ręce się trząść zaczęły... i wzrok padł na córkę. Aniela zbliżyła się ku niemu, lecz przed nią chciał
ukryć odebraną wiadomość, mrugając na Augusta i dając mu jakieś znaki.
Córka dopominała się mocno.
— To nic — to tak — to coś jest, w jakimś interesie, którego ja dobrze nie rozumiem. To ciebie
nie obchodzi wcale.
— Ale mój ojcze!
Słomińskiemu zimny pot występował na czoło, zachwiał się... obejrzał na krzesło, schwycił za
poręcz i padł na nie. Telegram wysunął mu się z ręki, porwała go Aniela, przebiegając oczyma... i
przybiegła ku ojcu, ściskając go i całując.
— Klęska, okropna, straszna klęska — zamruczał.— Spaliliśmy się! mój Auguście — spłonęło
wszystko... nie mamy nawet gdzie przytulić głowy.
— Mój drogi Modeście — żal mi cię niewymow- nie — ale klęski tego rodzaju są może
najlżejszymi do zniesienia, bo się na pieniądze obliczyć dają.
— Nie wszystkie — odparł Słomiński — dwór, nasz dwór pradziadowski, poczciwe gniazdo
nasze, którego każdy kątek był wspomnieniem, każda belka relikwią.
Umilkli wszyscy, odezwało się głośne łkanie; wesoła Dyzia, której stary nie lubił, wrażliwa jak
dziecię, zanosiła się od płaczu. Słomiński spojrzał na nią z wdzięcznością.
— Mój ojcze — odezwała się Aniela — nie mamy, zdaje mi się, ani chwili do stracenia... dziś
jeszcze wieczornym pociągiem potrzeba nam powracać! Musimy!
— Dziś! dziś! jak to dziś? — zapytał pan Modest.
— Ja państwu towarzyszę — wtrącił August. Słomiński podał mu rękę.
— Ale ja dziś...
— Czy komu przyrzekłeś się na dzisiaj? — zapytał p. August.
Stary spojrzał na córkę i zawahał się, zawstydził jakby, że przed nią miał tajemnice. Chwilę jakąś
milczał zmieszany.
— Choćby nawet ojciec komu przyrzekł, w takim wypadku — każdy go będzie mieć za
wymówionego.
— Niezawodnie — potwierdził Rżewski.
Słomińskiemu widocznie żal było straconego wieczora, ale Aniela nie dała mu długo nad tym
rozmyślać, przypominając pożar i poniesione straty. Pan Modest nie przyznał się do niczego i
zamilkł posępny.
Doktor Hurko, nie mieszając się do rozmowy, stał na uboczu i pilnie uważał chorego... Reakcja
była silna, jednakże widział, jak z nią walczył pan Modest, jak się od niej otrząsał, a w końcu
pomyślawszy, rzekł cicho:
— Mamże ja na moją boleć stratę! Archiwa koronne w Petersburgu — skarbiec i korony Prusacy
zabrali z Krakowa — cóż ta moja odrobina przy tych nieobliczonych klęskach narodu?
Nie można było dopuścić dłuższej o tym mowy i August przerwał mu, wtrącając coś o kaplicy
domowej, która spłonęła także wedle telegramu.
Pan Modest zamilkł, pocałował córkę w czoło i zadumał posępnie.
Naglono o wyjazd, któremu się już nie sprzeciwiał, mówił niespokojny o dokumentach, które
padłszy pastwą ognia, mogły być przyczyną znacznych nie tylko strat,, ale procesów i trudności z
sąsiadami.
Aniela nie odstępowała go na chwilę... Niespokojny, skinął Słomiński na Augusta.
— Mój drogi—szepnął mu — ten poczciwy Eustachy prosił mnie dziś na wieczór — widzisz sam,
że być na nim nie mogę... Musimy jechać... Bądź tak łaskaw, idź i wytłumacz mnie przed nim...
Natychmiast spełniając rozkaz, Rżewski wziął za kapelusz.
— Do „Grand-Hôtel" niedaleko — rzekł — powracam natychmiast i nie odstępuję od tego, że
państwu będę towarzyszyć.
