Kornel Makuszyński
Kobieta z sercem
Był sobie raz młody malarz; miał mocny talent i słabej
konstrukcji spodnie, jedyne spodnie, o których jednakże
nigdy powiedzieć nie można, że są samotne, albowiem
parzystość jest istotą spodni. Poza tym nie miał ani ojca,
ani matki, ani niczego w tym rodzaju. Nie posiadał
metryki i nie płacił podatków, nie chodził do kościoła ani
do Akademii, nie znosił wody, sklepikarzy, policjantów,
księży i stróża.
Miał swego czasu psa, ale go powiesił wreszcie na
klamce u drzwi, albowiem przywidziało mu się raz, że
mu poczciwy pies przypomina gębą kogoś, kogo nie lubił.
Miał też i modelkę swego czasu, ale ją odstąpił po
dwutygodniowym targu przyjacielowi za dwie korony,
trzy kołnierzyki, za jedną skarpetkę białą i drugą
kolorową i za łyżeczkę od herbaty. Był przeto samotny jak
zdechły wielbłąd na pustyni albo jak wielki poeta, albo
jak policjant na środku ulicy. Samotność! cóż po ludziach,
czym malarz dla ludzi? Nie znosił nigdy wizyt i dlatego,
kiedy raz przyszedł do niego, w przyjacielskich zresztą
zamiarach, Żydowin sympatyczny i miły bardzo, malarz
włosy rozburzył, a dobywszy scyzoryka, spojrzał nań
zezem i krzyczał tak jak barwy na jego obrazach: "Kędy
wszedłeś, wychodź tędy, bo cię przeklnę w imię Boga!"
Aż oto stało się, że malarzowi stanęła samotność kością
w zapitym gardle. Człowiek bowiem nie może długo być
samotny, co. Jest mądrym urządzeniem bożym, albowiem
wtedy kryminały stałyby się niepotrzebne; a gdyby nie
było kryminałów, nie byłoby sprawiedliwości, która jest,
bądź co bądź, potrzebna w sprawach spadkowych.
Malarz tedy zamyślił się głęboko i rzekł duszy swojej:
musisz sobie, uważasz, znaleźć niewiastę, gdyż to jest
potrzebne dla zdrowia, niewiasta uleczy duszę i uleczy
Żołądek, który ci zmarniał na "własnym" wikcie.
Malarz miał rację; smętek samotności jest podłym
wynalazkiem i choćby dlatego, by człowiek nie był
samotny, potrzebna jest kobieta na ziemi. Każdy sobie
radzi wprawdzie, jak umie: jeden, aby nie być samotnym,
ma kanarka, drugi psa, trzeci kota, inny wreszcie papugę
lub oswojoną małpę a przecież kobieta najlepsza jest z tej
całej menażerii. Kobieta ma w sobie rozwinięte bardzo
poczucie przywiązania, potrafi się w istocie przywiązać
do człowieka, nieraz nawet tak bardzo, że ją odwiązać
potem trudno; sufrażystki angielskie poszły w tym
kierunku najdalej: przywiązują się do latarń i do sztachet.
Bardzo dobre bydlę jest kobieta; miłe to jest wielce i
sympatyczne, cudnie płacze, prześlicznie się śmieje; nie
należy jej tylko drażnić i postępować zawsze w myśl
zasady, że mądry zawsze kobiecie ustąpi. Dobrocią
można u kobiety uzyskać wszystko, gdzie zaś nie można
dobrocią, tam trzeba, chcąc nie chcąc, dorzucić jedwabną
halkę albo parę lakierowanych bucików.
Miał tedy rację - jako się już raz rzekło i niepotrzebnie
po raz drugi powtarza młody malarz, który zatęsknił za
kobietą. A tęsknota za kobietą jest jak długo trwające,
uporczywe zapalenie okostne. Biedny malarz wstawszy
rano przeciągał się leniwie i był smutny, a kiedy się kładł
na łoże wieczorem, samotny, był jeszcze bardziej smutny.
Każdy zwykł być smutny w takich razach, ale malarz to
jest uczuciowe indywiduum, którego smutek ciągnie się z
duszy jak farba z tuby. Jest to smutek, nie wodą
zaprawny, tylko smutek olejny, który sobie nawet z
igraszek much nic nie robi i wszystko przetrwa, zawsze
świeży i jednaki.
O, biedny malarzu!
Jednego dnia przyszło na niego objawienie boże;
objawienie takie ma zazwyczaj siłę uderzenia kołem w
głowę, tak że się człowiek zatoczy pod najbliższy mur i z
otworzoną na oścież gębą wygląda przez dłuższą chwilę
jak apostoł, dziwujący się wniebowstąpieniu Pana.
Malarz szedł ulicą powoli i bez troski, rozmyślając nad
tym, jakby wyglądała ulica, gdyby ze wszystkich, którzy
na niej w tej chwili się znajdują, spadły nagle szaty;
człowiek ten miał zawsze perwersyjne instynkty,
kwalifikujące się na wyspy polinezyjskie.
Zachód był; słońce jakby zaczepiło kręgiem o szczyt
jakiejś wieży, darło się wzdłuż, tak że krwawa struga
zaczęła zeń spływać na okoliczne dachy. Chmury
zabarwione były fioletowo jak krowa na nagrodzonym
obrazie z Salonu. Na ulice wypełznął tłum i sączył się
nimi od końca do końca, albowiem kij i ulica mają po dwa
końce. Człapały konie dorożkarskie jak rytm u podłego
poety, tak samo zdechłe jak poeta. Złoty słoneczny pył
osiadał na suchotniczych drzewach, które stanęły rzędem
wzdłuż plantacji, jak pokrzywione żebraki przy drodze
na cmentarz.
