Margery Allingham
Jak najwięcej grobów
More Work for the Undertaker
Przełożyła Irena Doleżal-Nowicka
Wydawnictwo: Iskry
Rok wydania: 1973
Wszystkie postacie w tej książce są wiernymi portretami osób żyjących, z których każda
wyraziła swój zachwyt nie tylko z racji dokładności charakterystyki, ale i jej przychylności
Dlatego też jakiekolwiek podobieństwo do osoby nie uprzedzonej jest całkowicie przypadkowe.
Posłuchajcie, co śpiewam, a zapewniam was,
Że będziecie parskali śmiechem raz po raz.
Chociaż pieśnią swą trafić chcę
Do waszych serc.
Dla wielu wszak uciechą jest
Gwa-a-u-u-towna śmierć!
Jak najwięcej pogrzebów!
Groszem sypią wdowy,
Więc kwitnie nam miejscowy
Zakład pogrzebowy.
I grobów jak najwięcej!
Znów robótka przy tym,
Dla pana kamieniarza.
Na grób kładź pan płyty,
By zmarły nie zmarzł zimą!
Piosenka z music-hallu
śpiewana przez
ś.p. T. E. Dunville’a,
ok. r. 1890
1. Popołudnie detektywa
– Tutaj, za tą arkadą, znalazłem kiedyś trupa – powiedział Stanislaus Oates, zatrzymując
się przed wystawą sklepu. – Nie zapomnę tego do końca życia. Kiedy się pochyliłem,
nieboszczyk nagle wyciągnął ręce i zacisnął zimne palce na mojej szyi. Na szczęście nie miał już
sił. Dogorywał. Skonał w momencie, gdy oderwałem go od siebie. Muszę jednak przyznać, że się
nielicho spociłem. Wtedy jeszcze byłem w stopniu sierżanta.
Odsunął się od wystawy i ruszył zatłoczonym chodnikiem. Jego czarniawy płaszcz
nieprzemakalny, z wyszarzałymi plamami, powiewał za nim jak profesorska toga.
Osiemnaście miesięcy pracy na stanowisku kierownika wydziału w Scotland Yardzie nie
wpłynęło w najmniejszym stopniu na jego wygląd zewnętrzny. Ten zgarbiony, starszy człowiek,
o nieoczekiwanie tęgim brzuchu, nadal tak samo kiepsko się ubierał, a jego szarawa, ze
spiczastym nosem twarz była jak zawsze smutna i zamyślona w cieniu ronda czarnego,
miękkiego kapelusza.
– Lubię tędy chodzić – ciągnął z pewnym wzruszeniem. – W mojej ówczesnej karierze
detektywistycznej było to wielkie wydarzenie; pamiętam je wyraźnie, chociaż minęło już
trzydzieści lat.
– I nadal przesypuje pan pachnące płatki wspomnień – odezwał się uprzejmie jego
towarzysz. – Czyje to było ciało? Właściciela sklepu?
– Nie. Jakiegoś głupca próbującego włamać się do sklepu. Spadł przez świetlik na dachu
i skręcił sobie kark. Ale to było tak dawno, że nie warto o tym mówić. Prawda, jakie miłe
popołudnie, Campion?
Mężczyzna idący obok niego nie odpowiedział. Omal nie zderzył się z przechodniem,
który wpadł na niego zapatrzony w Oatesa.
Większość pochłoniętych zakupami, przechodniów nie zwracała uwagi na starego
detektywa, ale byli i tacy, którym jego spacer przypominał uroczyste płynięcie wielkiej ryby,
przed którą wolą umykać doświadczone małe płotki.
Alberta Campiona również obrzucano zaciekawionymi spojrzeniami, ale jego teren
działania był mniejszy i znacznie bardziej ekskluzywny. Ten wysoki mężczyzna, liczący sobie,
czterdzieści parę lat, niezwykle szczupły, o włosach ongiś bardzo jasnych, teraz prawie białych,
był na tyle dobrze ubrany, by nie zwracać na siebie uwagi, a za okularami w bardzo grubej
rogowej oprawie jego twarz zachowała tę dziwną anonimowość, zaletę tak cenioną za jego
młodzieńczych lat. Zawsze elegancki, pojawiał się bezszelestnie jak cień i był – co kiedyś
stwierdził z zazdrością pewien znany kryminolog – człowiekiem, który na pierwszy rzut oka nie
mógł nikogo przerazić.
Nieoczekiwane zaproszenie swego byłego szefa na lunch przyjął z dużą rezerwą, a
potem, kiedy usłyszał równie nieoczekiwaną propozycję przechadzki po parku, postanowił w
duchu nie dać się w nic wciągnąć.
Małomówny Oates, który zwykle chodził szybko, teraz wyraźnie marudził. Nagle oczy
mu zabłysły. Campion idąc w ślad za jego wzrokiem zobaczył znajdujący się o dwa sklepy dalej,
u jubilera, zegar. Było właśnie pięć minut po trzeciej. Oates westchnął z satysfakcją.
– Popatrzmy na kwiaty – powiedział i ruszył przez jezdnię w kierunku parku.
Najwidoczniej zmierzał do określonego celu. Było nim kilka zielonych krzeseł, ustawionych w
cieniu wielkiego buka. Skierował się do nich i usiadł odrzucając poły płaszcza jak fałdy
spódnicy.
Jedyną żywą istotą w zasięgu ich wzroku była kobieta, która siedziała na ławce stojącej
na brzegu żwirowanej alejki. Słońce pełnym blaskiem padało na jej pochylone plecy i na kwadrat
złożonej gazety, w lekturze której była zatopiona.
Widzieli ją wyraźnie. Była zgarbiona, niepozorna i dziwacznie ubrana. Siedziała
założywszy nogę na nogę i nad pofałdowanymi w harmonijkę pończochami widać było rąbki
kilku spódnic różnej długości. Z daleka jej pantofle wyglądały jak wypchane trawą. Sztywne
źdźbła sterczały z dziur, włączając w to dziurę na dużym palcu. Choć w słońcu było ciepło, na
plecy miała narzucone coś, co kiedyś mogło być futrem. Twarz miała schowaną, ale Campion
zdołał dostrzec nieporządne kosmyki włosów sterczące spod żółtawych fałd staromodnego
woalu, jaki ongiś noszono podczas przejażdżek automobilem. Ponieważ zasłona ta zwisała z
kwadratowego kawałka tektury, umieszczonej płasko na głowie, efekt był niezwykły, wręcz
patetyczny. Podobne wrażenie sprawiają czasem małe dziewczynki, kiedy się przebierają w
fantazyjne stroje.
Druga kobieta pojawiła się na ścieżce nagle, jak zwykle ukazują się postacie w ostrym
słońcu. Campion leniwie doszedł do wniosku, że natura często powiela rysy wybitnych artystów,
gdyż przed sobą miał wierny wizerunek Helen Hopkinson. Doskonale piękna – miała małe stopy,
wydatny biust, oryginalny biały kapelusz z kwiatami, ale przede wszystkim wzrok przyciągała jej
świetna figura.
Zdał sobie sprawę, że idący obok niego szef zesztywniał w momencie, gdy niezwykłe
zjawisko zatrzymało się. Płaszcz, który jakiś krawiec-artysta tak uformował, żeby postaci nadać
kształt starożytnej amfory, jakby znieruchomiał w powietrzu. Rondo białego kapelusza poruszało
się delikatnie. Nieznajoma drobnymi krokami podeszła do staruszki na ławce. Szybki ruch
rękawiczki – i piękna kobieta znowu była na ścieżce, idąc z tym samym roztargnieniem co
poprzednio.
– Hm – mruknął cicho Oates, kiedy ich minęła, z twarzą różową i niewinną. –
Widziałeś, Campion?
– Tak. Co ona jej dała?
– Sześć pensów, może dziewięć, a może szylinga.
Campion spojrzał na przyjaciela, który z natury nie lubił żartować.
– Ot, tak, po prostu z litości?
– Wyłącznie.
– Rozumiem – powiedział Campion ze zdawkową uprzejmością. – O ile mi wiadomo, to
się raczej rzadko zdarza – dodał łagodnie.
– Robi to prawie codziennie, gdzieś o tej porze – wyjaśnił ogólnikowo Oates. –
Chciałem to zobaczyć na własne oczy. Ach, a więc i pan tu jest, panie nad...
Ciężkie kroki na trawie za nimi zbliżyły się i nadinspektor Yeo, uosobienie wszelkich
policyjnych cnót, wyszedł zza drzewa, żeby się przywitać.
Campiona szczerze ucieszył jego widok. Obaj byli starymi przyjaciółmi i darzyli się
sympatią, jak to często bywa z ludźmi o krańcowo różnych temperamentach.
Jasne oczy Campiona zasnuła mgła zamyślenia. Jednej rzeczy był teraz pewien. Jeżeli
nawet Oates wbił sobie do siwej głowy spłatanie mu jakiegoś niewczesnego żartu, Yeo nie był
człowiekiem, który marnowałby na to popołudnie.
– Tak więc – stwierdził Yeo z zadowoleniem – widział pan sam.
– Tak. – Oates wyraźnie nad czymś się zastanawiał. – Ludzka chciwość to śmieszna
rzecz. O ile ta gazeta jest świeża, musi w niej być o ekshumacji. Ale ona jej nie czyta, chyba, że
uczy się na pamięć. Od kiedy tu jestem, nie przewróciła strony.
Campion na chwilę uniósł głowę, ale zaraz ją spuścił pochłonięty wierceniem dziury
kijkiem w piasku.
– Sprawa Palinode’ów? – Yeo bystrym spojrzeniem brązowych oczu obrzucił swego
zwierzchnika.
– Starał się go pan zainteresować tym, jak widzę – powiedział z naganą w głosie. – Tak,
panie Campion, tu oto siedzi panna Jessica Palinode we własnej osobie, najmłodsza z trzech
sióstr. Codziennie po południu, niezależnie od pogody, siaduje na tym właśnie miejscu. –
Wystarczy na nią spojrzeć, żeby stwierdzić, że ciekawy z niej okaz.
– A kim jest ta druga kobieta? – Campion ciągle jeszcze pochłonięty był kreśleniem
hieroglifów na piasku.
– To Dawn Bonnington z Carchester Terrace – wtrącił się Oates. – Ona dobrze wie, że
„nie, wolno wspierać żebraków”, ale kiedy widzi „tę biedną kobietę w takim opuszczeniu”,
wprost nie może się oprzeć, „żeby czegoś dla niej nie zrobić”. Jest to oczywiście forma
zabobonu; niektórzy ludzie stukają w niemalowane drewno.
– Och, ja panu to lepiej wyjaśnię – mruknął Yeo. – Pani B., gdy jest ładna pogoda,
przychodzi tu zawsze ze swoim psem, a widząc siadującą tu stale Jessikę doszła do wniosku,
zresztą nie pozbawionego podstaw, że ta stara kobieta jest nędzarką. Wobec tego nabrała nawyku
ofiarowania jej za każdym razem jakiegoś datku i nigdy nie spotkała się z odmową. Jeden z
naszych ludzi zaobserwował, że to zdarza się regularnie, i postanowił ostrzec staruszkę, że nie
wolno żebrać. Ale kiedy, się do niej zbliżył, zobaczył, czym jest zajęta, i to – jak wyznał potem
szczerze – zupełnie go zbiło z tropu.
– A cóż takiego ona robiła?
– Rozwiązywała łacińską krzyżówkę. – Nadinspektor mówił z największym spokojem. –
W pewnym snobistycznym tygodniku, wraz z innymi w języku angielskim, ukazują się dwie:
jedna dla dorosłych, jedna dla dzieci. Ten policjant, który sam jest intelektualistą, niech go kule
biją, próbuje rozwiązywać tę dla dzieci i z daleka poznał pismo. Kiedy spostrzegł, z jaką
szybkością wpisywała hasła, tak się tym zdumiał, że nie podszedł do niej.
– Ale następnego dnia, kiedy czytała tylko książkę – wtrącił się Oates, jakby z radością
– zrobił, co do niego należało, a panna Palinode palnęła mu kazanie na temat etyki i prawdziwej
grzeczności, potem zaś wręczyła pół korony...
– Do półkoronówki się nie przyznał – Yeo mówił powściągliwie, ale był wyraźnie
rozbawiony. – W każdym razie na tyle miał rozsądku, żeby dowiedzieć się, jak się nazywa i
gdzie mieszka, i porozmawiał też bardzo grzecznie z panią Bonnington. Nie uwierzyła mu – taki
to już typ kobiety – i nadal stara się spełniać ten dobry, jej zdaniem, uczynek, kiedy myśli, że nikt
nie widzi. Ciekawa rzecz, on przysięga, że panna Palinode chętnie przyjmuje te pieniądze.
Powiada, że ona na nie czeka, a kiedy pani Bonnington się nie pojawia, odchodzi rozczarowana.
Czy to pana interesuje, panie Campion?
Zapytany wyprostował się i uśmiechnął na poły przepraszająco, na poły z żalem.
– Szczerze mówiąc, nie – powiedział. – Bardzo mi przykro.
– To pasjonująca sprawa – powiedział Oates nie zwracając uwagi na jego słowa. – Może
się stać swego rodzaju klasykiem. Ta rodzina to ciekawi, niezwykli ludzie. Pan zapewne wie, kim
są? Nawet ja słyszałem w dzieciństwie o profesorze Palinode, autorze esejów, i o jego żonie,
poetce. To są ich dzieci. Zdolni dziwacy. Wszyscy nadał mieszkają jako lokatorzy w domu
będącym kiedyś ich własnością. Nie są to ludzie łatwi do nawiązania kontaktu – z punktu
widzenia policji. Teraz wśród nich znajduje się truciciel. Mam wrażenie, że to powinno pana
zainteresować.
– Moje zainteresowania się zmieniły – mruknął przepraszająco Campion i zmieniając
temat spytał: – A cóż się dzieje z pańskim młodym narybkiem?
Oates nie spojrzał na niego.
– Inspektorem Dzielnicowej Komendy Policji jest Charlie Luke – wyjaśnił. – To
najmłodszy syn Billa Luke’a. Pamięta pan z pewnością inspektora Luke’a. On i tu obecny
nadinspektor pracowali razem w wydziale Y. Jeśli młody Charlie nie zawiedzie moich nadziei,
sądzę, że powinien sobie poradzić... jeśli będzie miał pomoc. – Spojrzał z nadzieją na młodszego
mężczyznę. – W każdym razie udzielimy panu wszelkich informacji – ciągnął dalej. – To
ciekawa sprawa. Zamieszana w nią jest chyba cała ulica i dlatego jest taka zabawna...
– Bardzo przepraszam, ale wydaje mi się, że znam już tę historię wystarczająco dobrze.
– Mężczyzna w rogowych okularach patrzył na nich zmieszany. – Kobieta, w której domu
mieszkają, to dawna aktorka rewiowa nazwiskiem Renee Roper. Znam ją. Kiedyś, dawno temu,
kiedy interesowałem się gwiazdami baletu, dzięki niej spędziłem wiele miłych chwil. Dziś rano
odwiedziła mnie.
– Czy prosiła, żeby pan występował w jej imieniu?
– Och nie – odparł. – Renee nie należy do tego typu kobiet. Po prostu jest wstrząśnięta
faktem, że w jej miłym, szacownym domu zdarzyły się dwa – czy to już dwa, Oates? –
morderstwa. Prosiła mnie, żebym przez pewien czas u niej pomieszkał i wszystko wyjaśnił. Nie
chciałem się okazać wobec niej niewdzięczny i dlatego wysłuchałem całej tej opowieści.
– No cóż. – Nadinspektor usiadł ciężko jak niedźwiedź i patrzył nań poważnymi,
okrągłymi oczami. – Nie jestem człowiekiem religijnym – powiedział – ale wiecie, panowie, jak
bym to określił? Omen. Co za dziwny zbieg okoliczności, panie Campion. Pan nie może go
zignorować. To było panu przeznaczone.
Szczupły mężczyzna wyprostował się i obrzucił bacznym spojrzeniem niechlujnie
ubraną kobietę na ławce i barwne kwiaty za jej plecami.
– O, nie. – Powiedział ze smutkiem. – Dwie wrony, wedle dziecięcej wyliczanki, to
jeszcze nie wezwanie, panie nadinspektorze. Muszą być trzy. A teraz już czas na mnie.
2. Trzecia wrona
„Jedna wrona to spotkanie, druga wrona zgadywanie, trzecia wrona to wezwanie...”
Szczupły mężczyzna zatrzymał się na szczycie wzniesienia i obejrzał za siebie. W
jasnym blasku słońca, u jego stóp, rozpościerała się miniaturowa, jak pod kopułą szklanego
przycisku do papierów, scena. Na soczystej zieleni trawy wiła się wstążka alejki. Dalej, nie
większa teraz niż kukiełka, siedziała niechlujna postać w nakryciu głowy przypominającym
kapelusz grzyba – mglista i tajemnicza na ciemnej ławce.
Campion chwilę się wahał, a potem wyciągnął z kieszeni niewielką lunetę. Kiedy
przyłożył ją do oka, kobieta poprzez blask – słoneczny przybliżyła się do niego i po raz pierwszy
ujrzał ją dokładnie. Nadal pochylała się nad gazetą, którą – trzymała na kolanach, ale nagle,
jakby świadoma tego, że ktoś ją obserwuje, podniosła głowę i spojrzała prosto w jego kierunku.
Znajdował się od niej zbyt daleko, by mogła dostrzec, że na nią patrzy. Zaskoczył go wyraz jej
twarzy.
Pod obstrzępionym brzegiem tektury, widocznym wyraźnie poprzez woalkę, twarz ta
promieniała rozumem. Stara kobieta miała ciemną skórę, rysy delikatne, oczy głęboko osadzone,
ale najsilniejsze wrażenie wywierała inteligencja malująca się na jej obliczu.
Szybko skierował lunetę w bok, z poczuciem winy, że popełnił niedyskrecję, i zupełnie
przypadkiem stał się świadkiem drobnego zdarzenia. Z krzaków znajdujących się za kobietą
wyłoniła się para – chłopak i dziewczyna. Najwidoczniej natknęli się na nią zupełnie
nieoczekiwanie i w momencie, kiedy znaleźli się w zasięgu lunety Campiona, chłopiec zatrzymał
się gwałtownie, objął dziewczynę ramieniem i wycofali się ukradkiem. Z nich dwojga on był
starszy, miał około dziewiętnastu lat i odznaczał, się tą niezgrabną kościstością, która zapowiada
w przyszłości duży wzrost i solidną budowę. Na rozczochranej jasnej głowie nie miał czapki, a
zmartwiona, rumiana twarz – choć brzydka – była sympatyczna. Campiona uderzył wyraz
malującego się na niej przejęcia.
Dziewczyna była nieco młodsza. Campion odniósł wrażenie, że jest dziwacznie ubrana.
Jej włosy, niebieskawo-czarne, kontrastowały z jaskrawymi kwiatami. Twarzy nie było widać
wyraźnie, ale dostrzegł ciemne oczy – aż okrągłe z przestrachu.
Śledził ich przez lunetę, póki nie zniknęli pod kopułą tamaryszków. Przez chwilę stał
zdumiony, pogrążony w myślach. Uwaga Yeo, że jego interwencja w sprawie Palinode’ów jest
mu przeznaczona, zabrzmiała teraz jak proroctwo.
Powtarzające się przez cały tydzień zbiegi okoliczności ciągle przypominały mu tę
sprawę. Widok tych dwojga był ostatnią przynętą. Uświadomił sobie, że bardzo pragnie
dowiedzieć się, kim są i dlaczego nie chcieli być zauważeni przez starą, przypominającą
czarownicę, kobietę siadującą regularnie na tej samej ławce.
Szybko wyszedł z parku. Nie, tym razem nie może ulec urokowi dawnej pasji. W
przeciągu najbliższej godziny musi zatelefonować do Wielkiego Człowieka, i przyjąć z
wdzięcznością i pokorą niezwykłą szansę, jaką dali mu jego przyjaciele i krewni.
Przechodził właśnie przez ulicę, kiedy zauważył staroświecką limuzynę z herbem na
drzwiczkach.
Wielka dama, wdowa o słynnym nazwisku, czekała na niego, opuściwszy małe boczne
okienko.
Podszedł do niej i stał przed nią w słońcu, z odkrytą głową.
– Drogi chłopcze – wysoki głos miał w sobie wdzięk epoki sprzed pierwszej wojny
światowej. – Zauważam ciebie i postanowiłam zatrzymać się, żeby ci powiedzieć, jak bardzo się
cieszę. Wiem, że to jeszcze tajemnica, ale wczoraj wieczorem odwiedził mnie Dorroway i
powiedział mi w zaufaniu. A więc wszystko załatwione. Twoja matka byłaby bardzo szczęśliwa.
Campion wydał oczekiwane pomruki zadowolenia, ale oczy jego były ponure, czego ona
jako kobieta spostrzegawcza nie mogła nie zauważyć.
– Będziesz bardzo zadowolony, kiedy się już tam znajdziesz. – Te zdawkowe słowa
przypomniały mu kłamstwa, jakie aplikowano mu przed pierwszym wyjazdem do szkoły. – To
bardzo cywilizowane miejsce, a klimat dla dzieci wprost znakomity. A jak Armanda? Oczywiście
poleci tam z tobą. Czy nadal rysuje te swoje aeroplany? Jakże uzdolnione są dzisiejsze
dziewczęta.
Campion zawahał się...
– Mam nadzieję, że pojedzie ze mną – rzekł wreszcie. – Ma dość odpowiedzialną pracę i
obawiam się, że upłynie sporo czasu, zanim wszystko załatwi.
– Doprawdy? – W oczach starej damy malowała się przebiegłość i dezaprobata. – Nie
pozwól jej zbytnio zwlekać. Z punktu widzenia towarzyskiego jest rzeczą bardzo ważną, żeby
żona gubernatora była z nim razem od samego początku.
Już myślał, że na tym się ich rozmowa skończy, kiedy przyszła jej do głowy jakaś nowa
myśl.
– Jeszcze jedno, kiedyś sobie myślałam o tym twoim niezwykłym służącym –
powiedziała – imieniem Tugg czy Lugg. O tym, który ma taki okropny głos. Nie możesz go ze
sobą zabrać. Chyba sam to rozumiesz. Dorroway zupełnie o nim zapomniał, ale ja obiecałam
wspomnieć ci o tym. Ten wierny poczciwiec mógłby wywołać wiele nieporozumień i narobić
kłopotu. I nie bądź niemądry – jej niebieskawe wargi starannie wymawiały każde słowo. – Przez
całe życie marnowałeś swoje uzdolnienia, pomagając nie zasługującym na to ludziom, którzy
mieli jakieś kłopoty z policją. Teraz nareszcie masz sposobność objąć stanowisko, które nawet
twój dziadek uważałby za stosowne. Bardzo jestem rada, że dożyłam tej chwili. Do widzenia, i
przyjmij moje najserdeczniejsze gratulacje. Ale, ale, pamiętaj, żeby ubrania uszyć dzieciom w
Londynie. Mówiono mi, że tam panuje dziwaczna moda. Chłopak mógłby czuć się skrępowany.
Imponujący samochód bezszelestnie odjechał. Campion szedł dalej powoli, czując się
tak, jak gdyby niósł wielki ceremonialny miecz. Był ciągle w tym samym nastroju przygnębienia,
kiedy wysiadł z taksówki przed swoim domem na Bottie Street, ślepej uliczce, odchodzącej od
Piccadilly w kierunku północnym.
Wąskie schody były tak dobrze znane i przyjazne jak stare ubranie, a kiedy przekręcił
klucz w zamku, całe ciepło tego sanktuarium, w którym mieszkał od dnia opuszczenia
Cambridge, wybiegło mu naprzeciw jak czuła kochanka. Po raz pierwszy od dwudziestu lat
spojrzał uważnie na swój salonik i nagromadzone w nim trofea. Związane z nimi wspomnienia
uderzyły go jak obuchem. Dosyć tego, nie spojrzy na nie więcej!
Na biurku przykucnął telefon, stojący za nim zegar wskazywał za pięć minut godzinę.
Musi wziąć się w garść, decydujący moment nadszedł. Szybko przeszedł przez pokój.
Wzrok jego przykuła kartka leżąca na bibularzu. Sztylet o niebieskim ostrzu –
wspomnienie jego pierwszej przygody – który używał do rozcinania papieru, przygważdżał ją do
blatu. Ten sensacyjny pomysł zirytował go, ale natychmiast uwagę jego odwrócił niespotykany
krój czcionek użytych w firmowym nagłówku. Pochylił głowę, żeby ją przeczytać.
Uprzejmość Współczucie Komfort zapewni ci „Jas Bowels i Syn”. Fachowi
przedsiębiorcy pogrzebowi Rodzinne pogrzeby 12 Apron Strett, Londyn W3.
Czyś jest biedny, czy bogaty. Rozumiemy Twoją stratę.
Do Pana Magersfonteina Lugga u Sz. Pana A. Campiona 12a Bottie Street, Piccadilly
Drogi Magersie!
Gdyby żyła Berty, nad której śmiercią i Ty z pewnością również bolejesz, napisałaby
sama do Ciebie.
Właśnie podczas obiadu zastanawialiśmy się, czy mógłbyś zwrócić się do Swego
Chlebodawcy (jeśli nadal u niego pracujesz i ten list dotrze do Ciebie), by nam pomógł w tej
całej hecy z Palinode’ami, o której z pewnością czytałeś w gazetach.
Ekshumacje, jak to się u nas w branży nazywa, nie są rzeczą przyjemną i źle upływają
na interesy, które znacznie się pogorszyły.
Sądzimy obaj, że poradzilibyśmy sobie, z pomocą, której Twój Chlebodawca mógłby
nam udzielić w policji itd., a my sami moglibyśmy pomóc komuś, byle nie nosił granatowego
munduru, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
Z całym szacunkiem przyprowadź Go do nas na herbatę, to sobie pogadamy; możesz
wpaść każdego dnia, gdyż po trzeciej trzydzieści nie mamy wiele do roboty, a między nami
mówiąc, będziemy mieli jeszcze mniej, jeżeli sprawy nadal tak będą wyglądać, jak obecnie.
Wspominam Cię zawsze bardzo serdecznie i mam nadzieję, że wszystkie
nieporozumienia zostały zapomniane.
Serdecznie Ci oddany
Jas Bowels
Kiedy podniósł głowę znad tego – interesującego dokumentu, usłyszał jakiś hałas za
plecami, poczuł też drżenie podłogi.
– Ciekawy liścik, co? – Osobowość Magersfonteina Lugga oznaczała się jakąś
bujnością, przenikającą pokój niby zapach najprzedniejszych potraw. Był nieubrany, w rękach
trzymał złożoną grubą wełnianą kamizelkę. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak tylna część słonia
z pantomimy. „Okropny głos”, o którym napomknęła tak niedawno wielka dama, był tylko
kwestią gustu. Brzmiała w nim wielka siła wyrazu i bogactwo tonu, co wielu aktorów starałoby
się na próżno naśladować.
– To straszny facet, nic dziwnego, że jest przedsiębiorcą pogrzebowym Ostrzegałem ją,
kiedy brała ślub z tym karawaniarzem.
– Podczas wesela? – zapytał jego chlebodawca z zainteresowaniem.
– Wylał na mnie pół butelki brytyjskiego szampana. – Wyglądało na to, że zdarzenie to
wspomina z satysfakcją.
Campion położył rękę na telefonie.
– Kim ona była? Twoją dziewczyną?
– O rany, nie! To była moja siostra. On jest moim szwagrem, nędzny wykopywacz
robaków. Od trzydziestu lat nie zamieniłem z nim jednego słowa, nie pomyślałem nawet o nim,
aż dopiero dziś to przyszło.
Campion z niepokojem spojrzał w oczy towarzyszowi swoich różnych eskapad – czego
nie był w stanie, zrobić od paru tygodni.
– On słowo, „karawaniarz” uważał za komplement. – Okrągłe jak guziczki oczy patrzyły
spośród fałd skóry wojowniczo. – Taki to już gbur z tego Jasa. Zachował się okropnie, odesłał mi
prezent ślubny dla Betty wraz z kilkoma zapytaniami, które ani mnie, ani panu by się nie
spodobały.. Napisałem mu wtedy parę słów do słuchu. A teraz nagle wyskakuje jak diabeł z
pudełka i przy okazji powiada, że od pewnego czasu moja siostra nie żyje, o czym dobrze
wiedziałem, i prosi o przysługę. To zbieg okoliczności. Czy pozwoli mi pan wyjść na chwilę,
podczas gdy pan będzie telefonować?
Campion odwrócił się od biurka.
– Czy coś przede mną ukrywasz? – spytał krótko.
Miejsca, gdzie Lugg miał kiedyś brwi, podniosły się, żeby się spotkać na nagiej kopule
czoła. Złożył swoją kamizelkę z niezwykłą starannością.
– Niektórych uwag nie słyszę – powiedział z godnością. – Właśnie składam rzeczy.
Wszystko w porządku. Napisałem już swoje ogłoszenie.
– Swoje co?
– Swoje ogłoszenie. „Prawdziwy dżentelmen szuka ciekawej pracy. Godne zaufania
referencje. Pożądani pracodawcy utytułowani.” Coś w tym stylu. Nie mogę z panem jechać,
szefie. Nie chciałbym stać się powodem międzynarodowego konfliktu...
Campion usiadł, żeby raz jeszcze przeczytać list.
– Kiedy przyszedł?
– Z ostatnią pocztą, dziesięć minut temu. Pokażę panu kopertę, jeśli pan ma wątpliwości.
– Czy Renee Roper mogła go namówić do tego?
– Trzydzieści pięć lat temu nie wyswatała mu naszej Beatt, jeśli o to panu chodzi. – W
głosie Lugga brzmiała pogarda. – Niech się pan tak nie denerwuje. To zwykły zbieg
okoliczności, drugi, jaki się panu zdarza w związku z tą hecą z Palinode’ami. W żadnym
wypadku niech się pan nie przejmuje. Nie ma po temu powodów. Co pana obchodzi Jas?
– To ta trzecia wrona, jeśli cię to bardzo interesuje – stwierdził Campion i po chwili
twarz mu się rozjaśniła.
3. Tacy staroświeccy i zupełnie niezwykli
Inspektor policji czekał w pokoju na piętrze „Gospody Pod Płatnerzem”, dyskretnej,
staroświeckiej piwiarni na jednej z bocznych uliczek swej dzielnicy.
Campion spotkał się z nim tutaj kilka minut po ósmej, tak jak to ustalił nadinspektor. W
głosie Yeo, z którym rozmawiał przez telefon, brzmiała ulga i zadowolenie.
– Od razu wiedziałem, że pan w końcu ulegnie – powiedział z radością. – Niełatwo
zmienić swoją naturę. Niebiosa nam pana zesłały – nie mówiąc już o władzy zwierzchniej – do
tej sprawy. Zawiadomię zaraz Charlie’ego Luke’a. Najlepiej, jak się pan z nim spotka w tej
gospodzie na Edwards Place. Z pewnością polubi pan tego chłopca.
I teraz kiedy Campion po drewnianych schodach wszedł na górę i znalazł się na
wykładanym lakierowanym drewnem pięterku tuż nad dużym, okrągłym barem, jego oczy
spoczęły na synu Billa Luke’a. Inspektor był mocno zbudowanym mężczyzną. Siedząc na brzegu
stołu z rękami w kieszeniach, z kapeluszem nasuniętym na oczy, z muskularni rozsadzającymi
cywilne ubranie, wyglądem swym przypominał gangstera. Miał ciemną cerę, żywą twarz,
wydatny nos, wąskie, bystre oczy i uśmiech świadczący o gwałtownym usposobieniu.
Wstał natychmiast z wyciągniętą ręką.
– Bardzo miło mi pana poznać – powitał Campiona ze sztuczną uprzejmością.
Każdy inspektor jest jedynym i absolutnym władcą swego rejonu aż do momentu, w
którym wydarzy się coś niezwykle interesującego, bowiem wtedy jego zwierzchnik w Scotland
Yardzie zwykle uważa za swój obowiązek wysłać mu pomoc i choć inspektor z pewnością lepiej
orientuje się w swoim terenie, musi się podporządkować. Campionowi zrobiło się go żal.
– No, chyba nie tak bardzo – powiedział rozbrajająco. – Z iloma morderstwami w
rodzinie Palinode’ów miał pan do tej pory do czynienia?
W wąskich oczach Luke’a zapalił się błysk i Campion uświadomił sobie, że jego
rozmówca jest młodszy, niż przypuszczał: trzydzieści cztery, najwyżej trzydzieści pięć lat. Jak na
pełnioną funkcję wiek zaskakująco młody.
– Najpierw, czego się pan napije? – Luke nacisnął pękaty dzwonek stojący na stole. –
Musimy pozbyć się Mamy Chubb z zasięgu słuchu, a wtedy wszystko panu dokładnie opowiem.
– Właścicielka obsługiwała ich sama. Była to niewysoka kobieta o bystrych – oczach,
energiczna, o uprzejmej, znużonej twarzy i siwych włosach zwiniętych pod siatką w wymyślne
sploty.
Skinęła głową Campionowi, nie patrząc na niego i odeszła zainkasowawszy należność...
– A teraz – powiedział Charlie Luke przymknąwszy oczy, a w jego głosie zabrzmiał cień
prowincjonalnego akcentu. – Nie wiem, co pan słyszał, ale pokrótce opowiem panu to, co ja
wiem. Wszystko zaczęło się od biednego starego doktora Smitha.
Campion nigdy nie słyszał o tym właśnie lekarzu, ale nagle znalazł się on z nimi w
pokoju. Postać ta nabrała kształtu jak portret pod dotknięciem ołówka.
– Dosyć wysoki, starszy jegomość – no, nie taki znowuż stary, pięćdziesiąt pięć,
ożeniony z sekutnicą. Przepracowany. Przewrażliwiony. Codziennie rano wychodzi z domu
zupełnie zagderany i idzie do swego gabinetu we frontowym sklepie z witryną przypominającą
zupełnie pralnię. Zgarbiony. Plecy jak u wielbłąda. Obwisłe spodnie wypchane na siedzeniu.
Głowa pochylona do przodu jak u żółwia, lekko chwiejąca się. Zmęczone zaczerwienione oczy.
Porządny człowiek. Dobry Może nie tak lotny jak inni lekarze (nie ma na to czasu), ale dobry
fachowiec, Stara szkoła, choć nie kończył znanej uczelni z tradycjami. Sługa swego powołania, o
czym zawsze pamięta. Nagle zaczął dostawać listy na temat trucizny. To nim wstrząsnęło.
Charlie Luke mówił urywanymi zdaniami, na ogół bez orzeczenia, chaotycznie, ale w
tym mówieniu brało udział całe ciało. Kiedy opisywał, jak bardzo zgarbiony jest doktor Smith,
jego własne plecy się pochyliły. Kiedy wspomniał o wystawie sklepu, oddał jej kształt gestem
rąk. Jego dobitna relacja uwypuklała fakty Campion został zmuszony do tego, by dzielić
zaniepokojenie doktora. Opowieść Luke’a toczyła się jak lawina.
– Całą ohydę tego przedstawię później – powiedział. – Na początek tylko zarys. –
Znowu był sobą, szybko formułując słowa, podkreślając je gestami rąk. – Zwykłe wstrętne
anonimy. Mają w sobie posmak czegoś anormalnego. Nasuwają przypuszczenie, że pisze je
kobieta, nie tak niewykształcona, jakby to wynikało z pisowni. W listach tych oskarża się doktora
o ułatwienie morderstwa. To, że zamordowana stara kobieta, Ruth Palinode, została pochowana i
nikt o nic nie pytał, to wina doktora. Doktor powoli zaczyna się orientować. Podejrzewać, że
pacjenci mogą też dostawać takie listy. W luźnych uwagach doszukuje się ukrytego sensu.
Biedaczysko zaczyna rozmyślać. Zastanawiać się nad objawami choroby tej starej kobiety.
Cholernie Jest przerażony. Opowiada o tym żonie, która to wykorzystuje, by go dręczyć.
Znajduje się u progu – załamania nerwowego, idzie do kolegi-lekarza, który nakłania go, żeby
nas zawiadomił. Cała sprawa zostaje mi przekazana... - Wciągnął głęboko powietrze, a potem łyk
whisky z wodą sodową – „Dobry Boże, wiesz chłopcze”, powiada do mnie, „to mógł być
arszenik. Nigdy nie pomyślałem o otruciu”. „Panie doktorze”, ja na to, „może to tylko takie
gadanie. W każdym razie ktoś się tym bardzo niepokoi. Dowiemy się, kto to taki, i całą sprawę
wyjaśnimy”. A teraz zajmijmy się Apron Street.
– Słucham uważnie – powiedział Campion starając się ukryć wielkie podniecenie. –
Chodzi o dom Palinode’ów?
– Jeszcze nie. Najpierw trzeba zająć się samą ulicą. Ulica bardzo ważna. Raczej wąska,
niewielka. Po obu stronach małe sklepiki. Na jednym końcu kaplica jakiegoś bractwa religijnego,
obecnie Teatr Tespisa, z ambicjami, o nieszkodliwy; na drugim końcu Portminster Lodge – dom
Palinode’ów. W ostatnich trzydziestu latach dzielnica ta bardzo podupadła, a wraz z nią i
Palinode’owie. Teraz pewna podstarzała aktorka rewiowa wynajmuje w tym domu pokoje.
Hipoteka wygasła, ona odziedziczyła pewną sumę, a że jej własny dom został zbombardowany,
więc się przeniosła ze swoimi starymi lokatorami na Apron Street i wzięła pod swe skrzydła
rodzinę Palinode’ów.
– Panna Roper to moja dobra znajoma z dawnych lat.
– Doprawdy? – Jasne szparki oczu rozszerzyły się wyraźnie. – A więc niech mi pan w
takim razie coś powie: czy ona mogłaby pisać te listy?
Brwi Campiona uniosły się nad okularami.
– Trudno mi powiedzieć, na tyle dobrze jej nie znam – mruknął. – Sądzę raczej, że nie
byłaby zdolna do tego.
– I ja tak myślę, ja... ja... jestem dla niej pełen podziwu – w głosie Luke’a brzmiała
szczerość. – Ale nigdy nie wiadomo, prawda? – Wyciągnął swoją potężną dłoń. – Tak się
zastanowić. Samotna kobieta, szczęśliwe życie minęło, nic tylko harówka, nuda, z pewnością
nienawiść tych starych pryków. Może zwracają się do niej per „moja dobra kobieto”, a ona stara
się utrzymać ten dom na poziomie. – Urwał. – Niech pan nie myśli, że oskarżam ją o coś –
powiedział impulsywnie. – Każdy z nas ma w duszy jakieś ciemne zakamarki. I mnie się wydaje,
że po prostu okoliczności ujawniają je. Wcale nie stawiam zarzutów tej biedaczce, po prostu
chciałbym wiedzieć. Może miała zamiar pozbyć się całej tej budy i nie wiedziała, jak to zrobić. A
może straciła głowę dla doktora i chciała mu dokuczyć. Oczywiście na to jest trochę za stara.
– Czy ktoś inny wchodzi w grę?
– Czy ktoś inny mógł je pisać? Z pięćset osób. Każdy z pacjentów doktora. Nabrał
bardzo dziwnych manier, od kiedy ożenił się z tym okropnym babsztylem. A teraz ulica. Nie
mogę zajmować się każdym domem po kolei, bo nie skończylibyśmy do późnej nocy. Niech pan
się napije. Ale postaram się panu oddać jej ogólny charakter. Na rogu, naprzeciwko teatru mamy
sklep kolonialny i z towarami żelaznymi, właściciel pochodzi ze wsi, ale w Londynie mieszka od
jakichś pięćdziesięciu lat. Prowadzi swój sklep tak, jakby to była placówka handlowa zagubiona
gdzieś w głuszy leśnej. Udziela kredytu. Ma stale kłopoty, ser trzyma za blisko parafiny, i
zmienił się bardzo od śmierci żony. Palinode’ów znał całe życie. Ich ojciec pomógł mu, kiedy
stawiał pierwsze kroki w Londynie, i gdyby nie on, niektórzy z nich pod koniec miesiąca
przymieraliby głodem. Obok sklepu kolonialnego jest skład węgla. Właściciel to człowiek nowy.
Potem gabinet doktora. Dalej sklep warzywniczy. Bardzo mili ludzie; mają dużo córek o
wymalowanych twarzach i brudnych rękach. Dalej, panie Campion, aptekarz – zniżył głos, ale
nawet wtedy jego siła była tak wielka, że mogła wprowadzić w wibrację boazerię.
Nagła cisza, kiedy urwał, była przyjemna dla ucha.
– Aptekarz najważniejszy? – zachęcił go jego słuchacz, który dał się porwać temu
widowisku.
– Tata Wilde nawet w filmie byłby ciekawy – wyjaśnił Charlie Luke. – Co za sklep! A
jak zaopatrzony! Słyszał pan kiedy o „Syropie Na Kaszel Matki Appleyard Leczącym. Również
Wnętrzności”? Oczywiście nie, ale mogę się założyć, że pański dziadek się nim kurował. I gdyby
pan chciał, dostanie go pan, w oryginalnym opakowaniu. Ma dziesiątki nieporządnych małych
szufladek, a pachnie tam jak w sypialni starej panny, tak że od tego zapachu człowiek aż się
zatacza. A wśród tego wszystkiego króluje Tata Wilde wyglądający jak stara ciotka, z
malowanymi włosami, z takim kołnierzykiem, o tak – uniósł brodę i wytrzeszczył oczy – w
czarnym krawacie i sztuczkowych spodniach. Kiedy stary Joey Bowels z synem Pantaloonem
wykopali pannę Ruth Palinode, a my wszyscy czekaliśmy zmarznięci na sir Dobermana, żeby
zapełnił te swoje cholerne słoiki, muszę przyznać, że zacząłem myśleć o Tacie Wilde. Nie
powiem, że to on coś takiego zapisał, ale mógłbym się założyć, że to pochodzi z jego składu
aptecznego.
– Kiedy będzie wynik analiz?
– Na razie mamy prowizoryczny. Pełny wynik otrzymamy nie wcześniej niż dziś
wieczorem. Z całą pewnością przed północą. Jeżeli to była trucizna podana świadomie, obudzimy
przedsiębiorców pogrzebowych i natychmiast wykopiemy brata. Takie otrzymałem rozkazy. Nie
cierpię takiej pracy. Mnóstwo kamieni i smrodu. – Potrząsnął głową jak mokry pies i wypił duży
haust whisky.
– Chodzi o starszego brata, jeśli dobrze zrozumiałem? Najstarszego z Palinode’ów?
– Tak. O Edwarda Palinode, lat sześćdziesiąt siedem w chwili śmierci, która nastąpiła w
marcu. Ile minęło czasu? Siedem miesięcy. Ciekawe, w jakim jest stanie. To wilgotny stary
cmentarz i proces rozkładu szybko postępuje.
Campion uśmiechnął się.
– Zostawił mnie pan w ciemnym składzie aptecznym. Gdzie teraz pójdziemy? Wprost
do domu Palinode’ów?
Inspektor milczał przez chwilę zamyślony.
– Oczywiście można – zgodził się z nieoczekiwaną powściągliwością. – Z drugiej strony
ulicy jest tylko ten stary nudziarz Bowels, wejście do zaułku, gdzie dawniej były stajnie, potem
bank – mała filia Clougha i podejrzana knajpa „Pod Lokajem”. A teraz, proszę pana, dochodzimy
do samego domu. Znajduje się na rogu, po tej samej stronie co skład apteczny. Jest wielki, ma
suterenę. Zniszczony jak wielkie nieszczęście, z jednej strony znajduje się niewielkie podwórko,
jakby ogródek, wysypane piaskiem i obrośnięte krzewami laurowymi. A poza tym pełno tam
toreb papierowych i kotów. – Urwał. Jego poprzedni entuzjazm zniknął, wąskimi oczami
wpatrywał się ponuro w Campiona. – Wie pan co – powiedział z nagłą ulgą – wydaje mi się, że
będę mógł panu pokazać teraz kapitana.
Wstał cicho i z tą ostrożną łagodnością, charakterystyczną dla ludzi bardzo silnych, zdjął
wielki, oprawiony w ramy plakat, reklamujący irlandzką whisky, który wisiał pośrodku ściany.
Za nim znajdowało się oszklone okienko, przez które czujny właściciel mógł z góry obserwować
ogólną salę. Ścianki, oddzielające poszczególne części baru, rozchodziły się od głównego
kontuaru jak szprychy koła, a w każdej z tych części tłoczyli się ludzie. Obaj mężczyźni
pochyliwszy się do przodu spojrzeli w dół.
– Widzę go – szept Charlie’ego Luke’a przypominał daleki pomruk artylerii. – Jest w
barze. – Wysoki, starszy jegomość, o tam, w kącie. W zielonym kapeluszu.
– To ten, co rozmawia z Price-Williamsem z „Sygnału”? – Campion dostrzegł pięknie
modelowaną głowę najbardziej przebiegłego spośród londyńskich reporterów kryminalnych.
– Price nic nie wie. Jest znudzony. Niech pan spojrzy, jak on się drapie – powiedział
cicho detektyw.
Był to głos wędkarza: doświadczonego, cierpliwego, pochłoniętego swoją pasją. Kapitan
miał, postawę wyraźnie wojskową. Zbliżał się do sześćdziesiątki i zachowując smukłą sylwetkę
wkraczał łagodnie w starość. Włosy i cienkie wąsy miał tak krótko przycięte, że ich kolor był
bliżej nieokreślony – ani jasny, ani siwy. Campion nie słyszał jego głosu, ale przypuszczał, że
choć przyjemny w tonacji, jest zapewne lekceważący. Domyślał się również, że z wierzchu jego
dłonie pokryte są brunatnymi plamami, jak skóra żaby, i że prawdopodobnie nosi dyskretny
sygnet i ma zawsze przy sobie wizytówki.
Zdumiało go, że siostrą takiego człowieka mogła być osoba, która kawałek tektury i
woal samochodowy uważała za nakrycie głowy, i powiedział to głośno.
Luke przeprosił go spiesznie.
– Och, proszę mi wybaczyć. Powinienem był panu od razu wyjaśnić. To nie jest żaden z
Palinode’ów. On tylko mieszka w tym domu. Renee zabrała go ze sobą. Był jej ulubionym
lokatorem i ma teraz jeden z lepszych pokoi. Nazywa się Alastair Seton, służył jako zawodowy
oficer w armii, z której musiał się wycofać z powodu słabego zdrowia. Serce, chyba. Ma jakieś
cztery funty czternaście szylingów renty tygodniowo. Ale jest dżentelmenem w każdym calu i
robi wszystko, żeby się utrzymać na poziomie, biedaczysko. Swoje wizyty w pubie utrzymuje w
największej tajemnicy.
– O Boże – powiedział Campion – to pewno tutaj przychodzi, kiedy od niechcenia
mówi, że ma bardzo ważne spotkanie na mieście.
– Nie inaczej. – Luke przytaknął głową. – A spotyka się ze szklanką piwa. – Wbrew
samemu sobie cieszy się z tego oszustwa. Z jednej strony uważa za ujmę to, że musi bywać w tak
odrażającym lokalu, ale z drugiej strony bardzo go to podnieca.
Przez chwilę obaj milczeli. Wzrok Campiona wędrował po tłumie. Wreszcie zdjął
okulary i rzekł nie odwracając się:
– Dlaczego pan nie chce mówić o Palinode’ach, inspektorze?
Charlie Luke napełnił sobie znowu szklaneczkę i spojrzał ponad nią, a we wzroku jego
malowała się nieoczekiwana szczerość.
– Bo nie mogę – odparł.
– Dlaczego?
– Nie rozumiem ich. – Złożył to oświadczenie tonem prymusa przyznającego się do
swej niewiedzy.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Właśnie to. Nie rozumiem, co mówią. – Usiadł znowu na stole i bezradnie rozłożył
muskularne ręce. – Gdyby tylko chodziło o obcy język, wziąłbym sobie tłumacza – ale chodzi o
coś innego. Nie o to, że nie chcą mówić. Gadają całymi godzinami, bardzo nawet lubią mówić. A
kiedy wychodzę od nich, w głowie mi huczy, tak samo jak wtedy, kiedy czytam raport, jaki mam
przesłać stenografowi, żeby sprawdzić, czy wszystkie słowa są czytelne. On też nie rozumie.
Nastąpiło znowu milczenie.
– Czyżby słowa były takie... długie? – zaryzykował Campion niepewnie.
– Nie, wcale nie. – Luke nie był urażony, robił tylko wrażenie smutnego. – Jest ich
pięcioro – powiedział wreszcie. – Dwoje martwych, troje żywych: Lawrence Palinode, panna
Evadne Palinode i najmłodsza Jessica Palinode. To ta, która dostaje jałmużnę w parku. Żadne z
nich nie ma pieniędzy i Bogu jednemu wiadomo, po co miałby ich ktoś zabijać. Nie są przy tym
tak zwariowani, jak to niektórzy sądzą. Ja już popełniłem ten błąd, proszę pana. Trudno, sam
powinien ich pan zobaczyć. Kiedy się pan tam wprowadzi?
– Pomyślałem sobie, że najlepiej będzie od razu; mam ze sobą walizkę.
– To dobra dla mnie wiadomość – mruknął inspektor z całą powagą. – Wejścia pilnuje
nasz człowiek, który pana zna z widzenia. Nazywa się Corkerdale. Bardzo mi przykro, że nie
mogę panu czegoś więcej powiedzieć o tych ludziach, ale oni są tacy staroświeccy i zupełnie
niezwykli. Niezbyt mi się to określenie podoba, ale najlepiej ich charakteryzuje. – Pochylił się
nad szklanką i poklepał się po brzuchu. – Doszedłem do takiego stanu, że gdy o nich myślę, robi
mi się słabo. Jak tylko dostanę raport pracowni analitycznej, zaraz zawiadomię pana.
Campion wychylił do końca swoją szklaneczkę i wziął do ręki walizkę. Nagle przyszła
mu do głowy myśl.
– Ale, ale, kim jest taka młoda, ciemnowłosa dziewczyna? Prawie nie widziałem jej
twarzy.
– To Klytia White – wyjaśnił Luke spokojnie. – Siostrzenica. Kiedyś było sześcioro
Palinode’ów. Jedna siostra uciekła i wyszła za mąż za lekarza, i wyjechała wraz z nim do Hong-
Kongu. Podczas podróży statek zatonął i oboje omal się nie utopili, a dziecko urodziło się, kiedy
matka jeszcze była mokra od wody morskiej. Stąd to imię. Niech mnie pan o więcej nie pyta. Tak
mi powiedziano: „Stąd to imię”.
– Rozumiem. Czy ona również mieszka z Renee?
– Tak. Rodzice wysłali ją do kraju, co o tyle było szczęśliwym zbiegiem okoliczności,
że później oboje zginęli. Była wtedy małą dziewczynką. Teraz ma osiemnaście i pół lat. Pracuje
jako pomoc biurowa w „Tygodniku Literackim”. Przylepia znaczki pocztowe i rozsyła
egzemplarze okazowe. Jak tylko nauczy się pisać na maszynie, dostanie awans.
– A kim jest ten chłopiec?
– Z motorem? – Słowa zostały wypowiedziane z taką gwałtownością, że Campion aż
drgnął.
– Motoru nie widziałem. Byli wtedy w parku.
Koniec zdania ścichł.
Młodzieńcza twarz Charlie’ego Luke’a pociemniała o kilka tonów, a jego trójkątne brwi
zmarszczyły się nad jasnymi oczami.
– Świetna para: szczeniak i zagubiony kociak – powiedział ze złością, a potem podniósł
wzrok i roześmiał się nagle z rozbrajającym wdziękiem, i dodał: – Taki mały, kochany kociak.
Jeszcze nawet oczu nie otworzył.
4. Musisz być ostrożny
Campion podszedł cicho do podestu schodów, skąd przez zakratowane okienko mógł
zajrzeć do serca Portminster Lodge.
Ujrzał Renee wyglądającą tak samo, jak wtedy, przed dziesięciu laty, kiedy ją poznał.
Siedziała przy stole, profilem do niego, rozmawiając z kimś, kogo nie widział. Wiek panny
Roper nadal można było określać jako „około sześćdziesiątki”, chociaż wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa liczyła o jakieś osiem, dziesięć lat więcej. Ta niewielka kobietka nadal
świetnie się trzymała, jak za czasów, kiedy zdzierała obcasy na prowincjonalnej scenie, a włosy
wciąż miała piękne, choć może już nie tak brązowe. Była ubrana wizytowo – w kolorową,
wyszukaną jedwabną bluzkę i w elegancką czarną spódnicę, nie za krótką. Dopiero wtedy
usłyszała Campiona, kiedy był już w połowie korytarza, torując sobie drogę wśród rzędów
butelek do mleka. Rzucił spojrzenie na jej twarz – ostro zakończony nos i zbyt szeroko
rozstawione oczy, zwrócone w kierunku okna – zanim spiesznie wstała, żeby uchylić ostrożnie
drzwi.
– Kto tam? – Słowa zabrzmiały melodyjnie, jak przygrywka do piosenki. – Ach, to ty,
mój kochany. – Znowu była naturalna, ale ciągle trochę pozowała, jak gdyby znajdowała się na
scenie. – Wejdź, proszę. Jak to miło z twojej strony, doceniam w pełni twoje poświęcenie i nigdy
ci tego nie zapomnę. Jak się czuje matka? Dobrze?
– Zupełnie dobrze – odparł Campion, który, osierocony przed dziesięciu laty, grał swoją
rolę tak swobodnie, jak było go na to stać.
– Tak, wiem, nie masz specjalnie powodów do narzekań. – Poklepała go po plecach,
zapewne z uznaniem, przyglądając mu się uważnie.
Była to typowa staroświecka kuchnia w suterenie, z kamienną podłogą, pełna rur i
dziwnych zakamarków. To niezbyt wesołe miejsce ożywiała setka może fotografii teatralnych z
różnych epok, zajmujących połowę ścian, i jasne chodniki ze szmat na podłodze.
– Clarrie – powiedziała nadal z tą samą fałszywą wesołością. – Chyba nie poznałeś
dotąd mego siostrzeńca Alberta. To ten z Bury, przedstawiciel nobliwej części mojej rodziny.
Jest prawnikiem, a to może się teraz nam przydać. Jego matka napisała do mnie, że mógłby mi
pomóc, gdybym zechciała, wysłałam więc do niej depeszę – nie mówiłam ci o tym, bo się bałam,
że nic z tego nie wyjdzie.
Kłamała, jak na starą, rutynowaną aktorkę przystało, a jej śmiech był bardzo wdzięczny,
gdyż świeży i młody, pochodził z serca, które się nic a nic nie postarzało.
Campion ucałował ją wylewnie.
– Cieszę cię, że cię widzę, cioteczko.– powiedział, a ona zaczerwieniła się jak
dziewczynka.
Mężczyzna w pulowerze śliwkowego koloru jadł właśnie chleb z serem i marynowaną
cebulą, oparłszy nogi w skarpetkach o poprzeczkę krzesła. Teraz wstał i pochylił się nad stołem.
– Miło mi poznać pana – mruknął wyciągając starannie wymanikiurowaną dłoń. Jego
paznokcie wprowadzały w błąd. Jak również błysk złota w uśmiechu i gęste, jasne włosy,
wyraźnie cofające się z czoła w starannie ułożonych falach. Mimo pospolitego wyglądu jego
głęboko pobrużdżona twarz była miła i malował się na niej zdrowy rozsądek. W trójkątnym
wycięciu pulowera widać było koszulę w różowo-brązowe paski, – która miała cery w miejscach,
gdzie usztywniacze kołnierzyka zrobiły dziury.
– Nazywam się Grace – ciągnął. – Clarence Grace. Nie przypuszczam, żeby pan o mnie
słyszał. – Mówił tonem rzeczowym. – Kiedyś przez jeden sezon występowałem w Bury.
– Ale to było w Bury w Lancashire, mój kochany – przerwała mu szybko Renee. – A
nam chodzi o Bury St. Edmunds, prawda Albercie?
– Tak, ciociu, istotnie. – Campion starał się, by w jego głosie zabrzmiał zarówno żal, jak
i przeprosiny. – Bardzo tam u nas spokojnie.
– W każdym razie prawo szanuje się tam tak samo, jak gdzie indziej. Usiądź, mój
kochany – poleciła mu energicznie. – Pewno jesteś głodny. Zaraz coś ci przygotuję. Jak zwykle
się śpieszymy. Dziwna rzecz, ale ja zawsze mam wrażenie, że czegoś nie zrobiłam. Pani Love!
To ostatnie wezwanie, brzmiące jak melodyjny krzyk, nie przyniosło żadnej odpowiedzi
i Campion zdążył zaprotestować, że nie jest głodny.
Renee znowu klepnęła go po ramieniu, jak gdyby chciała mu się przypochlebić.
– Siadaj i napij się porteru z Clarriem, a ja tymczasem załatwię sprawę twego spania.
Pani Love! Inni lokatorzy wkrótce przyjdą; a przynajmniej kapitan. Je chyba dzisiaj obiad na
mieście ze swoją dawną flamą. I pójdzie od razu do swego pokoju. Nie bardzo lubi siedzieć w
kuchni. Jeśli usłyszysz trzask frontowych drzwi, to z pewnością będzie on. Potem obaj
pomożecie mi w roznoszeniu tac. Pani Love!
Clarrie nieznacznie spuścił nogi na podłogę.
– Zaraz ją sprowadzę – powiedział. – A co z małą? O tej porze nie powinna być poza
domem.
– Klytia? – Renee spojrzała na zegar. – Piętnaście po jedenastej. Coś się spóźnia. Gdyby
była moją córką, nie martwiłabym się tym, ale tak naprawdę to ja nie lubię niewinności, a ty,
Albercie? Człowiek nigdy nie czuje się z nią bezpieczny. Ale ty, Clarrie, siedź cicho, tylko
żadnych plotek, proszę.
Mężczyzna zatrzymał się z ręką na klamce.
– Gdybym, moja kochana, miał cokolwiek opowiadać temu słoikowi po solach
trzeźwiących, to z pewnością nie o jej siostrzenicy – oświadczył wesoło, ale twarz mu się
wykrzywiła w brzydkim grymasie i w ułamku sekundy, zanim wyszedł, zauważyli nieprzyjemny
błysk w jego dużych, nieokreślonego koloru oczach. Renee czekała, aż zamknął drzwi.
– Wszystkiemu winne nerwy, jednak z pewnością on wkrótce dostanie engagement. –
Powiedziała to zaczepnie, jak gdyby Campion miał jakieś wątpliwości. – Na prowincji
widywałam o wiele gorszych aktorów niż Clarrie, słowo daję. – I natychmiast, na tym samym
oddechu, ale zdumiewająco zmieniając natężenie głosu dodała: – Niech mi pan powie, panie
Campion, czy to drugie ciało też wykopią?
Spojrzał na nią serdecznie.
– Niech się pani nie martwi. To nie pani pogrzeb. Ale poważnie mówiąc, nie wiem.
W tym momencie wyglądała bardzo staro i krucho. Pod warstwą pudru na kościach
policzkowych i na nosie można było dostrzec siateczkę czerwonych żyłek.
– Bardzo mi się to wszystko nie podoba – mówiła cicho. – Boję się trucizny. Wie pan,
całą żywność trzymam zamkniętą na klucz. Staram się nie spuszczać, jej z oczu, dopóki nie
zostanie zjedzona. Porter może pan pić spokojnie. Moja stara służąca przyniosła go przed chwilą
i razem z Clarrie’em otworzyliśmy butelkę.
Nagle – jak gdyby ktoś uniósł pokrywę kotła – ujrzał, całą grozę, jaką ukrywała pod
poborami tej wesołej, nic nie znaczącej rozmowy. Groza to rozprzestrzeniała się po jasno
oświetlonej kuchni jak ciemna, zła chmura, tłumiąc wszystkie inne reakcje: podniecenie,
zainteresowanie, nienasyconą ciekawość policji, publiczności, prasy.
– Bardzo się cieszę, że pan przyszedł. Spodziewałam się tego. Równy z pana chłop.
Nigdy panu tego nie zapomnę. No, chyba pościel się wywietrzyła. Pani Love!
– Pani mnie wołała? – Od drzwi dał się słyszeć głos starej kobiety, poparty mocnym
siąknięciem nosa i do kuchni, szurając nogami, weszła niskiego wzrostu kobieta w różowym
fartuchu. Miała rumiane policzki, ciemnoniebieskie oczy, które mimo pewnego zamglenia
patrzyły bystro, i skąpe włosy związane różową wstążką. Zatrzymała się w progu patrząc z
zaciekawieniem na Campiona.
– Panin siostrzeniec? – spytała głośno. – Ale podobny, jak dwie krople wody.
Powiadam, że podobny, jak dwie, krople wody.
– Bardzo się z tego cieszę – przerwała jej głośno panna Roper. – A teraz trzeba mu
posłać łóżko.
– Posłać mu łóżko? – W głosie pani Love zabrzmiała taka nuta, jakby to jej ten
wspaniały pomysł przyszedł do głowy. Nagle coś sobie przypomniała: – Ugotowałam owsiankę.
Powiadam, że ugotowałam paniną owsiankę. Wsadziłam do dogrzewacza i zamknęłam na
kłódkę. Klucze na zwykłym miejscu. – Uderzyła się w chudą pierś.
Clarrie, który wszedł za nią, zaczął się śmiać niepowstrzymanie, a ona odwróciła się w
jego stronę; wyglądała – myśl ta uderzyła nagle Campiona – jak kot przebrany za lalkę.
– Panu do śmiechu. – Donośny głos z wyraźnym londyńskim akcentem mógł dobiegać
ze szczytu domu. – Ale nigdy nie dosyć ostrożności. Powiadam, że nigdy nie dosyć ostrożności.
Odwróciła się do Campiona i spojrzała na niego z błyskiem w oczach.
– On nic nie rozumie – stwierdziła, wzruszając ramionami pod adresem aktora. –
Niektórzy mężczyźni to nic nie potrafią zrozumieć. Ale trzeba mieć trochę oleju w głowie, jak
człowiek chce się utrzymać na powierzchni. Jestem tutaj tylko dlatego, że moi przyjaciele myślą,
że jestem w pubie. Mój Stary powiada, że nie chce, żeby mnie ludzie wzięli na języki i żebym
miała do czynienia z policją, i tak dalej. Ale ja nie mogę pozwolić, żeby mojej paniuni działa się
krzywda, więc przychodzę późnym wieczorem, powiadam, że przychodzę późnym wieczorem.
– Tak, to racja, ta poczciwina przychodzi zawsze wieczorem – zachichotała Renee, ale w
jej głosie zabrzmiało wzruszenie.
– Z moją panią przyszłam z tamtego domu – oświadczyła tubalnym głosem pani Love. –
Inaczej bym tu nie była. Z całą pewnością nie! Zanadto tu niebezpiecznie. – Osiągnąwszy jeden
efekt, sięgnęła po drugi. – A mam co robić. – Machnęła wstążką w kierunku Clarrie’ego, który
sięgnął do ronda wyimaginowanego kapelusza, co sprawiło, że roześmiała się głośno jak psotne
dziecko. – Pan Clarrie to potrafi mnie zabawić – powiedziała do Campiona. – Powiadam, że pan
Clarrie potrafi mnie zabawić. Czy te koce mam wziąć? A gdzie powłoczki na poduszki?
Zapastowałam podłogę. Powiadam, że zapastowałam podłogę.
Człapiąc wyszła z kocami. Za nią Renee niosąc naręcze bielizny.
Clarrie Grace usiadł znowu i pchnął w stronę przybysza szklankę i butelkę.
– Nie uwierzyliby komikowi, który by naśladował ją w music-hallu – zauważył. –
Osiemdziesiątka na karku, a wciąż pełna energii. Pracuje jak wół. Przestanie dopiero, kiedy
padnie trupem. Razem z Renee wykonują całą pracę domową. Ona wprost kocha tę robotę.
– Co jednemu smakuje, to drugiego struje – zrobił dość nieroztropną uwagę Campion.
Clarrie w pół gestu zatrzymał szklankę w powietrzu.
– Mógłby pan to wykorzystać – powiedział poważnie – Bądź co bądź jest pan
prawnikiem, nieprawdaż?
– To utrudnia jeszcze bardziej całą sprawę – mruknął Campion.
