Margery Allingham
Jak najwięcej grobów
Przełożyła Irena Doleżal-Nowicka
Tytut oryginału:
More Work for the Undertaker
Wszystkie postacie w tej książce są wiernymi portretami osób żyjących, z których każda wyraziła swój zachwyt nie tylko z racji dokładności charakterystyki, ale i jej przychylności Dlatego też jakiekolwiek podobieństwo do osoby nieuprzedzonej jest całkowicie przypadkowe.
Posłuchajcie, co śpiewam, a zapewniam was,
Ze będziecie parskali śmiechem raz po raz.
Chociaż pieśnią swą trafić chcę do waszych serc.
Dla wielu wszak uciechą jest gwa-a-u-u-towna śmierć!
Jak najwięcej pogrzebów! Groszem sypią wdowy,
Więc kwitnie nam miejscowy zakład pogrzebowy.
I grobów jak najwięcej! Znów robótka przy tym
Dla pana kamieniarza. Na grób kładź pan płyty,
By zmarły nie zmarzł zimą!
Piosenka z musie-hallu
śpiewana przez ś.p. T. E. Dunville'a, ok. r. 1890
l. Popołudnie detektywa
— Tutaj, za tą arkadą, znalazłem kiedyś trupa — powiedział Stanislaus Oates, zatrzymując się przed wystawą sklepu. — Nie zapomnę tego do końca życia. Kiedy się pochyliłem, nieboszczyk nagle wyciągnął ręce i zacisnął zimne palce na mojej szyi. Na szczęście nie miał już sił. Dogorywał. Skonał w momencie, gdy oderwałem go od siebie. Muszę jednak przyznać, że się nielicho spociłem. Wtedy jeszcze byłem w stopniu sierżanta.Odsunął się od wystawy i ruszył zatłoczonym chodnikiem. Jego czarniawy płaszcz nieprzemakalny, z wyszarzałymi plamami, powiewał za nim jak profesorska toga.
Osiemnaście miesięcy pracy na stanowisku kierownika wydziału w Scotland Yardzie nie wpłynęło w najmniejszym stopniu na jego wygląd zewnętrzny. Ten zgarbiony, starszy człowiek, o nieoczekiwanie tęgim brzuchu, nadal tak samo kiepsko się ubierał, a jego szarawa, ze spiczastym nosem twarz była jak zawsze smutna i zamyślona w cieniu ronda czarnego, miękkiego kapelusza.
— Lubię tędy chodzić — ciągnął z pewnym wzruszeniem. — W mojej ówczesnej karierze detektywistycznej
było to wielkie wydarzenie; pamiętam je wyraźnie, chociaż minęło już trzydzieści lat.
— I nadal przesypuje pan pachnące płatki wspomnień — odezwał się uprzejmie jego towarzysz. — Czyje
to było ciało? Właściciela sklepu?
— Nie. Jakiegoś głupca próbującego włamać się do sklepu. Spadł przez świetlik na dachu i skręcił sobie kark. Ale to było tak dawno, że nie warto o tym mówić. Prawda, jakie miłe popołudnie, Campion?
Mężczyzna idący obok niego nie odpowiedział. Omal nie zderzył się z przechodniem, który wpadł na niego zapatrzony w Oatesa.
Większość pochłoniętych zakupami, przechodniów nie zwracała uwagi na starego detektywa, ale byli i tacy, którym jego spacer przypominał uroczyste płynięcie wielkiej ryby — przed którą wolą umykać doświad- czone małe płotki.
.Alberta Campiona również obrzucano zaciekawionymi .spojrzeniami, ale jego teren działania był mniejszy i znacznie bardziej ekskluzywny. Ten wysoki mężczyzna, liczący sobie, czterdzieści parę lat, niezwykle szczupły, o włosach ongiś bardzo jasnych, teraz prawie białych, był na tyle dobrze ubrany, by nie zwracać na siebie uwagi, a za okularami w bardzo grubej rogowej oprawie jego twarz zachowała tę dziwną anonimowość, zaletę tak cenioną za jego młodzieńczych lat. Zawsze elegancki, pojawiał się bezszelestnie jak cień i był — co kiedyś stwierdził z zazdrością pewien znany kryminolog — człowiekiem, który na pierwszy rzut oka nie mógł nikogo przerazić.
Nieoczekiwane zaproszenie swego byłego szefa na lunch przyjął z dużą rezerwą, a potem, kiedy usłyszał' równie nieoczekiwaną propozycję przechadzki po parku, postanowił w duchu nie dać się w nic wciągnąć. Małomówny Oates, który zwykle chodził szybko, teraz wyraźnie marudził. Nagle oczy mu zabłysły. Campion idąc w ślad za jego wzrokiem zobaczył znajdujący się o dwa sklepy dalej, u jubilera, zegar. Było właśnie pięć minut po trzeciej. Oates westchnął z satysfakcją.
— Popatrzmy na kwiaty ─ powiedział i ruszył przez jezdnię w kierunku parku. Najwidoczniej zmierzał do
określonego celu. Było nim kilka mielonych krzeseł, ustawionych w cieniu wielkiego buka. Skierował się do nich i usiadł odrzucając poły płaszcza jak fałdy spódnicy.
Jedyną żywą istotą w zasięgu ich wzroku była kobieta, która siedziała na ławce stojącej na brzegu żwirowanej alejki. Słońce pełnym blaskiem padało na jej pochylone plecy i na kwadrat złożonej gazety, w lekturze której była zatopiona.
Widzieli ją wyraźnie. Była zgarbiona, niepozorna i dziwacznie ubrana. Siedziała założywszy nogę na nogę i nad pofałdowanymi w harmonijkę pończochami widać było rąbki kilku spódnic różnej długości. Z daleka jej pantofle wyglądały jak wypchane trawą. Sztywne źdźbła sterczały z dziur, włączając w to dziurę na dużym palcu. Choć w słońcu było ciepło, na plecy miała narzucone coś, co kiedyś mogło być futrem. Twarz miała schowaną, ale Campion zdołał dostrzec nieporządne kosmyki włosów sterczące spod żółtawych fałd staromodnego woalu, jaki ongiś noszono podczas przejażdżek automobilem. Ponieważ zasłona ta zwisała z kwadratowego kawałka tektury, umieszczonej płasko na głowie, efekt był niezwykły, wręcz patetyczny. Podobne wrażenie sprawiają czasem małe dziewczynki, kiedy się przebierają w fantazyjne stroje.
Druga kobieta pojawiła się na ścieżce nagle, jak zwykle ukazują się postacie w ostrym słońcu. Campion leniwie doszedł do wniosku, że natura często powiela rysy wybitnych artystów, gdyż przed sobą miał wierny wizerunek Helen Hopkinson. Doskonale piękna — miała małe stopy, wydatny biust, oryginalny biały kapelusz z kwiatami, ale przede wszystkim wzrok przyciągała jej świetna figura.
Zdał sobie sprawę, że idący obok niego szef zesztywniał w momencie, gdy niezwykłe zjawisko zatrzymało się.
Płaszcz, który jakiś krawiec-artysta tak uformował, żeby postaci nadać kształt starożytnej amfory, jakby znieruchomiał w powietrzu. Rondo białego kapelusza poruszało się delikatnie. Nieznajoma drobnymi krokami podeszła do staruszki na ławce. Szybki ruch rękawiczki — i piękna kobieta znowu była na ścieżce, idąc z tym samym roztargnieniem co poprzednio.
— Hm — mruknął cicho Oates, kiedy ich minęła, z twarzą różową i niewinną. — Widziałeś, Campion?
— Tak. Co ona jej dała?
— Sześć pensów, może dziewięć, a może szylinga.
Campion spojrzał na przyjaciela, który z natury nie lubił żartować.
— Ot, tak, po prostu z litości?
— Wyłącznie.
— Rozumiem — powiedział Campion ze zdawkową uprzejmością. — O ile mi wiadomo, to się raczej rzadko zdarza — dodał łagodnie.
— Robi to prawie codziennie, gdzieś o tej porze — wyjaśnił ogólnikowo Oates. — Chciałem to zobaczyć na własne oczy. Ach, a więc i pan tu jest, panie nad...
Ciężkie kroki na trawie za nimi zbliżyły się i nadinspektor Yeo, uosobienie wszelkich policyjnych cnót, wyszedł zza drzewa, żeby się przywitać.
Campiona szczerze ucieszył jego widok. Obaj byli starymi przyjaciółmi i darzyli się sympatią, jak to często bywa z ludźmi o krańcowo różnych temperamentach.
Jasne oczy Campiona zasnuła mgła zamyślenia. Jednej rzeczy był teraz pewien. Jeżeli nawet Oates wbił sobie do siwej głowy spłatanie mu jakiegoś niewczesnego żartu, Yeo nie był człowiekiem, który marnowałby na to popołudnie.
— Tak więc —- stwierdził Yeo z zadowoleniem — widział pan sam.
— Tak. — Oates wyraźnie nad czymś się zastanawiał. — Ludzka chciwość to śmieszna rzecz. O ile ta gazeta jest świeża, musi w niej być o ekshumacji. Ale ona jej nie czyta, chyba że uczy się na pamięć. Od kiedy tu jestem, nie przewróciła strony.
Campion na chwilę uniósł głowę, ale zaraz ją spuścił pochłonięty wierceniem dziury kijkiem w piasku.
— Sprawa Palinode'ów? . -
Yeo bystrym spojrzeniem brązowych oczu obrzucił swego zwierzchnika.
— Starał się go pan zainteresować tym, jak widzę — powiedział z naganą w głosie. — Tak, panie Campion, tu oto siedzi panna Jessica Palinode we własnej osobie, najmłodsza z trzech sióstr. Codziennie po południu, niezależnie od pogody, siaduje na tym właśnie miejscu. Wystarczy na nią spojrzeć, żeby stwierdzić, że ciekawy z niej okaz.
— A kim jest ta druga kobieta? — Campion ciągle jeszcze pochłonięty był kreśleniem hieroglifów na piasku.
— To Dawn Bonnington z Carchester Terrace — wtrącił się Oates. — Ona dobrze wie, że ,,nie, wolno wspierać żebraków", ale kiedy widzi „tę biedną kobietę/w takim opuszczeniu", wprost nie może się oprzeć, „żeby czegoś dla niej nie zrobić". Jest to oczywiście forma zabobonu; niektórzy ludzie stukają w niemalowane drewno.
— Och, ja panu to lepiej wyjaśnię — mruknął Yeo. — Pani B., gdy jest ładna pogoda, przychodzi tu zawsze ze swoim psem, -a widząc siadującą tu stale Jessikę doszła do wniosku, zresztą nie pozbawionego podstaw, że ta stara kobieta jest nędzarką. Wobec tego nabrała nawyku ofiarowania jej za każdym razem jakiegoś datku i nigdy nie spotkała się z odmową. Jeden z naszych ludzi zaobserwował, że to zdarza się regularnie, i postanowił ostrzec staruszkę, że nie wolno żebrać. Ale kiedy, się do niej zbliżył, zobaczył, czym jest zajęta, i to — jak wyznał potem szczerze — zupełnie go zbiło z tropu.
. — A cóż takiego ona robiła?
— Rozwiązywała łacińską krzyżówkę. :— Nadinspektor mówił z największym spokojem. — W pewnym snobistycznym tygodniku, wraz z innymi w języku angielskim, ukazują się dwie: jedna dla dorosłych, jedna dla dzieci. Ten policjant, który sam jest intelektualistą, niech go kule biją, próbuje rozwiązywać tę dla dzieci i z daleka poznał pismo. Kiedy spostrzegł, z jaką szybkością wpisywała hasła, tak się tym zdumiał, że nie podszedł do niej.
— Ale następnego dnia, kiedy .czytała tylko książkę — wtrącił się Oates, jakby z radością — zrobił, co do
niego należało, a panna Palinode palnęła mu kazanie na temat etyki i prawdziwej grzeczności, potem zaś wręczyła pół korony. .
— Do półkoronówki się nie przyznał— Yeo mówił powściągliwie, ale był wyraźnie rozbawiony. — W każdym razie na tyle miał rozsądku, żeby dowiedzieć się, jak się nazywa i gdzie mieszka, i porozmawiał też bardzo grzecznie z panią Bonnington. Nie uwierzyła mu —taki to już typ kobiety — i nadal stara się spełniać ten dobry, jej zdaniem, uczynek, kiedy myśli, że nikt nie widzi. Ciekawa rzecz, on przysięga, że panna Palinode chętnie przyjmuje te pieniądze. Powiada, że ona na nie czeka, a kiedy pani Bonnington się nie pojawia, odchodzi rozczarowana. Czy to pana interesuje, panie Campion?
Zapytany wyprostował się i uśmiechnął na poły przepraszająco, na poły z żalem.
— Szczerze mówiąc, nie — powiedział. — Bardzo mi przykro.
— To pasjonująca sprawa — powiedział Oates nie zwracając uwagi na jego słowa. — Może się stać swego rodzaju klasykiem. Ta rodzina to ciekawi, niezwykli ludzie. Pan zapewne wie, kim są? Nawet ja słyszałem w dzieciństwie o profesorze Palinode, autorze esejów, i o jego żonie, poetce. To są ich dzieci. Zdolni dziwacy. Wszyscy nadał mieszkają Jako lokatorzy w domu będącym kiedyś ich własnością. Nie są to ludzie łatwi do nawiązania kontaktu — z punktu widzenia policji. Teraz wśród nich znajduje się truciciel. Mam wrażenie, że to powinno pana zainteresować.
— Moje zainteresowania się zmieniły — mruknął przepraszająco Campion i zmieniając temat spytał: — A cóż się dzieje z pańskim młodym narybkiem?
Oates nie spojrzał na niego.
— Inspektorem Dzielnicowej Komendy Policji jest Charlie Luke — wyjaśnił. — To najmłodszy syn Billa Luke. Pamięta pan z pewnością inspektora Luke'a. On i tu obecny nadinspektor pracowali razem w wydziale Y. Jeśli młody Charlie nie zawiedzie moich nadziei, sądzę, że powinien sobie poradzić... jeśli będzie miał pomoc. — Spojrzał z nadzieją na młodszego mężczyznę. — W każdym razie udzielimy panu wszelkich informacji — ciągnął dalej.— To ciekawa sprawa. Zamieszana w nią jest chyba cała ulica i dlatego jest taka zabawna...
— Bardzo przepraszam, ale wydaje mi się, że znam już tę historię wystarczająco dobrze. — Mężczyzna w rogowych okularach patrzył na nich zmieszany. — Kobieta, w której domu mieszkają, to dawna aktorka rewiowa nazwiskiem Renee Roper. Znam ją. Kiedyś, dawno temu, kiedy interesowałem się gwiazdami baletu, dzięki niej spędziłem wiele miłych chwil. Dziś rano odwiedziła mnie.
— Czy prosiła, żeby pan występował w jej imieniu?
.— Och nie — odparł. — Renee nie należy do tego typu kobiet. Po prostu jest wstrząśnięta faktem, że w jej miłym, szacownym domu zdarzyły się dwa — czy to już dwa, Oates? — morderstwa. Prosiła mnie, żebym przez pewien czas u niej pomieszkał i wszystko wyjaśnił. Nie chciałem się okazać wobec niej niewdzięczny i dlatego wysłuchałem całej tej opowieści.
— No cóż. — Nadinspektor usiadł ciężko jak niedźwiedź i patrzył nań poważnymi, okrągłymi oczami. — Nie jestem człowiekiem religijnym — powiedział — ale wiecie, panowie, jak bym to określił? Omen. Co za dziwny zbieg okoliczności, panie Campion. Pan nie może go zignorować. To było panu przeznaczone.
Szczupły mężczyzna wyprostował się i obrzucił bacznym spojrzeniem niechlujnie ubraną kobietę na ławce
i barwne kwiaty za jej plecami.
— O, nie. — Powiedział ze smutkiem. — Dwie wrony, wedle dziecięcej wyliczanki, to jeszcze nie wezwanie, panie nadinspektorze. Muszą być trzy. A teraz już czas na mnie.
2. Trzecia wrona
„Jedna wrona to spotkanie, druga wrona zgadywanie, trzecia wrona to wezwanie..."
Szczupły mężczyzna zatrzymał się na szczycie wzniesienia i obejrzał za siebie. W jasnym blasku słońca, u jego stóp, rozpościerała się miniaturowa, jak pod kopułą szklanego przycisku do papierów, scena. Na soczystej zieleni trawy wiła się wstążka alejki. Dalej, nie większa teraz niż kukiełka, siedziała niechlujna postać w nakryciu głowy przypominającym kapelusz- grzyba — mglista i tajemnicza na ciemnej ławce.
Campion chwilę się wahał, a potem wyciągnął z kieszeni niewielką lunetę. Kiedy przyłożył ją do oka, kobieta poprzez blask -słoneczny przybliżyła się do niego i po raz pierwszy ujrzał ją dokładnie. Nadal pochylała się nad gazetą, którą- trzymała na kolanach, ale nagle, jakby świadoma tego, że ktoś ją obserwuje, podniosła głowę i spojrzała prosto w jego kierunku. Znajdował się od niej zbyt daleko, by mogła dostrzec, że na. nią patrzy. Zaskoczył go wyraz jej twarzy.
Pod obstrzępionym brzegiem tektury, widocznym wyraźnie poprzez woalkę, twarz ta promieniała rozumem.
Stara kobieta miała ciemną skórę, rysy delikatne, oczy głęboko osadzone, ale najsilniejsze wrażenie wywierała inteligencja malująca się na jej obliczu.
Szybko skierował lunetę w bok, z poczuciem winy, że popełnił niedyskrecję, i zupełnie przypadkiem stał się
świadkiem drobnego zdarzenia. Z krzaków znajdujących się za kobietą wyłoniła się para — chłopak i dziewczyna.