Malarz zaśmiał się przyjaźnie do zezowatego konia u
dorożki, przyglądającego się bezmyślnie, jak obok niego
kilku młodych Polaków grało w guziki. Potem przeszedł
zacny malarz na drugą stronę ulicy, albowiem po tej,
którą przechodził, był jakiś sklep, mogący mieć do niego
pretensje wprawdzie niewygórowane, ale słuszne, choć
mocno krzywdzące. Za chwilę przeszedł znów na tamtą
stronę, albowiem po tej był taki drugi sklep, na którego
widok malarzowi robiło się słabo. A że sklepów jest wiele
w mieście wielkim, szedł tedy malarz w słońcu, odbijając
się wciąż od jednego muru do drugiego przez całą
szerokość ulicy, oburzony w tej chwili słusznie na ojca za
to, że spłodził jego, a nie spłodził renty. Uniesienia
miłosne ojców, myślał malarz, zawsze doprowadzają do
tego, że ojcowie zapominają o tym, co będzie; cieszą się
tym, co jest. Tak sobie tedy wesoło rozmyślał młody
malarz, albowiem każdy malarz, jak nie ma czego
lepszego do roboty, wtedy myśli. Malarz bowiem nie jest
taki straszny, jak maluje. Jest to stworzenie łagodne
bardzo nawet wtedy, kiedy wykrzywiwszy groźnie buty,
z rozwianą grzywą krąży jak lew po puszczy, szukający,
czego by się napił. A kiedy go się spotka w takiej chwili,
malarz wiedzie dyskurs następujący:
- Czy nie widziałeś gdzie, kochany, mojej ciotki?
- Nie wiedziałem, że masz ciotkę.
- To szkoda, szukam jej już drugi tydzień. Ale popatrz
no, jaka się na tym dachu zrobiła złota plama z niebieskim
refleksem.
- Gdzie? Nic nie widzę.
- To może mi pożyczysz koronę. Słowo ci daję, że
szukam ciotki.
Są to prawdziwe wnioski z fałszywych przesłanek,
warte korony.
Szedł tedy malarz, aż nagle Jakby w mego piorun
trzasnął. Zatoczył się pod ścianę i spojrzał zezem na
niewiastę, która zaszumiała prawie jedwabną halką;
niewiasta bowiem zrobiła do niego "słodką gębę", jak
anioł albo cukiernik. Przeszła i oglądnęła się.
Panie Boże, ratuj duszę biedną, która mimo woli
zaczęła poprawiać krawat, potem stanąwszy na jednej
nodze, wytarła but z kurzu o spodnie, potem uczyniła to
samo z drugą biedna dusza biednego malarza. Przejrzał
się ukradkiem w szybie wystawowej i zawrócił na pięcie.
Niewiasta szła ulicą i oglądała się raz po raz. Malarz szedł
za nią, z początku nieufnie, potem coraz prędzej, tak że
się wreszcie z nią zrównał; a wtedy niewieście wypadła z
ręki torebka na bruk. Niewiasta przystanęła i spojrzała
błagalnie na malarza, ten zasię zaczerwienił się jak
rzeźnik albo jak piwonia i uciekać począł przed siebie jak
zając, który w białym tyle uczuł nagle cały ładunek śrutu i
nie ma nawet na tyle czasu, by, jako Hamlet radzi,
poskrobać się.
Ej, ty na szybkich nogach, gdzie Pędzisz malarzu?!
Przystanął wreszcie i począł okropnymi oczyma
przyglądać się szybie wystawowej, za którą rozpięto
prześliczną, koronkami obszytą, batystową część
indywidualności kobiecej, tę część garderoby, która ma w
sobie coś męskiego. Aż ciarki po nim przeszły. Nagle
uczuł, że ktoś stanął obok niego: ostrożnie tedy począł
patrzeć kątem oczu, kto przy nim stanął. Stała owa
niewiasta i uśmiechnąwszy się zalotnie i przyjaźnie i
zachęcająco, poszła dalej.
Malarz uszczypnął swoją duszę, aż syknęła, chcąc ją
podniecić do działania. Dusza na taki znak poderwała mu
nogi i poszedł za nią.
Minęli ulicę jedną, drugą i dziesiątą. Niewiasta
obejrzała się. Szedł w przyzwoitym oddaleniu i udawał,
że patrzy na numery domów. O, nieśmiały malarzu!
Stanęła wreszcie przy jakiejś bramie; malarz
przyspieszył kroku, minął ją i przeszedł wyprostowany, z
zachmurzoną gębą. Potem zawrócił, przeszedł na drugą
stronę ulicy i wlepił wzrok w kamienicę niedawno
wybieloną; po każdej stronie pierwszego piętra
oświetlone było jedno okno, kamienica wyglądała tedy
jak zezowata. Za chwilę błysnęło światło w jednym ze
środkowych okien i na szybie zarysowała się sylwetka
niewiasty z ulicy. Zdejmowała szybko kapelusz, potem
otworzyła okno. Malarz stał jak "tam na polu jawor stoi",
jak ułan na widecie, jak akcja giełdowa; miał doskonałą
pozycję - szkoda, że nie towarzyską.