Clarrie Grace roześmiał się. Miał uroczy uśmiech, kiedy był naprawdę czymś
rozbawiony, i nieprzyjemny dla celów grzecznościowych i zawodowych;
– Wie pan – zaczął od niechcenia – Renee znam od moich szczenięcych lat i ani rusz nie
mogę sobie przypomnieć, żeby miała siostrzeńca. Powinienem był dawniej o panu słyszeć. Nie
ulega kwestii, Renee to nadzwyczajna kobieta. – Zawahał się i po chwili ciągnął dalej: – Niech
mi pan nic nie mówi, jeśli pan nie chce. Żyjmy i dajmy żyć innym. To było zawsze moją
naczelną dewizą. Chcę przez to powiedzieć, że nigdy mnie nic nie było w stanie zdziwić. W
moim zawodzie nie mógłbym sobie na to pozwolić, a śmiem twierdzić, że pan w swoim również.
Zdziwienie jest kosztowne, oto, co mam na myśli. Pański ojciec nie był naprawdę jej bratem, co?
– Tylko w pewnym sensie – wyjaśnił Campion mając na myśli bez wątpienia
powszechne braterstwo ludzi.
– Wspaniale – w głosie Clarrie’ego brzmiał zachwyt. – Znakomicie. Ja to wykorzystam.
Nie wolno tego zmarnować. „W pewnym sensie.” Ale z pana żartowniś! Wszystkich nas pan tu
rozweselił. – Nagle jego nerwowe podniecenie jakby wyparowało. – Niech pan podtrzymuje
swoje siły – powiedział wskazując gestem ręki na butelkę. – Do butelek dostać się nie mogą.
– Kto taki?
– Rodzinka, ci tam Pallyally na górze. Jak Boga kocham, chyba pan nie przypuszcza, że
Renee albo ja... czy nawet kapitan, „wybacz – że – nie – zdejmuję – rękawiczek” – tak go
nazywam – moglibyśmy kombinować coś z chemikaliami. Mój drogi, gdybyśmy nawet mieli na
to dość sprytu, to zabrakłoby nam inicjatywy, jak powiadają królowe. Jesteśmy przeciętni.
Całkiem w porządku. Znamy się od niepamiętnych czasów. To z pewnością ta rodzinka Allych-
pallych. Ale do piwa nie mogą się dostać. Proszę, ta butelka nie była jeszcze otwierana.
Ponieważ jego honor tego wymagał, Campion napił się porteru, którego z całego serca
nie znosił.
– Nie sądziłem, że w grę może wchodzić niebezpieczeństwo przypadkowego otrucia –
zaryzykował nieśmiało. – Chciałbym znać fakty. Kilka miesięcy temu umiera pewna stara
kobieta i policja dla sobie tylko znanych przyczyn każe dokonać ekshumacji. Jak dotąd nikt nie
wie, jakie są wyniki badań laboratoryjnych. Śledztwo nie zostało jeszcze zakończone. Nie, nie
sądzę, by istniały jakieś przesłanki świadczące o tym, że ktoś z domowników jest obecnie w
niebezpieczeństwie, naprawdę jestem o tym przekonany. Gdyby nie policja, nawet nie
pomyślelibyście o truciźnie.
Clarrie odstawił piwo.
– Mój drogi panie, jest pan prawnikiem. Bez obrazy. I po prostu nie widzi pan sytuacji w
zwykłym ludzkim świetle. Oczywiście, że wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo! Wśród nas
jest morderca. Nikogo nie powieszono. A poza tym co ze starszym panem: z bratem, pierwszą
ofiarą? – Swoją dużą wymanikiurowaną ręką wymachiwał jak kijem. – Umarł w marcu, prawda?
Teraz z kolei policja jego wykopie. To logiczne. Gdyby tego nie zrobili, nigdy bym im tego nie
darował.
Campion niezbyt był pewien, czy śledzi dokładnie tok myśli tamtego, ale to, co mówił,
było przekonywające, przynajmniej ton jego wypowiedzi. Clarrie robił wrażenie zadowolonego z
tej milczącej aprobaty.
– Będzie nafaszerowany jakimś paskudztwem – powiedział stanowczo – tak jak jego
siostra. Powiadam, że w to wszystko zaplątana jest rodzina Allych-Pallych, taka jest moja teoria.
– Był bardzo poważny. – To bije w oczy. Sam się pan przekona.
Campion poruszył się na krześle. Zaczynała go męczyć ta tyrada.
– O ile wiem, są bardzo ekscentryczni – mruknął.
– Ekscentryczni? – Clarrie spojrzał na niego i wstał. Dla jakiegoś niezrozumiałego
powodu robił wrażenie obrażonego. – Dobry Boże – powiedział – wcale nie są ekscentryczni. Są
bardzo zwyczajni i na miejscu. Ekscentryczni? Chyba że inteligencja miałaby być uważana za
coś ekscentrycznego. To bardzo dobra rodzina. Ich ojciec był czymś w rodzaju geniusza, był
profesorem i miał wiele tytułów naukowych. – Zrobiwszy tę uwagę, chwilę milczał, potem podjął
znowu: – Panna Ruth nie wrodziła się w nich. Trochę była pomylona. Często zapominała, jak się
nazywa, zabierała sztućce, itp. Może wydawało jej się, że jest niewidzialna? Moim zdaniem
reszta rodziny zebrała się, omówiła tę sprawę i... – Zrobił wymowny gest ręką. – Ona nie
dorastała do nich.
Campion przez dobrą chwilę siedział wpatrując się w niego. Wreszcie doszedł do
przekonania, że aktor mówił całkowicie szczerze.
– Kiedy mógłbym spotkać któreś z nich? – spytał.
– Mój kochany, jeśli chcesz, możesz zaraz iść do nich – powiedziała Renee ukazując się
z kuchni z tacą w rękach. – Wyręczysz mnie i zaniesiesz to pannie Evadne. Ktoś to przecież
musi, zrobić. Clarrie, ty dziś zajmiesz się panem Lawrence’em. Zaniesiesz mu wodę, a z resztą
sam sobie poradzi.
5. Drobne nieprzyjemności
Kiedy Campion niepewnie szedł po obcych sobie schodach, pomyślał, że panna Evadne
nawet jak na potencjalną trucicielkę ma dziwny gust. Na niewielkiej tacy znajdował się kubek
brązowej odżywki mlecznej, szklanka gorącej wody, druga zimnej, pudełko po serze z
krystalicznym cukrem, a może z solą, kieliszek czegoś obrzydliwego, przypominającego
zakrzepłe jajko na miękko, puszka z napisem „Sole epsoroskie”, z przekreślonym słowem
„epsomskie”, i mała zatłuszczona buteleczka z nieoczekiwaną nalepką „Parafina do użytku
domowego”.
Wnętrze domu, na podstawie tego, co zdołał dojrzeć, było zaskakujące.
Schody z czarnego drewna zostały zaprojektowane przez kogoś, kto wprawdzie lubił
prostotę, ale bez przesady, bo od czasu do czasu widać było wyrzeźbione karciane kiery, a może
piki. Na stopniach nie było chodnika. Sięgały one dwóch pięter otaczając cztery strony
kwadratowej klatki i oświetlone były od góry jedną słabą żarówką, zwisającą z miejsca w suficie,
gdzie zaplanowany ongiś był żyrandol. Na każdym podeście, usytuowane parami, znajdowały się
bardzo wysokie drzwi.
Campion dobrze wiedział, dokąd iść, gdyż cała podniecona trójka wytłumaczyła mu to
dokładnie w kuchni.
Stąpając ostrożnie znalazł się w pobliżu jedynego okna, znajdującego się na pierwszym
podeście. Zatrzymał się, by wyjrzeć przez nie.
Zarysy rozległego domu ukazały mu się w świetle słabej ulicznej lampy, świecącej z
tyłu, gdy wzrok jego spoczywał na występie, znajdującym się blisko niego i jakoś dziwnie
ukształtowanym, występ ten drgnął.
Stał nieruchomo, a jego oczy coraz bardziej przyzwyczajały się do słabego oświetlenia.
W chwilę później na prawie równym z nim poziomie ukazała się jakaś postać i to o wiele bliżej,
niż się spodziewał, tak iż się domyślił, że tuż pod oknem musi się znajdować coś w rodzaju
platformy, może, dach wykuszu.
Na dachu tym była kobieta. Spostrzegł ją wyraźnie, gdy przez chwilę znajdowała się w
blasku lampy. Odniósł wrażenie jakiejś wyrafinowanej elegancji – dostrzegł biały kapelusz z
dużą kokardą i owiniętą wokół szyi jaskrawą czerwoną szarfą w stylu regencji. Twarzy kobiety
nie widział.
Wstrzymując oddech słyszał jej kroki i ciekaw był, co też, na Boga, ona robi. Jeśli
zamierzała się włamywać, to szkoda tylko było jej cennego czasu. Campion właśnie zrobił
ostrożne pół kroku w przód, kiedy w oknie zamajaczył mu jakiś kształt. Nie powtórzyło to się
więcej, ale zza okna nadal dolatywały jakieś szmery. Wreszcie po długiej przerwie zaczęła się
unosić zasuwa okienna.
Szybko skorzystał z jedynej kryjówki, jaką miał do dyspozycji, i przykucnął na drugim
stopniu od góry, gdzie przyciskając kurczowo tacę przywarł do mocnej balustrady. Okno
otworzyło się powoli i z miejsca, gdzie przykląkł, mógł dostrzec powoli rozszerzający się otwór.
Najpierw zobaczył parę nowiutkich pantofelków o bardzo wysokich obcasach. Mała
szczupła ręka, niezbyt czysta, ustawiła je starannie na parapecie okiennym. Potem ukazał się
biały kapelusz i sukienka w kwiaty, złożona starannie i związana szarfą. Wreszcie na szczycie
tego stosu znalazła się zwinięta porządnie para pończoch.
Campion oczekiwał z wielkim zainteresowaniem dalszego rozwoju wypadków. Z
doświadczenia wiedział, że powody, dla których ludzie wchodzą do swych domów przez okna,
były równie różnorakie i liczne jak te, dla których się zakochują, ale po raz pierwszy spotkał się z
faktem, że ktoś przedtem się rozbierał.
Wreszcie pojawiła się właścicielka całej tej garderoby. Szczupłe nogi, teraz w grubych
brązowych pończochach, ukazały się powoli na parapecie i bezszelestnie, co świadczyło o dużej
wprawie, młoda dziewczyna wśliznęła się na podest. Była to dziwaczna postać ubrana w
niemodna kapelusz, który ktoś całkiem bez polotu mógłby nazwać „praktycznym”. Szara i bez
kształtu, niestarannie włożona spódnica zwisała luźno na szczupłej talii, a okropny sweter koloru
brunatno-zielonego na poły tylko zakrywał szafranowego koloru bluzkę, którą znakomicie
mogłaby nosić kobieta cztery razy większa i starsza niż dziewczyna. Czarne aksamitne włosy,
dzięki którym natychmiast ją poznał, znowu związane były ciasno z tyłu. Nieporządne kosmyki
spadały jej na twarz.
A więc ponowne spotkanie z panną Klytią White, tym razem przebierającą się na dachu.
Trzymając mocno tacę, Campion wstał.
– Byłaś na hulance? – spytał uprzejmie.
Spodziewał się, że ją trochę zaniepokoi, ale zupełnie nie był przygotowany na taki efekt.
Najpierw zastygła bez ruchu, potem nagle drgnęła jak trafiona kulą. Jej reakcja przestraszyła go.
Był pewien, że zaraz zemdleje.
– Słuchaj – powiedział szybko – opuść głowę. Zaraz poczujesz się lepiej. Wszystko w
porządku, uspokój się.
Głośno wciągnęła powietrze i obrzuciła nerwowym spojrzeniem zamknięte drzwi. Jej
lęk udzielił mu się na chwilę. Przytknęła palec do warg, a potem schwyciwszy ubranie zwinęła je
gwałtownie w duży nieporządny węzełek.
– Bardzo mi przykro – powiedział cicho. – To pewno coś ważnego, prawda?
Wrzuciła pakunek za kotarę, oparła się o nią plecami i dopiero wtedy spojrzała mu
prosto w twarz. Miała duże, ciemne oczy.
– To sprawa życia i śmierci – odparła krótko. – Co pan zamierza zrobić?
W tej chwili Campion zdał sobie sprawę z jej niezwykłego uroku. Charlie Luke
napomknął już o tym. Clarrie również zdradzał wyraźne zainteresowanie. To młode,
niedoświadczone stworzenie emanowało jakimś magnetycznym fluidem. To dziwne, bo nie była
piękna, w każdym razie nie w tym odrażającym ubraniu, ale była pełna życia i urzekała
kobiecością i inteligencją.
– Wiesz, ta cała sprawa nic mnie nie obchodzi – powiedział. – Załóżmy, że nic nie
widziałem, po prostu spotkałem cię na schodach.
Nie potrafiła ukryć ulgi i to uświadomiło mu, jak bardzo jest młoda.
– Niosę tacę pannie Evadne – powiedział. – Ona mieszka na tym piętrze, prawda?
– Tak. Wujek Lawrence mieszka w gabinecie na dole, blisko drzwi wejściowych.
Dlatego... – urwała – dlatego nie chciałam go niepokoić – dokończyła wyzywająco. – Pan jest
chyba bratankiem panny Roper? – Mówiła mi, że pan ma przyjechać.
Miała ładny, bardzo czysty głos, z odcieniem pedanterii w wymowie, co nie było
pozbawione wdzięku, ale w tej właśnie chwili świadczyło o zmieszaniu, które pochlebiało mu i
pociągało go.
W tym momencie biały kapelusz, który był umieszczony na szczycie kompromitującego
węzełka, stracił najwidoczniej równowagę, gdyż wytoczył się zza kotary i spoczął u jej stóp.
Schwyciła go gwałtownie, dostrzegając przy tym uśmiech Campiona, i zaczerwieniła się po uszy.
– Śliczny kapelusz – pochwalił.
– Tak pan myśli? – Nikt jeszcze nie obrzucił go tak wyniosłym spojrzeniem. W głosie
jej brzmiało rozmarzenie i jak gdyby strach oraz nuta powątpiewania, kiedy powiedziała: –
Nieraz w to wątpiłam. W siebie, znaczy. Ludzie gapili się na mnie. Nie można nie zauważyć go.
– To kapelusz dla kogoś dorosłego – Campion unikał protekcjonalnego tonu, starając się
mówić z jak największym szacunkiem.
– Tak – odparła szybko. – Może właśnie dlatego. – Zawahała się i wiedział, że pod
wpływem impulsu ma ochotę powiedzieć mu znacznie więcej na ten temat, ale w tej – chwili
gdzieś w głębi domu ktoś głośno zamknął drzwi. Było to daleko od nich, ale ten odgłos podziałał
na nią jak zły urok; zgarbiła się, przybrała skromną, minę, kapelusz schowała za plecy. Oboje
nasłuchiwali.
Pierwszy odezwał się Campion.
– Nic nikomu nie powiem – powtórzył dziwiąc się, dlaczego był przekonany, że
potrzeba jej tego ponownego zapewnienia. – Możesz na mnie polegać. Dotrzymam słowa.
– Jeśli pan nie dotrzyma, umrę – te proste słowa wypowiedziała z takim przekonaniem,
że to nim wstrząsnęło.
Nie było w nich cienia błazenady, lecz niezachwiane postanowienie.
Kiedy tak na nią patrzył zamyślony, szybko, z gracją nieoczekiwaną u tak
niedoświadczonego stworzenia, chwyciła swój pakunek i uciekła przez podest znikając w
jednych z ogromnych drzwi.
Campion mocno dzierżąc tacę ruszył do celu swego przeznaczenia. Jego
zainteresowanie rodziną Palinode’ów stało się wprost palące. Zastukał do środkowych drzwi, pod
łukiem we wgłębieniu, w miejscu, gdzie znowu zaczynały się schody. Były solidne, dobrze
dopasowane i bardzo przypominały drzwi prowadzące do gabinetu dyrektora szkoły.
Kiedy nasłuchiwał zaproszenia, drzwi naraz otworzyły się i znalazł się twarzą w twarz z
eleganckim, niskim mężczyzną, liczącym około czterdziestki, w ciemnym garniturze.
Nieznajomy uśmiechnął się nerwowo na powitanie Campiona i odsunął się na bok.
– Proszę – powiedział. – Ja właśnie wychodzę. Pozwolę sobie wyjść, panno Palinode.
Bardzo miło z pana strony – mruknął zdawkowo w stronę Campiona.
Mówiąc to przecisnął się obok niego i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Campion
znalazł się w środku.
Zawahał się chwilę, rozglądając się wokoło, by znaleźć kobietę, która nie
odpowiedziała. Najpierw pomyślał, że jej nie ma. Pokój był kwadratowy, co najmniej trzy razy
większy niż normalna sypialnia. Był bardzo wysoki, miał trzy wąskie okna, ale sprawiał dość
ponure wrażenie. Meble, duże i ciemne, zajmowały niemal całą powierzchnię. W głębi, po
prawej stronie, stało łoże z baldachimem, a pomiędzy nim a oknami koncertowy fortepian. Ale
dominowała nuta surowości. Draperii było niewiele i tylko jeden dywanik przed kominkiem. Na
gołych ścianach wisiało kilka reprodukcji, tak jak te na zewnątrz – w kolorze sepii. Stały tu trzy
oszklone szafy z książkami, stół i potężne biurko, z podwójnym rzędem szuflad, na którego
zagraconym blacie stała zapalona lampa – jedyne źródło światła w pokoju. Jednak nikt przy nim
nie siedział i kiedy Campion zastanawiał się, gdzie umieścić tacę, usłyszał, stosunkowo blisko
siebie, głos:
– Proszę ją postawić tutaj.
Od razu dojrzał mówiącą kobietę i ku swemu zawstydzeniu uświadomił sobie, że w
półmroku wziął ją za kolorowy koc rzucony na fotel. Była to duża kobieta z płaskim biustem, w
długiej deseniowej sukni, z głową owiniętą czerwonym szalem; jej pomarszczona twarz, która
nie różniła się specjalnie kolorem od szala, zlewała się z brunatno-rdzawym obiciem fotela.
Nie drgnęła nawet. Nigdy jeszcze nie widział żadnej żywej istoty – chyba z wyjątkiem
krokodyla – tak nieruchomej. Jednak jej oczy, które skierowała teraz na niego, o mętnych
żółtawych białkach, skrzyły się inteligencją.
– Na tym stoliczku – wydała polecenie, ale nie pofatygowała się, by mu go wskazać czy
przysunąć do siebie. Głos miała ostry, władczy, świadczący o wykształceniu.
Bezwiednie jej posłuchał.
Stoliczek okazał się stylowym pięknym sprzętem na trzech smukłych nóżkach. Campion
bezwiednie zapamiętał to, co na nim się znajdowało, choć w danej chwili wcale o tym nie myślał.
Stała tu pękata waza z nieśmiertelnikami, mocno zakurzonymi, i dwie zielone szklaneczki
również z tymi wysuszonymi kwiatami, następnie półmisek z odwróconą formą do puddingu i
mała staroświecka filiżanka bez uszka, z mikroskopijną ilością dżemu malinowego. Wszystko to
razem sprawiało nieprzyjemne wrażenie lepkości.
Pozwoliła mu się uporać z tym bałaganem i postawić tacę, nie pomagając mu w niczym
ani nie odzywając się słowem; przypatrywała mu się tylko z rozbawionym, przyjaznym
zainteresowaniem. Uśmiechnął się w odpowiedzi, gdyż sądził, że tak wypada, i nagle jej słowa
zaskoczyły go zupełnie:
Pasterzu, tak wesoło grasz na swych piszczałkach,
Minę masz tak buńczuczną, posturę pyszałka.
Zrozum jednak, prostaczku, że beztroska taka
Łacna nie idzie w parze z twym losem biedaka.
Jasne oczy Campiona błysnęły. Nie dlatego, by uraziło go, że został nazwany pasterzem
czy nawet „prostaczkiem”, chociaż ten ostatni zwrot wydawał mu się raczej nie na miejscu, ale
tak się złożyło, że nie dalej niż poprzedniego wieczoru czytał George’a Pelle’a w poszukiwaniu
nazwiska, które go dręczyło.
Los mi nie sprzyja, zacny Palinode,
Bom ja dla nieszczęść samych się narodził.
– „Bom dla niedoli samej się narodził” – poprawiła go odruchowo, ale była zadowolona,
a nawet może zdumiona, i stała się od razu nie tylko bardziej ludzka, ale zaskakująco bardziej
kobieca. Pozwoliła, by czerwony szal osunął się jej na plecy, tak że odsłonił piękną, siwą głowę,
ze starannie upiętymi włosami. – A więc jest pan aktorem – powiedziała. – Oczywiście.
Powinnam się była tego spodziewać. Panna Roper ma tylu przyjaciół z teatru. Ale – dodała
tajemniczo, z wdziękiem – nie są to aktorzy, których znam najlepiej. Moi przyjaciele ze sceny
bardziej należą do pana genre’u. A teraz niech mi pan co opowie, jak tam leci w pańskiej budzie
– wymówiła ten kolokwialny zwrot, jakby to był grecki werset, którego zapamiętaniem się
szczyciła.
– Obawiam się, że nic ciekawego pani nie powiem, ponieważ dawno nie grałem – zaczął
ostrożnie.
– Zresztą to nieważne – mówiła nie patrząc na niego. Wyciągnęła mały bloczek do
pisania, pokryty drobnym pięknym pismem. – A teraz sprawdźmy – ciągnęła zaglądając do
środka – co mi pan przyniósł. Filiżankę odżywki mlecznej? Tak. Jajeczko? Tak. Gorącą wodę?
Tak. Zimną wodę? Tak. Sole, cukier i... tak, parafinę. Znakomicie. Teraz proszę wlać jajko do
odżywki – tak. Proszę, odważnie, wstrząsnąć, ale nie rozlać, nie lubię brudnego spodeczka.
Gotowe?
Od czasów dzieciństwa nikt nie przemawiał do Campiona tak rozkazującym tonem.
Zrobił, co mu polecono, i był zdziwiony, że mu się trochę przy tym trzęsą ręce. Brunatny płyn
przybrał niebezpieczny odcień i na jego powierzchni pojawiły się jakieś podejrzane strzępki.
– A teraz cukier – rozkazała panna Palinode. – O tak, dobrze. Proszę podać mi filiżankę
i trzymać łyżeczkę, ale jeśli pan dobrze wszystko wymieszał, nie będę jej potrzebowała. Teraz
niech pan włoży łyżeczkę do zimnej wody, po to tu jest. Puszka ma zostać tam, gdzie jest, przy
zimnej wodzie, i proszę postawić parafinę tuż koło kominka. To na moje odmrożenia.
– Na odmrożenia? – mruknął powątpiewająco. Na dworze było raczej ciepło.
– Na odmrożenia, które odezwą się w grudniu – wyjaśniła cierpliwie panna Palinode.–
Odpowiednia kuracja teraz zapobiegnie odmrożeniom w grudniu. Świetnie pan to zrobił. Chyba
zaproszę pana na mój wieczorek teatralny, który odbędzie się w przyszły wtorek. Oczywiście,
przyjdzie pan. – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie, gdyż nie dała mu czasu na odpowiedź. –
Może wyniknie z tego coś interesującego dla pana, ale nie mogę nic obiecać. W tym roku teatr
repertuarowy cierpi na nadmiar aktorów, zresztą zapewne sam pan o tym wie. – Jej uśmiech był
bardzo uprzejmy.
Campion, najłagodniejszy z ludzi, zaczął odczuwać przemożną potrzebę – tak niezwykłą
u niego – żeby jakoś podkreślić swoją obecność. Opanował się jednak.
– Chyba tu gdzieś w pobliżu jest niewielki teatr? – zaryzykował pytanie.
– Rzeczywiście. Teatr Tespisa. Mają tam skromny, ale pracowity zespół. Wśród nich
kilku aktorów bardzo utalentowanych. Chodzę na każdą sztukę – z wyjątkiem tych
pozbawionych wartości, które muszą wystawiać, żeby ściągnąć publiczność. Raz w miesiącu
przychodzą tu wszyscy do mnie na małą pogawędkę i spędzamy bardzo mile czas. – Umilkła i
jakiś cień przesunął się po jej twarzy. – Zastanawiam się, czy nie powinnam odłożyć najbliższego
spotkania. Mieliśmy trochę zamieszania w domu. Zapewne słyszał pan o tym. Wydaje mi się
jednak, że wszystko może się odbyć jak zazwyczaj. Jedyna trudność to ci przeklęci reporterzy,
chociaż obawiam się, że bardziej przeszkadzają memu bratu niż mnie.
Piła swój odrażający napój hałaśliwie, jakby sądziła – pomyślał Campion – że ma pełne
prawo do pewnych nietaktów.
– Zdaje się, że wchodząc tutaj spotkałem pani brata... – urwał na widok jej oburzonej
miny.
Z trudem opanowała irytację i odparła z uśmiechem:
– O nie, to nie był Lawrence. Lawrence jest... zupełnie inny. Widzi pan, jedną z korzyści
tego domu jest to... że nie trzeba wychodzić na ulicę. To ulica do nas przychodzi. Mieszkamy tu
tak długo...
– Słyszałem o tym – wyszeptał. – Podobno wszyscy dostawcy osobiście tu do państwa
przychodzą.
– Dostawcy przychodzą na dół – poprawiła go z uśmiechem. – Ludzie reprezentujący
jakiś zawód przychodzą na górę. Jakże to interesujące, nie uważa pan? Zawsze sobie myślałam,
że warto by się zainteresować tematem nierówności społecznej – gdyby nie ten chroniczny brak
czasu. To był pan James, dyrektor naszego banku. Zawsze go proszę tutaj, gdy mam jakiś interes.
Jemu to nie sprawia kłopotu. Mieszka nad bankiem, który znajduje się po drugiej stronie ulicy. –
Siedziała, wpatrując się w niego przenikliwie, rumiana i pełna wdzięku. Jego uznanie dla niej
rosło z każdą chwilą.
Jeśli Charlie Luke miał rację, że była prawie bez pieniędzy, jej zdolność egzekwowania,
przysług była wprost zdumiewająca.
– Kiedy pan wszedł – zauważyła – zastanawiałam się, czy nie jest pan którymś z
reporterów. Oni są zdolni do wszystkiego. Ale, gdy tylko podchwycił pan mój cytat z Peele’a od
razu wiedziałam, że się mylę.
Campionowi nie bardzo trafił do przekonania ten argument, ale nic nie odpowiedział.
– Te drobne nieprzyjemności, jakich teraz doświadczamy – zaczęła uroczyście –
sprawiły, że zaczęłam zastanawiać się nad faktem niezwykłej ciekawości ludzi wulgarnych.
Oczywiście używam tego słowa w jego właściwym, łacińskim, znaczeniu. Zamierzałam nawet
kiedyś napisać na ten temat rozprawę. Widzi pan, zastanawia mnie to, że im wyższy czy bardziej
wykształcony podmiot, tym mniejszą przejawia ciekawość. Na pozór może się to – wydawać
zaprzeczeniem samym w sobie, nieprawdaż? Ze wszystkich aspektów sprawy Palinode’ów ten
właśnie umknął zupełnie uwadze Campiona, ale został mu zaoszczędzony wysiłek dania
odpowiedzi, ponieważ nagle otworzyły się drzwi. Uderzyły mocno o ścianę i na progu ukazała
się wysoka, człapiąca postać, w okularach o grubych szkłach. Nie ulegało (wątpliwości, że jest to
brat panny Evadne. Wysoki, grubokościsty jak jego siostra, jak ona o dużej głowie, był jednak o
wiele bardziej nerwowy i miał wystającą szczękę. Zarówno jego ciemne włosy, jak i ubranie były
zaniedbane, brudne, a cienka szyja, o wiele czerwieńsza niż twarz, tonęła w szerokim miękkim
kołnierzu rozpiętej koszuli. W obu rękach niósł przed sobą, jak gdyby torował sobie nim drogę,
gruby tom, z którego wyzierały liczne papierowe zakładki. Spojrzał na Campiona, jak na
spotkanego przypadkowo na ulicy przechodnia, który wydał mu się znajomy, ale przekonawszy
się o swej omyłce minął go, stanął przed panną Evadne i przemówił dziwnym, nosowym,
podobnym do gęgania i niepewnym, jakby go rzadko używał, głosem:
– Czy wiesz, że heliotrop jeszcze nie wrócił?
Wydawał się tym bardzo przejęty. Campion z początku nie mógł zrozumieć, o co
chodzi, gdy nagle przypomniał sobie, że Klytia White urodziła się w morzu, albo przy najmniej
prawie w morzu. Mitologiczna Klytia była córką Oceanusa. Przypomniał też sobie, że któraś z
córek boga morza została zamieniona w heliotropa. Nie był całkiem pewien, ale wszystko
zdawało się przemawiać za tym, że przezwiskiem rodzinnym albo zdrobnieniem Klytii White był
„heliotrop”. Brzmiało to wszystko nieco literacko, ale prawdopodobnie.
W duchu gratulował sobie własnej przemyślności, kiedy panna Evadne powiedziała
spokojnie:
– Nie, nie wiedziałam o tym. Czy to ma jakieś znaczenie?
– Oczywiście, że ma – w głosie Lawrence’a brzmiała wyraźna irytacja. – Czyżbyś
zapomniała o stokrotkach, które nigdy nie rosną?
Campion przeżył moment uniesienia. Raz jeszcze zrozumiał aluzję. Wyłoniła się szybko
z zapomnianego zakamarka jego mózgu.
Grób jej w cieniu niesławy,
Bez kwiecia, bez trawy.
Stokrotki nawet wiosną
Więdną tu, nie rosną.
I ty unikaj płochej zabawy...
„Jarmark chochlików”. Christina Rossetti. Mądrzejsza siostra ostrzega głupią siostrę,
żeby nie przebywała do późna w wątpliwym towarzystwie.
Lawrence Palinode mówił zupełnie rozsądnie, chociaż dziwnym żargonem. Campion
zrozumiał teraz, jak trudno było Charlie’emu Luke zbierać zeznania w tym tajemniczym,
zaszyfrowanym języku, ale poczuł wyraźną ulgę. Jeśli ów „rodzinny język” Palinode’ów składał
się z aluzji do klasyków, dobra pamięć i wyczerpujący słownik cytatów mogły mu doskonale się
przysłużyć.
Panna Evadne pozbawiła go złudzeń.
– Wszystko bardzo pięknie – powiedziała do brata. - Czyżbyś odgrywał teraz rolę
kuzyna Cawnthrope’a?
Campionowi serce zamarło. W tej uwadze rozpoznał jedyny nie do złamania szyfr –
rodzinne aluzje.
Efekt jej słów był nieoczekiwany. Lawrence robił wrażenie zdziwionego.
– Nie, jeszcze nie, ale będę grać – powiedział i wyszedł z pokoju zostawiając za sobą
szeroko otwarte drzwi.
Panna Evadne podała Campionowi filiżankę, zapewne po to, by zaoszczędzić sobie
wysiłku pochylenia się i odstawienia jej osobiście. Od chwili gdy wszedł do pokoju, nie zmieniła
swej pozycji. Przemknęło mu przez myśl, że może coś chowa za plecami. Nie przyszło jej do
głowy ani podziękować mu w jakiś sposób, ani poprosić, by usiadł.
– Mój brat posiada wielki zasób wiadomości – zauważyła, a jej jasny głos wprost pieścił
te słowa. – A przy tym jest niezwykle pomysłowy. To on w wolnych chwilach układa wszystkie
krzyżówki dla „Tygodnika Literackiego”, chociaż jego prawdziwa praca, która zostanie
ukończona za rok lub dwa, dotyczy dziejów, króla Artura.
Brwi Campiona uniosły się do góry. A więc w tym rzecz. Oczywiście, Lawrence
Palinode mówił hasłami z krzyżówek, dorzucając od czasu do czasu rodzinną aluzję. Ciekaw był,
czy wszyscy Palinode’owie tak robili.
– Lawrence – ciągnęła panna Evadne – miał zawsze najrozleglejsze zainteresowania.
– Do których z pewnością zaliczyć można ogrodnictwo – powiedział znacząco
Campion.
– Ogrodnictwo? Ach tak. – Roześmiała się cicho, gdy zrozumiała, że to aluzja do
heliotropu i stokrotki. – Włącznie z ogrodnictwem, ale obawiam się, że tylko na papierze.
Campion zdobył informację. Ta tajemniczość była zamierzona. Tymczasem z korytarza
dobiegły go jakieś niezbyt przyjazne pomruki. Drzwi teraz zamknęły się hałaśliwie i Lawrence
ponownie ukazał się w pokoju. Robił wrażenie speszonego.
– Miałaś rację – przyznał. – Powinienem był grać rolę Cawnthrope’a. Przy okazji
zdobyłem to dla ciebie. Zawsze powtarzałem, że zagraniczna pszenica jest marnej jakości.
To mówiąc położył książkę na kolanach siostry nie patrząc jej w oczy. Objęła ją mocno
swymi dużymi miękkimi dłońmi, była jednak wyraźnie zaniepokojona.
– Czy ma to teraz jakieś znaczenie? – zrobiła mu wymówkę i dodała uśmiechając się
nieznacznie, jak gdyby to miał być nieco gorzki dowcip. – Ostatecznie snopy zostały już zebrane.
Zagraniczna pszenica, obce ziarno... Ruth? – zaczął zastanawiać się Campion. Tak,
mowa o pannie Ruth Palinode albo przynajmniej o szczątkach tej biednej kobiety, które
znajdowały się właśnie w laboratorium sir Dobermana. Zaczął się znowu przysłuchiwać w
momencie, gdy Lawrence głęboko wciągnął powietrze.
– W każdym razie muszę to sprawdzić. Pozwolisz mi? – powiedział ostro do siostry.
Kiedy się odwrócił, jego oczy zza grubych szkieł spoczęły na Campionie, stojącym o
kilka stóp od niego, i nagle, jak gdyby przepraszając go za tak długie ignorowanie, obdarzył go
najmilszym i najbardziej zawstydzonym uśmiechem. Potem wyszedł, zamykając za sobą
bezszelestnie drzwi.
Campion ustawił naczynia na tacy, a kiedy pochylił się, żeby ją podnieść, zauważył tytuł
książki leżącej na kolanach panny Palinode najeżonej papierowymi zakładkami.
Był to „Przewodnik po torach wyścigów konnych” Ruffa.
6. Nocna opowieść
Campion, wyrwany nagle ze snu, usiadł podpierając się łokciem.
– Z boku, mój kochany, jest przełącznik – usłyszał cichy głos panny Roper. – Przekręć
go. Mam list dla ciebie.
Zapalił światło, zauważył, że zegarek na nocnym stoliku wskazuje za piętnaście trzecią,
a kiedy podniósł głowę ujrzał na środku pokoju przekomiczną postać. Na jasnoróżową wełnianą
piżamę miała narzucony krótki płaszcz, a na głowie czepek z wstążek. Panna Roper tuliła do
piersi syfon z wodą sodową, butelkę szkockiej whisky, opróżnioną do połowy, i dwie duże
szklanki. Między palcami trzymała delikatnie błękitną kopertę.
List był napisany na urzędowym policyjnym papierze, dużymi literami, jak gdyby go
pisał bardzo śpieszący się uczeń.
Szanowny Panie!
Dotyczy zmarłej Ruth Palinode. Raport sir Dobermana gotów był dziś o 0.30.
Wewnętrzne organa zawierają dwie trzecie grama hioscyjaminy w dostarczonym materiale, co
świadczy o przyjęciu znacznie większej dozy, podanej zapewne w postaci hydrobromidu
hioscyjaminy, na co nie ma dowodu, jeśli przyjęty został podskórnie czy doustnie. Dawka
stosowana w medycynie – jedna setna do jednej pięćdziesiątej grama.
Dotyczy zmarłego Edwarda Bon Chretin Palinode. Planowana natychmiastowa
ekshumacja. Cmentarz Belvedere, Wilswich N., godz. 4 rano. Prosimy o przybycie, ale nikt się
nie obrazi, jeśli Pan nie przyjdzie.
C. Luke, Insp. Dziel. Kom. Pol.
Szybki chłopak z tego Charlie’ego Luke’a. „Planowana natychmiastowa ekshumacja...”
Tak, niech przeprowadzi tę ekshumację i niech im gładko pójdzie.
W tym momencie panna Roper podała mu szklaneczkę do połowy napełnioną płynnym
bursztynem.
– A to po co? Żeby uspokoić moje nerwy?
Ku jego zdumieniu ręka jej zadrżała.
– To chyba nie są jakieś złe wiadomości? List przyniósł policjant, więc pomyślałam
sobie, że może to pańskie prawo jazdy, a pan tu leży i martwi się o nie.
– Moje co?
Zażenowana przymknęła oczy.
– Pomyślałam sobie, że powinien pan mieć jakiś papier czy coś w tym rodzaju, co
chroniłoby pana, gdyby... gdyby...
– Gdybym został otruty? – spytał uśmiechając się do niej.
– Och, za whisky ręczę – zapewniła nie zrozumiawszy jego intencji. – Mogę na to
przysiąc. Butelkę trzymam pod kluczem. No cóż, teraz tak trzeba. A teraz, niech pan patrzy –
piję. – Rozsiadła się wygodnie w nogach jego łóżka i pociągnęła spory łyk.
Campion sączył swój alkohol powoli i z mniejszym entuzjazmem. Nie przepadał za
whisky i na ogół nie miał zwyczaju pić w łóżku, w środku nocy.
– Czy policjant obudził panią? – spytał. – Bardzo mi przykro. Nie było powodu do
takiego pośpiechu.
– Nie, jeszcze się kręciłam po domu – powiedziała ogólnikowo. – Chcę z panem
porozmawiać, panie Campion. Po pierwsze, czy na pewno w tym liście nie ma złych wieści?
– Nic, czego bym się nie spodziewał – odparł zgodnie z prawdą. – Obawiam się, że
wkrótce dowiemy się, iż panna Ruth została otruta, to wszystko.
– Oczywiście, że została otruta. Mam nadzieję, że nie po to nas budzili, żeby nas o tym
zawiadamiać – mówiła spokojnie. – To jeden przynajmniej pewnik; ostatecznie nie jesteśmy
głupcami. A teraz niech pan posłucha, chciałabym panu coś powiedzieć. Absolutnie jestem po
pańskiej stronie. Jestem panu więcej niż wdzięczna i naprawdę może pan na mnie polegać.
Niczego nie zamierzam przed panem ukrywać. Słowo daję.
Tego rodzaju zapewnienia mogłyby wydawać się podejrzane u kogokolwiek innego, ale
w jej ustach brzmiały całkowicie szczerze. Jej mała ptasia twarz pod zabawnym czepkiem była
bardzo poważna.
– Jestem o tym przekonany – zapewnił ją.
– Och, bywają różne drobne sprawy, które człowiek zachowuje dla siebie. Ale ja tego
nie zrobię. Teraz, kiedy udało mi się pana tu ściągnąć, będę z panem absolutnie, uczciwa.
Uśmiechnął się do niej łagodnie.
– Cioteczko, co takiego masz na sumieniu? Może tę młodą osobę, która przebiera się na
dachu?
– Na dachu? A więc ten małpiszon tak to robi. – Była zdziwiona, a zarazem sprawiło jej
to widoczną ulgę. – Wiedziałam, że gdzieś się przebiera, ponieważ w zeszłym tygodniu Clarrie
zauważył ją na Bayswater Road strasznie wystrojoną, a tego samego wieczora spotkałam ją
wracającą w starym ubraniu. Miałam nadzieję, że nie robi tego na czyichś oczach. Na szczęście
to nie jest tego rodzaju dziewczyna, biedny dzieciak.
Nie było zupełnie jasne, dlaczego się nad nią lituje.
– Pani ją lubi? – spytał.
– Strasznie jest miła. – Uśmiech starszej kobiety był serdeczny i rozbawiony zarazem. –
Odebrała takie okropne wychowanie. Ci starzy ludzie wcale nie rozumieją dziewcząt. Zresztą
jakim cudem mieliby rozumieć? Jest po uszy zakochana: przypomina mi rozwijający się pączek.
Gdzieś o tym czytałam, ale gdzie? Chciałam powiedzieć, że taka uwaga nie jest w moim stylu.
Ale ona jest jak pączek róży: jeszcze kolczasty, ale już ukazuje się odrobina różowego koloru.
Clarrie powiada, że ten chłopak jest dla niej bardzo miły. Chyba boi się jej dotknąć.
– On również jest bardzo młody, prawda?
– Nie taki znowuż młody, ma dziewiętnaście lat. Wysokie, kościste chłopaczysko w
przyciasnym pulowerze, w którym wygląda jak obdarty ze skóry królik. Mnie się wydaje, że to
on, wedle swego gustu, wybrał jej to nowe ubranie. Ona oczywiście za nie zapłaciła. Ale sama
nie potrafiłaby kupić sobie nawet kostiumu kąpielowego. Z tego, co mi opowiadał Clarrie, cały
ten ubiór musiał wymyślić chłopak. – Znowu łyknęła whisky i zachichotała. – Powiada, że
wyglądała komicznie. Z pewnością mnóstwo falbanek, a wszystko trochę za ciasne. To sprawka
chłopca. Jeździ też z nim na motorze.
– Gdzie ona go poznała?
– Licho wie. Nigdy o nim nie mówi. Czerwieni się na odgłos motoru i wydaje jej się, że
nikt się niczego nie domyśla – urwała. – Pamiętam dobrze, ja też taka kiedyś byłam –
powiedziała ze smutkiem, który dodawał jej uroku. – A pan? Och, pan jest jeszcze za młody na
wspomnienia, ale i to przyjdzie pewnego dnia.
Siedząc w łóżku ze szklanką w ręku, świadomy powolnego mijania późnych godzin
nocnych, Campion miał nadzieję, że taki czas nie nadejdzie. Po chwili znowu zaczęła mówić z
przejęciem, pochyliwszy się do przodu:
– Mój drogi, jak już wspomniałam, jest jeszcze pewna drobna sprawa, która ciągnie się
od dawna, i doszłam do wniosku, że powinnam o tym powiedzieć, żebyś nie był zaskoczony...
Halo? – Ostatnie słowo zostało skierowane do drzwi, które właśnie cicho się otworzyły.
Na progu ukazała się szczupła wojskowa sylwetka, odziana w elegancki, znakomicie
uszyty niebieski szlafrok z szamerowaniami. Kapitan Alastair Seton stał, wahając się, na progu.
Zaczął przepraszać próbując ukryć zażenowanie:
– Proszę mi wybaczyć. – Wyraźnie wymawiał każde słowo, a głos jego miał nieco
mocniejszy timbre, niż Campion się spodziewał. – Właśnie przechodziłem koło drzwi i
zauważyłem światło, ale byłem pewien, że hm, pokój jest pusty...
– Przestań – roześmiała się Renee – po prostu poczułeś whisky. – Wejdź. Tam stoi
szklaneczka do zębów.
Przybysz uśmiechnął się przekornie, co nie było pozbawione wdzięku. Traktuje ją jak
matkę, pomyślał Campion i spojrzał uważnie na pannę Roper. Nalewała właśnie whisky na
wysokość dwóch palców – najwidoczniej ustaloną porcję.
– Weź, proszę. Świetnie, żeś przyszedł, bo będziesz mógł dokładnie opowiedzieć panu
Campionowi, jak zachorowała panna Ruth. Tylko ty jeden, oprócz lekarza, widziałeś ją wtedy.
Mów cicho. Jest nas tu wystarczająco dużo. Gdyby ktoś jeszcze się tu pojawił, butelki na długo
nie starczy.
Dzięki niej poufna rozmowa nabrała charakteru spotkania towarzyskiego, z czego była
wyraźnie dumna, a co zarazem starała się ukryć.
Kapitan rozsiadł się wygodnie w fotelu z ciemnego dębu, kształtem przypominającym
jakiś nordycki tron.
– Ja jej nie, zabiłem – oświadczył z wstydliwym uśmiechem, jak gdyby chciał sobie
zaskarbić przychylność .Campiona.
– Nie znałeś jej, Albercie – wtrąciła spiesznie Renee, jak gdyby chciała sama
pokierować sytuacją. – Była to duża tęga kobieta, największa w rodzinie i nie tak inteligentna jak
reszta. Wiem, co Clarrie myśli, ale moim zdaniem on się myli.
– Cholerna z niej była dziwaczka, – mruknął kapitan Seton nad szklanką i roześmiał się
pogardliwie, prychając jak kot.
– W każdym razie nie dlatego ją zabili – ciągnęła, nie zwracając na niego uwagi. –
Irytowała wszystkich, wiem o tym, ale nie dlatego, że była mało inteligentna. Ta biedna kobieta
była chora. Doktor powiedział mi o tym na dwa miesiące przed jej śmiercią. „Renee, jeśli ona nie
będzie dbać o siebie, bardzo łatwo może dostać ataku apopleksji”, powiedział do mnie, „a wtedy
będziesz miała przy niej mnóstwo roboty. Będzie tak jak z jej bratem.”
Campion wyprostował się gwałtownie.
– Przecież pan Edward umarł na atak serca.
– Tak powiedział lekarz – w słowach panny Roper brzmiało powątpiewanie, a zarazem
ostrzeżenie, głowę przekrzywiła na bok jak gil. – Ale nadal nie wiemy, jak było naprawdę. Tego
dnia, przed śmiercią, panna Ruth wcześnie rano wyszła z siatką po zakupy. Poprzedniego
wieczoru była u nich jakaś awantura, ponieważ słyszałam, jak krzyczeli na nią w pokoju pana
Lawrence’a. Nikt jej nie widział aż do jej powrotu około wpół do pierwszej. Ja byłam w kuchni,
wszyscy wyszli, a kapitan spotkał ją we frontowym hallu. A teraz ty opowiadaj, mój kochany.
Kapitan słysząc te czułe słowa przymrużył oko i wykrzywił wąskie usta.
– Od razu się zorientowałem, że coś jej dolega – zaczął powoli. – Trudno było tego nie
zauważyć. Wyobraźcie sobie, ona krzyczała.
– Krzyczała?
– No, bardzo głośno mówiła. – Sam ściszył głos wypowiadając te słowa. – Była
czerwona na twarzy, wymachiwała rękami i chwiała się na nogach. Ponieważ akurat byłem na
miejscu, oczywiście zrobiłem, co tylko w mojej mocy. – Z namysłem zaczął sączyć whisky. –
Zaprowadziłem ją do tego konowała obok. Musieliśmy oboje kapitalnie wyglądać. Wydawało mi
się, że przyglądają nam się ze wszystkich okien w mieście. – Roześmiał się sam do siebie, ale w
jego oczach nadal malowała się uraza.
– Miał pan wielki kłopot, ale postąpił pan szlachetnie – powiedział Campion.
– Właśnie to chciałam powiedzieć – przytwierdziła z zapałem Renee. – To było bardzo
szlachetne z jego strony. Nawet mnie nie wezwał. Po prostu zrobił, co trzeba. To zupełnie do
niego podobne. Doktor był w swoim gabinecie, ale nic jej nie pomógł.
– Nie, nie, moja droga, niezupełnie tak było – rzuciwszy przepraszające spojrzenie w
stronę łóżka, kapitan wrócił do poprzedniej relacji. – Muszę być dokładny. Rzecz przedstawiała
się następująco: kiedy tak szliśmy ulicą – wyglądałem jak policjant prowadzący pijaną kobietę,
ponieważ ona głośno krzyczała – zobaczyliśmy naszego doktora, który akurat zamykał drzwi
swego gabinetu. Koło niego stało jakieś wielkie chłopisko, na dobitek wszystkiego zalane łzami.
Właśnie obaj śpieszyli się, o ile zdołałem zrozumieć, do porodu... – urwał zażenowany. Widać
było, że scena ta stanęła mu znów przed oczami z całą wyrazistością i że wspomina ją z pewnym
rozbawieniem. – Tak więc wszyscy staliśmy u wejścia do gabinetu doktora. Byłem zupełnie
bezradny; ściskałem w ręku swój zielony kapelusz, który kolorem pasował do mojej twarzy.
Doktor był wyraźnie zaniepokojony informacjami, jakich udzielił mu ten drągal. Moja
towarzyszka była w wiosennym kostiumie – czymś w rodzaju sari z worka po cukrze i flanelowej
spódnicy, prawda Renee?
– To z pewnością były dwie suknie, mój drogi, a nie spódnica. Oni wszyscy dziwacznie
się ubierają. Są wyżsi ponad stroje.
– Panna Ruth była poniżej – zauważył kwaśno kapitan. – Kiedy zaczęła rozpinać całe
mnóstwo agrafek, sytuacja stała się alarmująca. A przy tym wykrzykiwała jakieś liczby...
– Jakie znowuż liczby? – spytał zaniepokojony Campion.
– No, liczby. Ona była rodzinną znakomitością matematyczną. Czyż Renee panu o tym
nie mówiła? Policja mnie ciągle wypytywała: „Co mówiła”?, a to co słyszałem, brzmiało jak
wzory matematyczne. Widzi pan, ona wtedy nie była w stanie dokładnie wymawiać słów. Z tego
zorientowałem się, że jest poważnie chora, a nie że zwariowała.
– Lekarz powinien był ją wpuścić do gabinetu – stwierdziła Renee. – Wiemy, że jest
człowiekiem bardzo zajętym, jednak...
– Doskonale go rozumiem – kapitan Seton z uporem starał się być bezstronny. –
Przyznaję, że wtedy uważałem jego zachowanie za niezwykłe, ale sam był cholernie
zdenerwowany. Nie, on po prostu wiedział, że chora jest bardzo blisko swego domu i właściwie
wszystko jedno, gdzie nastąpi atak, który przepowiadał. Spojrzał na nią uważnie i powiedział do
mnie: „O, Boże. Tak, no tak. Niech pan ją zaprowadzi do jej pokoju i przykryje kocem. Zaraz
przyjdę, jak tytko będę mógł”. Niech pan pamięta o tym – dodał kapitan z tym swoim kpiącym
uśmiechem zwracając się do Campiona – że to zapłakane chłopisko, o dobrą stopę wyższe niż my
obaj i o trzydzieści lat co najmniej młodsze, dało nam wyraźnie do zrozumienia, że lekarz pójdzie
z nim, a nie ze mną. O ile dobrze pamiętam, oświadczył to całkiem stanowczo. Wobec tego
zrezygnowałem i odprowadziłem do domu moją chwiejącą się ślicznotkę, której pojawiła się
piana na ustach, torując sobie drogę przez gęstniejący tłum. W jej pokoju usadowiłem ją na
jedynym fotelu, gdzie nie leżały książki, narzuciłem na nią stos starych ubrań i pobiegłem na dół
do kuchni, po Renee.
– Gdzie przewrócił garnek, który postawiłam akurat na blasze, a ja poszłam do niej –
powiedziała panna Roper uśmiechając się do kapitana z wielką czułością. – To taki dobry
chłopak.
– Cokolwiek by o mnie ludzie mówili – dokończył za nią kapitan i spojrzał na nią
prowokacyjnie, śmiejąc się przy tym.
– Wypij lepiej i nie bądź taki łasy na komplementy – skarciła go. – Kiedy ją
zobaczyłam, wydawało mi się, że drzemie. Nie bardzo podobał mi się jej oddech, ale wiedziałam,
że wkrótce przyjdzie doktor, i pomyślałam, że najlepiej będzie, jak sobie wypocznie. Przykryłam
ją więc jeszcze jednym kocem i wyszłam.
Kapitan z westchnieniem wysączył do końca swoją szklaneczkę.
– Kiedy ponownie ktoś do niej zajrzał, była jedną nogą na tamtym świecie – stwierdził.
– Żaden kłopot. Dla wszystkich, z wyjątkiem mnie oczywiście.
– Och, nie mów tak, to brzmi okropnie! – Różowe kokardy na czepku panny Roper
zadrżały. – Spotkałam pannę Evadne, która akurat wchodziła do domu, i obie poszłyśmy na górę.
Była chyba druga po południu. Panna Ruth nadal spała, ale strasznie jęczała przez sen.
– Czy panna Evadne pani pomogła? – spytał Campion;
Renee spojrzała mu w oczy.
– No nie. To znaczy tyle, ile możną się było po niej spodziewać. Powiedziała coś do
siostry, ale kiedy ta się nie odezwała, rozejrzała się po pokoju, wzięła jakąś książkę z półki,
czytała ją przez chwilę i wreszcie powiedziała mi, żebym posłała kogoś po lekarza, jakbym sama
o tym nie pomyślała.
– Kiedy lekarz przyszedł?
– Gdzieś koło trzeciej. Po odebraniu dziecka musiał najpierw wpaść do domu. Mnie
powiedział, że po to, żeby się umyć, ale ja myślę, że musiał wytłumaczyć się żonie ze spóźnienia
na lunch. Panna Ruth nie żyła już wtedy.
Przez chwilę panowała cisza, wreszcie odezwał się kapitan:
– Stwierdził skrzep. Ostatecznie czegoś takiego właśnie się spodziewał. Trudno go w
tym przypadku winić.
– A jednak ktoś to zrobił – tę uwagę uczynił Campion i był zdumiony, że oboje przyjęli
natychmiast postawę obronną.
– Ludzie zawsze lubią gadać – stwierdziła Renee, jak gdyby to ją oskarżał. – Taka jest
ludzka natura. Każda nagła śmierć powoduje komentarze. „Ale szybko się zawinęła, co?”,
powiadają i dodają: „Czy cię to nie zdziwiło? Masz chyba nerwy ze stali?” Albo: „Może to i dla
ciebie ulga”. Mdło mi od tej gadaniny. – Krew napłynęła jej do twarzy, oczy błyszczały
gniewnie.
Kapitan wstał i odstawił na miejsce szklaneczkę. Podbródek miał zaczerwieniony.
– W każdym razie to nie ja zabiłem tę ordynarną flądrę – powiedział z hamowaną
zjadliwością. – Owszem, sprzeczałem się z nią, przyznaję, i nadal uważam, że miałem do tego
prawo, ale to nie ja ją zabiłem!
– Sza! – Renee starała się uspokoić wojaka z całą stanowczością swego autorytetu. –
Postawisz dom na nogi, mój kochany. Wiemy, że to nie ty.
Kapitan, szczupły, opanowany już, w wytwornym a la król Edward VII szlafroku,
skłonił się najpierw jej, potem Campionowi i nawet u niego gest ten był teatralny.
– Dobranoc – powiedział sztywno. – Serdeczne dzięki.
Stara kobieta zamknęła za nim drzwi, a potem powiedziała:
– Stary wariat. Teraz kiedy – tak wszystko się potoczyło, żyje w ciągłym napięciu i
jedna szklaneczka wyprowadza go z równowagi – urwała i popatrzyła z powątpiewaniem na
swego rzekomego bratanka. – Chodziło o pokój – wyjaśniła. – Starzy ludzie są jak dzieci.
Potrafią być bardzo zazdrośni. Jakżeśmy się tu sprowadzili, dałam mu ładny pokój, który chciała
mieć Ruth. Mówiła, że to był jej pokój w dzieciństwie, a kiedy się przekonała, że nic u mnie nie
wskóra, zaczęła jego molestować. O to tylko chodziło. Naprawdę. Wcale nie kłamię. To jest zbyt
błahe, żeby o tym wspominać – Spojrzała na niego z takim poczuciem winy, że się roześmiał. –
Za długo to trwało – przyznała. – Cały czas, jak tu mieszkaliśmy. Sprawa wybuchała, potem
cichła i znowu wszystko zaczynało się od początku. Sam pan dobrze wie, jak to bywa w takich
sporach. Ale chociaż wygadywał różne niestworzone rzeczy o niej, pierwszy pośpieszył z
pomocą, kiedy zobaczył, że naprawdę coś jej dolega. Taki już jest. Bardzo porządny, dobry
człowiek, jak się go bliżej pozna. Głowę bym za niego dała.
– Tego jestem pewien – zgodził się z nią.– Ale, ale, czy to właśnie jest ta wielka
tajemnica, którą mi pani chciała wyznać?
– Co takiego? Ja i kapitan? – Odrzuciła głowę do tyłu i rozbawiona zaczęła się głośno,
serdecznie śmiać. – Mój drogi – powiedziała poufale – mieszkamy pod jednym dachem od
trzydziestu lat. Nie potrzeba wcale detektywa, żeby doszukiwać się w tym jakiegoś sekretu.
Potrzeba raczej wehikułu czasu. Nie, chciałam panu powiedzieć o schowku na trumny.
Senny Campion był całkowicie zaskoczony.
– Co takiego? – spytał.
– Być może nie chodzi wcale o trumny. – Panna Roper wlała mniej więcej łyżkę
alkoholu do swojej szklanki, dodała trochę wody (tyle, ile przystoi damie) i ciągnęła wyniośle
dalej: – W każdym razie o coś w tym stylu.
– O ciała? – podsunął z nadzieją w głosie.
– Och, nie, koteńku. – W głosie jej brzmiała wymówka. – Może po prostu o drzewo albo
może o te ohydne krzyżaki, jakich używają. Nigdy nie zaglądałam do wewnątrz. Nie miałam
okazji. Widzi pan, oni zawsze przychodzą w nocy.
Campion uniósł się na łokciu.
– Może pani wreszcie wyjaśni, o czyni pani mówi.
– Właśnie staram się – w głosie jej brzmiał wyrzut. – Wynajęłam jedną z moich piwnic
– tę małą, która wychodzi na podjazd przed domem, i właściwie znajduje się poza domem – panu
Bowelsowi, przedsiębiorcy pogrzebowemu. Prosił mnie o to jak o specjalną przysługę, a ja nie
chciałam mu odmówić, bo to zawsze lepiej żyć w zgodzie z ludźmi tego rodzaju. Czy nie mam
racji?
– Na wypadek, gdyby potrzebny był pani szybki pogrzeb, co? To zresztą pani sprawa.
Kiedy to było?
– Och, wiele lat temu. W każdym razie miesięcy. On jest bardzo spokojnym lokatorem.
Nigdy nie sprawia kłopotów. Ale pomyślałam sobie, że może kiedyś pan zauważy, że ta piwnica
jest zamknięta, otworzy ją pan i będzie się zastanawiał, czy to są moje rzeczy. To mogłoby zrobić
dziwne wrażenie. – Była całkowicie poważna, jej duże okrągłe oczy patrzyły na niego łagodnie. –
Zresztą może go pan i jego syna usłyszeć dziś w nocy, tam, w dole – dokończyła.
– On tam jest?
– Jeśli go nie ma, to wkrótce będzie. Wpadł do mnie, kiedy pan poszedł do panny
Evadne, uprzedzić, żebym się nie przestraszyła, jeśli usłyszę hałas tak między trzecią a czwartą
nad ranem. To bardzo uważający człowiek, o staroświeckich manierach.
Campion przestał jej słuchać. Charlie Luke z całą stanowczością napisał, że ekshumacja
Edwarda Palinode ma się odbyć o czwartej nad ranem, na cmentarzu Wilswich. Nie był pewien,
czy jest zupełnie rozbudzony, kiedy nagle przyszło mu do głowy wyjaśnienie.
– Oczywiście, oni go nie chowali – Powiedział triumfująco.
– Rzeczywiście, firma „Bowels i Syn” nie chowała go. – Wyglądała na zaniepokojoną. –
Ależ mieliśmy z tym kłopot. Pan Edward takie wydał polecenie w swoim testamencie, bardzo to
było nieroztropne z jego strony. Nic go nie obchodziło, że uraził czyjeś uczucia. Umarli nie
zwracają na takie rzeczy uwagi. Ale zostało to napisane czarno na białym: „Spędziwszy wiele
ponurych nocy w odrażającej piwnicy, nasłuchując huku dział przeciwlotniczych i bomb
nieprzyjacielskich, wraz z Bowelsem, który przez cały czas obserwował mnie i przymierzał w
wyobraźni do jednej z tych swoich tandetnych trumien przeznaczonych na mięso armatnie,
oświadczam, że jeśli umrę przed nim, nie życzę sobie, by to on chował moje ciało czy ktokolwiek
z jego podłej firmy”. – Ta, z talentem wygłoszona oracja zakończona została patetycznym
gestem. – Brzmi to zupełnie jak rola – wyjaśniła. – I takie przy tym podłe.
– Trzeba przyznać, że miał charakter – zauważył Campion.
– Nadęty stary idiota – powiedziała z przekonaniem. – Pełen był nadzwyczajnych
pomysłów, ale źle wychowany nawet w grobie. Ten mądrala przepuścił pieniądze całej rodziny.
No i teraz wszystko pan wie, mój drogi. Jeśli usłyszy pan jakiś hałas, to będzie to przedsiębiorca
pogrzebowy.
– Będę tego całkowicie pewien – stwierdził Campion i wstał z łóżka, żeby włożyć
szlafrok.
– Pójdziemy się rozejrzeć? – Była wyraźnie podniecona. Przyszło mu do głowy, że od
początku do tego właśnie zmierzała. – Nigdy nie lubiłam go szpiegować – szepnęła z
przekonaniem – ponieważ nie miałam żadnego pretekstu, a zresztą z mego pokoju nic nie można
dostrzec. Ostatni raz był tu jakieś trzy, cztery miesiące temu.
W drzwiach Campion się zatrzymał.
– A co z Cokerdale’em? – spytał.
– Och, nim nie musimy się przejmować. Śpi w kuchni.
– Co takiego?
– Słuchaj, Albert – użyła jego imienia z pewnego rodzaju wyzwaniem, co natychmiast
wyczuł – nie bądź niemądry i nie próbuj biedakowi zaszkodzić. To był mój pomysł. Nie
chciałam, żeby się natknął na Bowelsa. „Wszyscy są w domu, powiedziałam, a pańskim
zadaniem jest strzec tych, co są w domu. Przyjdzie pan i posiedzi sobie w cieple, w wygodnym
fotelu”. Oczywiście posłuchał mnie. Przecież nie zrobiłam nic złego, prawda?
– Zdemoralizowała pani porządnego policjanta – powiedział od niechcenia Campion. –
Chodźmy, pani poprowadzi.
Minęli szeroki podest, a potem zeszli po schodach. W domu panowała względna cisza.
Rodzina Palinode’ów spała, podobnie jak żyła – w doskonałej obojętności dla wszystkiego, co jej
nie dotyczyło. Dolatujące z jednego pokoju grzmiące chrapanie przypomniało Campionowi, że
źródła gęgającego głosu Lawrence’a należałoby pewno szukać w adenoidach.
Na parterze panna Roper stanęła. Idący za nią mężczyzna zatrzymał się, ale jego uwagę
zwrócił nie hałas, lecz zapach. Z sutereny sączyła się cienka smużka odrażającej woni. Wciągnął
głębiej powietrze i z trudem powstrzymał kaszel.
– Dobry Boże, a to co takiego?
– Och, nic ważnego, gotuje się. – Celowo starała się to zbagatelizować. – Czy pan ich
słyszy?
Dopiero teraz usłyszał jakiś hałas, dość odległy i stłumiony, jakby chrobot czegoś, co
przywodziło na myśl puste drewno.
Chociaż w dolatującym z sutereny zapachu nie było nic, co by przypominało kostnicę,
połączenie tego wraz z odgłosem było niezwykłe. Aż drgnął, kiedy go dotknęła.
– Tędy – szepnęła – pójdziemy do salonu. Tam jest okno znajdujące się akurat nad
zejściem do piwnicy. Niech się pan trzyma blisko mnie.
Bezszelestnie otworzyła drzwi salonu i znaleźli się w dużym mrocznym pokoju, słabo
oświetlonym blaskiem lampy, znajdującej się w odległym końcu Apron Street.
Okno z wykuszem, zajmujące większą część frontowej ściany pokoju, było przecięte u
góry wenecką żaluzją. Hałas dobiegał teraz znacznie wyraźniej i kiedy czekali bez ruchu, u dołu
środkowej szyby dojrzeli błysk światła.
Campion ostrożnie ruszył poprzez archipelag mebli i spojrzał sponad ostatniej bariery –
było to kilka pustych doniczek po paproci, przymocowanych drutem do żardiniery.
Nagle za oknem ukazała się trumna. Zachwiała się w chwili, gdy ktoś ją podnosił z dołu,
by wydobyć z otwartych drzwi piwnicy. Na ten widok Renee wstrzymała oddech w niemym
okrzyku i w tym momencie Campion zapalił latarkę elektryczną, której dotąd, powodowany
ostrożnością, nie chciał używać.
Szeroka biała smuga jak reflektor oświetliła drewniane pudło. Ponurość tego
bezgłowego kształtu potęgowała jeszcze gładkość i czerń drewna, które lśniło niby pianino,
szerokie, dostojne, połyskujące fornirem.
Płachta, która okrywała trumnę, opadła, i ujrzeli mosiężną tabliczkę z nazwiskiem.