Uśmiechnął mu się wdzięcznie Modest i panna Aniela. Dr Hurko począł zagadywać, Dyzia
utyskiwać, córka nie dawać ojcu w myślach się zatapiać i tak pierwszy ten moment wrażenia,
który był najgroźniejszym, przeszedł jakoś szczęśliwie. Słomiński w istocie zajęty, swą klęską
cały, coraz nową jakąś wynajdując w niej stronę bolesną, o swoim hetmaństwie zapominać się
zdawał.
Rżewski tymczasem spieszył do „Hotelu" i pana Eustachego... który jeszcze siedział rozmyślając
o swej niefortunnej przegranej. W progu zobaczywszy nienawistnego człowieka, wstrząsł się
cały.
— Przychodzę — odezwał się August — w poseł- stwie od p. Modesta. Odebrał w tej chwili
telegram z domu i natychmiast wyjeżdża, służyć więc panu wieczorem nie będzie.
Rzuciwszy te słowa, wyszedł.
Gdy powrócił nazad, Słomiński wstał dopytywać, co brat mówił, a panu Augustowi nie zabrakło
wyrazów na odmalowanie jego współczucia i żalu...
— Nie przyjdzie do mnie? — zapytał pan Modest...
— Ma już gości jakichś, których się pozbyć nie może — odparł August — zdaje mi się, że jakiś
interes... Kazał cię pożegnać.
Wieczorny pociąg zabierał z sobą do Krakowa Słomińskiego z córką... którym towarzyszyli dwaj
Rżewscy. Oprócz tego przeprowadzała ich Dyzia i dr Hurko.
Niespodzianie na dworcu kolei znalazł się hr. Panter i Paschalski, oba z kondolencjami, gdyż
fama ich już doszła o nieszczęściu, jakie Słomińskich spotkało.
P. Modest zachowywał się spokojnie, wcale nie wydając się ze swą słabością, i przygnębiony
poniesioną stratą. Panter,, który już był po danym słowie z baronową, kazał sobie winszować i
nie krył się wcale ze szczęściem swoim, Paschalski udawał dobry humor, żartując sam z siebie...
a winszując Eliaszowi, który ramionami ruszał i wypierał się absolutnie małżeństwa, o którym
już wszyscy mówili głośno.
— Byłem u pana Eustachego — szepnął Paschalski Augustowi — nie wiem, jak sobie da radę z
dzisiejszym wieczorem i zaproszonymi gośćmi, gdyż jak żyję-m go w humorze tak okropnym nie
widział jeszcze... Nigdy też nie poszkapił się tak fatalnie, jak dzisiaj...
Pan August, nie chcąc przypuszczać do konfidencji Paschalskiego, udał, że nie rozumie, o co
chodzi. Pan Izydor rozśmiał się, ruszając ramionami.
— Co pan sobie myślisz? — rzekł — ja o wszystkim wiem, bom każdy krok p. Eustachego
śledził... i cały interes znam doskonale... mogę państwu powinszować, żeście istotnego uniknęli
niebezpieczeństwa... Nigdym się nawet nie spodziewał, ażeby p. Eustachego tak łatwo pobić było
można...
Nie okazując żalu do nikogo, panowie Panter i Paschalski przybyli na dworzec z bukietami i
asystowali w siadaniu Słomińskich do wagonu.
Gdy pociąg ruszył... pan Izydor odwrócił się do hrabiego z uśmiechem.
— Jesteś hrabia proszony czy nie do pana Eustachego? — zapytał — przyznaję się, że
zazdroszczę tym szczęśliwym, co dziś na dekonfiturę jego patrzeć będą... Niemała to
przyjemność widzieć,, jak cnota zwycięża... a występek zostaje ukarany... Prawda, panie hrabio?
Żywa powieść Marmontela? Jak mi Bóg miły!
W rok potem młodzi państwo Rżewscy, zaraz po ślubie, obyczajem nowym puścili się w podróż
za granicę, aby Wspomnienia najszczęśliwszych dni życia rozsiać po oberżach i gościńcach i
puścić na cztery wiatry. Tak chce moda...