Niewiasta wychyliła się przez okno 1 zaczęła
troskliwie oglądać niebo; potem usiadła widocznie przy
pianinie, bo przez okno wyleciał jakiś walc, zaczepił o
storę, tony tłoczyły się w oknie jak publiczność w
drzwiach teatru, kiedy się teatr pali, zrobiły krzyk i potem
leciały na złamanie karku na bruk. Przerwała nagle i
znów stanęła przy oknie.
Malarz stał nieporuszony jak lokaj przy obiedzie.
Niewiasta chrząknęła, przeto malarz poruszył się
niespokojnie. Tak by najmniej wypadało, ale zacny malarz
robił to zupełnie szczerze, rzeczy nieświadom. Ot, taki
biedny malarz...
Niewiasta chrząknęła po raz drugi; w malarzu dusza
się zarumieniła i spojrzała nieufnie w górę. Wtedy
niewiasta powiedziała z góry, tak że ją zaledwie usłyszał:
- Niech pan podejdzie bliżej...
Malarz rozglądnął się niespokojnie, potem powoli i z
obawą przeszedł przez ulicę i stanął tuż pod oknem.
- Dobry wieczór panu...
Malarz nic. Dusza w nim oniemiała. Potem, po długiej
chwili zerwał kapelusz z głowy i szurnął nogami po
bruku.
- Może pan na górę... Drugie drzwi na lewo...
Malarz się przeraził; rozglądnął się na wszystkie strony
i zaczął się mocować z duszą; silny bestia był i zmógł ją
po krótkiej chwili. Spojrzał raz jeszcze w górę i wszedł w
bramę. Zaczął stąpać cichutko jak złodziej, w głowie mu
szumiało, nogi się pod nim trzęsły. Potem przystanął,
plunął w dłoń i przygładził włosy. Poprawił znów krawat
i poozedł. W drzwiach na pierwszym piętrze stała
niewiasta i podniosła palec do ust.
- Tylko cicho!...
Malarz wsunął się na palcach do przedpokoju i
zaniewidział w ciemności.
- Prosto, przed siebie...
Zamknęła drzwi na klucz i wprowadziła go do
saloniku. W malarzu tłukło się serce, jakby kto kamienie
tłukł. Stał z kapeluszem w ręku, onieśmielony i bezradny.
- Niech pan usiądzie. A co, ładnie u mnie?
Malarz się ukłonił.
- Dziękuję, nawet bardzo.
Wzięła go za rękę i posadziła na fotelu.
- Niech pan tylko źle o mnie nie myśli. Niech pan
powie szczerze, ale tak naprawdę szczerze, co pan sobie
pomyśli o mnie?
Malarz aż się zdumiał.
- Ja?
- No, naturalnie. Może to trochę dziwne, co robię, ale
pan taki sympatyczny...
Malarz uczuł, że mu krew napływa na twarz.
- Proszę pani. Ja jestem bardzo wdzięczny.
- Nie ma za co, nie ma za co, drogi panie. Dostanie pan
herbaty, potem pan będzie dziękował. A umie pan ładnie
dziękować?
- Całuję rączki, zdaje mi się, że nie potrafię. Jestem
trochę dziki człowiek.
- Ależ to tym lepiej...
Niewiasta, wyszczerzywszy zęby w uśmiechu, zaczęła
mu się przyglądać figlarnie.
- Założę się, że pan jest, że tak powiem, poeta.
Malarz się oburzył.
- Niech Pan Bóg broni, ja jestem malarz, proszę pani.
- Co pan mówi!? Malarz! To doskonale!
Ach, malarze!...
- Co, proszę pani?
- No, nic... Chciałam powiedzieć, że malarze to jest
bardzo zajmujący naród; genialni ludzie, czy nieprawda?
Malarz miał już łzy w oczach.
- Ależ naturalnie!
- I weseli?
- Naturalnie!
- I piękni!
- Naturalnie!
w tym miejscu dusza malarza stanęła dęba jak klacz
przy przeszkodzie.
Niewiasta milczała przez chwilę, potem splotła ręce na
kolanie i rzecze:
- Jakie cudne ma pan oczy!
- Zdaje się pani tylko, ja w ogóle...
- Proszę nie przeczyć, nie przeczyć; po matce pan
odziedziczył te cudne oczy?
- Trochę po ojcu, trochę po matce.
- A wolno wiedzieć, kto był ojciec pana?
Malarz począł sobie na gwałt przypominać, kto był
jego ojciec.
- Mój ojciec, proszę pani? Szewc, że tak powiem, ale
umarł.
Niewiasta skonsternowała się na chwilę, potem zaczęła
słodko:
- Ach, niech pan sobie tego do serca nie bierze; to
trudno, żadna praca nie hańbi.
I umarł biedak.
- Wcale nie biedak, proszę pani, bo się zapijał...
Niewiasta zrobiła gest bólu.
- Alkohol gubi ludzi, to straszne, proszę pana... To
okropne...
Dusza zadrżała w malarzu jak koń na łące, kiedy sobie
coś wesołego przypomni, ale jej przyznał rację.
- Pan pozwoli, że się przebiorę?
Malarz zerwał się z fotelu.
- Ależ będę szczęśliwy, proszę pani...
Dusza trąciła malarza w bok na znak, że głupstwa
gada.
- Co takiego? Szczęśliwy pan będzie?
Na szczęście trzeba zasłużyć, panie malarzu!
Malarz poderwał szybko:
- Naturalnie, że trzeba zasłużyć, ja to wiem, proszę
pani, tylko mnie się to tak wyrwało...
- Ach! wyrwało! No to niechże pan poczeka, a ja za
chwilę się zjawię i za czekanie przeproszę.