Litery były tak wyraźne, że zdawały się krzyczeć:
Edward Bon Chretin Palinode
urodzony 4 września 1883
zmarł 2 marca 1946
W ciszy dusznego pokoju stali oboje wpatrując się w trumnę, aż wreszcie, obróciwszy
się łagodnie, zniknęła im z pola widzenia, a z wąskiej przestrzeni pod nimi dobiegł ich odgłos
kroków.
7. Praktyczny przedsiębiorca pogrzebowy
Twarz szeroka i różowa jak płat wędzonej szynki spojrzała na Campiona ze studni
wejścia piwnicznego. W świetle latarki elektrycznej dojrzał tęgiego mężczyznę o szerokich
plecach, potężnej klatce piersiowej i wydatnym brzuchu. Pod czarnym, sztywnym melonikiem
widać było siwe wijące się włosy, a ciężkie podbródki spoczywały na błyszczącym kołnierzyku.
Sprawiał imponujące wrażenie, jak nowy marmurowy nagrobek.
– Dobry wieczór panu. – Głos miał energiczny, pełen szacunku, ale brzmiała w nim
podejrzliwość. – Mamy nadzieję, że nie przeszkadzamy?.
– Głupstwo, nic się nie stało – mruknął Campion. – Co robicie? Zabieracie towar?
W przyjaznym uśmiechu ukazały się dwa białe szerokie zęby.
– Niezupełnie, proszę pana, niezupełnie, chociaż oczywiście do pewnego stopnia.
Wszystko w porządku, najpierw trzeba się zająć...
– Ziemią? – podsunął Campion.
– Nie, oproszę pana, drewnem, powiedziałbym. Czy mam przyjemność rozmawiać z
panem Campionem? Nazywam się Jas Bowels, do usług o każdej porze dnia i nocy, a to mój syn,
Rowley.
– Słucham, ojcze. – W kręgu światła ukazała się druga twarz. Włosy Bowelsa-juniora
były czarne, a wyraz twarzy może nieco baczniejszy, ale ogólnie biorąc był jednym z najbardziej
prawowitych synów swego ojca, jakich Campion miał okazję kiedykolwiek widzieć. Jeszcze
trochę czasu upłynie, a ojciec i syn staną się identyczni – tego był pewien.
Zapanowała chwila pełnego skrępowania milczenia.
– Zabieram ją właśnie – zauważył Bowels-senior nieoczekiwanie. – Widzi pan,
wynajmuję u panny Roper piwnicę i trzymałem ją tu jakiś miesiąc albo coś koło tego, kiedy sklep
mieliśmy zapchany. A teraz tak sobie pomyślałem, w związku z dochodzeniem i w ogóle, że
lepiej ją będzie zabrać do zakładu. Będzie tam efektownie wyglądać. Pan jako dżentelmen
przyzwyczajony do takich rzeczy potrafi to zrozumieć.
W tym momencie Campion pomyślał sobie, że Bowels wyraża się o trumnie z wielkim,
szacunkiem.
– Wygląda rzeczywiście bardzo dobrze – powiedział ostrożnie.
– Och, bo i tak jest w rzeczywistości, proszę pana – Jas mówił z wyraźną dumą. – To
specjalna sztuka. Z kategorii luksusowych. Nazywamy ją z synem „Królową Mary”. Nie będzie
przesadą, jeśli powiem, że każdy dżentelmen, który naprawdę jest dżentelmenem, cieszyłby się,
gdyby go w niej pochowano. Zupełnie jakby się na dół pojechało własnym powozem. Ja zawsze
powiadam, kiedy mnie ktoś pyta o zdanie, że jak się robi coś ostatecznego, to trzeba to robić
dobrze. – Przy tych słowach jego niebieskie oczy zabłysły niewinnie. – Wielka szkoda, że ludzie
to tacy ignoranci. Powinni się cieszyć widząc taki piękny okaz na ulicy, ale tak nie jest. Sprawia
im to przykrość, dlatego muszę ją wynieść ukradkiem, kiedy nikogo nie ma w pobliżu.
Campionowi zrobiło się zimno.
– Jednak człowiek, którego nazwisko figuruje na tabliczce, nie chciał być w niej
pochowany – zauważył.
Małe oczka nie ustąpiły pod jego wzrokiem, ale twarz stała się nieco różowsza, a pełen
skruchy uśmiech wykrzywił małe, brzydkie usta.
– Ach, więc widział pan. Trudno, zostałem przyłapany i muszę się przyznać do winy.
Wiesz, chłopcze, pan widział naszą tabliczkę z nazwiskiem. O, z pana Campiona to szczwany lis.
Z tego, co słyszałem od wujka Magersa, powinienem był się domyśleć.
Pomysł, że Lugg jest czyim wujkiem, był wystarczająco denerwujący, ale komplement i
błysk pochlebstwa w oczach był jeszcze mniej miły. Campion milczał.
Przedsiębiorca pogrzebowy czekał o ułamek sekundy za długo. Wreszcie westchnął.
– Próżność – oświadczył uroczyście. – Próżność. Byłby pan zdumiony, gdyby pan
wiedział, jak często słucham o tym kazań w kościele, a mimo to nic a nic mi nie pomogło.
Właśnie o próżności, panie Campion świadczy ta tabliczka z nazwiskiem, o próżności Jasa
Bowelsa.
Campion był zaintrygowany, ale nie dał się omamić. Nic nie powiedział i położył
ostrzegawczo rękę na dłoni panny Roper, która już zaczerpnęła tchu, żeby coś powiedzieć.
Jas wyraźnie posmutniał.
– Trudno, muszę panu wszystko wyznać – rzekł wreszcie. – Kiedyś w tym domu
mieszkał pewien dżentelmen za którym obaj z moim chłopcem, przepadaliśmy, prawda, Rowley?
– Tak, ojcze. – W głosie młodego Bowelsa brzmiało przekonanie, ale w oczach
malowała się wyraźnie ciekawość.
– Był to pan Edward Palinode – ciągnął Jas z wyraźną ulgą. – Wspaniałe nazwisko na
nagrobek. Oznaczał się imponującą postawą, nawet mnie trochę przypominał. Tęgi, wie pan,
szeroki w barach. Tacy zawsze pięknie wyglądają w trumnie. – Jasne oczy patrzyły na Campiona
raczej w zamyśleniu niż z wyrachowaniem. – W pewien zawodowy sposób kochałem tego
człowieka. Nie wiem, czy pan mnie dobrze rozumie?
– O, bardzo dobrze – mruknął Campion i od razu miał ochotę zakląć ze złości na siebie.
Jego ton zdradził go, co spowodowało, że przedsiębiorca miał się teraz bardziej na baczności.
– Rzadko jeden człowiek rozumie zawodowe ambicje drugiego człowieka. To ambicja
artysty – ciągnął z godnością. – Siadywałem w kuchni tej damy i nasłuchiwałem, jak padają
bomby, a żeby zachować równowagę umysłową, rozmyślałem o swojej pracy. Patrzyłem na pana
Edwarda Palinode i myślałem sobie: „Jeśli umrze przede mną, wyprawię mu wspaniały pogrzeb”
i taki miałem zamiar.
– Ojciec naprawdę miał taki zamiar – przytwierdził nagle Rowley, jak gdyby milczenie
Campiona działało mu na nerwy. – Ojciec to prawdziwy artysta w swoim fachu.
– Daj spokój, chłopcze. – Jas najwidoczniej był zadowolony z tej pochwały, ale ciągnął
dalej: – Niektórzy ludzie rozumieją tego rodzaju rzeczy, inni nie. Pan zrozumie, do czego
zmierzam. Postąpiłem źle i do pewnego stopnia zrobiłem z siebie wariata. Cóż, czysta próżność.
– Wierzę panu całkowicie – zgodził się Campion, który aż się trząsł z zimna. – Chce mi
pan powiedzieć, że zaryzykował pan. Prawda?
Radosny uśmiech rozjaśnił twarz Bowelsa, i po raz pierwszy w oczach jego zabłysły
przebiegłość i ożywienie.
– Widzę, że znaleźliśmy wspólny język, proszę pana – powiedział zrzucając z siebie
komediową pozę jak zbędne ubranie. – Podczas całego wieczoru, jaki spędziłem z poczciwym
starym Luggiem, myślałem sobie: „Ten, u kogo pracujesz, to musi być równy chłop”. Tak sobie
myślałem, ale nie byłem pewien, widzi pan. Tak, oczywiście, zaryzykowałem. Kiedy pan
Palinode umarł, byłem pewien, że dostanę to zamówienie. Prawdę mówiąc, zacząłem to swoje
arcydzieło, kiedy po raz pierwszy zachorował. „Czas nadszedł”, powiedziałem sobie, „zacznę
teraz, a jeśli on nie będzie gotów, zatrzymam ją”. Nie wiedziałem co prawda, na jak długo. –
Roześmiał się z prawdziwym rozbawieniem. – Próżność, nic tylko próżność. Wziąłem wymiary
w przybliżeniu, a ten stary nudziarz nie chciał jej. Jest się z czego śmiać, doprawdy. On widział,
jak mu się przyglądam, rozumie pan.
Było to znakomite przedstawienie i Campionowi było bardzo żal, że musi je zepsuć.
– Sądziłem, że tego rodzaju... rzeczy robi się na miarę – zaryzykował.
Jas znalazł się na wysokości zadania.
– Owszem, proszę pana, i owszem – zgodził się ochoczo. – Ale my, starzy fachowcy,
potrafimy ocenić klienta na pierwszy rzut oka. Tak naprawdę to ją zrobiłem na swoją miarę. „Nie
jest tęższy niż ja”, powiedziałem sobie. „A jeśli jest, to pal go diabli!”. To piękna sztuka. Mocny
dąb. Fornir z hebanu. Gdyby przyszedł pan rano do mego zakładu, to pokazałbym ją panu w
pełnym świetle.
– Obejrzę ją teraz.
– O nie, proszę pana – odmowa była grzeczna, lecz stanowcza. – W świetle latarki ani
tak z daleka nie można jej w pełni ocenić. Pan mi wybaczy, ale to niemożliwe, nawet gdyby pan
był samym królem Anglii. Nie mogę również wnieść jej do domu, ponieważ któreś ze starszych
państwa mogłoby zejść na dół, a tego najmniej bym sobie życzył. Nie. Teraz nam pan wybaczy, a
na rano pięknie ją wypoleruję. A wtedy pan nie tylko powie: „Możesz z niej być dumny,
Bowels”, ale wcale nie zdziwiłbym się, gdyby pan dodał jeszcze: „Odstaw ją na bok, Bowels.
Kiedyś w przyszłości wykorzystam ją, jeśli nie dla samego siebie, to dla przyjaciela”. – Jego
twarz była uśmiechnięta, oczy wesołe, ale pod sztywnym rondem czarnego melonika perliły się
kropelki potu.
Campion obserwował go z zaciekawieniem.
– Zaraz zejdę na dół – powiedział. – Niech, mi pan wierzy, o tej porze nocy interesy idą
najlepiej.
– W ten sposób pana nie wykorzystamy. – Riposta Bowelsa była błyskawiczna. – Bierz
ją, chłopcze. Bardzo pana przepraszam. Musimy ją przenieść na drugą stronę ulicy, dopóki jest
ciemno.
Zachowywał się wspaniale. Ani cienia paniki czy niepotrzebnego pośpiechu. Zdradzał
go tylko pot.
– Czy Lugg jest u was?
– W łóżku, proszę pana. – Niebieskie oczy znowu patrzyły z dziecięcą niewinnością. –
Siedzieliśmy sobie, gadali, popijając co nieco i rozmawialiśmy o mojej nieboszczce żonie, i
biednego Magersa wytrąciło to zupełnie z równowagi. Położyliśmy go do łóżka, żeby sobie
wypoczął.
Znając możliwości Lugga w dziedzinie picia alkoholu, jak również jego ograniczoną
uczuciowość, Campion był zdziwiony. Nie dał tego jednak poznać po sobie i zrobił ostatnią
próbę.
– Mam swojego człowieka w domu – zaczął. – Jest na służbie. Powiem mu, żeby wam
pomógł.
Przedsiębiorca okazał dużą przytomność umysłu. Udał, że się waha, i powiedział
wreszcie:
– Nie, proszę pana. To bardzo miło z pańskiej strony, naprawdę bardzo miło. Ale ja i
mój syn jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Gdyby nie była pusta, a to co innego. Dobranoc panu.
Uważam za wielki zaszczyt, że mogliśmy pana poznać. Mam nadzieję, że zobaczymy się rano.
Pan mi wybaczy, że robię tak osobistą uwagę, ale nie należy stać długo w otwartym oknie w
cienkim szlafroku, bo mogę pana widzieć wtedy, kiedy pan mnie nie będzie widział, jeśli, się
dość jasno wyraziłem. Dobranoc panu. – I zniknął bezszelestnie w ciemności.
– To bardzo dobry człowiek – szepnęła panna Roper, kiedy zamykając okno
obserwowała dwie postacie idące ze swym ciężarem powoli po schodach. Bardzo go cenią na
naszej ulicy, ale ja niezupełnie potrafię zrozumieć, co jest w nim w środku.
– A ja się zastanawiam, co jest w środku „Królowej Mary” – mruknął z roztargnieniem
Campion.
– Ależ, Albercie, przecież to trumna. I nie było w niej ciała!
– Naprawdę nie było? Może tylko jakieś niewielkie obce ciało – powiedział Campion
wesoło. – A teraz, cioteczko, ponieważ najwidoczniej zwalczyliśmy początkową nieśmiałość i
możemy rozmawiać od serca, nie wolno dłużej ignorować smrodu, który dolatuje z ciocinej
sutereny. No powiedz mi, kochanie, prawdę, co się tam gotuje?
– A niech cię wszyscy diabli! – odparła ze zniecierpliwieniem. – To tylko panna Jessica.
Ona to lubi, a innym nie szkodzi. Nie pozwalam jej tego robić za dnia, ponieważ plącze mi się
pod nogami i to paskudztwo naprawdę bardzo śmierdzi. Teraz nawet bardziej niż zwykle.
Campion zastanawiał się chwilę. Panna Jessica to była ta stara kobieta z parku, w
kapeluszu z tektury na głowie.
– Ładną ma pani tutaj menażerię – powiedział. – Co ona robi?
– Pitrasi jakieś dziwne rzeczy – powiedziała panna Roper zdawkowo. – Ale to nie są
lekarstwa. Ona to je.
– Co takiego?
– Nie bądź niemądry, mój kochany. Ciągle mnie denerwujesz. Mieliśmy i tak dosyć
emocji na dzisiaj. To nazwisko na trumnie wyprowadziło mnie zupełnie z równowagi, dopóki
pan Bowels nie wytłumaczył wszystkiego. Uważam, że Edward Palinode nie powinien był tak go
zawieść. Jego pogrzeb nie bardzo się udał, ale już nic na ten temat nie mówiłam. Nie trzeba ranić
ludzi, jak jest już po wszystkim i pozostaje tylko spłacić rachunki.
– Ale wracając do panny Jessiki – Campion udał, że jest skruszony – co takiego ona tam
destyluje?
– Nie destyluje, nigdy nie pozwoliłabym na coś takiego w moim domu. – Była wściekła
i oburzona. – To byłoby nielegalne. Jeśli nawet zdarzyło się morderstwo w moim domu, to wcale
nie oznacza, że pozwalam łamać prawo. – Jej cienki głos aż zadrżał z irytacji. – Ta stara kobieta
po prostu jest trochę stuknięta. Wierzy w nowoczesne metody odżywiania, i tyle. Pozwalam jej
robić, co chce, chociaż doprowadza mnie do wściekłości, kiedy chce jeść trawę i posyła
przygotowane przez siebie pożywienie ludziom, którzy dwa albo trzy lata temu chcieli ją zabić.
„Może pani robić, co chce”, mówię jej, „a jeśli już tak bardzo chce pani karmić głodnych, to
piętro niżej ma pani własnego brata, któremu kości sterczą przez samodziałowe ubranie. Niech
pani jemu to da i oszczędzi sobie fatygi”. A ona powiada, że jestem ograniczona.
– Gdzie ona jest teraz? Mogę pójść i zobaczyć się z nią?
– Kochany, możesz robić, co chcesz. Już ci to mówiłam. Gniewa się teraz na mnie, bo
uważa mnie za filisterkę, którą zresztą jestem, więc nie pójdę z tobą. Jest zupełnie niegroźna i
najmądrzejsza z całej trójki. W każdym razie potrafi dbać o siebie. Idź na dół. Trafisz po
zapachu.
Uśmiechnął się i skierował na nią promień latarki.
– Doskonale. A teraz idź i piękniej we śnie.
Natychmiast poprawiła swój koronkowy czepek na głowie.
– Och, śmiejesz się. Brzydki z ciebie chłopak! Zostawiam ci ten cudowny dom do
dyspozycji i tych wszystkich wariatów. Mam ich po dziurki w nosie. Zobaczymy się rano. Jak
będziesz grzeczny, to przyniosę ci filiżankę herbaty do łóżka.
Wyszła drobnym krokiem, zostawiając go samego w zastawionym meblami pokoju.
Węch zaprowadził go do schodów wiodących do sutereny i węch omal nie kazał mu się cofnąć.
Panna Jassica chyba coś garbowała – powietrze było aż gęste. Powoli zszedł w ciemność.
Na dole znalazł się wobec licznych par drzwi, z których jedne były uchylone.
Prowadziły – jak sobie przypomniał – do głównej kuchni, gdzie wcześniej, wieczorem, siedział i
rozmawiał z Clarrie’em Grace. Teraz kuchnia była ciemna, ale regularne chrapanie dobiegające z
fotela, umieszczonego przy piecu, świadczyło, że policjant Corkerdale był nieczuły zarówno na
głos obowiązku, jak i groźbę uduszenia.
Powietrze było ciężkie od odoru dziwnego i drażniącego. Przypominało woń smoczej
jaskini.
Jakiś odgłos dolatujący od drzwi z prawej strony sprawił, że się zdecydował i otworzył
je ostrożnie. Pomieszczenie było nieoczekiwanie duże: była to jedna z owych przestronnych
kuchni, z białą kamienną podłogą, dla których minione generacje wielkich żarłoków potrafiły
znaleźć zastosowanie. Z umeblowania znajdował się tu tylko drewniany stół wmurowany w
ścianę, na nim stała gazowa płytka, dwa piecyki naftowe i zdumiewający zbiór blaszanych
puszek po syropie, z których większość najwidoczniej była używana jako utensylia do
gotowania.
Ubrana w rzeźnicki fartuch krzątała się tu panna Jessica Palinode. Zanim się
zorientował, że go usłyszała, nie odwracając się powiedziała.
– Proszę wejść i zamknąć drzwi. Przez chwilę proszę mi nie przeszkadzać. Zaraz
skończę.
Miała głos dźwięczny, miły, świadczący o odebranym starannym wykształceniu,
bardziej zdecydowany niż u starszej siostry. Raz jeszcze zdumiał go nie ulegający wątpliwości
autorytet tej rodziny. Poczuł znowu owe na poły dziecięce uczucie strachu, jakiego doświadczył
po raz pierwszy, kiedy obserwował ją przez swoją miniaturową lunetę. Jeśli w ogóle istniały
czarownice, to jedną z nich miał przed sobą.
Bez odrażającej tektury jej włosy w lokach nie były pozbawione wdzięku. Czekał w
milczeniu, a ona nadal potrząsała puszką stojącą na gazie. Z pewną ulgą stwierdził, że nie była
wszechwiedząca, a po prostu wzięła go za Corkerdale’a.
– Doskonale wiem, że teraz powinien pan być na posterunku w ogrodzie – zauważyła. –
Ale panna Roper zlitowała się nad panem i zaprosiła do kuchni. Ja nikomu nic nie powiem o tym,
ale z kolei spodziewam się, że pan nic nikomu o mnie nie powie. Nie robię tu nic karygodnego,
tak że pańska nieśmiertelna dusza, jak również nadzieje na awans nie są bynajmniej zagrożone.
Po prostu gotuję jedzenie na jutro i pojutrze. Rozumie pan?
– Niezupełnie – odparł Campion.
Natychmiast odwróciła się i spojrzała z ową przenikliwością, jaką zauważył u niej
przedtem, po czym znowu zajęła się swoją puszką.
– Kim pan jest?
– Mieszkam tu. Poczułem dziwny zapach i zszedłem.
– Zapewne nikt pana nie uprzedził. Nieudolność ludzka w tym domu jest wprost
zdumiewająca. No, ale głupstwo. Przykro mi, jeśli pana zaniepokoiłam. Teraz, kiedy pan wie, o
co chodzi, może pan iść spokojnie do łóżka.
– Nie sądzę, bym potrafił zasnąć – powiedział Campion zgodnie z prawdą. – Czy mogę
w czymś pani pomóc?
Potraktowała jego ofertę z całą powagą.
– Nie, raczej nie. Całą najgorszą robotę już zrobiłam. Zaczynam zawsze od tego, a do
zmywania wystarczy jedna osoba. Jeśli pan zechce, może pan później powycierać.
Jak grzeczne dziecko, postanowił czekać cierpliwie. Kiedy wreszcie doszła do wniosku,
że zawartość puszki gotowała się wystarczająco długo, zdjęła ją i zgasiła gaz.
– To dla mnie rozrywka – zauważyła. – Ludzie tak się męczą szykując sobie jedzenie.
Albo też robią z tego cały rytuał, przed którym wszystko inne musi ustąpić. Śmieszni są. Mnie to
daje odprężenie i doskonale sobie z tym radzę.
– Widzę to – powiedział. – Pani jest bardzo energiczna. A to świadczy, że pani
racjonalnie się odżywia.
Spojrzała znowu na niego i uśmiechnęła się. Był to ten sam niezwykle miły i
rozbrajający uśmiech, jakim obdarzył go jej brat. Miał wrażenia, że nagle zupełnie
nieoczekiwanie stała się jego przyjaciółką.
– To święta prawda – zgodziła się z nim. – Poprosiłabym, żeby pan usiadł, gdyby było
na czym. Ale żyjemy w spartańskich czasach. A może ten kosz by się nadał, gdyby pan go
odwrócił?
Byłoby grubiaństwem odmówić takiej propozycji, chociaż zetknięcie z ostrym jak nóż
brzegiem kosza przez cienki materiał szlafroka odczuwał jak torturę. Kiedy usiadł, znowu
uśmiechnęła się do niego.
Miałby pan ochotę na filiżankę herbaty z pokrzywy? Zaraz będzie gotowa. Smakuje
podobnie jak brazylijska herba mate i ma podobne właściwości.
– Dziękuję pani – Campion zrobił wesołą minę, choć wcale, wesołości nie czuł. – Nie
bardzo jednak rozumiem, co takiego właściwie pani robi?
– Gotuję. – Roześmiała się jak młoda dziewczyna. – Może pana dziwić, że we własnym
domu robię to w środku nocy, ale mam znakomite wyjaśnienie. Czy słyszał pan kiedy o
człowieku nazwiskiem Herbert Boon?
– Nie.
– Widzi pan. Mało kto o nim słyszał. I ja też bym nie usłyszała, gdybym przypadkiem
nie natrafiła na jego książkę na straganie. Kupiłam ją, przeczytałam. A dzięki niej moje życie
stało się znośne. Czy to nie nadzwyczajne?
Ponieważ najwidoczniej oczekiwała odpowiedzi, mruknął coś grzecznie.
Jej oczy, o niespotykanym, zielonkawobrązowym kolorze, i wyraźnych tęczówkach
patrzyły na niego z widocznym zainteresowaniem.
– Uważam tę książeczkę za fascynującą – powiedziała. – Widzi pan, jej tytuł jest tak
banalny, że w pierwszym odruchu ma się ochotę odsunąć ją na bok. Brzmi on: „Jak żyć za
jednego szylinga i sześć pensów”. Została napisana w roku tysiąc dziewięćset siedemnastym. Od
tamtej pory ceny podskoczyły. Ale nadal to brzmi cudownie, nie uważa pan?
– Wprost nie do wiary.
– Zdaję sobie z tego sprawę. I dlatego jest to takie nadzwyczajne, że mimo
absurdalności, jest tak realne.
– Nie rozumiem..
– No, chodzi mi o temat tej książki. Weźmy na przykład takie tytuły, jak „Wieczna
radość”, albo „Rewolucja twórcza”, albo „Cywilizacja i jej minusy”, czyż brane dosłownie nie są
równie absurdalne? Oczywiście, że tak. Przyszło mi to na myśl, kiedy bardzo chciałam wiedzieć,
jak się utrzymać za bardzo małą sumę.
Campion poruszył się niespokojnie na swoim koszu. Miał wrażenie, że prowadzi
rozmowę z kimś na drugim końcu tunelu. Istniała również możliwość, że przemienił się w Alicję
z Krainy Czarów.
– Wszystko, co pani mówi, jest bez wątpienia bardzo ciekawe – stwierdził ostrożnie. –
Ale czy pani to w pełni realizuje?
– Niezupełnie. Boon mieszkał na wsi. Również miał mniej wyszukany gust. Obawiam
się, że zanadto wrodziłam się w matkę.
Campion przypomniał sobie ze zdumieniem Teofilę Palinode, poetkę słynną w latach
sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Dostrzegł nawet podobieństwo. Podobna smagła, żywa
twarz, kiedyś patrzała na niego z frontispisu małego czerwonego tomiku leżącego na komodzie
babki. Panna Jessica bardzo była podobna do matki, miała nawet takie same loki.
Te rozmyślania przerwał mu jej donośny głos:
– W każdym razie robię prawie wszystko – oświadczyła. – Pożyczę panu tę książkę.
Daje odpowiedzi na tyle ludzkich problemów.
– Mam nadzieję, że tak jest istotnie – przytaknął jej. – A co jest w tym naczyniu? –
zmienił temat.
– W tej puszce? To, co tak brzydko pachniało, jest o, tam. To wywar na bolące kolano
dla sąsiada – kupca kolonialnego. A tu bulion ze szczęki jagnięcia. Nie kupiłam całego łba, za
drogi. Boon powiada „dwie dolne szczęki za farthinga”, ale on mieszkał na wsi i to w nieco
innych czasach. Dzisiejsi rzeźnicy są bardzo nieżyczliwi.
Siedział patrząc na nią ze zdumieniem.
– Czy pani naprawdę musi to robić?
Twarz jej stężała nagle, uświadomił sobie, że ją rozczarował.
– Zastanawia się pan, czy jestem aż tak biedna, czy też po prostu szalona?
Tak ścisła diagnoza jego stanu umysłu była zaskakująca. Jej niezwykła intuicja była
zarówno przerażająca, jak i godna podziwu. Pomyślał, że uczciwość nie zawsze powinna być
jedynym narzędziem polityki.
– Bardzo przepraszam – powiedział pokornie. – Naprawdę nie rozumiem tego
wszystkiego. Niech mi pani pożyczy książkę Boona.
– Dobrze. Z przyjemnością.
Spojrzał na dziwacznie zastawiony stół, a potem znowu na inteligentną dumną twarz.
Jego zdaniem była młodsza od panny Evadne o jakieś piętnaście lat.
– Czy puszki po syropie zamiast garnków to też pomysł Boona? – spytał.
– Och tak. Ja sama nie jestem zbyt praktyczna. Po prostu jestem posłuszna autorowi.
Może dlatego osiągnęłam raczej dobre rezultaty.
– Mam nadzieję, że tak jest. – Zrobił przy tym tak ponurą minę, że ona widząc to
roześmiała się. Znów wyglądała o wiele lat młodziej.
– Mam mniej pieniędzy niż reszta rodzeństwa, nie dlatego że jestem najmłodsza, ale
dlatego, że zawierzyłam memu bratu Edwardowi i zgodziłam się, żeby ulokował wedle swego
uznania większą część mego spadku. – Zabrzmiało to bardzo po wiktoriańsku. – Miał zawsze
mnóstwo pomysłów i pod tym względem bardziej przypominał naszą matkę i mnie samą niż
Lawrence i moja starsza siostra Evadne, ale nie był specjalnie praktyczny. Stracił wszystkie nasze
pieniądze. Biedaczysko, bardzo mi go było żal. Nie podam panu dokładnie mego obecnego
dochodu, ale liczyć go można w szylingach. Jednak dzięki łasce Boskiej i przenikliwości
Herberta Boona nie jestem wcale biedna. Pan może sądzić, że to bardzo dziwny sposób, ale to
jest mój własny sposób, a ja nikomu nie wyrządzam krzywdy. A czy teraz nadal sądzi pan, że
jestem pomylona?
Słowa padły jak strzał i były całkowitym zaskoczeniem. Czekała na odpowiedź.
Campion również nie był pozbawiony wdzięku. Uśmiechnął się rozbrajająco.
– Nie – odparł. – Jest pani racjonalistką. Chociaż nigdy bym się tego nie spodziewał. A
to jest herbata, nieprawdaż? Gdzie pani zdobywa pokrzywę.
– W Hyde Parku – wyjaśniła krótko przez ramię. – Dużo tam różnych zielsk... chciałam
powiedzieć ziół... jeśli tylko umie się szukać. Kilka razy się pomyliłam. Z roślinami trzeba być
ostrożnym. Przechorowałam się parę razy, ale teraz już chyba znam się na nich dobrze.
Mężczyzna siedzący na odwróconym koszu spojrzał z powątpiewaniem na szary
parujący płyn, który mu podała w słoiku po dżemie.
– To bardzo smaczne – powiedziała. – Pokrzywę piję całe lato. Niech pan spróbuje, a
jeśli nie będzie panu smakować, nie pogniewam się. Musi pan jednak przeczytać tę książkę. Rada
bym wiedzieć, że nawróciłam kogoś na moją wiarę.
Okazał najlepsze chęci, ale płyn miał obrzydliwy smak.
– Lawrence też tego nie lubi – wyznała śmiejąc się – ale pije. Pije również herbatę z
krwawnika, którą przyrządzam. Bardzo się tym interesuje, ale jest o wiele bardziej
konwencjonalny niż ja. Nie pochwala zupełnie tego, że nie potrafię wydawać pieniędzy, chociaż
nie wiem, co by zrobił, gdybym potrafiła, bo sam nic nie ma.
– A jednak lubi pani sześciopensówki – mruknął Campion.
Powiedział to nie odruchowo, ale jakby wbrew sobie, jak gdyby zmusiła go do tego
czarami. Z jej triumfującej miny wywnioskował ze zdumieniem, że tak było.
– Widziałam pana tam wczoraj pod drzewem – odezwała się. – Pan jest detektywem.
Dlatego tak szczerze z panem rozmawiam. Pan mi się podoba, jest pan inteligentny..
Campion był tak wstrząśnięty, że łyknął trochę herbaty z pokrzywy.
– Czy zależy pani na tych sześciopensówkach? – zaryzykował.
– Nie, ale nigdy nie odmawiam. A ona tak się z tego cieszy. Poza tym bardzo mi się
przydają. To również podejście racjonalistyczne, prawda?
– Całkowicie. Wracając jednak do pani bardziej magicznych talentów, czy potrafi
widzieć pani za plecami? – Myślał, że ją wywiódł w pole ale ona odpowiedziała po chwili
namysłu:
– Mówi pan o Klytii i jej chłopcu, który pachnie benzyną? Wiedziałam, że stoją za mną.
Słyszałam, jak szeptali. Ale nie obejrzałam się. Oboje uciekli z pracy albo udawali, że mają coś
do załatwienia. Mogą ich za to zwolnić. – Obrzuciła go przebiegłym spojrzeniem. – Powinnam
im pożyczyć moją książkę. Ale Boon nie daje wskazówek, jak odżywiać dzieci. To byłoby trudne
zadanie.
– Jest pani bardzo dziwną kobietą – stwierdził Campion.
– Darzę sympatią Klytię. Sama byłam kiedyś zakochana, jeden jedyny raz. Było to
uczucie platoniczne. Ale wkrótce się przekonałam, że ów miły inteligentny pan wykorzystuje je
po to, żeby dręczyć swoją żonę. Ponieważ jestem rozsądna, a nie samobójczo, wielkoduszna,
wycofałam się. Jednak nadal czuję się na tyle kobietą, że mnie bawi Klytia. Czy to wszystko ma
pomóc panu w odkryciu, kto otruł moją siostrę Ruth?
Przez chwilę miał wzrok spuszczony, wbity w podłogę.
– Czyż tak nie jest? – powiedziała.
– Pani musi to wiedzieć – powiedział powoli.
– Ale nie wiem. – Robiła wrażenie zdumionej własnym wyznaniem. – Nie wiem. Każdy,
kto żyje w tak wielkiej samotności jak ja, staje się wyczulony na zachowanie spotykanych ludzi.
Ale jednak zapewniam pana, nie mam pojęcia, kto otruł Ruth. Muszę również przyznać, że
jestem mu nawet wdzięczna. Sam by się pan o tym dowiedział, więc wolałam to panu
powiedzieć.
– Była bardzo męcząca, prawda?
– Nie bardzo. Rzadko ją widywałam. Niewiele miałyśmy wspólnego. Przypominała
raczej brata mego ojca. Był geniuszem matematycznym i chyba trochę pomylony.
– Pani jest zadowolona, że siostra nie żyje? – Celowo był brutalny, ponieważ zaczął się
jej bać. Była taka miła, a jednak przerażająca i zupełnie nie do rozszyfrowania.
– Mam swoje powody. – rzekła. – Widzi pan, rodzina Palinode’ów przypomina
rozbitków w malej, zagubionej na oceanie łodzi. Jeżeli jedna osoba z załogi wypije swój
przydział wody – tak na marginesie mówiąc, ona nie była alkoholiczką – reszta musi albo
patrzeć, jak umiera z pragnienia, albo dzielić się z nią własną racją. A my nie bardzo mamy czym
się dzielić. Nawet mimo pomocy Herberta Boona.
– Czy tylko tyle ma mi pani do powiedzenia?
– Tak. Reszty musi się pan dowiedzieć sam. To nie będzie specjalnie interesujące.
Mężczyzna w szlafroku wstał i odstawił swój słoik po dżemie. Górował nad nią
wzrostem: była bardzo niska i zachowała ślady minionej urody. Jego wrażliwa twarz była
niezwykle poważna, a dręczące go pytania stały się ważniejsze niż tajemnica morderstwa.
– Dlaczego? – wybuchnął nie panując nad sobą. – Dlaczego?
Zrozumiała go w lot. Jej szarą twarz zabarwił rumieniec.
– Nie mam talentów – powiedziała spokojnie. – Jestem niema. Nie potrafię nic robić ani
pisać, ani nawet opowiadać. – A kiedy mrugając oczami patrzył na nią starając się zrozumieć
monstrualność tego, co mu mówiła, ciągnęła cicho: – Poezje mojej matki przeważnie były bardzo
kiepskie. Odziedziczyłam trochę inteligencji po ojcu i potrafię to docenić. Matka napisała jednak
jeden wiersz, w którym moim zdaniem zawarta jest pewna myśl, chociaż wiele osób uważałoby
go za pozbawiony sensu.
Oto on:
Zbuduję sobie domek z trzcin
Misterny, pięknie upleciony.
Wiatr przelatuje pośród trzcin,
Dotyka ich zaciekawiony,
Tarmosi, gnie łodygi trzcin,
Nie zdoła mi przeszkodzić tym –
Będę zajęta!
– Chyba nie ma pan ochoty na jeszcze jedną herbatę?
Dopiero po półgodzinie wrócił do swego pokoju i dygocąc położył się do łóżka. Książka
pożyczona przez pannę Jessikę leżała na kołdrze. Była tandetnie wydana, miała okropnie
pozaginane rogi, dziwaczną okładkę i sterczały z niej kawałki papieru z nieaktualnymi od dawna
ogłoszeniami. Otworzył ją na chybił-trafił i przeczytane zdania jeszcze mu się kołatały po głowie,
kiedy zamknął oczy:
„Twaróg (pozostałość kwaśnego mleka pozostawionego przez nieporządne panie domu
w butelce albo blaszance). Można poprawić jego smak dodając posiekanej szałwii, szczypiorku
czy też rzeżuchy. Ja sam, ponieważ nie jestem specjalnie łakomy, egzystowałem znakomicie na tej
mieszaninie, spożywanej wraz z niewielką ilością chleba dnie całe, odmieniając sobie smak
dodatkiem poszczególnych ziół.
Energia. Należy oszczędzać energię. Tak zwani naukowcy powiedzą wam, że energia to
tylko ciepło. Nie zużywaj jej wobec tego więcej niż trzeba w danym momencie. Ja oceniam jedną
godzinę snu jako odpowiednik jednego funta wysoko kalorycznego pożywienia. Bądź, czytelniku,
pokorny. Bierz, co ci dają, nawet jeśli dar ofiarowany jest z pogardą. Dający znajdzie nagrodę
we własnej duszy – czy to dlatego, że jest cnotliwy, czy dlatego, że się chce popisać. Zachowuj
spokój. Martwienie się i litowanie nad sobą zużywa tyle energii (tzn. ciepła), ile poważne
rozmyślania. W ten sposób będziesz wolny i nie staniesz się ciężarem dla krewnych czy
społeczeństwa. Twój umysł również będzie lżejszy i bardziej skłonny do kontemplacji i cieszenia
się urokami natury i wynalazków człowieka, co jest nic nie kosztującym luksusem, na jaki
inteligentny człowiek z łatwością może sobie pozwolić.
Kości. Dużą, pożywną wołową kość goleniową można kupić za pensa. Wracając do
domu od rzeźnika człowiek roztropny w przydrożnym żywopłocie znaleźć może goździka, albo,
jeśli ma trochę szczęścia, czosnek...”
Campion przewrócił się na brzuch.
– O Boże – jęknął.
8. Za kulisami Apron Street
Uświadomił sobie, że hałas, jaki go obudził, to otwieranie drzwi i że ktoś, czyja ręka
ciągle spoczywa na gałce klamki, rozmawia w korytarzu. Był to inspektor Charlie Luke.
– ...marnowanie czasu na dachu – dobiegł go niezwykle łagodny głos Luke’a. – Możesz
również z łatwością złamać kark.
– Oficjalnie przesłuchuję bratanka panny Roper, prawnika z zawodu – oświadczył. – Nie
przypuszczam, żeby ta bajeczka długo się utrzymała, ale trzeba z niej korzystać tak długo, jak
tylko się da.
Wypełniał całkowicie fotel i bardzo dobrze w nim wyglądał. Pod ubraniem wyraźnie
rysowały się jego wyrobione mięśnie, zaś oczy w kształcie migdałów były tak jasne, jakby całą
noc spędził we własnym łóżku, a nie na cmentarzu.
– Panna Jessica wie, że jestem detektywem – powiedział Campion. – Widziała nas w
parku.
– Doprawdy? – Luke wcale nie był tym zdziwiony. – Wcale nie są tacy postrzeleni, jak
by się mogło wydawać. Już to panu mówiłem. Z początku popełniłem ten błąd... Sam pan się
przekonał, że nie są.
Mężczyzna w łóżku przytaknął skinieniem głowy i chwila milczał zamyślony.
– Tak, ma pan rację.
Luke pociągnął łyk zimnej herbaty.
– Renee opowiedziała mi jakąś niesamowitą bajeczkę o starym Bowelsie – zaczął Luke.
– O jakiejś trumnie w nocy, robionej „na oko” dla Edwarda. „To zupełnie zwariowana historia”,
powiedziałem jej.
Campion znowu przytaknął.
– Tak, moją uwagę zwrócił słaby zapach ryb. Chociaż nie rozumiem, o co tu chodzi.
Aha, Lugg u nich został na noc. To mogłoby być zadanie dla niego. Niezbyt może etyczne, ale są
zaprzysięgłymi wrogami. Co takiego Bowels puszcza w obieg? Tytoń? Futra?
Twarz inspektora pociemniała z gniewu.
– A to stary łajdak! – wybuchnął. – Nie znoszę takich niespodzianek na swoim terenie.
Tak się nie robi. Szmugiel w trumnie to jedna z najstarszych na świecie sztuczek. Już ja pokażę
temu Bowelsowi. A miałem wrażenie, że znam tę ulicę jak własne pięć palcy.
– Może się mylę. – Campion starał się unikać łagodzącego tonu. – Może jego jedyna
pasja to grzebanie zmarłych. Może jego historyjka jest prawdziwa. Wcale bym się tym nie
zdziwił.
Luke wpatrując się w niego z uznaniem przymknął jedno oko.
– Na tym polega cała trudność z tymi starymi. Każda najgłupsza historia może się
okazać prawdziwa. Nie zamierzam twierdzić, że Jas nie jest dobrym rzemieślnikiem, ale nie
wiedziałem, że mam do czynienia z dziełem wielkiego artysty.
– Co zamierza pan zrobić? Pójść do jego zakładu i przeprowadzić rewizję?
– Oczywiście, teraz kiedy wiemy, że coś się święci, musimy go przyłapać. Chyba, że
woli go pan zostawić w spokoju, dopóki tutaj nie skończy się tej sprawy. Rzecz jasna, to tutaj
musi potrwać. Możemy go również złapać z tym pakunkiem i pokazać, gdzie raki zimują.
Campion chwilę się zastanawiał.
– Bowels będzie pana oczekiwał – powiedział wreszcie. – Poza tym mój pomocnik nie
darowałby mi nigdy, gdybym nie kierował się zdrowym rozsądkiem.
– Lugg? Słyszałem o nim, ale nigdy go nie spotkałem. Podobno jest dobrym
fachowcem.
– Ach, dokonał kiedyś pewnego niefachowego małego włamania. Nie, wydaje mi się, że
do królestwa Bowelsa musi pan pójść tylko pro forma. Jeśli pan coś znajdzie, to jest frajerem,
który nie zwraca uwagi na ostrzeżenia.
– A jeśli nie pójdziemy do niego, przyczai się, będzie czekać, póki sobie nie pomyśli, że
niebezpieczeństwo minęło, i wtedy go capniemy. – Inspektor wyjął garść papierosów z
wewnętrznej kieszeni i zaczął je uważnie przeglądać, Campiona znowu uderzyła niezwykła
wyrazistość każdego jego ruchu. Kiedy Luke spoglądał na zapisane nieporządnie kartki, z jego
miny można było poznać ich treść, jakby podana została przez głośnik – ta była źle
sformułowana, tamta nieważna, inna mogła poczekać. A podczas tej segregacji na jego kościstej
twarzy malowały się mieszane uczucia. – Hydrobromid hioscyjaminy – powiedział nagle. – Czy
jest możliwe, żeby Tata Wilde, aptekarz, miał u siebie zapas tego?
– Nie bardzo. – Campion powiedział to z pewnością, jakiej się po nim spodziewano. –
Mam wrażenie, że jest to środek rzadko obecnie stosowany. Jakieś czterdzieści lat temu był
modny w medycynie jako lekarstwo używane w przypadkach manii prześladowczej. Ma ten sam
charakter co atropina, ale jest znacznie mocniejszy. Jako trucizna zdobył sobie rozgłos, kiedy
Crippen wypróbował go na Belli Elmore.
Luke’owi to nie wystarczyło. W zamyśleniu przymrużył oczy.
– Pan musi zobaczyć ten skład apteczny – oświadczył.
– Pewno, że zobaczę. Ale nie powinno się go niepokoić, dopóki nie zajdzie konieczność.
Lepiej zacząć od doktora. – Zgoda. – Zanotował coś na kartce ogryzkiem ołówka. –
Hydrobromid hioscyjaminy. Co to takiego? A może pan wie przypadkiem coś na ten temat?
– Mam wrażenie, że to pochodna lulka czarnego.
– Ach tak. To zielsko?
– Chyba tak i to bardzo często spotykane.
– Ma pan rację, jeśli to jest ta właśnie roślina, o której myślę. Kiedyś w szkole
nauczycielka od botaniki niesłusznie mi zarzuciła, że zrobiłem zły rysunek. Tak, lulek czarny,
małe żółte kwiatki. Okropnie brzydko pachnie. – Inspektor mówił szybko, był uosobieniem
energii.
– Tak, zgadza się.
– Rośnie wszędzie. – Inspektor wprost nie posiadał się ze zdumienia. – Do licha,
przecież można go zerwać nawet w parku.
Campion przez kilka sekund milczał.
– Tak – powiedział wreszcie. – Przypuszczam, że tak.
– Ale W takim razie trzeba by go wygotować. – Inspektor potrząsnął głową z ciemnymi,
sztywnymi jak u jagnięcia lokami. – Zacznę najpierw od doktora, ale powinien pan zobaczyć się
ze starym Wilde’em, jeśli to miałoby panu pomóc w myśleniu. Potem muszę zająć się
dyrektorem banku. Czy już wspominałem o nim?
– Owszem. To taki miły, schludny człowieczek. Przez chwilę widziałem go, kiedy
wychodził z pokoju panny Evadne. Nie była jednak łaskawa przedstawić nas.
– Gdyby to zrobiła, obdarzyłaby go jakimś wymyślonym nazwiskiem i to też nic by
panu nie dało. Należy mu się nasza wizyta. „Bank nie może udzielać żadnych informacji, chyba
że na polecenie sądu” – tak mi powiedział;
– Zły był przy tym?
– Nie. Oczywiście teoretycznie ma rację. Dobrze jest mieć pewność, że o dwóch
półkoronówkach wpłacanych w urzędzie pocztowym wiemy tylko ja i dziewczyna w okienku.
Inna sprawa, że nie widzę przeszkód, żeby nam powiedział coś od siebie prywatnie.
– Jako przyjaciel rodziny? Tak, w każdym razie porozmawiamy z nim. Panna Ruth
wydawała zbyt wiele pieniędzy, zanim została zabita. Tyle się dowiedziałem. Może to być
motywem, a może i nie. Yeo powiada, że jedynym rozsądnym motywem morderstwa są
pieniądze.
Charlie Luke nie uczynił żadnego komentarza na ten temat. Znowu zajął się swymi
karteczkami.
– O, mam to zapisane – zawołał wreszcie. – Po długich namowach udało mi się to
wreszcie wydobyć od Renee. Pan Edward płacił jej trzy funty tygodniowo, z praniem. Panna
Evadne płaci jej teraz tyle samo. To znaczy za pełne utrzymanie. Pan Lawrence płaci dwa funty
za częściowe utrzymanie. To znaczy też za pełne, bo ona nie potrafi patrzeć spokojnie, jak ktoś
chodzi głodny. Panna Klytia płaci dwadzieścia szylingów, gdyż tyle tylko to biedne dziecko
zarabia. I nie dostaje lunchu. Panna Jessica płaci pięć szylingów.
– Ile?
– Pięć szylingów. Fakt. Powiedziałem Renee: „Nie bądź głupia, kochanie, jak wyjdziesz
na swoje?”, a ona na to, że niby czego się spodziewam? Stara dama je tylko to paskudztwo, które
sama ugotuje, a jej pokój znajduje się pod samym dachem, i tak dalej, i tak dalej. „Wariatka
jesteś”, powiadam, jej. „Dzisiaj nawet psa nie utrzymasz za pięć szylingów tygodniowo”. A ona
mówi, że panna Jessica, nie jest psem, raczej kotem. „Wydaje ci się chyba, że znowu grasz w
pantomimie”, powiadam, „królową wróżek”. I wtedy wylazło szydło z worka. „Słuchaj, Charlie”,
mówi do mnie. „Załóżmy, że jej wymówię i co wtedy? Będzie musiała zadbać o nią reszta
rodziny, prawda? A wtedy oni wszyscy będą musieli oszczędzać, a kto na tym traci, ty głupi
małpiszonie? Stracę tylko ja”. I ma świętą rację. Mogłaby oczywiście wszystkich wyrzucić, ale
wydaje mi się, że ich lubi. Wie, że reprezentują sobą jakąś klasę i że są nieprzeciętni... zupełnie
jakby hodowała kangury.
– Jakie znowu kangury?
– No, to powiedzmy mrówkojady. Interesujące i niezwykłe. Coś takiego, o czym można
opowiadać sąsiadom. W dzisiejszych czasach trudno o rozrywki. Trzeba z nich korzystać, kiedy
się zdarzają.
Jak zwykle mówił rękami, twarzą, ciałem, rysował Renee robiąc dziwne gesty dużym
palcem i wskazującym. Jakim cudem potrafił oddać ostry mały nos podstarzałej aktorki i jej
hałaśliwy sposób bycia, Campion nie pojmował, ale mimo to widział ją jak żywą. Poczuł nagły
przypływ energii, jak gdyby zbudził się zamarły od dawna zakątek jego mózgu.
– A panna Ruth?– spytał ze śmiechem. – Płaciła funta i dziewięć pensów i na tym
pewno poprzestała?
– Nie. – Inspektor chował największą niespodziankę na sam koniec. – Nie. Przez ostatni
rok przed śmiercią panna Ruth płaciła bardzo nieregularnie. Czasem dawała siedem funtów, a
czasem dosłownie tylko pensy. Renee prowadzi chyba dokładne rachunki. Powiada, że była jej
winna jeszcze piątaka.
– To ciekawe. A ile Ruth miała płacić?
– Trzy funty jak reszta. Powiem panu jeszcze jedno, Renee jest zamożna.
– Rotschild w spódnicy.
– Dostała pieniądze, dużą sumę pieniędzy. – W głosie Luke’a zabrzmiał smutek. – Mam
nadzieję, że nie ma żadnych konszachtów z Jasem Bowelsem. Wie pan, to by zachwiało moją
wiarę w kobiety.
– Myślę, że nie ma. Czy gdyby miała z nim jakieś konszachty, ciągnęłaby mnie na dół w
środku nocy, żebym go przyłapał?
– To prawda. – inspektor rozjaśnił się. – A teraz wychodzę i biorę się do pracy. Czy
razem pójdziemy odwiedzić tego jegomościa z banku? Nazywa się Henry James, doprawdy nie
wiem, dlaczego to nazwisko wydaje mi się dziwnie znajome. Chciałbym do niego wpaść gdzieś
koło godziny dziesiątej.
– A która teraz? – Campion poczuł wyrzuty sumienia, że jeszcze leży w łóżku. Jego
własny zegarek najwidoczniej stanął, bo wskazywał za kwadrans szóstą.
Luke spojrzał na swoją srebrną cebulę, którą wyciągnął z kieszeni marynarki. Machnął
nią gwałtownie.
– Ma pan rację, słowo daję, za dziesięć szósta. Przyszedłem tu kilka minut po piątej, ale
nie chciałem pana od razu budzić, bo mógł pan mieć ciężką noc.
– My, starzy ludzie, lubimy spać – zażartował Campion. – Czeka pana teraz kilka godzin
pracy, o ile dobrze zrozumiałem?
– O, tak, trzeba się śpieszyć. My też cierpimy na brak ludzi. Przy okazji, jeszcze to
przyszło. – Zaczął uważnie wpatrywać się w jakąś kartkę, nieco czystszą od reszty. - Dyrektor
więzienia Jego Królewskiej Mości w Charlafield donosi, że ma u siebie w szpitalu niejakiego
Looky Jeffereysa, który odsiaduje dwuletni wyrok za włamanie. Jest umierający, jakieś
dolegliwości wewnętrzne. – Urwał. – Biedaczysko – dodał poważnie. – W każdym razie często
traci przytomność, a wtedy przez cały czas szepce: „Apron Street, unikaj Apron Street”. Stale to
powtarza. A kiedy odzyskuje przytomność i pytają go, co to ma znaczyć, oczywiście nie chce
albo nie potrafi wytłumaczyć. Powiada, że w ogóle nie słyszał o takiej ulicy. W Londynie są trzy
Apron Street, wobec tego dyrekcja więzienia zawiadomiła policję we wszystkich trzech
dzielnicach. Być może to nie dotyczy naszej ulicy. Jednak daje do myślenia.
Campion usiadł gwałtownie i dobrze zalany dreszcz, zawstydzająco przyjemny, powoli
przesunął mu się po kręgosłupie.
– Czy to znaczy, że on się czegoś boi? – spytał.
– Chyba tak. Na zakończenie taka notatka: „Lekarz podaje, że pacjent wtedy bardzo
silnie poci się i jest wzburzony. A chociaż inne słowa, na ogół bardzo plugawe, mówi głośno, o
Apron Street zawsze tylko szeptem”.
Campion odrzucił kołdrę.
– Wstaję – oświadczył.
9. Rozmowa o interesach
Gabinet dyrektora banku był w każdym calu wiktoriański. Był to niewielki pokój z
kominkiem na węgiel, wyklejony bogatą czerwono-złotą tapetą w chińskie wzory, na podłodze
leżał turecki dywan, a w rogu stała szafa, w której zapewne trzymano sherry i cygara.
Znajdowało się tu duże mahoniowe biurko, przypominające katafalk, a dla klienta skórzany
zielony fotel, którego wysokie oparcie i boki obite były na krawędziach miedzianymi
gwoździami.
Nad kominkiem wisiał dobry średnio-wiktoriański portret olejny przedstawiający
dżentelmena w fantazyjnej kamizelce i kołnierzu, którego wielkie wyłogi zasłaniały dolną część
twarzy.
Kiedy Campion rozejrzał się wokoło, przyszło mu na myśl bez żadnej widomej
przyczyny, że dawniej unikano starannie pisania słowa „bankrut”, jakby to było coś
nieprzyzwoitego.
Na tym tle pan Henry James wyglądał bardzo nowocześnie i nie na miejscu. Stał za
biurkiem przyglądając się z powątpiewaniem swoim gościom. Był czysty aż do przesady i jego
rzednące ciemne włosy tak ciasno przylegały do głowy, że sprawiały wrażenie polakierowanych.
Jego koszula była nieskazitelnie biała, a muszka miała dyskretny, prawie niewidoczny wzór.
– Wybaczcie panowie, ale doprawdy jestem w bardzo, niezręcznej sytuacji. W całej
mojej karierze nie miałem jeszcze do czynienia z taką sprawą. – Głos był równie schludny jak on
sam, samogłoski czyste, spółgłoski doskonale wymawiane. – Już panu powiedziałem, panie
inspektorze, że Bank – wyraźnie powiedział to słowo z dużej litery, tak jakby powiedział „Bóg” –
nie może udzielać żadnych informacji, chyba że na polecenie sądu, a w Bogu nadzieja, że do
takiej ostateczności nie dojdzie.
W tym gabinecie Charlie Luke bardziej niż zwykle wyglądał na gangstera – choć
uśmiechał się szeroko, a na swego towarzysza spoglądał jak grzeczny pies, który tylko czeka na
znak, żeby ugryźć intruza. – Campion z zainteresowaniem patrzył zza rogowych okularów na
swój łup.
– Będzie to rozmowa towarzyska. Prawie – dodał.
– Przepraszam najmocniej, jaka?
– Miałem na myśli to, że chcielibyśmy, by pan przez chwilę zapomniał o banku.
Słaby uśmiech pojawił się na okrągłej twarzy rozmówcy Campiona.
– To przyjdzie mi raczej z trudnością. Było zapewne kwestią przypadku, że obaj
przybysze odwrócili się i spojrzeli na portret nad kominkiem.
– Założyciel? – spytał Campion.
– Wnuk założyciela, pan Jefferson Clough, w wieku lat trzydziestu siedmiu.
– Już nie żyje?
– Ależ tak, oczywiście. Obraz był malowany w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim.
– Bank jest znany?
– Nie bardzo. – W głosie Jamesa brzmiała lekka nagana. – Najlepsze banki, jeśli wolno
mi powiedzieć, oznaczają się brakiem tej cechy.
Uśmiech Campiona był rozbrajający.
– Rodzinę Palinode’ów zna pan prywatnie, nieprawdaż?
Dyrektor banku przesunął dłonią po czole.
– Tam do licha – oświadczył nieoczekiwanie. – Tak, chyba tak. Znam ich od dziecka,
ale są również naszymi starymi klientami.
– Wobec tego będziemy unikać tematu pieniędzy. Dobrze?
Pan James miał wyraz na poły smutny, na poły rozbawiony.
– Musimy. Co panowie chcieliby wiedzieć?
Inspektor westchnął i przysunął bliżej krzesło.
– To tylko zwykła procedura – powiedział. – Panna Ruth Palinode została
zamordowana...
– Czy to oficjalne stwierdzenie?
– Tak, ale nie podamy go do wiadomości publicznej, dopóki śledztwo się nie skończy.
Jesteśmy z policji, jak pan zapewne wie.
W zaniepokojonych okrągłych oczach błysnął wyraz uznania.
– Panowie chcieliby wiedzieć, od jak dawna ją znałem i kiedy widziałem ją po raz
ostatni, nieprawdaż? No cóż, znałem ją od dziecka, a po raz ostatni widziałem któregoś dnia rano,
na kilka dni przed jej śmiercią. Teraz, kiedy się zastanawiam, sądzę, że to było w przeddzień jej
choroby. Przyszła tu.
– Miała jakiś interes?
– Tak.
– Wobec tego musiała mieć w banku swoje konto.
– W owym czasie nie.
– A więc ostatnio jej konto zostało zamknięte?
– Jak mam na to odpowiedzieć? – James zaczerwienił się z gniewu. – Powiedziałem już
panom, że nie wolno mi udzielać informacji na temat spraw finansowych moich klientów.
– Gong – mruknął Campion z głębi zielonego skórzanego fotela. – Wobec tego wróćmy
do czasów pańskiego dzieciństwa. Gdzie pan wtedy mieszkał?
– Tutaj.
– W tym domu?
– Tak. Powinienem to może wyjaśnić. Nad biurami znajduje się mieszkanie. W owym
czasie dyrektorem był mój ojciec. Kiedy dorosłem, zacząłem pracować w centrali w City, a
potem po śmierci ojca objąłem tutaj stanowisko dyrektora filii. Nie przeprowadzamy większych
transakcji i specjalizujemy się w obsłudze indywidualnych klientów. Większość z nich ma u nas
konta od wielu pokoleń.
– Ile jest jeszcze filii?
– Tylko pięć. Centrala mieści się przy Buttermarket.
– Sądzę, że pamięta pan rodzinę Palinode’ów z okresu jej świetności?
– Oczywiście że tak! – Żarliwość tego stwierdzenia zdumiała ich. W jego żalu brzmiała
tragiczna nuta. – Stajnie w zaułku pełne były przepięknych koni. Bez przerwy kręciła się służba.
Dostawcy zarabiali znakomicie. Wydawano przyjęcia, obiady proszone, organizowano zebrania
towarzyskie, pełno było sreber, kryształów, no i w ogóle... – machnął ręka, gdyż zabrakło mu
słów.
– Kandelabrów? – podsunął Luke skwapliwie.
– Właśnie; kandelabrów. – Wydawał się bardzo wdzięczny za tę podpowiedz. – Profesor
Palinode i mój ojciec byli prawie przyjaciółmi. Dobrze pamiętam tego starszego pana. Miał długą
brodę, wielkie brwi i nosił cylinder. Lubił siadywać w tym zielonym fotelu i zabierać memu ojcu
czas, ale nikomu to nie przeszkadzało. Cała nasza dzielnica kręciła się wokół Paltnode’ów. Nie
potrafię tego wszystkiego opisać tak dokładnie, jak bym chciał, brakuje mi słów, ale to były
wspaniałe czasy i niezwykła rodzina. A te futra w kościele! A te diamenty, jakie pani Palinode
wkładała do teatru! I te przyjęcia na Boże Narodzenie, na które zapraszano wybrańców losu. Tak,
kiedy wróciłem tutaj i znalazłem ich w takim stanie, w jakim znajdują się obecnie, przeżyłem
wstrząs, prawdziwy wstrząs.
– To są nadal czarujący ludzie – zaryzykował Campion.
– Owszem i człowiek nadal czuje się zobowiązany wobec nich. Ale drogi panie, trzeba
to było widzieć wtedy!
– Może Edward Palinode nie miał takiej głowy do interesów jak jego ojciec?
– Nie – odparł pan James. – Z pewnością nie.
Zapanowała kłopotliwa cisza.
– Panna Jessica powiedziała mi, że jej tygodniowy dochód można liczyć w szylingach –
zaczął Campion.
– Panna Jessica! – Gwałtownie wyrzucił ręce w górę, po czym jego twarz stała się bez
wyrazu. – Na ten temat nie mogę nic powiedzieć.
– Oczywiście. A więc po raz ostatni widział pan pannę Ruth w przeddzień jej śmierci?
Czy mam rację?
– Doprawdy nie jestem pewien. Bawiła tutaj bardzo krótko. Postaram się to ustalić dla
panów. Proszę zaczekać.
Wyszedł spiesznie z pokoju i prawie natychmiast wrócił z osobnikiem, który kiedyś
mógł być prawą ręką założyciela banku, pana Jeffersona Clougha. Człowiek ten był wysoki,
chudy i tak bardzo stary, że skóra na głowie przylegała mu do głowy wręcz z nieprzyjemną
dokładnością. Rzadkie siwe włosy sterczały z pomarszczonej twarzy w nieoczekiwanych
miejscach, a najbardziej rzucała się w oczy zwisająca dolna warga. Załzawione oczy patrzyły
jednak przenikliwie. Nie okazał wcale zdumienia, kiedy usłyszał, o co chodzi.
– Było to wczesnym popołudniem w przeddzień jej śmierci albo tego samego dnia. –
Głos miał apodyktyczny i ostry. – Wczesnym popołudniem.
– Nie wydaje mi się, panie Congreve. – Zwrócili uwagę, że dyrektor zwracając się do
starego człowieka podnosił głos. – Mnie się wydaje, że to było w przeddzień rano.
– Nie – sprzeciwił się ze starczym uporem. – Po południu.
– Zmarła zachorowała tuż przed lunchem, a umarła o drugiej po południu – wyjaśnił
spokojnie Charlie Luke.
Starzec spojrzał na niego obojętnie i pan Henry James powtórzył tę wiadomość znacznie
głośniej.
– Bujda – stwierdził Congreve z przekonaniem. – Wiem dobrze, że to było po południu,
ponieważ spojrzałem na pannę Ruth i pomyślałem sobie, jak bardzo zmieniła się moda. Było to
po południu w dniu jej śmierci – Czuła się wtedy zupełnie dobrze.
Pan James spojrzał na Campiona przepraszająco.
– To było któregoś dnia rano, jestem pewien, całkowicie pewien – upierał się przy
swoim.
Uśmiech wyższości i pobłażania przemknął po twarzy starca.
– Może pan mówić, co pan chce, panie James, wolno panu – mruknął. – Biedna kobieta i
tak nie żyje. To było po południu. No cóż, jeśli nie mogę panom pomóc w niczym więcej, to do
widzenia.
Inspektor popatrzył za nim uważnie, a potem potarł energicznie brodę.
– Tak, tego jegomościa nie posadzilibyśmy na ławie dla świadków – powiedział. – Czy
jest jeszcze ktoś w biurze, kto mógłby nam pomóc, panie James?
Schludny niski dżentelmen spojrzał na nich z zakłopotaniem.
– Niestety, nie – odparł po chwili namysłu. – Oczywiście zastanawiałem się nad tym, ale
akurat wtedy nasza panna Webb nie przychodziła do pracy, bo chorowała na grypę, i byliśmy
tylko we dwójkę z Congreve’em. – Zaczerwienił się lekko. – Mogą panowie pomyśleć, że mamy
bardzo nieliczny personel. Rzeczywiście tak jest. Trudno zdobyć teraz kogoś odpowiedniego do
pracy. Dawniej bywało inaczej, zapewniam panów. Pamiętam czasy, kiedy w niektórych działach
pracowało po kilkunastu urzędników. Wtedy to była duża filia.
Campion miał wręcz nieprzyjemne uczucie, że bank pana Clougha kurczy mu się przed
oczami.
– Załóżmy, że był to ranek w przeddzień jej śmierci – zaproponował. – Czuła się wtedy
zupełnie dobrze, prawda?
– Wręcz przeciwnie – obruszył się pan James. – Zrobiła na mnie wrażenie osoby bardzo
chorej. Była podniecona, agresywna i wystąpiła z niezwykłymi żądaniami. A kiedy następnego
dnia usłyszałem... tak, jestem pewien, że to było następnego dnia... że miała atak apopleksji,
wcale się nie zdziwiłem.
– Przyjął pan tę diagnozę bez zastrzeżeń?
– Tak, bez najmniejszych. Doktor Smith jest bardzo solidnym lekarzem, bardzo
cenionym w naszej dzielnicy. Kiedy usłyszałem tę smutną wiadomość, powiedziałem sobie:
„Wcale nie jestem tym zaskoczony. Przynajmniej jeden ciężar mniej dla tych biednych ludzi”. –
Ledwie ścichły te słowa, drgnął i zbladł. – Nie powinienem był rozmawiać z panami, czułem to,
czułem od pierwszej chwili.
– Przecież – powiedział cicho Campion – było ogólnie wiadomo, że panna Ruth miała
bardzo trudny charakter. Krewni często działają sobie na nerwy. Ale nawet w takich wypadkach
rodzina rzadko podejmuje jakieś – nazwijmy to – drastyczne kroki.
Na twarzy dyrektora odmalował się wyraz wdzięczności.