Wyjechali więc na Wiedeń i Triest do Wenecji, gdzie w hotelu „San Marco" pod Prokuracjami
mieli już zamówione pokoje. W przejeździe jednak przez stolicę Aniela chciała się koniecznie z
Dyzią zobaczyć. Chodziły o jej losach jakieś niepokojące wieści. Pan Eliasz, który dotrzymał,
czego jego charakter kazał się po nim spodziewać, był w istocie najpowolniejszym i najlepszym z
mężów, całował ręce żony i robił święcie, co kazała. Kochał ją szalenie i zawczasu sobie wygodne
miejsce pod pantofelkiem zamówiwszy, miał nadzieję nigdy nie być stamtąd wyrugowanym...
Aniela, kochając go, zarazem widziała potrzebę władania nim, miał bowiem tyle tylko energii, ile
mu jej rozkazy nadawały. Bez Anieli nie umiałby sobie rady dać na świecie.
Stryj August, zawczasu widać poznawszy to usposobienie, tak pragnął go ożenić po swej myśli i
oddać w ręce zacnej, dobrej istoty, co by woli i rozumu miała za dwoje.
Choć więc pan Eliasz różne dosyć niepochlebne rzeczy słyszał już o Dyzi, nie sprzeciwił się wcale
żonie, gdy zażądała się z nią widzieć, i przyrzekł nawet zostawić je sam na sam dla rozmowy.
Młoda pani Rżewska miała adres przyjaciółki, która do niej pisywała, zatelegrafowała więc, o
której będzie w Wiedniu, i w godzinę po przybyciu dwie panie już się serdecznie ściskały,
siedząc w osobnym pokoju pod „Węgierskim Królem".
Dyzia, która się nic a nic nie zmieniła i mimo zmartwień, na jakie się uskarżała, wyglądała jak
różyczka, a strojną była jak dama dworu cesarzowej Eugenii, padłszy w objęcia Anieli, wśród
powinszowań jej, dopytywań itp. rozpłakała się rzewnie nad swoim losem.
— Ale powiedzże mi, co się z tobą dzieje? co to jest? z listów twoich nic zrozumieć nie mogłam.
— Zaczekaj — powiem ci wszystko, nie będę nic ukrywać, lecz naprzód ty mów mi o ojcu, o sobie
— jak się to wszystko skończyło — jak się ma twój biedny stary... czy choć ty jesteś szczęśliwa...
— Dotąd, moja Dyziu, nie dziw wcale, że szczęśliwą jestem — odpowiedziała Aniela z
uśmiechem — kilka dni dopiero po ślubie — lecz mam nadzieję, że i w kilka lat powiem to samo.
Mój Eliasz jest miły, dobry, spokojny i łagodny... kocha mnie jak ja jego, może nawet trochę
więcej... czegóż pragnąć mogę?
Gdyśmy stąd w przeszłym roku.wyjeżdżali, byłam w śmiertelnej trwodze o ojca... lękałam się
jego gniewu, gdy się o podejściu dowie... Szczęściem nader mała okoliczność dopomogła do
otwarcia mu oczów i przekonania, że nagły ów patriotyzm stryja Eustachego był umyślnie
przybrany, aby doprowadzić go do celu... Na jednej ze stacji, na której dłużej musieliśmy się
zatrzymać, wpadła panu Augustowi w ręce gazeta, zawierająca urzędową wiadomość o
nominacji Eustachego szambelanem, o co naturalnie starać się musiał... Rżewski użył jej jako
środka do otwarcia oczów ojcu i poparł to świadectwem na piśmie dr-a S. — który opisywał swą
rozmowę ze stryjem tego dnia, gdy wieczór ów był umówiony...
Ojciec zrazu był przybitym tak, że mówić długo nie mógł — wiadomość ta podziałała nań
gwałtownie i rozchorował się nam tak, żeśmy go ledwie do Krakowa dowieźli... Tu musieliśmy
wezwać doktorów, rozwiązała się gorączka niebezpieczna — kilkanaście dni był między życiem
a śmiercią.
Naówczas to poznać mogłam tych poczciwych Rżewskich, serce dobre mojego Eliasza, rozum
pana Augusta, obu ich poświęcenie bez granic... Im byłam winną, że ojciec po przebyciu kryzys,
nie tylko przyszedł do zdrowia, ale zupełnie uleczony został z tego obłąkania lekkiego, któremu
był uległ wprzódy. — Nie wiem, czy mu pozostała pamięć tego stanu, o którym nigdy więcej nie
wspominał, ale od tej pory był i jest zupełnie przytomny. Nimeśmy wrócili do domu, posłałam
naprzód, ażeby portret hetmana Koniecpolskiego, który u nas wisiał w sali jadalnej, wyniesiono i
schowano... Zastąpiłam go innym obrazem.