- Bardzo proszę, niech się pani nie krępuje.
- Au revoir, panie malarzu, mówi się panu do
widzenia, mówi się panu: pa!
Malarz uderzył nogą o nogę i zgiął się w ukłonie.
Niewiasta zginęła w drugim pokoju i przymknęła drzwi.
Malarz został sam; przez chwilę siedział cichutko, potem
przeszedł się po pokoju. Stanął przed lustrem i
uśmiechnął się sam do siebie.
- Mam, psiakrew, szczęście do kobiet pomyślał
uspokojony i dumny ze siebie. potem zaczął oglądać
mieszkanie. Było strasznie ładne; malarz pierwszy raz był
w takim mieszkaniu. Otomana przykryta dywanem robiła
do niego oko z perskiego wzoru na dywanie. Mnóstwo
kwiatów i fotografii; zatrzęsienie porcelanowych cacek;
na pianinie wazon z majoliki; całe szeregi pudełek z
cukierków. W kącie mahoniowe biurko, którego malarz
unikał, było bowiem takie filigranowe, że się bał, by mu
nie złamał przez nieuwagę jakiej nogi. Na stoliczku w
drugim kącie album z tysiącem kart z widokami.
Malarz zaczął się oswajać i uspokoił się zupełnie.
- Nie ma co gadać, mam szczęście.
I usiadł na fotelu. Za chwilę zerwał się jak oparzony i
skoczył ku drzwiom. Niewiasta śpiewnym głosem wołała
z drugiego pokoju:
- Czy pan malarz bardzo się nudzi?
- Ależ nie!
- A co robi?
Malarz zdobył się na odwagę:
- Czeka...
- A bardzo czeka?
- Naturalnie, że bardzo!
- To dobrze! Niech poczeka jeszcze chwilę.
Malarz aż się zachłysnął z radości; gdyby mógł, byłby
zatańczył wojenny taniec radoŚci, ale na pierwszej
wizycie nie wypadało.
Za chwilę weszła niewiasta w prześlicznym różowym
szlafroczku; dla malarza jakby słońce weszło.
- Tęskniło się choć troszeczkę?
- Pewnie, że się tęskniło!
- Więc wolno za to pocałować... ot tu... - Odchyliła
rękaw i pokazała miejsce na przegubie. Malarzowi
zaszumiał w głowie wodny wir, pociemniało mu w
oczach, potem je zamknął i mlasnął ją w rękę, jakby kto z
bicza strzelił.
Niewiasta osunęła się na otomanę i zakryła ręką oczy.
- Co pan sobie o mnie pomyśli, co pan sobie pomyśli!
- Ależ jak Boga kocham, nic nie będę myślał.
- Podobam się panu?
- Pani jest cudna!
- I... i... pan mi się... także podoba.
Malarz się zdumiał, ale uwierzył. Siedział naprzeciw
niej i oglądał ją ciekawie. Miała prawie złote włosy i
piękne oczy; była blada i uśmiechnięta. Ręce wymuskane
i lśniące paznokcie. Piersi jej trochę beznadziejnie zwisały,
ale malarz wytłumaczył sobie, że to pewnie dziedziczne.
Niewiasta uśmiechnęła się rozkosznie...
- Niech ktoś usiądzie... tu... bliżej... jeszcze bliżej... O,
tak! A teraz niech coś powie o sobie.
- Ja?
- A tak, panie malarzu. Co się robi, co się maluje,
wszystko... wszystko...
- 2yje się, proszę pani...
- I maluje?
- I maluje.
- Ludzi czy drzewa?
- Ludzi.
- To ciekawe! A drzew nie?
- Nie.
- To ciekawe! A pan maluje dzieci czy dorosłych?
- I dorosłych, i dzieci...
- To ciekawe! Dzieci... Boże złoty! Dzieci...
Malarz skrzywił pociesznie głowę i spojrzał na nią
rozrzewniony.
- Czemu pani tak wzdycha?
- Bo pan maluje dzieci. Ach, jakżeby m pragnęła mieć
dzieci.
Biedna niewiasta patrzyła przed siebie, gdzieś w dal.
A malarz się rozczulił, albowiem dotąd spotykał
kobiety, które, jako żywo, nie chciały mieć dzieci. Chciał
jej za to powiedzieć coś, co by było jako miód.
- Pani jest strasznie dobra.
- Ja? O, nie, drogi panie. Niech ktoś temu nie wierzy.
Ludzie o mnie mówią, że jestem zła.
Malarza omal że krew nie zalała.
- Ludzie to są małpy, proszę pani - Och, niech pan
nikogo nie oskarża.
Może ja naprawdę jestem zła. Kto wie?
- Ale blaga!
Dusza znów trąciła malarza w bok, aby się wyrażał
przyzwoicie.
- Pani jest strasznie dobra.
- Czy pan to szczerze mówi?
- Słowo pani daję.
- Pan tak mówi, bo pan jest dobry.
Malarz zaprotestował:
- O, proszę pani, wcale nie!
- Niechże się pan nie odsuwa... Bliżej...
Jeszcze, ależ jeszcze... Okropnie pan jest kochany
malarz...
Malarz promieniał. Nagle uczuł, że jej kolano dotknęło
jego kolana; nie śmiał popatrzeć, jak to się stało, ale dusza
w nim zaczęła zacierać ręce z radości. Skronie mu pałały,
a cały pokój kręcił mu się w oczach.
Otomana pod nim aż drgała.