Najwidoczniej natknęli się na nią zupełnie nieoczekiwanie i w momencie, kiedy znaleźli się w zasięgu lunety Campiona, chłopiec zatrzymał się gwałtownie, objął dziewczynę ramieniem i wycofali się ukradkiem. Z nich dwojga on był starszy, miał około dziewiętnastu lat i odznaczał, się tą niezgrabną kościstością, która zapowiada w przyszłości duży wzrost i solidną budowę. Na rozczochranej jasnej głowie nie miał czapki, a zmartwiona, rumiana twarz — choć brzydka — była sympatyczna. Campiona uderzył wyraz malującego się na niej przejęcia.
Dziewczyna była nieco młodsza. Carnpion odniósł wrażenie, że jest dziwacznie ubrana. Jej włosy, niebieskawoczarne, kontrastowały z jaskrawymi kwiatami. Twarzy nie było widać wyraźnie, ale dostrzegł ciemne oczy — aż okrągłe z przestrachu.
Śledził ich przez lunetę, póki nie zniknęli pod .kopułą tamaryszków. Przez chwilę stał zdumiony, pogrążony w myślach. Uwaga Yeo, że jego interwencja w sprawie Palinode'ów jest mu przeznaczona, zabrzmiała teraz jak proroctwo.
Powtarzające się przez cały tydzień zbiegi okoliczności ciągle przypominały mu tę sprawę. Widok tych dwojga był ostatnią przynętą. Uświadomił sobie, że bardzo pragnie dowiedzieć się, kim są i dlaczego nie chcieli być zauważeni przez starą, przypominającą czarownicę, kobietę siadującą regularnie na tej samej ławce.
Szybko wyszedł z parku. Nie, tym razem nie może ulec urokowi dawnej pasji. W przeciągu najbliższej godziny musi zatelefonować do Wielkiego Człowieka, przyjąć z wdzięcznością i pokorą niezwykłą szansę, jaką dali mu jego przyjaciele i krewni.
Przechodził właśnie przez ulicę, kiedy zauważył staroświecką limuzynę z herbem na drzwiczkach. Wielka dama, wdowa o słynnym nazwisku, czekała na niego, opuściwszy małe boczne okienko.. Podszedł do niej i stał przed nią w słońcu, z odkrytą głową.
— Drogi chłopcze — wysoki głos miał w sobie wdzięk epoki sprzed pierwszej wojny światowej. — Zauważam ciebie i postanowiłam zatrzymać się, żeby ci powiedzieć, jak bardzo się cieszę. Wiem, że to jeszcze tajemnica, ale wczoraj wieczorem odwiedził mnie Dorroway i powiedział mi w zaufaniu. A więc wszystko załatwione. Twoja matka byłaby bardzo szczęśliwa.
Campion wydał oczekiwane pomruki zadowolenia, ale oczy jego były ponure, czego ona jako kobieta spostrzegawcza nie mogła nie zauważyć.
— Będziesz bardzo zadowolony, kiedy się już tam znajdziesz. — Te zdawkowe słowa przypomniały mu kłamstwa, jakie aplikowano mu przed pierwszym wyjazdem do szkoły. — To bardzo cywilizowane miejsce, a klimat dla dzieci wprost znakomity. A jak Armanda? Oczywiście poleci tam z tobą. Czy nadal rysuje te swoje aeroplany? Jakże uzdolnione są dzisiejsze dziewczęta.
.Campion zawahał się.
— Mam nadzieję, że pojedzie ze mną — rzekł wreszcie. — Ma dość odpowiedzialną pracę i obawiam się, że
upłynie sporo czasu, zanim' wszystko załatwi.
— Doprawdy? — W oczach starej damy malowała się przebiegłość i dezaprobata. — Nie pozwól jej zbytnio
zwlekać. Z punktu widzenia towarzyskiego jest rzeczą bardzo ważną, żeby żona gubernatora była z nim razem od samego początku.
Już myślał, że na tym się ich rozmowa skończy, kiedy przyszła jej do głowy jakaś nowa myśl.
— Jeszcze jedno, kiedyś sobie myślałam o tym twoim niezwykłym służącym — powiedziała — imieniem Tugg czy Lugg. O tym, który ma taki okropny głos. Nie możesz go ze sobą zabrać. Chyba sam to rozumiesz. Dorroway zupełnie o nim zapomniał, ale ja obiecałam wspomnieć ci o tym. Ten wierny poczciwiec mógłby wywołać wiele nieporozumień i narobić kłopotu. I nie bądź niemądry — jej niebieskawe wargi starannie wymawiały każde słowo. — Przez całe życie marnowałeś swoje uzdolnienia, pomagając nie zasługującym na to ludziom, którzy mieli jakieś kłopoty z policją. Teraz nareszcie masz sposobność objąć stanowisko, które nawet twój dziadek uważałby za stosowne. Bardzo jestem rada, że dożyłam tej chwili. Do widzenia, i przyjmij moje najserdeczniejsze gratulacje. Ale, ale, pamiętaj, żeby ubrania uszyć dzieciom w Londynie. Mówiono mi, że tam panuje dziwaczna moda. Chłopak mógłby czuć się skrępowany.
Imponujący samochód bezszelestnie odjechał. Campion szedł dalej powoli, czując się tak, jak gdyby niósł .wielki ceremonialny miecz. By} ciągle w tym samym nastroju przygnębienia, kiedy wysiadł z taksówki przed swoim domem na Bottie Street, ślepej uliczce, odchodzącej od Piccadilly w kierunku północnym.
Wąskie schody były tak dobrze znane i przyjazne jak stare ubranie, a kiedy przekręcił klucz w zamku, całe ciepło tego sanktuarium, v/ którym mieszkał od dnia opuszczenia Cambridge, wybiegło mu naprzeciw jak czuła kochanka. Po raz pierwszy od dwudziestu lat spojrzał uważnie na swój salonik i nagromadzone w nim trofea. Związane z nimi wspomnienia uderzyły go jak obuchem. Dosyć tego, nie spojrzy na nie więcej!
Na biurku przykucnął telefon, stojący za nim zegar wskazywał za pięć minut godzinę. Musi wziąć się w garść, decydujący moment nadszedł. Szybko przeszedł przez pokój.
Wzrok jego przykuła kartka leżąca na bibularzu. Sztylet O niebieskim ostrzu — wspomnienie jego pierwszej przygody — który używał do rozcinania papieru, przygważdżał ją do blatu. Ten sensacyjny pomysł zirytował go, ale natychmiast uwagę jego odwrócił niespotykany krój czcionek użytych w firmowym nagłówku. Pochylił głowę, żeby ją przeczytać.
Uprzejmość Współczucie Komfort zapewni ci
„Jas Bowels i Syn"
Fachowi przedsiębiorcy pogrzebowi
Rodzinne pogrzeby
12 Apron Streci, Londyn W 3
Czyś jest biedny, czy bogaty
Rozumiemy Twoją stratę.
Do Pana Magersfonteina Lugga
u Sz. Pana A. Campiona
12a Bottie Street,
Picca.di.llv
Drogi Magersie!
Gdyby żyta Berty, nad której śmiercią i Ty z pewnością również bolejesz, napisałaby sama do Ciebie. Właśnie podczas obiadu zastanawialiśmy się, czy mógłbyś zwrócić s?? do Swego Chlebodawcy (jeśli nadal u niego pracujesz i ten list dotrze do Ciebie), by nam pomógł w - -j całej hecy z Palinode'ami, o której z pewnością czytałeś w gazetach.
Ekshumacje, jak to się u nas w bramy nazywa, nie są rzeczą przyjemną i źle upływają na interesy, które znacznie się pogorszyły.
Sądzimy obaj, ze poradzilibyśmy sobie, s pomocą, której Twój Chlebodawca mógłby nam udzielić w policji itd., a my sami moglibyśmy pomóc komuś, byle nie nosił granatowego munduru, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
Z całym szacunkiem przyprowadź Go do nas na herbatę, to sobie pogadamy; możesz wpaść każdego dnia, gdyż po trzeciej trzydzieści nie mamy wiele do roboty, a między nami mówiąc, będziemy mieli jeszcze mniej, jeżeli sprawy nadal tak będą wyglądać, jak obecni?
Wspominam Cię zawsze bardzo serdecznie i mam nadzieję, że wszystkie nieporozumienia zostały zapomniane.
Serdecznie Ci oddany
Jas Bowels
Kiedy podniósł głowę znad tego interesującego dokumentu, usłyszał jakiś hałas za plecami, poczuł też drżenie podłogi.
— Ciekawy liścik, co? — Osobowość Magersfonteina Lugga oznaczała się jakąś bujnością, przenikającą pokój niby zapach najprzedniejszych potraw. Był nie ubrany, w rękach trzymał złożoną grubą wełnianą kamizelkę. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak tylna część słonia z pantomimy. „Okropny głos'', o którym napomknęła tak niedawno wielka dama, był tylko kwestią gustu. Brzmiała w nim wielka siła wyrazu i bogactwo tonu, co wielu aktorów starałoby się na próżno naśladować.
— To straszny facet, nic dziwnego, że jest przedsiębiorcą pogrzebowym Ostrzegałem ją, kiedy brała ślub z tym karawaniarzem.
— Podczas wesela? — zapytał jego chlebodawca z zainteresowaniem.
— Wylał na mnie pół butelki brytyjskiego szampana.— Wyglądało na to, że zdarzenie to wspomina z satysfakcją.
Campion położył rękę na telefonie.
— Kim ona była? Twoją dziewczyną?
— O rany, nie! To była moja siostra. On jest moim szwagrem, nędzny wykopywacz robaków. Od trzydziestu
lat nie zamieniłem z nim jednego słowa, nie pomyślałem nawet o nim, aż dopiero dziś to przyszło.
Campion z niepokojem spojrzał w oczy towarzyszowi swoich różnych eskapad — czego nie był w stanie, zrobić od paru tygodni.
— On słowo, „karawaniarz" uważał za komplement. — Okrągłe jak guziczki oczy patrzyły spośród fałd skóry wojowniczo.— Taki to już gbur z tego Jasa. Zachował się okropnie, odesłał mi prezent ślubny dla Betty wraz z kilkoma zapytaniami, które ani mnie, ani panu by się nie spodobały.. Napisałem mu wtedy parę słów do słuchu. A teraz nagle wyskakuje jak diabeł z pudełka i przy okazji powiada, że od pewnego czasu moja siostra nie żyje, o czym dobrze wiedziałem, i prosi o przysługę. To zbieg okoliczności. Czy pozwoli mi pan wyjść na chwilę, podczas gdy pan będzie telefonować?
Campion odwrócił się od biurka.
— Czy coś przede mną ukrywasz? — spytał krótko.
Miejsca, gdzie Lugg miał kiedyś brwi, podniosły się, żeby się spotkać na nagiej kopule czoła. Złożył swoją
kamizelkę z niezwykłą starannością.
— Niektórych uwag nie słyszę — powiedział z godnością. — Właśnie składam rzeczy. Wszystko w porządku. Napisałem już swoje ogłoszenie.
— Swoje co?
— Swoje ogłoszenie. „Prawdziwy dżentelmen szuka ciekawej pracy. Godne zaufania referencje. Pożądani pracodawcy utytułowani." Coś w tym stylu. Nie mogę z panem jechać, szefie. Nie chciałbym stać się powodem międzynarodowego konfliktu, .
Campion usiadł, żeby raz jeszcze przeczytać list.
— Kiedy przyszedł?
— Z ostatnią pocztą, dziesięć minut temu. Pokażę panu kopertę, jeśli pan ma wątpliwości.
— Czy Renee Roper mogła go namówić do tego?
— Trzydzieści pięć lat temu nie wyswatała mu naszej Beatt, jeśli o to panu chodzi. — W głosie Lugga brzmiała pogarda. — Niech się pan tak nie denerwuje. To zwykły zbieg okoliczności, drugi, jaki się panu zdarza w związku z tą hecą z Palinode'ami. W żadnym wypadku niech się pan nie przejmuje. Nie ma po temu powodów. Co pana obchodzi Jas?
— To ta trzecia wrona, jeśli cię to bardzo interesuje — stwierdził Campion i po chwili twarz mu się rozjaśniła.
3. Tacy staroświeccy i zupełnie niezwykli
Inspektor policji czekał w pokoju na piętrze ,,Gospody Pod Płatnerzem", dyskretnej, staroświeckiej piwiarni na jednej z bocznych uliczek swej dzielnicy.
Campion spotkał się z nim tutaj kilka minut po ósmej, tak jak to ustalił nadinspektor. W głosie Yeo, z którym rozmawiał przez telefon, brzmiała ulga i zadowolenie.
— Od razu wiedziałem, że pan w końcu ulegnie — powiedział z radością. — Niełatwo zmienić swoją naturę. Niebiosa nam pana zesłały — nie mówiąc już o władzy zwierzchniej — do tej sprawy. Zawiadomię zaraz Charlie'go Luke'a. Najlepiej, jak się pan z nim spotka w tej gospodzie na Edwards Place. Z pewnością polubi pan tego chłopca.
I teraz kiedy Campion po drewnianych schodach wszedł na górę i znalazł się na wykładanym lakierowanym drewnem pięterku tuż nad dużym, okrągłym barem, jego oczy spoczęły na synu Billa Luke'a. Inspektor był mocno zbudowanym mężczyzną. Siedząc na brzegu stołu z rękami w kieszeniach, z kapeluszem nasuniętym na oczy, z muskularni rozsadzającymi cywilne ubranie, wyglądem swym przypominał gangstera. Miał ciemną cerę, żywą twarz, wydatny nos, wąskie, bystre oczy i uśmiech świadczący o gwałtownym usposobieniu.
Wstał natychmiast z wyciągniętą ręką.
— Bardzo miło mi pana poznać — powitał Campiona ze sztuczną uprzejmością.
Każdy inspektor jest jedynym i absolutnym władcą swego rejonu aż do momentu, w którym wydarzy się coś
niezwykle interesującego, bowiem wtedy jego zwierzchnik w Scotland Yardzie zwykle uważa za swój obowiązek wysłać mu pomoc i choć inspektor z pewnością lepiej orientuje się w swoim terenie, musi się podporządkować. Campionowi zrobiło się go żal.
— No, chyba nie tak bardzo — powiedział rozbrajająco. — Z iloma morderstwami w rodzinie Palinode'ów
miał pan do tej pory do czynienia?
W wąskich oczach Luke'a zapalił się błysk i Campion uświadomił sobie, ze jego rozmówca jest młodszy, niż
przypuszczał: trzydzieści cztery, najwyżej trzydzieści pięć lat. Jak na pełnioną funkcję wiek zaskakująco młody.
— Najpierw, czego się pan napije? — Luke nacisnął pękaty dzwonek stojący na stole. — Musimy pozbyć się Mamy Chubb z zasięgu słuchu, a wtedy wszystko panu dokładnie opowiem.
Właścicielka obsługiwała ich sama. Była to niewysoka kobieta o bystrych -oczach, energiczna, o uprzejmej, znużonej twarzy i siwych włosach zwiniętych pod siatką w wymyślne sploty.
Skinęła głową Campionowi, nie patrząc na niego i odeszła zainkasowawszy należność.
— A teraz — powiedział Charlie Luke przymknąwszy oczy, a w jego głosie zabrzmiał cień prowincjonalnego akcentu. — Nie wiem, co pan słyszał, ale pokrótce opowiem panu to, co ja wiem. Wszystko zaczęło się od biednego starego doktora Smitha.
Campion nigdy nie słyszał o tym właśnie lekarzu, ale nagle znalazł się on z nimi w pokoju. Postać ta nabrała
kształtu jak portret pod dotknięciem ołówka.
— Dosyć wysoki, starszy jegomość — no, nie taki znowuż stary, pięćdziesiąt pięć, ożeniony z sekutnicą. Przepracowany. Przewrażliwiony. Codziennie rano wychodzi z domu zupełnie zagderany i idzie do swego gabinetu we frontowym sklepie z witryną przypominającą zupełnie pralnię. Zgarbiony. Plecy jak u wielbłąda. Obwisłe spodnie wypchane na siedzeniu. Głowa pochylona do przodu jak u żółwia, lekko chwiejąca się. Zmęczone zaczerwienione oczy. Porządny człowiek. Dobry Może nie tak lotny jak inni lekarze (nie ma na to czasu), ale dobry fachowiec, Stara szkoła, choć nie kończył znanej uczelni z tradycjami. Sługa swego powołania, o czym zawsze pamięta. Nagle zaczął dostawać listy na temat trucizny. To nim wstrząsnęło.
Charlie Luke mówił urywanymi zdaniami, na ogół bez orzeczenia, chaotycznie, ale w tym mówieniu brało udział całe ciało. Kiedy opisywał, jak bardzo zgarbiony jest doktor Smith. jego własne plecy się pochyliły. Kiedy wspomniał o wystawie sklepu, oddał jej kształt gestem rąk. Jego dobitna relacja uwypuklała fakty
Campion został zmuszony do tego, by dzielić zaniepokojenie doktora. Opowieść Luke'a toczyła się jak lawina.
— Całą ohydę tego przedstawię później — powiedział. — Na początek tylko zarys. — Znowu był sobą, szybko formułując słowa, podkreślając je gestami rąk. — Zwykłe wstrętne anonimy. Mają w sobie posmak czegoś anormalnego. Nasuwają przypuszczenie, że pisze je kobieta, nie tak niewykształcona, jakby to wynikało z pisowni. W listach tych oskarża się doktora o ułatwienie morderstwa. To, że zamordowana stara kobieta, Ruth Palinode, została pochowana i nikt o nic nie pytał, to wina doktora. Doktor powoli zaczyna się orientować. Podejrzewać, że pacjenci mogą też dostawać takie listy. W luźnych uwagach doszukuje się ukrytego sensu. Biedaczysko zaczyna rozmyślać. Zastanawiać się nad objawami choroby tej starej kobiety. Cholernie Jest przerażony. Opowiada o tym żonie, która to wykorzystuje, by go dręczyć. Znajduje się u progu -załamania nerwowego, idzie do kolegi-lekarza, który nakłania go, żeby ,nas zawiadomił. Cała sprawa zostaje mi przekazana. . :
Wciągnął głęboko powietrze, a potem łyk whisky z wodą sodową.