Gdyśmy do domu przybyli, ojciec wszedłszy do sali, nieśmiało oczy podniósł na ścianę, na której
wisiał portret ten nieszczęśliwy, a zobaczywszy, że go tam nie ma, odetchnął lżej i z jakimś
półuśmiechem spojrzawszy na mnie, nic nie mówiąc uściskał...
Z niezmiernym zapałem wziął się potem do gospo- darstwa swojego i czynnego życia, a wkrótce
wybrano go do rady powiatowej, której jest jednym z najczynniejszych członków.
Eliasz zaczął bywać u nas coraz częściej, w pół roku oświadczył mi się, przyjęłam go, ojciec mój
także... naznaczono termin ślubu... i oto masz całą historię najszczęśliwszej z młodych mężatek...
— A stryj? — zapytała Dyzia.
— Stryj — będziesz się śmiała, gdy ci powiem, pogodził się z nami. Oburzał się okrutnie na
potwarz, jaką nań rzucono, dowodził, że doktor S. — go nie zrozumiał i chciał mu proces
wytoczyć... ale do tego nie przyszło. Udawaliśmy wszyscy, że przyjmujemy za dobre, co mówił, że
szło tylko o opiekę czułą, o ratowanie nas i że źli ludzie z siebie sądząc, obmówili go niegodziwie.
Wprawdzie widujemy się rzadko z p. Eustachym, ale stosunki zostały nawiązane na nowo... i
przeszłość się szczęśliwie zatarła...
No — ale ty Dyziu? ty — mówże mi o sobie.
Dyzia zaczęła od tego, że sobie batystową chusteczką śliczne oczki zakryła i chciała koniecznie
zapłakać, co jej jakoś się nie udawało.
— Wystaw sobie, mój aniele — zawołała — wystaw sobie, co to za nikczemny ten Anzelm mój,
co za niewdzięcznik z tego człowieka, którego ja kochałam, któremu poświęciłam wszystko.
Pamiętasz naówczas nasz spacer po Praterze... spostrzegłam go w powozie z aktorką z
Leopoldstadtu, proszę cię — o sześć lat starszą ode mnie i osławioną. Zrobiłam mu zaraz
awanturę, ale mi się zaparł i zaklął. Śledziłam jegomości... i schwytałam nie tylko czułe a
dowcipne liściki, które do siebie pisywali, ale ich samych na wieczorku têtê { tête. Tego już było
nadto. Anzelm mi jeszcze zrobił awanturę... Poczekajże! kiedy tak, to tak. Mówiłam ci Wówczas o
tym adoratorze, który mnie krok w krok ścigał. Chciałam Anzelma nastraszyć tylko i dozwoliłam
mu się zbliżyć do siebie. Nigdym sobie nie wyobrażała, ażeby miłość mogła być tak gwałtowną...
nie mogłam się jej oprzeć.
Aniela krzyknęła przestraszona:
— Dyziu! co ty mówisz...
— Porzuciłam Anzelma — musiałam. Nasze charaktery się nie godziły. Zdradzał mnie nie z
jedną, ale nie wiem z ilu zalotnicami wiedeńskimi.
To mówiąc, zarumieniła się Dyzia. Aniela ostygła, zimna, pomieszana patrzała na nią z
politowaniem i zgrozą zarazem.
— On się ze mną ożeni, jak tylko rozwód otrzymamy — dodała żywo Dyzia. — To jeniusz! Moja
droga, czym były te nędzne, wiecznie jedne dowcipy powtarzające felietony Anzelma przy
obrazach mojego drogiego Tomy. Jak on maluje! jak maluje! Gdybyś widziała, jak ze mnie zrobił
Kleopatrę, a potem nimfę wodną, a wreszcie portret cudowny... a! to oszaleć patrząc! a taki
czuły... kładnie się u moich nóg, a ja go depczę i to mu największą robi przyjemność. Dokazujemy
w atelier jak dzieci — to — nie do opisania.