- Niech się ktoś niczemu nie dziwi... Ja jestem taka
samotna, taka strasznie samotna. Teraz mam pana. A
może pan tego nie chce?
Malarz chciał się zerwać z oburzenia, ale mu szkoda
było tego kolana. Zaniemówił tylko na wyrażenie
zdumienia, że go o taką lekkomyślność można w ogóle
posądzać.
- Czy pan kochał w życiu?
Malarz zaskoczony był tym pytaniem.
- Nigdy w życiu.
- I teraz pan nikogo nie kocha?
- Jak Boga kocham, że nie!
- Z ręką na sercu?
- Z ręką na sercu.
- Bo mnie by było przykro...
Malarz się rozrzewnił po raz dziesiąty...
- Przykro by pani było?
- Nawet bardzo. Pan ma takie cudne oczy... Zakochać
się można w tych oczach...
- Ach, co pani mówi!
- Ktoś nie wierzy?
- Malarz przycisnął silniej kolano. Dusza malarza
zauważyła z radością, że jej pan robi się
nieprawdopodobnie bezczelny.
Niewiasta rozchyliła usta i zmrużyła oczy. A on
przylgnął do niej bardzo silnie i za nic na świecie nikt by
go w tej chwili od niej nie oderwał.
- Dobrze komuś?
- Naturalnie - rzekł malarz.
- A chciałby ktoś, żeby tak zawsze było?
Przed malarzem otworzyło się niebo.
- Pani się jeszcze pyta?
A ona przechyliła się tak blisko, że go musnęła
włosami. Dusza zaczęła w malarzu przestępować z nogi
na nogę. Zaszumiało mu we łbie, objął ją w pół i wpił się
w jej usta.
O biedny i szczęśliwy malarzu.
Wyrwała mu się i odskoczyła zdyszana w kąt pokoju.
- Co pan robi! Czyś pan oszalał?
Malarz stał na środku pokoju, również dyszący i
patrzył na nią zawstydzony. - Słowo daję, że nie chciałem.
Głupi jestem i niech mnie pani za drzwi wyrzuci.
- Niegrzeczny pan jest; jeżeli się pan nie poprawi, to się
pogniewamy.
- Poprawię się.
- Co pan sobie dopiero teraz o mnie pomyśli? Za kogo
mnie pan weźmie? Myśli pan, że kiedy kobieta jest
samotna, to z nią sobie na wszystko można pozwolić. Czy
nie tak? Czy pan tak nie myśli?
Malarzowi zbierało się na płacz. Chciał jej coś
tłumaczyć, ale nie mógł.
- Będzie ktoś spokojny?
- Będę, słowo daję, że będę.
- No, to przeprosić. Tylko w rączkę. Nic więcej! Teraz
już dobrze.
Chwila ciszy.
- Strasznie pan jest namiętny.
- Skądże by znów!
- Doprawdy, że mi pan usta pokrwawił. Brzydki ktoś
jest!
Malarz skrzywił się jak dziecko.
- Proszę pani, ja nie chciałem, słowo daję, że nie
chciałem. Tylko pani tak jakoś...
- Z pana jest dzieciak.
Malarz spostrzegł, że wraca pogoda, i rozzuchwalił się.
Podszedł ku niej blisko, tak blisko, że mu się znów zrobiło
gorąco; oczy mu zaświeciły jak kotowi w marcu. W plecy
dreszcz go drapał.
- Pani jest, że tak powiem...
- No?
- Bajeczna kobieta; człowiek nie wie, co robi.
I jakby nie wiedząc, co robi, ujął jej rękę i
podprowadził ku otomanie, która widząc, co się święci,
aż zadrżała z radości.
- Może usiądziemy.
- Kiedy pan znowu zacznie...
- Niech Pan Bóg broni.
- Słowo?
- Słowo honoru.
Usiedli, a ona niechcący przysiadła mu rękę; malarz
omal, że nie zemdlał, ale uspokoił się, gdyż widocznie
tego nie zauważyła; nie starał się jako żywo o to, by rękę
wyswobodzić.
- Swoją drogą - myślał malarz - to jest dziwna rzecz, że
ona tego nie czuje.
Ona patrzyła gdzieś w ciemny kąt, rozanielona. Na
twarzy miała jakieś projekty na rumieńce; oczy jej
błyszczały.
Bardzo cicho. A potem:
- Dobrze panu?
- Strasznie.
I mrugnął jakoś wesoło. Było mu wszystko jedno.
Gdyby go stąd ciągnęli czterema wołami, nie ruszy się.
Zaniepokoił się na samą tę myśl.
- Czy pani mnie prędko stąd wyleje?
- Ja pana?
- Naturalnie, bo może ja za długo już siedzę.
- Wcale nie, niech pan siedzi, jeżeli panu dobrze. Tylko
spokojnie... Okropnie pan jest sympatyczny.
Malarz starał się zarumienić.
- Może być.
- Nawet bardzo. Zanadto ktoś jest gwałtowny, ale poza
tym wszystko dobrze. Czy panu nie gorąco?
- Trochę.
- To może pan... kiedy się wstydzę...
- Niech pani mówi, jestem posłuszny.
- Ale nie będzie pan źle myślał?
- Przysiągłem już pani, że nie.
- To może pan... zdejmie kołnierzyk...
- Jeżeli pani pozwala...
I czym prędzej zaczął lewą ręką odpinać kołnierzyk, bo
prawej nie chciało się schodzić z posterunku, który mimo
wszystko był ciężkim, albowiem niewiasta była dobrze
zbudowana.