– Tak – powiedział szybko – właśnie to miałem na myśli. Przez chwilę obawiałem się,
że panowie mogliby mnie źle zrozumieć.
Charlie już zaczął wstawać z krzesła, kiedy drzwi się otworzyły i znowu pojawił się pan
Congreve.
– Jakiś człowiek przyszedł do pana inspektora – wymruczał tak cicho, że prawie
chrypliwie. – Nie chcieliśmy go wpuścić od frontu, panie dyrektorze. Sądzę, że powinien przyjść
tutaj. – Skinął głową w stronę Luke’a. – Ale go nie odesłałem – dodał.
Była to znakomicie odegrana scenka obraźliwej wielkoduszności. Congreve nie czekał
na odpowiedź, ale odsunął się na bok dając znaki ręką komuś stojącemu na korytarzu.
Agent w cywilu, mężczyzna o ponurej, głęboko pobrużdżonej twarzy, wszedł
energicznie do pokoju, nie patrząc na nikogo prócz Luke’a.
– Czy moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy, panie inspektorze?
Inspektor skinął głową i bez jednego słowa wyszli na korytarz. Congreve zamknął za
nimi drzwi i poczłapał do okna, które wychodziło na ulicę. Odsunął może na cal firankę i bez
ceremonii przytknął oko do szpary. Nagle zaczął się śmiać, cienkim starczym chichotem.
– Ależ to nasz sąsiad z prawej strony, pan Bowels – powiedział. – Ciekawe, co on
takiego robi?
– Może idzie na Apron Street – zrobił niemądrą uwagę Campion. Śledził uważnie starca,
który jednak nawet nie drgnął. Pan Congreve stał nieruchomo, wyglądając na ulicę. Po dłuższej
chwili wyprostował się.
– Nie mógłby tego zrobić, proszę pana, ponieważ jest na Apron Street – powiedział
surowo. – Musi pan być tu obcy, jeśli pan tego nie wie.
– Obawiam się, że słuch staremu Congreve’owi płata figle – w głosie pana Jamesa
brzmiała przepraszająca nuta. – Pracuje u nas od tylu lat, że ma pewne przywileje, albo mu się
tak wydaje. – Urwał, westchnął i zamrugał oczami. – Powiadam panu, że nawet pieniądz nie jest
już taki jak dawniej. Brzmi to jak herezja, ale czasem wierzę, że tak jest. Do widzenia panu.
10. Chłopiec z motorem
– Zrobiłem dobry interes – powiedział Jas Bowels z przekonaniem. – Tak, tylko tak
mogę to określić – dobry interes. Włożyłem w nią tego zmarłego dżentelmena i już.
Stał na kocich łbach zaułka i w czerni prezentował się wspaniale. Jego frak był nieco
dłuższy, niż to jest przyjęte, i każdy na jego miejscu wyglądałby w nim śmiesznie, on jednak ze
swymi falistymi siwymi włosami, dodającymi mu godności, był imponujący. Delikatnie przetarł
swój jedwabny cylinder, nie zanadto lśniący ani agresywnie nowy, lecz solidny i poważny.
– Widzę, panie inspektorze, że przygląda mi się pan uważnie – powiedział do Luke’a
uśmiechając się tolerancyjnie, po ojcowsku. – Nazywam ten strój „pogrzebową pompą”. Tak
sobie żartuję, ale widzi pan, to daje pociechę osieroconym; nie żart – mój strój, oczywiście.
Agent w cywilu, który robił wrażenie bardziej zmartwionego niż kilku ludzi, którzy
właśnie w milczeniu krzątali się przy bogato zdobionym karawanie zaprzężonym w konie, przed
chwilą wyprowadzone w stajni, uśmiechnął się gorzko.
– Mnie tam pan nie daje żadnej pociechy – stwierdził zupełnie bez potrzeby. – No, niech
pan teraz wszystko opowie, przy inspektorze. Gdzie jest ta trumna, którą zabrał pan z piwnicy
Portminster Lodge wczoraj w nocy?
– Pod numerem pięćdziesiątym dziewiątym na Lansbury Terrace, dokąd właśnie
jedziemy. – Nie zdołał ukryć nuty triumfu w głosie. – Gdybym wiedział, panie inspektorze, że
pan chce ją sobie obejrzeć, prędzej bym sobie obciął prawą rękę, niż bym ją wykorzystał. Daję
słowo.
Charlie Luke wykrzywił twarz w grymasie mającym przypominać uśmiech.
– Masz cudowne usposobienie, Bowels – powiedział. – Oczywiście ciało już w niej leży.
Zapewne w tej chwili wszyscy krewni stoją wokół niej.
– Klęczą. – W niewinnych oczach nie było nawet cienia wesołości. – To bardzo religijni
ludzie. Syn zmarłego jest prawnikiem – dodał po chwili namysłu.
Agent w cywilu spojrzał na swego zwierzchnika. W oczach jego nie było żadnego
pytania. Na razie Jas Bowels wygrał.
– Potrzebował jej dziś rano, tak się złożyło, że pasowała. Tak się złożyło, że miał
kłopoty z tą, którą przygotował dla klienta. Tak się złożyło, że nie wiedział, że może nas
zainteresować – wyrecytował martwo.
– Wyjął mi pan to z ust, panie Dice – powiedział Jas z zadowoleniem. – Śmieszna
historia i nie zamierzałem o tym mówić, bo to nieprzyjemny wypadek, ale trumna z zielonego
wiązu, którą przygotowałem dla tego zmarłego dżentelmena, wypaczyła się. Okropny surowiec
dostajemy w dzisiejszych czasach. Woda wprost z niego kapie. „No cóż”, powiedziałem do mego
syna. „Smutny to fakt. Zanim ją dostarczymy na miejsce, wypadnie dno” „Może być Jeszcze
gorzej, ojcze”, powiedział mój chłopak. „To może się zdarzyć w kościele.” Nie chcieliśmy
przecież żeby coś takiego się przytrafiło, gdyż huk mógłby być taki jak przy wystrzale z
pistoletu, a to byłaby straszna kompromitacja. „O Boże, Rowley”, powiedziałem, „nigdy bym
potem nie mógł spojrzeć ludziom – w oczy.” „I słusznie”, powiedział. „I słusznie”, powtórzyłem.
„Ale co my teraz zrobimy?” „Masz przecież swoje dzieło sztuki, ojcze”, on mi na to, „trumnę
przyniesioną z drugiej strony ulicy.” „Ale przecież...”, powiedziałem.
– Daj pan spokój – przerwał mu inspektor bez cienia gniewu. – Zachowaj dla siebie tę
opowieść. Chcielibyśmy tylko rozejrzeć się trochę po domu, jeśli to panu nie zrobi różnicy.
Bowels wyciągnął z kieszonki na żołądku piękny, choć może zbyt pokaźnych
rozmiarów złoty zegarek.
– Jaka szkoda – oświadczył – że nie mogę w tym wziąć udziału, panie inspektorze, bo
musiałbym potem galopem jechać na Lansbury Terrace, a to mogłoby zostać źle zrozumiane i
wywołać niedobre wrażenie. Ale ma pan szczęście: w kuchni siedzi mój szwagier, grzeje się przy
ogniu, bo zaprószył sobie głowę. Z radością panów oprowadzi i będzie świadkiem tego. – Urwał,
a wszechwiedzący uśmieszek wykrzywił mu wąskie wargi. – Nie dlatego, żebyśmy sobie nie
dowierzali, pan i ja, ale wiem dobrze, że panowie z policji lubią być oprowadzani przez
właściciela domu, zawsze to lepiej w przypadku jakichś późniejszych nieporozumień. Wejdzie
pan do mego mieszkania i powie: „Panie Lugg, przysłał nas Bowels”, a on wszystko pokaże od
strychu aż po piwnice. Bardzo będzie z tego rad – dodał przebiegle.
– Doskonale, tak zrobimy. – Inspektor Luke nie ukrywał swego zadowolenia. –
Spotkamy się po imprezie.
– Na ten temat, panie inspektorze, nie powinien pan żartować – powiedział zupełnie
szczerze. – To mój fach i podchodzę do niego pogodnie, ale dla tego zmarłego dżentelmena to
sprawa bardzo poważna. Nie zdradza ochoty do śmiechu.
– Naprawdę nie? – Charlie Luke ściągnął palcami skórę twarzy, aż wystąpiły mu
wyraźne kości czaszki. Jas drgnął i zbladł jak ściana.
– Wcale nie uważam tego za dobry dowcip – powiedział sztywno i odwrócił się.
W kuchni rzeczywiście zastali Lugga, ale nie był sam.
Kiedy weszli, z wysokiego fotela podniósł się Campion siedzący naprzeciw niego.
– Widziałem, jak rozmawiacie z tymi krukami, wobec tego poszedłem od frontu i
wszedłem tu przez sklep – wyjaśnił. – Lugg powiada, że wczoraj wieczorem dali mu alkoholu z
narkotykiem.
Z trzcinowego fotela wyjrzał worek nieszczęścia o mętnych oczach. Lugg, w swoim
najlepszym ubraniu i kamaszach, był bez kołnierzyka i porozpinany. Miał wściekłą minę.
– Po jednym piwie „Guinness” i dwóch kuflach gorzkiego ja miałbym być gotów, ja! –
powiedział zjadliwie. – Byłem gotów jak któryś z umrzyków mego szwagra i tak się też teraz
czuję. To typowe dla Jasa, zupełnie typowe. Gada ci o twojej zmarłej siostrze, aż zaczniesz
płakać, a potem ci doleje jakichś kropelek. I to w swoim własnym domu! We własnym domu!
Nawet kobieta, tak zwana bezradna kobieta, nie zrobiłaby takiego świństwa.
Sierżant Dice, nieco zdumiony – tym wybuchem, zareagował jak należy.
– Chcę uścisnął pańską rękę – powiedział. – Dobrze pan mówi.
Lugg mimo całego żalu był wyraźnie zadowolony.
– Bardzo się cieszę, że pana poznałem – powiedział, wyciągając do nowego przyjaciela
dłoń z paluchami przypominającymi kiełbaski.
Campion spoglądając niepewnie na inspektora zobaczył, że ten jest zachwycony tą
sytuacją. Spiesznie więc przedstawił ich sobie.
– Nic tu nie ma – powiedział Lugg do Dice’a. – Obejrzałem to całe niewiele warte
wnętrze i wszystko jest na miejscu, najmniejszy nawet kwiat z wosku. Bogiem a prawdą nie
wiem, co ten stary hipokryta kombinuje, ale to coś ekstra.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał Campion.
– Coś, co nie ma nic wspólnego z tą hecą po drugiej stronie ulicy. Błagam, usiądźcie
panowie spokojnie, jeśli macie w sercu trochę litości. Dziś słyszę, jak mucha tupie nogą.
Kiedy się rozsiedli, wyjaśnił im swój punkt widzenia.
– Jas kombinuje coś ekstra, co nie ma nic wspólnego z kopaniem robaków i rodziną
Palinode’ów. Wiedzieliśmy o tym, jak tylko dostaliśmy list od niego. Jas chce, żeby cały ten
harmider u Palinode’ów szybko się uspokoił i żeby gliny... bardzo pana przepraszam, panie Dice
i pana również, panie inspektorze... i żeby policja zajęła się swoimi sprawami, odczytała depesze
gratulacyjne, a on mógł dalej robić swoje. Dlatego napisał, stary głupi cap. – Już miał uderzyć
ręką w stół, żeby podkreślić swoje słowa, ale powstrzymał się. – Nie wpadło mu do głowy, że
mój pracodawca urzędowo zajmie się tą sprawą i z pewnością również nie spodziewał się, że
przyjdę do niego z przyjacielską wizytą. Kiedy stałem na progu, a on się gapił na mnie i moją
małą walizeczkę, powiedziałem mu: „Musisz podwiązać sobie szczękę, bracie, jeśli chcesz zrobić
miły wyraz twarzy”. Oczywiście od razu wziął się w garść. Wyobraża sobie, że jestem bogatym
wujkiem dla Rowleya. Moja marynarka jest z dobrego tweedu i używam drogiej wody
kolońskiej.
Szybko przychodził do siebie. Jego czarne oczy stopniowo odzyskiwały dawny blask i
Campion obserwując skupiony wyraz twarzy Luke’a poczuł wyraźną ulgę.
– Zwabił nas! – ciągnął Lugg nabierając impetu. – Zwabił nas tutaj, udając, że ma coś do
powiedzenia. Pewno że ma, ale niewiele. Wyciągnąłem to z niego, zanim jeszcze w salonie
obejrzeliśmy zdjęcia nagrobka biednej Beatt.
– O czym mówił? O koniach? – Campion rzucił ostro to pytanie, aż wszyscy trzej
spojrzeli na niego.
– A więc jaśnie pan Wszechwiedzący dowiedział się o tym. – Lugg tak był
rozdrażniony, że zapomniał, iż nie są sami. Zrobił akrobatyczny wysiłek, żeby się wycofać z tej
niezbyt grzecznej uwagi. – Proszę nie myśleć, że zwracałem się do pana – mruknął, a jego
ciężkie powieki zakryły przekrwione oczy. – Sam do siebie to powiedziałem. To było wszystko,
co Jas miał nam do zaoferowania po rozbudzeniu napomknięciami naszych nadziei. Panna Ruth
Palinode, jak każdy człowiek, lubiła od czasu do czasu postawić szylinga na jakiegoś konia. Jas
sądził, że to może być ciekawe, ponieważ utrzymywane było w tajemnicy. Ignoranci często
popełniają tego rodzaju pomyłki.
Luke obrzucił pełnym uznania spojrzeniem najpierw służącego, potem pana.
– Jak pan na to wpadł, panie Campion?
Jasne oczy za rogowymi okularami miały przepraszający wyraz.
– Przeczucie – wyjaśnił skromnie. – Każdy mi mówił, że miała jakąś słabość, ale nie
była alkoholiczką. Wiedziałem, że miała duże zdolności matematyczne, co nasuwało myśl, że
opracowała własny system; to wszystko. Zapewne młody Eowels brał od niej pieniądze na
zakłady.
– Stawiała dziennie szylinga albo dwa, tak że obudziło to jego podejrzenia dopiero w
miesiąc po jej śmierci. On jest podobny do swojej matki: wolno myśli. Robił to po prostu z
uprzejmości. Ale sądzę, że forsę ze starej damy pompował stary Jas.
– Nadzwyczajne. Czy udało jej się kiedyś wygrać?
– Od czasu do czasu. Na dłuższą metę przegrywała, jak większość kobiet.
– To prawda – przytwierdził sierżant Dice z przekonaniem.
– Tak, to wiele wyjaśnia.– Oczy Luke’a nabrały blasku. – Z pieniędzmi było krucho. Jak
jeden z członków rodziny podskakuje, ciężar spada na resztę. Wszyscy się zamknęli w sobie. Nic
z tego nie wyszło. Głupia kobieta nadal grała. Zmartwienie. Rozpacz. Ktoś musi ją
powstrzymać... – w pełni zapału urwał, żeby się zastanowić. – A czy to wystarczyłoby jako
motyw? – spytał patrząc na Campiona. – Chyba nie.
– Żaden motyw morderstwa nigdy nie jest przekonujący – powiedział Campion
niepewnie. – Byli tacy fachowcy, którzy dokonywali skomplikowanego przestępstwa dla kilku
półkoronówek. A co z Jasem, Lugg? Wiesz coś?
– Jeszcze nie, szefie, proszę mi dać godzinę czasu – w głosie Lugga brzmiała
zawziętość. – Sam byłem tutaj tylko przez pół godziny. Muszę ruszyć głową, pomyśleć. Wkrótce
po moim przybyciu wczoraj wieczorem Jas kogoś wpuścił od frontu. Nie mogłem zobaczyć, kto
to, kobieta czy mężczyzna. Wrócił uśmiechnięty, z tymi zębiskami sterczącymi z jego wstrętnej
gęby jak dwa nagrobki, i powiedział, że załatwiał interes, mając na myśli czyjąś śmierć. Ale był
zdenerwowany, uśmiechał się, pocił. On coś kombinuje, może przemyca alkohol.
– Skąd wam to przyszło do głowy? – Inspektor uczepił się tej możliwości jak terier
zdobyczy.
Lugg nadal był tajemniczy.
– Tak jakoś samo mi wpadło – powiedział skromnie. – Tak musi być coś ciężkiego, co
trzeba nieść ostrożnie. Poza tym naopowiadał mi swoich wesołych historyjek. On widzi dużo
frajdy w swojej pracy. Opowiadał mi o takim jednym hotelu. Oni nie lubią, żeby działo się coś
nieprzyjemnego w takim eleganckim miejscu. Więc, jak gość wykituje, a nie chcą, żeby ktoś
wytworny przejął się widokiem trumny znoszonej po schodach, posyłają wtedy do firmy „Bowels
i Syn” i umarlak zostaje wyniesiony w fortepianie.
– Już słyszałem o tym sposobie – powiedział Campion. – Ale co ma piernik do
wiatraka?
– Mówię o hotelowych interesach Jasa – powiedział Lugg z urazą. – Nie podaję faktów.
Wydaje mi się tylko, że on coś kombinuje na własną rękę i że ta sprawa po drugiej stronie ulicy
nie ma z tym nic wspólnego.
Kiedy ścichł jego dźwięczny głos, drzwi za nimi uchyliły się i w szparze ukazała się
mała umorusana twarzyczka, rozjaśniona niezwykła radością.
– Jesteście z policji, no nie? – Był to mały, dziewięcioletni najwyżej chłopak, o buzi
anioła i oczach pekińczyka. – Chodźcie, będziecie pierwsi na miejscu. Posłali mnie po gliny na
róg ulicy, ale ja wiedziałem, że tu jesteście. Chodźcie! Tam leży trup!
Reakcja była natychmiastowa, taka, jakiej malec z pewnością oczekiwał. Wszyscy
zerwali się z wyjątkiem Lugga, któremu zakręciło się w głowie, ale zaraz się opanował.
– Gdzie, synu? – Charlie Luke patrzący z góry na chłopaka wydawał się olbrzymem.
Chłopiec schwycił inspektora za połę kurtki i pociągnął, oszołomiony swoją ważnością.
– O tam, tam, koło stajni. Chodźcie, będziecie pierwsi. Ma pan swój znaczek?
Chłopak biegł po kamieniach ciągnąc Luke’a. Na niewielkim dziedzińcu wokół
zniszczonych, stojących otworem drzwi zebrała się grupka ludzi. Poza tym było pusto. „Bowels i
Syn” oraz ich czarni pomocnicy zniknęli.
Tłum rozstąpił się przed inspektorem, który zatrzymał się na chwilę, żeby swego
przewodnika oddać pod opiekę którejś z kobiet, stojących wśród gapiów. Kiedy wraz z
Campionem weszli do kiepsko oświetlonej szopy, pomyśleli obaj, że jest pusta, ale z otworu w
suficie, do którego przystawiona była drabina, dobiegało czyjeś łkanie.
Tłum za nimi milczał, jak to zawsze bywa w krytycznym momencie. Campion pierwszy
wspiął się po drabinie. Kiedy pokonawszy zakurzone szczeble znalazł się na stryszku, ujrzał
zupełnie nieoczekiwaną scenę. Mętne, deszczowe londyńskie światło dnia, przedostające się
przez osnute pajęczynami okienko umieszczone wysoko w bielonej ścianie, padało na beżowy
pulower leżącej nieruchomo postaci. Tuż obok klęczała na powalanym olejem płaszczu
nieprzemakalnym szczupła dziewczyna o kruczoczarnych włosach. Była to rozpaczliwie łkająca
panna White.
11. To najwyższy czas
Czarna smuga zastygłej krwi wyglądała ponuro na tle jasnych włosów, a nieco
nabrzmiała, patetycznie młoda twarz była kredowo blada.
Campion położył rękę na drgających plecach Klytii.
– Wszystko będzie dobrze – powiedział spokojnie. – A teraz powiedz, jak go znalazłaś?
Klęczący z drugiej strony nieruchomego ciała, inspektor Luke kiwnął zachęcająco
głową.
– Lekarz zaraz tu będzie Chłopak oberwał porządnie po głowie, ale jest młody i silny.
Proszę mówić.
Nie podniosła głowy. Jedwabiste czarne włosy zwisały po obu stronach twarzy jak
firanki.
– Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział. – W głosie jej zabrzmiało cierpienie. – Nie
chciałam, żeby ktokolwiek wiedział, ale myślałam, że on nie żyje. Myślałam, że nie żyje.
Musiałam kogoś wezwać. Myślałam, że on nie żyje.
W swojej rozpaczy była zupełnie bezradna. Cała godność najmłodszej latorośli
Palinode’ów zatonęła w powodzi łez. Brzydki, źle dopasowany płaszcz podkreślał jeszcze
smutek skulonej postaci.
– Och, myślałam, że on nie żyję.
– Na szczęście żyje. – Inspektor prawie wymruczał te słowa. – Jak go znalazłaś? Czy
wiedziałaś, że on tu jest?
– Nie. – Podniosła błyszczącą i zapłakaną jak u dziecka twarz na Campiona. – Nie.
Wiedziałam tylko, że pozwolono mu tutaj trzymać motor. Załatwił to wczoraj. Wczoraj
wieczorem pożegnaliśmy się raczej późno, po dziesiątej. Pan widział mnie, jak wracałam. A dziś
rano w biurze czekałam na jego telefon. – Mówiła z trudem, aż wreszcie zamilkła.
Łzy skapywały jej z nosa. Campion wyciągnął chustkę.
– Może posprzeczaliście się? – podsunął.
– Och nie! – Zaprzeczyła gwałtownie, jakby coś tak strasznego było nie do pomyślenia.
– Nie. On zawsze do mnie dzwoni. Nawet urzędowo. Sprzedaje nam fotografie... to znaczy jego
firma. Ale nie zadzwonił... dziś rano nie zadzwonił. Panna Ferraby – pracuje ze mną na dole –
mogła lada chwila wejść. Ja przyszłam pierwsza do biura i... i...
– I oczywiście zadzwoniłaś do niego. – Campion patrzył na nią przez okulary z wielką
sympatią.
– Ale go nie było – ciągnęła. – Pan Cooling, który pracuje razem z nim, powiedział, że
nie przyszedł i jeśli nie jest chory, to będzie bardzo źle.
Charlie Luke zamiast coś powiedzieć, zakrył oczy ręką. Campion nadal słuchał z miną
świadczącą o żywym zainteresowaniu.
– Wobec tego zadzwoniłaś do niego do domu – podsunął łagodnie.
– Nie, on nie ma domu. Zadzwoniłam do jego gospodyni. Ona... ona... och nie mogę!
– „Nie, a właśnie, że nie poproszę, moja panno!” – głos inspektora Luke’a przybrał
ostry, obraźliwy ton, jakby zniekształcony przez telefon. – „Nie! Ale jak już panienka tu dzwoni,
to powiem, że powinna się panienka wstydzić. Tak późno włóczyć się po nocy... marnować
pieniądze... takie nic dobrego... A ja, biedna kobieta... sama muszę żyć... ani mi się śni uprawiać
filantropię, chociaż są tacy, co się tego spodziewają...” Co zrobiło to stare babsko? Wyrzuciło
go?
Po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy, a w jej spojrzeniu malowało się takie
zdumienie, że zapomniała na chwilę o swej tragedii.
– Skąd pan wie?
Inspektor był jeszcze młodym człowiekiem i przystojnym na swój sposób. W tym
momencie obydwie te cechy wyraźnie się uwydatniły.
– Już przedtem takie rzeczy się zdarzały na świecie – oświadczył z nieoczekiwaną jak na
niego delikatnością. – No, dalej, kociaku, otwórz oczy. To duży wstrząs, ale kiedyś trzeba przez
to przejść. Pani Lemon czekała na niego i wyrzuciła go na bruk wraz z zapasową koszulą i
portretem matki, prawda?
Klytia pociągnęła nosem.
– I wtedy pomyślałaś sobie, że pewno jest przy motorze? Czy mam rację?
– Tylko to ma oprócz mnie.
Inspektor napotkał spojrzenie Campiona, po czym odwrócili wzrok.
– Nie jest pan jeszcze siwy – mruknął Campion.
– Ale nie jestem już taki jak dawniej. – W głosie Luke’a zabrzmiało roztargnienie i
pochylił się, żeby raz jeszcze spojrzeć – na ranę chłopca. – Ma gęste włosy – oświadczył. – To
zapewne uratowało mu życie. Inna sprawa, że cios był bardzo fachowy. Paskudny. Ktoś to zrobił
świadomie. – Znowu zwrócił się do Klytii. – Mówiłaś, że wyszłaś z biura i przybiegłaś tutaj,
żeby go spotkać albo przynajmniej znaleźć ślady bytności? Czy drzwi były otwarte?
– Tak. Pan Bowels miał dzisiaj założyć kłódkę. Wynajęliśmy tę szopę wczoraj.
– Należy do Bowelsa, prawda?
– Należy do starego Bowelsa, ale wynajął nam ją jego syn, Rowley. Zdaje się, że jego
ojciec nic o tym nie wiedział.
– Rozumiem – Wybiegłaś więc z biura i przyszłaś tutaj, żeby się rozejrzeć. Dlaczego
weszłaś na stryszek?
Klytia chwilę się zastanawiała, jej wahanie było całkiem szczere.
– Ja nie miałam gdzie szukać – powiedziała wreszcie. – Jeśliby go tu nie było... to by
znaczyło, że odszedł. Byłam przestraszona. Czy pan tego nie rozumie?
– O tak. – Campion był bardzo rzeczowy. – Oczywiście. Weszłaś tu, rozejrzałaś się i
potem spostrzegłaś drabinę i... weszłaś po niej.
Klytia straciła teraz rumieńce, twarz jej była bardzo blada, skóra napięta.
– I wtedy go zobaczyłam – powiedziała powoli. – Pomyślałam, że nie żyje. – Odwróciła
głowę, gdyż odgłosy kroków na dole świadczyły, że nadchodzą posiłki.
– Jeszcze jedno, inspektorze – powiedział niepewnie Campion. – Jak on się nazywa?
– Howard Edgar Wyndham Dunning. Tak się przynajmniej nazywał, kiedy ostatnim
razem sprawdzaliśmy jego prawo jazdy. – Luke z trudem panował nad irytacją.
– Ja go nazywam Mike – cicho powiedziała Klytia.
Sierżant Dice pojawił się pierwszy na drabinie i obrócił się, żeby pomóc lekarzowi,
który najwyraźniej miał o to do niego pretensję. Był to doktor Smith, Campion nie żywił
wątpliwości co do tego. W rzeczywistości był zdumiony, kiedy uświadomił sobie, że się nigdy
jeszcze nie spotkali i że rozpoznał Smitha tylko na podstawie opisu inspektora.
– Dzień dobry. Luke, co się tu dzieje? Znowu jakieś kłopoty? Ach, tak, o Boże! – Mówił
cicho, urywanymi słowami. Podszedł do nieprzytomnego chłopca z taką pewnością, jak się
podchodzi do swojej osobistej własności. – Pański człowiek nie mógł znaleźć chirurga
policyjnego, wobec tego sprowadził mnie – ciągnął klękając. – Odsuń się od światła,
dziewczyno. Ach, to ty Klytio. Co ty tu robisz? Zresztą nieważne. W każdym razie odsuń się. No
tak!
Zapanowała długo cisza i Campion, który stał blisko Klytii, czuł, że cała drży. Luke,
zgarbiony, stał tuż za lekarzem z rękami w kieszeniach.
– Tak, no tak. Żyje, i to zakrawa na mały cud. Czaszkę musi mieć z żelaza. – Słowa
wypowiadane powoli brzmiały rzeczowo. – To było brutalne, straszliwe uderzenie, inspektorze.
Ktoś chciał go zabić. Jest bardzo młody. Zatelefonujcie do szpitala świętego Bedy. Powiedzcie
im, że to pilne.
Kiedy sierżant Dice znowu zniknął w otworze, Luke dotknął pleców lekarza.
– Czym został ten cios zadany? Czy może pan określić?
– Nie, dopóki nie pokaże mi pan przypuszczalnego narzędzia. Nie jestem wróżką.
Trzeba go jak najszybciej położyć do łóżka. Ma bardzo niską temperaturę ciała. Czy ten brudny
płaszcz nieprzemakalny to wszystko, czym można go przykryć.
Klytia bez słowa zdjęła z siebie swój za szeroki i za długi płaszcz i podała lekarzowi.
Już wyciągnął rękę, żeby go wziąć od niej, potem zawahał się, spojrzał na jej twarz i postanowił
nie protestować. Znowu zbadał puls chłopca i lekko pokiwał głową chowając zegarek.
– Kiedy to się stało, panie doktorze? – spytał Luke.
– Właśnie się zastanawiałam nad tym. Jest bardzo zimny. Nie mogę jednak udzielić
ścisłej odpowiedzi na to pytanie. Późno w nocy... albo wczesnym rankiem. A teraz powinniśmy
się zbierać.
Campion wziął Klytię za łokieć.
– Teraz jest już pod dobrą opieką – powiedział. – Na twoim miejscu poszedłbym do
domu po inny płaszcz.
– Nie. – Jej ramię było nieczułe jak kamień. – Nie, pojadę razem z nim. – Była
całkowicie, niepokojąco opanowana. W jej nieugiętym uporze było coś z panny Evadne.
Doktor spojrzał na Campiona.
– Nic z tego – szepnął. – Lepiej z nią nie dyskutować. Może zaczekać w szpitalu. On
jest poważnie chory.
– Panie doktorze? – Glos Klytii był rzeczowy.
– Słucham.
– Mam nadzieję, że mogę polegać na panu, że nic nie powie pan ciotkom ani... wujowi
Lawrence’owi?
– Oczywiście, możesz na mnie liczyć, drogie dziecko. Nie mam w zwyczaju biegać i
roznosić plotek. Od dawna się znacie?
– Od siedmiu miesięcy.
Wstał sztywno z brudnych desek i zaczął otrzepywać Z kurzu spodnie.
– Skoczyłaś osiemnaście lat, prawda? – Jego niespokojne oczy szukały jej twarzy. – To
najwyższy czas. Człowiek jest głupcem, jeśli zbyt długo zwleka. Dla twojej rodziny to będzie
szok. Czy byłaś z nim razem, kiedy to się stało?
– Och nie. Znalazłam go niedawno. Nie mogę wprost sobie wyobrazić, kto... jak... to
zrobił. Myślałam, że on nie żyje.
Popatrzył na nią uważnie, chcąc się przekonać, czy przypadkiem nie kłamie, a potem
zwrócił się do Campiona.
– Nowa tajemnica?
– Na to wygląda! – powiedział ze sztuczną wesołością. – Chyba, że to ciąg dalszy tej
samej sprawy.
– Dobry Boże! – Oczy doktora rozszerzyły się, a pochylone plecy zgarbiły jeszcze
bardziej niż zwykle. – To okropne! Ileż kłopotu! I te podejrzenia, jakie rodzą się w umyśle...
Klytia krzyknęła głośno, protestując.
– Niech pan da spokój – głos jej się załamał. – Niech się pan tym nie przejmuje, niech
pan się nie przejmuje rzeczami nieważnymi. Czy jemu się wkrótce polepszy?
– Moje dziecko – odparł łagodnie, przepraszająco. – Jestem tego pewien. Tak, jestem
tego pewien. – Kończąc te słowa uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać, w tej samej chwili rozległ
się sygnał karetki pogotowia, górujący nad pomrukiem odległego ruchu ulicznego...
Inspektor Luke wyprostował się i zmarszczywszy czoło bawił się luźnymi monetami w
kieszeni.
– Chciałbym z panem, porozmawiać, panie doktorze. – Dostałem wynik sekcji.
– Ach tak. – Stary człowiek zgarbił się jeszcze, bardziej, jak gdyby ktoś nałożył mu
dodatkowy ciężar na plecy W tym momencie Campion szybko się pożegnał, wybiegł na Apron
Street i labiryntem małych uliczek ruszył na północ.
Zajęło mu trochę czasu, zanim znalazł Lansbury Terrace, a kiedy się tam wreszcie
znalazł, okazało się, że jest to dość szeroko ulica, niezbyt daleko położona od kanału, gdzie
oryginalne domy z epoki regencji ustąpiły mniejszym, bardziej nowoczesnym rezydencjom
pyszniącym się oknami w stylu Tudorów i ostro zakończonymi dachami,.
Numer pięćdziesiąt dziewięć cechowała ta sama anonimowość co resztę. Czerwone
drzwi były zamknięte, firanki starannie zapuszczone.
Campion wbiegł spiesznie na szerokie kamienne schody i nacisnął dzwonek. Ku jego
wielkiej uldze drzwi otworzyły się i ujrzał przed sobą kobietę w średnim wieku. Spojrzał na nią z
rozbrajającym zakłopotaniem.
– Obawiam się, że się spóźniłem – powiedział.
– Tak, proszę pana. Odjechali jakieś przeszło pół godziny temu.
Stał tak widomie szarpany rozterką. – Pokusa nie do odparcia dla każdej praktycznej
kobiety, by podsunąć decyzję.
– Którędy? W tamtą stronę? – wskazał nieokreślonym gestem za siebie.
– Tak, proszę pana, ale to bardzo daleko. Najlepiej wziąć taksówkę.
– Tak, tak, oczywiście. Ale czy poznam kondukt? Chodzi mi o to, że na tych wielkich
cmentarzach... odbywają się nieraz równolegle dwa, trzy pogrzeby... i można łatwo się pomylić.
Okropna sytuacja natrafić na... niewłaściwe obrzędy. O Boże, ależ głupiec ze mnie! Już jestem
spóźniony. Proszę mi powiedzieć, pojechali samochodami?
Tak znakomicie udawał wzburzenie, że wzruszyło to kobietę.
– Och, nie pomyli się pan z pewnością – powiedziała. – To był karawan konny. Bardzo
piękny i staroświecki. Bardzo dużo kwiatów i ludzi. No, i zobaczy pan od razu pana Johna.
– Tak, tak, oczywiście – Campion spuścił wzrok. – Muszę się śpieszyć. Dużo kwiatów
na czarnej trumnie, powiada pani.
– Ależ nie, proszę pana, trumna jest dębowa i raczej jasna. Oczywiście, że pan ją pozna,
z całą pewnością.
Spojrzała na niego trochę podejrzliwie, co było uzasadnione, ale on uchylił tylko
nerwowo kapelusza i pobiegł w złym kierunku.
– Wezmę taksówkę! – krzyknął przez ramię. – Bardzo dziękuję, wezmę taksówkę!
Wróciła do domu przekonana, że właściwie nie bardzo wiedział, na czyj pogrzeb się
wybierał, a tymczasem Campion ruszył na poszukiwanie budki telefonicznej. Z każdym krokiem
szedł lżej, plecy mu się prostowały, a jego jasne oczy były coraz bardziej roztargnione.
Czerwoną oszkloną budkę znalazł na rogu zakurzonej ulicy i kilka chwil spędził
przewracając kartki przymocowanej łańcuchem książki telefonicznej.
„Knapp Thos. Części radiowe” – znalazł wreszcie. Był to numer z dzielnicy Dulwich.
Wykręcił go, niewiele mając nadziei, że to coś da.
– Halo – głos był ostry i podejrzliwy.
Serce mu skoczyło.
– Thos?
– Ktoo tam?
Uśmiech Campiona był bardzo szeroki.
– Głos z przeszłości – powiedział. – A imię Bertie, tak dawniej nazywany, o czym
przypominam sobie z pewnym niesmakiem.
– Rany boskie!
– Przesadzasz!
– Powiedz coś więcej – głos podniósł się i zadrżał.
– Widzę, Thos, że na stare lata stajesz się ostrożny. Oczywiście zupełnie niezły pomysł,
ale jak na ciebie dosyć dziwny. No, siedemnaście lat temu... albo coś koło tego... dobrze
zapowiadający się młodzieniec z chronicznym katarem mieszkał ze swoją matką na Pedigree
Place. Miał urocze hobby dotyczące telefonów, a nazywał się Thos T. Knapp, gdzie litera „T” o
ile dobrze pamiętam miała oznaczać „trutnia”.
– O rany! – zahuczało w słuchawce. – Skąd mówisz? Do diabła. Byłem pewien, że nie
żyjesz. Co u ciebie słychać?
– Nie mogę narzekać – powiedział Campion utrzymując się w tonie. – Co teraz robisz?
Jak widzę, masz firmę.
– No, cóż – głos przycichł. – I tak, i nie. Wiesz, mama nie żyje.
– Nie wiedziałem o tym. – Campion złożył zdawkowe kondolencje, a pamięć podsunęła
mu wyrazisty obraz dużej kościstej kobiety.
– Daj spokój. – Knapp nie był sentymentalny. – Miała na szczęście rentę. A kiedy
przyszedł czas, zgasła nagle, jak świeca, z butelką w ręku. Nie wpadłbyś tak na pogawędkę? A
może masz jakie kłopoty z mojej branży?
– W tej chwili nie mogę, ale dziękuję serdecznie, będę o tym pamiętał. Jestem bardzo
zajęty. Słuchaj. Thos, czyś ty kiedy słyszał o Apron Street?
Zapanowała tak długa cisza, że zdążył w tym czasie wyobrazić sobie małą twarz
gryzonia i długi ruchliwy nos. Pewność, że pod nim znajdować się muszą teraz wąsiki, przejęła
go zdumieniem.
– No i co? – mruknął, żeby coś powiedzieć.
– Nic – głos Knappa nie brzmiał zbyt przekonywająco, z czego musiał zdać sobie
sprawę, bo natychmiast dodał: – Wiesz, co ci powiem. Bert, stary chłopie, jak kolega koledze,
trzymaj się z dala od tego, rozumiesz?
– Nie bardzo.
– Przynosi pecha.
– Co takiego, ta ulica?
– Nic o niej nie wiem, ale unikaj jej, tyle mi wiadomo.
Campion stał zmarszczony ze słuchawką w ręku.
– Nic nie rozumiem – powiedział wreszcie.
– Ja też. – Irytacja w cienkim głosie była szczera. – Niewiele wiem teraz. Wyszedłem z
obiegu, to fakt. Mam kobietę. Ale od czasu do czasu coś usłyszę, a to jest najnowsza wiadomość.
„Unikaj Apron Street”, tak mi poradzono.
– Dowiedziałbyś się czegoś więcej na ten temat.
– Postaram się – Thos powiedział to z nutą dawnego młodzieńczego entuzjazmu.
– Może ci wpaść za to pięć funciaków.
– Jeśli nie będę miał w związku z tym żadnych wydatków ekstra, zrobię to wyłącznie z
miłości – odparł Thos wielkodusznie. – Bywaj stary. Ten sam adres, co zawsze?
12. Wywar z maku
– Widziałem ją – powiedział stanowczo Lugg, – Widziałem na własne oczy.
– Wzruszające – odparł wesoło Campion. Właśnie wszedł do pokoiku pani Chubb,
górującego nad półokrągłym barem „Gospody Pod Płatnerzem”, gdzie wprawdzie w całej
okazałości mógł ujrzeć swego zausznika i służącego, ale ani śladu inspektora. Dobre było i to
Lugg był w dobrym humorze, świadczyło o tym wysunięcie brody, składającej się z kilku
warstw, i badawczy wyraz twarzy.
– Zaraz mi pan przyzna, że to śmieszna historia – powiedział. – To dziwny sklep i stary
dziadyga za kontuarem też jest nie zwyczajny.
– O czym ty mówisz? – Campion usiadł naprzeciw niego przy stole.
– Oczywiście, zachowuje się pan jak urzędnik, który wcale nie słucha i dlatego zadaje
głupie pytania. – Lugg mówił z pogardą. – Dużo zdaje się stracili na tej wyspie, którą miał pan
zarządzać. „Uprzejmie proszę napisać to trzy razy, a potem podrzeć”, jak powiadają biurokraci.
Widziałem Bellę Musgrave, to chciałem powiedzieć.
– Bellę Musgrave? – Campion powtórzył nazwisko bezmyślnie, ale kiedy przypomniał
je sobie, otworzył szeroko oczy. – Ach tak... – rzekł. – Ta okropna mała salka sądu policyjnego...
O Boże, tak, teraz ją sobie przypominam. Nieduża, zgrabna kobieta o twarzy dziecka.
– Teraz o twarzy dwojga dzieci – zauważył Lugg złośliwie. – Ale wolno jej. Ten sam
czarny welon, ta sama uduchowiona twarz pod nim, te same łagodne, pełne zakłamania oczy.
Czy pamięta pan, jaka była jej specjalność?
Jego pracodawca patrzył na niego uporczywie przez kila chwil.
– O ile sobie przypominam – powiedział wreszcie –Śmierć.
– Zgadza się. Na skalę handlową. – Czarne oczy Lugga stały się teraz okrągłe z
przejęcia. – Ta kobieta chodziła po domach z tanimi bibliami. Czytała w gazetach nekrologi i
potem szła prosto do takiego domu. „Co takiego, nie żyje?” – świetnie naśladował kobiece
zdumienie. – „Ooch, jak mi przykro. Dla mnie to również wielka strata. Zmarły zamówił u mnie
biblię i zostawił mały zadatek. Trzeba tylko dopłacić piętnaście szylingów.” Zmartwiona rodzina
chcąc się jej jak najszybciej pozbyć brała biblię wartą najwyżej dziesięć szylingów. Pamięta pan
teraz, jeszcze. Niezły artykuł do handlowania.
– Tak, przypominam sobie. Ale było coś jeszcze. Czyż nie odgrywała roli
niepocieszonej wdowy w tej aferze ubezpieczeniem? Miała jednotorowe zainteresowania.
– To ona. A teraz, kiedy już ją pan umiejscowił, to może się nią pan zainteresuje.
Pojawiła się znowu i to na Apron Street. Właśnie ją widziałem. Spojrzała na mnie z godnością,
ale nie poznała.
– Gdzie to było? – U tego bankrutującego aptekarza. Przecież mówiłem panu. – Był
bliski rozpaczy. – Po moim fatalnym zatruciu wczoraj wieczorem poszedłem po jakiś środek na
wzmocnienie, akurat rozmawiam z tym starym prykiem, kiedy wchodzi Bella. On spojrzał na nią,
ona spojrzała na niego i weszła do pakamery.
– Co ty mówisz? To nadzwyczajne!
– No, przecież cały czas to panu mówię! – Tłusty mężczyzna z irytacją podskoczył na
krześle. – A pan co, marzy o niebieskich migdałach? Bardzo mi przykro, szefie, ale nie mogłem
się powstrzymać. Śmieszną historia, sam pan przyzna.
– Nadzwyczajne. Ale, ale, właśnie rozmawiałem z twoim starym przyjacielem.
Pamiętasz Thosa?
Na dużej białej twarzy rozlał się wyraz zdumienia.
– Rany koguta, zupełnie; jakby się zegar cofnął – powiedział wreszcie. – Jak się czuje
ten stary drań? Jeszcze go nie powiesili?
– Wręcz przeciwnie, ożenił się i jest bardzo szanowany. Robi coś dla nas...
– Aha, współpracownik. W porządku – powiedział wyniośle. – Całkiem pożyteczny
facet, jeśli się go trzyma na właściwym miejscu.
Campion spojrzał na niego z niesmakiem.
– Straszny jesteś, Lugg, jeśli się spojrzy na ciebie beznamiętnie.
Grubas udał obrażonego.
– Proszę mnie nie mieszać do spraw płci, to zbyt płaskie. Jestem już za stary na to. Ale
co z tym aptekarzem? Oczywiście Bella może być jego ciotką. Jak tak pomyśleć, to całkiem
prawdopodobne. Facet tego rodzaju może mieć takich krewnych. Ale z drugiej strony to bardzo
zabawne. Chcę powiedzieć, że jeśli zarabia na śmierci, to i na Apron Street może jej coś wpaść.
– Jeśli chodzi o krewnych, to mamy przecież twego szwagra Jasa – zauważył okrutnie
Campion. – Inspektor zapewne jeszcze jest u niego?
– Pewno tak. Wyszedł do mnie, kiedy wpadłem do zakładu. Sklep z trumnami to nie
bardzo przyjemna impreza. Poprosił bardzo grzecznie, żebym tutaj przyszedł i powiedział panu,
że może się spóźnić. Miał taką minę, jakby był bardzo zajęty.
– A jak wyglądał twój szwagier?
Lugg pociągnął nosem.
– Jęków nie słyszałem – stwierdził. – Ten Charlie Luke to daleko zajdzie, nie?
– Tak? A dlaczego tak myślisz?
– On nie daruje tej Sprawie. – W czarnych oczach malował się wyraz sardonicznego
rozbawienia. – Nie dla niego pięciodniowy tydzień pracy. Wyczekując na poniedziałek rano
dostałby apopleksji. Halo!
Lekkie, szybkie kroki dały się słyszeć na drewnianych schodach prowadzących z ulicy.
Drzwi skrzypnęły i ukazał się inspektor Luke. Jego witalność od razu wypełniła mały pokoik.
– Bardzo mi przykro, proszę pana, ale nie mogłem się pozbyć tego starego nudziarza –
powiedział z uśmiechem do Campiona. – On i jego syn przypominają mi parę prowincjonalnych
komików. Gdyby nie to, że musimy się naradzić, przyprowadziłbym ich tutaj i kazał im to, dla
naszej rozrywki, wszystko jeszcze raz powtórzyć. Tak mówiąc między nami, mogliby z
powodzeniem wystąpić na następnym koncercie policyjnym. „Ta szopa została wynajęta bez
mojej wiedzy”, oświadczył Jas. „Synu, wytłumacz się!” – Swoim zwyczajem Charlie Luke
wcielił się w postać, o której mówił. – „To ja to zrobiłem, ojcze, i wiem, że zrobiłem źle, proszę,
wybacz mi” – ciągnął przedstawiając plastycznie Rowleya Bowelsa. – „Zrobiłem to z litości, tak
jak mnie zawsze, ojcze, uczyłeś. Ten chłopak prosił i błagał...” I tak dalej, i tak dalej...
Rozsiadł się przy stole i zadzwonił na panią Chubb.
– Cały dzień mógłbym tego słuchać – odezwał się znów poważnie. – Jas jest wściekły.
Jest wściekły nie tylko na Rowleya, pieni się na kogoś jeszcze. Może na tego młodego Dunninga,
ale chyba nie.
– Sądzi pan, że któryś z nich jest właścicielem narzędzia, którym został zadany, cios?
– Możliwe. – Zmarszczył brwi. – Bardzo bym chciał wiedzieć, jaki ten ktoś miał w tym
cel. Oczywiście powierzyłem tę sprawę jednemu z moich ludzi. Porządny, młody chłopak, ale
jeszcze zielony. Inna sprawa, że najlepszy, jakiego na razie mam. Jest nas za mało. Mamy huk
roboty w związku z tą hecą z Greek Street i prawie wszystkich tam ściągnięto.
Lugg spojrzał na koniuszek własnego nosa.
– Strasznie dużo hałasu narobiono z tym włamaniem do jubilera, strzelaniem do gliny i
do przechodnia – powiedział z przekonaniem. – I tak zwiali.
– Mamy za mało ludzi i nic na to nie poradzimy. Na razie zajmujemy się starym Jasem.
Inna sprawa, że nie widzę w nim potencjalnego truciciela, a pan, panie Campion?
Campion nie zdążył wyrazić swego zdania, gdyż akurat weszła właścicielka z tacą piwa
i kanapek. Wstał i leniwie podszedł do okienka wychodzącego na bar. Przez kilka chwil
przypatrywał się falującemu na dole tłumowi. Ale nagle zrobił się czujny, pochylił się, a jego
oczy za szkłami błysnęły zaciekawieniem.
– Niech no pan tylko spojrzy – powiedział do inspektora.
Do sali wkroczyło właśnie dwóch mężczyzn i torowało sobie drogę do kontuaru.
Najwidoczniej byli razem i sprawiali wrażenie zaprzyjaźnionych. Jednym z nich bez wątpienia
był Congreve, urzędnik banku, a drugim, w wytwornym, choć o nadmiernie wydłużonej talii,
płaszczu, Clarrie Grace. Rozmawiali z zażyłością starych przyjaciół.
– Już ich przedtem razem widziałem – stwierdził Luke z namysłem. – To trwa mniej
więcej od tygodnia. Być może zwykła znajomość z baru, ale teraz patrzę na to, żeby tak
powiedzieć, pańskimi oczami. – Z dłoni zrobił sobie okulary. – Całkiem nieoczekiwane, prawda?
Nigdy dotąd z tym jegomościem nie rozmawiałem. Tak, robią wrażenie przyjaciół od serca.
Muszę się tym zająć.
– Macie tutaj bardzo ciekawe sąsiedztwo – wtrącił się Lugg mówiąc bez swego
zwykłego londyńskiego akcentu. – Weźmy na przykład taką ciotkę aptekarza.
Inspektor Luke zareagował, jak się tego po nim spodziewano. – Gwałtownie się
odwrócił.
– Co, Tata Wilde ma nową kobietę?
– Co do jej płci nie mam żadnych wątpliwości. – Lugg najwidoczniej nie chciał udzielić
dalszych informacji. – Czy często przyjmuje kobiety?
– Od czasu do czasu. – Luke uśmiechnął się. – Nieraz sobie żartujemy z tego. Czasem,
bardzo rzadko, przychodzi do niego kobieta na noc. Za każdym razem inna i zawsze robiąca
bardzo przyzwoite wrażenie. Ale, ale, czy pan go widział, panie Campion?
– Nie. Czyli wszystko przede mną. Wracając do aptekarza: może takie ma usposobienie.
– To jest jedyna rzecz, co do której nie ma ustalonych reguł. – Inspektor powiedział to
tonem światowca, jednak z odcieniem melancholii. – Jest po prostu poczciwcem, który lubi
kobiety w stylu pogrzebowym i lubi je najwyżej przez dziesięć minut. To śmieszne, ale w tym
względzie ludzie bywają dziwni. Między Bogiem a prawdą to on sam jest dziwakiem
rozbrajającym.
– Przepraszam – Lugg aż wstał z krzesła, tak go to zainteresowało. – Czy pan
powiedział „pogrzebowy”?
– Tak. – Charlie Luke najwidoczniej był zdumiony jego staranną wymową spółgłosek i
samogłosek. – Przynajmniej zawsze ubrane są na czarno i zawsze wyglądają płaczliwie, jeśli
panowie rozumiecie, co mam na myśli. Tej akurat nie widziałem.
– A ja tak, nazywa się Bella Musgrave. Inspektorowi najwidoczniej nic to nie mówiło.
Uśmieszek zadowolenia rozjaśnił szeroką jak księżyc w pełni twarz Lugga.
– Oczywiście pan jest za młody – mruknął z satysfakcją. – A więc ja i tu obecny mój
szef...
– Który jest o dwadzieścia lat młodszy – przerwał mu brutalnie Campion – zamierzają
panu powiedzieć, że za ich przyczyną ta oszustka małego kalibru gdzieś w roku Wielkiej
Wystawy skazana została na osiemnaście miesięcy. A teraz niech mi pan powie, jak przyjął
doktor wynik badań laboratoryjnych?
– Och, z rezygnacją. – Głos inspektora zdradzał sympatię. – Pocieszyłem go, że to nie
była jego wina. Powiedział mi ciekawą rzecz. Zna pan młodszą pannę Palinode, Jessikę, tę starą
kobietę z parku? On twierdzi, że daje temu staremu mleczarzowi codziennie filiżankę wywaru z
maku. Jest on pacjentem doktora i choruje na wątrobę. Doktor powiada, że któregoś dnia zastał
go całkiem nieźle oszołomionego, a ten mu się przyznał, że na bóle pił tylko płyn, który mu dała
– zresztą one zaraz potem ustąpiły.
Doktor powiada, że jeśli zebrała właściwe makówki w odpowiedniej porze roku, to stary
po takiej porcji czystego opium mógłby się błyskawicznie przejechać na tamten świat. – Zawahał
się wyraźnie zmartwiony. – To są wystarczające podejrzenia, żeby ją zatrzymać, ale jakoś nie
mani na to wielkiej ochoty. Takie to wszystko zwariowane.
– Wiele myślałem o niej. – Brzmiało to tak, jakby Campion się do czego przyznawał. –
Nie sądzę jednak, żeby potrafiła zrobić hioscyjaminę z lulka zebranego w parku.
– Ja też tak nie sądzę – zgodził się Luke. – Oczywiście będę musiał tę sprawę zbadać,
ale nie wydaje mi się to prawdopodobne. Widok tej dziwnej kobiety nasuwa mi myśl o
wróżkach; nie wiem dlaczego, ona... – Urwał i stał nasłuchując, a oni idąc za jego wzrokiem
spojrzeli w stronę drzwi, które bardzo powoli zaczęły się otwierać.
Panna Jessica Palinode w swoim spacerowym stroju była we wszelkich okolicznościach
zjawiskiem niezwykłym, ale jej wejście akurat w tym momencie było wprost szokujące. Kiedy
spostrzegła Campiona siedzącego po drugiej stronie stołu, jej drobną spiczastą twarz rozjaśnił
nieśmiały uśmiech.
– A więc pan tu jest – powiedziała. – Chciałam się z panem zobaczyć przed pójściem na
przechadzkę, na którą właśnie jest pora. Chodźmy.
Inspektor Charlie Luke patrzył na nią z jawnym niedowierzaniem.
– Skąd się pani tu wzięła? – spytał wprost.
Po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy.
– Och, widzi pan, ja obserwuję – odparła. – Nie było was na dole, więc pomyślałam, że
musicie tutaj być. No i znalazłam was. – Znowu zwróciła się do Campiona: – Czy jest pan
gotów?
– Oczywiście – powiedział podchodząc do niej. – Dokąd się udamy? – Był o wiele
wyższy od niej, co uwydatniało jej szczupłość i dziwaczność. Woal założony był nieco staranniej
niż zwykle i przypięty z przodu, żeby ukryć tekturę. Ale liczne spódnice nakładające się na siebie
nierównymi warstwami odsłaniały zniszczone buciki i pofałdowane pończochy. Miała ze sobą
woreczek, zrobiony z kawałka nieprzemakalnego płaszcza, zszytego niezdarnie przez kogoś, kto
nie miał zielonego pojęcia o szyciu. Przechowywała w nim chyba zarówno papiery, jak i odpadki
kuchenne, gdyż i to, i to wyzierało spomiędzy niestarannych szwów.
Bez słowa podała go Campionowi gestem pełnym ufności.
– Pójdziemy do naszego adwokata, oczywiście – wyjaśniła. – Nie zapomniał pan, mam
nadzieję, że zgodziłam się z panem, iż należy pomóc policji.
Campion przypomniał sobie, iż rzeczywiście coś takiego powiedziała wtedy, w nocy,
zanim wyszedł z jej kuchni.
– I zdecydowała się pani na to? – powiedział. – Pani pomoc będzie dla nas bardzo
cenna.
– Och, przecież ja zawsze byłam na to zdecydowana. Uzgodniliśmy z Evadne i
Lawrence’em, że osobą, która może udzielić panu wszelkich potrzebnych informacji jest nasz
adwokat, pan Drudge.
Campion stwierdził, że firma ta nie jest mu nieznana. Twarz inspektora wyrażała
zarówno szacunek, jak i ulgę.
Campion wziął do potrzymania jej woreczek.
– Wspaniale. – powiedział. – Wobec tego, idziemy. Może najpierw zjedlibyśmy lunch?
– Nie, dziękuję panu, już jadłam. Wolałabym złożyć tę wizytę przed przechadzką po
parku...
– Gdzie mieści się ta kancelaria adwokacka? – spytał. – Czy mam wziąć taksówkę?
– O nie, to zaraz za rogiem, na Barrow Road. Mój ojciec lubił zatrudniać ludzi
miejscowych. „Może nie są najlepsi”, mawiał, „ale są nasi”.
13. Prawny punkt widzenia
Powitał ich starszy urzędnik, okazując mrukliwy szacunek dla panny Palinode ze
względu na pamięć jej ojca.
Kiedy szli za nim przez długi pokój biurowy, w którym urzędował teraz tylko on z
dwoma dziewczętami, Campion wyobraził sobie, że powita go czcigodny patriarcha. Dlatego
kiedy nareszcie znaleźli się przed obliczem pana Drudge’a, zdumiał się wielce. Ów zerwał się
zza biurka bynajmniej nie antycznego, lecz raczej komicznie nowoczesnego. Na pierwszy rzut
oka sprawiał wrażenie, że nie ma nawet trzydziestu lat. Nosił wesołą marynarkę z wielbłądziej
wełny i oryginalne zamszowe buty. Na jego młodzieńczej otwartej twarzy malowała się
szczerość, co podkreślały absurdalnie wielkie, podobne do dużej szczotki wąsy.
– Witam, panno Palinode, miło mi, że pani do nas wdepnęła. O ile mi wiadomo, w domu
ma pani nielichą rozróbkę. Proszę usiąść. Pana chyba nie mam przyjemności znać. – Głos jego
brzmiał wesoło. – Tutaj nic się nie dzieje. Cholernie spokojnie. Czym mogę służyć?
Panna Jessica dokonała prezentacji obu panów. Campiona zdumiało, że doskonale
wiedziała, kim jest i jaki ma związek z całą sprawą. Dokładność i precyzja jej informacji
świadczyły, że czerpała je z dobrych źródeł. Patrzyła przy tym uważnie na niego, a wygięcie
warg świadczyło wyraźnie, że jest rozbawiona.
– Pan mecenas Drudge jest oczywiście wnukiem mecenasa Drudge’a, który prowadził
sprawy mego ojca – wyjaśniła. – Ojciec zmarł pod koniec wojny i ten oto młodzieniec
odziedziczył praktykę. Może zaciekawi pana fakt, że był wybitnym lotnikiem, ma Lotniczy
Krzyż z Okuciem, jak również odpowiednie kwalifikacje zawodowe.
– Och, niech pani da spokój – zaprotestował gwałtownie młody człowiek.
– A na imię ma Oliver – ciągnęła panna Jessica, jak gdyby nie usłyszała protestu. –
Zwany potocznie Knotem – dodała pognębiając go ostatecznie.
Obaj mężczyźni spojrzeli na nią z zakłopotaniem, a ona pokazała w uśmiechu drobne
zęby.
– To takie przezwisko z okresu służby. – powiedziała. – A teraz, panie mecenasie, może
przeczyta pan te oto listy, jeden jest od Evadne, drugi od Lawrence’a. A potem będzie pan mógł
udzielić panu Campionowi wszelkich informacji, jakie będą mu potrzebne. – Dała mu do ręki
obie kartki. Napisane były na tak mikroskopijnych świstkach, że pan Drudge nie mógł sobie z
nimi poradzić.
– To mi wystarczy – oświadczył wreszcie patrząc na nią swymi dziecinnymi szarymi
oczami. – Upoważnia mnie to, że tak powiem, do obnażenia mojej duszy. Inna Sprawa, że
właściwie nie ma nic do ukrywania.
– Istotnie. – Panna Jessica stwierdziła to z dużą satysfakcją. – Rozmawiałam z bratem i
siostrą i zdecydowaliśmy zawierzyć całkowicie panu Campionowi.
– Nie wiem, czy to mądre, gdyż biedaczysko musi być również lojalny wobec policji. –
Uśmiechnął się rozbrajająco do Campiona. – W każdym razie niewiele jest do ujawnienia.
– Oczywiście, że nie, ale zapewne pan Campion będzie chciał dowiedzieć się
wszystkiego. – Panna Jessica wygładziła swoją muślinową spódnicę. – Otóż, proszę – rzekła
zwracając się do Campiona – my nie jesteśmy tacy znowuż wariaci. Jesteśmy egocentryczni i
żyjemy na marginesie świata...
– Nadzwyczaj roztropnie, jeśli to państwu naprawdę się udaje – przerwał jej doradca
prawny z widoczną zazdrością.
– Owszem. Ale jak już powiedziałam, nie jesteśmy tak całkowicie niepraktyczni.
Dopóki śmierć mojej siostry Ruth była tylko tematem wulgarnych podejrzeń, uważaliśmy, że
najlepiej będzie je zignorować. Byłby pan zdumiony, gdyby pan wiedział, ile można oszczędzić
sobie kłopotów dzięki polityce uprzejmego desinteressement. Jednak teraz, ponieważ doszliśmy
do wniosku, że ta cała sprawa jest o wiele bardziej poważna, niż przypuszczaliśmy,
postanowiliśmy bronić się, jak tylko można najbardziej skutecznie, przed ewentualną pomyłką
policji, a w takiej sytuacji najlepszą rzeczą będzie jak najdalej idące pójście im na rękę, zresztą
zgodnie z radą pana Campiona. – Wygłosiła to krótkie przemówienie z godnością, a „Knot”,
czyli mecenas Drudge, popatrzywszy na nią z rosnącym zdumieniem i zainteresowaniem,
westchnął z ulgą..
– Popieram to stanowisko – powiedział poważnie. – Popieram całkowicie. Proszę, niech
pan zaczyna.
Campion usiadł.
– Nie zamierzam wtrącać się w żadne sprawy, jeśli to nie jest konieczne – zaczął, ale
panna Palinode zaraz mu przerwała;
– Oczywiście, że nie będzie się pan wtrącać. Ale z pewnością chciałby pan wiedzieć,
czy mogą być brane pod uwagę pobudki materialne. Może pan przeczytać testament mojej siostry
Ruth, który znajduje się w Somerset House, nie będzie pan jednak znał postanowień moich,
Lawrence’a czy Evadne, nieprawdaż?
– Och, niech pani da spokój – wtrącił się Drudge. – Moim skromnym zdaniem nie
powinna pani posuwać się aż tak daleko.
– Nie zgadzam się z panem. Jeśli nie wyjaśnimy wszystkich szczegółów, policja może
wyciągnąć zupełnie fałszywe wnioski. Sądzę, że powinniśmy zacząć od Edwarda.
– Tak, od niego trzeba zacząć – ustąpił Drudge głaszcząc wąsy, jakby chciał je uspokoić.
– Proszę chwilę zaczekać, przyniosę potrzebne szpargały.
Wyszedł, a panna Jessica pochyliła się konfidencjonalnie do Campiona:
– Jestem przekonana, że poszedł poradzić się swego wspólnika.
– A więc jest i wspólnik – w głosie Campiona zabrzmiała ulga.
– Tak, niejaki pan Wheeler. Wprawdzie obawiam się, że jak dotychczas, pan Drudge nie
ma wielu klientów, ale jest wybitnie inteligentny. Niech pan nie da się wprowadzić w błąd jego
słownictwem. Ostatecznie nie jest dziwaczniejszy niż słownictwo, jakim się posługują zwykle
prawnicy.
– Chyba nie – roześmiał się. – Mam wrażenie, że pani się tym świetnie bawi.
– Staram się po prostu być rozsądna. A teraz co do Edwarda. Prawdę mówiąc on był
hazardzistą. Miał swoją wizję, odwagę, ale nie miał rozeznania.
– Niezbyt fortunna kombinacja.
– I ja tak uważam, ale – dodała z nieoczekiwanym błyskiem w bystrych oczach – nie ma
pan pojęcia, jak było to pasjonujące. Jednego dnia nasze akcje były warte setki tysięcy. Wobec
tego Lawrence zamierzał założyć wielką bibliotekę. A następnego dnia, kiedy już zżyliśmy się z
tą myślą, byliśmy prawie bez grosza. Stary pan Drudge strasznie się o to gniewał. Być może to
ustawiczne napięcie, w jakim żył, przyprawiło go o chorobę, która go zabiła. Ale Edward był
wspaniały. Zaufał akcjom „Dengies”, a poza tym zawsze liczył na „Filippino Fashions”.
– Dobry Boże! – krzyknął Campion prawie z lękiem. – Może zajmował się również
akcjami „Bulimias”?
– Tak, tę nazwę sobie teraz przypominam – przyznała. – Poza tym kupował akcje
„Sports” i „Gold Gold Gold United”; nieprawdaż jaka to interesująca nazwa? Były też akcje
„Brownie Mine Company”. Co się stało? Dlaczego pan tak zbladł?
– To taka chwilowa słabość – odparł Campion opanowując się z trudem.– Wydaje mi
się, że pani brat miał wielki talent. Swoje wiadomości zapewne czerpał z prospektów
reklamowych?
– Och, nie. Był znakomicie poinformowany. Pracował bardzo ciężko. Ale niestety
wybierał niewłaściwe akcje. Evadne i Lawrence stracili do niego zaufanie i zachowali każde po
siedem tysięcy funtów. Ja wytrzymałam dłużej. Kiedy Edward umarł, miał gotówką
siedemdziesiąt pięć funtów i sto tysięcy funtów w najprzeróżniejszych akcjach.
– Wartości nominalnej?
– Tak.
– Gdzie one są?