Spojrzawszy na Anielę spoważniałą i milczącą, mogła się przekonać Dyzia, że to było nie tylko
nie do opisania, ale przed nią i — nie do opisywania... zamilkła więc, spoglądając nieśmiało.
— Ty świeżo po ślubie... jesteś rygorystka i purytanka — moja Anielko — westchnęła po chwili
— to inaczej być nie może. Ja już mam gorzkie życia doświadczenie. Nie gorsz się mną i nie łaj
mnie. Nie mogło być inaczej. Proszęż cię... patrzałam co dzień, jak ten niegodziwy Anzelm
oszukiwał mnie ze wszystkimi rękawiczniczkami, aktorkami, nie wiem tam kim... i miałam się
zapłakiwać cnotliwie! To było nad siły. Zaraz W pierwszych czasach, nie wiedząc, co począć, bo
mi się w głowie zawracało z desperacji, poleciałam wszystko wyznać mojej przyjaciółce,
radczyni Meyer. Ta mi się w nos rozśmiała, ramionami ruszając. — „Jakie ty jesteś dziecko —
zawołała — mąż cię zwodzi... i ty to nazywasz nieszczęściem. A któryż z nich inny? Pytasz się, co
masz robić? Przecież czuć powinnaś,; że go masz w ręku i że jesteś wolna, a zyskujesz prawo
oddawać mu wet za wet!"
Otóż widzisz, Anielciu, ja nie chciałam potajemnie go oszukiwać... słowo ci daję. Gdyby nawet był
nie zastał u mnie wieczorem Tomy... byłabym mu otwarcie powiedziała, że go kocham...
Aniela słuchając łamała ręce.
— Na Boga, Dyziu kochana, jesteś na drodze najniebezpieczniejszej! Przyspieszże, przyspiesz
przynajmniej rozwód, ślub... ci artyści są płosi...
— A! on mnie tak kocha — Anielciu — on by życie dał za mnie! O! ten nie zrobi jak Anzelm...
— Któż wie? kocha może w tobie model do Kleopatry? moja Dyziu! — I westchnęła Aniela...
Przyjaciółka, ażeby ją przekonać, iż przywiązanie Tomy było szalone, namiętne i straszliwe, a
zatem dające według niej rękojmie wiekuistej trwałości — puściła się w opisy, których tu
powtarzać nie śmiemy.
Aniela w końcu musiała odwrócić rozmowę i dosyć chłodno zaprosić Dyzię do pokoju, w którym
pan Eliasz czekał na nie z herbatą.
Dziwnie się to jakoś składało, że Rżewski zwykle herbatą się zajmował w miejscu żony i
wyręczał ją w wielu innych małych gospodarskich zatrudnieniach.
Przy herbacie rozmowa zwróciła się na inne przedmioty, a Dyzia umiała ją urozmaicić, bo
wiedziała o wszystkich niemal ziomkach, żyjących lub przebywających w Wiedniu...
Od niej dowiedziała się Aniela, że hrabia Panter był niemal od roku szczęśliwym trzecim
małżonkiem oficjalnym baronowej Hellerowej i już się, przecie ze stolicy nie ruszał,
spodziewając tu wyrobić sobie stanowisko urzędowe w Galicji... Nie wiadomo tylko jeszcze było,
czy mu je w ministerium sprawiedliwości czy w wydziale administracyjnym dać miano. —
Paschalski także żonatym był już z bankierówną Rosenmayer i zajmował się fundacjami różnych
interesów, które bardzo zręcznie puszczał między ludzi, spiwszy z nich śmietankę... Słowem do
powszechnego uszczęśliwienia nie brakło nic, tylko, żeby Dyzia dostała rozwód i wyjść mogła za
swojego drogiego Tomę...
Z późniejszych jednak wiadomości okazuje się, że chociaż rozwód otrzymała, z Tomą w
najokropniejszy się sposób rozstać musiała, znalazłszy w jego atelier Włoszkę, model, który
nową namiętność obudził w artyście... Opłakawszy tę nieszczęśliwą omyłkę, Dyzia wyjechała na
rok do Włoch, nie wiemy, w czyim towarzystwie, i niedawno dopiero zmuszoną została dla
odpoczynku sercu i duchowi oddać rękę poważnemu radcy ministerialnemu, którego wiek
stateczny zabezpieczał ją od zdrady...