- Już, proszę pani.
- Lepiej panu?
- Rozumie się.
Trochę był zażenowany, nawet więcej od niej. Trzeba
było coś powiedzieć.
- Czy pani zawsze taka samotna?
- Zawsze, proszę pana. Nie mam tu nikogo, strasznie
jestem sama.
- Czy być może?
- A tak! Ojciec mój się zastrzelił po finansowym
krachu. Stracił siedem milionów...
- Siedem milionów! To straszne!
- Matka umarła z rozpaczy; to był anioł, nie matka.
Malarz smutnie zwiesił głowę i na znak milczał.
- A ja wychowałam się w klasztorze.
Zawsze sama, zawsze... Nie miałam nawet wypłakać
się przed kim. I teraz żyję samotnie. Nie mam nikogo, kto
by mnie kochał.
Malarz oświadczył miną gotowość przystąpienia do
tego interesu.
- Panią się musi kochać!
Strasznie szczerze to powiedział, zwyczajnie jak dziki
malarz.
- Tak się sądzi?
- Naturalnie.
- I pan by mnie...
- Ależ naturalnie.
Malarz aż poczerwieniał. Nachylił się ku niej, ona
przez nieuwagę ku niemu.
- Kiedy, proszę pana, artysta jak mówi, że kocha, to
wcale nie kocha.
- Kto pani takie rzeczy opowiadał? - Ja nie wiem, ale
tak słyszałam.
- Wcale nie, proszę pani.
- I potem sobie idzie, a kobieta wylewa łzy.
Malarz był w rozpaczy.
- To poeci tak robią, droga pani, malarze nigdy.
- Chciałabym wierzyć.
- Powinna pani wierzyć. Ja, proszę pani, mam
przyjaciela malarza, który się pół roku kochał w w jednej
kobiecie.
- Och! Aż pół roku?!
Dusza trąciła ma1arza po raz dziesiąty, więc się
poprawił:
- Bo umarł, słowo daję, że umarł na zapalenie nerek.
Strasznie mu było gorąco; zaciskał nogi i przygryzał
usta, potem się nachylił ku niej i z góry spojrzał w
wycięcie szlafroka w okolicach obwisłych piersi.
Niewiasta stała się jakby omdlała i całym ciałem oparła
się na nim. A ponieważ malarz miał jeszcze drugą rękę do
dyspozycji, skierował ją nieśmiało w tę okolicę, która jest
dla niemowląt ziemią obiecaną w przyszłości, a na razie
mlekiem i miodem płynąca. Uczuł pod ręką gorącą pierś,
czego ona dziwnym trafem znowu zupełnie nie
zauważyła.
Niewiasta przymknęła oczy i przechyliła w tył głowę.
- Co pan robi... co pan robi...
Malarz nie uważał za stosowne odpowiedzieć na
pytanie retoryczne, na które jest jasna odpowiedź. Zdaje
się, że się usiłowała wyrwać, ale malarz był człek mocny,
choć źle odżywiony. Krew w nim zagrała jak wojskowa
orkiestra, stracił panowanie nad sobą, objął ją w pół i
przechylił zupełnie.
Zaczął całować jak wariat albo zgoła jak oficer.
Niewiasta coraz słabszym głosem szeptała: - co pan robi...
co pan robi... ale - można wierzyć lub nie wierzyć patrzyła
na niego spod przymkniętych oczu, co on właściwie
zamyśla robić. A kiedy ujrzała, że malarz, jak dziki
człowiek, nie da się powstrzymać w szaleństwie, zawołała
raz jeszcze mocniej:
- Pan się ze mną nie ożeni... Panie!... ach... - i legła
bezsilna, jak kwiat podcięty.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A kiedy był dzień, wyszedł malarz na ulicę, bardzo
przygnębiony; wyglądał jak cytryna w kawiarni, bardzo
używana. Był trochę śpiący i trochę smutny. Wlókł się
ulicami do domu; a w chwili kiedy stanął w bramie,
uderzył się w czoło, mocno poirytowany.
- Idiota jestem! - myślał malarz zapomniałem się jej
nawet przedstawić!
Cały dzień miał zatruty; poweselał dopiero wieczorem,
znowu był u niej. I tak było czas dłuższy; rano był malarz
zwykle smutny, a wieczorem wesoły. W życiu raz jest tak,
a raz odwrotnie.
Wreszcie stało się, że malarz po naradzie dłuższej z
duszą swoją i ze stróżem kamienicznym ubrał się we frak.
Skąd wziął ten frak, Bóg raczy wiedzieć. Umył się,
ostrzygł lwią grzywę i dostojnym krokiem poszedł do
kościoła, gdzie go Pan Bóg przyjął z otwartymi rękoma;
bardzo dawno go nie widział, I tu zaślubiono malarza z
niewiastą, która umiłowała go sercem i duszą i zapewniła
go, że on jest pierwszy i ostatni. A malarz to jest dobre
stworzenie i wszystkiemu wierzy.
Był z niego mąż bardzo przykładny; dobrze
odżywiony okazał się człowiekiem przedsiębiorczym;
malował bardzo pilnie, ale mu jakoś nie szło; trochę mu
się ręce zaczęły trząść od nadmiaru wzruszeń i dusza w
nim trochę opadła, tak jak nieraz halka opada z kobiety.
Okropnie kochał żonę. Lecz cóż, kiedy niewiasta jest
jak wiecheć słomy; żona malarza to była bardzo
sympatyczna kobieta, ale zaczęła słabnąć w zapałach.