— „Dobry Boże, wiesz chłopcze", powiada do mnie, „to mógł być arszenik. Nigdy nie pomyślałem o otruciu". „Panie doktorze", ja na. to, „może to tylko takie gadanie. W każdym razie ktoś się tym bardzo niepokoi. Dowiemy się, kto to taki, i całą sprawę wyjaśnimy". A teraz zajmijmy się Apron Street.
— Słucham uważnie — powiedział Campion starając się ukryć wielkie podniecenie. — Chodzi o dom Palinode'ów?
— Jeszcze nie. Najpierw trzeba zająć się samą ulicą. Ulica bardzo ważna. Raczej wąska, niewielka. Po obu stronach małe sklepiki. Na jednym końcu kaplica jakiegoś bractwa religijnego, obecnie Teatr Tespisa, z ambicjami, nieszkodliwy; na drugim końcu Portminster Lodge — dom Palinode'ów. W ostatnich trzydziestu latach dzielnica ta bardzo podupadła, a wraz z nią i Palinode'owie. Teraz pewna podstarzała aktorka rewiowa wynajmuje w tym .domu pokoje. Hipoteka wygasła, ona odziedziczyła pewną sumę, a że jej własny dom został zbombardowany, więc się przeniosła ze swoimi starymi lokatorami na Apron Street i wzięła pod swe skrzydła rodzinę Palinode'ów.
— Panna Ropep to moja dobra znajoma z dawnych lat.
— Doprawdy? — Jasne szparki oczu rozszerzyły się wyraźnie. — A więc niech mi pan w takim razie coś powie: czy ona mogłaby pisać te listy?
Brwi Campiona uniosły się nad okularami.
— Trudno mi powiedzieć, na tyle dobrze jej nie znam — mruknął. — Sądzę raczej, że nie byłaby zdolna do tego.
— I ja tak myślę, ja... ja... jestem dla niej pełen podziwu — w głosie Luke'a brzmiała szczerość. — Ale nigdy nie wiadomo, prawda? — Wyciągnął swoją potężną dłoń. — Tak się zastanowić. Samotna kobieta, szczęśliwe życie minęło, nic tylko harówka, nuda, z pewnością nienawiść tych starych pryków. Może zwracają się do niej per „moja dobra kobieto", a ona .stara się utrzymać ten dom na poziomie. — Urwał. — Niech pan nie myśli, że oskarżam ją o coś — powiedział impulsywnie. — Każdy z nas ma w duszy jakieś ciemne zakamarki. I mnie się wydaje, że po prostu okoliczności ujawniają je. Wcale nie stawiam zarzutów tej biedaczce, po prostu chciałbym wiedzieć. Może miała zamiar pozbyć się całej tej budy i nie wiedziała, jak to zrobić. A może straciła głowę dla doktora i chciała mu dokuczyć. Oczywiście na to jest trochę za stara.
— Czy ktoś inny wchodzi w grę?
— Czy ktoś inny mógł je pisać? Z pięćset osób. Każdy z pacjentów doktora. Nabrał bardzo dziwnych manier, od kiedy ożenił się z tym okropnym babsztylem. A teraz ulica. Nie mogę zajmować się każdym domem po kolei, bo nie skończylibyśmy do późnej nocy. Niech pan się napije. Ale postaram się panu oddać jej ogólny charakter. Na rogu, naprzeciwko teatru mamy sklep kolonialny i z towarami żelaznymi, właściciel pochodzi ze wsi, ale w Londynie mieszka od jakichś pięćdziesięciu lat. Prowadzi swój sklep tak, jakby to była placówka handlowa zagubiona gdzieś w głuszy leśnej. Udziela kredytu. Ma stale kłopoty, ser trzyma za blisko parafiny, i zmienił się bardzo od śmierci żony. Palinode'ów znał całe życie. Ich ojciec pomógł mu, kiedy stawiał pierwsze kroki w Londynie, i gdyby nie on, niektórzy z nich pod koniec miesiąca przymieraliby głodem. Obok sklepu kolonialnego jest skład węgla. Właściciel to człowiek nowy. Potem gabinet doktora. Dalej sklep warzywniczy. Bardzo mili ludzie; mają dużo córek o wymalowanych twarzach i brudnych rękach. Dalej, panie Campion, aptekarz — zniżył głos, ale nawet wtedy jego siła była tak wielka, że mogła wprowadzić w wibrację boazerię. Nagła cisza, kiedy urwał, była przyjemna dla ucha.
— Aptekarz najważniejszy? — zachęcił go jego słuchacz, który dał się porwać temu widowisku.
— Tata Wilde nawet w filmie byłby ciekawy — wyjaśnił Charlie Luke. — Co za sklep! A jak zaopatrzony! Słyszał pan kiedy o „Syropie Na Kaszel Matki Appleyard Leczącym. Również Wnętrzności"? Oczywiście nie, ale mogę się założyć, że pański dziadek się nim kurował. I gdyby pan chciał, dostanie go pan, w oryginalnym opakowaniu. Ma dziesiątki nieporządnych małych szufladek, a pachnie tam jak w sypialni starej panny, tak że od tego zapachu człowiek aż się zatacza. A wśród tego wszystkiego króluje Tata Wilde wyglądający jak stara ciotka, z malowanymi włosami, z takim kołnierzykiem, o tak — uniósł brodę i wytrzeszczył oczy — w czarnym krawacie i sztuczkowych spodniach. Kiedy stary Joey Bowels z synem Pantaloonem wykopali pannę Ruth Palinode, a my wszyscy czekaliśmy zmarznięci na sir Dobermana, żeby zapełnił te swoje cholerne słoiki, muszę przyznać, że zacząłem myśleć o Tacie Wilde. Nie powiem,, że to on coś takiego zapisał, ale mógłbym się założyć, że to pochodzi z jego składu aptecznego.
— Kiedy będzie wynik analiz?
— Na razie mamy prowizoryczny. Pełny wynik otrzymamy nie wcześniej niż dziś wieczorem. Z całą pewnością przed północą. Jeżeli to była trucizna podana świadomie, obudzimy przedsiębiorców pogrzebowych i natychmiast wykopiemy brata. Takie otrzymałem rozkazy. Nie cierpię takiej pracy. Mnóstwo kamieni i smrodu. — Potrząsnął głową jak mokry pies i wypił duży haust whisky.
— Chodzi o starszego brata, jeśli dobrze zrozumiałem? Najstarszego z Palinode'ów?
— Tak. O Edwarda Palinode, lat Sześćdziesiąt siedem w chwili śmierci, która nastąpiła w marcu. Ile minęło czasu? Siedem miesięcy. Ciekawe, w jakim .jest stanie. To wilgotny stary cmentarz i proces rozkładu szybko postępuje.
Campion uśmiechnął się.
— Zostawił mnie pan w ciemnym składzie aptecznym. Gdzie teraz pójdziemy? Wprost do domu Palinode'ów?
Inspektor milczał przez chwilę zamyślony.
— Oczywiście można — zgodził się z nieoczekiwaną powściągliwością. — Z drugiej strony ulicy jest tylko ten stary nudziarz Bowels, wejście do zaułku, gdzie dawniej były stajnie, potem bank -— mała filia Clougha i podejrzana knajpa „Pod Lokajem". A teraz, proszę pana, dochodzimy do samego domu. Znajduje się na rogu, po tej samej stronie co skład apteczny. Jest wielki, ma suterenę. Zniszczony jak wielkie nieszczęście, z jednej strony znajduje się niewielkie podwórko, jakby ogródek, wysypane piaskiem i obrośnięte krzewami laurowymi. A poza tym pełno tam toreb papierowych i kotów. — Urwał. Jego poprzedni entuzjazm zniknął, wąskimi oczami wpatrywał się ponuro w Campiona. — Wie pan co — powiedział z nagłą ulgą — wydaje mi się, że będę mógł panu pokazać teraz kapitana.
Wstał cicho i z tą ostrożną łagodnością, charakterystyczną dla ludzi bardzo silnych, zdjął wielki, oprawiony w ramy plakat, reklamujący irlandzką whisky, który wisiał pośrodku ściany. Za nim znajdowało się oszklone okienko, przez które czujny właściciel mógł z góry obserwować ogólną salę. Ścianki, oddzielające poszczególne części baru, rozchodziły się od głównego kontuaru jak szprychy koła, a w każdej z tych części tłoczyli się ludzie. Obaj mężczyźni pochyliwszy .się do przodu spojrzeli w dół.
— Widzę go — szept Charlie'ego Luke'a przypominał daleki pomruk artylerii. — Jest w barze. — Wysoki, starszy jegomość, o tam, w kącie. W zielonym kapeluszu.
— To ten, co rozmawia z Price-Williamsem z ,,Sygnału"? — Campion dostrzegł pięknie modelowaną głowę najbardziej przebiegłego spośród londyńskich reporterów kryminalnych.
— Price nic nie wie. Jest znudzony. Niech pan spojrzy, jak on się drapie — powiedział cicho detektyw. Był to głos wędkarza: doświadczonego, cierpliwego, pochłoniętego swoją pasją.
Kapitan miał, postawę wyraźnie -.wojskową. Zbliżał się do sześćdziesiątki i zachowując smukłą sylwetkę wkraczał łagodnie w starość. Włosy i cienkie wąsy miał tak krótko przycięte, że ich kolor był bliżej nieokreślony — ani jasny, ani siwy. Campion nie słyszał jego głosu, ale przypuszczaj:, że choć przyjemny w tonacji, jest zapewne lekceważący. Domyślał się również, że z wierzchu jego dłonie pokryte są brunatnymi plamami, jak skóra żaby, i że prawdopodobnie nosi dyskretny sygnet i ma zawsze przy sobie wizytówki.
Zdumiało go, że siostrą takiego człowieka mogła być osoba, która kawałek tektury i woal samochodowy uważała za nakrycie głowy, i powiedział to głośno. Luke przeprosił go spiesznie
— Och, proszę mi wybaczyć. Powinienem był panu od razu wyjaśnić. To nie jest żaden z Palinode'ów. On tylko mieszka w tym domu. Renee zabrała go ze sobą. Był jej ulubionym lokatorem i ma teraz jeden z lepszych pokoi. Nazywa się Alastair Seton, służył jako zawodowy oficer w armii, z której musiał się wycofać z powodu słabego zdrowia. Serce, chyba. Ma jakieś cztery funty czternaście szylingów renty tygodniowo. Ale jest dżentelmenem w każdym calu i robi wszystko, żeby się utrzymać na poziomie, biedaczysko. Swoje wizyty w pubie utrzymuje w największej tajemnica.
— O Boże — powiedział Campion — to pewno tutaj przychodzi, kiedy od niechcenia mówi, że ma bardzo ważne spotkanie na mieście. .
— Nie inaczej. — Luke przytaknął głową. — A spotyka się ze szklanką piwa. — Wbrew samemu sobie cieszy się z tego oszustwa. Z jednej strony uważa za ujmę to, że musi bywać w tak odrażającym lokalu, ale z drugiej strony bardzo go to podnieca.
Przez chwilę obaj milczeli. Wzrok Campiona wędrował po tłumie. Wreszcie zdjął okulary i rzekł nie odwracając się:
— Dlaczego pan nie chce mówić o Palinode'ach, inspektorze?
Charlie Luke napełnił sobie znowu szklaneczkę i spojrzał ponad nią, a we wzroku jego malowała się nieoczekiwana szczerość.
— Bo nie mogę — odparł.
— Dlaczego?
— Nie rozumiem ich. — Złożył to oświadczenie tonem prymusa przyznającego się do swej niewiedzy.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Właśnie to. Nie rozumiem, co mówią.— Usiadł znowu na stole i bezradnie rozłożył muskularne ręce. — Gdyby tylko chodziło o obcy język, wziąłbym sobie tłumacza — ale chodzi o coś innego. Nie o to, że nie chcą mówić. Gadają całymi godzinami, bardzo nawet lubią mówić. A kiedy wychodzę od nich, w głowie mi huczy, tak samo jak wtedy, kiedy czytam raport, jaki mam przesłać stenografowi, żeby sprawdzić, .czy wszystkie słowa są czytelne. On też nie rozumie.
Nastąpiło znowu milczenie.
— Czyżby słowa były takie... długie? — zaryzykował Campion niepewnie.
— Nie, wcale nie. — Luke nie był urażony, robił tylko wrażenie smutnego. — Jest ich pięcioro — powiedział wreszcie. — Dwoje martwych, troje żywych: Lawrence Palinode, panna Evadne Pałinode i najmłodsza Jessica Palinode. To ta, która dostaje jałmużnę w parku. Żadne z nich nie ma pieniędzy i Bogu jednemu wiadomo, po co miałby ich ktoś zabijać. Nie są przy tym tak zwariowani, jak to niektórzy sądzą. Ja już popełniłem ten błąd, proszę pana. Trudno, sam powinien ich pan zobaczyć. Kiedy się pan tam wprowadzi?
— Pomyślałem sobie, że najlepiej będzie od razu; mam ze sobą walizkę.
— To dobra dla mnie wiadomość — mruknął inspektor z całą powagą. — Wejścia pilnuje nasz człowiek, który pana zna z widzenia. Nazywa się Corkerdale. Bardzo mi przykro, że nie mogę panu czegoś więcej powiedzieć o tych ludziach, ale oni są tacy staroświeccy i zupełnie niezwykli. Niezbyt mi się to określenie podoba, ale najlepiej ich charakteryzuje. — Pochylił się nad szklanką i poklepał się po brzuchu. — Doszedłem do takiego stanu, że gdy o nich myślę, robi mi się słabo. Jak tylko dostanę raport pracowni analitycznej, zaraz zawiadomię pana.
Campion wychylił do końca swoją szklaneczkę i wziął do ręki walizkę. Nagle przyszła mu do głowy myśl.
— Ale, ale, kim jest taka młoda, ciemnowłosa dziewczyna? Prawie nie widziałem jej twarzy.
— To Klytia White — wyjaśnił Luke spokojnie. — Siostrzenica. Kiedyś było sześcioro Palinode'ów. Jedna
siostra uciekła i wyszła za mąż za lekarza, i wyjechała wraz z nim do Hong-Kongu. Podczas podróży statek zatonął i oboje omal się nie utopili, a dziecko urodziło się, kiedy matka jeszcze była mokra od wody morskiej. Stąd to imię. Niech mnie pan o więcej nie pyta. Tak mi powiedziano: ,,Stąd to imię".
— Rozumiem. Czy ona również mieszka z Renee?
— Tak. Rodzice wysłali ją do kraju, co o tyle .było szczęśliwym zbiegiem okoliczności, że później oboje zginęli. Była wtedy małą dziewczynką. Teraz ma osiemnaście i pół lat. Pracuje jako pomoc biurowa w „Tygodniku Literackim". Przylepia znaczki pocztowe i rozsyła egzemplarze okazowe. Jak tylko nauczy się pisać na maszynie, dostanie awans.
— A kim jest ten chłopiec?
— Z motorem? — Słowa zostały wypowiedziane z taką gwałtownością, że Campion aż drgnął.
— Motoru nie widziałem. Byli wtedy w parku.
Koniec zdania ścichł. Młodzieńcza twarz Charlie'ego Luke'a pociemniała o kilka tonów, a jego trójkątne brwi zmarszczyły się nad jasnymi .oczami.
— Świetna para: szczeniak i zagubiony kociak — powiedział ze złością, a potem podniósł wzrok i roześmiał się nagle z rozbrajającym wdziękiem, i dodał: — Taki mały, kochany kociak. Jeszcze nawet oczu nie otworzył.
4. Musisz być ostrożny
Carnpion podszedł cicho do podestu schodów, skąd przez zakratowane okienko mógł zajrzeć do serca Portminster Lodge.
Ujrzał Renee wyglądającą tak samo, jak wtedy, przed dziesięciu laty, kiedy ją. poznał. Siedziała przy stole, profilem do niego, rozmawiając z kimś, kogo nie widział. Wiek panny Roper nadal można było określać jako ,,około sześćdziesiątki", chociaż wedle wszelkiego prawdopodobieństwa liczyła o jakieś osiem, dziesięć lat więcej. Ta niewielka kobietka nada] świetnie się trzymała, jak za czasów, kiedy zdzierała obcasy na prowincjonalnej scenie, a włosy wciąż miała piękne, choć może już nie tak brązowe.
Była ubrana "wizytowo — w kolorową, wyszukaną jedwabną bluzkę i w elegancką czarną spódnicę, nie za krótką. Dopiero wtedy usłyszała Campiona, kiedy był już w połowie korytarza, torując sobie drogę wśród rzędów butelek do mleka. Rzucił spojrzenie na jej twarz — ostro zakończony nos i zbyt szeroko rozstawione oczy, zwrócone w kierunku okna — zanim spiesznie wstała, żeby uchylić ostrożnie drzwi.
— Kto tam? — Słowa zabrzmiały melodyjnie, jak przygrywka do piosenki. — Ach, to ty, mój kochany. — Znowu była naturalna,, ale ciągle trochę pozowała, jak gdyby znajdowała się na scenie. — Wejdź, proszę. Jak to miło z twojej strony, doceniam w pełni twoje poświęcenie i nigdy ci tego nie zapomnę. Jak się czuje matka? Dobrze?
— Zupełnie dobrze — odparł Campion, który, osierocony przed dziesięciu laty, grał swoją rolę tak swobodnie, jak było go na to stać.
— Tak, wiem, nie masz specjalnie powodów do narzekań. — Poklepała go po plecach, zapewne z uznaniem,
przyglądając mu się uważnie.
Była to typowa staroświecka kuchnia w suterenie, z kamienną podłogą, pełna rur i dziwnych zakamarków.
To niezbyt wesołe miejsce ożywiała setka może fotografii teatralnych z różnych epok,, zajmujących połowę ścian, i jasne chodniki ze szmat na podłodze.
— Clarrie — powiedziała nadal z tą samą fałszywą wesołością. — Chyba nie poznałeś dotąd mego siostrzeńca Alberta. To ten z Bury, przedstawiciel nobliwej części mojej rodziny. Jest prawnikiem, a to może się teraz nam przydać. Jego matka napisała do mnie, że mógłby mi pomóc, gdybym zechciała, wysłałam więc do niej depeszę — nie mówiłam ci o tym, bo się bałam, że nic z tego nie wyjdzie.