– Och, zostawił je różnym ludziom. Żadnych z tych akcji nie można obecnie sprzedać.
Campion patrzył na nią uważnie przez długą chwilę.
– No tak, ładna historia – odezwał się wreszcie. – Czy wierzył w te przedsiębiorstwa?
Czy miał nadzieję, że zaczną dawać zyski?.
– Nie wiem – odparła cicho. – Nieraz zastanawiałam się czy wie, że ich akcje są bez
wartości, czy też nadal uważa je za żywą gotówkę. On, widzi pan, przywykł do bogactwa. To
bardzo wiele znaczy przyzwyczaić się do czegoś. Sądzę, że umarł we właściwym momencie. –
Znowu zapadła cisza, zanim nagle powiedziała: – Ludziom nie zorientowanym mogło się
wydawać, że Edward umarł jako człowiek bardzo zamożny. Wszystkie nasze testamenty
świadczą o tym, że mamy pieniądze. Dlatego chciałam, żeby pan tu ze mną przyszedł i
dowiedział się, jak jest naprawdę.
– Tak, rozumiem – powiedział. – Robiliście wszyscy państwo prezenty z tysięcy akcji
„Gold Gold Gold United” starym przyjaciołom, prawda?
– Chcieliśmy dowieść, że o bliskich nam ludzi w miarę możliwości zawsze dbamy –
powiedziała sucho.
– O Boże. A czy istnieje jakaś nadzieja, że któreś z tych akcji znowu odzyskają wartość?
Panna Jessica spojrzała na niego urażona nieco.
– Nie wszystkie towarzystwa zostały zlikwidowane – powiedziała. – Pan Drudge pilnuje
ich w naszym imieniu i twierdzi, że Edward był bardzo dokładny.
Campion uważał za najrozsądniejsze nie komentować tego. Edward Palinode był
najwidoczniej geniuszem w sprawach finansowych, ale w negatywnym sensie.
Zegar ścienny wybił pół godziny i panna Jessica wstała.
– Nie chcę zrezygnować ze spaceru – oświadczyła stanowczo. – Lubię po południu
siadywać na mojej ławce. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zostawię pana samego, z tymi
papierzyskami.
Przeszedł przez pokój, żeby jej otworzyć drzwi, a kiedy podał jej woreczek, garść
zeschłych liści sterczących z niego coś mu przypomniała.
– Proszę pani – powiedział cicho – niech pani nie leczy miejscowych. Żadnych więcej
naparów z maku.
Nie spojrzała na niego, ale ręka, w której trzymała woreczek, wyraźnie drżała.
– Zastanawiałam się nad tym... – zaczęła. – Jednak nie złamałam mojej żelaznej zasady.
Najpierw sama wszystkiego próbuję. – Teraz spojrzała mu w oczy poważnie i prosząco. – Nie
sądzi pan chyba, że go zabiłam, nawet przez pomyłkę?
– Nie – powiedział stanowczo. – W to nie wierzę.
– Ja też nie – odparła, a w głosie jej brzmiała nieoczekiwana ulga. – W kilka chwil
później wrócił pan Drudge z teczką. Coś tam wesoło nucił pod nosem, z czego najwidoczniej nie
zdawał sobie sprawy.
– Proszę, przyniosłem, co trzeba. – Och, nasza dama spłynęła. Nie najgorszy pomysł.
Będziemy mieli trochę luzu. Pogadałem ze starym Skipem. Powiada do mnie: „A to ci heca,
nareszcie puścili farbę”. Oto najważniejsze papiery. Panna Evadne i pan Lawrence mają oboje
dochodu rocznie dwieście dziesięć funtów z akcji państwowych. Biedna Jessica została tak
oskubana, że ma tylko czterdzieści osiem funtów rocznie, czterdzieści osiem w tych samych
akcjach, nie można powiedzieć, żeby to było dużo. Kiedy panna Ruth umarła, jej aktywa
wynosiły siedemnaście szylingów i dziewięć pensów plus biblia i naszyjnik z granatów, który
zastawiliśmy, żeby zapłacić za pogrzeb. A więc pieniądze nie wchodzą w rachubę jako motyw. A
tego właśnie chciał się pan dowiedzieć, prawda?
– Między innymi. Reszta akcji jest praktycznie biorąc bezwartościowa?
– Całkowicie uziemiona. Wiesz, stary... Och przepraszam, wydaje mi się, że znam pana
już od wieków... funta kłaków nie warta. – W tym nowym przypływie energii pan Drudge zaczął
się trochę jąkać. – Och... ppproszę nie myśleć, że myśmy o tym nie ppppomyśleli. Skip pppilnuje
tego, jeszcze jak. Nawet i mnie to wpppadło do głowy. Przeglądaliśmy spis akcji sokolim
wzrokiem, sokolim dosłownie. To zdumiewające. Edward nigdy nie kupił jakiejś akcji o
przeciętnej, normalnej nazwie. Nic dziwnego, że mojego staruszka wreszcie szlag trafił.
– Jak do tego mogło dojść?
– Nigdy nie rozumował logicznie. Był uparty i nikt nie potrafił go powstrzymać. Stale
podskakiwał. Nie potrafił się niczego nauczyć.
– Czy mam rozumieć, że wszystkie tę bezwartościowe akcje rozdzielone zostały wśród
rodziny.
– Niestety nie. Rozrzucone po świecie. – Okrągłe oczy pana Drudge’a były bardzo
poważne. – Niech pan tylko pomyśli. Mój stary, który prowadził sprawy rodziny od potopu,
wykorkował tuż przed Edwardem Palinode.
Campion skinął głową, choć tylko częściowo rozumiał, co tamten miał na myśli.
– Niech pan się zastanowi – ciągnął Knot. – Mój wspólnik, Skip, nic nie wiedział o
testamencie Edwarda, dopóki nie pojawiły się te harpie z urzędu skarbowego. Prędko im wybił z
głowy wszelkie podatki, a podczas tego miał Palinode’ów powyżej dziurek od nosa. W tym
momencie ja przyżeglowałem, więc przekazał mi cały ten pasztet. Nałamałem sobie strasznie
głowę, ale wreszcie zrobiłem jedno, wytłumaczyłem mianowicie pannie Ruth, która była
zupełnie fajną babką, że lepiej przysłuży się swojej kochanej rodzince, jeśli każdemu zostawi po
piątaku, zamiast po dziesięć tysięcy w akcjach. „Bulimias” czy „Filippino Fashions” i ona jak
grzeczna uczennica na nowo napisała testament. Jednak zanim umarła, wkrótce potem, ta
niemądra kobieta zdążyła już wydać i te piątaki.
– Ach, tak. – Campion zaczął odczuwać duże współczucie dla młodego człowieka. –
Czy mógłby mi pan dać spis osób, które miały dostać akcje, a potem dostały gotówkę albo jej nie
dostały?
– Oczywiście. Mam tę listę tutaj. Sami żeśmy ją przeglądali. Niech pan ją weźmie ze
sobą i wykorzysta, jak chce. Największy kłopot z panną Ruth był taki, że kochała wszystkich.
Wszystkich wymieniła w swoim testamencie: i poczciwego kupca kolonialnego, i aptekarza, i
dyrektora banku, i doktora, właścicielkę domu, syna przedsiębiorcy pogrzebowego – nawet
własnego brata i siostry. Cała rodzina jest zupełnie, ale to zupełnie zbzikowana.
Campion wziął teczkę z kopiami i zawahał się.
– Panna Jessica mówiła coś przed chwilą o „Brownie Mine Company” – zaryzykował.–
Czy jakieś kilka miesięcy temu nie mówiło się o wznowieniu działalności tego towarzystwa?
– O rany! – W głosie pana Drudge’a brzmiało wyraźne uznanie. – Ależ wy z policji
znacie się na robocie. Owszem było tak, wkrótce po jej śmierci. Miała dość duży pakiet i ja
uważałem, że jestem Knot z imienia i Knot z natury, ponieważ przekonałem ją, że cały ten pakiet
wart tyle co papier, toaletowy. Tyle razy to powtarzałem, że wreszcie postanowiła zostawić te
akcje jednemu z lokatorów, facetowi, który zabrał jej pokój. Tutaj zapisane mam jego nazwisko.
Beaton, chyba.
– Seton.
– Racja. Zrobiła to, żeby mu dokuczyć. Dowiedziałem się o tym, kiedy zaczęły na ten
temat krążyć plotki, ale jak pan widzi, i tak nici z tego.
– Dosyć okrutny żart z jej strony – powiedział cicho Campion.
– Pewno, że tak. – Szare oczy zabłysły, – Mówiłem jej. Wszystkim im mówiłem, ale nie
chcieli słuchać. Coś panu powiem o Palinode’ach. Znam ten gatunek ludzi. Spotykałem podczas
wojny. Nad wszystkim rozmyślają, nad własnymi uczuciami też rozmyślają. Wiedzą, co by czuli,
gdyby ktoś im zrobił kawał, ale nie potrafią sobie wyobrazić, co czuje ktoś inny, no, bo nie
potrafią. Rozumie pan?
– Tak, chyba tak. – Campion patrzył na niego zamyślony. – Co pan i pański wspólnik
wiecie na temat tej historii z „Brownie Mine”? Czyście się panowie nad tym zastanawiali?
– Zrobiliśmy, co było można. – Był bardzo uroczysty. – Tak, byliśmy cholernie czujni.
Nawet myśleliśmy sobie, że ten lokator mógł wobec perspektywy fortuny wykończyć starą, ale
potem daliśmy spokój. Ten facet musiałby dowiedzieć się o zapisie, a nie było na to żadnych
dowodów. To jedno. A ta wiadomość o akcjach „Brownie” nie była poważna. Wreszcie Skip
doszedł do wniosku, że taki facet raczej walnąłby kogoś butelką w łeb, a nie bawił się w
przygotowywanie jakichś trujących płynów. A pan jakiego jest zdania?
Campion przez chwilę zastanawiał się nad kapitanem Setonem, ale im dłużej myślał,
tym mniej mu się to wszystko podobało.
– Sam nie wiem – powiedział powoli. – Odpowiem panu, jak sobie przeczytam to
wszystko, co mi pan dał.
– Bardzo zabawna lektura. Proszę do nas wpaść. Wiemy, że nasi klienci są trochę
postrzeleni, ale przecież to nie mordercy – Poza tym mamy bardzo mętne pojęcie o tych jatkach.
Gdyby ktoś ich wykończył, to my na tym stracimy.
Nadal paplał gładko, odprowadzając gościa przez biuro do schodów. Campion milczał
zamyślony.
– Czy w swoich księgach nie spotkał pan nazwiska Dunning? Chodzi mi o młodego
człowieka – powiedział tuż przed pożegnaniem.
– Obawiam się, że nie. Dlaczego pan pyta?
– Bez żadnej przyczyny, dlatego tylko, że właśnie został uderzony butelką w głowę czy
czymś w tym rodzaju.
– O Boże! Dalszy ciąg tej samej historii?
– Chyba tak.
Pan Drudge znowu zajął się wąsami.
– Cholernie chciałbym wiedzieć, jak się ta cała łamigłówka złoży w całość –
oświadczył.
– Ja również – powiedział zgodnie z prawdą Campion.
Na Barrow Road padało w ten dziwny tajemniczy sposób, który jest właściwością
Londynu. Spieszący się przechodnie mieli takie miny, jakby byli przemoknięci od stóp do głów.
A jednak nie było widać spadających kropel. Campion szedł Barrow Road. Po raz pierwszy mógł
w samotności prześledzić każdą – z kolorowych nici składających się na ten splątany kłębek.
Szedł już dość długi czas zastanawiając się nad każdym tropem prowadzącym w tej gmatwaninie,
podnosząc każdy luźny koniec, w nadziei, że dokądś go zaprowadzi. Daleki jeszcze był od
rozwiązania, gdy skręcił, żeby zanurzyć się w labirynt uliczek, które miały go zaprowadzić do
Portminster Lodge. Kiedy zrobił krok na jezdnię, żeby przejść na drugą stronę wąskiej ulicy, z
przeciwnej strony nadjechała rozklekotana ciężarówka z podartą czarną plandeką, zatrzymał się
więc na środku jezdni, żeby ją przepuścić.
Jej nagły, gwałtowny, morderczy skręt w jego kierunku zaskoczył go, chociaż
instynktownym skokiem na chodnik ocalił życie. Manewr ten robił wrażenie całkowicie
zamierzonego. Campion był tak tym zdziwiony, jak gdyby ten stary gruchot chciał go ugryźć.
Kierowca nawet nie próbował się zatrzymać. Po tym skręcie dodał gazu, aż załopotało czarne
płótno.
Zanim ciężarówka zniknęła, Campion w ułamku sekundy zobaczył jej wnętrze. W
poprzek podskakujących desek leżała jedna jedyna długa bardzo skrzynia, niezwykle wąska, a
nad nią w półmroku ujrzał twarz tęgiej kobiety.
Była to Bella Musgrave. Siedziała na skrzyni, a jej tłuste ciało zachybotało, kiedy
ciężarówka wzięła ostry zakręt i zniknęła Campionowi z oczu.
Widok tej ponurej przykucniętej postaci wstrząsnął nim bardziej niż własne cudowne
ocalenie. Zważywszy na poprzednie zajęcie Belli, pomyślał niewesoło, kierowca tej ciężarówki
mógł być kościotrupem – i nagle przyszło mu do głowy, że może to Rowley uległ nagłej pokusie
przejechania go.
Był tak tego pewien, że kiedy natknął się na Bowelsów, ojca i syna, idących zgodnie
razem Apron Street, wręcz się zdziwił. Nie ulegało teraz wątpliwości, że kimkolwiek był
kierowca, z pewnością go rozpoznał, co przemawiało za tym, że to jego dawny wróg. A to z kolei
skierowało jego myśli na tory zawodowe. Jak dotąd na Apron Street zawodowi przestępcy nie
wchodzili w rachubę; Campion poczuł ulgę, że natrafił wreszcie na ich ślad.
14. Dwa krzesła
W jakąś godzinę później, kiedy już było prawie ciemno, a światła na Apron Street
błyszczały tajemniczo wśród błękitnych zasłon wilgotnego zmierzchu, Campion schował do
kieszeni wymijający list, jaki napisał do nadinspektora Yeo, i wyszedł po cichu ze swej sypialni
w Portminster Lodge.
Długie doświadczenie nauczyło go cenić wartość pisanego słowa, kiedy oczekiwano od
niego dokładnych informacji, a teraz udał się na poszukiwanie Lugga, który miał być jego
posłańcem.
Ponieważ na palcach przeszedł hall, nie wytropiła go Renee. Żelazna brama była
wilgotna, a silny deszcz zmoczył go solidnie, zanim dotarł do chodnika. Właśnie zbliżał się do
skromnie przyozdobionego okna wystawowego zakładu Jasa Bowelsa, kiedy przypadkiem rzucił
okiem na przeciwległą, weselszą stronę Apron Street.
W drzwiach składu aptecznego dojrzał dobrze znaną potężną sylwetkę. Lugg wyszedł na
ulicę, rozejrzał się w obie strony i z powrotem wrócił do sklepu.
Campion ruszył za nim i znalazł się w niewielkiej wolnej przestrzeni otoczonej
pudełkami, butelkami i słoikami, które piętrzyły się ze wszystkich stron aż pod sufit.
Była tu oczywiście lada, ale sprawiała wrażenie jakiejś szczeliny wśród ogólnego
chaosu. We wnęce po prawej stronie aptekarz zapewne przygotowywał lekarstwa, a ciemny tunel
za nią prowadził do tajemniczych rejonów w głębi.
Nie widział nigdzie Lugga ani w ogóle nikogo, ale kiedy jego kroki rozległy się na
zniszczonym linoleum, nad barykadą towarów, broniącą dostępu do wnęki, ukazała się
zaniepokojona twarz inspektora Luke’a. Był bez kapelusza; a jego krótkie wijące się czarne
włosy były w takim nieładzie, jak gdyby czesał je rękami.
– Klapa na całej linii – powiedział Luke. – Gdzie pana ludzie?
Campion głęboko wciągnął powietrze. Ponad tysiącem zapachów, które przenikały
powietrze składu aptecznego jeden, drapiący w gardło, zwrócił jego uwagę.
– Sam jestem. Tak po prostu wpadłem – powiedział. – Co się stało? Rozlał pan olejek
migdałowy?
Inspektor wyprostował się. Był silnie zdenerwowany, patrzył na Campiona z wyraźnym
poczuciem winy.
– Co ja zrobiłem najlepszego. Powinienem być zastrzelony na miejscu, powieszony i
zastrzelony. Niech pan tylko spojrzy.
Campion spojrzał w ciemność wnęki. Mógł tylko dojrzeć dwa mankiety pasiastych
spodni.
– Aptekarz?
– Stary Tata Wilde. – Głos miał ochrypły. – Nie zdążyłem go nawet przesłuchać. Ledwo
zacząłem. On stał jeszcze za kontuarem. I tak dziwnie na mnie spojrzał... – Wytrzeszczył
niebieskie oczy i wywrócił nieco do góry, oddając znakomicie bezradne przerażenie. – Potem się
odwrócił, zawsze był bardzo zwinny, jak wróbel. „Jedną chwilę, panie inspektorze”, powiedział
tym swoim skrzypiącym głosem, „jedną chwilę”, a kiedy odwróciłem się do niego, nawet nie z
gniewem, ani podejrzliwie, wsunął coś do ust i wtedy... O Boże!
– Cyjanek potasu – Campion cofnął się. – Na pańskim miejscu wyszedłbym stąd jak
najprędzej, to silna trucizna, a nie ma tu prawie czym oddychać. Na litość boską, niech się pan
tak też nie przejmuje! Był pan sam? – Niezupełnie, chwała Bogu, miałem świadka. – Luke
wyszedł na środek składu. Był blady, zgarbiony i bawił się hałaśliwie monetami w kieszeni
spodni. – Gdzieś tutaj był ten pański Lugg. Weszliśmy razem. Zgodnie z umową spotkałem się z
nim na rogu. Kiedy pan wyszedł spod „Płatnerza”, musiałem pójść na rozprawę sądową
dotyczącą pana Edwarda. Czysta formalność. Odroczona na dwadzieścia jeden dni. Ale musiałem
tam być.
– Bella Musgrave wyjechała stąd ciężarówką jakieś półtorej godziny temu – zauważył
Campion.
– Wtedy widział pan Lugga?
– Nie, za to widziałem ją.
– Aha. – Luke spojrzał na niego zdziwiony. – Więc to tak. Zostawiłem go, żeby miał
oko na to, co się dzieje na ulicy, i jak głupiec postanowiłem sam porozmawiać z Tatą Wilde’em.
Lugg miał na mnie czekać przed „Tespisem”.. Zaraz po czwartej widział odjeżdżającą
ciężarówkę i to, że załadowano na nią skrzynię. Była ciężka i Wilde nawet pomógł ludziom ją
nieść.
– Ludziom?
– Tak, było ich dwóch, obaj siedzieli z przodu. I wszystko wydawało się w największym
porządku. Aptekarze, tak samo jak piwowarzy, zawsze mają jakieś opakowania.
– Czy Lugg widział ich?
– Chyba nie z tak bliska, żeby mógł kogoś poznać. Nic o tym w każdym razie nie
mówił. Najpierw ich o nic nie podejrzewał, kiedy jednak ta skrzynia została załadowana, nagle ze
sklepu wyskoczyła jakaś kobieta w starszym wieku i wsiadła do ciężarówki. Lugg podbiegł, bo
chciał z nimi pogadać, ale oni natychmiast odjechali. Zapisał sobie numer, co pewno nic nie da.
Campion skinął potakująco głową.
– Tak sobie też pomyślałem. Ja też zapisałem, ale z pewnością jest fałszywy. Czy Lugg
coś panu mówił o kształcie tej skrzyni?
– Nic specjalnego. – Inspektor miał inne zmartwienie. – Tym razem poślę po lekarza-
policyjnego. Nie powinienem był do tego dopuścić, jak pragnę wygrać w Toto-lotka trzydzieści
tysięcy funtów.
Campion wyjął papierośnicę.
– Drogi kolego. – Starał się mówić z całym przekonaniem, na jakie go było stać. – To
bardzo przykre. Czy pan pamięta dokładnie, co mu pan powiedział?
– Tak, nie było tego wiele. Wszedłem, za mną Lugg. – Odruchowo nakreślił coś w
rodzaju balona. – Powiedziałem: „Dzień dobry. Tato Wilde, co tam słychać z pańską
dziewczyną? Czy chociaż pan wie, kim ona jest?” A on na to: „Moja dziewczyna, panie
inspektorze? Nie miałem dziewczyny od trzydziestu lat; Człowiek w moim wieku, mojego
zawodu z biegiem czasu staje się bardzo nieśmiały wobec kobiet, to fakt”. – Inspektor sapnął
głośno. – Zawsze lubił powtarzać „to fakt”. Był to stały refren tego biedaka. Powiedziałem: „No,
no, Tato Wilde, a co z lejącą łzy Bellą?” Akurat zajęty był małą lampką, na której zwykle topił
lak do pieczętowania, przerwał tę czynność i spojrzał na mnie znad binokli. „Nie rozumiem, o
czym pan mówi”, powiedział. „Całe szczęście”, odparłem, „bo inaczej musielibyśmy obejrzeć
sobie kilka ślicznotek. Mówię o tej żałobnej Belli Musgrave. Niech pan nie udaje głupiego,
przecież dopiero co wyjechała stąd z jakąś skrzynią”. ”Z jaką skrzynią, panie inspektorze?” –
spytał. – „Dlaczego pan udaje niewiniątko. Co z nią? Porzuciła pana dla Jasa Bowelsa?” –
Odgrywał scenę tak, jak ją sobie przypominał, a jego makabryczny humor był raczej
przerażający.
– Zobaczyłem nagle, że drży cały – ciągnął – i pomyślałem sobie, że czegoś się
wystraszył, ale nie przeczułem tego, co nastąpi. – Przeciągnął dłonią po twarzy i włosach, jak
gdyby chciał całą tę scenę wymazać z pamięci. W głosie jego brzmiał żal. – Powiedziałem mu:
„Chłopie, nie wypieraj się tej kobiety. Widzieliśmy ją i jej mały czarny woreczek”. Licho wie,
dlaczego o tym wspomniałem. Mówił mi pewno o tym Lugg, kiedyśmy tu szli. W każdym razie
powiedziałem to. Wtedy spojrzał na mnie dziwnie, o czym już panu mówiłem, i powiada: „Jedną
chwilę, panie inspektorze” i poszedł za kontuar. Widziałem jego głowę wśród tych wszystkich
lekarstw na nagniotki. Nagle zobaczyłem, że coś wkłada do ust, ale i wtedy nie rozumiałem
jeszcze, co się święci. Widzi pan, nie miałem żadnych powodów do jakichś podejrzeń. Potem
wydał taki odgłos jak bażant i upadł wśród butelek, a ja stałem niby słup soli z gębą szeroko
otwartą.
– Rzeczywiście straszna historia – przyznał Campion. – A cóż robił nasz zacny Lugg?
– Stałem jak drugi słup soli – dobiegł ich niski głos z korytarza. – A niby czego pan
oczekiwał? Że pomyślimy o czytelnikach? Nie było żadnych powodów do tego, szefie. Aptekarz
musiał mieć nieczyste sumienie jak lis w kurniku. Tu obecny dżentelmen nie tylko nie zdążył
ruszyć palcem, ale nawet okiem mrugnąć.
Luke odwrócił się gwałtownie w stronę Campiona.
– Nie wierzyłem – powiedział – żeby mógł popełnić jakieś poważne przestępstwo. Miał
na to za mało sprytu. Owszem, hioscyjamina mogła stąd pochodzić. – Machnął ręką wskazując
na bałagan panujący wokoło. – Ale nigdy nie podejrzewałem go o to, by mógł podać truciznę. –
Wszedł znowu za ladę i skinął na Campiona, żeby mu towarzyszył.
Przez chwilę patrzyli w milczeniu na odrażające ciało, które, wykrzywione wskutek
gwałtownej śmierci, jakby się skurczyło.
– To się na nic nie zda – powiedział inspektor wzruszając ramionami w nagłym
przypływie zniecierpliwienia. – Trudno mi wytłumaczyć, o co mi chodzi. Był głupim, starym,
próżnym facetem, nie nadającym się do żadnej większej roboty. A teraz przypomina jakiegoś
zwierzaka albo kupę łachmanów. Widzi pan te farbowane wąsiki? To była jego największa
chluba. – Pochylił się nad nie wyróżniającą się niczym specjalnie twarzą, która teraz zapadła się i
stała się fioletowa. – Wyglądają jak strzępek czegoś nieokreślonego.
Campion zamyślił się.
– A może nie chodziło o to, co zrobił, ale raczej o to, co wiedział – podsunął. – Lugg,
czy rozpoznałeś tych ludzi, którzy odjechali z Bellą?
– Nie wiem. – Tłuścioch mówił cicho. – Byłem dość daleko od nich. Ten facet, który
pierwszy wysiadł i wszedł tutaj, był zupełnie obcy, tego jestem pewien. Ale ten drugi, chyba
szofer – ciężarówka zatrzymała się przodem do wylotu ulicy – przypominał mi kogoś.
Przychodzi mi do głowy nazwisko Peter George Jelf. Sprawa Reunion, proszę pana.
– Dobry Boże – mruknął Campion. – Jak widać wracają starzy znajomi. No tak... –
zwrócił się do inspektora zmrużywszy oczy: – Gang Fullera działał zapewne nie za pana pamięci
– powiedział. – Peter George Jelf był trzecim z kolei szefem bandy, dopóki nie został skazany na
siedem lat za rabunek. Nigdy nie był pierwszorzędnym Specem, jak powiadają w sferach
przestępczych, ale był bardzo dokładny i dość odważny.
– Miał wrodzone skłonności przestępcze – wtrącił twoje trzy grosze Lugg z ulgą. – To
sędzia tak powiedział, nie ja. Ten facet dzisiaj zupełnie tak samo chodził jak on. Może to i nie był
on, ale mnie się wydaje, że jednak on.
Inspektor zapisał coś na pomiętej kartce, którą wyciągał z kieszeni.
– Oto jeszcze jedno pytanie dla Scotland Yardu, jeśli w ogóle zamierzają odpowiedzieć
na jakieś moje pytania. W całej tej sprawie z pewnością mają kiepską opinię, i wcale im się nie
dziwię. Sam bym złożył wymówienie... gdybym miał dobrego człowieka na swoje miejsce.
– Czy mógłbym prosić trochę sody oczyszczanej? Aż drgnęli obaj słysząc to pytanie
dobiegające od drzwi. Na dywaniku przy wejściu stał pan Congreve chwiejąc się lekko,
bezgłośnie poruszał ustami, ale bystro się rozglądał wokoło.
Campion zamknął za sobą drzwi, kiedy tu wszedł, ale nie na staroświecką zasuwę.
Staruszek wsunął się tak cicho, że go nie usłyszeli.
– Gdzie aptekarz? – Donośny, o głuchym brzmieniu głos rozległ się nieprzyjemnie w
ciszy apteki. Congreve zaciekawiony zrobił krok w przód.
Charlie Luke wyciągnął rękę po pękatą buteleczkę z tabletkami stojącą na kontuarze.
Jedyne słowa, jakie mógł przeczytać, były „Potrójna dawka”. Spojrzał na nią z roztargnieniem.
– Proszę pana, to salol – powiedział. – Lepiej panu zrobi. Zapłaci pan następnym razem.
Pan Congreve nie zamierzał skorzystać z tej propozycji. Zatrzymał się w miejscu
wyciągając cienką szyję, a jego oczy myszkowały po składzie.
– Ale ja chciałbym się zobaczyć z aptekarzem – upierał się złośliwie. – On wie, co mi
potrzeba. – Nagle jego uwagę zwrócił przenikliwy zapach, zaczął głęboko wdychać powietrze i
spytał ciekawie: – A gdzie on jest?
– Zszedł na dół – odparł inspektor bez chwili wahania. – Proszę przyjść później. –
Przeszedł przez skład i wetknął buteleczkę staremu człowiekowi w rękę odwracając go przy tym
energicznie. – Proszę uważać na stopień – ostrzegł troskliwie.
Pan Congreve wyszedł na ulicę, akurat w chwili gdy przed drzwiami zebrała się spora
grupka mężczyzn, którzy wysiedli z policyjnego samochodu. Zdążyli tylko zobaczyć jego oczy
rozpalone ciekawością i drżącą zwisającą dolną wargę, gdy mruczał do siebie.
Campion dotknął ramienia Lugga i cofnęli się obaj; żeby uniknąć spotkania z nowo
przybyłymi, poszli prędko tunelem wśród kartonowych pudeł w kierunku oszklonych drzwi,
majaczących w półmroku. Lugg otworzył je lekkim kopnięciem.
– On tutaj mieszkał – wyjaśnił. – Ale kiepskie to było życie! Nigdy nie oddalał się stąd.
– Machnął pulchną ręką w stronę pokoju, który przypominał skład alchemika wyposażony przez
jakiegoś szaleńca-fanatyka. Małe łóżko w kącie pokoiku było jedynym świadectwem ludzkiego
istnienia. Poza tym była tylko masa brudnych butelek, garnków do gotowania i patelni,
nieporządnie spiętrzonych na poszczególnych meblach z epoki królowej Wiktorii. – Nic
dziwnego, że żadna przyjaciółka długo z nim nie mogła wytrzymać – zauważył rzeczowo Lugg.
– Na takie warunki nawet Belli byłoby szkoda. Dalej nie warto iść, tam jest kuchnia i też w takim
stanie. Warto tylko zobaczyć pokój na pierwszym piętrze. Pewno mamy niewiele czasu, bo zaraz
gliny tu wpadną.
– Święta prawda – zgodził się Campion, kierując się w stronę małych drzwi, przez które
dostrzegł ciemne schody...
– Obszedłem sobie cały dom, większość pokoi nie była używana od lat. – Lugg zasapał
się, ale był zadowolony. – Górne piętro nie widziało szczotki od wieków, a frontowy pokój,
umeblowany jak sypialka, to istna wylęgarnia moli. Zaraz panu pokażę ten pokój.
Poprowadził Campiona przez korytarz i otworzył drzwi po lewej stronie. Było to
zupełnie ciemne pomieszczenie, ale znalazł przełącznik i nagle nieoczekiwanie mocne światło
spłynęło z jedynej żarówki wiszącej u sufitu.
Campion znalazł się w wąskim, prawie pustym pokoiku, którego jedyne okno ktoś
bardzo starannie zasłonił. Podłoga była goła, a pod jedną ścianą stał długi wąski stół. Tuż obok
niego znajdował się staroświecki trzcinowy fotel wyłożony zniszczonymi poduszkami i tylko
dwa zwyczajne drewniane krzesła. Ustawione były na środku pokoju na wprost siebie, w
odległości kilku stóp.
Campion rozejrzał się wokoło.
– Dziwne to robi wrażenie – powiedział. – Co to jest? Pokój stołowy? – W głowie
Lugga brzmiał sarkazm, ale był wyraźnie zdziwiony. – Dwie dziewczyny siedzą i grają w koci-
koci-łapci, a facet siedzi sobie na fotelu i się im przygląda? – zaryzykował.
– Chyba nie. Czy w domu są jakieś materiały do pakowania? Pakuły czy coś w tym
stylu? – Z tyłu za kuchnią jest taki schowek pełen wiórów, ale tutaj, szefie, nic takiego nie
widziałem.
Campion milczał. Obchodził powoli pokój przyglądając się uważnie deskom, które były
względnie czyste. Twarz Lugga lśniła od potu.
– Powiem panu jedno – odezwał się pierwszy. – Jas był tutaj, głowę dam za to.
Campion gwałtownie odwrócił się do niego.
– Skąd wiesz?
Obwisłe białe policzki poróżowiały.
– Tak prawdę mówiąc, nie mam na to żadnych dowodów. W każdym razie z pewnością
nie mam odcisków palców. Ale niech no pan tylko spojrzy na te poduszki na fotelu. Aptekarz był
człowiekiem niskim, szczupłym. Ktoś znacznie tęższy musiał na nich niedawno siedzieć, głowę
bym dał za to.
– To jest myśl. – Na wąskich ustach Campiona pojawił się uśmiech. – Powinieneś na ten
temat napisać rozprawę naukową. Jest to jeszcze młoda gałąź nauki. Wymaga wielu danych.
Przekaż to nadinspektorowi Yeo, zobaczymy, co on na to powie. W każdym razie bardzo
pouczające byłoby usłyszeć jego zdanie. Masz jeszcze jakieś inne pomysły?
– On tutaj był – powtórzył z uporem Lugg. – On pali takie małe cygara. – Czułem je, jak
tu wszedłem za pierwszym razem. Teraz już tego nie czuć. A pan myśli, że on tu nie był?
Campion zatrzymał się, dziwacznie wyglądając pomiędzy dwoma krzesłami.
– Ależ tak, oczywiście, on był tutaj. – Widać taki już ma zwyczaj. Pytanie tylko, co on
tam włożył.
– Gdzie włożył?
– Do skrzyni – powiedział Campion i dłońmi zarysował kształt. Był wąski i długi, a
jeden jego koniec spoczywał na krześle.
15. W dwa dni później
Był to niewielki oddział szpitalny. Mike Dunning nadal bardzo źle się czuł. Fale
mdłości, po których przychodziły ataki strachu, nękały go często, a w głowie mu huczało, jak
gdyby był pijany.
Sierżant Dice, majaczący w drzwiach, inspektor Luke i Campion, którzy siedzieli po obu
stronach białego żelaznego łóżka, byli tylko cieniami w mroku. Ale młodą pielęgniarkę, w
świetle dziennym przypominającą żywą reklamę wakacji nad morzem, widział wyraźnie u stóp
swego łóżka. Jej biały czepek wpływał na niego pokrzepiająco, tak że zaczynał wszystko od
nowa:
– Klytia – mówił. – Muszę myśleć o Klytii. Ona nic nie wie. Tak ją wychowali. Siostra
nie zrozumie. – Miał ochotę potrząsnąć – głową, ale ból w porę go ostrzegł. – To dziecko jeszcze.
Taka słodka, ale jak ją poznałem, o niczym nie miała pojęcia. Martwię się o nią. Ona nie jest
bezpieczna. Dlaczego siostra ją odesłała?
– Zaraz wróci – obiecała mu pielęgniarka. – Tylko proszę opowiedzieć tym panom, jak
pana zraniono.
– Nie wierz nikomu, kochanie. – W jego ciemnych oczach, obrzeżonych gęstymi
rzęsami, malował się lęk. – Siostra nie zna Palinode’ów. Dostaną ją znów w swoje ręce, zamkną i
w końcu stanie się taka sama jak oni. Dlatego się nią zaopiekowałem. Musiałem. – Poruszył się
lekko i tajemniczy uśmieszek, przepraszający i figlarny, przemknął po jego miękkich,
chłopięcych wargach. – Jestem za nią odpowiedzialny – powiedział szeroko otwierając oczy. –
Nikogo nie ma oprócz mnie.
– Kto pana uderzył? – powtórzył inspektor Luke po raz chyba piąty.
Mike chwilę się zastanawiał.
– Nie wiem – odparł wreszcie. – To śmieszne, ale nie mam pojęcia kto.
– Kiedy pan wyszedł od swojej gospodyni, postanowił pan nocować w szopie, przy
motorze – zaczął cicho Campion.
– Tak, to prawda. – Mike – miał wyraźnie zdumioną minę. – Ta stara klempa wyrzuciła
mnie. Bardzo się zmartwiłem. Było już po północy – zamilkł na chwilę. – Pewno zacząłem
spacerować – powiedział wreszcie.
– Zaraz po wyjściu od niej? – mruknął Luke w mroku. – Jak długo pan spacerował?
– Nie wiem, może ze dwie godziny... nie, nie tak długo. Słyszałem dwa uderzenia
zegara, kiedy ich obserwowałem.
– Kogo pan obserwował? – Pytanie Luke’a było może nieco za natarczywe, zbyt głośne.
Chory zamknął oczy.
– Zapomniałem – powiedział. – Gdzie jest teraz Klytia?
– Siedzi w korytarzu za drzwiami na trzecim krześle po lewej, stronie – wyjaśnił szybko
Campion. – Jest zdrowa. Czy jeszcze padało, kiedy pan ich obserwował?
Chłopiec znowu się zamyślił.
– Nie, wtedy przestało. Było ciemno, pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jak pójdę do
motoru, ponieważ nie było kłódki na drzwiach i niepokoiłem się tym. Zresztą nie miałem dokąd
pójść, byłem przecież bez pieniędzy. – Urwał, ale tym razem nikt go nie przynaglał. Po chwili
znużonym głosem podjął znowu: – Skręciłem w Apron Street. Było dosyć jasno, ale szedłem
powoli, bo nie chciałem się natknąć na glinę i tłumaczyć się. – Mrugnął oczami. – Byłem akurat
przy sklepie z trumnami, kiedy drzwi otworzyły się i wyszedł stary Bowels i jego syn, ten, który
wynajął mi szopę. Wcale nie chciałem, żeby mnie zobaczyli, więc skoczyłem w bok. Jedyną
osłoną było okno wystawowe, które na jakąś stopę odstaje od ściany. Bałem się, że mnie
zobaczą, i wstrzymałem oddech. Usłyszałem jakiś hałas – pewno zamykali drzwi. Potem razem
przeszli przez jezdnię. Bowels miał przewieszone przez rękę prześcieradło.
– Co takiego? – Inspektor zapomniał o ostrożności, kiedy usłyszał ten zaskakujący
szczegół w ponurym opowiadaniu chłopca.
– Prześcieradło – upierał się chory. – Z pewnością to było prześcieradło. Poza
prześcieradłem nic nie jest tak białe, chyba tylko obrus. Niósł je starannie przewieszone przez
ramię. Zdenerwowało mnie to bardzo. Poszli do składu aptecznego i stali tam przez chwilę, a ja
sobie pomyślałem, że pewno zadzwonili, ponieważ usłyszałem, jak na górze otwiera się okno i
ktoś się odzywa, chociaż nie słyszałem, co mówił. I wtedy nagle prześcieradło zniknęło,
doszedłem więc do wniosku, że weszli do środka.
– Jesteś pewien, chłopcze, że weszli do apteki?
– Całkowicie. Znam teraz doskonale Apron Street, o każdej porze dnia i nocy.
Campion nie dopuścił do ewentualnej nietaktownej uwagi inspektora.
– To było wtedy, kiedy usłyszałeś, jak bije godzina druga? – spytał, uświadamiając
sobie, że jego własna rozmowa z przedsiębiorcą pogrzebowym przez okno salonu Renee musiała
się odbyć trochę po trzeciej.
Mike Dunning zawahał się. Znów uderzyła go niesamowitość tej sceny, której był
świadkiem.
– Nie – odparł wreszcie. – Nie. To było wtedy, kiedy zobaczyłem kapitana i pana
Lawrence’a.
– Oni też tam byli?
– Nie przed składem aptecznym. Kiedy ci karawaniarze odeszli, przeszedłem na drugą
stronę pod dom Palinode’ów.
– Po co? – spytał Luke.
– Żeby spojrzeć na dom Palinode’ów. – Był tak zmęczony, że mówił nawet bez gniewu,
jednak wszyscy w pokoju, nawet sierżant Dice, udawali, że nie domyślają się jego pobudek. – W
pokoju Klytii było ciemno, jej pokój jest od frontu, wie pan, i chyba nie zaryzykowałbym
rzucenia kamieniem, gdyby się nawet paliło. Po prostu chciałem – się upewnić, że już śpi.
Właśnie się odwróciłem, kiedy zobaczyłem Lawrence’a Palinode – to jej wuj, najgorszy z nich
wszystkich – jak wysunął się ukradkiem z domu i zszedł po schodach. – Uśmiechnął się chytrze,
jak psotne dziecko. – Byłem pewien, że zobaczył mnie, że widzi jak kot w ciemności. Ale zaraz
zorientowałem się, że nie. Na tym rogu ulicy w nocy pali się tylko jedna latarnia i akurat się tak
złożyło, że go oświetliła, kiedy zszedł ze ścieżki. Usłyszałem, jak ostrożnie przeciska się przez
krzaki, aż wreszcie znalazł się przy tych urnach ze stiuku, które tworzą ogrodzenie. Nie byłem
specjalnie daleko od niego, ale znajdowałem się w cieniu domu. Widziałem tylko część jego
twarzy, kiedy wychylił się z krzewów laurowych.
– Gdzie był kapitan? Razem z nim?
– Nie. On był z drugiej strony, na Barrow Crescent, przy skrzynce pocztowej. Pan
Lawrence obserwował jego, a ja pana Lawrence’a. Była to cholernie głupia sytuacja, ale nie
śmiałem nawet drgnąć. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wszyscy kotłują się po nocy. Wtedy
właśnie usłyszałem, jak zegar na kościele katolickim na Barrow Road wybija drugą godzinę.
– Jak mógł pan rozpoznać kapitana Setena z tej odległości?
– Och, oczywiście że nie mogłem. – Wrodzona pogoda Mike’a zdawała się powoli
wracać. – Przez długą chwilę w ogóle nie mogłem go widzieć. Zorientowałem się, że stary
Lawrence kogoś śledzi, wobec tego czekałem na rozwój wypadków. Potem zobaczyłem, że ktoś
wychodzi z jakichś drzwi, przechodzi koło skrzynki pocztowej i patrzy w kierunku Barrow Road.
Stał tak może minutę, a potem znowu zniknął. W chwilę później to się znowu powtórzyło i coś w
postaci tego człowieka, sposób noszenia kapelusza, wydało mi się znajome.
– Czy było tak widno, że pan to wszystko widział dokładnie? – Inspektor był wyraźnie
zafascynowany opowiadaniem Dunninga.
– Tak, już panom powiedziałem, że był półmrok. Widziałem tylko czarne cienie, a
wszystko inne pogrążone było w szarości. Kilka razy ujrzałem sylwetkę tego wychodzącego
człowieka, aż wreszcie nabrałem pewności, że to kapitan. To porządny facet. Klytia lubi go. A
wtedy pojawiła się kobieta.
Campion zobaczył białka oczu Luke’a – a może tak mu się tylko zdawało – który jednak
zachowywał całkowite milczenie.
– Szła człapiąc chodnikiem – ciągnął ochrypły głos – i oczywiście nie widziałem jej
twarzy, ale ze sposobu chodzenia wskazywał na to, że to starsza kobieta, i zauważyłem, że jest
tęga, choć była grubo ubrana. Kapitan podszedł do niej i rozmawiał z nią, jakby się dobrze znali,
i stali tak z dziesięć minut. Pomyślałem, że się sprzeczają. Kapitan wymachiwał rękami.
Lawrence wprost wisiał na ogrodzeniu. Szyję wyciągnął jak bocian. Pewno starał się usłyszeć, co
mówią, ale to było niemożliwe, nawet gdyby krzyczeli. Wreszcie kobieta odwróciła się i ruszyła
prosto w naszą stronę – tak mi się przynajmniej zdawało. Ale nie – przeszła na drugą stronę
Apron Street i weszła w zaułek koło stajen. Kapitan wrócił do domu i pan Lawrence też. Jestem
tego pewien, bo musiałem tam tkwić, dopóki sobie nie poszedł.
Charlie Luke podrapał się w głowę.
– Rzeczywiście wygląda na to, że to musiał był kapitan i że czekał na jakąś kobietę.
Szkoda, żeś jej nie wiedział. Czy jesteś pewien, że ona weszła w pasaż?
– Całkowicie. Widziałem wyraźnie. Tamtędy jest przejście na Barrow Road.
– Jesteś pewien, że obaj Bowelsowie nie wrócili do pasażu? – Nie. Nie mogli tego
zrobić. Nie ma tylnego wejścia do apteki, a ja znajdowałem się najwyżej o dziesięć jardów od
wystawy.
– A potem co się stało?
Mike oparł się o poduszki i już się zdawało, że pielęgniarka każe im skończyć rozmowę.
Po chwili jednak ożywił się znowu.
– Zacząłem iść zaułkiem, bo chciałem być przy motorze. Pod tylnymi drzwiami
Bowelsa paliło się światło i przypomniałem sobie wtedy, że jego syn mówił mi, że zatrzymał się
u nich jakiś krewny. Wszedłem do szopy cicho, bojąc się, żeby mnie ten krewny nie usłyszał.
Motor stał na swoim miejscu. Zamknąłem drzwi, zanim zapaliłem zapałkę, latarki nie miałem.
– Czyś zauważył kogoś?
– Nie, na dole nie było nikogo. Wydawało mi się jednak, że słyszę jakiś szmer na
stryszku i chyba coś powiedziałem. Nie pamiętam dobrze. W każdym razie potem już było
zupełnie cicho i pomyślałem sobie, że to pewno hałasowały konie stojące obok w stajni. Nie było
na czym siedzieć, a od kamiennej podłogi ciągnęło wilgocią, więc doszedłem do wniosku, że
lepiej będzie pójść na górę. Byłem cholernie zmęczony, a poza tym musiałem się zastanowić. Do
wypłaty został mi tylko funt. – Zmarszczył czoło pod bandażem. – Ale to już inny problem –
powiedział i uśmiechnął się rozbrajająco. – Tym zajmiemy się później. No, więc zapaliłem
zapałkę i opuściłem ją, żeby nie zgasła, i zacząłem się wspinać po drabinie. I więcej nie
pamiętam, wtedy właśnie pewno ktoś mnie rąbnął w głowę. Ale kto?
– Może ta podstarzała dziewczyna kapitana – zażartował Campion.
Kiedy wstali, Dunning wyciągnął rękę w jego stronę.
– Niech mi pan przyśle Klytię, niech pan będzie taki dobry – powiedział cicho. – Muszę
z nią porozmawiać. Pan nie wie, w jakie może wpaść tarapaty.
– Wygląda na to, że to poważna sprawa – odezwał się Campion do Luke’a, kiedy
schodzili po betonowych schodach szpitala spełniwszy uprzednio prośbę chłopca.
– Biedne dzieciaki! – wybuchnął nieoczekiwanie inspektor. – Nikt o nich nie dba, muszą
więc same dbać o siebie. – Urwał. – Jak para pijaków – dodał. – No cóż, a więc to nie byli
Bowelsowie.
– Raczej nie. – Campiona wyraźnie to zdziwiło. – Chciałbym porozmawiać z Jasem.
– Jest do pańskiej dyspozycji. – Ja teraz pójdę zobaczyć się z Dobermanem. Tuż przed
telefonem ze szpitala, że Dunning czuje się lepiej, otrzymałem od niego wiadomość. Nie mam
pojęcia, co znowu staremu strzeliło do głowy.
Przy bramie Luke zatrzymał się przez chwilę niepewny i zasmucony. Oczy miał głęboko
zapadnięte.
– Czy pan się orientuje, dokąd zmierza ta przeklęta sprawa?– spytał. – Wiem, że nie
mam ludzi, bo góra zabiera mi połowę, i wiem też, że mam trudne zadanie, ponieważ
Palinode’owie to skomplikowani ludzie, ale czy widzi pan w tym jakiś przebłysk światła? A
może to ja się po prostu gubię?
Campion, który mimo swego pokaźnego wzrostu sprawiał wrażenie smuklejszego i
niższego niż jego towarzysz – zdjął okulary i spojrzał na niego łagodnie, – Och, wszystko we
właściwym czasie, chłopcze – powiedział. – Na razie wszystko wydaje się problemem. Moim
zdaniem, trzeba się skoncentrować na dwóch wyraźnych tropach w tym zawikłanym labiryncie.
Pytanie, czy one prowadzą do celu? Sądzę, że tak, ale nie mam pewności. A ty co myślisz?
– Czasem w ogóle wątpię, czy potrafię myśleć – odparł z goryczą inspektor Charlie
Luke.
16. Zakład pogrzebowy
Szklane drzwi zakładu Bowelsa były zamknięte, ale paliło się jeszcze światło, gdy
Campion nacisnął dzwonek i czekał na otwarcie. Patrząc obiektywnie wystawa miała swój styl.
Stała na niej czarna marmurowa urna, która gdziekolwiek indziej z pewnością raziłaby, i dwa
wieńce z woskowych kwiatów pod szkłem.
Oprócz tego jedynym motywem dekoracyjnym była miniaturowa tablica, do której
przyczepiony był czarno obrzeżony karton z napisem: „Fachowe pogrzeby. Dobry smak.
Sprawna obsługa. Ceny niskie. Takt, szacunek” – wydrukowanym czcionkami małymi, lecz
ozdobnymi.
Zastanawiał się właśnie nad tym, że trudno wyobrazić sobie niefachowy pogrzeb, kiedy
na klatce schodowej, widocznej przez szklane drzwi spostrzegł Bowelsa-seniora. Wstał chyba od
stołu i wkładał właśnie marynarkę, ale poruszał się szybko.
– Ach, to pan Campion! – zawołał z radością przytknąwszy twarz do szyby. – Wielki to
zaszczyt dla mnie. – I natychmiast jego twarz przybrała wyraz zaniepokojenia. – Proszę mi
wybaczyć, że zadam pytanie natury osobistej, ale mam nadzieję, że to nie sprawy zawodowe
pana do mnie sprowadzają.
Campion był niezwykle uprzejmy.
– To zależy, kogo z nas ma pan na myśli. Czy mogli byśmy tak na chwilę zejść do
pańskiej kuchni i porozmawiać?
Przez ułamek sekundy szeroka twarz była bez wyrazu, trwało to tak krótko, że Campion
ledwie zdążył ten fakt zarejestrować, a już jego rozmówca znowu promieniał – ruchliwy, pełen
szacunku i względów.
– Ależ poczytam to sobie za wielki zaszczyt, panie Campion. Tędy proszę. Pan
wybaczy, że pójdę pierwszy. – Ruszył przed gościem, a głos jego grzmiał w całym domu jak
gong.
Zeszli po schodach, potem minęli wąski korytarz, duszny i ciepły po wytwornej pustce
sklepu. Bowels podrygiwał idąc bardzo małymi krokami i bez przerwy mówił:
– Skromnie tu, ale wygodnie. Obaj z moim chłopakiem dosyć napatrzymy się
wspaniałości, a nie mamy z tym związanych przyjemnych skojarzeń, więc w życiu prywatnym
wolimy prostotę. Zapomniałem przecież, że pan zaszczycił nasze skromne progi tego dnia, kiedy
Lugg, biedaczysko, nadużył alkoholu. – Zatrzymał się z ręką na zatrzasku wąskich drzwi.
Uśmiechnął się, a dwa przednie zęby wbijały mu się w dolną wargę.
– Pozwoli pan za mną – powiedział i wszedł do kuchni.
Tutaj od razu nabrał humoru.
– Jak widzę, jesteśmy sami – oświadczył i wkroczył do niezbyt jasno oświetlonego
pomieszczenia, zapchanego sprzętami. Postawił przy stole krzesło dla gościa. – Myślałem, że jest
tu mój syn, ale poszedł pewno jeszcze popracować. To świetny fachowiec. Proszę, niech pan tu
siądzie, o tutaj, po mojej prawicy, i powie mi, co pan ma do powiedzenia.
Kiedy Campion usiadł, Jas zajął swoje miejsce u szczytu stołu. Jego białe, kręcące się
włosy lśniły w przyćmionym świetle, a spokojna godność malował się w całej postaci. W tym
otoczeniu, mimo śmiesznej uniżoności, nabrał jakiegoś nowego autorytetu. Siedział tak niby
relikt przeszłości, zbyteczny i tak prawie dekoracyjny jak powóz zaprzężony w czwórkę koni.
– Lugg sobie poszedł – zauważył od niechcenia z błyskiem przebiegłości w niebieskich
oczach. – Kiedy wydarzyła się ta tragedia po drugiej stronie ulicy, wpadł do mnie, pożegnał się i
więcej o nim nie słyszałem. Sądzę, że pan wie o tym..
Campion skinął głową; ale nic nie powiedział. Jas skłonił się z niezwykłym wprost
wdziękiem i wytwornością i zaczął z innej beczki:
– To straszna historia, z tym biednym Wilde’em. Nie był właściwie naszym
przyjacielem, ale znaliśmy się z widzenia. Obaj prowadziliśmy interes na tej ulicy od dość
dawna. Ja sam nie poszedłem na rozprawę policyjną, ale posłałem Rowleya z prostego szacunku.
„Samobójstwo popełnione pod wpływem chwilowej depresji” – tak to określili. Trzeba im
przyznać, wyrazili się uprzejmie. – Położył ręce na kraciastym obrusie i spuścił wzrok. –
Chowamy go jutro rano. Nie sądzę, byśmy dostali za „to choć pensa, ale postaramy się pochować
go tak luksusowo, jakbyśmy pracowali, powiedzmy, na pana polecenie. Częściowo powodujemy
się sercem, a częściowo interesem. Choć to może się wydać bardzo smutne panu, który nigdy
tego zapewne nie podejrzewał – tragedia to dla nas najlepsza reklama. Przychodzą tłumy gapiów
i dobrze sobie wszystko oglądają, i dlatego, z przyczyn handlowych, staramy się wypaść jak
najlepiej.
Nowa nuta – sztywności – która pojawiła się w głosie gospodarza, zaskoczyła
Campiona. Dotąd w trakcie tej rozmowy wydawało mu się, że panowała atmosfera towarzyskiej
herbatki. Ryzykując całkowite jej zmącenie oddał pierwszy strzał.
– Co pan niósł przedwczoraj o godzinie drugiej nad ranem?
Bowels nie drgnął nawet, tylko spojrzał na swego gościa z wyrazem niesmaku i
pretensji.
– Tego rodzaju pytania mógłbym się spodziewać ze strony policji, panie Campion –
powiedział poważnie. – I, proszę mi wybaczyć, byłoby o wiele bardziej delikatnie przez nich
sformułowane. Niech każdy wykonuje swoją brudną robotę w spokoju, takie jest moje zdanie.
– Bez wątpienia ma pan rację – rzekł Campion sentencjonalnie – ale to właśnie wiąże się
z godziną drugą nad ranem przedwczoraj.
Jas roześmiał się. Ten szelmowski śmiech, pełen rozbawienia, a zarazem dezaprobaty
był rozbrajający.
– Jakże ludzka jest ludzka natura, nie uważa pan? – Swoje drobne grzeszki zebrał razem
i wrzucił je do rozległego zbiornika grzechów całego świata. – Zauważył to pewno pan
Corkerdale stojący na posterunku w ogrodzie Palinode’ów?
Campion zignorował to pytanie i uśmiech przedsiębiorcy pogrzebowego stał się jeszcze
szerszy.
– Nie przypuszczałem, że było tak późno – ciągnął. – Ale istotnie mogło tak być. Lugg
był u nas po raz pierwszy od trzydziestu lat. Rozmawialiśmy długo o drogiej zmarłej i
biedaczysko zapadł w sen, który prawdę mówiąc był pijackim odurzeniem. – Urwał szukając
wzrokiem twarzy Campiona, żeby zobaczyć, jakie to na nim zrobiło wrażenie. Widząc, że żadne,
ciągnął dalej gładko: – Pan pamięta, panie Campion, że jak się wtedy spotkaliśmy, byłem
zakłopotany z powodu braku trumny?
– Naprawdę miał pan jakieś kłopoty? Wydawało mi się, że jedną mnie chciał pan
sprzedać.
– Ależ nie, to był tylko żart. Musieliśmy prędko Wystarać się o trumnę na ten pogrzeb
na Lansbury Terrace. Rowley przypomniał sobie o trumnie w piwnicy naprzeciwko. „Ale zanim
to zrobimy, chłopcze”, powiedziałem do niego, „zanim to zrobimy, synu, musimy wpaść do pana
Wilde’a i zanieść mu to, cośmy obiecali”. – Znowu zapanowała martwa cisza, podczas której
Campion siedział skupiony i baczny. Jas stał się bardziej konfidencjonalny: – Pan jest tak samo
człowiekiem bywałym jak ja. Pan mnie zrozumie, dobrze wiem. Biedny Wilde przepadał za
czystością, nieporządek go strasznie denerwował. Nad sklepem od frontu miał pokój, wiszące
tam firanki były w opłakanym stanie i ja mu trochę dokuczałem z tego powodu. Widzi pan... –
ściszył głos – w naszym fachu używamy białej tkaniny, która bardzo schludnie wygląda, i krótko
mówiąc, ja mu obiecałem kilka jardów, po to, żeby sklep lepiej wyglądał. Ostatecznie trzeba
dbać, żeby nasza ulicą nie zeszła na psy. Zaniosłem mu to w nocy z obawy przed zawiścią
sąsiadów, a ponieważ nie zdążył wykorzystać tego materiału, zabrałem go, kiedy odwoziłem jego
ciało do kostnicy, i mogę go panu pokazać w każdej chwili. To wszystko. – Skończył to
przydługie kłamstwo efektownie i zadowolony z siebie rozsiadł się wygodnie.
– Tak – powiedział Campion zdawkowo, a słowo to nie wyrażało ani pochwały, ani
krytyki. – O jeszcze jedno chciałem pana spytać. Przede wszystkim, dlaczego zadał pan sobie
trud, żeby mnie wezwać?
Bowels zupełnie skamieniał, strach zalał go jak fala przypływu. Szeroka różowa twarz
stała się nagle szara, a małe usta wykrzywił grymas protestu. Po raz pierwszy, od kiedy Campion
go poznał, stracił panowanie nad sobą.
– Ja, proszę pana, wezwałem pana? – Prawie krzyknął. – Pan się bardzo myli. Nie
zrobiłem nic takiego. Oczywiście ja i mój chłopiec jesteśmy bardzo szczęśliwi z poznania pana.
Wręcz dumni, powiedziałbym. Ale wzywać pana? Och nie, nigdy! To nie należałoby do moich
obowiązków, nawet gdybym miał jakiś powód po temu. – Zamilkł, a dłoń leżąca na czerwono-
białym obrusie drżała. – Mogłem napisać przyjacielski list do mego krewnego, po tym jak
wymienili mnie w gazetach – ciągnął – ale jeśliby wyczytał w nim coś więcej... No cóż,
uważałbym go za większego głupca, niż jest. Bardzo się cieszę, panie Campion, że pana tu
widzę, ponieważ bardzo bym chciał, żeby cała ta sprawa została nareszcie wyjaśniona, to fakt,
ale, proszę pana, ja pana nie wzywałem.
Campion był niezmiernie zdumiony. Mógł zrozumieć obawy Bowelsa chciał zrzucić z
siebie wszelką odpowiedzialność, ale dlaczego jest przy tym tak śmiertelnie przerażony.
– Wiem, że śledztwo policyjne nie jest bardzo korzystne dla pańskich interesów – zaczął
ostrożnie. – Rozgłos nie może w tym wypadku być dobry, orientuję się również, iż pan wiedział
o tym, że panna Ruth Palinode miała zwyczaj stawiania od czasu do czasu kilku szylingów na
wyścigach, ale nie sądzę, żeby to było aż tak ważne i skłoniło pana do wezwania mnie.
Pan Bowels wytarł głośno nos w dużą białą chustkę, najwidoczniej po to, by zyskać na
czasie.
– Nie wzywałem pana – stwierdził wreszcie stanowczo. – Ale interesy to są interesy, a
policja pierwsza lubi o tym zapominać. W moim zawodzie przez cały czas liczy się przede
wszystkim dyskrecja i jeszcze raz dyskrecja. Komu potrzebny przedsiębiorca pogrzebowy ze
wścibskim nosem i długim językiem, nawet gdyby robił więcej, niż do niego należy? Ponieważ
pan i ja zaprzyjaźniliśmy się i wierzę, że pan nigdy nie doprowadzi do tego, żebym się znalazł na
ławie świadków, co byłoby dla mojego zakładu fatalne, powiem panu coś, co powinienem chyba
powiedzieć: Kiedy panna Ruth umarła, widziałem pewną dość dziwną rzecz. Był to właściwie
drobiazg i może nie mieć żadnego znaczenia, ale skłonił mnie do zastanowienia się. Widziałem,
jak pan Lawrence Palinode zmywał.
Campion natychmiast ujrzał oczami wyobraźni tego chudego jak tyka,
krótkowzrocznego człowieka o łagodnym uśmiechu i niezrozumiałych aluzjach.
– Gdzie to było? – spytał.
Choć Bowels nadal był blady, powoli wracała jego zwykła pewność siebie.
– Nie w kuchni – powiedział. – Panna Ruth umarła wczesnym popołudniem; o
niezwykłej porze. Może pan o tym nie wie, ale wczesne popołudnie to rzadko spotykana pora dla
tego, co by pan określił słowami „śmiertelne zejście”.
– O której się pan tam znalazł?
– W porze podwieczorku, koło piątej. Panna Roper przysłała po mnie pana Grace.
Rodzina nie ruszyła nawet palcem. To dla nich charakterystyczne. Ci Palinode’owie są zawsze
bardzo uprzejmi, ale zupełnie niezaradni, a sprawę pogarsza fakt, że ich zdaniem praktyczność to
wada.
Opanował już lęk i wracał do normy. Różnica pomiędzy tą relacją a poprzednią była
niezwykle subtelna, lecz uchwytna. Nie była to swobodna improwizacja. Campion czuł, że
prawdopodobnie jest to jakaś wersja prawdy.
– Zasiadłem właśnie do stołu, kiedy zastukał pan Grace, a ponieważ znałem dobrze
Palinode’ów, natychmiast się zerwałem, włożyłem czarną marynarkę, wziąłem miarkę i
poszliśmy – snuł swą opowieść. – Pan Grace powiedział, że woli nie wchodzić ze mną na górę,
ale wcale mnie to nie, zdziwiło. Często ludzie nie wchodzą razem ze mną, nawet jak to jest ktoś,
kogo dobrze znali. Inni na przykład lubią wejść ze mną. To zależy od usposobienia. W każdym
razie nie byłem zdziwiony, kiedy zostawił mnie na schodach. „Może pan na mnie liczyć, proszę
pana”, powiedziałem. „Na pewno nie pomylę się co do osoby zmarłej”. Był to taki mały żarcik z
mojej strony, ale on się na nim nie poznał. Poszedłem więc sam na górę, spokojnie, pełen
szacunku. Zatrzymałem się w drzwiach, żeby mieć pewność, że dobrze trafiłem, patrzę uważnie,
a on zmywa.
– Pan Lawrence Palinode?
– Tak.
– W sypialni panny Ruth?
– Tak. Tutaj leży zmarła, przykryta prześcieradłem, a tuż obok jej brat – opanowany,
choć podniecony, nie wiem, czy wyraziłem się dość jasno – zmywa w staroświeckiej umywalni
wszystkie filiżanki, szklanki i łyżki z całego pokoju. Właśnie zanurzał ostatnią w dzbanku i kiedy
usłyszał trzask drzwi, odwrócił się gwałtownie jak złodziejaszek. Był bardzo grzeczny i
uprzejmy, ale oczywiście ja zdążyłem zobaczyć swoje. Kiedy znalazłem się sam, obejrzałem
sobie, co zmywał. Rozłożył wszystko na marmurowym blacie. Bardzo to zrobił starannie, trzeba
to przyznać. I jawnie. – W głosie jego brzmiała jak gdyby nuta oburzenia.
– I to wszystko?
– Wszystko. Powiedziałem panu najprawdziwszą prawdę. Myślałem, że to może być
ważne.
– Czy mówił pan o tym komukolwiek?
– Nikomu. To lekcja, której nauczyłem się jako dzieciak od ojca. „Przedsiębiorcy
pogrzebowi nie mówią więcej niż ich klienci” – takie było jego motto. Oczywiście, kiedy
dostałem polecenie, żeby przeprowadzić ekshumację, przypomniałem to sobie, ale nikomu nie
pisnąłem ani słówka. Minęło od tej pory trochę czasu, a ja mam na poparcie tego tylko własne
słowa.
Była to oczywista prawda. Campion przeżuwał tę wiadomość i jej ewentualną wartość,
kiedy Jas wstał.
– Czy mógłbym pana czymś poczęstować? Pan inspektor powiada, że mam w domu
tylko płyny do balsamowania ciał, ale to żart w jego stylu.
– Nie, dziękuję, muszę już iść. – Campion wstał nieco za szybko. Jego gwałtowny ruch
zaniepokoił Bowelsa, który spojrzał bacznie w kąt pokoju znajdujący się za plecami gościa.
Campion był zbyt doświadczonym starym wygą, żeby od razu spojrzeć w tym kierunku,
ale kiedy starannie odstawił krzesło na miejsce, zanim ruszył za swoim nie protestującym
gospodarzem w kierunku drzwi, spojrzał niby przypadkiem w bok i zdumiał się ogromnie. We
wnęce, tuż obok pieca kuchennego, znajdował się duży stojący zegar szafkowy, a tuż obok niego,
przyciśnięty do ściany, nie dalej niż cztery stopy od jego krzesła, stał jakiś człowiek. Tkwił
zupełnie bez ruchu, pogrążony w cieniu i musiał już tam być podczas całej rozmowy.