Coraz częściej nie było jej w domu; raz była u krawcowej,
a drugi raz u dentysty; potem chodziła na majowe
nabożeństwo, potem trochę do cukierni. Raz wróciła
bardzo późno z ogromnym pudłem cukrów.
- Gdzieżeś była tak długo?
- Wcale niedługo.
- Trzy godziny; po ulicach się nie chodzi przez trzy
godziny.
- Rzeczywiście, masz rację, ale uważasz, wojsko szło i
musiałam poczekać, aż przejdzie. Nie można się było
przedostać przez ulicę. To potworne, powinni zabronić.
Malarz zobaczył cukry.
- A to co?
- To?
- Aha!
- Jak to co?
- Te cukry.
- A! ty o tym mówisz? To cukierki.
- Ja widzę, że cukierki, ale skąd to?
- Co, te cukry?
- Aha, te cukry ...
- Jak to, skądże by mogły być?
- Właśnie o to pytam.
- O co? No cóż... cukierki!
Trzasnął drzwiami i poszedł malować.
Raz zobaczył u niej prześliczny pierścionek z
brylantem.
- Moja kochana...
- Co takiego? Możeś głodny?
- Nie; skąd ty masz ten pierścionek?
- Który? tę obrączkę?
- Nie, nie tę obrączkę...
- Ten? To po matce...
- Nie, nie o ten mi idzie, o ten z brylantem.
- Który? Ten?
- Ten!
- Rzeczywiście, bardzo ładny pierścionek.
- Ale skąd go masz?
- Kto? Ja?
- Przecież nie ja.
- Ten pierścionek? Ach, to długa historia, kiedyś ci
opowiem. Mój kochany, co ci dać na kolację?
Malarz coraz częściej trzaskał drzwiami.
Na drugi dzień żona pod wieczór zaczęła się ubierać;
wzięła świeżą bieliznę i dekoltowaną suknię.
- Ty dokąd?
- Kto, ja?
- Ty. Dokąd się wybierasz?
- Wyjdę na chwilę. Muszę wstąpić do fotografa.
- O tej porze?
- Jak to o tej porze?
- Na fotografa za późno, zaraz się ściemni.
- Co ci się śni?
- Już siódma.
- Czy być może?!
- Zostaniesz w domu.
- Szkoda w takim razie, żem się ubierała; więc się
przejdę. Za chwilę wrócę. Ty wychodzisz?
- Nie wychodzę.
- To szkoda, powinieneś więcej chodzić, za mało
używasz ruchu. Do widzenia!
- Kiedy wrócisz?
- Kto, ja?
- Ty.
- Czy ja wiem? Powiedziałam ci, że za chwilę.
I poszła.
Malarz zapalił papierosa i chodził długo po pokoju. Na
górze bębnił ktoś na fortepianie. Za chwilę uderzył deszcz
o szyby i spływał po nich wąskimi strugami. Malarz
podszedł do okna i patrzył bezmyślnie na ulicę.
Dwa konie dorożkarskie człapały po błocie; strasznie
było pusto.
Przeczekał tak ze dwie godziny. Poszedł do drugiego
pokoju i spojrzał na zegar, albowiem kieszonkowych
zegarków nie lubił. Za godzinę znów spojrzał na zegar i
zaczął być niespokojny.
- Gdzie ona mogła pójść...
Stróż zamknął z trzaskiem bramę i pogasił światła na
schodach. W kamienicy stało się cicho. minęła godzina
jedna i druga.
Deszcz padał ciągle.
Nagle malarz drgnął i zerwał się.
Przed bramą kamienicy zatrzymała się dorożka.
Był wściekły. Podszedł do drzwi schodowych i
nasłuchiwał. Idzie... Minęła chwila i ktoś poszedł na
górne piętro.
Wrócił do pokoju i zaczął biegać jak opętany.
- Gdzie ona mogła pójść? ...
Usiadł w fotelu i czekał. Jezus Maria!
Druga... Deszcz padał ciągle; nie było słychać żadnego
hałasu.
Siedząc w fotelu, malarz usnął. Śniło mu się, że
zastrzelił żonę i siebie; przyszedł do nieba, stanął przed
jakimś świętym.
- Kochany pan zastrzelił żonę. A o cóż poszło?
- Nie wróciła do domu.
- O, to źle! I siebie pan potem zastrzelił?
- Zastrzeliłem.
- To ratuje sytuację. Pan jest podobno malarz?
- Malarz.
- Malował pan kościoły?
- Nie, nigdy.
- O, to naprawdę źle. Ale sprośnych rzeczy pan nie
malował?
- Sprośnych nie; wymalowałem tylko Pazyfe, w chwili
kiedy ją byk uwodzi.
- Chciał pan powiedzieć, kiedy ona uwodzi byka. No,
to przynajmniej wesołe.
Zresztą nic?
- Nic.
Święty staruszek zadzwonił. Jakiś sprytny anioł zjawił
się na poczekaniu.
- Dać temu panu pokój z północnym światłem,
najlepiej koło Rafaela.
Anioł mrugnął znacząco.
- Ma pan ze sobą jakie rzeczy?
- Nie, nic... Nawet nocnej koszuli.
- Nie o to pytam, ale może jaki różaniec albo szkaplerz?
Malarz trochę poczerwieniał.
- Miałem, słowo daję, że miałem, alem się spieszył i
zapomniałem widocznie.
- Niech Pan pójdzie ze mną.
- Bardzo proszę.
Szli bardzo długo. Malarz przyglądał się aniołowi.