Kłamała, jak na starą, rutynowaną aktorkę przystało, a jej śmiech był bardzo wdzięczny, gdyż świeży i młody, pochodził z serca, które się nic a nic nie postarzało.
Campion ucałował ją wylewnie.
_ Cieszę cię, że cię widzę, cioteczko .— powiedział, a ona zaczerwieniła się jak dziewczynka.
Mężczyzna w pulowerze śliwkowego koloru jadł właśnie chleb z serem i marynowaną cebulą, oparłszy nogi
w skarpetkach o poprzeczkę krzesła. Teraz wstał i pochylił się nad stołem.
— Miło mi poznać pana — mruknął wyciągając starannie wymanikiurowaną dłoń. Jego paznokcie wprowadzały w błąd. Jak również błysk złota w uśmiechu i gęste, jasne włosy, wyraźnie cofające się z czoła w starannie ułożonych falach. Mimo pospolitego wyglądu jego głęboko pobrużdżona twarz była miła i malował się na niej zdrowy rozsądek. W trójkątnym wycięciu. pulowera widać było koszulę w różowo-brązowe paski, -która miała cery w miejscach, gdzie usztywniacze kołnierzyka zrobiły dziury.
—Nazywam się Grace -- ciągnął, — Clarence Grace. Nie przypuszczam, żeby pan .o mnie słyszał. — Mówił tonem rzeczowym. — Kiedyś przez jeden sezon występowałem w Bury.
_ Ale to było w Bury w Lancashire, mój kochany — przerwała mu szybko Renee. — A nam chodzi o Bury St. Edmunds, prawda Albercie?
— Tak, ciociu, istotnie.. — Campion starał .się, by w jego głosie zabrzmiał zarówno żal, jak i przeprosiny. — Bardzo tam u nas spokojnie. .
— W każdym razie prawo szanuje się tam tak samo, jak gdzie indziej. Usiądź, mój kochany — poleciła mu
energicznie. — Pewno jesteś głodny. Zaraz coś ci przygotuję. Jak zwykle się śpieszymy. Dziwna rzecz, ale ja zawsze mam wrażenie, że czegoś nie zrobiłam. P a n i L o v e!
To ostatnie wezwanie, brzmiące jak melodyjny krzyk, nie przyniosło żadnej odpowiedzi i Campion zdążył zaprotestować, że nie jest głodny.
Renee znowu klepnęła go po ramieniu, jak gdyby chciała mu się przypochlebić.
— Siadaj i napij się porteru z Cłarriem, a ja tymczasem załatwię sprawę twego spania. Pani L o v e! Inni
lokatorzy wkrótce przyjdą; a przynajmniej kapitan. Je chyba dzisiaj obiad na mieście ze swoją dawną flamą.
I pójdzie od razu do swego pokoju. Nie bardzo lubi siedzieć w kuchni. Jeśli usłyszysz trzask frontowych drzwi, to z pewnością będzie on. Potem obal pomożecie mi w roznoszeniu tac. P a n i L o v e!
Clarrie nieznacznie spuścił nogi na .podłogę.
— Zaraz ją sprowadzę — powiedział. — A co z małą? O. tej porze nie powinna być poza domem.
— Kłytia? — Renee spojrzała na zegar. — Piętnaście po 'jedenastej, — Coś się spóźnia. Gdyby była moją córką, nie martwiłabym się tym, ale tak naprawdę to ja nie lubię niewinności, a ty, Albercie? Człowiek nigdy nie czuje się z nią bezpieczny. Ale ty, Clarrie, siedź cicho, tylko żadnych plotek, proszę.
Mężczyzna zatrzymał się z ręką na klamce.
— Gdybym, moja kochana, miał cokolwiek opowiadać temu słoikowi po solach trzeźwiących, to z pewnością nie o jej siostrzenicy — oświadczył wesoło, ale twarz mu się wykrzywiła w brzydkim grymasie i w ułamku sekundy, zanim wyszedł, zauważyli nieprzyjemny błysk w jego dużych, nieokreślonego koloru oczach.
Renee czekała aż zamknął drzwi.
— Wszystkiemu winne nerwy, jednak z pewnością on wkrótce dostanie engagement. — Powiedziała to zaczepnie, jak' gdyby Campion miał jakieś wątpliwości. - Na prowincji widywałam o wiele gorszych aktorów niż Clarrie, słowo daję. — I natychmiast, na tym samym oddechu, ale zdumiewająco zmieniając natężenie głosu dodała: — Niech mi pan powie, panie Campion, czy to drugie ciało też wykopią?
Spojrzał na nią serdecznie.
— Niech się pani nie martwi. To nie pani pogrzeb. Ale poważnie mówiąc, nie wiem.
W tym momencie wyglądała bardzo staro i krucho. Pod warstwą pudru na kościach policzkowych i na nosie można było dostrzec siateczkę czerwonych żyłek.
. — Bardzo mi się to wszystko nie podoba — mówiła cicho. — Boję się trucizny. Wie pan, całą żywność trzymam zamkniętą na klucz. Staram się nie spuszczać, jej z oczu, dopóki nie zostanie zjedzona. Porter może pan pić spokojnie. Moja stara służąca przyniosła go przed chwilą l razem z Clarrie'em otworzyliśmy butelkę.
Nagle — jak gdyby ktoś uniósł pokrywę kotła — ujrzał, całą grozę, jaką ukrywała pod poborami tej wesołej, nic nie znaczącej rozmowy. Groza to rozprzestrzeniała się po jasno oświetlonej kuchni jak ciemna, zła chmura, tłumiąc wszystkie inne reakcje: podniecenie, zainteresowanie, nienasyconą ciekawość policji, publiczności, prasy.
— Bardzo się cieszę, że pan przyszedł. Spodziewałam się tego. Równy z pana chłop. Nigdy panu tego nie zapomnę. No, chyba pościel się wywietrzyła. Pani L o v e!
— Pani mnie wołała? — Od drzwi dał się słyszeć głos starej kobiety, poparty mocnym siąknięciem ,nosa i do kuchni, szurając nogami, weszła niskiego wzrostu kobieta w różowym fartuchu. Miała rumiane policzki, ciemnoniebieskie oczy, które mimo pewnego zamglenia patrzyły bystro, i skąpe włosy związane różową wstążką. Zatrzymała się w progu patrząc z zaciekawieniem na Campiona.
— Panin siostrzeniec? —spytała głośno. — Ale podobny, jak dwie krople wody. Powiadam, że podobny, jak dwie, krople wody.
— Bardzo się z tego cieszę — przerwała jej głośno panna Koper. — A teraz trzeba mu posłać łóżko. .
— Posłać mu łóżko? —W głosie pani Love zabrzmiała taka nuta, jakby to jej ten wspaniały pomysł przyszedł do głowy. Nagle coś sobie przypomniała: — Ugotowałam owsiankę. Powiadam, że ugotowałam paniną owsiankę. Wsadziłam do dogrzewacza i zamknęłam na kłódkę. Klucze na zwykłym miejscu. — Uderzyła się w chudą pierś.
Clarrie, który wszedł za nią, zaczął się śmiać niepowstrzymanie a ona odwróciła się w jego stronę; wygląda-
ła — myśl ta uderzyła nagle Campiona — jak kot przebrany za lalkę
— Panu do śmichu. — Donośny głos z wyraźnym londyńskim akcentem mógł dobiegać ze szczytu domu. — Ale nigdy nie dosyć ostrożności. Powiadam, że nigdy nie dosyć ostrożności. .
Odwróciła się do Campiona i spojrzała na niego z błyskiem w oczach.
— On nic nie rozumie — stwierdziła, wzruszając ramionami pod adresem aktora. — Niektórzy mężczyźni to
nic nie potrafią zrozumieć. Ale trzeba mieć trochę oleju w głowie, jak człowiek chce się utrzymać na powierzchni. Jestem tutaj tylko dlatego, że moi przyjaciele myślą, że jestem w pubie. Mój Stary powiada, że nie chce, żeby mnie ludzie wzięli na języki i żebym miała-do czynienia z policją, i tak dalej. Ale ja nie mogę pozwolić, żeby mojej paniuni działa się krzywda, więc przychodzę późnym wieczorem, powiadam, że przychodzę późnym wieczorem.
— Tak, to racja, ta poczciwina przychodzi zawsze wieczorem — zachichotała Renee, ale w jej głosie zabrzmiało wzruszenie.
— Z moją panią przyszłam z tamtego domu — oświadczyła tubalnym głosem pani Love. — Inaczej bym tu nie była. Z całą pewnością nie! Zanadto tu niebezpiecznie. — Osiągnąwszy jeden efekt, sięgnęła po drugi. — A mam co robić. — Machnęła wstążką w kierunku Clarrie'ego, który sięgnął do ronda wyimaginowa-nego kapelusza, co sprawiło, że roześmiała się głośno jak psotne dziecko.— Pan Clarrie to potrafi mnie zabawić — powiedziała do Campiona. — Powiadam, że pan Cłarrie potrafi mnie zabawić. Czy te koce mam wziąć? A gdzie powłoczki na poduszki? Zapastowałam podłogę. Powiadam, że zapastowałam podłogę.
Człapiąc wyszła z kocami. Za nią Renee niosąc naręcze bielizny.
Clarrie Grace usiadł znowu i pchnął w stronę przybysza szklankę i butelkę.
— Nie uwierzyliby komikowi, który by naśladował ją w music-hallu — zauważył. — Osiemdziesiątka na karku, a wciąż pełna energii. Pracuje jak wół. Przestanie dopiero, kiedy padnie trupem. Razem z Renee wykonują całą pracę domową. Ona wprost kocha tę robotę.
— Co jednemu smakuje, to drugiego struje — zrobił dość nieroztropną uwagę Campion.
Clarrie w pół gestu zatrzymał szklankę w powietrzu.
— Mógłby pan to wykorzystać — powiedział poważnie- — Bądź co bądź jest pan prawnikiem, nieprawdaż?
— To utrudnia jeszcze bardziej całą sprawę — mruknął Campion.
Cłarrie Grace roześmiał się. Miał uroczy uśmiech, kiedy był naprawdę 'czymś rozbawiony, i nieprzyjemny dla celów grzecznościowych i zawodowych;
— Wie pan — zaczął od niechcenia — Renee znam od moich szczenięcych lat i ani rusz nie mogę sobie przypomnieć, żeby miała siostrzeńca. Powinienem był dawniej o panu słyszeć. Nie ulega kwestii, Renee to nadzwyczajna kobieta. — Zawahał się i po chwili ciągnął dalej: — Niech mi pan nic nie mówi, jeśli pan nie chce. Żyjmy i dajmy żyć innym. To było zawsze moją naczelną dewizą. Chcę przez to powiedzieć, że nigdy mnie nic nie było w stanie zdziwić. W moim zawodzie nie mógłbym sobie na to pozwolić, a śmiem twierdzić, że pan w swoim również. Zdziwienie jest kosztowne, oto, co mam na myśli. Pański ojciec nie był naprawdę jej bratem, co?
— Tylko w pewnym sensie — wyjaśnił Campion mając na myśli bez wątpienia powszechne braterstwo ludzi.
— Wspaniale — w głosie Clarrie'ego brzmiał zachwyt. — Znakomicie. Ja to wykorzystam. Nie wolno tego
zmarnować. „W pewnym sensie." Ale z pana żartowniś! Wszystkich nas pan tu rozweseli! — Nagle jego nerwowe podniecenie jakby wyparowało. — Niech pan podtrzymuje swoje siły — powiedział .wskazując gestem ręki na butelkę. — Do butelek dostać się nie mogą.
— Kto taki?
— Rodzinka, ci tam Pally-ally na górze. Jak Boga kocham, chyba pan nie przypuszcza, że Renee albo ja... czy nawet kapitan, „wybacz-że-nie-zdejmuję-rękawiczek" — tak go nazywam — moglibyśmy kombinować coś z chemikaliami. Mój drogi, gdybyśmy nawet mieli na to dość sprytu, to zabrakłoby nam inicjatywy, jak powiadają królowe. Jesteśmy przeciętni. Całkiem w porządku. Znamy się od niepamiętnych czasów. To z pewnością ta rodzinka Allyeh-pallyeh. Ale do piwa nie mogą się dostać.. Proszę, ta butelka nie była jeszcze otwierana.
Ponieważ jego honor tego wymagał, Campion napił się porteru, którego z całego serca nie znosił.
— Nie sądziłem, że w grę może wchodzić niebezpieczeństwo przypadkowego otrucia — zaryzykował nieśmiało. — Chciałbym znać fakty. Kilka miesięcy temu umiera pewna stara kobieta i policja dla sobie tylko znanych przyczyn każe dokonać ekshumacji. Jak dotąd nikt nie wie, jakie są wyniki badań laboratoryjnych. Śledztwo nie zostało jeszcze zakończone. Nie, nie sądzę, by istniały jakieś przesłanki świadczące o tym, że ktoś z domowników jest obecnie w niebezpieczeństwie, naprawdę jestem o tym prze- konany. Gdyby nie policja, nawet nie pomyślelibyście o truciźnie.
Clarrie odstawił piwo.
— Mój drogi panie, jest pan prawnikiem. Bez obrazy. I po prostu nie widzi pan sytuacji w zwykłym ludzkim
świetle. Oczywiście, że wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo! Wśród nas jest morderca. Nikogo nie powieszono. A poza tym co ze starszym panem: z bratem, pierwszą ofiarą? — Swoją dużą wymanikiuro-waną ręką wymachiwał jak kijem. — Umarł w marcu, prawda? Teraz z kolei policja jego wykopie. To logiczne. Gdyby tego nie zrobili, nigdy bym im tego nie darował.
Campion niezbyt był pewien, czy śledzi dokładnie tok myśli tamtego, ale to, co mówił, było przekonywające, przynajmniej ton jego wypowiedzi. Clarrie robił wrażenie zadowolonego z tej milczącej aprobaty.
— Będzie nafaszerowany jakimś paskudztwem — powiedział stanowczo — tak jak jego siostra. Powiadam, że w to wszystko zaplątana jest rodzina Allyeh-Pallyeh, taka jest moja teoria. — Był bardzo poważny. — To bije w oczy. Sam się pan przekona.
Campion poruszył się na krześle. Zaczynała go męczyć ta tyrada.
— O ile wiem, są bardzo ekscentryczni — mruknął.
— Ekscentryczni? — Clarrie spojrzał na niego i wstał. Dla jakiegoś niezrozumiałego powodu robił wrażenie obrażonego. — Dobry Boże — powiedział — wcale nie są ekscentryczni. Są bardzo zwyczajni i na miejscu. Ekscentryczni? Chyba że inteligencja miałaby być uważana za coś ekscentrycznego. To bardzo dobra rodzina. Ich ojciec był czymś w rodzaju geniusza, był profesorem i miał wiele tytułów naukowych.. — Zrobiwszy tę uwagę, chwilę milczał, potem podjął znowu:— Panna Ruth nie wrodziła się w nich. Trochę była pomylona. Często zapominała, jak się nazywa, zabierała sztućce, itp. Może wydawało je} się, że jest niewidzialna? Moim zdaniem reszta rodziny zebrała się, omówiła tę sprawę i... — Zrobił wymowny gest ręką. — Ona nie dorastała do nich.
Campion przez dobrą chwilę siedział wpatrując się w niego. Wreszcie doszedł do przekonania, że aktor mówił całkowicie szczerze.
— Kiedy mógłbym spotkać któreś z nich? — spytał.
— Mój kochany, jeśli chcesz, możesz zaraz iść do nich — powiedziała Renee ukazując się z kuchni z 'tacą w rękach. — Wyręczysz mnie i' zaniesiesz to pannie Evadne. Ktoś to przecież musi, zrobić. Clarrie, ty dziś zajmiesz się panem Lawrence'em. Zaniesiesz mu wodę, a z resztą sam sobie poradzi.
5. Drobne nieprzyjemności
Kiedy Campion niepewnie szedł po obcych sobie schodach, pomyślał, że panna Evadne nawet jak na potencjalną trucicielkę ma dziwny gust. Na niewielkiej tacy znajdował się kubek brązowej odżywki mlecznej, szklanka gorącej wody, druga zimnej, pudełko po serze z krystalicznym cukrem, a może z solą, kieliszek czegoś obrzydliwego, przypominającego zakrzepłe jajko na miękko, puszka z napisem „Sole epsomskie", z przekreślonym słowem „epsomskie", i mała zatłuszczona buteleczka z nieoczekiwaną nalepką ,,Parafina do użytku domowego".
Wnętrze domu, na podstawie tego, co zdołał dojrzeć, było zaskakujące.
Schody z czarnego drewna zostały zaprojektowane przez kogoś, kto wprawdzie lubił prostotę, ale bez przesady, bo od czasu do czasu widać było wyrzeźbione karciane kiery, a może piki. Na stopniach nie było chodnika. Sięgały one dwóch pięter otaczając cztery strony kwadratowej klatki i oświetlone były od góry jedną słabą żarówką, zwisającą z miejsca w suficie, gdzie zaplanowany ongiś był żyrandol. Na każdym podeście, usytuowane parami, znajdowały się bardzo wysokie drzwi.
Campion dobrze wiedział, dokąd iść, gdyż cała podniecona trójka wytłumaczyła mu to dokładnie w kuchni.
Stąpając ostrożnie znalazł się w pobliżu jedynego okna, znajdującego się na pierwszym podeście. Zatrzymał się, by wyjrzeć przez nie.. Zarysy rozległego domu ukazały mu się w świetle słabej ulicznej lampy, świecącej z tyłu, i gdy wzrok jego spoczywał na występie, znajdującym się blisko niego i jakoś dziwnie ukształtowanym, występ ten drgnął.