Podczas gdy przedsiębiorca uprzejmie przytrzymywał mu drzwi, Campion wyszedł.
Krok miał lekki i energiczny, twarz bez wyrazu. Bowels musiał być chyba pewny, że nie
zauważył nic niezwykłego.
Kiedy jednak przechodził przez ulicę kiwając panu Jamesowi, dyrektorowi banku, który
powitał go uprzejmie, zwiniętym parasolem, i miał właśnie torować sobie drogę wśród gapiów,
którzy zaczęli się zbierać przed głównym wejściem Portminster Lodge, był dziwnie zamyślony.
Lśniąca czaszka i opuszczona dolna warga były bardzo wyraźne w mroku i Campion
zaczął rozmyślać intensywnie nad dotychczas nie docenianą wszechobecnością pana Congreve’a.
17. Dużo gadania
– W porządku. Proszę nie mówić ani słowa więcej. Idę. I tak miałem pójść. Źle mnie
pani zrozumiała, wobec tego idę sobie.
Campion zatrzymał się na progu w chwili, gdy ta rozmowa osiągnęła największe
napięcie. Clarrie Grace stał na środku kuchni w pozie nieświadomie teatralnej. Ubrany był do
podróży.
Renee patrzyła na niego, odwrócona plecami do pieca. Była czerwona, roztrzęsiona, ale
mimo wielkiego gniewu oczy jej jak zawsze były pełne zatroskania i dobroci.
– Och, na miłość boską, Clarrie! – zawołała. – Weź się w garść! Idź sobie, jeśli chcesz,
tylko mi tu nie opowiadaj, że to ja ciebie wyrzuciłam, i nie krzycz tego na całą ulicę. Chyba
wiesz o tym, że na zewnątrz pełno ludzi.
Clarrie zamknął usta i znowu je otworzył. Spojrzał na Campiona i doszedł do wniosku,
że to niebiosa zesłały mu słuchacza.
– Kochana – powiedział do Renee – słodka kobieto, zrozumże, zastanów się, bądź
rozsądna przez chwilę. Ja się tylko staram ci pomóc. Nie chcę, żebyś robiła z siebie wariatkę.
Jeśli uważasz, że wtrącam się w nieswojo sprawy, bardzo mi przykro. – I wreszcie na
zakończenie krzyknął prawie: – A w ogóle uważam, że jesteś postrzelona!
– Dość tego. – Jej głos był ostry i władczy. – Ani słowa więcej. Dosyć już powiedziałeś.
Nigdy ci tego nie wybaczę, Clarrie. On urządził całą tę scenę, Albercie – zwróciła się do
Campiona – tylko dlatego, że powiedziałam temu dziecku, żeby tutaj sprowadziła swojego
chłopaka. Biedaczysko, gdzieś przecież będzie musiał pójść. Nie ma domu, nie ma pieniędzy, a w
szpitalu nie będą go trzymać w nieskończoność. Najlepsza metoda, żeby skłonić dziewczynę do
robienia głupstw, to odwrócić się do niej plecami i zostawić jej całą odpowiedzialność. No,
powiedz mi, Albercie, co ty o tym myślisz?
Campion zorientował się, że ostatnia nadzieja, by zniknąć i zachować neutralność,
rozwiała się bezpowrotnie.
– Nie bardzo rozumiem, o co tu chodzi – rzekł ostrożnie. – Czy o Klytię i Mike’a
Dunninga?
– Ależ tak, oczywiście, mój kochany. Nie bądź niemądry. – Jej szorstkie słowa trzasnęły
jak uderzenie batem.– Nie zamierzam przecież prowadzić przytułku dla sierot.
– A ja myślałem, że tak – mruknął rozwścieczony Clarrie i Renee od razu zwróciła się
znowu do niego:
– Okropnie mnie męczycie, wy mężczyźni. Oto miła dziewczyna, pełna macierzyńskich
uczuć, nie śmiej się Clarrie, młoda, niezaradna, przerażona, nie wie, co ma robić z tym biednym
chorym chłopcem. Gdyby był tutaj, u mnie, mogłabym się nim zaopiekować. A jeśli on jest dla
niej nieodpowiedni, a trudno to stwierdzić, dopóki się go nie pozna, można by go jej
wyperswadować, spokojnie, rozsądnie, po chrześcijańsku...
Clarrie parsknął jak narowisty koń.
– A więc zamierzasz dokuczyć tym biednym dzieciom. To coś zupełnie nowego. O tym
mi nie wspomniałaś.
– Głupstwa pleciesz! Staram się tylko tak o nią dbać, jakby była moją własną córką.
– Clarrie usiadł przy stole, oparł o niego ręce i złożył na nich głowę nie zdejmując nawet
kapelusza.
– Dlaczego?
– Dlaczego?
– Tak, dlaczego? Dlatego, że to wariacki pomysł. Niech pan posłucha, panie Campion,
pan najlepiej osądzi. Chciałem wytłumaczyć tej niemądrej, upartej kobiecie, którą kocham jak
rodzoną matkę, że nie może dbać o wszystkich ludzi potrzebujących pomocy. To chyba rozsądne,
prawda? Czy to nie jest rozsądne?
Reakcja Renee była nieoczekiwanie gwałtowna.
– Świnia! – Przewróciła oczami, najwidoczniej chcąc oddać wizerunek świni. – Po
prostu zwykłe prosię! Och, to nie twoja wina. Twoja matka, a moja przyjaciółka, bardzo
porządna kobieta, była dziewczyną o najlepszym sercu pod słońcem. Ale twój tatuś! Mam go
przed oczyma jak żywego. Szczur, to był zwykły szczur!
Clarrie Grace nie usiłował nawet bronić ojca: nagle posmutniał i robił wrażenie
złamanego. Zdaniem Campiona, to był cios poniżej pasa. Najwidoczniej Renee też tak
pomyślała, bo miała minę, jeśli nie przepraszającą, to przynajmniej taką, jakby chciała siebie
usprawiedliwić.
– Bardzo brzydki zwyczaj podglądać, co inni dostają. I co z tego, jeśli tym na górze dam
nieco więcej, niż za to płacą? Stać mnie na to i nikomu nic do tego. Dżentelmen nie węszy
dokoła i nie stara się wysondować starego Congreve’a z banku, jaki jest stan mego konta.
– To oczywiste kłamstwo – zaprotestował Clarrie. – Poza tym Congreve nie jest skłonny
do zwierzeń. To raczej on stara się mnie czasem Wysondować. To on nawiązał ze mną
znajomość, o czym zresztą ci powiedziałem, i to tyś twierdziła – przerwij mi, jeśli się mylę – że
ludzie z banku zawsze są wścibscy.
– Wijesz się jak piskorz. – Uśmiechnęła się słabo do Campiona. – Wiem, co robię –
powiedziała.
– Jeśli tak, to w porządku. – Clarrie był wyraźnie zmęczony.
– Usiłowałem tylko obronić ciebie, ty stara dziwaczko. Widzę przecież, jak pół tuzina
tych starych wariatów bierze więcej od ciebie, niż daje. Nie chcę wiedzieć, dlaczego im na to
pozwalasz, chociaż może się to wydawać bardzo dziwne niektórym osobom. Zastanawiałem się
tylko, czy możesz sobie na to pozwolić. Ponieważ powiedziałaś, że możesz, i zapewniłaś mnie,
że nie skończysz jako ofiara dobroczynności publicznej, słowa więcej nie powiem. Utrzymuj
sobie parę naszych zakochanych gołąbeczków, a ponadto połowę ulicy, jeśli chcesz, mnie to nic
nie obchodzi.
Panna Roper pocałowała go.
– To na przeprosiny – powiedziała. – A teraz nie zepsuj wszystkiego. Jak jesteś w domu,
zdejmij kapelusz, kochanie. Patrz, Albert zdjął.
– Bardzo przepraszam, jest mi cholernie przykro! – powiedział pan Grace, zerwał
kapelusz i rzucił go na piec kuchenny, gdzie potoczył się między garnki i zaczął się przypalać.
Wściekłość panny Roper wybuchła na nowo. Zwinna jak jaszczurka odsunęła pogrzebaczem
fajerkę i wrzuciła kapelusz w ogień. Nałożony z powrotem żelazny pierścień zamknął się nad
nim na zawsze. Potem, ze sztucznym ożywieniem, nie odwracając się, zaczęła hałaśliwie
przestawiać garnki.
Blady jak ściana, ze łzami wściekłości w niebieskich oczach Clarrie wstał z krzesła i
otworzył usta.
Campion nie widząc dalszego sensu przebywania w ich towarzystwie zostawił skłóconą
parę przyjaciół i ruszył na poszukiwanie tylnych schodów. Gdy je znalazł omal się nie przewrócił
przez panią Love, która klęczała przy kuble.
– Czy poszedł sobie, powiadam, czy poszedł sobie? – spytała podnosząc się i chwytając
go za rękaw. – Nie dosłyszę, powiadam, że nie dosłyszę.
Krzyczała i Campion, który był przekonany, że nieźle słyszy, wrzasnął:
– Mam nadzieję, że nie!
– Ja też – odpowiedziała normalnie, prawie szeptem, dodając nieoczekiwanie: – Inna
sprawa, że to śmieszne, powiadam, że to śmieszne.
Kiedy ją obchodził, stwierdził, że wtedy powtarza swoje sądy, gdy nie tylko spodziewa
się odpowiedzi, ale wręcz jej żąda.
– Naprawdę? – mruknął wymijająco.
– Oczywiście, że to śmieszne. – Swoją rumianą, starą twarz przysunęła do jego twarzy.
– Dlaczego daje im tyle swobody? Przecież są tylko lokatorami? Wygląda mi na to, że ona im
coś zawdzięcza, powiadam, że wygląda mi na to, że ona im coś zawdzięcza.
Te wypowiedziane stentorowym głosem słowa, tak zaskakująco bystre, były echem jego
własnych myśli i zmusiły go do zatrzymania się. – Idzie pan teraz do swego pokoju? – spytała i
nagle znowu krzyknęła: – O Boże! Na śmierć zapomniałam. Zupełnie wyleciało mi z głowy. To
przez te wszystkie zdarzenia. Jakiś pan czeka na pana w pańskim pokoju, co najmniej pół
godziny. Wygląda bardzo godnie, powiadam, że wygląda bardzo godnie, więc go do pana
wpuściłam.
– Wpuściła go pani? – spytał Campion, który nikogo nie oczekiwał. Ruszył na górę. Jej
wesoły głos gonił za nim.
– Nikogo zwyczajnego bym nie wpuściła, bo to nigdy nie wiadomo, co może zginąć.
Pomyślał, że wszyscy w całym domu ją słyszą. Przed drzwiami swojej sypialni
zatrzymał się. Wewnątrz ktoś rozmawiał. Słów nie mógł rozróżnić, ale dźwięki, jakie do niego
dolatywały, wskazywały na małe zebranie towarzyskie. Podniósł brwi zdumiony, otworzył drzwi
i wszedł.
Na nordyckim tronie przed toaletką, odwrócona plecami do lustra siedziała panna
Evadne Palinode. Znowu miała na sobie długą wzorzystą suknię, w której widział ją po raz
pierwszy, ale teraz narzuciła na plecy koronkową chustę, a na jej szerokiej, kształtnej dłoni lśnił
diamentowy pierścionek w starej oprawie. U jej stóp, mocując się z wtyczką elektrycznego
garnka, którą usiłował zreperować pilnikiem do paznokci, klęczał tęgi siwowłosy mężczyzna w
czarnej wizytowej marynarce i sztuczkowych spodniach.
Kiedy podniósł głowę, Campion przekonał się, że to sir William Glossop, ekspert
finansowy i doradca Ministerstwa Skarbu, którego kiedyś przelotnie poznał.
18. Trop z Threadneedle Street
Kiedy Campion wszedł, elektryk-amator miał ochotą z wdziękiem wstać, ale
rozkazujący gest panny Palinode zmusił go do pozostania na kolanach.
– Proszę reperować dalej, świetnie daje pan sobie radę. – Jej kulturalny głos był bardzo
władczy. – Mam wrażenie, że ta mała śrubka pasuje tutaj, nieprawdaż? Nie, rzeczywiście może
nie. Bardzo często pan wychodzi – zwróciła się z łagodną naganą do Campiona. – Staram się
przygotować do jutrzejszego spotkania i zauważałam, że coś się oberwało. Jakież to przykre!
Obawiam się, że mam niezbyt zręczne ręce i trudno byłoby mi to zreperować. – Jej pełen
zadowolenia śmiech, mówił wyraźnie, że pomysł tak absurdalny bawił ją, a jednak był dla nich
jakoś pochlebny. – Przyszłam więc do pana. Wiem, że wy, ludzie teatru, tacy jesteście
pomysłowi. Pana nie zastałam, ale z pomocą pośpieszył mi pański kolega.
Sir William obdarzył Campiona spojrzeniem spod oka. Jego małe inteligentne usta
ściągnięte były grymasem irytacji. Trudno wyobrazić sobie kogoś mniej przypominającego
aktora – pomyślał Campion. Wyciągnął ręce.
– Może ja pomogę? – zaproponował.
– Bardzo proszę. – Oświadczenie to zabrzmiało ochoczo i starszy mężczyzna podniósł
się z kolan, żeby zająć odpowiedniejszą pozycję na dywanie przed kominkiem.
Panna Evadne uśmiechnęła się do niego czarująco.
– „Wyglądasz mi, synu, na wzburzonego wielce – zacytowała – jakbyś zdumiał się, lecz
bądź spokojny, nasze igraszki wkrótce się zakończą”. – Przypatrywała mu się z rozbawioną
pobłażliwością, co go wyraźnie wyprowadzało z równowagi.
– Obawiam się, że zupełnie nie znam się na tego rodzaju urządzeniach – powiedział
zmieszany. Nie był człowiekiem, który by wierzył, że uśmiech może ułatwiać stosunki
towarzyskie. Panna Evadne doszła do wniosku, że jest nieśmiały.
– Jak widzę nie jest pan znawcą Szekspira – powiedziała uprzejmie. – Wydawało mi się,
że jest wręcz przeciwnie. Dlaczego to zacytowałam? – Jej wzrok padł znacząco na jego
falstaffowski brzuch, a oczy zabłysły rozbawieniem. – Zresztą to nieważne. Oczywiście obaj
panowie musicie do mnie jutro wpaść. Nie wiem, czy w tym tygodniu przyjdą jakieś wpływowe
osobistości. Sądzę jednak. że będzie zabawnie. – Spojrzała na Campiona, który pochylił się nad
kontaktem. – Zapraszam zawsze moich przyjaciół z sąsiedztwa, tutejszych handlowców i tak
dalej, ponieważ uważam, że ludzie sceny lubią spotykać się ze swoim audytorium.
Campion wstał, skończywszy, reperację.
– Zbawienne to dla wszystkich – powiedział wesoło, a ona obdarzyła go zdziwionym,
ale radosnym spojrzeniem.
– I ja tak myślę – zgodziła się. – Gotowe? Cudownie! Do widzenia. A więc przyjdą
panowie jutro kilka minut po szóstej. Tylko proszę się nie spóźniać. Dosyć szybko męczę się
mówieniem.
Wzięła garnek, poleciła wzrokiem Campionowi, żeby jej otworzył drzwi i wyszła z
godnością, której nie powstydziłaby się królowa. W progu zatrzymała się i spojrzała na Glossopa.
– Dziękuję panu za tak rycerskie usiłowania – powiedziała do sir Williama. – Oboje nie
dorównujemy temu uprzejmemu człowiekowi.
Najwidoczniej uświadomiła sobie własną niedelikatność i to miała być swojego rodzaju
gałązka oliwna. Campion uśmiechając się zamknął za nią drzwi i spojrzał na swego gościa Sir
William, który dziwnie raził na tle tego pokoju, patrzył na niego ponuro.
– Czekałem na pana, kiedy weszła ta kobieta – powiedział. – Robiła wrażenie, że mnie
zna. Za kogo mnie wzięła, za policjanta?
– Campion spojrzał w smutne, mądre oczy człowieka, który rozstrzygał doniosłe
problemy finansowe, z pewnym zaambarasowaniem.
– Ależ nie. Obawiam się, że wzięła nas obu za ludzi związanych ze sceną.
– Ja i aktor! – Glossop odruchowo przejrzał się w dużym, w kształcie serca lustrze i po
raz pierwszy prawie się uśmiechnął. – Boże miłosierny – westchnął, ale nie sprawiał wrażenia
obrażonego. Nagle przyszła mu jakaś inna myśl do głowy. – Czy to ona Jest pańską
morderczynią?
– W drugiej kolejności – wyjaśnił wesoło Campion. – Pańska wizyta, sir Williamie,
zaskoczyła mnie. Czym mogę służyć?
Gość spojrzał na niego w zamyśleniu.
– Tak – powiedział wreszcie. – Oczywiście po to tu jestem. – Usiadł na fotelu,
zwolnionym przez pannę Evadne i wyjął z kieszeni małą lśniącą fajkę, którą nabił i zapalił. –
Rozmawiałem ze Stanislausem Oatesem, a właściwie to on rozmawiał ze mną – zaczął wreszcie.
– W liście do nadinspektora Yeo postawił pan pewne pytanie. Czy wie pan, o czym mówię?
– Nie mam pojęcia.
– Świetnie. – Przybyły odczuł wyraźną ulgę. – Pański list do nadinspektora był
całkowicie osobisty. Trafił do Oatesa. Oates na szczęście wspomniał mi o nim podczas naszej
rozmowy, ponieważ tak się składa, że akurat razem pracujemy nad pewnym zagadnieniem. To
znaczy, że chodzi o czterech godnych zaufania ludzi. W porządku. A teraz niech mi pan powie,
panie Campion, co pan wie o spółce akcyjnej „Brownie Mines Company”.
Jasne oczy za okularami w rogowej oprawie stały się nagle zupełnie bez wyrazu.
Campion westchnął. Spłynęło na niego dziwne przeczucie. Nieoczekiwany dreszcz, tak dobrze
znany z przeszłości, uświadomił mu, że karta się odwróciła.
– Prawie nic – powiedział. – Kobieta, która została zamordowana, miała pewną ilość
akcji tego towarzystwa. Są one uważane za bezwartościowe. Kilka miesięcy temu były jakieś
plotki na ich temat i to wszystko, co wiem.
– Doprawdy? Wobec tego jest lepiej, niż myślałem. Musi pan zachować całkowitą
dyskrecję na temat tej sprawy.
– Jeśli tylko będę mógł – poprawił go uprzejmie Campion.
Sir William potrząsnął głową.
– To nie wystarczy, mój drogi chłopcze. Nie może być żadnych o tym wzmianek. Czy
pan mnie zrozumiał? Nie może być najmniejszej wzmianki w gazecie – ani gdzie indziej. Żadnej,
powiadam. Czy mam to wyjaśnić wyraźniej?
– Bardzo to wygodne dla mordercy – rzekł sucho Campion.
– Przepraszam, o co chodzi? Och, rozumiem. Dobry Boże, pan podsuwa myśl, że ta
nieszczęsna kobieta została otruta dlatego, że posiadała...
– Nie tyle podsuwam, co pytam.– Campion wyglądał w tej chwili jak chuda sowa. –
Znałem najprawdziwszych morderców wynajmowanych za tak niewielką sumę jak trzy funty i
dziesięć szylingów. Moja... hm... klientka posiadała do spieniężenia, o ile dobrze pamiętam,
około ośmiu tysięcy akcji tego koncernu o czarującej nazwie. Musi pan zrozumieć, że to jest
istotne i dla mnie, i policji, jeśli istnieje szansa, że mogą one kiedykolwiek przynieść zysk.
Naszym obowiązkiem Jest sprawdzić to. Oprócz tego z pewnością nie miała nic, co mogłoby
mieć jakąś wartość, nawet problematyczną.
Sir William wstał.
– Rozumiem, o co panu chodzi – powiedział wolno. – Że docenia pan chyba, jaką wagę
do tego przywiązuję, gdyż w przeciwnym wypadku nie byłoby mnie tutaj. Najpierw się
upewniłem, że to panu poruczono odpowiedzialne zadania, chociaż oczywiście wiedziałem, że
pan nie zdaje sobie sprawy z doniosłości tego aspektu sprawy, gdyż po prostu pan o nią pytał.
Dlatego postanowiłem tu przyjść jak najśpieszniej i skłonić pana do milczenia.
– Niech pan posłucha – Campion postanowił sam rozegrać tę partię. – Ani ja, ani
inspektor Luke nie chcemy mieszać się do spraw wielkiej finansjery. Złapaliśmy trop i chcemy
tylko wiedzieć, czy może nam się przydać. Nie obchodzi nas, czy to jest ważne dla pana, czy dla
rządu Jego Królewskiej Mości. Pan powie nam, dlaczego „Brownie” jest taki niebezpieczny, a
my nie będziemy wymieniać go nazwy.
– Jaki znowu Brownie? Och, rozumiem, to taka figura retoryczna. Nie chciałbym
powiedzieć za dużo, gdyż im mniej ludzi wie coś w tej sprawie, tym lepiej, ale powiem mu.
Istnieją trzy opuszczone kopalnie złota, oczywiście nie powiem gdzie, w których, zdaniem
fachowców, znajduje się pewien metal.
– Bez nazwy – wtrącił Campion.
– Właśnie. Pewien niezwykle rzadki metal, który jest potrzebny do wyrobu pewnych
rzeczy istotnych dla obronności naszego kraju – urwał. Campion spuścił wzrok. Sir William
odchrząknął. – Właśnie przeprowadzane są badania i trzeba zachować absolutną tajemnicę. Niech
pan tylko sam pomyśli, o jaką stawkę chodzi!
Campion nie miał pojęcia, czy firma „Brownie” zatopiła swoje kopalnie w Chelsea, czy
w Peru. Starał się zrobić inteligentną minę, podczas gdy nowa myśl przyszła do głowy sir
Williamowi.
– Utrzymujemy to w całkowitej tajemnicy. Jeżeli ktoś zamordował tę starą kobietę, żeby
zdobyć pakiet jej akcji, to jest niebezpiecznym przestępcą i musiał nastąpić jakiś poważny
przeciek informacji. Pan musi go schwytać i to im prędzej, tym lepiej.
– Inna sprawa, że to musi być zupełnie bezmyślny facet – powiedział spokojnie
Campion. – Doskonale. Wiemy w każdym razie jedno, a mianowicie, że w tej sprawie jest
motyw.
Sir William spojrzał na niego zamyślony.
– I to bardzo poważny – powiedział. – Zostawiam to panu. W razie czego poroszę mnie
zawiadomić listownie. Że polegam na pańskiej dyskrecji, oczywiście, nie potrzebuję wspominać.
– Ton jego głosu i wyraz twarzy zaprzeczały tym słowom.
Campion nie miał czasu zrobić obrażonej miny. Nowa myśl przyszła mu do głowy.
– Czy było ciemno, kiedy pan tu wchodził? – spytał.
– Niezupełnie, obawiam się. – Sir William miał skruszoną, minę. – Domyślam się, o co
panu chodzi. Sądzi pan, że ktoś mógł mnie poznać. I ja o tym pomyślałem, kiedy zobaczyłem
tyle osób przed domem. Nie przyszło mi do głowy, że tu będą jacyś gapie. Okropność! – Urwał
zastanawiając się. – To dziwna, chyląca się do upadku dzielnica. Widzę, że tu, na Apron Street,
jest filia Banku Clougha. We współczesnym świecie występują niezwykłe anomalie!
– O ile wiem, to staroświecka firma.
– Wręcz archaiczna. Absolutnie zdrowa finansowo, ale żyjąca przeszłością. Egzystują
jeszcze dwie albo trzy filie, jedna w Leamington, jedna w Tonbridge i jedna w Bath. Ten bank
obsługiwał wytwornych ludzi, należących do klasy, która praktycznie biorąc wyginęła. Płacą oni
mniej niż inne banki tego rodzaju, ale zapewniają dobrą obsługę. – Westchnął. – Niezwykły jest
dzisiejszy świat! No cóż, przykro mi, jeśli nie powinienem był przychodzić tutaj. Ponieważ
bałem się, żeby nie widziano nas razem, wolałem tu przyjść niż umawiać się z panem w klubie
czy w biurze. Nie sądzę, by mnie ktoś poznał. Zresztą, jeśli nie będzie żadnej wzmianki na temat
sprawy, jaką omawialiśmy, iskra nie zapali lontu. Tylko my dwaj orientujemy się, nieprawdaż?
Campion pomógł mu nałożyć płaszcz. Jak zwykle kiedy był zmartwiony, twarz miał
zupełnie bez wyrazu.
– Ja sam i ten trzeci, nie sądzi pan? – zaryzykował. Sir William spojrzał na niego
uważnie.
– Morderca? – spytał. – O Boże, nie sugeruje pan chyba, że ten facet krąży dookoła
domu?
Nikły uśmieszek Campiona miał w sobie odcień przekory.
– Oczywiście wewnątrz jest cieplej – szepnął.
W dziesięć minut później, kiedy jego gość został wyprowadzony z domu z zachowaniem
takiej dyskrecji, jaka była możliwa, siedział przez kilka jeszcze minut nie zapalając papierosa.
Jego myśli wędrujące leniwie nagle natrafiły na coś oczywistego. Przecież panna
Evadne nie była osobą aż tak znowu towarzyską – choć stwarzała tego pozory – by w takiej
chwili nie zrezygnować z zaproszenia gości tylko przez przekorę! A jednak postanowiła wydać
swoje przyjęcie. Dlaczego?
Nie nasuwało mu się żadne rozwiązanie, wobec tego powędrował myślami do jej brata,
Lawrence’a, i ciekawej historii, jaką o nim opowiedział Bowels. Przedsiębiorca pogrzebowy
opuścił coś ważnego, był o tym przekonany.
Nagłe otwarcie drzwi przerwało jego rozważania. Inspektor Charlie Luke wpadł bez
przeproszenia i wyciągnął dwie butelki z kieszeni nieprzemakalnego płaszcza.
– Tylko piwo – powiedział. Campion spojrzał z zainteresowaniem. – Dobre wieści? –
spytał.
– Nic takiego, żeby to uczcić wywieszaniem flagi. – Inspektor ściągnął energicznie
płaszcz, jak gdyby stawiał mu opór, kapelusz rzucił na komodę i sięgnął po szklaneczkę do
zębów. – Pan będzie pił elegancko, a ja z butelki – powiedział nalewając Campionowi. – Sir
Doberman nie jest zachwycony. Chciał się ze mną zobaczyć, żeby spytać, czy wykopałem
właściwego faceta. Biedaczysko? Jest tak rozczarowany, jak dziecko, które na gwiazdkę dostanie
pustą paczkę! – Pociągnął jeszcze jeden haust z butelki i westchnął z zadowoleniem. – W takiej
sytuacji komenda prowadzi zwykle dochodzenie co do przyczyn „opóźnienia aresztowania” –
ciągnął żywo – ale bez specjalnego zapału. Są w kiepskim nastroju. Dostali wiadomość, że
Greener jest we Francji. To wspólnik tych dwóch bandytów, z Greek Street, których napad
narobił tyle szumu. Paul, ten drugi, rozwiał się jak kamfora. Campion udał przejęcie.
– To fatalnie – powiedział.
– Oczywiście. – Luke był w znakomitym humorze. – Po dziesięciu dniach pełnej
gotowości. Mimo, że każdy port był obserwowany jak ostatnie ciastko na zabawie szkolnej.
Nasza Apron Street miała połowę roboczogodzin, jaka jej się należała. Zważywszy jednak na to,
iż... jak piszą w podręcznikach licealnych. – Postawił butelkę ostrożnie na ziemi, pomiędzy
nogami. – Jakoś to kulawo idzie. Wreszcie dostałem dwóch chłopaków, którzy pracują nad
sprawą Taty Wilde’a i szukamy Belli-żałobnicy, ale jak dotychczas nic interesującego z tego nie
wynikło. Chyba tylko to, że ten stary, cokolwiek robił, wcale nie miał tak dużo pieniędzy. –
Westchnął głęboko i szczerze. – Biedny pigularz! Oddałbym całą moją pensję, żeby to się nie
stało. Ale mam coś dla pana. – Zaczął grzebać w wewnętrznej kieszeni. – Lekarz dostał jeszcze
jeden anonim. Ten sam charakter, ten sam znaczek, ten sam papier. Tylko treść nieco inna. – W
zamyśleniu podrapał się po nosie. – Ale nadal się objawia ten sam miły charakterek. Autorka ma
nadzieję, że się będziemy żywcem smażyć w piekle.
Wyjął kartkę papieru, która – jak sobie pomyślał Campion – została zrobiona tak, żeby
jej nikt nie rozpoznał. Była cienka, zwyczajna, szarawobiała i nie miała znaku wodnego. Ten
gatunek papieru można było z pewnością dostać w każdym sklepie piśmiennym w Londynie.
Nawet charakter pisma nie wyróżniał się niczym szczególnym.
Po bliższym przyjrzeniu kartka budziła jednak zaciekawienie. Po szeregu nie do
odcyfrowania słów, ułożonych bezładnie, choć wybranych ze świadomą satysfakcją, osoba
pisząca była bardziej precyzyjna:
Ty stary durniu tak daleko zaszłeś bo wszystkie lekarze to tchórze ale niewiele udało ci
się obłowić na zmarłej i powiem ci dlaczego, prosto z mostu ty stary durniu.
Brat stary dureń chciwiec i skąpiec ale mądrala i wziął to co zostawiła durniowi tak
zwanemu kapitanowi który jest biedny i głupi jak but ja ciebie obserwuję to twoja wszystko wina
całe to zamieszanie i nieszczęście bogu jednemu wiadomo amen kto mówi prawdę nie zapominaj
że tacy jak ty to durnie i przez nich inni cierpią chociaż udają że dobrzy i pomagają policji ale
zawsze najgorsi gotowi brać gotówkę i zrobić oszustwo. Żywcem będą się smażyć w piekle i ty
także. Jesteś najgorszy ty durniu durniu durniu durniu.
– Sympatyczna, kobieta, co? – Charlie Luke rzucił spojrzenie przez ramię. – Ale potrafi
pisać jeszcze lepsze listy. Kiedy jest w dobrej formie, nie powtarza tyle razy tych samych słów.
Widzę, że coś pana zainteresowało?
Campion rozłożył papier na stoliczku nocnym i zaczął podkreślać niektóre słowa
ołówkiem. Kiedy skończył powstała krótka wiadomość: „Brat mądrala. Wziął to, co zostawiła
kapitanowi, który jest biedny i głupi”.
– To rewelacyjne, jeśli prawdziwe – mruknął.
– O co chodzi? – Luke przekrzywił głowę.
– Panna Ruth w największej tajemnicy jako legat zostawiła kapitanowi, którego nie
lubiła, osiem tysięcy akcji pierwszej preferencji. – Uśmiech jego był szeroki. – Niech pan siada –
poprosił – a opowiem panu coś w zaufaniu.
Zanim jednak odezwał się ponownie, jego ołówek wędrując wśród bezładnych
obraźliwych słów podkreślił jeszcze pięć z nich.
19. Labirynt
Duży pokój zaraz po lewej stronie frontowych drzwi Portminster Lodge pochodził z
owych czasów, kiedy uważano, że po to, by dobrze zjeść, trzeba temu poświęcić trochę myśli,
czasu, a nade wszystko przestrzeni.
Ojciec Lawrence’a Palinode’a, którego portret olejny wisiał nad kominkiem, urządzając
tę niewielką salę bankietową opierał się na najlepszych wzorach wiktoriańskich. Teraz jego syn
pracował w jednym jej końcu, a spał w drugim.
Polowe łóżko Lawrence’a wciśnięte było pomiędzy dwa, nawet ładne, mahoniowe
postumenty z mosiężnymi urnami i nie ulegało wątpliwości, że lokator swe ubranie trzyma
starannie złożone w kredensie, o wiele teraz za dużym na potrzeby powojennego prywatnego
domu. Pokój sprawiał jednak – rzecz dziwna – ogólne wrażenie wygodnego. Przykryty
gobelinem fotel stojący przy kominku był mocno wgłębiony, ale schludny, długi za solidny stół z
zaokrąglonymi kantami, który stał na zniszczonym dywanie, starannie podzielono na trzy części:
pierwsza pełniła rolę biurka, druga kartoteki, a trzecia baru dobrze zaopatrzonego w kanapki.
Poza tym wszędzie leżały książki, ale żadna z nich nie była zakurzona ani nie miała
zawiniętych rogów; zapełniały one ściany i boczne stoliki, piętrzyły się na szafkach, wypływały
stosami z kątów i krzeseł.
A jednak był to najporządniejszy pokój, jaki Charlie Luke spotkał w swej bogatej
karierze. Zrobił na ten temat uwagę, kiedy stał obok Campiona i rozglądał się po pokoju.
Weszli bez zaproszenia i robili „krótki przegląd”, jak to określił Luke; czekając na
właściciela. Po stronie biurkowej stołu znajdowała się taca na nóżkach, wypakowana –
używanymi najwidoczniej często – książkami, złożonymi porządnie grzbietami do góry.
Campion pochylił się nad nimi. Pierwszy tytuł, jaki mu się rzucił w oczy, to była
„Medycyna sądowa” Sidneya Smitha, dalej „Toksykologia” Buchanana. Kiedy przebiegał
wzrokiem po grzbietach, jego oczy coraz bardziej stawały się bez wyrazu. Był tutaj nieunikniony
Gross i „Materia medica”, „Chemia sądowa” Lucasa i bardzo stary podręcznik Quaine’a. Zaczął
szukać innych dawnych przyjaciół i z rozrzewnieniem znalazł Glaistera, Keitha Simpsola i H. T.
F. Rhodesa, jak również bogaty wybór prac uzupełniających, takich jak Streker i Ebaugh – oraz
„Zbrodnia nienormalność umysłowa”.
Była to mała, lecz wyczerpująca biblioteczka z dziedziny kryminologii.
Wziął do ręki „Materia medica”, spojrzał na stronę tytułową, westchnął ze
zrozumieniem i nadal przeglądał książki, kiedy inspektor Luke przeszkodził mu.
– Żebym tak skonał!
To stare andrusowskie wyrażenie zabrzmiało tutaj szokująco. Campion spojrzał na niego
zaskoczony i zobaczył oczy Luke’a wprost okrągłe ze zdumienia: w ręku trzymał kartkę papieru,
którą zdjął z kominka.
– Znowu nasza wulgarna Pytia – powiedział. – Niech pan tylko spojrzy.– Campion
podszedł do niego i razem przeczytali taki sam list, jaki dostał doktor. W trakcie czytania
Campion poczuł chłód, który przenikał go zawsze, ilekroć miał do czynienia z chorobą
psychiczną. Było to świadectwo szaleństwa wyrachowanego i rozwścieczonego. Wiadomość
wybrana z masy odrażających słów była prosta: „Ograbiłeś... głupiego.” – Koperta, która nadal
leżała na półeczce, była poprawnie zaadresowana do Lawrence’a Palinode’a, a stempel
miejscowej poczty wyraźnie odbity.
– Wysłany wczoraj rano. – Luke odłożył list na miejsce. – Nie wiem, czy to pierwszy
list, jaki otrzymał. Jeśli nie, to dlaczego, u diaska, nie zawiadomił nas o tym? Dziwne to bardzo.
Przeszedł wzdłuż pokoju bawiąc, się hałaśliwie monetami w kieszeniach. Idący za nim
Campion wprost słyszał, jak jego mózg pracuje.
– No, cóż, trzeba będzie z nim znowu porozmawiać – ciągnął, kiedy znaleźli się w
drugiej połowie rozległego pokoju. – Muszę przyznać, że nie zrozumiałem co najmniej połowy z
tego, co do mnie mówił ostatnim razem, ale to pewno z powodu braku odpowiedniego
wykształcenia. – Rozłożył ręce gestem bezradności. – Trzeba będzie jeszcze raz spróbować.
Campion dotknął jego ramienia.
– I to zaraz.
Z hallu dobiegła do nich wyraźnie podniecona rozmowa, w której górował gęgający głos
Lawrence’a. Drzwi trzasnęły i nastąpił moment ciszy, wreszcie usłyszeli, jak mówi:
– Wejdź! Natychmiast!
Luke i Campion, zasłonięci przez skrzydło rozkładanych drzwi, nawet nie drgnęli. W
ciemnym kącie byli raczej słabo widoczni.
Lawrence spiesznie wszedł do pokoju. Sięgnął do przełącznika światła i niezwykle
czymś pochłonięty nie zwrócił uwagi, że już jest zapalone. Wysoki, kościsty, był bardziej
niezgrabny niż zwykle, a trząsł się przy tym tak bardzo, że drzwi, o które oparł rękę, drżały
wyraźnie, a książka ze stosu na krześle zsunęła się na ziemię.
Pochylając się po nią strącił inne, zrobił ruch, żeby je podnieść, ale zmienił zamiar i
wyprostował się z gestem rezygnacji.
– Wejdź! – powtórzył, a ton jego głosu wprawił w wibrację struny pianina. – Wejdź w
tej chwili!
Do pokoju weszła powoli Klytia White, blada, z podkrążonymi oczami, błękitnoczarne
włosy, zwykle gładko zaczesane, były potargane, a brzydka sukienka zwisała niedbale.
– Kapitan poszedł na górę – powiedziała tak cicho, że ledwie ją słyszeli.
– Nic mnie to nie obchodzi.– Zamknął drzwi i oparł się o nie, rozkrzyżowawszy się na
nich w sztucznej, choć nieświadomie, pozie. Jego usta, zwykle blade i zaciśnięte, teraz
zaróżowiły się. Nagie oczy bez okularów sprawiały wrażenie niewidzących. Był bliski łez.
Nareszcie dał się słyszeć jego nieprzyjemnie brzmiący, donośny głos:
– Nieszczęsna dziewczyno!
Byli świadkami sceny z kiepskiego melodramatu, całkowicie absurdalnej a jednak
zdumiewającej szczerością. Jego cierpienie było wprost namacalne.
– Wyglądasz jak moja siostra, kiedy ją zobaczyłem pierwszy raz. – Akcentował ostatnie
sylaby nie zdając sobie z tego sprawy, a urywane słowa i nieprzyjemny głos sprawiały, że
wymówka przekształciła się w gwałtowny atak. – Była czysta jak ty. Ale kłamała. Wymykała się,
by potajemnie uprawiać miłość na ulicach jak dziewka.
Nie był ani aktorem, ani adonisem, a jednak budził raczej lęk niż śmieszność. Campion
westchnął. Charlie Luke poruszył się.
Klytia stała sztywno przed swym oskarżycielem. Jej ciemne oczy patrzyły bacznie i z
przejęciem, jak oczy dziecka, które wiele przeżyło. Sprawiała wrażenie raczej zmęczonej niż
przestraszonej.
– Ona wyszła za mąż za mojego ojca – powiedziała nieoczekiwanie.– Niech wujek nie
opowiada, że oszukiwała, tak jak się o mnie opowiada. Ja nie uprawiam w parku miłości.
– Ani na publicznym korytarzu, ani w szpitalu. – Jego pogarda była pełna udręki. –
Czynisz to, bo się nie możesz temu oprzeć. Siedzi w tobie jad. Rozgorączkowane dłonie w
burzliwej ciemności i kroki ciekawskich przechodniów. Czy wiesz, że mi jest mdło z powodu
ciebie! O Boże, napawasz mnie wstrętem! Napawasz mnie wstrętem! Czy słyszysz?
Dziewczyna była wstrząśnięta. Pobladła jeszcze mocniej i zacisnęła usta. Bezwolne
pochylenie ciała wyrażało rezygnację nierozumianej młodości.
Spojrzała mu w oczy i przekorny słaby uśmieszek, którego nie mogła opanować,
przemknął po jej twarzy.
– Wcale tak nie jest – powiedziała. – Wiesz wuju, wydaje mi się, że ty nic na ten temat
nie wiesz, tyle tylko coś przeczytał w książkach.
Zachwiał się, jakby go uderzyła w twarz, a Campion, który rozpoznał coś znajomego w
tym wybuchu, wpatrywał się w niego intensywnie.
Lawrence’a oczywiście rozzłościło to jeszcze bardziej. Rzucił się w stronę kominka.
– Owszem, czytałem i to nawet dużo. – Schwycił kopertę z kominka i rzucił w jej stronę.
– Czy zaprzeczysz, żeś to pisała?
Skwapliwość, z jaką chwyciła kopertę, sprawiła, że jej zdziwienie było przekonywające.
Zdumiona spojrzała na adres..
– Oczywiście, że nie. To nie jest mój charakter pisma.
– Nie? – Pochylił się w jej kierunku z rozpaczą. – Nie? A więc nie jesteś odpowiedzialna
za te wszystkie anonimowe listy, które sprowadziły na twoją rodzinę ten straszny rozgłos?
– Nie. – Kiedy zrozumiała oskarżenie, krew napłynęła jej do twarzy. W tej chwili
wyraźnie się go bała, a oczy jej zrobiły się czarne i wielkie. – To podłość, co mówisz.
– Podłość? O Boże! Dziewczyno, czy ty wiesz, co piszesz? O Boże! Z jakich
zakamarków podświadomości czerpiesz taki brud? Przeczytaj i wreszcie, na miłość boską,
przyznaj się!
Stała niepewnie, z kopertą w dłoni. Zmarszczyła czoło i było tak oczywiste, że wątpi w
jego normalność, jakby to głośno powiedziała. Wreszcie wyciągnęła z koperty złożony, brudny
świstek, ale ciągle go nie rozkładała.
– Uczciwie mówię, że nigdy, przedtem tego nie widziałam – zaczęła stanowczo, ale bez
wiary, że go przekona. – Mówię, wujku, świętą prawdę. Nigdy tego nie widziałam i naprawdę nie
jestem tego rodzaju osobą, żeby pisać anonimowe listy. Czy nie rozumiesz, że to wszystko, coś tu
naopowiadał o młodości, wcale się do mnie nie odnosi?
– Czytaj, Klytio. – Głos mu się załamał. – Zrobiłaś to i musisz zdać sobie sprawę, jakie
to okropne. To twoja jedyna szansa. Zmuszę cię, żebyś to zrozumiała.
Otworzyła kartkę, spojrzała na nią i wyciągnęła rękę na całą długość.
– Nie mam na to ochoty. – W swoim szlachetnym oburzeniu jeszcze bardziej
przypominała pannę Evadne. – Czy nie widzisz, że popełniasz fatalną pomyłkę? Nie masz
najmniejszego prawa tak mnie traktować. Nie pozwolę na to. Natychmiast weź tę odrażającą
kartkę albo ją wrzucę w ogień.
– Przeczytaj. Przeczytaj mi głośno.
– Nie przeczytam.
– Czytaj!
Charlie Luke wyszedł szybko na środek pokoju i schwycił list. Był ogromnie
wzburzony.
– Dosyć tego. – W jego głosie zabrzmiała wielka siła. Wyglądał jak anioł zemsty we
współczesnym moralitecie.
Było typowe dla Lawrence’a Palinode, iż nie zauważył, że Luke nie wszedł przez drzwi.
– Nie słyszałem, żeby pan pukał – powiedział z godnością.
Była to zapewne jedyna uwaga, jaka mogła zaskoczyć Luke’a w tym momencie.
Otworzył usta i zamknął z powrotem, bez słowa, jednak jego pełne dezaprobaty spojrzenie było
jak sztylet. Stał mierząc wzrokiem Lawrence’a przez jakieś piętnaście sekund, zanim spojrzał na
Klytię. Była o wiele bardziej wzburzona niż wuj, ale udawała butę. Gambit Luke’a zaskoczył ją
zupełnie.
– Czy masz jakieś ubranie wyjściowe? – spytał. – Wytworne szmatki, które nosisz, jak
się masz spotkać ze swoim chłopcem?
Skinęła głową z poczuciem winy.
– Idź i włóż je. Już czas, żebyś dała temu spokój, jak myślisz? – Szerokim gestem ręki
ogarnął zarówno wszystkie rodzinne autorytety, jak też inwektywy Lawrence’a na temat stanu
umysłowego towarzyszącego dojrzałości płciowej. – Mam w swojej dzielnicy siedemnastoletnie
dziewczyny, które od kilkunastu miesięcy są dobrymi żonami i matkami – dodał jakby dla
wyjaśnienia.
Kiedy zwracał się do Klytii, cechowała go łagodność i rozsądek. Mimo różnicy wieku
doskonale ją rozumiał. A ona była tego w pełni świadoma.
– Oczywiście, ma pan rację – powiedziała. – Tak, zaraz się przebiorę.
– Gdzie idziesz? Gdzie idziesz, pytam! – Lawrence ruszył za nią chwytając ją za ramię.
Uwolniła się łagodnie, prawie uprzejmie.
– Żeby wyglądać odpowiednio na mój wiek, wujku. Zaraz wracam.
Stał patrząc tępo na zamknięte drzwi, aż wreszcie odwrócił się i dopiero teraz stwierdził,
że w pokoju znajduje się również Campion.
20. Dużo słów
– Wcale nie jestem zachwycony pańskim wtargnięciem tutaj. Wcale nie. – Lawrence
wzruszył ramionami z oburzeniem, ale zaraz na jego twarzy pojawił się charakterystyczny,
zawstydzony, uśmiech. Usiadł przy tym krańcu stołu, który pełnił rolę biurka, przewracając mały
kałamarz. Wytarł plamę bibułą, którą najwidoczniej trzymał w pogotowiu na takie okazje, i dalej
ciągnął swoją przemowę, a głos jego to nabierał siły, to cichł – jak zepsuty głośnik.
– Odbyłem bardzo ważną rozmowę z przedstawicielką mojej rodziny. Proszę nie
nadużywać swoich przywilejów zawodowych. Bardzo o to proszę. – Jego długa czerwona szyja
chwiała się jak – tyczka obarczona ciężarem. – Pan ma mój list, inspektorze. Proszę mi go oddać.
Charlie Luke spojrzał na kartkę trzymaną w ręku.
– Chce pan przez to powiedzieć, że pan to napisał? – spytał bezceremonialnie.. –
Krótkowzroczne oczy rozszerzyły się z zaciekawienia.
– Ja? Chyba w przystępie aberacji. Ciekawa to teoria, ale nie do utrzymania. Nie. Proszę
mi to oddać. W obecnej sytuacji uważam ten list za dość ważny dokument.
– Ja również. – Charlie Luke schował papier do wewnętrznej kieszeni.
Policzki Lawrence’a Palinode pokryły się czerwonymi plamami.
– To nieuczciwe – zaprotestował. – Ma pan przecież wszystkie pozostałe listy.
– Skąd pan wie?
– Mój drogi panie, to nie są banialuki. Ludzie ze sobą rozmawiają, a niektórzy nawet
czytają gazety.
Luke był uparty i ponury.
– Na jakiej podstawie przypuszcza pan, że list napisała ta sama osoba, jeśli nie widział
pan pozostałych?
– Ależ ja je widziałem. Widziałem przynajmniej pierwszy i zrobiłem sobie z niego
odpis. Pokazał mi go doktor zaraz po otrzymaniu. Kiedy dzisiaj dostałem ten, z pocztą, od razu
poznałem pismo madame Pernelle.
– Co ją do tego skłoniło? Przed chwilą wydawało mi się, że pan oskarżał pannę White?
Wyraz niekłamanego zmartwienia przemknął przez tę twarz o opuszczonej dolnej
szczęce, ale Lawrence zaraz się opanował i najwidoczniej dokonał odkrycia.
– To musi być kobieta! – zawołał. – Może nie uważa pan tego za tak wstrząsające, jak
ja. – Po chwili potrząsnął głową. – Zapewne ma pan rację. Wiem tylko, że to madame Pernelle.
Tego rodzaju oświadczenie dla celów policyjnych było zupełnie niezadowalające. Grube
brwi inspektora zbiegły się jak chmura gradowa. By i zupełnie osłupiały i na nowo rozgniewany
przypomnieniem doznanego zawodu.
Campion doszedł do wniosku, że nadeszła odpowiednia chwila dla jego interwencji.
– Nie sądzę, by należało wplątywać w to animo. – mruknął, dodając z przekąsem: –
Policja jest zbyt nieruchawa na stosowanie metod psychoanalizy. Czy pan naprawdę nic nie wie o
madame Pernelle, inspektorze?
– Czy nie wiem? Oczywiście, że tak! – Luke był wściekły. – Prowadzi bar na Suffolk
Street, tuż koło kościoła. Biedna stara! Gruba jak beczka, ale serce ma złote. Ledwie mówi po
angielsku, a już pisać nie potrafi wcale. Pan Palinode już przedtem wystąpił z tym oskarżeniem i
zajęliśmy się tym.
Lawrence westchnął i wzruszył chudymi ramionami.
Campion usiadł i wyjął papierosy.
– O ile sobie przypominam, ta Pernelle to również niezwykle jadowita i agresywna
sekutnica u Moliera – mruknął wreszcie.
– W „Świętoszku”. Dla człowieka wykształconego to jasne jak słońce. – W głosie
Lawrence’a brzmiało znużenie. – Spojrzał na inspektora z łagodnym zgorszeniem. – Bardzo
trudno rozmawiać z panem.
– A niech to licho! – mruknął Luke pod nosem.
– Co pana skłoniło do przypuszczenia, że to pańska siostrzenica mogła napisać te listy?
– Campion zdjął okulary i mówił tonem konwersacyjnym.
– Wolałbym na to nie odpowiadać. Pomimo protestującego chrząknięcia Luke’a
Campion wskazał głową w kierunku tacy na nóżkach.
– Czy te wszystkie książki są z wypożyczalni?
– Niestety, większość z nich. Moje zasoby finansowe nie pozwalają mi na zakup tylu
książek, ile bym chciał.
– Od jak dawna ma pan je u siebie?
– Och, widzę, do czego pan zmierza. Od kiedy przeczytałem pierwszy anonimowy list.–
Naturalnie, trzeba coś niecoś przeczytać na dany temat, zanim człowiek zajmie się praktyką.
– Oczywiście. – Campion był poważny. – Proszę mi wybaczyć, ale czy skoncentrował
się pan wyłącznie na anonimowych listach?
– Oczywiście.
– Dlaczego?
Ostatni z Palinode’ów obdarzył, go jeszcze jednym czarującym uśmiechem.
– Ponieważ, moim zdaniem, to jedyna tajemnica – oświadczył pogodnie.
Luke spojrzał na swego towarzysza. Campion robił wrażenie doskonale zorientowanego.
– Tak się też domyślałem – mówił dalej przyjaźnie. – Widzi pan, umył pan wszystkie
szklanki i filiżanki. Gdyby się pan ograniczył do jednej, może by nam wybaczono, że doszliśmy
do odmiennych wniosków. Dlaczego sądził pan, że siostra popełniła samobójstwo?
Lawrence z roztargnieniem potraktował pytanie.
– Nie jestem przygotowany do dzielenia się moimi poglądami – powiedział wreszcie –
ale fakt, że pan jest tak dobrze poinformowany, oszczędzi wielu kłopotów. Zapewne widział
mnie przedsiębiorca pogrzebowy? No cóż, Ruth była postrzelona i zastawiła swój niewielki
dochód. Moja siostra Evadne i ja złamaliśmy naszą zasadę niewtrącania się w cudze sprawy i
dość ostro wyraziliśmy swoją dezaprobatę. Ruth poszła spać bardzo wzburzona, następnego dnia
umarła. Zupełnie nie potrafiła kontrolować swoich wydatków.
– Chce pan powiedzieć, że lubiła hazard?
Podniósł brwi.
– Jest pan tak dobrze poinformowany, że nie rozumiem, dlaczego nie widział pan tak
doskonale rzeczy oczywistych przedtem.
– Gdzie zdobyła truciznę?
Opadł na oparcie fotela przybierając minę tak obojętną, aż się to wydawało podejrzane:
– Tego pan musi się dowiedzieć. Ja nie znam żadnych szczegółów.
– Dlaczego umył pan szklanki i filiżanki w jej pokoju?
Zawahał się.
– Nie wiem – powiedział wreszcie. – Szczerze mówiąc, poszedłem na górę dlatego, że ta
poczciwa kobieta, która dba o nas, oczekiwała tego ode mnie. Stałem patrząc na Ruth i
zastanawiając się, że to było bardzo niefortunne, iż odziedziczyła ten fatalny rodzaj zdolności
matematycznych. I w tej samej chwili pomyślałem sobie, że musiała się otruć. Wymyłem
naczynia w jej pokoju, żeby ktoś inny nie wziął czego niebezpiecznego przez pomyłkę.
– To ci historia! – Luke dał gwałtownie wyraz swemu niedowierzaniu. – Czy chce pan
przez to powiedzieć, że kiedy pańska siostra się otruła, nic pan nie zrobił, jednak jak tylko doktor
przyszedł do pana z anonimowym listem, zaczął pan aktywnie działać?
Lawrence zignorował go.
– Był to pierwszy dokument tego rodzaju, jaki Widziałem w życiu – wyjaśnił
Campionowi. – Niezwykła zjadliwość tego listu wywarła na mnie psychologiczny wpływ. Byłem
zafascynowany. Nie wiem, czy pan kiedykolwiek tego doświadczył?
Campion doskonale go rozumiał i w jego następnym pytaniu był cień przeprosin.
– Czy w wyniku swych dociekań doszedł pan do wniosku, że to pańska siostrzenica je
pisała?
Lawrence odwrócił głowę..
– Jeśli podsłuchiwał pan moją rozmowę z nią, to pan wie.
– Czy ma pan jakieś dowody?
Spojrzał na niego mocno zaczerwieniony.
– Drogi panie, moje badania to moja sprawa. Trudno, żebym wynikami ich dzielił się z
panem, zwłaszcza, że dotyczą mojej własnej rodziny.
Campion milczał chwilę.
– Pragnąłbym jednak przypomnieć panu, że proces eliminacji ma pewne mankamenty –
zaryzykował wreszcie.
Lawrence przestał się gniewać. Miał minę dziecka, które się uspokaja po płaczu.
– Tak pan uważa? – spytał z zaciekawieniem.
Campion zachował powagę.
– Młodsi są zawsze tajemniczy – zauważył. – Nawet jeśli z biegiem lat wydaje nam się,
że coraz lepiej znamy ludzi w ogóle, oni pozostają zagadką.
Luke nie mógł dłużej wytrzymać.
– Ale co ma piernik do wiatraka? – spytał.
Odpowiedział mu Lawrence:
– Krótko mówiąc, kiedy utwierdziłem się w przekonaniu, że nikt inny w domu nie mógł
napisać tych listów, zainteresowałem się osobą, której naprawdę nie znam. Zauważyłem, że
posiada jakąś tajemnicę. – Twarz jego stężała w grymasie obrzydzenia. – Nie wiedziałem wtedy,
co to jest.
– Kto odkrył panu tę straszną tajemnicę? – Rozbawienie Luke’a było okrutne. –
Zapewne kapitan.
– Tak. Rozmawiałem z nim na inny temat i wtedy mi powiedział. Wszystko. Bez
obsłonek. Nie uwierzyłem mu, ale poprosiłem, żeby zabrał mnie do szpitala, gdzie leży ten łobuz
i tam... tam zastaliśmy Klytię. – Spojrzał tak, jakby samo wspomnienie przyprawiło go o
mdłości.
Raz jeszcze Campion przejął inicjatywę w swoje ręce.
– Nie rozumiem, dlaczego swoje podejrzenia ograniczył pan do domowników.
– Ależ to zupełnie oczywiste. – Lawrence wstał zrzucając papiery i książki i rozplatając
swoje ciężkie palce. – Przemyślałem to wielokrotnie – stwierdził, dziwną intonacją podkreślając
słowa. – Mam na to oczywisty, nie do odparcia dowód. – Poczłapał do skrzyni stojącej we wnęce
okiennej. – Gdzieś tu schowałem kopię pewnego listu. – Za mocno szarpnął szufladę i masa
papierów wypadła na pod togę.
– Dajmy temu spokój – Luke najwyraźniej był zmęczony. – Znam go na pamięć.
– Doprawdy?
Lawrence patrzył bezradnie na stos.
– Mogę go wyrecytować choćby w tej chwili – zapewnił go inspektor z przekonaniem. –
W każdym razie pierwszą część. Nie przypominam sobie żadnego oczywistego dowodu.
– Była tam pewna uwaga o kwiatach. – Lawrence nerwowo zbliżył się do niego. –
Pamięta pan? Po całej masie kalumnii pod adresem doktora, oskarżających go o „ślepotę w
ohydnym morderstwie”, było dalej napisane „nawet toczące się kołem lilie powiedziałyby
każdemu, ale nie głupcowi”.
Pełna pasji odraza, z jaką zacytował te słowa, ujawniła całe wzburzenie, jakie te listy w
nim wywoływały. W jego świecie wartości takie gwałcenie zasad logiki było wielkim grzechem.
Luke był bardzo zainteresowany...
– Tak, przypominam to sobie. Kiedy „potoczyły się” kwiaty?
– Tuż przed pogrzebem, kiedy w hallu zebrani – byli tylko domownicy. Nie było nikogo
obcego. Nawet przedsiębiorca pogrzebowy z synem jeszcze nie przyszli.
– Był to zapewne wieniec z kwiatów? – podsunął Campion, który czuł, że w tej całej
historii potrzebna jest akuszerka.
– Oczywiście. – Widoczne było, że teraz chce szybko wszystko wyjaśnić. – Widzi pan,
ktoś kupił wieniec, nikt z rodziny. My nie jesteśmy wylewni. Chyba ten aktor Grace, który
spędza dużo czasu z naszą przemiłą panną Roper. Ktoś oparł wieniec o ścianę na podeście
schodów. Rano w dniu pogrzebu prawie wszyscy zebrali się w hallu. Czekaliśmy na obu
Bowelsów. Ja nie zamierzałem jechać, miałem jakąś pracę do skończenia. Ale moje siostry
uważały, że powinny wziąć w tym udział. Wszyscy byliśmy obecni, nawet ta podstarzała nimfa,
która sprząta dla panny Roper, kiedy nagle nie wiadomo dlaczego, wieniec zaczął się toczyć
siejąc płatkami. Był to zabawny incydent, ale pamiętam, że sprzątaczka krzyknęła. Panna Roper
podbiegła i chwyciła wieniec.
– A co potem z nim zrobiła? – Charlie Luke słuchał tego opowiadania z mieszaniną
podejrzliwości i oczekiwania, z jaką się zwykle traktuje nieprawdopodobne historie.
– Och, położyła go na krześle. Oczywiście był trochę uszkodzony. Kiedy kondukt
wyruszył, leżał na trumnie. – Wzruszył ramionami. – Było to zdarzenie całkowicie nieważne, a
teraz wspomina się o nim w liście. I to właśnie przeraziło mnie. Te ohydne listy pisał ktoś z nas.
Przecież w tym kryje się czyste szaleństwo. – Zadrżał, a w jego oczach malowały się bezradność
i ból. – To straszne.
Luke nadal był spokojny.
– Wydaje mi się, że nie ma pan żadnego dowodu przeciwko pannie White – powiedział.
– Takie historyjki ludzie sobie chętnie opowiadają. Ktoś, kto był świadkiem tego, opowiedział
komuś, kto tego nie widział, ot i wszystko.
Wyraz twarzy Lawrence’a nagle się zmienił, stała się szkarłatna z oburzenia i odrazy.
– Chce pan przez to powiedzieć, że Klytia i ten jej zdeprawowany chłopak napisali go
razem?
– Nie, proszę pana, wcale nie. Czy nie może pan wyłączyć z tej sprawy siostrzenicy?
Nie ma pan najmniejszego dowodu przeciwko niej. Każdy, kto widział wieniec toczący się po
schodach, mógł o tym opowiedzieć komu chciał. Sprzątaczka może mieć ciocię, która wpadła na
pomysł pisania listów. Panna Roper mogła o tym opowiedzieć stojąc w kolejce po mięso.
– Nigdy w to nie uwierzę, panna Roper jest kobietą na poziomie.
Charlie Luke westchnął głęboko, ale nie zamierzał bronić siebie czy Renee. Zamiast
tego spytał gwałtownie:
– Dlaczego śledził pan kapitana Setona na ulicy, przedwczoraj o drugiej godzinie w
nocy? – Jeśli myślał, że go zaskoczy, to się mylił.
– To było wprost nie do wytrzymania. – Gęgający głos był opanowany. – Usłyszałem,
że ktoś wyśliznął się z domu, sądziłem, że to Klytia. Dlatego ona przyszła mi na myśl, ponieważ
tego właśnie wieczoru posprzeczaliśmy się. Nie wiedziałem, że wróciła do domu, i kiedy na
polecenie siostry cawnthrope’owałem do jej pokoju, przekonałem się, że jest w domu. Bardzo
była niezadowolona z mojej kontroli.
– Mówiąc „cawnthrope’owałem” zapewne chciał pan powiedzieć „zajrzałem” –
podsunął spiesznie Campion widząc, że twarz Luke’a za chwilę zupełnie pociemnieje.
– Ależ tak, jakie to niemądre z mojej strony. To takie rodzinne powiedzonko, którego
może pan nie znać, chociaż występuje w „Wytwornych urywkach”, w trzecim wydaniu. –
Podszedł do szafy bibliotecznej i wrócił z książką w ręku. – Mornington Cawnthrope był
krewnym ojca mojej matki. A oto ten urywek.
„Archidiakon Cawnthrope zgubiwszy okulary został poproszony przez żonę, żeby
spojrzał w lustro, a zobaczy je. – Ach, przecież nie mogę tego zrobić – rzekł archidiakon – gdyż
jak spojrzę, to nie zobaczę. – A jednak, jeśli nie spojrzysz – odparła dama – zapewniam cię, że
nie dostrzeżesz ich, ponieważ przez cały czas siedzą na twoim nosie.” – Zamknął książkę.
– Uważaliśmy to zawsze za bardzo zabawne – powiedział.
Campion rzucił z ukosa spojrzenie na Luke’a i był zadowolony, że choć to zostało
wyjaśnione. Inspektor patrzył na Palinode’a poważnie, a jego spojrzenie było zupełnie nie do
odcyfrowania.
– A więc sądził pan, że to panna White wymyka się z domu.
– Tak sądziłem. – Lawrence z żalem odłożył książkę. – Poszedłem za nią i
obserwowałem ją, ale niezbyt mi się to powiodło. – Uśmiechnął się samokrytycznie. – Widzi
pan, praktycznie rzecz biorąc jestem zupełnie ślepy w ciemności. Musiałem mieć okropnie głupią
minę, kiedy wreszcie wróciłem i okazało się, że to był kapitan Seton, który wyszedł wrzucić list
do skrzynki.
Luke westchnął.
– Czy nie widział pan, czy Seton spotkał kogoś na ulicy, przy skrzynce?
Lawrence znowu uśmiechnął się.
– W ogóle nikogo nie byłem w stanie widzieć.
– Czy on sam panu powiedział, że poszedł wrzucić list?
– Nie, tak sobie pomyślałem. Wtedy, kiedy zatrzymałem go w hallu, powiedział mi
tylko, że nie ma na imię Klytia.
– Kiedy otrzymał pan od niego zapis, jaki zostawiła mu pańska siostra Ruth? – Słowa te
zostały wypowiedziane bardzo spokojnie, ale skutek ich był piorunujący: Lawrence Palinode
cofnął się gwałtownie zaplątawszy się we własne nogi z trudem odzyskał równowagę.
– Kto pana poinformował o tym? – spytał w wielkim podnieceniu. – Och tak, rozumiem,
domyślił się pan tego z listu. Dlatego właśnie rozmawiałem z Setonem dziś po południu.
Pomyślałem sobie, że musiał powiedzieć o tym Klytii, oczywiście, jeśli to ona pisała te straszne
listy – mówił bezładnie, a ręce mu drżały. – List oskarża mnie o ograbienie go, co jest śmieszne.
Dałem mu przecież sporo pieniędzy, pięć funtów za coś tam, czego nazwy nie pamiętam.
– Czy to były akcje południowoamerykańskie? – Luke starał się wypaść jak najlepiej.
Lawrence spojrzał na niego, jakby pomyślał, że tamten zwariował.
– Nie sądzę. Pamiętam tylko, że były to akcje jakiejś tam kopalni i nie miały, jak już
powiedziałem, żadnej wartości. Zostawiła je Setonowi, żeby mu dokuczyć, ponieważ on stale jest
bez pieniędzy. Był to żart w jej stylu, niezbyt wyszukany. Kupiłem je od niego kilka tygodni
temu, kiedy je otrzymał. Nie należy do naszej rodziny i uważałem za swój obowiązek, żeby nie
był pokrzywdzony. We właściwym momencie można sobie pożartować, ale uważałem to za
przejaw złego smaku ze strony Ruth.