- Czego pan tak na mnie patrzy?
- Bo chciałbym wiedzieć, czy anioł to jest kobieta czy
mężczyzna?
- Mężczyzna, proszę pana; kobieta nie może być
aniołem, kobieta jest u nas uważana za stworzenie
nieczyste, a poza tym aniołów nie potrzeba rodzić...
- Aha...
Nagle malarz odskoczył w tył.
- Kto to jest?
- To? Nie poznaje pan? Pańska żona, przecież ją pan
zastrzelił.
- I to bydlę dostało się do nieba?
- Proszę pana! Pan myśli, że tylko zakonnice wchodzą
do nieba, a wesołe kobiety, nie? A cóż to, szpital czy
ochronka? Malarz bardzo posmutniał; rozradował go za
chwilę wesoły widok; jakowyś mąż stał na głowie i kręcił
się jak wrzeciono.
- Co to za wariat? - zapytał malarz.
- Panie, cicho! To nie żaden wariat, to święty; on już się
tak trzy tysiące lat kręci, bo myśli, że to się strasznie Panu
Bogu podoba.
- A cóż Pan Bóg na to?
- Z początku się trochę irytował, ale ponieważ nie
wypadało, więc kiwnął ręką i udaje, że go to bawi.
Anioł wskazał malarzowi mieszkanie.
- Gromnicę, pan ma?
- Nie mam...
- No, a czymże pan będzie świecił? 2e też żaden malarz
nie przyszedł dotąd do nieba z gromnicą! A niech się pan
do table d'hotu jutro nie spóźni.
Siedział tedy zacny malarz w niebie i nic nie robił;
znudziło mu się wreszcie, zresztą patrzył na wszystko
bardzo podejrzliwie.
Nie mogło mu się pomieścić w głowie, aby tu wszystko
dawano za darmo.
- To jest jakiś ciężki kawał - myślał malarz. - Każą mi
potem płacić.
Poszedł tedy do świętego staruszka i powiada:
- Ojcze święty, z tym całym niebem jest jakiś szwindel.
Staruszek się oburzył.
Co pan mówi! Taki znany, renomowany zakład! Jak
pan może.
- Ja tu nie wytrzymam; czemu się tu nikt nie upomina
za mieszkanie?
- Ależ panie kochany!
- Ani za wikt! Za darmo? Przepraszam, jestem do tego
przyzwyczajony; żeby porządny człowiek nie był nic
winien! To jest kiepski dowcip, ojcze święty, a jałmużny ja
nie przyjmuję...
Święty staruszek zemdlał. Wywrócił przy tym
widocznie krzesło, bo malarz zerwał się na równe nogi.
Jasny dzień.
Przed nim stała żona, zadyszana i bardzo ożywiona.
- Ach, toś ty się nie kładł? Mój kochany, któż to widział
tak zdrowie marnować!
Malarz spojrzał na nią zdumiony i zaczął budzić
uśpioną wściekłość. Zagryzł usta, podniósł pięść i zaczął
okropnym głosem:
- Jak ty śmiesz...
Żona mrugnęła na niego znacząco.
- Cicho! nie jesteśmy sami...
Malarz się obejrzał.
Do pokoju tłoczył się przez drzwi dorożkarz z kilkoma
pudłami.
- Co to jest?
- Co? Te pudła?
- Te pudła!
- To ze sklepu.
- Z jakiego sklepu?
- Cicho, nie krzycz tak... No, ze sklepu... cóż w tym tak
dziwnego?
Malarz opadł na fotel i nie mógł przemówić słowa.
Czekał, kiedy dorożkarz wyjdzie.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, żona zaczęła
okropnie szybko:
- Bo ty się diabli wiedzą czemu, irytujesz, a co chodzi.
Zaraz ci wszystko powiem. Uważasz, spotkałam wuja...
W tym miejscu spojrzała spod oka na męża. Malarz
milczał.
- ...spotkałam wuja, który się naturalnie bardzo
ucieszył i naturalnie zabrał mnie ze sobą na kolację, ten
wuj, uważasz... Posyłaliśmy po ciebie, ale posłaniec cię
nie zastał. Czyś ty wychodził?
Malarz milczał i patrzył na nią szklanym wzrokiem.
- ...piliśmy trochę, wina, więc już z nim, bo zresztą
deszcz padał. Przecież deszcz padał?
Malarz milczał i patrzył na nią błędnie.
- ...A potem? Potem wuj się naturalnie bardzo ucieszył
i powiedział, że musi ciebie poznać i że bardzo cię ceni,
potem ze mną do sklepu i pozwolił mi kupić co zechcę.
Bo widzisz, wuj mnie bardzo lubi, więc wzięłam sobie to
boa i te buciki, i jeszcze dużo rzeczy... i bransoletkę...
Malarz patrzył bez słowa, jak ona otwierała pudła i
pokazywała mu prezenty wuja.
Zatrzymała się, wreszcie zadyszana.
- ...Ale i o tobie także pamiętałam, nie myśl, że ja
pamiętam tylko o sobie... Widzisz, mój drogi, ja mam
dobre serce, więc pomyślałam sobie, że zaczyna się robić
chłodno i wzięłam na rachunek wuja parę jegerów dla
pana malarza, by mu nie było zimno... A widzisz, czy źle
zrobiłam?
Z tryumfującą miną rozpostarła przed nim parę
smętnych jegerów i czekała, aby jej podziękował.
Malarz nie powiedział ani słowa, tylko poszedł do
drugiego pokoju i zwariował.