Stał nieruchomo, a jego oczy coraz bardziej przyzwyczajały się do słabego oświetlenia. W chwilę później na
prawie równym z nim poziomie ukazała się jakaś postać i to o wiele bliżej, niż się spodziewał, tak iż się domyślił, że tuż pod oknem musi się znajdować coś w rodzaju platformy, może, dach wykuszu.
Na dachu tym była kobieta. Spostrzegł ją wyraźnie, gdy przez chwilę znajdowała się w blasku lampy. Odniósł wrażenie jakiejś wyrafinowanej elegancji — dostrzegł biały kapelusz z dużą kokardą i owiniętą wokół szyi jaskrawą czerwoną szarfą w stylu regencji. Twarzy kobiety nie widział.
Wstrzymując oddech słyszał jej kroki i ciekaw był, co też, na Boga, ona robi. Jeśli zamierzała się włamywać, to szkoda tylko było jej cennego czasu. Campion' właśnie zrobił ostrożne pół kroku w przód, kiedy w. oknie zamajaczył mu jakiś kształt. Nie powtórzyło to się więcej, ale zza okna nadal dolatywały jakieś szmery. Wreszcie po długiej przerwie zaczęła się unosić zasuwa okienna.
Szybko skorzystał z jedynej kryjówki, jaką miał do dyspozycji, i przykucnął na drugim stopniu od góry, gdzie przyciskając kurczowo tacę przywarł do mocnej balustrady. Okno otworzyło się powoli i z miejsca, gdzie przykląkł, mógł dostrzec powoli rozszerzający się otwór.
Najpierw zobaczył parę nowiutkich pantofelków o bardzo wysokich obcasach. Mała szczupła ręka, niezbyt czysta, ustawiła je starannie na parapecie okiennym. Potem ukazał się biały kapelusz i sukienka w kwiaty, złożona starannie i związana szarfą. Wreszcie na szczycie tego stosu znalazła się zwinięta porządnie para pończoch.
Campion oczekiwał z wielkim zainteresowaniem dalszego rozwoju wypadków. Z doświadczenia wiedział, że powody, dla których ludzie wchodzą do swych domów przez okna, były równie różnorakie i liczne jak te, dla których się zakochują, ale po raz pierwszy spotkał się z faktem, że ktoś przedtem się rozbierał.
Wreszcie pojawiła się .właścicielka całej tej garderoby. Szczupłe nogi, teraz w grubych brązowych pończochach, ukazały się powoli na parapecie i bezszelestnie, co świadczyło o dużej wprawie, młoda dziewczyna wśliznęła się na podest. Była to dziwaczna postać ubrana w niemodny kapelusz, który ktoś całkiem bez polotu mógłby nazwać „praktycznym". Szara i bez kształtu, niestarannie włożona spódnica zwisała luźno na szczupłej talii, a okropny sweter koloru brunatnozielonego na poły tylko zakrywał szafranowego koloru bluzkę, którą znakomicie mogłaby nosić kobieta cztery razy większa i starsza niż dziewczyna. Czarne aksamitne włosy, dzięki którym natychmiast ją poznał, znowu związane były ciasno z tyłu. Nieporządne kosmyki spadały jej na twarz.
A więc ponowne spotkanie z panną Klitią White, tym razem przebierającą się na dachu. Trzymając mocno tacę, Campion wstał.
— Byłaś na hulance? — spytał uprzejmie.
.Spodziewał się, że ją trochę zaniepokoi, ale zupełnie nie był przygotowany na taki efekt. Najpierw zastygła bez ruchu, potem nagle drgnęła jak trafiona kulą. Jej reakcja przestraszyła go. Był pewien, że zaraz zemdleje.
— Słuchaj — powiedział szybko — opuść głowę. Zaraz poczujesz się lepiej. Wszystko w porządku, uspokój się.
Głośno wciągnęła powietrze i obrzuciła nerwowym spojrzeniem zamknięte drzwi. Jej lęk udzielił mu się na
chwilę. Przytknęła palec do warg, a potem schwyciwszy ubranie zwinęła je gwałtownie w duży nieporządny węzełek.
— Bardzo mi przykro — powiedział cicho. — To pewno cos ważnego, prawda?
Wrzuciła pakunek za kotarę, oparła się o nią plecami i dopiero wtedy spojrzała mu prosto w twarz. Miała duże, ciemne oczy.
— To sprawa życia i śmierci — odparła krótko. — Co pan zamierza zrobić?
W tej chwili Campion zdał sobie sprawę z jej niezwykłego uroku. Charlie Luke napomknął już o tym. Cłarrie również zdradzał wyraźne zainteresowanie. To młode, niedoświadczone stworzenie emanowało jakimś magnetycznym fluidem. To dziwne, bo nie była piękna, w każdym razie nie w tym odrażającym ubraniu, ale była pełna życia i urzekała kobiecością i inteligencją.
— Wiesz, ta cała sprawa nic mnie nie obchodzi — powiedział. — Załóżmy, że nic nie widziałem, po prostu spotkałem cię na schodach.
Nie potrafiła ukryć ulgi ł to uświadomiło mu, jak bardzo jest młoda.
— Niosę tacę pannie Evadne — powiedział. — Ona mieszka na tym piętrze, prawda?
— Tak. Wujek Lawrence mieszka w gabinecie na dole, blisko drzwi wejściowych. Dlatego... — urwała — dlatego nie chciałam go niepokoić — dokończyła wyzywająco. — Pan jest chyba bratankiem panny Roper? Mówiła mi, że pan ma przyjechać.
Miała ładny, bardzo czysty głos, z odcieniem pedanterii w wymowie, co nie było pozbawione wdzięku, ale w tej właśnie chwili świadczyło o zmieszaniu, które pochlebiało mu i pociągało go.
W tym momencie biały kapelusz, który był umieszczony na szczycie kompromitującego węzełka, stracił najwidoczniej równowagę, gdyż wytoczył się zza kotary i spoczął u jej stóp. Schwyciła go gwałtownie, dostrzegając przy tym uśmiech Campiona, i zaczerwieniła się po uszy.
— Śliczny kapelusz — pochwalił.
— Tak pan myśli? — Nikt jeszcze nie obrzucił go tak wyniosłym spojrzeniem. W głosie jej brzmiało rozmarzenie i jak gdyby strach oraz nuta powątpiewania, kiedy powiedziała: — Nieraz w to wątpiłam. W siebie, znaczy. Ludzie gapili się na mnie. Nie można nie zauważyć go.
— To kapelusz dla kogoś dorosłego — Campion unikał protekcjonalnego tonu, starając się mówić z jak największym szacunkiem.
— Tak — odparła szybko. — Może właśnie dlatego. — Zawahała się i wiedział, że pod wpływem impulsu ma ochotę powiedzieć mu znacznie więcej na ten temat, ale w tej -chwili gdzieś w głębi domu ktoś głośno zamknął drzwi. Było to daleko od nich, ale ten odgłos podziałał na nią jak zły urok; zgarbiła się, przybrała skromną, minę, kapelusz schowała za plecy. Oboje nasłuchiwali.
Pierwszy odezwał się Campion.
— Nic nikomu nie powiem — powtórzył dziwiąc się, dlaczego był przekonany, że potrzeba jej tego ponownego zapewnienia, — Możesz na mnie polegać. Dotrzymam słowa.
— Jeśli pan nie dotrzyma, umrę — te proste słowa wypowiedziała z takim przekonaniem, że to nim wstrząsnęło.
Nie było w nich cienia błazenady, lecz niezachwiane postanowienie.
Kiedy tak na nią patrzył zamyślony, szybko, z gracją nieoczekiwaną u tak niedoświadczonego stworzenia, chwyciła swój pakunek i uciekła przez podest znikając w jednych z ogromnych drzwi.
Campion mocno dzierżąc tacę ruszył do celu swego przeznaczenia. Jego zainteresowanie rodziną Palinode'ów stało się wprost palące. Zastukał do środkowych drzwi, pod łukiem we wgłębieniu, w miejscu, gdzie znowu zaczynały się schody. Były solidne, dobrze dopasowane i bardzo przypominały drzwi prowadzące do gabinetu dyrektora szkoły.
Kiedy nasłuchiwał zaproszenia, drzwi naraz otworzyły się i znalazł się twarzą w twarz z eleganckim, niskim mężczyzną, liczącym około czterdziestki, w ciemnym garniturze. Nieznajomy uśmiechnął się nerwowo na powitanie Campiona i odsunął się na bok.
— Proszę — powiedział. — Ja właśnie wychodzę. Pozwolę sobie wyjść, panno Palinode. Bardzo miło z pana strony — mruknął zdawkowo w stronę Campiona. Mówiąc to przecisnął się obok niego i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Campion znalazł się w środku.
Zawahał się chwilę, rozglądając się wokoło, by znaleźć kobietę, która nie odpowiedziała. Najpierw pomyślał, że jej nie ma. Pokój był kwadratowy, co najmniej trzy razy większy niż normalna sypialnia. Był bardzo wysoki, miał trzy wąskie okna, ale sprawiał dość ponure wrażenie. Meble, duże i ciemne, zajmowały niemal całą powierzchnię. W głębi, po prawej stronie, stało łoże z baldachimem, a pomiędzy nim a oknami koncertowy fortepian. Ale dominowała nuta surowości. Draperii było niewiele i tylko jeden dywanik przed kominkiem. Na gołych ścianach wisiało kilka reprodukcji, tak jak te na zewnątrz— w kolorze sepii. Stały tu trzy oszklone szafy z książkami, stół i potężne biurko, z podwójnym rzędem szuflad, na którego zagraconym blacie stała zapalona lampa — jedyne źródło światła w pokoju. Jednak nikt przy nim nie siedział i kiedy Campion zastanawiał się, gdzie umieścić tacę, usłyszał, stosunkowo blisko siebie, głos:
— Proszę ją postawić tutaj.
Od razu dojrzał mówiącą kobietę i ku swemu zawstydzeniu uświadomił sobie, że w półmroku wziął ją za kolorowy koc rzucony na fotel. Była to duża kobieta z płaskim biustem, w długiej deseniowej sukni, z głową owiniętą czerwonym szalem; jej pomarszczona twarz, która nie różniła się specjalnie kolorem od szala, zlewała się z brunatnordzawym obiciem fotela.
Nie drgnęła nawet. Nigdy jeszcze nie widział żadnej żywej istoty — chyba z wyjątkiem krokodyla — tak nieruchomej. Jednak jej oczy, które skierowała teraz na niego, |o mętnych żółtawych białkach, skrzyły się inteligencją.
— Na tym. stoliczku — wydała polecenie, ale nie pofatygowała się, by mu go wskazać czy przysunąć do siebie. Głos miała ostry, władczy, świadczący o wykształceniu. Bezwiednie jej posłuchał.
Stoliczek okazał się stylowym pięknym sprzętem na trzech smukłych nóżkach. Campion bezwiednie zapamiętał to, co na nim się znajdowało, choć w danej chwili wcale |o tym nie myślał. Stała tu pękata waza z nieśmiertelnikami, mocno zakurzonymi, i dwie zielone szklaneczki również z tymi wysuszonymi kwiatami, następnie półmisek z odwróconą formą do puddingu i mała staroświecka filiżanka bez uszka, z mikroskopijną ilością dżemu malinowego. Wszystko to razem sprawiało nieprzyjemne wrażenie lepkości.
Pozwoliła mu się uporać z tym bric-a-brakiem i postawić tacę, nie pomagając mu w niczym ani nie odzywając się słowem; przypatrywała mu się tylko z rozbawionym, przyjaznym zainteresowaniem. Uśmiechnął się w odpowiedzi, gdyż sądził, że tak wypada, i nagle jej słowa zaskoczyły go zupełnie:
Pasterzu, tak wesoło grasz na swych piszczałkach,
Minę masz tak buńczuczną, posturę pyszałka.,
Zrozum jednak, prostaczku, ze beztroska taka
Łacna nie idzie w parze z twym losem biedaka,
Jasne oczy Campiona błysnęły. Nie dlatego, by uraziło go, że został nazwany pasterzem czy nawet ,,prostaczkiem", chociaż ten ostatni zwrot wydawał mu się raczej nie na miejscu, ale tak się złożyło, że nie dalej niż poprzedniego wieczoru czytał George'a Pelle'a w poszukiwaniu nazwiska, które go dręczyło.
Los mi nie sprzyja, zacny Palinode,
Bom ja dla nieszczęść samych się narodził.
— „Bom dla niedoli samej się narodził" — poprawiła go odruchowo, ale była zadowolona, a nawet może zdumiona, i stała się od razu nie tylko bardziej ludzka, ale zaskakująco bardziej kobieca. Pozwoliła, by czerwony szal osunął się jej na plecy, tak że odsłonił piękną, siwą głowę, ze starannie upiętymi włosami. — A więc jest pan aktorem — powiedziała. — Oczywiście. Powinnam się była lego spodziewać. Panna Roper ma tylu przyjaciół z teatru. Ale — dodała tajemniczo, z wdziękiem — nie są to aktorzy, których znam najlepiej. Moi przyjaciele ze sceny bardziej należą do pana genre'u. A teraz niech mi pan co opowie, jak tam leci w pańskiej budzie — wymówiła ten kolokwialny zwrot, jakby to był grecki werset, którego zapamięta-
niem się szczyciła.
— Obawiam się, że nic ciekawego pani nie powiem, ponieważ dawno nie grałem — zaczął ostrożnie.
— Zresztą to nieważne — mówiła nie patrząc na niego. Wyciągnęła mały bloczek do pisania, pokryty drobnym pięknym pismem. — A teraz sprawdźmy — ciągnęła zaglądając do środka — co mi pan przyniósł. Filiżankę odżywki mlecznej? Tak. Jajeczko? Tak. Gorącą wodę? Tak. Zimną wodę? Tak. Sole, cukier i... tak, parafinę. Znakomicie. Teraz proszę wlać jajko do odżywki — tak. Proszę, odważnie, wstrząsnąć, ale nie rozlać, nie lubię brudnego spodeczka. Gotowe?
Od czasów dzieciństwa nikt nie przemawiał do Campiona tak rozkazującym tonem. Zrobił, co mu polecono, i był zdziwiony, że mu się trochę przy tym trzęsą ręce. Brunatny płyn przybrał niebezpieczny odcień i na jego powierzchni pojawiły się jakieś podejrzane strzępki.
— A teraz cukier — rozkazała panna Palinode. — O tak, dobrze. Proszę podać mi filiżankę i trzymać łyżecz-
kę, ale jeśli pan dobrze wszystko wymieszał, nie będę jej potrzebowała. Teraz niech pan włoży łyżeczkę do zimnej wody, po to tu jest. Puszka m-a zostać tam, gdzie jest, przy zimnej wodzie, i proszę postawić parafinę tuż koło kominka. To na moje odmrożenia.
— Na odmrożenia? — mruknął powątpiewająco. Na dworze było raczej ciepło.
— Na odmrożenia, które odezwą się w grudniu — wyjaśniła cierpliwie panna Palinode.— Odpowiednia kuracja teraz zapobiegnie odmrożeniom w grudniu. Świetnie pan to zrobił. Chyba zaproszę pana na mój wieczorek teatralny, który odbędzie się w przyszły wtorek. Oczywiście, przyjdzie pan. — Było to raczej stwierdzenie niż pytanie, gdyż nie dała mu czasu na odpowiedź. — Może wyniknie z tego coś interesującego dla pana, ale nie mogę nic obiecać. W tym roku teatr repertuarowy cierpi na nadmiar aktorów, zresztą zapewne sam pan o tym wie. — Jej uśmiech był bardzo uprzejmy.
Campion, najłagodniejszy z ludzi, zaczął odczuwać przemożną potrzebę — tak niezwykłą u niego — żeby jakoś podkreślić swoją obecność. Opanował się jednak.
— Chyba tu gdzieś w pobliżu jest niewielki teatr? — zaryzykował pytanie.
— Rzeczywiście. Teatr Tespisa. Mają tam skromny, ale pracowity zespół. Wśród nich kilku aktorów bardzo utalentowanych. Chodzę na każdą sztukę — z wyjątkiem tych pozbawionych wartości, które muszą wystawiać, żeby ściągnąć publiczność. Raz w miesiącu przychodzą tu wszyscy do mnie na małą pogawędkę i spędzamy bardzo mile czas. — Umilkła i jakiś cień przesunął się po jej twarzy. — Zastanawiam się, czy nie powinnam odłożyć najbliższego spotkania. Mieliśmy trochę zamieszania w domu. Zapewne słyszał pan o tym. Wydaje mi się jednak, że wszystko może się odbyć jak zazwyczaj. Jedyna trudność to ci przeklęci reporterzy, chociaż obawiam się, że bardziej przeszkadzają memu bratu niż mnie.
Piła swój odrażający napój hałaśliwie, jakby sądziła — pomyślał Campion — że ma pełne prawo do pewnych nietaktów.
— Zdaje się, że wchodząc tutaj spotkałem pani brata... — urwał na widok jej oburzonej miny.
Z trudem opanowała irytację i odparła z uśmiechem:
— O nie, to nie był Lawrence. Lawrence jest... zupełnie inny. Widzi pan, jedną z korzyści tego domu jest to,.. że nie trzeba wychodzić na ulicę. To ulica do nas przychodzi. Mieszkamy tu tak długo...
— Słyszałem o tym — wyszeptał. — Podobno wszyscy dostawcy osobiście tu do państwa przychodzą.
— Dostawcy przychodzą na dół — poprawiła go z uśmiechem. — Ludzie reprezentujący jakiś zawód przychodzą na górę. Jakże to interesujące, nie uważa pan? Zawsze sobie myślałam, że warto by się zainteresować tematem nierówności społecznej — gdyby nie ten chroniczny brak czasu. To był pan James, dyrektor naszego banku. Zawsze go proszę tutaj, gdy mam jakiś interes. Jemu to nie sprawia kłopotu. Mieszka nad bankiem, który znajduje się po drugiej stronie ulicy. — Siedziała, wpatrując się w niego przenikliwie, rumiana i pełna wdzięku. Jego uznanie dla niej rosło z każdą chwilą. Jeśli Charlie Luke miał rację, że była prawie bez pieniędzy, jej. zdolność egzekwowania, przysług była wprost zdumiewająca.