Jego wyjaśnienia nie brzmiały zbyt szczerze. Luke nadal był pełen wątpliwości.
– Gdzie znajdują się teraz?
– W bezpiecznym miejscu.
– Czy sprzeda je pan za pięć funtów?
– Z pewnością nie. – Był zmieszany i szukał ratunku w udanej irytacji. – One są częścią
rodzinnego majątku, Campion, który od pewnego czasu milczał, teraz spojrzał bacznie i spytał:.
– A może pan już je sprzedał?
– Nie sprzedałem ich. – W jego zaprzeczeniu zabrzmiała nieoczekiwana nuta uporu. –
Nadal znajdują się w moim posiadaniu. Nigdy nie zgodzę się na ich sprzedaż. Czy skończył pan
swoje przesłuchanie, panie inspektorze?
Luke dotknął ramienia Campiona.
– Owszem, skończyłem – powiedział energicznie. – Pan pozostanie teraz w domu, panie
Palinode. A my tymczasem pójdziemy na górę.
Lawrence opadł gwałtownie na fotel stojący koło stołu i przewrócił następny kałamarz.
– Zechce pan zamknąć drzwi za sobą – powiedział przez ramię, wycierając plamę po raz
drugi. – Teraz zapewne pójdziecie panowie dręczyć Setona. Czy mogę zapytać, po co?
Charlie Luke mrugnął na Campiona.
– Popatrzymy sobie na niego z bliska – oświadczył wesoło.
21. Zadanie domowe
Charlie Luke wylał resztkę wody na siwą, opuszczoną bezwładnie głowę kapitana.
– To beznadziejne – stwierdził zwięźle i przysiadł na piętach. – Ten stary nicpoń
obciągnął chyba całą butelczynę. Musi się porządnie wyspać, zanim coś z niego wyciągniemy.
Skinął głową młodemu detektywowi, który mu towarzyszył, i razem przenieśli starego
człowieka na wąskie łóżko. Campion przyglądał się tej scenie. Od chwili, kiedy razem z Lukiem
weszli do tego pokoju i znaleźli kapitana leżącego w fotelu, z korkociągiem i prawie pustą
butelką whisky leżącymi u jego stóp, przytulającego do piersi szklankę.
Z jego otwartych ust dobywało się głośne chrapanie, przypominające trąbienie.
Młody detektyw, który opatrznościowo przyszedł z wiadomością dla Luke’a, przyłączył
się do akcji ratunkowej z entuzjazmem i wprawą. Luke również miał własne metody
przywracania do życia pijaków, ale kapitan nie zareagował na żadną z nich.
Znalazłszy się w kłopotliwej sytuacji kapitan szukał ucieczki w przechowywanej
ukradkiem w starym skórzanym pudle na kapelusz butelce i ona go nie zawiodła. W tej chwili
duch jego bujał gdzieś daleko, a on sam na razie umkną t przed ponurą rzeczywistością.
Inspektor Luke stał w nogach łóżka z brodą wysuniętą do przodu i mroczną twarzą.
– Stary dureń – powiedział bez cienia wrogości. – Aż mnie dreszcze wzięły, kiedy go
zobaczyłem. Pomyślałem, że zrobił mi to samo, co Tata, Wilde. Od tamtej pory bardzo boję się,
żeby ktoś znowu nie łyknął jakiegoś świństwa, kiedy się pojawię,.
Campion pomyślał sobie, że potrzebne mu są słowa otuchy.
– A może on się boi Renee, co?
– Renee? – Luke rozejrzał się po pustawym pokoju. O nie, to ja jestem wrogiem! Pollit,
przypilnuj go i posprzątaj tu trochę. My pójdziemy do pana Campiona. – Wszedł pierwszy do
pokoju i powiedział: – Proszę, to list od nadinspektora do pana. – Podał mu kopertę. – A dla mnie
wiadomości od Porky’ego z posterunku. A teraz zobaczymy, co on tam pisze.
Szybko przeczytał list. Pisane na maszynie kartki wibrowały w jego rękach jak żywe, a
kiedy je przekładał, powiewały niby pranie na Sznurze.
Campion jeszcze czytał, kiedy inspektor wstał i podniósł roletę o jakiś cal.
– Nadal stoi tłum – zauważył, potem wrócił i usiadł koło Campiona. – Nie podoba mi się
to wszystko – stwierdził. – Nikt na tym nie zarabia pieniędzy, oczywiście dużych pieniędzy.
Mówię o interesie. Jasa. Coś mi się tu nie widzi. – Znowu rozłożył swoje kartki.
– Tata Wilde miał długi wszędzie naokoło; winien był hurtownikom, gazowni,
zadłużony był w banku. Sprawdziliśmy wszystko. Gdyby mu płacono, za to, co robi – cokolwiek
by to było – z pewnością nie gromadziłby pieniędzy, ale popłacił rachunki i jadałby przyzwoicie.
Doktor w swoim orzeczeniu napisał „niedożywiony”. Biedny stary! Lubiłem go; miał swój styl,
nie wiem, czy pan rozumie, co mam na myśli.
– Szantaż? – podsunął Campion.
– Na to mi wygląda. – Luke potrząsnął głową. – Może coś przeskrobał w swoim czasie.
Był aptekarzem przecież. – Odliczył krople z wyimaginowanej butelki do wyimaginowanej
szklaneczki. – Może kiedyś dał komuś niewłaściwe lekarstwo albo próbował pomóc jakiejś
dziewczynie w kłopotach. Coś w tym stylu spowodowało, że ktoś go miał w ręku. W ubiegłym
roku wiele razy wpadałem do jego sklepu na rozmówkę, ale nigdy nie myślał zabijać się z tego
powodu.
Campion zakaszlał dyskretnie.
– Trudno oprzeć się myśli, że był zamieszany w coś naprawdę poważnego, nie sądzi
pan?.
– Zupełnie prawdopodobne. – Temat ten najwidoczniej drażnił Luke’a.
– No i jeszcze tych dwóch grabarzy, po drugiej stronie ulicy – ciągnął z większą
nadzieją w głosie. – Rozpracowujemy ich teraz na kawałeczki. Przepraszam bardzo, może pan
dostał jakieś ważne informacje? – Spojrzał z taką nadzieją na list Campiona, że temu aż przykro
było go rozczarować.
– Nic istotnego – odparł zgodnie z prawdą. – Zadałem kilka pytań i prawie we
wszystkich przypadkach odpowiedź jest raczej przecząca. Looky Jeffreys umarł w szpitalu
więziennym nie wyjawiając nic na temat Apron Street z wyjątkiem tego, że trzeba jej unikać.
Aresztowano go podczas zwykłego włamania, którego dokonał sam.
– Niezwykle pomocna dla nas informacja! – Zapytałem również o Bellę Musgrave. Ona
i jej niemłode już siostry prowadzą małą farbiarnię i pralnię na Stepney. W chwili obecnej nie ma
jej w domu. Jej siostry nie wiedzą, gdzie się podziewa, i w każdej chwili spodziewają się jej
powrotu. I wreszcie to – Campion odłączył trzy kartki od reszty maszynopisu. – Pytałem naszych
chemików, czy amator może otrzymać hioscyjaminę z lulka czarnego. Oto ich orzeczenie. Yeo
przetłumaczył nam to tutaj, na dole.
Luke wytężył wzrok, żeby odcyfrować pisaną ołówkiem notatkę:
– Oznacza to chyba odpowiedź przeczącą – przeczytał głośno i parsknął ze
zniecierpliwieniem. – Wszyscy nam bardzo pomagają, ale się nie posuwamy naprzód, jak
powiedział osioł do drzwi stodoły. – Luke zamknął oczy. – Ten cały Lawrence zachowuje się
dziwnie i z pewnością nie mówi całej prawdy. Ale wie pan, co ja sobie o nim myślę? – Otworzył
oczy i spojrzał poważnie na Campiona. – Nie wierzę w to, żeby mógł zabić nawet kota. Proszę
wejść. Ach to ty, George. Panie Campion, to sierżant Picot. Był właśnie u Bowelsów. No i jak
tam, George, powiodło się?
Nowo przybyły promieniował powagą i poszanowaniem prawa i przywilejów
obywatelskich.
– Dobry wieczór, panie inspektorze, dobry wieczór panu – szybko się przywitał. – Tak,
widzieliśmy ich obu. Obejrzeliśmy wszystko, sprawdziliśmy księgi. Wszystko w największym
porządku. – Spojrzał swemu zwierzchnikowi prosto w oczy. – To bardzo przyzwoicie
prowadzona firma.
Luke skinął głową. Gdy był przygnębiony, wyglądał równie malowniczo jak i u szczytu
entuzjazmu. Plecy miał przygarbione i zdawało się, że nawet włosy mu zmatowiały.
– Pan Campion zastanawiał się, czy sprowadzał ostatnio jakieś ciało, żeby je tu
pochować.
– Od dziewiętnastej trzydzieści nic takiego nie miało miejsca. Grzebanie zmarłych to nie
jest najlepszy sposób, żeby robić jakieś machlojki. Trzeba tyle papierków, zaświadczeń i tak
dalej. Szczerze mówiąc nie widzę powodu, dla którego miałby coś szmuglować. Cokolwiek by to
było, ciężarówka lepiej by się nadawała do tego. Nikt nie zwraca uwagi na rzeczy dostarczane
ciężarówką, ale każdy zawsze popatrzy na trumnę. – Potrząsnął głową. – Nie widzę w tym celu.
– Nie widzisz, George? – Luke uśmiechał się gorzko do siebie. – Czy widziałeś trumnę
ze złotymi ozdobami?
– Nie, panie inspektorze. – Picot otworzył swój notes, mówiąc: – Widziałem tylko
cztery trumny z jasnego drzewa z ornamentami. Bowels-senior stwierdził, że zabierał trumnę z
piwnicy, którą wynajmuje w tym domu, ale powiada, że potrzebował jej dla klienta z Lansbury
Terrace. Możemy mieć jej opis od świadków pogrzebu, ale żeby się całkowicie upewnić,
musielibyśmy złożyć podanie o nakaz ekshumacji. Nie sądzę, żeby pan chciał to robić.
Zwłaszcza, że chyba nic to nie da.
Luke zrobił grymas do Campiona.
– A co z tą historią Bowelsa w hotelu?
– Z pudłem fortepianu panie inspektorze? – Picot zmarszczył czoło. – Szczerze przyznał
się do tego. Było to przeszło rok temu. Pudło jest własnością hotelu, nie jego. Pochował ciało
bardzo przyzwoicie, jak tylko przewiózł je do zakładu. Jedna szopa służy za rodzaj prywatnej
kostnicy. Wszystko w największym porządku, władze o tym wiedzą.
– Czym przewozi? Czy ma samochód? – spytał ciekawie Campion.
– Nie, proszę pana, ma własne pojazdy konne. – Picot znowu zerknął do notesu. – Ma
dwa karawany, jeden elegantszy. To niezbyt zamożna dzielnica, widzi pan, i tutejsi ludzie
poważnie podchodzą do śmierci. Są bardzo konserwatywni, jeśli chodzi o pogrzeby. Na śluby
wolą samochód. Więc, jak powiedziałem, są dwa karawany, jeśli potrzeba więcej, Wynajmują
limuzyny. Jest też specjalny wóz do przewożenia trumien. I to wszystko. Mają cztery konie, same
czarne. Trzy – nie pierwszej młodości, ale czwarty zupełnie młody.
– Czy to wszystko obejrzał pan sam osobiście, sierżancie?
– Tak, proszę pana. Nawet pogłaskałem konie. – Co to za wóz do przewożenia trumien?
Czy to taki ponury wehikuł, który wygląda jak hebanowe pudełko do cygar na kółkach? Od
czasów dzieciństwa nic takiego nie widziałem.
– Doprawdy, nie widział pan? – W głosie Picota można było wyczuć, że uważa to za
wielką stratę dla Campiona. – Ludzie tutejsi lubią, żeby im w ten sposób przywozić trumnę.
Uważają, że to jakoś godniej, kiedy karawan nie przyjeżdża dwukrotnie. Bowels ma bardzo
porządny taki wóz: stary, ale dobrze utrzymany. Wysokie siedzenie dla woźnicy. Wygląda
bardzo przyzwoicie. Aha, jest jeszcze jedna rzecz, o której powinienem powiedzieć. Przez cały
czas, kiedyśmy byli ze starym Bowelsem, pocił się jak ruda mysz. Odpowiadał na pytania
szczerze i wszystko znaleźliśmy w największym porządku. Wykazywał najlepszą wolę,
prowadził nas wszędzie bez szemrania i był niezwykle grzeczny; ale się pocił.
– Jaki wniosek pan z tego wyciąga, sierżancie? Że był zaziębiony? – Charlie Luke był
nieludzko zmęczony.
– Nie, panie inspektorze. – W głosie Picota brzmiała wyraźna wymówka. – Wydaje mi
się, że był śmiertelnie przerażony. Ale nie wiem dlaczego. Oczywiście wzmiankuję o tym w
moim raporcie. Dobranoc panom.
Inspektor sięgnął po kapelusz.
– Chyba pójdę do domu – powiedział. – Panna Ruth została otruta, chłopak Klytii
oberwał po głowie, Tata Wilde zabił się, kapitan wyłączył się, Jas jest niewinny, ale poci się, a
my ciągle jesteśmy tam, gdzieśmy byli na początku. Cholerny świat! Nie wiemy nawet, kto pisał
te pełne jadu anonimy.
– Och, to mi coś przypomina – powiedział Campion. – Nie dałem panu ostatniego listu,
jaki otrzymał doktor. Mam pewną myśl w związku z tym. – Wyciągnął kartkę z kieszeni
marynarki i rozłożył ją na kapie łóżka koło siebie. Akapit, który go interesował, znajdował się
przy końcu. Przeczytał go głośno:
– ...Obserwują ciebie, ty jesteś winien wszystkim nieszczęściom i kłopotom Bóg jeden to
wie amen, szkło powiada: nie zapomnij...
– Spojrzeli sobie z Lukiem w oczy.
– Natrafiłem na to już przedtem – powiedział. – To mówiące „szkło” może oznaczać
kryształ, kryształową kulę. Czy macie tutaj w dzielnicy jakichś jasnowidzów, wróżki?
Luke usiadł gwałtownie, w zwieszonej ręce trzymając kapelusz.
– Mam na myśli kapitana i kobietę, na którą czekał przy skrzynce pocztowej – mówił
powoli Campion. – On nosi stosunkowo nowy pierścionek z małym szmaragdem. Dziwaczny
kamień dla mężczyzny w jego wieku, ale Renee powiedziała mi, że urodził się w maju, a ja
wyczytałem w „Poradniku dla Kobiet”, że jeśli urodzeni w maju chcą zapewnić sobie szczęście,
powinni nosić coś zielonego najlepiej szmaragdy. To człowiek skoncentrowany tylko na sobie,
mający dużo czasu. – Popatrzył na uważnie słuchającego Luke’a. – Nikt się nie dowiaduje tylu
rzeczy, co wróżki od swoich klientów. Mogę sobie wyobrazić niemądrą przyjaźń, o zabarwieniu
lekko seksualnym, pomiędzy mężczyzną tego pokroju a zwariowaną, niezbyt uczciwą kobietą,
liczącą pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat, którą często odwiedza i której paple wszystko o sobie i o
innych. Kiedy sprawa zrobiła się głośna i zaczęto szeroko komentować te listy, musiał nabrać
podejrzeń. Może nawet doszło do kłótni. Może zagroziła, że i jemu prześle list. Nie wiem. Kiedy
Lawrence zapytał go o list, z pewnością stracił głowę.
Luke siedział bez ruchu, wyglądał, jakby skamieniał, a kiedy się wreszcie odezwał,
mówił bardzo cicho:
– Powinienem złożyć wymówienie.
– Pan ją zna?
– Trochę! – Wstał, nadal patrząc na Campiona z respektem. – Wiedziałem nawet, że ją
raz odwiedził. Jeden z moich ludzi powiedział mi, że widział go wychodzącego z jej domu. To
było na samym początku sprawy. Ale ja o tym na śmierć zapomniałem. Pan to wywnioskował
tylko na podstawie rozumowania, podczas gdy ja miałem informację w ręku i nie wykorzystałem
jej.
– Może się mylę. – Campion robił wrażenie, że mu przykro z powodu gwałtownej
reakcji, z jaką spotykał się jego sukces.
– Ależ nie! – Charlie Znowu się ożywił. W przeciągu kilku chwil znowu wróciła mu
energia i ubyło mu z dziesięć lat. – Ma pan rację co do tej wróżki. Nazywa siebie Córą Faraona.
Wróży za dziesiątkę. Zostawiliśmy ją w spokoju, ponieważ robiła wrażenie zupełnie
nieszkodliwej. – Na twarzy inspektora malowało się wielkie skupienie; szukał w pamięci
odpowiedniego obrazu. – Ależ tak! – zawołał z przekonaniem. – Tak, to ona. Nazywa się
naprawdę... niech sobie przypomnę... nazywa się, Boże Wszechmocny! – Oczy jego rozszerzyły
się ze zdumienia. – Czy pan wie, kim ona jest, panie Campion? Ona jest siostrą... do diaska, musi
być jego siostrą! Nazywa się Congreve! To siostra starego Wargacza z banku. O Boże, nie
pozwól mi umrzeć, zanim tam pójdę!
Był tak przejęty, że nie słyszał nawet uporczywego pukania do drzwi, które nagle się
otworzyły i na progu ukazała się zachwycająca, choć może nie w porę, Klytia White. Nie
uświadamiając sobie, że pojawiła się w krytycznym momencie, stała w całej krasie swej urody
patrząc na Luke’a, trochę przelękniona, a trochę wyzywająca. Dopasowana sukienka uwydatniała
wdzięki jej młodego ciała. Szeroka spódnica była może nieco zbyt szeroka, fantazyjnie
zawiązana szarfa w kropki sprawiała, że wyglądała jak przebrany kociak, zaś elegancki kapelusik
siedział może zbyt prosto na jej starannie uczesanych włosach.
– No jak? – spytała bez tchu.
Charlie Luke zatrzymał się, choć spieszno mu było do obowiązków służbowych.
(Campion jeszcze nigdy nie czuł do niego tak wielkiego szacunku jak w tej chwili). Stał
oglądając ją uważnie, zmrużywszy oczy, skoncentrowany tylko na niej.
– Wiesz, co ci powiem – odezwał się wreszcie. – Zdejmij tę szarfę, a w niedzielę wezmę
cię do kina.
22. Supły się rozplątują
Charlie Luke pojawił się znowu rankiem w dniu, na który zapowiedziane zostało
przyjęcie panny Evadne. Campion leżał jeszcze w łóżku, ale już nie spał.
Obudził się z dręczącym w podświadomości pytaniem. Im bardziej się nad nim
zastanawiał, tym bardziej oczywiste i proste się wydawało.
Spojrzał na zegarek, była za piętnaście siódma. W tej samej chwili uświadomił sobie, że
w domu panuje niezwykły ruch, ale wielkie zamieszanie. Włożył prędko szlafrok i otworzył
drzwi swego pokoju. Od razu uderzył go dziwny zapach, świadczący wyraźnie o tym, że panna
Jessica znowu gotuje. Nie zdążył się nad tym głębiej zastanowić, gdyż stojąca na podeście panna
Roper uderzyła właśnie Luke’a w policzek. Była zła jak kokosz, której przeszkadzają
wysiadywać jajka...
Inspektor, szary ze zmęczenia, ale mimo to w dobrym humorze, podniósł ją za łokcie i
trzymał w powietrzu nad ziemią, wymachującą nogami.
– No, cioteczko – mówił – bądź grzeczna, bo inaczej przyślę tu do ciebie prawdziwego
policjanta w hełmie.
Panna Roper zupełnie osłabła, kiedy ją wreszcie postawił na ziemi, ale nadal tarasowała
mu drogę.
– Jeden z pańskich ludzi siedział przy nim całą noc, a ja i Clarrie męczyliśmy się z nim
przez cały ranek. Teraz śpi i nie pozwolę go panu obudzić; to chory człowiek.
– Pewno że chory, ale ja muszę się z nim zobaczyć.
Renee powitała Campiona jak wybawiciela.
– Och, kochany – powiedziała – wpłyń na tego głupca, żeby nabrał trochę rozsądku.
Kapitan miał wypadek. Nie często mu się to zdarza, ale jak się zdarzy, to go zupełnie zwala z
nóg. Charlie wpadł na idiotyczny pomysł, że to kapitan pisał te anonimowe listy, czego – z
pewnością nie mógł zrobić, mogę za to ręczyć, chociaż teraz miałabym ochotę ukręcić mu ten
stary, głupi łeb. Położyłam go spać i przez najbliższych kilka godzin nie będzie w stanie z nikim
rozmawiać. Proszę go zostawić w spokoju. Nie może nawet utrzymać się na nogach, a co dopiero
uciec. Dziwny odgłos dobiegający zza drzwi za nią potwierdził jej diagnozę; zatrzepotała rękami
jak ptak.
– Zjeżdżaj pan stąd! – krzyknęła na Luke’a. – Jeżeli w czymś zawinił, odpowie panu,
jak tylko trochę oprzytomnieje. Znam go dobrze. Teraz przyznałby się do wszystkiego, byle tylko
mieć chwilę spokoju.
Luke zawahał się, a ona odepchnęła go nieco.
– Ładny dzionek mnie czeka – westchnęła z goryczą. – Tyle tego sprzątania, w południe
chłopak Klytii wraca ze szpitala i trzeba go od razu położyć do łóżka, a do tego jeszcze to
idiotyczne przyjęcie. Evadne sprosiła chyba pół Londynu. Albercie, weź pana Luke’a do swego
pokoju, zaraz wam tam przyślę małe śniadanko.
Głośny jęk z pokoju powalonego wojaka przypomniał inspektorowi o obowiązku.
– Daję mu pół godziny – powiedział, a pochwyciwszy spojrzenie Campiona, podniósł
oba kciuki w wiele mówiącym geście. – Trafione w dziesiątkę – dodał zamykając za sobą drzwi
pokoju Campiona i odwracając się energicznie od kuszącego, wygodnego fotela. – To pańska
zasługa.
– Wróżka złapana? – Campion miał wyraźnie zadowoloną minę.
– Siedzi w ciupie i wypłakuje sobie oczy. Badaliśmy ją prawie przez całą noc i teraz
cały posterunek jest mokry. Śmieszna historia: tak dużo potrafiła pisać, a teraz trudno z niej
wyciągnąć słowo, jęczała tylko, „O Boże” przez blisko trzy godziny. – Ustąpił wreszcie wobec
zachęcającego gestu Campiona i usiadł w fotelu.
– Czy się przyznała?
– Tak. Znaleźliśmy papier, atrament, koperty i próbkę jej pisma na bibule. Zmiękła
dopiero nad ranem. Siedziała przez cały czas jak ropucha. – Wydął policzki, nastroszył brwi,
zrobił szybki gest rękoma i nagle miało się wrażenie, że jest w gorsecie. – Wreszcie pękła jak
skorupa od jaja. Usłyszeliśmy wszystko o kochanym kapitanie. Jaki był bezradny i zagubiony.
Wzruszył ją i skłonił do tego, czego – dobrze wie – nie powinna była robić, gdyż otrzymała
bardzo staranne wychowanie. Jak to te stare chłopy robią? Pokazują puste kieszenie, i płaczą?
Rozsiadł się wygodniej na poduszkach i próbował mieć oczy półotwarte.
– Trzeba mu oddać sprawiedliwość, ona go wprowadziła w błąd. Moim zdaniem nie
przypuszczał nawet, do czego zmierza ta cała abrakadabra. Zapewne mówił o wszystkim, żeby
wydać się bardziej interesującym.
– Tak – powiedział Campion – a jak panu poszło z jej bratem?
Luke zmarszczył czoło.
– Wargacz – umknął nam – wyznał zmartwiony. – Kiedy otworzyła drzwi frontowe, on
czmychnął, przez kuchenne. Oczywiście w końcu go dopadniemy, ale na razie mamy z tym
kłopot.
– Czy pisanie listów to jego pomysł?
Zaczerwienione oczy otworzyły się szeroko na skutek tego pytania.
– Chyba nie. Nic o tym nie świadczy. Nasza Pytia chyba kroczyła własnymi drogami. I
dlatego to było takie zagmatwane. Zwykle, w tego rodzaju sprawach, wystarczy wpaść na jeden
dobry trop, a cała historia pruje się jak sweter cioci Frani. Ale tutaj natknęliśmy się na złośliwą
podstarzałą kobietę, podkochującą się po pensjonarsku w kapitanie i mającą zapiekły żal do
doktora. Musiał pewno jej ostro przygadać. To jasne jak słońce, chociaż ona zeznała tylko, że
chodziła do niego leczyć się na żołądek, a potem przestała. On ostro traktuje histeryczki; już mi o
tym mówiono. Praktycznie biorąc, jesteśmy w ślepej uliczce.
– Może niezupełnie. Ale najdziwniejsze, że ona chyba ma rację. Oskarżyła doktora o to,
że przeoczył morderstwo, a tak przecież było. Ostatecznie miała podstawy, żeby się na niego
wściekać.
Luke’owi to nie wystarczyło.
– Dowiedziała się o tym od kapitana. Dlatego chcę z nim sam porozmawiać. Pewno
powiedział więcej, niż mu było wiadomo. Pan wie, jak to jest, kiedy taki podstarzały facet
dwukrotnie w tygodniu przychodzi ze zwierzeniami. Zapomina o tym, co powiedział ostatnim
razem. To ona wyciągnęła to od niego. Skąd Wargacz mógłby wiedzieć, co się tu działo?
Campion nic nie odpowiedział, tylko zaczął się ubierać.
– Kiedy panna Congreve staje przed koronerem? Pan chce tam być?
– O dziesiątej. Porky się nią zajmie. Zostanie skazana na grzywnę. Czy mógłbym coś dla
pana zrobić?
Campion zmarszczył się.
– Osobiście radziłbym panu przespać się z godzinkę albo dwie w moim łóżku. Kiedy się
pan obudzi, kapitan będzie mógł rozmawiać, choć nie uczyni tego chętnie. Ja tymczasem
chciałbym pójść pewnym tropem, na który wpadłem w nocy. Gdzie znajduje się tutejsze biuro
koronera? – Ostatnie pytanie ucięło protest Luke’a. Zbyt dobrze został wyszkolony, żeby
sprzeciwiać się przełożonym. Wyprostował się natychmiast czujny, zainteresowany.
– Barrow Road 25 – odpowiedział szybko. – Dostałem teraz kilku chłopaków do
dyspozycji, nie musi pan sam wszystkiego robić.
Rozczochrana głowa Campiona ukazała się w otworze koszuli.
– Niech pan sobie tym nie zaprząta głowy – powiedział. – Być, może mylę się.
Około dziewiątej zjadł śniadanie, a potem, zbiegł szybko na dół po frontowych
schodach, na dole drogę zabarykadowała mu pani Love ze swoim kubłem. W niebieskim zawoju
na głowie i białym fartuchu była wesoło łobuzerska jak zwykle.
– Dzisiaj mamy gości! – krzyknęła mrugając załzawionym okiem do niego i dodając
nieoczekiwanie szeptem: – Wiele osób przyjdzie z powodu zbrodni. Powiadam, wiele osób
przyjdzie z powodu zbrodni. – Roześmiała się jak psotne dziecko. – Niech pan nie zapomni o
przyjęciu i przyjdzie na czas. Powiadam, niech pan przyjdzie na czas.
– Och, będę dużo wcześniej – zapewnił ją i wyszedł w słoneczną mglistość ulicy.
A jednak się mylił. Jego pierwsza wizyta zajęła mu cały poranek, a w wyniku jej odbył
szereg dalszych. Były to delikatne spotkania, wymagające wiele taktu w tej tak doniosłej sprawie.
Wytropił i wypytał różnych krewnych, odkrył różne powinowactwa, a kiedy zachodzące słońce
swym czerwonym jak krew blaskiem zalało Apron Street, ukazał się na niej krocząc z wyraźnym
ożywieniem.
Najpierw odniósł wrażenie, że Portminster Lodge chyba się pali. Tłum zgęstniał.
Corkerdale, w asyście dwóch umundurowanych policjantów, pilnował bramy i murów ogrodu,
podczas gdy stojące otworem frontowe drzwi kusiły do wejścia. Najwidoczniej przyjęcie panny
Evadne już się zaczęło.
Atmosfera wewnątrz była znakomita. Nastrój gościnności osiągnięto w sposób
niezwykle prosty: otwierając wszystkie drzwi na oścież. Ktoś – Campion podejrzewał o to
Clarrie’ego – umieścił stary czteroramienny mosiężny świecznik na środkowym filarze schodów;
świece chwiały się w przeciągu i sporo stearyny nakapało wokoło. Ogólny efekt był raczej
wesoły.
Kiedy postawił nogę na chodniku, w drzwiach salonu ukazała się Renee. W czarnej
sukni wyglądała nieoczekiwanie dostojnie, a całość rozjaśniał biały jedwabny fartuszek
haftowany w pączki róż. Zrazu pomyślał, że to zmysł aktorski kazał się jej ubrać na wzór
scenicznej pokojówki, ale jej pierwsze słowa wyprowadziły go z błędu.
– Ach, to ty, kochany – powiedziała chwytając go za ramię. – Dzięki Bogu,
przynajmniej ktoś z odrobiną godności. Ja jedna z całego domu pomyślałam, żeby włożyć żałobę.
To nie znaczy, że oni są bez serca, ale tak są zajęci rozmyślaniami, że nie mają czasu nad
czymkolwiek się zastanowić. Nie wiem, czy rozumiesz, o co mi chodzi.
– Świetnie. Bardzo ci w tym do twarzy, wyglądasz uroczo.
Roześmiała się, a blask radości rozjaśnił jej zatroskane oczy.
– Ty wstrętny chłopaku! – skarciła go. – Nie czas teraz na takie komplementy. A
szkoda. Czy to prawda, Albercie – zniżyła głos i rozejrzała się wokoło – że policja wie teraz,
kogo ścigać; że zarzuciła sieć?
– Nie słyszałem o tym – powiedział zaskoczony.
– Racja, byłeś przecież cały dzień poza domem. Sądzę, że się sam o tym przekonasz.
Clarrie nakazał mi, żebym nikomu nie pisnęła o tym ani słówka i oczywiście nie pisnę, ale po
domu kręci się z dziesięciu policjantów, którzy nic tylko obserwują i czekają na rozkaz.
– Jaka szkoda, że nikt go nie wydaje.
– Nie ma się z czego śmiać, mój drogi. Muszą przecież mieć dowód, prawda? Och, jakże
będę szczęśliwa, kiedy się to wszystko skończy; chociaż to będzie wielki wstrząs, a już
przeżyłam niejeden. Weź choćby mego starego kapitana! Wymykał się do wróżki i zabawiał z...
och, nie chcę się poniżać, Albercie, ale ze starą wywloką. Zadrwiła sobie ze mnie. Przeraziła go
okropnie wypisując te listy, o czym on musiał wiedzieć. Przysięga że nie, stary kłamczuch, ale
mu wypaliłam, że wcale mu nie wierzę, może nie jestem najmądrzejsza, ale aż taka głupia z
pewnością nie.– Była nastawiona bojowo, ale przy tym bardzo kobieca. W oczach jej paliły się
gniewne błyski jak u młodej dziewczyny. – Oczywiście, źle się czuje i głupio mu. Trudno mu nie
przebaczyć, ale kiedy zaklął się na wszystkie świętości, że nawet nie przypuszczał, że to ona:
dopóki sama się nie przyznała, a do tego miała czelność napisać taki list do Lawrence’a i wrzucić
do skrzynki tuż koło domu, miałam ochotę sprawić mu dobre lanie! Kiedy się zorientował, że
Lawrence jest na tropie, czmychnął do siebie na górę i upił się butelczyną, o której istnieniu nic
nie wiedziałam. Mogłabym go zabić, daję słowo.
Campion roześmiał się.
– A co teraz robisz, cioteczko? – spytał. – Czy przypadkiem nie pilnujesz, żeby nie
umknął?
– Kochany! On nawet nie może stanąć na nogach! – Zachichotała złośliwie. – Jest
ogromnie skruszony, kołdrę podciągnął pod brodę i czeka, żeby się nim zająć. Po prostu stoję tu,
żeby powiedzieć dobrym znajomym, którzy idą na górę, że w kuchni Clarrie ma – coś w rodzaju
barku: trochę dżinu i mnóstwo piwa. Idź na górę i porozmawiaj trochę, ale nic nie pij, a
zwłaszcza tego żółtego świństwa, które podają w szklankach. Jessica zrobiła ten napój z
krzyżownika, co wywołuje dziwny skutek. Kiedy już dosyć będziesz miał uduchowienia, zejdź
do sutereny. Nie mogę pozwolić na to, żeby ludzie, którzy przychodzą do mego domu, nie dostali
nic przyzwoitego.
Podziękował jej z uśmiechem prawdziwej czułości. Wieczorne światło padające przez
otwarte drzwi oblewało jej twarz, ukazując delikatne rysy i zmarszczki. Kiedy się odwrócił, żeby
wejść na schody, zajrzał do pokoju Lawrence’a i wzrok jego padł na kominek. Przez chwilę mu
się przyglądał, potem spojrzał na nią z wyrazem zaskoczenia na bladej twarzy.
Oto jeszcze jeden supeł w splątanym kłębku rozwikłał się gładko i jej, niezrozumiała do
tej pory, pozycja w tym domu nagle stała się jasna i logiczna. Zaryzykował:
– Renee, wydaje mi się, że wiem, dlaczego robisz to wszystko.
Ledwie wypowiedział te słowa, zrozumiał, że popełnił błąd. Twarz jej stała się bez
wyrazu, oczy wrogie.
– Naprawdę, mój kochany? – W głosie jej brzmiała nuta wyraźnego ostrzeżenia. – Nie
bądź za mądry, bardzo cię proszę. Spotkamy się w kuchni.
– Jak sobie – życzysz, cioteczko – mruknął, i zaczął iść po schodach, świadomy, że ona
patrzy w ślad za nim, ale bez uśmiechu.
23. Vive la bagatelle!
Na szerokim podeście zatrzymał się Lugg z tacą.
– Ma pan ochotę na pieczeń? – spytał wyciągając pięć herbatników na pięknym
chińskim półmisku i głową uczynił gest w kierunku pokoju panny Evadne. – Tam się bawi
Stowarzyszenie Starych Trucicieli! Trumny podają o ósmej!
Campion spojrzał na niego z zainteresowaniem.
– Co ty teraz właściwie robisz?
– Pomagam, szefie. Przyszedłem tutaj do pana, a jakieś podstarzałe babsko z głosem jak
belfer kazało mi pomagać. Od razu się zorientowała, że to potrafię robić. Cholernie śmieszne, że
jej posłuchałem, ale spodobała mi się.
– Która z nich? Panna Evadne?
– Tak, starsza panna P. Nie mówimy sobie jeszcze po imieniu. „Jesteś brudny i nie
bardzo rozumiesz, co mówię, ale podobasz mi się”. Taka ona jest. – Wyraźnie był zawstydzony.
– Coś w sobie ma, chyba to właśnie nazywają urokiem.
– Tak sądzisz? Czyś dowiedział się czegoś od Thosa?
– Niewiele. Wejdźmy tu na chwilę. To pański pokój, prawda? Tak mi się wydawało, że
poznaję pański stary nadłamany grzebień na toaletce. – Zamknął starannie drzwi. –
Dowiedziałem się kilku rzeczy – powiedział zniżając głos. – Thos nie jest teraz w branży. Jest
prawie szanowanym obywatelem. Pracuje.
– Wiem o tym. To przekleństwo wieku. Dowiedziałeś się czegoś o Apron Street?
– Jednej małej rzeczy. Na temat Apron Street żartowano sobie jeszcze jakiś rok temu, a
potem nagle przestano.
– Nikt o tym później nie wspominał?
– Raczej nie. – Lugg mówił z niezwykłą jak na niego powagą, a w jego czarnych oczach
malowało się zdziwienie. – Od tej pory ludzie zaczęli się bać. Najwidoczniej londyńskie chłopaki
coś o tym wiedzą. Zrobiłem, jak pan kazał, i starałem dowiedzieć się jakiegoś nazwiska, ale jeden
jedyny facet, jaki miał coś wspólnego z Apron Street, to Ed Geddy z gangu z West Street. Thos
powiedział, że któregoś dnia, kiedy miał kłopoty, upił się i zaczął za dużo obracać jęzorem „Pod
Podwiązką” na Paul’s Lane. Kumple zaczęli się z niego zgrywać, zezłościł się, poszedł sobie i
nikt go od tej pory nie widział więcej. Wie pan, szefie, ten gang z West Street zajmuje się
papierosami. Pamięta pan tę historię z dziewczyną zabitą w kiosku, która próbowała się opierać?
To ich robota. Policja się wtedy skompromitowała na całego. Mówi to coś panu?
– Prawie nic – stwierdził Campion, ale był zamyślony. – Napad na kiosk i morderstwo
miały miejsce rok temu, ale Apron Street nie wydaje mi się drogą tytoniową. Co jeszcze?
– Obejrzałem sobie Peter George’a Jelfa i jego małą ciężarówkę. Otworzył interes we
Fletcher’s Town, zatrudnia dwóch ludzi. Nazywa siebie „przedsiębiorcą przewozowym” i jego
nowe nazwisko brzmi P. Jack. To on był wczoraj przed apteką. Zachowuje się bardzo
grzeczniutko i skromnie. „Całuję rączki” i tak dalej. To niewiele, przyznaję, ale mam jego adres i
policja może sobie z nim pogadać w chwili wolnej od zajęć. Ale najlepszy kawałek schowałem
na koniec. Trumna wróciła.
– Co takiego?....
– Zdziwił się pan, no nie? – spytał Lugg z prawdziwą satysfakcją. – Ja też. Kiedy dziś
po południu nie zastałem tu pana, wpadłem sobie do mego szwagra Jasa. Jako członek rodziny
nie zapukałem, ale wszedłem przez tylne drzwi i zacząłem go szukać. Warsztat stolarski jest na
małym zacisznym podwóreczku. Dawniej tam trzymano kubły na śmiecie. Szopa ma
wywietrznik i jak zobaczyłem, że drzwi są zamknięte, pozwoliłem sobie przez ten wywietrznik
zajrzeć do środka. Obaj tam byli, nad czymś pochyleni. Jakby coś wypakowywali. Nie myliłem
się. Czarna jak noc, a złoceń na niej jak na spodniach portiera hotelowego. Ale powiem panu
jedno, pełniutka była po brzegi.
– Naprawdę? – Zdumienie Campiona musiało Luggowi sprawić przyjemność, tak było
szczere. – Jesteś pewien?
– Jak Bozię kocham. Złożona z dwóch części jak parawan w salonie. Zaraz po cichu
odszedłem.
– Powiadasz, że wieko miało zawiasy?
– Może i miało. Nie widziałem. Owinięta była workiem, a obok stała wyjęta chyba z
niej skrzynia. Nie spojrzałem drugi raz. Kiedy człowiek ma do czynienia z Jasem, lepiej mieć
nakaz i w ogóle być bardzo ostrożnym. Pomyślałem sobie, że więcej zrobię złego niż dobrego.
Zresztą byłem już spóźniony. Dobra, dobra, niech pan nie kaszle, jeśli pan nie potrzebuje. – W
ochrypłym głosie przebijało rozżalenie. – Tutaj dano mi do zrozumienia, że ta cała heca zaraz
zostanie rozwikłana.
– Doprawdy?
– To dla pana nowina? – powiedział Lugg rozjaśniając się. – Mam tę wiadomość prosto
od krowy. Naszych przyjaciół glin pełno tu jak krewnych na weselu. Zarzucili sieć. Wiedzą już,
czego chcą, i szykują się do skoku. Gdyby ten facet dał drapaka, upadną na pysk.
– Kto to powiedział?
– Każdy, kto ma oczy do patrzenia, z wyjątkiem samej policji. Nasz mądrala nic nie wie.
A to ci heca! Ale wracajmy do rzeczy. Pan może tu coś wywącha, szefie. Pan tego nie
zlekceważy – dodał poważnie. – To coś nie z tego świata. Poza tym niech się pan zdecyduje,
czego się pan napije: herba matę albo naparu z pokrzyw. Naszykowali też coś, co zajeżdża jak te
kwiaty w hallu. Nie ma na to wielu amatorów – urwał z ręką na gałce drzwi. Nie wyglądał
specjalnie wesoło. – Niech się pan przyjrzy mojej starej ślicznotce. Warta tego. Jedną pończochę
ma do połowy opuszczoną, a w jej kredensie pustki – z wyjątkiem butelki po sherry. Jej siostra
została wykończona i większość gości przyszła po to, żeby się czegoś więcej o tym dowiedzieć.
Ona częstuje ich serowymi biskwitami, a oni chcieliby rozmawiać o truciźnie. Ale gdyby zamiast
mnie pojawili się Jego Królewska Mość i lady Godiva, nie byłaby wcale zdziwiona ani
zaskoczona. To się nazywa opanowanie. Zaimponowała mi. Czy mam pana zaanonsować, czy
sam pan wejdzie?
Campion podziękował mu i powiedział, że sam sobie poradzi.
Przyjęcie panny Evadne było w pełnym toku. Chociaż pokój był pełen ludzi, a
poczęstunek niezwykły, jakiś cień elegancji, który wyróżniał przyjęcia w Portminster Lodge w
latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, nadal się błąkał wśród źle dobranego towarzystwa.
Goście stali bardzo blisko siebie, wśród wielkich sprzętów, i rozmawiali przyciszonymi
głosami. Można było się zorientować, że przyszło więcej osób niż zwykle i że ludzie teatru tylko
nieznacznie przeważali.
Na przykład pierwszym znajomym, jakiego Campion zauważył, był Harold Lines,
główny reporter działu zbrodni „Słowa Niedzielnego”, ponuro spoglądający znad pełnej – co mu
się nigdy nie zdarzało – szklanki.
Gospodyni stała na dywaniku przed kominkiem, tuż obok swego fotela. I teraz ubrana
była w czerwoną, kwiecistą suknię, która tak źle pasowała do jej karnacji, ale na szczęście szal i
diamenty oprawne w złoto rozjaśniały ponure wrażenie. Nie była specjalnie przystojna, ale minę
miała władczą i górowała zarówno nad panem Henry Jamesem, dyrektorem banku, jak i małym,
smagłym, we włoskim typie, młodzieńcem, który z pewnością wywodził się z „Tespisa”.
Zanim Campion zdołał do niej dotrzeć, musiał uporać się ze sporym tłumkiem, z którego
wiele osób patrzyło na niego pytająco. Nagle znalazł się twarzą w twarz z właścicielem wąsów,
które dobrze sobie przypominał.
Drudge „Knot” powitał go wylewnie spoza gęstwy wąsów.
– Halo! Jak się panu to podoba? – Od razu było widać, że czuje się nieswojo. – Niezbyt
stosowna na to pora, co? – powiedział enigmatycznie i machnąłby ręką w kierunku gospodyni,
gdyby było dość miejsca. – Człowiek wprost ma ochotę czerwienić się ze wstydu. A najgorsze,
że to takie niewinne. – Mówił bardzo wyraźnie. Jego dziadek nie mógłby się wyrażać bardziej
precyzyjnie. Jabłka – dodał.
Ostatnia aluzja była niejasna, ale ze swej nowej pozycji Campion mógł dostrzec, że na
prawym ramieniu panna Evadne miała małą siatkę do zakupów, zrobioną z drutu i zielonego
sznurka. Była do połowy zapełniona jasnymi, lecz wyglądającymi na niedojrzałe, jabłkami, choć
sporo gości trzymało w urękawiczonych dłoniach zielone jabłka. Spłynęło na niego natchnienie.
– Czy to siatka panny Ruth?
– Stara dziwaczka nosiła ją wszędzie. – Knot robił wrażenie zdziwionego, że Campion o
tym nie wie. Starał, się mówić cicho i wreszcie zaczął nawet szeptać: – Nigdy bez niej nie
chodziła. Miała zwyczaj wszystkim, kogo tylko dopadła, wtykać jabłka. Mawiała przy tym:
„Trzymaj się z daleka od lekarzy” i wtykała jabłko w rękę. Evadne wie, że każdy musi to
pamiętać i stąd ten poroniony pomysł w stylu „Hamleta”. Kiepska zgrywa.
Campion nie odpowiedział, gdyż nagle uświadomił sobie, że nie brał dotąd pod uwagę
detektywistycznych zapędów panny Evadne. Zapewne chciała sprowokować reakcję winnego. A
teatr, jak widać, miała we krwi.
Następna uwaga Knota, również wypowiedziana szeptem, zaskoczyła go:
– Czy to prawda, że cała ta zabawa się kończy? Że policja szykuje się do skoku i tak
dalej?
– Oficjalnie nic mi nie wiadomo.
Fala czerwieni oblała jego twarz.
– Przepraszam, nie powinienem był tego mówić. – W głosie młodego człowieka
brzmiała skrucha. – Popełniłem nietakt, jeszcze raz przepraszam. Ale, ale, dobra koleżeńska rada,
niech pan unika tego żółtego płynu.
Campion podziękował mu z całą powagą i zaczął torować sobie drogę wśród gości.
Następną prawdziwą przeszkodą była panna Jessica w kapeluszu z tektury. Zapewne nie
zdążyła się rozebrać po spacerze. Rozmawiała z doktorem. W jej wysokim głosie brzmiała nuta
entuzjazmu.
– Powiada pan, że mu to dobrze zrobiło? Jakież to interesujące, przecież Herbert Boon
twierdzi, że to najstarszy sposób na puchlinę wodną, znany jeszcze z czasów lecznictwa
saksońskiego. Zbiera się pączki krwawnika, kiedy wschodzi Wenus – obawiam się, że ja tego nie
przestrzegałam – uciera się je z masłem, ja używałam margaryny, i po prostu robi się okład.
Spróbuje pan? Ach. Jakaż byłabym dumna, gdyby pan spróbował.
– No, cóż, sam nie wiem. – Słaby uśmiech przewinął się przez wąskie wargi doktora. –
Najpierw chciałbym wiedzieć, jaka jest przyczyna puchliny wodnej.
– Uważa pan, że to takie ważne? – Była wyraźnie rozczarowana, a on wpadł w irytację.
– Oczywiście, że tak. To niezmiernie istotne! Trzeba być bardzo ostrożnym. Jeśli skóra
nie jest uszkodzona, nie może pani zaszkodzić, ale, na miłość boską... – Spojrzał ponad jej głowę
i spostrzegł Campiona. – Witam, witam, miło spotkać pana tutaj. Czy jest tu gdzieś pański
kolega?
– Nie widziałem go... – zaczął Campion, kiedy czyjaś drobna dłoń spoczęła na jego
ramieniu.
– Ach, to pan. – Jessica była wyraźnie ucieszona ze spotkania. – Czyż to nie cudowne?
Zrobiłam okład na kolano właścicielowi sklepu kolonialnego i świetnie się teraz czuje. Sam
doktor przyznał to. Przygotowałam też herbatę z pokrzyw i napar z wrotycza. W szklankach.
Pozna go pan, bo jest żółty. Musi pan spróbować. O tam stoi. – Skinęła głową w dziwacznym
kapeluszu w stronę odległego kąta pokoju, gdzie na stole zasłanym pięknym koronkowym
obrusem rozstawiono baterie nalanych do pełna szklanek, filiżanek i dwa wielkie emaliowane
dzbany. – Nigdy w życiu nie pił pan nic podobnego. – Nie mówiła tego całkiem niewinnie,
najwyraźniej, żartowała sobie z niego.
– Spróbuję, jak tylko złożę wyrazy uszanowania pani siostrze – obiecał.
– Jestem tego pewna – odparła. – Pan jest zawsze bardzo uprzejmy.
Zanim zdołał umknął, złapał go za guzik doktor Smith. Był wzburzony i nadal
zirytowany.
– Słyszałem, że czeka pan na odpowiednią chwilę, żeby aresztować winnego. – Chodzi
tylko o dowód winy. Czy to prawda?
– Bardzo mi przykro. – Campiona zaczęło denerwować ustawiczne prostowanie tej
plotki. – Obawiam się, że nie. – Wymawiając ostatnie słowa zrobił krok do tyłu, żeby uniknąć
zderzenia z Lawrense’em Palinode, który ze szklanką w ręku, bez słowa przeprosin szedł ciężko
przez pokój, roztrącając wszystkich, nie zatrzymując się, prosto zmierzając do drzwi, za którymi
zniknął.
– Lawrence zawsze miał mało wdzięku – zauważyła panna Jessica, kiedy falowanie
tłumu znowu ją zbliżyło, do Campiona. – Nawet jako dziecko. Poza tym źle widzi. Dlatego
wszystko jest dla niego takie trudne. – Czy panu wiadomo – ciągnęła zniżając głos – że Klytia
ma gościa?
Rozbawiony patrzył na jej widome zadowolenie.
– Pana Dunninga? – spytał.
– Ach, to pan wie. Mieszka na poddaszu, a ona go pielęgnuje. Bardzo się zmieniła z tego
powodu, zdumiewająco wprost. Była takim nieopierzonym pisklęciem, a teraz nagle wygląda
zupełnie inaczej. Ledwie ją poznałam dziś rano. Jest taka czujna i skupiona.
Dopiero po tych słowach zorientował się, że nie ma na myśli zmiany w jej wyglądzie,
ale jej przemianę wewnętrzną. Był jeszcze oszołomiony swym odkryciem i tym wszystkim, z
czym ono się wiązało, kiedy wreszcie znalazł się przed obliczem panny Evadne, która przerwana
rozmowę z jakimś gościem, i wyciągnęła do niego lewą rękę.
– Prawa strasznie mi się zmęczyła – wyjaśniła, uśmiechając się z łaskawością
królowej.– Tyle osób przyszło!
– Z pewnością więcej niż zwykle – wtrącił z boku pan Henry James. Mówił jak zawsze
bardzo wyraźnie, a doskonała wymowa podkreślała wagę każdego słowa. Przez chwilę
zastanawiał się nad tym, czy udzielić oczywistego wytłumaczenia tego zjawiska, ale zrezygnował
i dodał z przekonaniem: – O wiele więcej.
Po czym obrzucił Campiona zmartwionym spojrzeniem i wzrokiem zadał mu pytanie
wieczoru. Ale gdy przekonał się, że nie pora na to, milczał i patrzył ze smutkiem, jak nowo
przybyły został przedstawiony aktorowi, który uśmiechnął się teatralnie, ze znużeniem, i spytał
go, czy ma ochotę na jabłko.
– Chyba nie – roześmiała się panna Evadne porozumiewawczo, dając do zrozumienia,
że Campion wie dobrze, co ona robi, i że to mały zawodowy sekret pomiędzy dwojgiem
detektywów. – Obawiam się, że moje jabłka... Co to ja takiego chciałam powiedzieć?
– Nie na wiele się zdadzą – palnął bez namysłu
Campion i spotkał się z milczeniem, na które w pełni zasłużył. Zakłopotany spojrzał na
stolik stojący tuż obok. Panował na nim nieporządek taki sam jak za pierwszym razem było
jedynie więcej kurzu. Tym razem jednak – jak zauważył – znajdowała się tylko jedna waza z
nieśmiertelnikami. Zastanawiał się właśnie nad tym, kiedy tok jego rozmyślań przerwała
zaskakująca uwaga panny Evadne:
– Jednak nie przyprowadził pan ze sobą swego miłego przyjaciela, sir Williama
Glossopa?
Tak się zdumiał tym, że w pierwszej chwili nie był pewien, czy się nie przesłyszał, i
osłupiały spojrzał na nią, stojącą z triumfalną i rozbawioną miną wśród tłumu.
W kłopotliwej ciszy, jaka zapadła, z odsieczą pośpieszył pan James, człowiek dobrze
wychowany, umiejący się znaleźć w każdej sytuacji.
– Czy to ten Glossop z trustu PAEO? – spytał z namaszczeniem. – Niezwykle
błyskotliwy człowiek.
– Tak, istotnie – zgodziła się panna Evadne. – Zrobił bardzo ciekawą karierę,
sprawdziłam dziś jego nazwisko w „Who’s Who”. Absolwent Cambridge. A ja sobie wbiłam w
głowę, że Bristolu, sama nie wiem czemu. Fotografia, jaką zamieścili, jest bardzo młodzieńcza.
W takich sprawach mężczyźni są o wiele próżniejsi niż kobiety. Czyż to nie interesujące?
– On był tutaj? – Pan James był wyraźnie przejęty.
– Nie wydaje mi się... – zaczął Campion, ale panna Evadne przerwała mu:
– Ależ tak – powiedziała – wczoraj wieczorem. Czekał na tego oto mądrego człowieka,
zresztą tak jak i ja, i ucięliśmy sobie małą rozmówkę. Zapomniał się przedstawić, ale... –
zwróciła się do Campiona z nutą łagodnego triumfu – przeczytałam jego nazwisko na kapeluszu,
który leżał na krześle, na wprost mnie. Tak się składa, że jestem dalekowidzem. To bardzo mądry
człowiek, ale nie potrafi reperować garnków elektrycznych. – Roześmiała się wyrozumiale i
zwróciła się do aktora, który stał tuż obok: – Adrianie, a może byś tak nam coś zadeklamował?
Po mistrzowsku zmieniła temat. Młody człowiek został zaskoczony, natomiast pan
James jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wyciągnął z kieszeni zegarek.
– Sądzę, że również za tydzień będę miał przyjemność posłuchania pana – powiedział
szybko. – Tuszę, że tak będzie, bo dzisiaj doprawdy nie mogę dłużej zostać. Dobre nieba! Nie
wiedziałem, że już tak późno. Pani jest doprawdy zbyt dobrą gospodynią, panno Palinode. Cóż
za, cudowny wieczór. Czy wpadnie pani jutro do mnie, czy ja mam się tu zgłosić do pani?
– O, proszę niech pan przyjdzie do mnie. Taka jestem leniwa – poprosiła i skinęła mu
ręką z wdziękiem, a on kłaniając się i mrugając do innych gości spiesznie torował sobie drogę
przez tłum.
– Człowiek dobry z kościami – zauważyła stara dama, jak gdyby od niechcenia rzucając
za nim różę. – Mam nadzieję, Adrianie, że to ciebie nie zniechęci. To nie jest intelektualista. No
co, zaczniemy, jak myślisz? Jak na Ibsena trochę za dużo ludzi, ale w odwodzie mamy zawsze
Mercutia. Chyba że wolisz coś nowoczesnego?
Campion szukając drogi ucieczki ze zdumieniem zobaczył koło siebie doktora.
– O ile dobrze zrozumiałem, to pan wie, kto pisał do mnie anonimy – zaczął półgłosem,
z powagą, wpatrzony w okulary Campiona. – Chciałbym o tym z panem porozmawiać. Widzi
pan, ona nie była moją pacjentką. – To znaczy ja jej nie leczyłem. Nie była chora – chyba tylko
na umyśle – i wprost jej to powiedziałem. – Te szeptane wynurzenia wyraźnie zdradzały
nerwowe napięcie.
Campion rozmyślał, jak się uwolnić od niepożądanej obecności, kiedy nagle pojawił się
Lugg. Nic nie powiedział, ale uniesienie brwi i nieznaczny gest brodą mówiły wyraźnie, że obaj
mężczyźni powinni za nim pójść. Natychmiast go posłuchali, wychodząc z pokoju
niepostrzeżenie, jak tylko się dało. Zatrzymali się na podeście, gdzie czekała na nich Renee.
Kredowoblada wzięła ich obu pod ramię prowadząc w stronę schodów.
– Słuchajcie, panowie – starała się mówić rzeczowo, choć brakło jej tchu. – Chodzi o
Lawrence’a. Czegoś się napił. Nie wiem, co to było i kto mu to podał, i czy wszyscy inni też to
pili, co byłoby straszne, ale śpieszcie się. Ja... ja... Albercie, mnie się wydaje, że on umiera.
24. Poprzez sieć
Pogłoski, które napomykały o tym, że uczta w pałacu Borgiów była niczym w
porównaniu z przyjęciem u Panode’ów, wkrótce okazały się bliskie prawdy. Nadal jednak
nikomu nie pozwolono opuścić domu i panowało wielkie napięcie.
W mokrym ogrodzie zebrali się przedstawiciele prasy. Trzymani byli z dala od wnętrza
domu. Przemoczeni, snujący bezsensowne domysły, zachowywali się jak rój rozzłoszczonych os.
Wewnątrz domu panowało jeszcze większe podniecenie. W pokoju panny Evadne nadal
tłoczyli się z ponurymi minami goście. Jak dotąd nie było dalszych ofiar. Nazwiska, adresy i
krótkie zeznania zbierał inspektor Porky Bowden, prawa ręka Luke’a z Komendy, a wszystkie
płyny, herbatniki i naczynia zostały zebrane przez sierżanta Dice’a i jego niewzruszonych
pomocników.
W przerwach recytował Adrian Siddons.
Na dole salon i przylegająca doń garderoba zostały zamienione w zaimprowizowaną salę
szpitalną dla Lawrence’a. Na polecenie doktora, Clarrie zdjął abażury z żarówek i ostre światło
wydobyło z mroku ponury, zaniedbany pokój, uważany przez wszystkich domowników za
niemieszkalny, z zakurzonymi sprzętami i obtłuczonymi przyborami emaliowanymi do mycia.
Doktor Smith obciągał właśnie rękawy koszuli, kiedy weszła Renee ze stosem świeżych
ręczników. Narzuciła duży kuchenny fartuch na czarną wytworną toaletę, i teraz, kiedy było
wiadome, że udało się uniknąć tragedii, promieniała radością.
Uśmiechnęła się do Lawrence’a, który leżał na zniszczonej kanapie w stylu empire i
wyglądem przypominał na pół oskubanego ptaka. Skórę miał wilgotną i wiotką, pokrytą gęsią
skórką, ale bóle już minęły i zaczął go ogarniać pełen zdumienia gniew.
Luke i Campion siedzieli porównując swoje notatki. Obaj byli zmęczeni, ale w Luke’a
wstąpił nowy duch.
– Widzi pan, to był zupełnie inny płyn. – Szept jego aż wibrował w uszach Campiona. –
Podano mu zupełnie coś innego niż wszystkim. Innego kolorem, zapachem. Wynik analizy
otrzymamy dopiero jutro. Nie wcześniej. Musimy więc sobie radzić bez niego. Jego ołówek
przesunął się po kartce i zatrzymał przy zdaniu: „Poszkodowany mówi, że nie wie, kto mu podał
szklankę”.
– A co z tym?
– Bardzo prawdopodobne. Powiedziałby, gdyby się orientował – wyjaśnił Campion. –
On widzi wszystko bardzo niewyraźnie.
– Tak sobie pomyślałem. – Wysiłek, żeby zachowywać się spokojnie, sprawiał, że głos
jego przypominał buczenie wielkiego trzmiela. – Każdy, kto znał rodzinę, mógłby tu pomóc.
Panna Jessica, Lugg, nawet Klytia w swoim czasie, obecny tu doktor, pan James, mecenas
Drudge, Renee, aktorzy, wszyscy.
Campion odwrócił się, żeby spojrzeć na doktora, który właśnie odezwał się:
– Nie chcę. Luke zaczął wypowiadać wiążących sądów, zresztą bez analizy nie można
mieć pewności, ale sądzę, że dano mu coś więcej niż truciznę z ziół.
Luke zdziwił się..
– Rzeczywiście to było coś innego, inny kolor...
– Widzi pan. Napój z ziół też chyba był trujący. Zapewne uratował mu życie, gdyż
wywołał torsje. Sądzę jednak, że podano mu coś więcej. – Zawahał się i spojrzał zmartwionym
wzrokiem najpierw na jednego, potem na drugiego. – Coś bardziej klasycznego, że tak powiem.
Był jednocześnie i sztywny, i oszołomiony, dziwna rzecz. Również reakcja nastąpiła
bardzo szybko. Mógł to być chloral w bardzo dużej dawce. Nie wiem. Oczywiście dowiemy się.
Mamy próbki. Przy okazji, gdzie jest szklanka? Miał ją ze sobą?
– Sierżant Dice zabrał ją. Zabrał wszystkie dowody. – Luke odsunął na bok to pytanie.
Jak terier chwycił nowy trop. – Znowu hioscyjamina, doktorze?
– Och nie, nie sądzę. Od razu sobie o niej pomyślałem i sprawdziłem – objawy, ale
chyba nie. Gdyby się okazało że tak, zdziwiłbym się.
– Ktoś starał się zrzucić winę na Jessikę. – To oświadczenie wypowiedziane głosem
zdartym przez torsje, chropowatym, zdumiało obecnych. Podeszli wszyscy do kanapy, a
Lawrence spojrzał na nich badawczo – z wilgotnymi włosami i błyszczącą twarzą przypominał
żyjącą maszkarę kościelną, tylko oczy miał bystre jak zawsze.
– Ktoś starał się rzucić podejrzenie na moją siostrę. – Słowa były wymawiane niezwykle
starannie, jak gdyby podejrzewał ich, że są niespełna rozumu albo w najlepszym razie głusi.
– Ten człowiek chciał z niej zrobić kozła ofiarnego.
– Dlaczego tak pan uważa? – Luke powiedział to z takim przejęciem, że chory podniósł
się na łokcie i mimo chrypki starał się mówić głośno:
– W mojej szklance był kawałek liścia. Wyjąłem go z ust przy pierwszym łyku – połowę
szklanki wypiłem jednym haustem, z tego rodzaju płynami to najlepsza metoda. Wszystkie mają
nieprzyjemny smak – powiedział to z taką powagą, że nikt się nawet nie uśmiechnął. – Ten liść to
była cykuta. Klasyczna trucizna. Od razu się zorientowałem i dlatego wyszedłem.
– Dlaczego jest pan taki pewny, że to nie panna Jessica? – Doktor zadał to pytanie,
zanim któryś z obu mężczyzn zdążył mu przeszkodzić.
Mówił bardzo wyraźnie, jak gdyby umysł Lawrence’a był w takim samym stanie, co
jego ciało. Pacjent zamknął oczy z oburzenia.
– Nie byłaby taka prymitywna – szepnął – nawet gdyby była okrutna. Grecy uważali, że
cykuta jest trucizną trudną w dozowaniu. Ona o tym musi wiedzieć. Jakiś ignorant stara się
wmówić wszystkim, że to ona otruła Ruth. Śmieszne i podłe.
Doktor Smith wysunął podbródek do przodu.
– Wydaje mi się, że pan Lawrence ma rację – powiedział. – Ta sprawa dręczyła mnie od
dawna, tylko nie umiałem jej sprecyzować. Robi to ktoś przebiegły, ale nie wystarczająco
przebiegły. – Urwał nagle. – Inna sprawa, że nie rozumiem zupełnie tej napaści na młodego
Dunninga.
– Ale ja byłam pewna, że policja wie, kto to zrobił. Że policja zarzuciła sieć.
Zapomnieli o Renee. Jej wtrącenie się nie tylko zaskoczyło ich, ale też wywołało
zakłopotanie.
– Chce pan przez to powiedzieć, że jeszcze nie wiecie? – spytała. – Że nikogo teraz nie
zaaresztujecie? Jak długo to się będzie ciągnąć?
Doktor zakaszlał.
– O ile dobrze zrozumiałem, policja przedsięwzięła pewne kroki – zaczął mówić. –
Ogólnie chyba biorąc miała zamiar nagle... – i urwał – wpół zdania. Luke popatrzył na niego
skupiony – i stanowczy.
– Bardzo zależy nam na rozmowie z człowiekiem nazwiskiem Joseph Congreve –
powiedział nieco sztywno. – Nasze poszukiwania są w toku. Proszę, panie Campion, może pan
pójdzie teraz ze mną? Panna Jessica czeka w pokoju obok. Pan teraz ma poród, doktorze? Niech
pan wraca tu jak najszybciej, a pani, Renee, będzie się opiekować panem Lawrence’em,
Weszli obaj do jadalni i pierwszą osób, którą zobaczyli pod wiszącym nad kominkiem
portretem profesora Palinode, był nadinspektor Yeo. Nie brał udziału w śledztwie. Stał
wyprostowany, z rękami złożonymi pod połami marynarki. Kiedy weszli, spojrzał na nich bez
uśmiechu.
Wszyscy rozumieli, co znaczyło jego przybycie. Oto ultimatum władz zwierzchnich:
konieczne szybkie aresztowanie.