— Kiedy pan wszedł — zauważyła — zastanawiałam się, czy nie jest pan którymś z reporterów. Oni są zdolni do wszystkiego. Ale, gdy tylko podchwycił pan mój cytat z Peele'a od 'razu wiedziałam, że się mylę.
Campionowi nie bardzo trafił do przekonania ten argument, ale nic nie odpowiedział.
— Te drobne nieprzyjemności, jakich teraz doświadczamy — zaczęła uroczyście — sprawiły, że zaczęłam zastanawiać się nad faktem niezwykłej ciekawości ludzi wulgarnych. Oczywiście używam tego słowa w jego właściwym, łacińskim, znaczeniu. Zamierzałam nawet kiedyś napisać na ten temat rozprawę. Widzi pan, zastanawia mnie to, że im wyższy czy bardziej wykształcony podmiot, tym mniejszą przejawia ciekawość. Na pozór może się to wydawać zaprzeczeniem samym w sobie, nieprawdaż?
Ze wszystkich aspektów sprawy Palinode'ów ten właśnie umknął zupełnie uwadze Campiona, ale został mu zaoszczędzony wysiłek dania odpowiedzi, ponieważ nagle otworzyły się drzwi. Uderzyły mocno o ścianę i na progu ukazała się wysoka, człapiąca postać, w okularach o grubych szkłach. Nie ulegało (wątpliwości, że jest to brat panny Evadne. Wysoki, grubokościsty jak jego siostra, jak ona o dużej głowie, był jednak o wiele bardziej nerwowy i miał wystającą szczękę. Zarówno jego ciemne włosy, jak i ubranie były zaniedbane, brudne, a cienka szyja, o wiele czerwieńsza niż twarz, tonęła w szerokim miękkim kołnierzu rozpiętej koszuli. W obu rękach niósł przed sobą, jak gdyby torował sobie nim drogę, gruby tom, z którego wyzierały liczne papierowe zakładki. Spojrzał na Campiona, jak na spotkanego przypadkowo na ulicy przechodnia, który wydał mu się znajomy, ale przekonawszy się o swej omyłce minął go, stanął przed panną Evadne i przemówił dziwnym, nosowym, podobnym do gęgania i niepewnym, jakby go rzadko używał, głosem:
— Czy wiesz, że heliotrop jeszcze nie wrócił?
Wydawał się tym bardzo przejęty. Campion z początku nie mógł zrozumieć, o co chodzi, gdy nagle przypomniał sobie, że Klytia White urodziła się w morzu, albo przynajmniej prawie w morzu. Mitologiczna Klytia była córką Oceanusa. Przypomniał też sobie, że któraś z córek boga morza została zamieniona w heliotropa. Nie był całkiem pewien, ale wszystko zdawało się przemawiać za tym, że przezwiskiem rodzinnym albo zdrobnieniem Klytii White był „heliotrop". Brzmiało to wszystko nieco literacko, ale prawdopodobnie.
W duchu gratulował sobie własnej przemyślności, kiedy panna Evadne powiedziała spokojnie:
— Nie, nie wiedziałam o tym. Czy to ma jakieś znaczenie?
— Oczywiście, że ma — w głosie Lawrence'a brzmiała wyraźna irytacja. — Czyżbyś zapomniała o stokrotkach, które nigdy nie rosną?
Campion przeżył moment uniesienia. Raz jeszcze zrozumiał aluzję. Wyłoniła się szybko z zapomnianego zakamarka jego mózgu.
Grób jej w cieniu niesławy,
Bez kwiecia, bez trawy,
Stokrotki nawet wiosną
Więdną tu, nie rosną.
I ty unikaj płochej zabawy...
„Jarmark chochlików". Christina Rossetti. Mądrzejsza siostra ostrzega głupią siostrę, żeby nie przebywała do
późna w wątpliwym towarzystwie.
Lawrence Palinode mówił zupełnie rozsądnie, chociaż dziwnym żargonem. Campion zrozumiał teraz, jak trudno było Charlie'emu Luke zbierać zeznania w tym tajemniczym, zaszyfrowanym języku, ale poczuł wyraźną ulgę. Jeśli ów „rodzinny język" Palinode'ów składał się z aluzji do klasyków, dobra pamięć i wyczerpujący słownik cytatów mogły mu doskonale się przysłużyć.
Panna Evadne pozbawiła go złudzeń.
— Wszystko bardzo pięknie — powiedziała do brata.— Czyżbyś odgrywał teraz rolę kuzyna Cawnthrope'a?
Campionowi serce zamarło. W tej uwadze rozpoznał jedyny nie do złamania szyfr — rodzinne aluzje.
Efekt jej słów był nieoczekiwany. Lawrence robił wrażenie zdziwionego.
— Nie, jeszcze nie, ale będę grać — powiedział i wyszedł z pokoju zostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi.
Panna Evadne podała Campionowi filiżankę, zapewne po to, by zaoszczędzić sobie wysiłku pochylenia się i odstawienia jej osobiście. Od chwili gdy wszedł do pokoju, nie zmieniła swej pozycji. Przemknęło mu przez myśl, że może coś chowa za plecami. Nie przyszło jej do głowy ani podziękować mu w jakiś sposób, ani poprosić, by usiadł.
— Mój brat posiada wielki zasób wiadomości — zauważyła, a jej jasny głos wprost pieścił te słowa. — A przy tym jest niezwykle pomysłowy. To on w wolnych chwilach układa wszystkie krzyżówki dla „Tygodnika Literackiego", chociaż jego prawdziwa praca, która zostanie ukończona za rok lub dwa, dotyczy dziejów, króla Artura.
Brwi Campiona uniosły się do góry. A więc w tym rzecz. Oczywiście, Lawrence Palinode mówił hasłami z krzyżówek, dorzucając od czasu do czasu rodzinną aluzję. Ciekaw był, czy wszyscy Palinode'owie tak robili.
— Lawrence — ciągnęła panna Evadne — miał zawsze najrozleglejsze zainteresowania.
— Do których z pewnością zaliczyć można ogrodnictwo — powiedział znacząco Campion.
— Ogrodnictwo? Ach tak. — Roześmiała się cicho, gdy zrozumiała, że to aluzja do heliotropu i stokrotki. —
Włącznie z ogrodnictwem, ale obawiam się, że tylko na papierze. '
Campion zdobył informację. Ta tajemniczość była zamierzona. Tymczasem z korytarza dobiegły go jakieś niezbyt przyjazne pomruki. Drzwi teraz zamknęły się hałaśliwie i Lawrence ponownie ukazał się w pokoju. Robił wrażenie speszonego.
— Miałaś rację -— przyznał. — Powinienem był grać rolę Cawnthrope'a. Przy okazji zdobyłem to dla ciebie. Zawsze powtarzałem, że zagraniczna pszenica jest marnej jakości.
To mówiąc położył książkę na kolanach siostry nie patrząc jej w oczy. Objęła ją mocno swymi dużymi miękkimi | dłońmi, była jednak wyraźnie zaniepokojona.
— Czy ma to teraz jakieś znaczenie? — zrobiła mu wymówkę i dodała uśmiechając się nieznacznie, jak gdyby to miał być nieco gorzki dowcip. — Ostatecznie snopy zostały już zebrane.
Zagraniczna pszenica, obce ziarno... Ruth? — zaczął zastanawiać się Campion. Tak, mowa o pannie Ruth Palinode albo przynajmniej o szczątkach tej biednej kobiety, które znajdowały się właśnie w laboratorium sir Dobermana. Zaczął się znowu przysłuchiwać w momencie, gdy Lawrence głęboko wciągnął powietrze.
— W każdym razie muszę to sprawdzić. Pozwolisz mi? — powiedział ostro do siostry.
Kiedy się odwrócił, jego oczy zza grubych szkieł spoczęły na Campionie, stojącym o kilka stóp od niego, i nagle, jak gdyby przepraszając go za tak długie ignorowanie, obdarzył go najmilszym i najbardziej zawstydzonym uśmiechem. Potem wyszedł, zamykając za sobą bezszelestnie drzwi.
Campion ustawił naczynia na tacy, a kiedy pochylił się, żeby ją podnieść, zauważył tytuł książki leżącej na kolanach panny Palinode^ najeżonej papierowymi zakładkami.
Był to „Przewodnik po torach wyścigów konnych" Ruffa.
6. Nocna opowieść
Campion, wyrwany nagle ze snu, usiadł podpierając się łokciem,
— Z boku, mój kochany, jest przełącznik — usłyszał cichy głos panny Roper. — Przekręć go. Mam list dla
ciebie.
Zapalił światło, zauważył, że zegarek na nocnym stoliku wskazuje za piętnaście trzecią, a kiedy podniósł głowę ujrzał na środku pokoju przekomiczną postać. Na jasnoróżową wełnianą piżamę miała narzucony krótki płaszcz, a na głowie czepek z wstążek. Panna Roper tuliła do piersi syfon z wodą sodową, butelkę szkockiej whisky, opróżnioną do połowy, i dwie duże szklanki. Między palcami trzymała delikatnie błękitną kopertę.
List był napisany na urzędowym policyjnym papierze, dużymi literami, jak gdyby go pisał bardzo śpieszący się uczeń.
Szanowny Panie!
Dotyczy zmarłej R u t h Palinode. Raport sir Dobermana gotów był dziś o 0.30. Wewnętrzne organa zawierają dwie trzecie grama hioscyjarniny w dostarczonym materiale, co świadczy o przyjęciu znacznie większej dozy, podane} zapewne w postaci hydrobromidu hioscyjaminy, na co nie ma dowodu, jeśli przyjęty
zestal podskórnie czy doustnie. Dawka stosowana w medycynie — jedna setna do jednej pięćdziesiątej grama.
Dotyczy zmarłego Edwarda Bon C h r e t i n Palinode. Planowana natychmiastowa ekshumacja. Cmentarz Belvedere, Wilswich N., godz. 4 rano. Prosimy o przybycie, ale nikt się nie obrazi, jeśli Pan nie przyjdzie,
C. Luke, Insp. Dziel. Kom. Pol.
Campion przeczytał to dwukrotnie i złożył list. Miły chłopak z tego Charlie'ego Luke'a. „Planowana natych-
miastowa ekshumacja..." Tak,, niech przeprowadzi tę ekshumację i niech im gładko pójdzie.
W tym momencie panna Roper podała mu szklaneczkę do połowy napełnioną płynnym bursztynem.
— A to po co? Żeby uspokoić moje nerwy?
Ku jego zdumieniu ręka jej zadrżała.
— To chyba nie są jakieś złe wiadomości? List przyniósł policjant, więc pomyślałam sobie, że może to pańskie prawo jazdy, a pan tu leży i martwi się o nie.
— Moje co? .
Zażenowana przymknęła oczy.
— Pomyślałam sobie, że powinien pan mieć jakiś papier czy coś w tym rodzaju, co chroniłoby pana, gdyby... gdyby...
— Gdybym został otruty7 — spytał uśmiechając się do niej.
— Och, za whisky ręczę — zapewniła nie zrozumiawszy jego intencji. — Mogę na to przysiąc. Butelkę trzymam pod kluczem. No cóż, teraz tak trzeba. A teraz, niech pan patrzy — piję. — Rozsiadła się wygodnie w nogach jego łóżka i pociągnęła spory łyk. Campion sączył swój alkohol powoli iż mniejszym entuzjazmem. Nie przepadał za whisky i na ogół nie miał zwyczaju pić w łóżku, w środku nocy.
— Czy policjant obudził panią? — spytał. — Bardzo mi przykro. Nie było powodu do takiego pośpiechu.
— Nie, jeszcze się kręciłam po domu — powiedziała ogólnikowo. — Chcę z panem porozmawiać, panie Campion. Po pierwsze, czy na pewno w tym liście nie ma złych wieści?
— Nic, czego bym się nie spodziewał — odparł zgodnie z prawdą. — Obawiam się, że wkrótce dowiemy się, iż panna Ruth została otruta, to wszystko.
— Oczywiście, że została otruta. Mam nadzieję, że nie po to nas budzili, żeby nas o tym zawiadamiać — mówiła spokojnie. — To jeden przynajmniej pewnik; ostatecznie nie jesteśmy głupcami. A teraz niech pan posłucha, chciałabym panu coś powiedzieć. Absolutnie jestem po pańskiej stronie. Jestem panu więcej niż wdzięczna i naprawdę może pan na mnie polegać. Niczego nie zamierzam przed panem ukrywać. Słowo daję.
Tego rodzaju zapewnienia mogłyby wydawać się podejrzane u kogokolwiek innego, ale w jej ustach brzmiały całkowicie szczerze. Jej mała ptasia twarz pod zabawnym czepkiem była bardzo poważna.
— Jestem o tym przekonany — zapewnił ją.
— Och, bywają różne drobne sprawy, które człowiek zachowuje dla siebie. Ale ja tego nie zrobię. Teraz, kiedy udało mi się pana tu ściągnąć, będę z panem absolutnie, uczciwa.
Uśmiechnął się do .niej łagodnie.
— Cioteczko, co takiego masz na sumieniu? Może tę młodą osobę, która przebiera się na dachu?
— Na dachu? A więc ten małpiszon tak to robi. — Była zdziwiona, a zarazem sprawiło jej to widoczną ulgę. — Wiedziałam, że gdzieś się przebiera, ponieważ w zeszłym tygodniu Clarrie zauważył ją na Bayswater Road strasznie wystrojoną, a tego samego wieczora spotkałam ją wracającą w starym ubraniu. Miałam nadzieję, że nie robi tego na czyichś oczach. Na szczęście to nie jest tego rodzaju dziewczyna, biedny dzieciak.
Nie było zupełnie jasne, dlaczego się nad nią lituje.
— Pani ją lubi? — spytał.
— Strasznie jest miła. — Uśmiech starszej kobiety był serdeczny i rozbawiony zarazem. — Odebrała takie okropne wychowanie. Ci starzy ludzie wcale nie rozumieją dziewcząt. Zresztą jakim cudem mieliby rozumieć? Jest po uszy zakochana: przypomina mi rozwijający się pączek. Gdzieś o tym czytałam, ale gdzie? Chciałam powiedzieć, że taka uwaga nie jest w moim stylu. Ale ona jest jak pączek róży: jeszcze kolczasty, ale już ukazuje się odrobina różowego koloru. Clarrie powiada, że ten chłopak jest dla niej bardzo miły. Chyba boi się jej dotknąć.
— On również jest bardzo młody, prawda?
— Nie taki znowuż młody, ma dziewiętnaście lat. Wysokie, kościste chłopaczysko w przyciasnym pulowerze, w którym wygląda jak obdarty ze skóry królik. Mnie się wydaje, że to on, wedle swego gustu, wybrał jej to nowe ubranie. Ona oczywiście za nie zapłaciła. Ale sama nie potrafiłaby kupić sobie nawet kostiumu kąpielowego. Z tego, co mi opowiadał Clarrie, cały ten ubiór musiał wymyślić chłopak. — Znowu łyknęła whisky i zachichotała. — Powiada, że wyglądała komicznie. Z pewnością mnóstwo falbanek, a wszystko trochę za ciasne. To sprawka chłopca. Jeździ też z nim na motorze.
— Gdzie ona go poznała?
— Licho wie. Nigdy o nim nie mówi. Czerwieni się na odgłos motoru i wydaje jej się, że nikt się niczego nie domyśla — urwała. — Pamiętam dobrze, ja też taka kiedyś byłam — powiedziała ze smutkiem, który dodawał jej uroku. — A pan? Och, pan jest jeszcze za młody na wspomnienia, ale i to przyjdzie pewnego dnia.
Siedząc w łóżku ze szklanką w ręku, świadomy powolnego mijania późnych godzin nocnych, Campion miał nadzieję, ze taki czas nie nadejdzie. Po chwili znowu zaczęła mówić z przejęciem, pochyliwszy się do przodu:
— Mój drogi, jak już wspomniałam, jest jeszcze pewna drobna sprawa, która ciągnie się od dawna, i doszłam do wniosku, że powinnam o tym powiedzieć, żebyś nie był zaskoczony... Halo? — Ostatnie słowo zostało skierowane do drzwi, które właśnie cicho się otworzyły. Na progu ukazała się szczupła wojskowa sylwetka, odziana w elegancki, znakomicie uszyty niebieski szlafrok z szamerowaniami.
Kapitan Alastair Seton stał, wahając się, na progu. Zaczął przepraszać próbując ukryć zażenowanie:
— Proszę mi wybaczyć. — Wyraźnie wymawiał każde słowo, a głos jego miał nieco mocniejszy timbre, niż Campion się spodziewał. — Właśnie przechodziłem koło drzwi i zauważyłem światło, ale byłem pewien, że hm, pokój jest pusty...
— Przestań — roześmiała się Renee — po prostu poczułeś whisky. — Wejdź. Tam stoi szklaneczka do zębów.
Przybysz uśmiechnął się przekornie, co nie było pozbawione wdzięku. Traktuje ją jak matkę, pomyślał Campion i spojrzał uważnie na pannę Roper. Nalewała właśnie whisky na wysokość dwóch palców — najwidoczniej ustaloną porcję.
— Weź, proszę. Świetnie, żeś przyszedł, bo będziesz mógł dokładnie opowiedzieć panu Campionowi, jak zachorowała panna Ruth. Tylko ty jeden, oprócz lekarza, widziałeś ją wtedy. Mów cicho. Jest nas tu wystarczająco dużo. Gdyby ktoś jeszcze się tu pojawił, butelki na długo nie starczy.
Dzięki niej poufna rozmowa nabrała charakteru spotkania towarzyskiego, z czego była wyraźnie dumna, a co zarazem starała się ukryć.
Kapitan rozsiadł się wygodnie w fotelu z ciemnego dębu, kształtem przypominającym jakiś nordycki tron.
— Ja jej nie, zabiłem — oświadczył z wstydliwym uśmiechem, jak gdyby chciał sobie zaskarbić przychylność .Campiona.
— Nie znałeś jej, Albercie — wtrąciła spiesznie Renee, jak gdyby chciała sama pokierować sytuacją. — Była to duża tęga kobieta, największa w rodzinie i nie tak inteligentna jak reszta. Wiem, co Cłarrie myśli, ale moim zdaniem on się myli.
— Cholerna z niej była dziwaczka,—mruknął kapitan Seton nad szklanką i roześmiał się pogardliwie, prychając jak kot.
— W każdym razie nie dlatego ją zabili — ciągnęła, nie zwracając na niego uwagi. — Irytowała wszystkich, wiem o tym, ale nie dlatego, że była mało inteligentna. Ta biedna kobieta była chora. Doktor powiedział mi o tym na dwa miesiące przed jej śmiercią. „Renee, jeśli ona nie będzie dbać o siebie, bardzo łatwo może dostać ataku apopleksji", powiedział do mnie, „a wtedy będziesz miała przy niej mnóstwo roboty. Będzie tak jak z jej bratem."
Campion wyprostował się gwałtownie.
— Przecież pan Edward umarł na atak serca.
— Tak powiedział lekarz — w słowach panny Roper brzmiało powątpiewanie, a zarazem ostrzeżenie, głowę
przekrzywiła na bok jak gil. — Ale nadal nie wiemy, jak było naprawdę. Tego dnia, przed śmiercią, panna Ruth wcześnie rano wyszła z siatką po zakupy. Poprzedniego wieczoru była u nich jakaś awantura, ponieważ słyszałam, jak krzyczeli na nią w pokoju pana Lawrence'a. Nikt jej nie widział aż do jej powrotu około wpół do pierwszej. Ja byłam w kuchni, wszyscy wyszli, a kapitan spotkał ją we frontowym hallu. A teraz ty opowiadaj, mój kochany.
Kapitan słysząc te czułe słowa przymrużył oko i wykrzywił wąskie usta.
— Od razu się zorientowałem, że coś jej dolega — zaczął powoli. — Trudno było tego nie zauważyć. Wyobraźcie sobie, ona krzyczała.
— Krzyczała?
— No, bardzo głośno mówiła. — Sam ściszył głos wypowiadając te słowa. — Była czerwona na twarzy, wymachiwała rękami i chwiała się na nogach. Ponieważ akurat byłem na miejscu, oczywiście zrobiłem, co tylko w mojej mocy. — Z namysłem zaczął sączyć whisky. — Zaprowadziłem ją do tego konowała obok. Musieliśmy oboje kapitalnie wyglądać. Wydawało mi się, że przyglądają nam się ze wszystkich okien w mieście. —- Roześmiał się sam do siebie, ale w jego oczach nadal malowała się uraza.
— Miał pan wielki kłopot, ale postąpił pan szlachetnie — powiedział Campion.
— Właśnie to chciałam powiedzieć — przytwierdziła z zapałem Renee. — To było bardzo szlachetne z jego strony. Nawet mnie nie wezwał. Po prostu zrobił, co trzeba. To zupełnie do niego podobne. Doktor był w swoim gabinecie, ale nic jej nie pomógł.
— Nie, nie, moja "droga, niezupełnie tak było —- rzuciwszy przepraszające spojrzenie w stronę łóżka, kapitan wrócił do poprzedniej relacji. — Muszę być dokładny. Rzecz przedstawiała się następująco: kiedy tak szliśmy ulicą — wyglądałem jak policjant prowadzący pijaną kobietę, ponieważ ona głośno krzyczała —zobaczyliśmy naszego doktora, który akurat zamykał drzwi swego gabinetu. Koło niego stało jakieś wielkie chłopisko, na dobitek wszystkiego zalane łzami. Właśnie obaj śpieszyli się, o ile zdołałem zrozumieć, do porodu... — urwał zażenowany. Widać było, że scena ta stanęła mu znów przed oczami z całą wyrazistością i że wspomina ją z pewnym rozbawieniem.
— Tak więc wszyscy staliśmy u wejścia do gabinetu doktora. Byłem zupełnie bezradny; ściskałem w ręku swój zielony kapelusz, który kolorem pasował do mojej twarzy. Doktor był wyraźnie zaniepokojony informacjami, jakich udzielił mu ten drągal. Moja towarzyszka była w wiosennym kostiumie — czymś w rodzaju sari z worka po cukrze i flanelowej spódnicy, prawda Renee?
— To z pewnością były dwie suknie, mój drogi, a nie spódnica. Oni wszyscy dziwacznie się ubierają. Są wyżsi ponad stroje.
— Panna Ruth była poniżej — zauważył kwaśno kapitan. — Kiedy zaczęła rozpinać całe mnóstwo agrafek, sytuacja stała się alarmująca. A przy tym wykrzykiwała jakieś liczby...
— Jakie znowuż liczby? — spytał zaniepokojony Campion.
— No, liczby. Ona była rodzinną znakomitością matematyczną. Czyż Renee panu o tym nie mówiła? Policja
mnie ciągle wypytywała: „Co mówiła"?, a to co słyszałem, brzmiało jak wzory matematyczne. Widzi pan, ona wtedy nie była w stanie dokładnie wymawiać słów. Z tego zorientowałem się, że jest poważnie chora, a nie że zwariowała.
— Lekarz powinien był ją wpuścić do gabinetu — stwierdziła Renee. — Wiemy, że jest człowiekiem bardzo
zajętym, jednak...
— Doskonale go rozumiem — kapitan Seton z uporem starał się być bezstronny. — Przyznaję, że wtedy uważałem jego zachowanie za niezwykłe, ale sam był cholernie zdenerwowany. Nie, on po prostu wiedział, że chora jest bardzo blisko swego domu: właściwie wszystko jedno, gdzie nastąpi atak, który przepowiadał. Spojrzał na nią uważnie i powiedział do mnie: ,,0, Boże. Tak, no tak. Niech pan ją zaprowadzi do jej pokoju i przykryje kocem. Zaraz przyjdę, jak tytko będę mógł". Niech pan pamięta o tym — dodał kapitan z tym swoim kpiącym uśmiechem zwracając się do Campiona — że to zapłakane chłopisko, o dobrą stopę wyższe niż my obaj i o trzydzieści lat co najmniej młodsze, dało nam wyraźnie do zrozumienia, że lekarz pójdzie z nim, a nie ze mną. O ile dobrze pamiętam, oświadczył to całkiem stanowczo. Wobec tego zrezygnowałem i odprowadziłem do domu moją chwiejącą się ślicznotkę, której pojawiła się piana na ustach, torując sobie drogę przez gęstniejący tłum. W jej pokoju usadowiłem ją na jedynym fotelu, gdzie nie leżały książki, narzuciłem na nią stos starych ubrań i pobiegłem na dół do kuchni, po Renee.
— Gdzie przewrócił garnek, który postawiłam akurat na blasze, a ja poszłam do niej — powiedziała panna Roper uśmiechając się do 'kapitana z wielką czułością. — To taki dobry chłopak.
— Cokolwiek by o "mnie ludzie mówili — dokończył za nią kapitan i spojrzał na nią prowokacyjnie, śmiejąc się przy tym.
— Wypij lepiej i nie bądź taki łasy na komplementy — skarciła go. — Kiedy ją zobaczyłam, wydawało mi się, że drzemie. Nie bardzo podobał mi się jej oddech, ale wiedziałam, że wkrótce przyjdzie doktor, i pomyślałam, że najlepiej będzie, jak sobie wypocznie. Przykryłam ją więc jeszcze jednym kocem i wyszłam.
Kapitan z westchnieniem wysączył do końca swoją szklaneczkę.— Kiedy ponownie ktoś do niej zajrzał, była jedną nogą na tamtym świecie — stwierdził. — Żaden kłopot. Dla wszystkich, z wyjątkiem mnie oczywiście.
— Och, nie mów tak, to brzmi okropnie! — Różowe kokardy na czepku panny Roper zadrżały. — Spotkałam pannę Evadne, która akurat wchodziła do domu, i obie poszłyśmy na górę. Była chyba druga po południu. Panna Ruth nadal spała, ale strasznie jęczała przez sen.
— Czy panna Evadne pani pomogła? — spytał Campion;
Renee spojrzała mu w oczy.
— No nie. To znaczy tyle, ile możną się było po niej spodziewać. Powiedziała coś do siostry, ale kiedy ta się nie odezwała, rozejrzała się po pokoju, wzięła jakąś książkę z półki, czytała ją przez chwilę i wreszcie powiedziała mi, żebym posłała kogoś po lekarza, jakbym sama o tym nie
pomyślała.
— Kiedy lekarz przyszedł?
— Gdzieś koło trzeciej. Po odebraniu dziecka musiał najpierw wpaść do domu. Mnie powiedział, że po to, żeby się umyć, ale }a myślę, że musiał wytłumaczyć się żonie ze spóźnienia na lunch. Panna Ruth nie żyła już wtedy.
Przez chwilę panowała cisza, wreszcie odezwał się kapitan:
— Stwierdził skrzep. Ostatecznie czegoś takiego właśnie się spodziewał. Trudno go w tym przypadku winić.
— A jednak ktoś to zrobił — tę uwagę uczynił Campion i był zdumiony, że oboje przyjęli natychmiast postawę obronną.
— Ludzie zawsze lubią gadać —stwierdziła Renee, jak gdyby to ją oskarżał. — Taka jest ludzka natura. Każda nagła śmierć powoduje komentarze. „Ale szybko się zawinęła, co?", powiadają i dodają: „Czy cię to nie zdziwiło? Masz chyba nerwy ze stali?" Albo: „Może to i dla ciebie ulga". Mdło mi od tej gadaniny. — Krew napłynęła jej do twarzy, oczy błyszczały gniewnie.
Kapitan wstał i odstawił na miejsce szklaneczkę. Podbródek miał zaczerwieniony.
— W każdym razie to nie ja zabiłem tę ordynarną flądrę — powiedział z hamowaną zjadliwością. — Owszem, sprzeczałem się z nią, przyznaję, i nadal uważam, że miałem do tego prawo, ale to nie ja ją zabiłem!
— Sza! — Renee starała się uspokoić wojaka z całą stanowczością swego autorytetu. — Postawisz dom na nogi, mój kochany. Wiemy, że to nie ty.
Kapitan, szczupły, opanowany już, w wytwornym a la król Edward VII szlafroku, skłonił się najpierw jej, potem Campionowi i nawet u niego gest ten był teatralny.
— Dobranoc — powiedział sztywno. — Serdeczne dzięki.
Stara kobieta zamknęła za nim drzwi, a potem powiedziała:
— Stary wariat. Teraz kiedy tak wszystko się potoczyło, żyje w ciągłym napięciu i jedna szklaneczka wypro-
wadza go z równowagi — urwała i popatrzyła z powątpiewaniem na swego rzekomego bratanka. — Chodziło o pokój — wyjaśniła. — Starzy ludzie są jak dzieci. Potrafią być bardzo zazdrośni. Jak żeśmy się tu sprowadzili, dałam mu ładny pokój, który chciała mieć Ruth. Mówiła, że to był jej pokój w dzieciństwie, a kiedy się przekonała, że nic u mnie nie wskóra, zaczęła jego molestować. O to tylko chodziło. Naprawdę. Wcale nie kłamię. To jest zbyt błahe, żeby o tym wspominać. — Spojrzała na niego z takim poczuciem winy, że się roześmiał. — Za długo to trwało — przyznała. — Cały czas, jak tu mieszkaliśmy. Sprawa wybuchała, potem cichła i znowu wszystko zaczynało się od początku. Sam pan dobrze wie, jak to bywa w takich sporach. Ale chociaż wygadywał różne niestworzone rzeczy o niej, pierwszy pośpieszył z pomocą, kiedy zobaczył, że naprawdę coś jej dolega. Taki już jest. Bardzo porządny, dobry człowiek, jak się go bliżej pozna. Głowę bym za niego dała.
— Tego jestem pewien — zgodził się z nią.— Ale, ale, czy to właśnie jest ta wielka tajemnica, którą mi pani
chciała wyznać?
— Co takiego? Ja i kapitan? — Odrzuciła głowę do tyłu i rozbawiona zaczęła się głośno, serdecznie śmiać. — Mój drogi — powiedziała poufale — mieszkamy pod jednym dachem od trzydziestu lat. Nie potrzeba wcale detektywa, żeby doszukiwać się w tym jakiegoś sekretu. Potrzeba raczej wehikułu czasu. Nie, chciałam panu powiedzieć o schowku na trumny.
Senny Campion .był całkowicie zaskoczony.
— Co takiego? — spytał.
— Być może nie chodzi wcale o trumny, — Panna Roper wlała mniej więcej łyżkę alkoholu do swojej szklanki, dodała trochę wody (tyle, ile przystoi damie) i ciągnęła wyniośle dalej: — W każdym razie o coś w tym stylu.
— O ciała? — podsunął z nadzieją w głosie.
— Och, nie, koteńku. — W głosie jej brzmiała wymówka. — Może po prostu o drzewo albo może o te ohydne krzyżaki, jakich używają. Nigdy nie zaglądałam do wewnątrz. Nie miałam okazji. Widzi pan, oni zawsze przychodzą w nocy
Campion uniósł się na łokciu.
— Może pani wreszcie wyjaśni, o czym pani mówi.
— Właśnie staram się — w głosie jej brzmiał wyrzut. — Wynajęłam jedną z moich piwnic — tę małą, która wychodzi na podjazd przed domem, i właściwie znajduje się poza domem — panu Bowelsowi, przedsiębiorcy pogrzebowemu. Prosił mnie o to jak o specjalną przysługę, a ja nie chciałam mu odmówić, bo to zawsze lepiej żyć w zgodzie z ludźmi tego rodzaju. Czy nie mam racji?
— Na wypadek, gdyby potrzebny był pani szybki pogrzeb, co? To zresztą pani sprawa. Kiedy to było?
— Och, wiele lat temu. W każdym razie miesięcy. On jest bardzo spokojnym lokatorem. Nigdy nie sprawia kłopotów. Ale pomyślałam sobie, że może kiedyś pan zauważy, że ta piwnica jest zamknięta, otworzy ją pan i będzie się zastanawiał, czy to są moje rzeczy. To mogłoby zrobić dziwne wrażenie. — Była całkowicie poważna, jej duże okrągłe oczy patrzyły na niego łagodnie. -— Zresztą może go pan i jego syna usłyszeć dziś w nocy, tam, w dole — dokończyła.
— On tam jest?
— Jeśli go nie ma, to wkrótce będzie. Wpadł do mnie, kiedy pan poszedł do panny Evadne, uprzedzić, żebym się nie przestraszyła, jeśli usłyszę hałas tak między trzecią a czwartą nad ranem. To bardzo uważający człowiek, o staroświeckich manierach.
Campion przestał jej słuchać. Charlie Luke z całą stanowczością napisał, że ekshumacja Edwarda Palinode ma się odbyć o czwartej nad ranem, na cmentarzu Wilswich. Nie był pewien, czy jest zupełnie rozbudzony, kiedy nagle przyszło mu do głowy wyjaśnienie.
— Oczywiście, oni go nie chowali — Dowiedział triumfująco.
— Rzeczywiście, firma „Bowels i Syn" nie chowała go. — Wyglądała na zaniepokojoną. — Ależ mieliśmy z tym kłopot. Pan Edward takie wydał polecenie w swoim testamencie, bardzo to było nieroztropne z jego strony. Nic go nie obchodziło, że uraził czyjeś uczucia. Umarli nie zwracają na takie rzeczy uwagi. Ale zostało to napisane czarno na białym: ,,Spędziwszy wiele ponurych nocy w odrażającej piwnicy, nasłuchując huku dział przeciwlotniczych i bomb nieprzyjacielskich, wraz z Bowelsem, który przez cały czas obserwował mnie i przymierzał w wyobraźni do jednej z tych swoich tandetnych trumien przeznaczonych na mięso armatnie, oświadczam, że jeśli umrę przed nim, nie życzę sobie, by to on chował moje ciało czy ktokolwiek z jego podłej firmy". —Ta, z talentem wygłoszona oracja zakończona została patetycznym gestem. — Brzmi to zupełnie jak rola — wyjaśniła. — I takie przy tym podłe.
— Trzeba przyznać, że miał charakter —- zauważył Campion.
— Nadęty stary idiota — powiedziała z przekonaniem. — Pełen był nadzwyczajnych pomysłów, ale źle wychowany nawet w grobie. Ten mądrala przepuścił pieniądze całej rodziny. No i teraz wszystko pan wie, mój drogi. Jeśli usłyszy pan jakiś hałas, to będzie to przedsiębiorca pogrzebowy.
— Będę tego całkowicie pewien — stwierdził Campion i wstał z łóżka, żeby włożyć szlafrok.
— Pójdziemy się rozejrzeć? -— Była wyraźnie podniecona. Przyszło mu do głowy, że od początku do tego właśnie zmierzała. — Nigdy nie lubiłam go szpiegować — szepnęła z przekonaniem — ponieważ nie miałam żadnego pretekstu, a zresztą z mego pokoju nic nie można dostrzec. Ostatni raz był tu jakieś trzy, cztery miesiące temu.
W drzwiach Campion się zatrzymał.
— A co z Cokerdale'em? — spytał.
— Och, nim nie musimy się przejmować. Śpi w kuchni.
— Co takiego?
— Słuchaj, Albert — użyła jego imienia z pewnego rodzaju wyzwaniem, co natychmiast wyczuł — nie bądź niemądry i nie próbuj biedakowi zaszkodzić. To był mój pomysł. Nie chciałam, żeby się natknął na Bowelsa. „Wszyscy są w domu, powiedziałam, a pańskim zadaniem jest strzec tych, co są w domu. Przyjdzie pan i posiedzi sobie w cieple, w wygodnym fotelu". Oczywiście posłuchał mnie. Przecież nie zrobiłam nic złego, prawda?
— Zdemoralizowała pani porządnego policjanta — powiedział od niechcenia Campion. — Chodźmy, pani poprowadzi.