Luke natychmiast do niego podszedł. Campion również by to uczynił, gdyby go nie
powstrzymała łagodna ręka. Panna Jessica powitała go jak wybawcę. Zdjęła z głowy tekturę, ale
nadal nosiła woal zawiązany niedbale z tyłu głowy w ulubionym, stylu romantycznych malarzy
wiktoriańskich. Była bez woreczka, a jej ubranie jak zwykle składało się z wierzchniej warstwy
muślinu, nałożonego na wełnianą spódnicę, co dawało dość ciekawy efekt. Wyglądała jak zawsze
dziwacznie.
– Coś zaszkodziło Lawrence’owi – powiedziała wyniośle. – Czy pan wie o tym?
– Tak – odparł z całą powagą. – I mogło się to bardzo źle skończyć.
– Słyszałam, powiedzieli mi. – Wskazała machnięciem ręki na Dice’a i jego kolegów.
Campion był zaskoczony jej przerażeniem.
– Ja nie popełniłam żadnej omyłki – ciągnęła ze smutną szczerością kogoś, kto nie jest
w stu procentach pewny. – Pan musi pomóc mi przekonać ich o tym. Trzymałam się ściśle
przepisów Boona, z wyjątkiem tych przypadków, kiedy musiałam opuszczać pewne składniki.
Zaprosiliśmy przecież gości, a gości chce się częstować tym, co najlepsze. – Jej drobna twarz
była bardzo poważna, a oczy zatroskane. – Lubię Lawrence’a – ciągnęła swoje zwierzenia takim
tonem, jakby przyznawała się do słabości. – Jest mi bliższy wiekiem niż ktokolwiek z mego
rodzeństwa. Nie chciałabym mu zaszkodzić. Zresztą nikomu nie chciałabym zaszkodzić.
– Niech pani mi dokładnie opowie, co pani przygotowała?
– Ugotowałam dwa ziołowe napary, z pokrzywy i z wrotycza. Evadne kupiła herba matę
i sama ją przyrządziła. Herba matę jest lekko brunatna, to prawie herbata, jak panu wiadomo.
Napar z pokrzywy, który ja zrobiłam, był szary, a wrotycz żółty. Powiedziano mi jednak, że to,
co wypił Lawrence, było ciemnozielone.
– Z liśćmi w środku – mruknął bezwiednie Campion.
– Naprawdę? – Schwyciła go za rękę. – Wobec tego to nie był napój, – który ja
przygotowałam. Ja wszystko bardzo starannie cedzę przez stare płótno, oczywiście czyste.–
Spojrzała na niego pytająco. – Nie przypomina pan sobie, co powiada Boon? „Osad zawiera
składniki niezwykle cenne dla organizmu”.
– Ależ tak – zawołał Campion patrząc na nią uważnie przez okulary. – Tak chyba pisał.
Proszę mi powiedzieć, czy w suterenie ma pani ten... hm... cenny osad?
Nie dosłyszał jej odpowiedzi, gdyż w tym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły i
do pokoju wkroczył zaczerwieniony, przejęty Clarrie Grace z tacą, na której znajdowała się
zapieczętowana butelka irlandzkiej whisky, syfon i kilka szklanek.
– Z pozdrowieniami od panny Roper – oświadczył głośno. – Wszystko zapieczętowane,
nikomu nie grozi więc park sztywnych.
Ustawił tacę na stole, obdarzył ich swoim scenicznym uśmiechem i wyszedł równie
szybko, dając do zrozumienia, że nie zamierza podsłuchiwać niczyich tajemnic.
Policjanci zignorowali całe to zdarzenie i nadal prowadzili swoją mrukliwą naradę, ale
panna Jessica zwróciła się do swego rozmówcy:
– Postrzelona kobieta, ale bardzo miła – zauważyła.
– Chyba tak – zgodził się z roztargnieniem i spojrzał na portret nad kominkiem. Ku jego
zdumieniu zareagowała tak, jakby głośno wypowiedział swą myśl.
– Ach, więc pan wie – powiedziała cicho i zaczerwieniła się. – Podobieństwo jest
znaczne, prawda? Jej matka była chyba tancerką. – Spojrzał na nią osłupiały, a ona ciągnęła,
nadal cicho, ciesząc się z wrażenia, jakie wywołały jej słowa: – Podobno była również kobietą
interesu. Moja matka, poetka, którą bardzo przypominam, nie wiedziała o jej istnieniu, ani
oczywiście o córce, ale mój ojciec był człowiekiem sprawiedliwym i zapewnił im byt. Musiał
pewno wiedzieć, że Renee odziedziczyła jego praktyczne zdolności, czym żadne z nas nie może
się chlubić, gdyż zapisał jej cały dom, do którego był głęboko przywiązany. Dlatego tyle od niej
przyjmujemy.
Kiedy jeszcze przeżuwał tę informację, pochyliła się blisko niego, i szepnęła coś, co
sprawiło, że uwierzył jej bez zastrzeżeń i aż wstrzymał, dech.
– Ale proszę, niech pan zachowa całkowitą dyskrecję. Widzi pan, ona nie wie, że my
wiemy. – W jej głosie brzmiała wielka łagodność. Nawet Luke, który podszedł do nich
niecierpliwie, nie zmącił jej spokoju. Usiadła, gdzie jej kazał, i na wstępne pytania odpowiedziała
z pewnością siebie.
Od samego początku dla Campiona była to ciężka próba, cięższa, niż dla niej. Takiej
właśnie, jak ze złego snu, sytuacji boi się każdy dobry policjant. Była to sprawa w dwójnasób
budząca podejrzenia, gdyż wkrótce się okazało, że mogła popełnić jakąś niemądrą pomyłkę w
przygotowaniu swoich naparów, a nikt w pokoju nie wierzył ani przez chwilę, że była winna
zbrodni z premedytacją.
Miał już ochotę wycofać się z tego nie do zniesienia przesłuchania, kiedy usłyszał
pytanie panny Jessiki:
– Czy to jest ta szklanka, z której pił Lawrence? Uważajcie bardzo na nią. To jedna ze
szklaneczek Evadne do sherry. Zostały jej tylko dwie. Stare bristolskie szkło.
Słowa te zawisły nad nim, małe i wyraźne, jak gdyby zostały wydrukowane czarnymi
czcionkami na tle pokoju.
Luke, który trzymał małą zieloną szklaneczkę, zawiniętą w chustkę, spojrzał na niego, a
w jego oczach czaiło się pytanie. Campion pochylił się nad panną Jessiką, sam zdumiony faktem,
że głos mu drży.
– Widziałem kwiaty w tych szklankach – powiedział.– Czy pani siostra nie używa ich
czasem do kwiatów? Do nieśmiertelników?
– Do kwiatów? – Była wyraźnie oburzona. – Ależ nie. To są ostatnie szklanki do sherry
po ojcu. Evadne nie używałaby ich do żadnego innego celu. Są bardzo cenne. Nie wiedziałam
nawet, że dzisiaj je wyjęła. Zwykle stoją na półce nad kominkiem. Dziś nie było sherry. Dlatego
musiałyśmy przygotować coś innego.
Campion już jej nie słuchał. Mrucząc słowa przeproszenia, odwrócił się na pięcie i
wyszedł z pokoju, przeszedł do salonu, gdzie leżał Lawrence, i zadał mu tylko jedno pytanie –
zdaniem chorego, całkowicie absurdalne i bez sensu.
– Ależ tak – odparł Lawrence Palinode. – Tak, oczywiście tak robiliśmy. Zawsze. Był to
zwyczaj, jaki zachował się z czasów szczęśliwej przeszłości. My wszyscy. Tak. Przy każdej
okazji. Dobry Boże! Pan nie sugeruje – chyba, że...
Campion wyszedł od niego spiesznie i zajrzał do jadalni.
– Chodźmy – powiedział stanowczo do Luke’a. – Najpierw dowody, a potem, mój
chłopcze, należy zaciągnąć pańską sieć, o ile nie jest już za późno.
25. Na Apron Street
Tłum przed Portminster. Lodge skurczył się jak flanelowa łata na deszczu. Pięć minut
temu sierżant Dice otworzył frontowe drzwi i zaprosił prasę do wnętrza na – jak to określił z
zadowoleniem – małą rozmówkę z inspektorem Bowdenem, i kiedy ostatni przemoknięty płaszcz
wsunął się do hallu, czterech ludzi, którzy nie chcieli być widziani, wymknęło się z domu i
ostentacyjnie poszło w różne strony.
Spotkali się u wejścia do dawnych stajen. Lugg i inspektor Charlie Luke poszli pod
frontowe wejście banku, Yeo zaś i Campion stali na kamiennych stopniach bocznego wejścia,
ciemnymi i ponurymi pod sklepionym łukiem. Po prawej ręce mieli Apron Street, gdzie blask z
okien domu Palinode’ów padał na mokry asfalt, po lewej dawne stajnie, których stare kamienie i
cegły odbijały światło, stwarzając ciekawe efekty, jak na drzeworycie.
Yeo podszedł do swego towarzysza. Był wyraźnie zaskoczony i zmartwiony.
– Dlaczego Luke stale nazywa tego człowieka „Wargacz”?
– To się okaże. – Campion pochylił głowę, żeby nasłuchiwać pod drzwiami.
Poprzez drzwi usłyszeli ostry dźwięk dzwonka, którego guzik nacisnął Lugg z drugiej
strony domu. Dzwonek rozbrzmiewał długo i uporczywie.
Yeo denerwował się. Z wiekiem zaczął ciężko oddychać i teraz jego szept górował
wyraźnie ponad westchnieniami deszczu.
– To dziwne. Tam ktoś musi być. Nie włamię się bez nakazu, Campion, ostrzegam pana.
Choć wierzę panu wszyscy panu wierzymy i polegamy na panu, ale istnieję pewne granice.
Brzęczenie dzwonka urwało się.
Nowy hałas, tym razem przeraźliwy dźwięk dzwonków alarmowych, przenikających
cały dom, poderwał obu mężczyzn. Ledwie Yeo zdążył zakląć, kiedy, jakiś cień zwinny i cichy
jak kot przemknął przez ulicę.
To był Luke. Podjęta decyzja napełniła go widomym zadowoleniem.
– Wszystko w porządku – szepnął – to tylko Lugg. Wszedł do banku przez okno tłukąc
szybę. To chyba zawodowy włamywacz, prawda? Otworzy – drzwi, wyjdzie, a wtedy my
wpadniemy, żeby zabezpieczyć własność. Bardzo mi przykro, panie nadinspektorze, ale teraz
pracuję na własną odpowiedzialność.
Campion raczej domyślił się wyrazu twarzy Yeo, niż zobaczył, i roześmiałby się, gdyby
chwila była stosowniejsza. Już widział siebie, jak otwiera tę szafę stojącą w kącie gabinetu
dyrektora i znajduje w niej książki albo zgoła nic. Luke podciągnął rękawy.
– My, policjanci, spełniliśmy nasz obowiązek i zareagowaliśmy na dzwonek, zanim nasi
podwładni usłyszeli go na drugim końcu ulicy. – Uśmiechał się, ale w jego głosie brzmiało
wyzwanie. Campion uważał to za niezbyt stosowne. – Chodźmy zrobić naszą magiczną sztuczkę.
Ruszyli w stronę ulicy, ale kiedy Luke wyszedł na deszcz spod arkady i miał skręcić w
lewo, Campion stanął i obejrzał się do tylu. Również i jego towarzysze zatrzymali się. To, co
zobaczyli na środku zaułka, było widokiem zupełnie fantastycznym.
Z ciemnej wozowni, której wrota musiały być cały czas otwarte, a czego nie było widać
z powodu deszczu, wynurzył się dziwaczny, anachroniczny pojazd. Był to czarny, zaprzężony w
konie wehikuł, z wysokim kozłem dla woźnicy i z płaską ponurą skrzynią. Kołysząc się i lśniąc
w blasku własnych staroświeckich latarń, wóz do przewożenia trumien ruszył i z zadziwiającą
szybkością pomknął z zaułka w kierunku Barrow Road.
Żelazna dłoń Yeo spadła na ramię Campiona. Nadinspektor był wyraźnie wzburzony..
– Cóż, u diabła, to ma znaczyć? – spytał? – Kto to taki? Gdzie jedzie o tej porze?
Campion zaśmiał się głośno, wręcz histerycznie.
– To Jas – powiedział. – A więc tak się jeździ po Apron Street. Czy możemy mieć
natychmiast samochód?
– Możemy. – Luke wybiegł na ulicę z podejrzaną szybkością.
Nad ich głowami alarmowy dzwonek nadal rozbrzmiewał przeraźliwie. Yeo przez
chwilę milczał, a potem podszedł do swego starego przyjaciela, przełknął głośno i z trudem
panując nad sobą, co jego oświadczeniu dało siłę eksplozji, powiedział:
– Mam nadzieję, że pan wie, co robi.
– I ja mam tę nadzieję, szefie – odparł Campion z przekonaniem.
W tym momencie czarna furgonetka policyjna ukazała się w strumieniach ulewnego
deszczu.
– A co z bankiem? – mrukliwie spytał Yeo.
– Dice i dwaj chłopcy są w pobliżu. Zajmą się bankiem – wyjaśnił Luke, otwierając
przed nimi drzwiczki.
Pierwszy wsiadł Yeo, za nim Campion, a kiedy miał wsiąść Luke, z ciemności wyłoniła
się wielka postać, przypominająca rozwścieczonego indora i wydająca takież odgłosy.
– Ładnie, bardzo ładnie. Co to ma znaczyć, do jasnej cholery, i to ma być uczciwa gra? –
Lugg przemoknięty był do suchej nitki. Po łysej głowie spływały mu strumyczki wody, a
obciążone diamentowymi kroplami wąsy zwisały smętnie. Bezceremonialnie odsunął na bok
Luke’a, wpadł do samochodu jak pocisk armatni i klapnął na podłogę w kącie furgonetki.
Kiedy drzwi zamknęły się za inspektorem, nadal głośno narzekał.
– Wszędzie za koszulą mam szkło, na otwartych drzwiach banku zostawiłem całe
mnóstwo odcisków palców, a wy uciekacie mi jak banda głupich dzieciaków... Że inni, to jeszcze
rozumiem, ale pan, panie nadinspektorze, tego zupełnie nie mogę pojąć!
Luke przyjacielskim gestem zamknął mu usta.
– Jakie mamy nadać polecenie? – zwrócił się do Campiona.
Komunikat, który postawił na nogi całą dzielnicę, nadany został natychmiast:
– Q23 wzywa wszystkie radiowozy! Tu inspektor Luke. Ścigam czarny długi wóz
zaprzężony w konia, powożony przez jednego człowieka. Pojazd ten przeznaczony jest do
przewozu trumien, powtarzam, do przewozu trumien. Ostatnio widziano go na Barrow Road;
jedzie w kierunku północnym. Zawiadomić wszystkie posterunki. Skończyłem.
Kiedy zbliżali się do dawnej pętli tramwajowej na końcu Barrow Road, Yeo nie mógł
dłużej wytrzymać.
– Gdzież się podział? – spytał Campiona, który siedział ściśnięty obok niego. – Nie
można, u Boga Ojca, zgubić czegoś tak dziwacznego. Po naszym wezwaniu, powinni go znaleźć
w przeciągu pół godziny.
– Najważniejsze, żeby się nie zatrzymał. Musimy dopaść go, zanim się zatrzyma, to
niezwykle istotne.
– W porządku, jeśli pan tak mówi. Czy wie pan, w jakim kierunku on jedzie?
– Sądzę, że do Fletcher’s Town. Jaki adres, Lugg?
Przemoknięta góra zajęła lepszą pozycję.
– Jelfa? Lockhart Crescent 75. Nadacie to? No to go nie zobaczymy więcej, jak amen w
pacierzu!
– Peter George Jelf? Jakieś dziwnie znajome nazwisko. – W głosie Yeo zabrzmiało
zdziwienie i wdzięczność. – Stary Pullen wpadł dzisiaj do mnie i przypadkiem napomknął mi, że
na stacji Euston spotkał Jelfa, który przyjechał do miasta. Robił wrażenie uczciwego człowieka,
co jest zaprzeczeniem samym w sobie, i oświadczył mu, że ma skromną firmę przewozową w
północnym Londynie. Pullen zajrzał do ciężarówki, ale zobaczył tam tylko skrzynie z napisem
„Rekwizyty Sztuk Magicznych”, dziwnie pasujący napis, zważywszy jego dawną karierę.
– „Rekwizyty Sztuk Magicznych”... – w głosie Campiona brzmiała ulga i zadowolenie.
– A więc w ten sposób przywieźli z powrotem trumnę, ciekaw byłem, jak to zrobili.
– Z powrotem? – powtórzył prostując się Luke. Z powrotem? – Campion miał mu
właśnie wyjaśnić tę sprawę, kiedy przerwał im głos z odbiornika.
– Centrala wzywa Q23. Czarny wóz, zapewne do przewożenia trumien, widziany był o
godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści cztery na rogu Barrow Road i Findlay Avenue,
północny-zachód i bardzo szybko jedzie Findlay Avenue. Skończyłem.
– A więc jest koło parku – obwieścił Yeo, którego nagle zaraził bakcyl pościgu. –
Siedem i pół minuty temu. Ale pędzi, Campion. Zdumiewające. O tej porze nie ma oczywiście
ruchu, ale jest niebezpiecznie ślisko. – Zwrócił się do kierowcy: – Proszę skręcić tutaj,
pojedziemy przez Philomel Place. Pojedziemy na północ aż do Brodwayu, przez Canal Bridge i
akurat trafimy na tę dziwaczną ulicę... Jeszcze chwilę się zastanowię. Te uliczki tutaj to istny
labirynt.
– Nie wolno nam go zgubić – przerwał mu Campion. – Nie może dojechać do Jelfa i nie
może się zatrzymać. To bardzo ważne. – Dlaczego nie wezwać innych wozów? J54 patroluje na
Tanner’s Hill. – Luke kręcił się nerwowo. – Może pojechać Lockhart Crescent i czekać na niego.
Mogliby go zatrzymać aż do naszego pojawienia się.
– Owszem. – W głosie Campiona nie było zachwytu. – Chciałbym jednak, żeby on miał
przeświadczenie, że jest bezpieczny. Ale trudno. Tak może będzie lepiej.
Luke przekazał, to polecenie, a furgonetka mknęła ciemnymi ulicami. Yeo, którego
znajomość Londynu była wprost przysłowiowa, kierował pogonią, a kierowca, również nie bez
doświadczenia, wyraźnie darzył wielkim respektem wiedzę nadinspektora.
Deszcz nie przestawał padać, nabrał nawet pewnego tempa i padał bez przerwy. Minęli
Findlay Avenue i wpadli w Legion Street na rondzie, skąd ta wielka magistrala biegnie
nieprzerwanie w kierunku północno-zachodnich podmiejskich dzielnic.
– Spokojnie – Yeo pewno równie cicho odezwałby się nad brzegiem strumienia podczas
łowienia pstrągów. – Spokojnie teraz. Nawet jeśli utrzymuje nadal tempo, nie może być daleko.
– Ze swoimi pudełkami papierosów – mruknął – Lugg.
– Ze swoim Wargaczem, chciałeś powiedzieć – odezwał się Luke.
Yeo zaczął cicho do siebie mówić, z czego najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy:
– To posiadłość starego księcia... Wickham Street.. Lady Clara Hough Street... Zaraz
będzie taka mała uliczka... Nie, skręcamy teraz. Wickham – Place Street... Wiek Avenue...
powoli, chłopcze, powoli. Każdy skręt w bok może mu dać ze ćwierć mili przewagi, o ile o tym
wie. Ale może nie będzie ryzykował błądzenia. Teraz można szybciej. Przez najbliższe sto
jardów nie ma zakrętu. Do diabła z tym deszczem! Chwilami w ogóle nie wiem, gdzie jesteśmy.
Och tak, tutaj kaplica. Tak, teraz Coronet Street... znowu powoli.
Włączenie się nadajnika rozładowało trochę napięcie. Sztuczny głos z metalicznym
pobrzękiem wydawał się niezwykle donośny:
– Centrala wzywa Q23. Uwaga. O dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt osiem konstabl 675,
telefonujący z aparatu 3Y6 na rogu Ciaa Hough i Wickham Court Road, północny-zachód,
zameldował o napadzie dokonanym około dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt przez woźnicę
czarnego pojazdu, przypominającego wóz do przewożenia trumien. Postępując wedle waszej
instrukcji 17GH podszedł, żeby zatrzymać wóz ale woźnica uderzył go czymś ciężkim, zapewne
rączką bata. Wóz szybko odjechał Wickham Court Road w kierunku pomocnym. Skończyłem.
– Do licha! Teraz on wie – Campion powiedział to z gniewem. – Wyładuje przy
pierwszej sposobności.
– Wickham Court Road... Przecież my go już prawie mamy! – Yeo aż podskoczył na
swoim miejscu. – Nie jedzie tak szybko jak my, żeby nie wiem, jaki miał napęd. Tędy, panie
kierowco. Teraz w lewo, prawie już północ. Uszy do góry, Campion. Zaraz go złapiemy,
chłopcze. Złapiemy go, to nie ulega wątpliwości.
Kiedy skręcili, wiatr uderzył mocno w szyby i zalał je falą wody. Yeo pochylony nad
plecami kierowcy wpatrywał się w pola oczyszczone przez wycieraczki.
– Teraz w prawo i znowu w lewo... Tak, dobrze. Co to za rusztowania? Niech pan
zwolni. Jesteśmy teraz na Wickham Hill Wickham Court Road jest po lewej stronie. To bardzo
długa ulica i budka policyjna jest pewno o jakieś ćwierć mili stąd. Przejechać musiał tędy nie
więcej niż pięć minut temu, A teraz, Luke, mój chłopcze, powiedz, którą drogę wybrał? Nie chce
nas spotkać. Gdyby pojechał w lewo, w kierunku Hollow Street i linii tramwajowej, wpadłby na
następnego policjanta jak amen w pacierzu, wobec tego mamy do wyboru alternatywę: Polly
Road, która jest stąd o jakieś pięćdziesiąt jardów, albo ta mała uliczka. Nazywa się Rose Way,
przecina potem Legion Street.
– Niech pan chwilę zaczeka. – Campion otworzył drzwiczki i kiedy samochód się
zatrzymał, wyśliznął się na deszcz. Był w świecie szumu, deszczu i cegieł. Rusztowanie stojące z
dala od tymczasowego ogrodzenia, wznosiło się z jednej Strony ponad jego głową, a z drugiej
były staroświeckie jednopiętrowe domki. Nasłuchiwał, by pochwycić jeden, niezwykły dźwięk,
tak rzadko spotykany w naszej zmechanizowanej epoce.
Luke cicho stanął obok niego, wysunąwszy podbródek do przodu. Fala deszczu zupełnie
go zaskoczyła.
– Nie zaryzykuje dalszej jazdy. Będzie wyładowywać. – Campion powiedział to bardzo
cicho. – A potem czmychnie.
Głośnik w wozie odezwał się tak wyraźnie, że aż obaj drgnęli. Bezosobowy komunikat
zabrzmiał zdumiewająco wśród ciszy nocnej:
– Centrala wzywa Q23. Wiadomość dla inspektora Luke’a. Uwaga, Joseph Congreve,
zamieszkały Terry Street 51 B, został znaleziony w ciężkim stanie po zamachu na jego życie.
Zamknięty w szafie w pokoju na piętrze w filii banku Clougha, na Apron Street, o godzinie zero
zero. Skończyłem.
Kiedy komunikat skończył się, Luke chwycił Campiona za rękaw. Trząsł się z wrażenia
i rozczarowania.
– Apron Street! – wybuchnął rozgoryczony. – Apron Street! Wargacz na Apron Street.
Cóż, u, licha, wobec tego robimy tutaj?
Campion stał bez ruchu jak posąg. Podniósł rękę, żeby go uciszyć.
– Niech pan słucha..
Z odległego krańca uliczki, którą Yeo nazwał Rose Way, dobiegały jakieś dźwięki.
Kiedy czekali, hałas narastał, aż wreszcie zdawał się przepełniać całe powietrze. W ich kierunku
zbliżał się galopujący koń, słychać też było turkot ogumionych kół. – Przeraził się Legion Street.
Nie chciał spotkać policji i zawrócił. – Campion z podniecenia mówił bardzo niewyraźnie. – O
Boże, jednak nam się udało. Szybko, panie kierowco, szybko. Nie dajmy mu uciec!
Samochód policyjny zatarasował wylot uliczki w momencie, kiedy w huku żelaznych
podków ukazał się wóz do przewożenia trumien.
26. Rekwizyty do sztuk magicznych
Przedsiębiorca pogrzebowy ściągnął gwałtownie lejce w momencie, gdy spostrzegł
niebezpieczeństwo. Ulica była za wąska, żeby mógł zawrócić, zrobił więc to, co mu do zrobienia
pozostało. Zatrzymał klacz, której boki parowały w deszczu. Z wysokiego kozła patrzył pytająco
na wóz policyjny, a z ronda jego sztywnego kapelusza spływała ciurkiem woda.
– Ależ to pan inspektor Luke – powiedział przyjaźnie, choć ze zdziwieniem. – Okropna
pogoda, proszę pana. Mam nadzieję, że nie zepsuł się panu samochód?
Luke schwycił klacz za uzdę.
– Zsiadaj, Bowels!
– Ależ oczywiście, jeśli pan tak każe, panie inspektorze. – Udając wielkie zdumienie
zaczął rozwijać warstwy cerat, które go okrywały.
Tymczasem Campion po cichu podszedł z drugiej strony i wyjął z obsady ciężki bat.
Stary człowiek spojrzał na niego ze zrozumieniem.
– Panie inspektorze – zaczął mówić, schodząc powoli. – chyba rozumiem, o co panu
idzie. Miał pan skargę od jednego ze swoich ludzi.
– Porozmawiamy o wszystkim w komisariacie – powiedział inspektor z kamiennym
spokojem.
– Ale ja chciałbym coś wytłumaczyć, proszę pana... nie jesteśmy przecież obcy ludzie. –
Słowa, te zostały wypowiedziane rozsądnie i z pewną godnością. – Ten policjant wyskoczył na
mnie – nagle. Jak wariat, a przecież ja nie lubię nikomu robić kłopotu. Z początku, w deszczu,
nie zobaczyłem munduru, a że jestem nerwowy, uderzyłem go. Po to, żeby mu uratować życie, to
fakt. Klacz się przestraszyła i dopiero teraz udało mi się ją uspokoić. Poniosła mnie z pół mili,
dlatego tu się znalazłem, powinienem jechać zupełnie inną drogą, i tak bym zrobił, gdyby nie
poniosła.
– Wszystko to pan opowie w komisariacie.
– Dobrze, panie inspektorze. Ale zachowuje się pan zupełnie inaczej niż zwykle. Jak
Boga kocham, a to co takiego?
Hałas dobiegający z tyłu jego wozu zaniepokoił go. To Campion zamknął klapę, którą
mocowało się na śruby z nakrętkami, a otwierało do góry jak pianino. Kiedy wrócił z powrotem
do nich, Jas się uśmiechnął.
– Jak pan widzi, wypełniam obowiązki zawodowe – powiedział z przejęciem. – Pewien
dżentelmen zmarł w lecznicy i ma być pochowany u swego syna. Firma, do której się zwrócono,
nie mogła go przewieźć dzisiaj wieczorem, a w lecznicy nie mógł zostać, więc zwrócono się z
tym do mnie. Podjąłem się tego. W moim fachu trzeba zawsze okazywać dobrą wolę.
– Pośpieszmy się. – Z ciemności wynurzył się Yeo i wziął konia za uzdę. – Weź go do
samochodu, Charlie.
– Tak jest, proszę pana, już idę. – Jas robił wrażenie raczej urażonego niż zmartwionego.
– Czy któryś z panów potrafi powozić? Klacz to nie motor. Proszę mi wybaczyć, że o to pytam,
ale ona się przeraziła i nie dowierzałbym jej za bardzo.
– Niech się pan tym nie martwi. Sam będę powoził. Proszę wsiąść do samochodu. –
Głos nadinspektora, pełen autorytetu, nie był jednak wrogi, i przedsiębiorca pogrzebowy od razu
zorientował się, że wywarł na nim pewne wrażenie.
– Bardzo proszę – zgodził się uprzejmie. – Jestem do pańskiej dyspozycji. Czy mam iść
pierwszy, panie Luke?
Bez słowa wsiadł do furgonetki i opadł na miejsce opróżnione przez Yeo. Kiedy zdjął
ociekający wodą kapelusz, znalazł się twarzą w twarz z Luggiem. Najwyraźniej był tym
zaskoczony, jednak nic nie powiedział. Piękną siwą głowę w aureoli wijących się włosów
trzymał podniesioną wysoko, ale jego twarz nie promieniała już agresywnym zdrowiem, a oczy
miały zamyślony wyraz.
Procesja natychmiast ruszyła w drogę; powoził Yeo, obok niego na koźle siedział
Campion Wiatr wiejący teraz z tyłu dął w ceratowe płachty, które tworzyły wokół ich ramion
czarne skrzydła. W świetle lśniły i trzepotały jak żagle, stwarzając złudzenie, że czarny wóz
porusza się z niezwykłą szybkością.
Mijali skąpane w deszczu miasto i gdy w milczeniu wracali tą samą drogą do
komisariatu na Barrow Road, w obu pojazdach panował nastrój narastającego podniecenia.
Na miejscu Luke przekazał zatrzymanego policjantowi, który wybiegł im na spotkanie, a
potem w towarzystwie Lugga podszedł do wozu, który właśnie się zatrzymał.
– Zachowuje się bardzo spokojnie – stwierdził bez żadnego wstępu.
– Ja też sobie to pomyślałem. – W głosie – Yeo brzmiała niepewność, obaj spojrzeli na
szczupłą postać Campiona, teraz prawie niewidocznego w ociekającej wodą pelerynie z ceraty.
Campion nic nie powiedział. Zsiadł spokojnie, z kozła i poszedł na tył wozu. Gdy
konstabl odebrał lejce, pozostali ruszyli w ślad za nim. Zdążył już otworzyć klapę i latarką
oświetlał znajdującą się wewnątrz trumnę. Była czarna, błyszcząca, niezwykle duża i bogato
złocona jak królewska kareta.
– Przecież to ta sama, szefie. – Głos Lugga był bardziej chrypliwy niż zwykle, ręką
dotknął ostrożnie drewna. – Zawiasy muszą ani chybi być wpuszczone w brzegi. Wcale ich nie
widać. Z tego Jasa to prawdziwy artysta.
Yeo również wyciągnął z kieszeni latarkę.
– Wydaje mi się zupełnie normalna – oświadczył wreszcie. – Niech mnie kule biją, jeśli
mi się ta cała heca podoba, Campion, ale niech Luke decyduje.
Inspektor zawahał się i spojrzał na Campiona, rozterka wyraźnie malowała się w jego
głęboko osadzonych oczach. Twarz Campiona, jak zawsze u niego w chwilach decydujących,
była bez wyrazu.
– I ja tak sądzę – powiedział cicho. – Niech więc decyduje i otworzy trumnę.
W komisariacie inspektor, Campion i Lugg ustawili dwa drewniane krzesła tak samo,
jak to widzieli w pokoju na zapleczu apteki.
Po jakichś pięciu minutach inspektor Luke, sierżant Dice i dwóch konstabli weszło
powoli niosąc lśniącą trumnę. Ustawili ją ostrożnie na krzesłach i cofnęli się, a Yeo, który
towarzyszył im z rękami, schowanymi głęboko w kieszeniach, zaczął gwizdać coś pod nosem
ponuro i fałszywie.
– Waga jest jak trzeba – powiedział do Luke’a. Jego podwładny spojrzał na niego
zmieszany, dając do zrozumienia, że pojął aluzję. Jednak podjął decyzję i nie mógł się już cofnąć.
Skinął na sierżanta.
– Wprowadźcie go.
Trwało to dłuższą chwilę, zanim usłyszeli na korytarzu kroki przedsiębiorcy i jego
eskorty. Bowels szedł tak samo pewnie jak towarzyszący mu policjant, a kiedy znalazł się w
pokoju, z gołą głową, bez ciężkiej peleryny woźnicy, wyglądał niezwykle czcigodnie.
Wszyscy uważnie śledzili jego twarz, gdy spojrzał na trumnę, ale mogli tylko stwierdzić,
że znakomicie nad sobą panuje. To prawda, że stanął jak wryty i kropelki potu wystąpiły mu na
czoło, ale był raczej oburzony niż przerażony. Z nieomylnym instynktem zwrócił się do Yeo.
– Tego, proszę pana się nie spodziewałem – powiedział cicho. – Może to bezczelność z
mojej strony tak mówić, ale to nieładnie. – Słowa te zawierały zarówno pogardę dla odrażającego
pomieszczenia, bezceremonialnego obchodzenia się ze zmarłym, sponiewierania praw
obywatelskich i w ogóle samowoli władz. Oto stał przed nimi uczciwy, zgorszony człowiek
interesu.
Luke spojrzał mu prosto w oczy i starał się jednak – zdaniem Campiona – patrzeć
spokojnie, bez wyzwania.
– Otwórz ją, Bowels.
– Ja mam otworzyć trumnę, proszę pana?
– I to zaraz. Jeśli ty tego nie zrobisz, my cię wyręczymy.
– Ależ nie, nie, oczywiście, że to zrobię, panie inspektorze. Pan nie wie, co pan mówi. –
Jego gotowość o wiele bardziej była zaskakująca niż pełne oburzenia protesty. – Zaraz to zrobię,
muszę robić to, co mi pan każe. Znam swój obowiązek. Ale jestem zaskoczony, zupełnie
zaskoczony. Nie mam nic więcej do powiedzenia. – Urwał i rozejrzał się wkoło z niesmakiem. –
Czy dobrze zrozumiałem, że mam to zrobić tutaj, proszę pana?
Yeo znowu zaczął bezgłośnie gwizdać. Najwidoczniej nie orientował się, że wydaje
jakieś dźwięki. Wpatrywał się intensywnie w szeroką różową twarz, w chytre małe oczki i
nieprzyjemne usta.
– Tutaj i to natychmiast. – Luke był stanowczy. – Masz przy sobie śrubokręt?... – Jas nie
usiłował już dłużej grać na zwłokę.
Pogrzebał w kieszeni i kiwnął potakująco głową.
– Mam, panie inspektorze. Nigdy nie ruszam się bez narzędzi. Jeśli panowie pozwolą,
zdejmę marynarkę.
Patrzyli, jak się powoli rozbiera i zostaje w białej koszuli ze staroświeckimi mankietami.
Starannie wyjął złote spinki i położył je na brzegu biurka, potem podwinął rękawy, ukazując
mięśnie atlety.
– Jestem gotów, ale jeszcze jedno.
– Mów, człowieku – wtrącił się Yeo, mimo iż zamierzał się trzymać zupełnie na uboczu.
– Masz pełne prawo mówić, co chcesz. O co chodzi?
– Chciałbym, proszę pana, mieć kubeł z wodą, a do tego trochę lizolu, żeby obmyć ręce.
Kiedy wysłano konstabla po kubeł, wyjął dużą chustkę do nosa, równie nieskazitelnie
białą jak koszula i złożył ją po przekątnej
– Ten dżentelmen zmarł na jakąś ciężką chorobę – rzucił w przestrzeń. – Proszę stać
nieco dalej przez pierwszych kilka minut. Ze względu na własne dobro. Macie, panowie, swoje
obowiązki do wykonania, ale nie trzeba ryzykować więcej niż konieczne. Jestem pewien, że mi
to wybaczycie...
Chustką owinął sobie dolną część twarzy i zanurzył ręce w zwyczajnym białym kuble,
który mu przyniósł konstabl. Potem strzepnąwszy przenikliwie woniejący płyn na podłogę zabrał
się do roboty. Jego silne ręce sprawnie pracowały przy śrubach, które były osadzone w stalowych
gniazdkach i odkręcały się z łatwością, ale było ich bardzo dużo, a on każdą starannie odkładał
rzędem koło spinek.
Kiedy wreszcie skończył, wyprostował się i rozejrzał wokoło, co skłoniło Yeo i Luke’a
do tego, żeby podejść bliżej. Zatrzymał ich jednak o jakieś pięć stóp od trumny i patrząc to na
jednego, to na drugiego, skinął głową dając do zrozumienia, że decydujący moment nadszedł.
Gdy wpatrywali się weń zafascynowani tym, co mieli za chwilę ujrzeć, podniósł wieko
trumny.
Wszyscy obecni w pokoju zobaczyli ciało. Było całe owinięte w coś białego,
przypominającego gazę, ale ręce złożone na wysokości pasa niewątpliwie należały do
człowieka...
W ciszy pokoju zabrzmiała głośna jedna nuta – to pogwizdywał Yeo. Luke zgarbił się
nagle, jego szerokie ramiona zwisały bezwładnie.
Nagle ktoś go chwycił za przegub ręki, to Campion pociągnął go bez wysiłku do
trumny.
W chwili gdy Jas Bowels miał z powrotem nałożyć wieko, zostało mu ono gwałtownie
wytrącone z ręki, a dłoń Luke’a prowadzona przez Campiona spadła na złożone palce zmarłego.
Inspektor najpierw wzdrygnął się, ale zaraz opanował i kiedy Yeo, u którego z racji wieku refleks
był wolniejszy, stanął obok niego, pochylił się, uniósł złożone ręce i odwrócił je. W następnej
chwili zerwał gazę z biało upudrowanej twarzy i w pokoju zrobił się wielki ruch, bowiem widok
był doprawdy niezwykły.
W trumnie leżał człowiek ubrany w grubą wełnianą bieliznę, jakby przymocowany do
chirurgicznego urządzenia, które przypominało jednak pikowaną wiktoriańską kozetkę; w leżącej
pozycji utrzymywał go rodzaj gorsetu, a tuż poniżej ciała znajdowała się drewniana przegroda
dzieląca jego więzienie na pół. Głowa i górna część klatki piersiowej były swobodne, a
przemyślnie ukryte otwory, niewidoczne z zewnątrz, umożliwiały dopływ powietrza. Mężczyzna
oddychał głęboko, ale cicho, a jego ręce zabezpieczały skórzane bransoletki takiej długości, że
pozwalały na swobodne stukanie w wieko trumny.
Pierwszy odezwał się Yeo. Był biały jak ściana, ale nadal pełen autorytetu:
– Ten człowiek jest odurzony narkotykiem – powiedział ochryple – ale żyje.
– O tak, żyje. – Campion sprawiał wrażenie ogromnie zmęczonego, mówił jednak z
wyraźną ulgą. – Wszyscy oni byli żywi oczywiście. Na tym polegała cała ta impreza.
– Oni? – Spojrzenie Yeo powędrowało w kierunku przedsiębiorcy pogrzebowego, który
stał sztywno wyprostowany pomiędzy dwoma konstablami; biała chustka jak pętla otulała
miękko jego szyję.
Campion westchnął.
– Był przed nim Greener, pański ptaszek z Greek Street – wyjaśnił cicho. – A przed nim
zapewne Jackson, morderca z Brighton. Jeszcze przedtem Ed Geddy, który zabił dziewczynę z
kiosku. Co do innych nie mam jeszcze pewnych wiadomości. Tak podróżowali do Irlandii, a
potem, w bardziej już tradycyjny sposób, tam, dokąd mieli ochotę. W urzędzie celnym trumnie
zawsze towarzyszyła opłakująca zmarłego kobieta, która w zniszczonym czarnym woreczku
miała pozwolenie koronera.
– Piękna robota, nie ma co, a organizacja wręcz znakomita.
– Dobry Boże! – Yeo spojrzał na czcigodną siwą głowę Jasa. – Kto to robił? On?
– Nie, szefem był ten. – Campion wskazał na uśpionego mężczyznę. – W swoim rodzaju
geniusz, ale kiepski morderca. Jak mu się udało zabić pannę Ruth, doprawdy nie wiem.
Spartaczył to całkowicie.
Yeo czekał. Pod wpływem nagłej irytacji poczerwieniał.
– Campion! – wybuchnął wreszcie. – Nie w ten sposób przedstawia się materiał
dowodowy. Wie o tym młodszy konstabl służący sześć tygodni. Trzeba zacząć od początku!
Luke otrząsnął się z osłupienia.
– Bardzo mi przykro, panie nadinspektorze – powiedział grzecznie. – On się nazywa
Henry James, dyrektor filii Banku Clougha na Apron Street.
– Aha – powiedział Yeo z zadowoleniem – to już mi się bardziej podoba. To już gdzieś
nas zaprowadzi.
27. Żegnaj Apron Street
– Robiłem to z litości – powtarzał z uporem przedsiębiorca pogrzebowy. – Proszę to
zapisać i nigdy o tym nie zapominać. Uważałem ich za ścigane zwierzęta i tego ostatniego też tak
potraktowałem.
– Pomimo tego, że wedle pańskiego własnego zeznania, wy obaj z synem i aptekarz
zostaliście zmuszeni przez Jamesa po okresie długiego nacisku finansowego, żeby wziąć udział w
tym... odrażającym przedsięwzięciu? – Yeo wyglądał z każdą chwilą coraz godniej przybierając
pozę wielkiego sędziego, nieomylny znak, że był z siebie bardzo zadowolony.
Bowels głęboko westchnął, jego przebiegłość zaczęła ustępować rezygnacji.
– Tak, ja i Wilde byliśmy mu winni pieniądze – przyznał. – I bankowi, i jemu osobiście.
Ale pan go nigdy nie zrozumie, jeśli najpierw nie zrozumie pan Apron Street. Zmieniała się, a on
nie mógł się z tym pogodzić. – Roześmiał się nagle. – Starał się zatrzymać czas.
– Jak na faceta, który starał się tylko zachować stare pomniki, poczynał sobie niezgorzej
– zauważył ironicznie Luke, wskazując ręką na malowniczy zestaw paczek i paczuszek wyjętych
z trumny. Leżały na biurku, ułożone rzędami: banknoty, papiery wartościowe, nawet woreczki z
monetami.
Jas odwrócił wzrok, bez wątpienia z pewnego rodzaju skromnością.
– Opanowała go idee fixe – przyznał spokojnie. – Mówię o początku tego, kiedy to się
zaczęło cztery lata temu. W tym czasie, postanowił sobie, że sprawy muszą się toczyć tak, jak za
czasów jego ojca i dziadka. Opanowała go mania prześladowcza. A później postanowił być
bogaty, bo trzeba mieć dużo pieniędzy, żeby zatrzymać czas – urwał i potrząsnął swoją piękną
głową. – Nie powinien jednak był uciekać się do morderstwa. Tego było za wiele. Z początku nie
mogłem w to uwierzyć.
– Ale potem uwierzył pan – wtrącił się spokojnie Campion. – Kiedy popełnił pan ten
błąd i poprosił szwagra o sprowadzenie mnie jako fachowca, śmiertelnie bał się pan, żeby tylko
on o tym się nie dowiedział. Bowels spojrzał na niego bystro.
– A więc zauważył pan starego Congreve’a wtedy wieczorem w mojej kuchni? Nie
byłem pewien. Bardzo jest pan spostrzegawczy, muszę to przyznać. Congreve wpadł do mnie,
żeby pomyszkować, zadawał przy tym dziwne pytania, a ja nie wiedziałem, czy to robi na
polecenie Jamesa, czy nie. Krótko i węzłowato, tak się sprawa miała.
Campion oparł się wygodniej w krześle. Ostatnie supły w tym splątanym kłębku
rozwiązywały się gładko.
– Dlaczego uderzył pan młodego Dunninga? – spytał nagle. – A może pański syn to
zrobił?
– Ani on, ani ja, proszę pana. I doskonale pan o tym wie – Jas wymawiając literę „o”
robił z wąskich ust wyraźne kółko, tak że z dwoma sterczącymi zębami przypominał rybę
głębinową. – To zrobił Greener rękojeścią rewolweru. Żeby uniknąć hałasu.
Wszyscy zebrani z ulgą przyjęli jego oświadczenie, a stary człowiek ciągnął dalej swoją
opowieść:
– Greener przyszedł do mnie o zmroku, jak było umówione. Miałem go ukryć, aż do
chwili kiedy Wilde, który bardzo się bał, będzie gotów. Ze strachu odchodził prawie od zmysłów.
Widać to było po nim. Ale nie odważyłem się wpuścić Greenera do domu, bo nieoczekiwanie
złożył mi wizytę Lugg i rozsiadł się na dłużej, a był przy tym bardzo wścibski. Odesłałem więc
Greenera do szopy nie wiedząc, że Rowley, sam młodziak, wynajął ją temu smarkaczowi
Dunningowi. Nie wiem dokładnie, co zaszło, ale potrafię się domyśleć. Greener to morderca i w
dodatku ukrywał się. – Zamyślony cmoknął w ząb. – Czasem mieliśmy dziwnych klientów.
Yeo powiedział coś do Luke’a, który z kolei zwrócił się do Dice’a.
– Powiedział pan, że to Raymond był pośrednikiem Jamesa i kto jeszcze?
– Steiner, proszę pana. To ten paser, w sprawie którego prowadziliśmy dochodzenie w
zeszłam roku.
– Raymond? – Yeo powtórzył to nazwisko z zadowoleniem. – Jeśli uda nam się tego
dowieść, to jedno już będzie warte tego całego zachodu. James miał dużych pośredników.
Rzetelny człowiek interesu, nieprawdaż? – Wyprostował się na swoim krześle i zapalił
następnego papierosa. – No cóż, robi się późno, szefie. Czy chcemy czegoś więcej od Bowelsa
teraz? – Luke spojrzał na Campiona, który miał niezbyt zadowoloną minę.
– Jest jeszcze Ed Geddy – powiedział Campion niezręcznie i po raz pierwszy Jas Bowels
wyprostował się gwałtownie w swoim krześle.
– Ed Geddy – powtórzył Yeo z pogardą. – To on zabił tę biedną dziewczynę, która
nawet nie zdołałaby mu podbić oka, gdyby miała szansę. On również uciekł w tym wspaniałym
urządzeniu, co? To już poważne przestępstwo.
Campion milczał dłuższą chwilę.
– On uciekł, ale nie dotarł na miejsce przeznaczenia – mruknął wreszcie. – Właśnie z
powodu Eda Geddy Apron Street cieszyła się złą sławą w świecie podziemnym. Albo narkotyk
był zbyt silny, albo podróż trwała zbyt długo, dość że Ed umarł w trumnie. Zważywszy na to, jak
postąpił Wilde, kiedy był pewien, że Luke właśnie poruszy ten temat, jestem przekonany, iż to on
dał ten środek.
W głębokiej ciszy, jaka zapadła, spojrzenia wszystkich skierowały się na Jasa Bowelsa,
który głęboko tylko westchnął. Jego przebiegłe oczy spotkały się ze wzrokiem Yeo. Był blady,
spocony, ale ciągle wysoko trzymał głowę. Wreszcie przemówił cicho i z szacunkiem jak
zawsze:
– Tego jednak trzeba będzie dowieść, prawda, proszę pana?
W końcu odesłali go do celi nie obciążonego poważniejszą zbrodnią.
– Ciekaw jestem, ile wyciągnął z trumny, zanim ją zaśrubował – zauważył nadinspektor
prawie wesoło, kiedy na korytarzu ścichły krok Jasa. – Trzeba mu zapisać na plus, że pewno
niewiele. Twoi chłopcy, Charlie, zajęli się teraz jego zakładem, prawda? Czyś to ty mi mówił, że
znalazłeś te akcje, o których opowiadał tyle Campion? Miał je przy sobie?
– Wszystkie i to w największym porządku. – Luke poklepał dłonią kopertę leżącą przed
nim na biurku i – podniósł głowę, gdyż właśnie wszedł umundurowany policjant.
– Wiadomość od lekarza, panie inspektorze. Mam panu powiedzieć, że to był zapewne
chloral hydratu. – Nic więcej?
– Chodzi o reporterów. Nacierają od frontu, a nas w biurze jest niewielu, panie
inspektorze.
– Gdzie jest inspektor Bowden?
– W banku, panie inspektorze. Przedstawiciele centrali przybyli chyba w komplecie, nie
widziałem równie wzburzonych dżentelmenów.
– Doprawdy? Czym przyjechali... Dorożkami?
– Wynajętymi rolls-royce’ami, panie inspektorze. – Sądziłem, że inspektor Gage już
wrócił z Fowler Street.
– Jest w zakładzie pogrzebowym. Właśnie przyprowadzone młodego Bowelsa i
sformułowano oskarżenie. Pan Pollit pojechał po Jelfa wraz z dwoma ludźmi, a sierżant. Glover
poszedł zobaczyć, czy nie uda mu się obudzić tych z wydziału koronera.
Luke roześmiał się.
– Powiedz im, że nie będziemy ich trzymać dłużej niż trzeba i że nadinspektor Yeo
zwięźle zreferuje zarzuty.
– Co znowu Charlie? – spytał Yeo wyraźnie w świetnym humorze. – Masz aż takie do
mnie zaufanie? Luke uśmiechnął się do niego.
– Wierzę panu, szefie, bez zastrzeżeń – powiedział z przekonaniem.
Yeo gwałtownie obrócił się w krześle.
– Campion, zawsze uważałem, że mądry z pana jegomość – zaczął z błyskiem w oczach.
– Wiadomo mi tylko, że zatrzymany zabił z chęci zysku starą kobietę. To jest najbardziej
przekonująca teoria, jaką kiedykolwiek wysunął pan w ciągu tych wszystkich lat, od kiedy pana
znam. Ale zajęło to panu sporo czasu, hę? Motyw zbyt klasyczny i dlatego pewno umknął
pańskiej uwadze.
Campion spojrzał na niego serdecznie.
– Jeśli poczęstuje mnie pan papierosem, powiem wszystko, co mi wiadomo.
Wziął ognia od Luke’a i usiadł wygodniej.
– W mojej relacji będą luki, które uzupełnicie. Pierwsza to skąd James dowiedział się, że
„Brownie Mines” będzie produkować składnik A w dużych ilościach i to bardzo szybko. Oto
jeden z największych sekretów z serii „spal przed przeczytaniem”, które w dzisiejszych czasach
mają przedziwne zdolności do przeciekania.. W każdym razie dowiedział się o tym i to go
zainteresowało, ponieważ panna Ruth, hazardzistka i rodzinne utrapienie, nie tylko posiadała
osiem tysięcy akcji tego towarzystwa, ale przekonana o tym, że są bezwartościowe, zapisała mu
je w swoim testamencie.
Luke położył nogi na biurku.
– Trudno się dziwić, że uległ pokusie – zauważył poważnie.
– Właściwie codziennie miał okazję, żeby ją zabić. Stale wpadała do jego biura pod byle
pretekstem i – to jest bardzo ważny punkt – wierzcie moi panowie, albo nie, ale ilekroć ktoś z
Palinode’ów widział się z dyrektorem banku, czy to w domu, czy w jego biurze, oczekiwali
zawsze, że ich poczęstuje szklaneczką sherry.
– Niemożliwe! – Yeo był zupełnie tym zaskoczony. Żaden bank nie robi tego od
pięćdziesięciu lat.
– Z wyjątkiem tego jednego. Zna pan stylowe rysunki Emeta? Bank Clougha byłby
świetnym tematem do takiego rysunku. Dlatego właśnie błądziłem zupełnie po omacku aż do
dziś po południu.
– I dlatego ta zielona szklaneczka do sherry była taka ważna – wtrącił się Luke.
Campion przytaknął.
– Cała sprawa została mi wyłożona na półmisku albo raczej na tacy tego dnia, kiedy
pierwszy raz spotkałem pannę Evadne. Ona i pan James naradzali się, kiedy wszedłem do jej
pokoju, ona wtedy ukryła szklanki i schowała pustą butelkę, pewno dlatego właśnie, że była
pusta. Zapomniałem zupełnie o tym zdarzeniu aż do dzisiejszego wieczoru, kiedy kochana panna
Jessica powiedziała o zielonych szklaneczkach. Poszedłem natychmiast do Lawrence’a i
spytałem go, czy członkowie rodziny byli w banku czymś częstowani, kiedy tam przychodzili.
Odparł, że tak. Nie przyszło mu nawet do głowy, że to coś niezwykłego. Jego ojciec uważał to za
oczywiste i ojciec dyrektora banku też. Tak było i z dziećmi. Palinode’owie należą do takiego
właśnie gatunku ludzi. Ilekroć świat przeżywa wstrząs, oni chowają głowy w książki.
– Tam do licha. – Yeo robił wrażenie bardziej poruszonego tym przeżytkiem dawnej
wytworności niż samą zbrodnią. – I tak pewnego pięknego poranku wlał truciznę do szklanki
starej damy. Nie wiedziałem, że to on, odziedziczył akcje.
– Bo nie odziedziczył. Panna Ruth zmieniła swój testament i zrobiła irytujący zapis na
rzecz czarnej owcy w domu, kapitana Setona, z którym stale się sprzeczała z powodu pokoju.
Wiadomość nie od razu przeciekła, ale wkrótce po tym, jak zaczęły się pojawiać anonimowe
listy, policja spadła na ulicę jak stado bawołów i zaczął się mętlik.
Yeo, korzystając z przywileju starego człowieka, zachichotał.
– Ale wy dwaj nie mogliście poradzić sobie z tym przerzucaniem ludzi.
– Właśnie. Plątaliśmy się stale. Dlatego Jas tak to przeżywał. Bowelsowie musieli wziąć
trumnę z piwnicy w Portminster Lodge, żeby uniknąć Lugga. Greener miał być
przeszmuglowany w ostatniej chwili w skrzyni do pakowania, włożonej do trumny, i tak dalej, a
Bella miała z nim jechać ciężarówką, we wdowim stroju.
– Jak Bowels to zrobił? – spytał Luke. – Czy fałszował akty zgonu, żeby uzyskać
zezwolenie koronera na wywóz zwłok?
– Znacznie chytrzej. Po prostu robił duplikat. Większą część dnia spędziłem wczoraj
obchodząc adresy, które dostałem od koronera. W ostatnich trzech latach w siedmiu na dziesięć
przypadkach, w których Bowels składał podanie na zezwolenie wywozu zwłok, działo się to bez
wiedzy rodzin, a zmarły był chowany w Londynie. Bandyta z Brighton wyjechał stąd z
nazwiskiem zmarłego na trumnie. Tabliczka z nazwiskiem Edwarda Palinode została chyba tylko
dlatego zrobiona, że Bowels naprawdę sądził, że dostanie to zamówienie. Tym razem żaden
przestępca nie mógł dostać zezwolenia na jego nazwisko. Pomiędzy Jacksonem a Greenerem
była duża przerwa. Zapewne nie było żadnego poważnego klienta. Ludzie nie umierają na
zamówienia.
– Bardzo to ładnie – stwierdził Yeo. – Śmieszne, że James był tak dokładny w jednej
dziedzinie swoich interesów, a tak niedbały w innej. Zawsze powtarzam, że morderca nie jest
oszustem, chyba, że jest i jednym, i drugim. On koniecznie chciał mieć jeszcze akcje, i to jest
znamienne.
– Och tak, skłonił Lawrence’a, żeby je odkupił, a sam przejął je jako zabezpieczenie
małej prywatnej pożyczki. Tak mi się wydaje, sądząc z napomknięć Lawrence’a. Z kolei
morderstwo Ruth wygląda na przypadkowe. Bo dlaczego od razu tego nie zrobił? W każdym
razie motywy są dwojakie. Zamieszanie, jakie tu wywołaliśmy, zaniepokoiło go i jego dzisiejsze
prawie wariackie przedstawienie miało na celu usunięcie Lawrence’a, wyjaśnienie tajemnicy i
przywrócenie spokoju na ulicy przez zwalenie winy na pannę Jessikę. Był to szalony,
abstrakcyjny plan, zupełnie pozbawiony logiki.
– Nie bądź, chłopcze, taki tego pewny – wtrącił się z powagą Yeo. – Nie bardzo byś
wiedział, co dalej robić, gdyby nagle nie przeraził się i nie uciekł. Dlaczego jednak on tak
postąpił?
– Ponieważ w trakcie przyjęcia, kiedy już podał szklankę z płynem Lawrence’owi,
panna Evadne nagle powiedziała, że w domu u nich był sir Glossop. Zebrał razem fakty i
domyślił się, że chodziło o „Brownie Mines”. A ponieważ wiedział, że kogoś gwałtownie się
poszukuje, przyjął najgorszą dla siebie ewentualność i postanowić „pojechać Apron Street”.
– Podczas gdy oczywiście – powiedział Luke – cała nagonka skierowana była na
Wargacza. Ukrywał się, biedaczysko, w banku, o którego przeszukaniu nie pomyśleliśmy,
ponieważ staramy się zawsze unikać tego rodzaju akcji.
– Wargacz? On chciał szantażować – ciągnął swe wyjaśnienia Campion. – Ale nie
popróbował tego aż do wczoraj, po przyjęciu, kiedy dostał to, na co zasłużył: porządny cios w
głowę. Od kiedy pojawia się na scenie, marnuje tylko czas, szuka jakichś wiadomości. Nie mam
pojęcia, co go skłoniło do tego..
Dyskretne kaszlnięcie z końca stołu zwróciło uwagę wszystkich na Dice’a. Sierżant był
niezwykle ożywiony.
– Powiedział pan, że James zdobył gdzieś hioscyjaminę. On jej wcale nie zdobył. On ją
miał. I Congreve o tym wiedział. Tak zeznał w szpitalu; mam to na piśmie.
Yeo spojrzał uważnie na sierżanta, jak gdyby był ulubionym zwierzątkiem domowym,
które nagle przemówiło.
– Co macie, sierżancie, na myśli, mówiąc, że miał hioscyjaminę. Gdzie ją miał?
– W swoim gabinecie, w narożnej szafie, razem z karafką do sherry, szklaneczkami i
innymi rzeczami.
– Hioscyjaminę?
– Tak, proszę pana. Congreve tak powiedział. Wtedy, jak zauważył, że zniknęła, zajrzeli
z siostrą do rodzinnej książki lekarskiej, a on sobie przypomniał, jakie objawy towarzyszyły
śmierci panny Ruth, ponieważ jego siostra dowiedziała się o tym od kapitana.
Cisza, jaka zapanowała po tym oświadczeniu, była tak dojmująca, że szybko postanowił
poprzeć swoje słowa:
– Congreve pracował w banku przez całe życie. Był tam za czasów ojca podsądnego
Jamesa. Ów dżentelmen trzymał hioscyjaminę w zalakowanej buteleczce. Oczywiście miała
nalepkę z trupią czaszką i piszczelami oraz napis „trucizna”. Naprawdę dziwaczny pomysł.
– Zdumiewający – wręcz – powiedział sucho Campion. – Ale po co?
Sierżant przełknął ślinę. W jego niezbyt bystrych oczach zapalił się jakiś błysk.
– Jako ciekawostkę, proszę pana. To jest trucizna, której używał doktor Crippen.
– Na zbawienie mojej duszy, on ma rację! – zawołał z przejęciem Yeo. – Pamiętam
dobrze, jak podczas procesu Crippena najbardziej nawet szanowani ludzie tak robili.
Hioscyjamina była wtedy nowością. Każdy sędzia temu uwierzy. Doskonale, Dice.
Luke przerwał ten nastrój; nadal nie dowierzał.
– Czyż ta szafa nigdy nie była sprzątana? Od czasów, kiedy Crippen został powieszony,
mieliśmy dwie wojny.
– Sprzątana, ale nie wyprzątana. – Dice był wyszukanie grzeczny. – Podobnie trzyma się
w salonie jakiś cenny drobiazg. Tam w ogóle pełno było pamiątek. W sypialni Jamesa, w
schowku na wino, znaleźliśmy bardzo ważne papiery. Dzięki nim wytropimy wszystkich jego
wspólników.
– Doskonale, sierżancie, rzeczywiście doskonale. Dobrze zreferowane, odwaliliście
porządny kawał roboty. – Yeo wstał i obciągnął kamizelkę. – No a teraz – zwrócił się do
pozostałych – nie za skromne oświadczenie dla prasy. Sierżancie, idźcie i obudźcie ich.
Deszcz przestał padać i wstawał czysty, promienny świt, kiedy Luke i jego przyjaciel
Campion szli Apron Street. Na twarzy inspektora malowała się radość. Kroczył,– zdaniem
Campiona – jak dumny z siebie kot. Był raczej wzruszony niż wdzięczny, a kiedy zatrzymali się
na rogu, przed zniszczonym domostwem, głośno roześmiał się.
– Pomyślałem sobie właśnie – rzekł – że gdyby dyrektor mojego banku poczęstował
mnie sherry w swoim gabinecie, spodziewałbym się hioscyjaminy. A teraz do widzenia.
Następnym razem, jak będę miał kłopoty, zatelefonuję do pana, może nawet przyślę eskortę. –
Zawahał się i popatrzył zamyślony na dom. – Jak pan myśli, pobiorą się? – spytał.
– Klytia i Mike? – Campiona zaskoczyło to pytanie. – Nie wiem. Być może.
Charlie Luke nieco głębiej nasunął kapelusz na czoło i wciągnął brzuch.
– Będę jej pilnował – stwierdził. – To mój teren. Ona nie wie o niczym, biedny dzieciak.
Ale moim zdaniem, on ją uczy wielu pożytecznych rzeczy.
Campion długo patrzył za uszczęśliwionym inspektorem, dopóki nie zniknął za rogiem.
Ale kiedy ruszył w swoją stronę, twarz miał rozjaśnioną; Klytie White z pewnością
czekają piękne chwile.
Był właśnie w hallu, kiedy spostrzegł niedocenianą Renee. Siedziała wesolutka jak
ptaszek, na najniższym stopniu schodów.
– I wszystko udało się w samą porę – powiedziała zarzucając mu ramiona na szyję z
entuzjazmem, który zachowywała na specjalne okazje. Och, jesteś cudownym człowiekiem!
Ten spontaniczny wybuch był, zdaniem Campiona, najlepszą nagrodą, jaka go spotkała.
Potem Renee objęła go wpół i skłoniła, żeby poszedł za nią do kuchni.
– Chodź, napijesz się kawy. Ależ to była noc! Prawdziwa konferencja prasowa! Tak jak
za dawnych dobrych czasów na hipodromie w Manchesterze. Inna sprawa, że nie mam pojęcia,
co się ukaże w porannych gazetach. Jessica przygotowała ci jakieś swoje paskudztwo, ale
wylałam je do zlewu, a jej powiem, żeś wypił i że ci smakowało. Chodź. Clarrie specjalnie
opiekował się Luggiem... cóż to za uroczy człowiek... Częstował go tym, co udało mi się
uratować. Nie gniewaj się na nich. Po prostu udawaj, że nic nie widzisz. Po tych wszystkich
przykrościach mieli wielkie pragnienie.
Wybuchnął śmiechem. Aż do tej chwili nie dała mu dojść do słowa, a nawet teraz
przeszkodziła mu.
– Och, znowu zapomniałam. Jest list do ciebie. Przyszedł wczoraj wieczorem i nikt ci go
nie dał. Charakter pisma kobiecy, a więc sprawa osobista. Przeczytaj go od razu. Ja sobie pójdę i
postawię czajnik. A pośpiesz się, czekamy na ciebie.
Odleciała jak sponiewierany nieco, ale nadal silny motyl, a on wziął list i stanął pod
żarówką w hallu. Z kartki uśmiechnęło się do niego wyraźne pismo żony.
Kochany Albercie!
– Dziękuję Ci za wiadomość, że nie będziemy rządzić tą wyspą; bardzo się z tego cieszę.
Nowy odrzutowiec, typu, Cherubin, jest prawie gotów i czeka na próby. Wobec tego siedzę tu na
miejscu z Yaleni i Alanem, gdzie łatwo Ci będzie mnie znaleźć.
Młody Sexton Blake rysuje całymi dniami – nic tylko grzyby, co uważałam za rozrywkę
zupełnie niewinną i pożyteczną nawet, dopóki nie przeczytałam podpisów pod rysunkami.
Wszystkie składały się z jednego słowa „Bum!”
Przebieg sprawy, którą się zajmujesz, śledzę w gazetach, ale wiadomości są bardzo
skąpe: obawiam się, że wszelkie moje komentarze mogłyby Ci się wydać irytujące, gdyż nie na
temat. Mam nadzieję wkrótce Cię zobaczyć.
Mnóstwo pocałunków
Amanda
PS. Nie mogę powstrzymać się od pewnej uwagi. Czyś zastanawiał się kiedyś nad
dyrektorem banku? Jest jakiś niewyraźny.
Campion przeczytał dwukrotnie tę kartkę, a postscriptum pięć razy. Składał list starannie
i chował do wewnętrznej kieszeni, kiedy usłyszał dziwny odgłos, przypominający wycie. Ktoś
próbował śpiewać. Przypominało to ponure usiłowania Lugga.