Minęli szeroki podest, a potem zeszli po schodach. W domu panowała względna cisza. Rodzina Palinode'ów
spała, podobnie jak żyła — w doskonałej obojętności dla wszystkiego, co jej nie dotyczyło. Dolatujące z jednego pokoju grzmiące chrapanie przypomniało Campionowi, że źródła gęgającego głosu Lawrence'a należałoby pewno szukać w adenoidach.
Na parterze panna Roper stanęła. Idący za nią mężczyzna zatrzymał się, ale jego uwagę zwrócił nie hałas, lecz zapach. Z sutereny sączyła się cienka smużka odrażającej woni. Wciągnął głębiej powietrze i z trudem powstrzymał kaszel.
— Dobry Boże, a to co takiego?
— Och, nic ważnego, gotuje się. — Celowo starała się to zbagatelizować. — Czy pan ich słyszy?
Dopiero teraz usłyszał jakiś hałas, dość odległy i stłumiony, jakby chrobot czegoś, co przywodziło na myśl puste drewno.
Chociaż w dolatującym z sutereny zapachu nie było nic, co by przypominało kostnicę, połączenie tego wraz z odgłosem było niezwykłe. Aż drgnął, kiedy go dotknęła.
— Tędy — szepnęła — pójdziemy do salonu. Tam jest okno znajdujące się akurat nad zejściem do piwnicy. Niech się pan trzyma blisko mnie.
Bezszelestnie otworzyła drzwi salonu i znaleźli się w dużym mrocznym pokoju, słabo oświetlonym blaskiem lampy, znajdującej się w odległym końcu Apron Street.
Okno z wykuszem, zajmujące większą część frontowej ściany pokoju, było przecięte u góry wenecką żaluzją. Hałas dobiegał teraz znacznie wyraźniej i kiedy czekali bez ruchu, u dołu środkowej szyby dojrzeli błysk światła.
Campion ostrożnie ruszył poprzez archipelag mebli i spojrzał sponad ostatniej bariery — było to kilka pustych doniczek po paproci, przymocowanych drutem do żardiniery. '
Nagle za oknem ukazała się trumna. Zachwiała się w chwili, gdy ktoś ją podnosił z dołu, by wydobyć z otwartych drzwi piwnicy. Na ten widok Renee wstrzymała oddech w niemym okrzyku i w tym momencie Campion zapalił latarkę elektryczną, której dotąd, powodowany ostrożnością, nie chciał używać.
Szeroka biała smuga jak reflektor oświetliła drewniane pudło. Ponurość tego bezgłowego kształtu potęgowała jeszcze gładkość i czerń drewna, które lśniło niby pianino, szerokie, dostojne, połyskujące fornirem.
Płachta, która okrywała trumnę, opadła, i ujrzeli mosiężną tabliczkę z nawiskiem. Litery były tak wyraźne, że zdawały się krzyczeć:
Edward Bon Chretin Palinode
urodzony 4 września 1883
zmarł 2 marca 1946
W ciszy dusznego pokoju stali oboje wpatrując się w trumnę, aż wreszcie, obróciwszy się łagodnie, zniknęła
im z pola widzenia, a z wąskiej przestrzeni pod nimi dobiegł ich odgłos kroków.
7. Praktyczny przedsiębiorca pogrzebowy
Twarz szeroka i różowa jak płat wędzonej szynki spojrzała na Campiona ze studni wejścia piwnicznego. W świetle latarki elektrycznej dojrzał tęgiego mężczyznę o szerokich plecach, potężnej klatce piersiowej i wydatnym brzuchu. Pod czarnym, sztywnym melonikiem widać było siwe wijące się włosy, a ciężkie podbródki spoczywały na błyszczącym kołnierzyku. Sprawiał imponujące wrażenie, jak nowy marmurowy nagrobek.
— Dobry wieczór panu. — Głos miał energiczny, pełen szacunku, ale brzmiała w nim podejrzliwość. — Mamy nadzieję, że nie przeszkadzamy? .
— Głupstwo, nic się nie stało — mruknął Campion. — Co robicie? Zabieracie towar?
W przyjaznym uśmiechu ukazały się dwa białe szerokie zęby.
— Niezupełnie, proszę pana, niezupełnie, chociaż oczywiście do pewnego stopnia. Wszystko w porządku, najpierw trzeba się zająć...
— Ziemią? —podsunął Campion.
— Nie, oproszę pana, drewnem, powiedziałbym. Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Campionem? Nazywam się Jas Bowels, do usług o każdej porze dnia i nocy, a to mój syn, Rowley.
— Słucham, ojcze. — W kręgu światła ukazała się druga twarz. Włosy Bowelsa-juniora były czarne, a wyraz twarzy może nieco baczniejszy, ale ogólnie biorąc był jednym z najbardziej prawowitych synów swego ojca, jakich Campion miał okazję kiedykolwiek widzieć. Jeszcze trochę czasu upłynie, a ojciec i syn staną się identyczni — tego był pewien.
Zapanowała chwila pełnego skrępowania milczenia.
— Zabieram ją właśnie — zauważył Bowels-senior nieoczekiwanie. — Widzi pan, wynajmuję u panny Roper piwnicę i trzymałem ją tu jakiś miesiąc albo coś koło tego, kiedy sklep mieliśmy zapchany. A teraz tak sobie pomyślałem, w związku z dochodzeniem i w ogóle, że lepiej ją będzie zabrać do zakładu. Będzie tam efektownie wyglądać. Pan jako dżentelmen przyzwyczajony do takich rzeczy potrafi to zrozumieć.
W tym momencie Campion pomyślał sobie, że Bowels wyraża się o trumnie z wielkim, szacunkiem.
— Wygląda rzeczywiście bardzo dobrze — powiedział ostrożnie.
— Och, bo i tak jest w rzeczywistości, proszę pana — Jas mówił z wyraźną dumą. — To specjalna sztuka. Z kategorii luksusowych. Nazywamy ją z synem ,,Królową Mary". Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że każdy dżentelmen, który naprawdę jest dżentelmenem, cieszyłby się, gdyby go w niej pochowano. Zupełnie jakby się na dół pojechało własnym powozem. Ja zawsze powiadam, kiedy mnie ktoś pyta o zdanie, że jak się robi coś ostatecznego, to trzeba to robić dobrze. — Przy tych słowach jego niebieskie oczy zabłysły niewinnie. — Wielka szkoda, że ludzie to tacy ignoranci. Powinni się cieszyć widząc taki piękny okaz na ulicy, ale tak nie jest. Sprawia im to przykrość, dlatego muszę ją wynieść ukradkiem, kiedy nikogo nie ma w pobliżu.
Campionowi zrobiło się zimno.
— Jednak człowiek, którego nazwisko figuruje na tabliczce, nie chciał być w niej pochowany — zauważył.
Małe oczka nie ustąpiły pod jego wzrokiem, ale twarz stała się nieco różowsza, a pełen skruchy uśmiech wykrzywił małe, brzydkie usta.
— Ach, więc widział pan. Trudno, zostałem przyłapany i muszę się przyznać do winy. Wiesz, chłopcze, pan widział naszą tabliczkę z nazwiskiem. O, z pana Campiona to szczwany lis. Z tego, co słyszałem od wujka Magersa, powinienem był się domyśleć.
Pomysł, że Lugg jest czyim wujkiem, był wystarczająco denerwujący, ale komplement i błysk pochlebstwa w oczach był jeszcze mniej miły. Campion milczał.
Przedsiębiorca pogrzebowy czekał o ułamek sekundy za długo. Wreszcie westchnął.
— Próżność — oświadczył uroczyście. — Próżność. Byłby pan zdumiony, gdyby pan wiedział, jak często słucham o tym kazań w kościele, a mimo to nic a nic mi nie pomogło. Właśnie o próżności, panie C., świadczy ta tabliczka z nazwiskiem, o próżności Jasa Bowelsa.
Campion był zaintrygowany, ale nie dał się omamić. Nic nie powiedział i położył ostrzegawczo rękę na dłoni panny Roper, która już zaczerpnęła tchu, żeby coś powiedzieć.
Jas wyraźnie posmutniał.
— Trudno, muszę panu wszystko wyznać — rzekł wreszcie. — Kiedyś w tym domu mieszkał pewien dżentelmen za którym obaj z moim chłopcem, przepadaliśmy, prawda, Rowley?
— Tak, ojcze. — W głosie młodego Bowelsa brzmiało przekonanie, ale w oczach malowała się wyraźnie ciekawość.
— Był to pan Edward Palinode — ciągnął Jas z wyraźną ulgą. — Wspaniałe nazwisko na nagrobek. Oznaczał się imponującą postawą, nawet mnie trochę przypominał. Tęgi, wie pan, szeroki w barach. Tacy zawsze pięknie wyglądają w trumnie. — Jasne oczy patrzyły na Campiona raczej w zamyśleniu niż z wyrachowaniem. — W pewien zawodowy sposób kochałem tego człowieka. Nie wiem, czy pan mnie dobrze rozumie?
— O, bardzo dobrze — mruknął Campion i od razu miał ochotę zakląć ze złości na siebie. Jego ton zdradził go, co spowodowało, że przedsiębiorca miał się teraz bardziej na baczności.
— Rzadko jeden człowiek rozumie zawodowe ambicje drugiego człowieka. To ambicja artysty — ciągnął z godnością. — Siadywałem w kuchni tej damy i nasłuchiwałem, jak padają bomby, a żeby zachować równowagę umysłową, rozmyślałem o swojej pracy. Patrzyłem na pana Edwarda Palinode i myślałem sobie: „Jeśli umrze przede mną, wyprawię mu wspaniały pogrzeb" i taki miałem zamiar.
— Ojciec naprawdę miał taki zamiar — przytwierdził nagle Rowley, jak gdyby milczenie Campiona działało mu na nerwy. — Ojciec to prawdziwy artysta w swoim fachu.
— Daj spokój, chłopcze. — Jas najwidoczniej był zadowolony z tej pochwały, ale ciągnął dalej: — Niektórzy ludzie rozumieją tego rodzaju rzeczy, inni nie. Pan zrozumie do czego zmierzam. Postąpiłem źle i do pewnego stopnia zrobiłem z siebie wariata. Cóż, czysta próżność, ot co.
— Wierzę panu całkowicie — zgodził się Campion, który aż się trząsł z zimna. — Chce mi pan powiedzieć, że zaryzykował pan. Prawda?
Radosny uśmiech rozjaśnił twarz Bowelsa, i po raz pierwszy w oczach jego zabłysły przebiegłość i ożywienie.
— Widzę, że znaleźliśmy wspólny język, proszę pana — powiedział zrzucając z siebie komediową pozę jak zbędne ubranie. — Podczas całego wieczoru, jaki spędziłem z poczciwym starym Luggiem, myślałem sobie: „Ten, u kogo pracujesz, to musi być równy chłop". Tak sobie-myślałem, ale nie byłem pewien, widzi pan. Tak, oczywiście, zaryzykowałem-. Kiedy pan Palinode umarł, byłem pewien, że dostanę to zamówienie. Prawdę mówiąc, zacząłem to swoje arcydzieło, kiedy po raz pierwszy zachorował. „Czas nadszedł", powiedziałem sobie, „zacznę teraz, a jeśli on nie będzie gotów, zatrzymam ją". Nie wiedziałem co prawda?
na jak długo, — Roześmiał się z prawdziwym rozbawieniem. — Próżność, nic tylko próżność. Wziąłem wymiary w przybliżeniu, a ten stary nudziarz nie chciał jej. Jest się z czego śmiać, doprawdy. On widział, jak mu się przyglądam, rozumie pan.
Było to znakomite przedstawienie i Campionowi było bardzo żal, że musi je zepsuć.
— Sądziłem, że tego rodzaju... rzeczy robi się na miarę — zaryzykował.
Jas znalazł się na wysokości zadania.
— Owszem, proszę pana, i owszem — zgodził się ochoczo. — Ale my, starzy fachowcy, potrafimy ocenić klienta na pierwszy rzut oka. Tak naprawdę to ją zrobiłem na swoją miarę. „Nie jest tęższy niż ja", powiedziałem sobie. „A jeśli jest, to pal go diabli!''. To piękna sztuka. Mocny dąb. Fornir z hebanu. Gdyby przyszedł pan rano do mego zakładu, to pokazałbym ją panu w pełnym świetle.
— Obejrzę ją teraz.
— O nie, proszę pana — odmowa była grzeczna, lecz stanowcza. — W świetle latarki ani tak z daleka nie można jej w pełni ocenić. Pan mi wybaczy, ale to niemożliwe, nawet gdyby pan był samym królem Anglii. Nie mogę również wnieść jej do domu, ponieważ któreś ze starszych państwa mogłoby zejść na dół, a tego najmniej bym sobie życzył. Nie. Teraz nam pan wybaczy, a na rano pięknie ją wypoleruję. A wtedy pan nie tylko powie: „Możesz z niej być dumny, Bowels", ale wcale nie zdziwiłbym się, gdyby pan dodał jeszcze: „Odstaw ją na bok, Bowels. Kiedyś w przyszłości wykorzystam ją, jeśli nie dla samego siebie, to dla przyjaciela". — Jego twarz była uśmiechnięta, oczy wesołe, ale pod sztywnym rondem czarnego melonika perliły się kropelki potu.
Campion obserwował go z zaciekawieniem.
— Zaraz zejdę na dół — powiedział. — Niech, mi pan wierzy, o tej porze nocy interesy idą najlepiej.
— W ten. sposób pana nie wykorzystamy. — Riposta Bowelsa była błyskawiczna. — Bierz ją, chłopcze. Bardzo pana przepraszam. Musimy ją przenieść na drugą stronę ulicy, dopóki jest ciemno.
Zachowywał się wspaniale. Ani cienia paniki czy niepotrzebnego pośpiechu. Zdradzał go tylko pot.
— Czy Lugg jest u was?
— W łóżku, proszę pana. — Niebieskie oczy znowu patrzyły z dziecięcą niewinnością. — Siedzieliśmy sobie, gadali, popijając co nieco i rozmawialiśmy o mojej nieboszczce żonie, i biednego Magersa wytrąciło to zupełnie z równowagi. Położyliśmy go do łóżka, żeby sobie wypoczął.
Znając możliwości Lugga w dziedzinie picia alkoholu, jak również jego ograniczoną uczuciowość, Campion był zdziwiony. Nie dał tego jednak poznać po sobie i zrobił ostatnią próbę.
— Mam swojego człowieka w domu—zaczął. —Jest na służbie. Powiem mu, żeby wam pomógł.
Przedsiębiorca okazał dużą przytomność umysłu. Udał, że się waha, i powiedział wreszcie:
— Nie, proszę pana. To bardzo miło z pańskiej strony, naprawdę bardzo miło. Ale ja i mój syn jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Gdyby nie była pusta, a to co innego. Dobranoc panu. Uważam za wielki zaszczyt, że mogliśmy pana poznać. Mam nadzieję, że zobaczymy się rano. Pan mi wybaczy, że robię tak osobistą uwagę, ale nie należy stać długo w otwartym oknie w cienkim szlafroku, bo mogę pana widzieć wtedy, kiedy pan mnie nie będzie widział, jeśli, się dość jasno wyraziłem. Dobranoc panu. — I zniknął bezszelestnie w ciemności.
— To bardzo dobry człowiek -— szepnęła panna Roper, kiedy zamykając okno obserwowała dwie postacie idące ze swym ciężarem powoli .po schodach. Bardzo go cenią na naszej ulicy, ale ja niezupełnie potrafię zrozumieć, co jest w nim w środku.
— A ja się zastanawiam, co jest w środku „Królowej Mary" — mruknął z roztargnieniem Campion.
— Ależ, Albercie, przecież to trumna. I nie było w niej ciała!
— Naprawdę nie było? Może tylko jakieś niewielkie obce ciało — powiedział Campion wesoło. — A teraz, cioteczko, ponieważ najwidoczniej zwalczyliśmy początkową nieśmiałość i możemy rozmawiać od serca, nie wolno dłużej ignorować smrodu, który dolatuje z ciocinej sutereny. No powiedz mi, kochanie, prawdę, co się tam gotuje?
— A niech cię wszyscy diabli! — odparła ze zniecierpliwieniem. — To tylko panna Jessica. Ona to lubi, a innym nie szkodzi. Nie pozwalam jej tego robić za dnia, ponieważ plącze mi się pod nogami i to paskudztwo naprawdę bardzo śmierdzi. Teraz nawet bardziej niż zwykle.
Campion zastanawiał się chwilę. Panna Jessica to była ta stara kobieta z parku, w kapeluszu z tektury na głowie.
— Ładną ma pani tutaj menażerię — powiedział. — Co ona robi?
— Pitrasi jakieś dziwne rzeczy —powiedziała panna Roper zdawkowo. — Ale to nie są lekarstwa. Ona to je.
— Co takiego?
— Nie bądź niemądry, mój kochany. Ciągle mnie denerwujesz. Mieliśmy i tak dosyć emocji na dzisiaj. To nazwisko na trumnie wyprowadziła mnie zupełnie z równowagi, dopóki pan Bowels nie wytłumaczy} wszystkiego. Uważam, że Edward Palinode nie powinien był tak go zawieść. Jego pogrzeb nie bardzo się udał, ale już nic na ten temat nie mówiłam. Nie trzeba ranić ludzi, jak jest już po wszystkim i pozostaje tylko spłacić rachunki.
— Ale wracając do panny Jessiki — Campion udał, że jest skruszony — co takiego ona tam destyluje?
— Nie destyluje, nigdy nie pozwoliłabym na coś takiego w moim domu. — Była wściekła i oburzona, — To byłoby nielegalne. Jeśli nawet zdarzyło się morderstwo w moim domu, to wcale nie oznacza, że pozwalam łamać prawo. — Jej cienki głos aż zadrżał z irytacji. — Ta stara. kobieta po prostu jest trochę stuknięta. Wierzy w nowoczesne metody odżywiania, i tyle. Pozwalam jej robić, co chce, chociaż doprowadza mnie do wściekłości, kiedy chce jeść trawę i posyła przygotowane przez siebie pożywienie ludziom, którzy dwa albo trzy lata temu chcieli ją zabić. „Może pani robić, co chce", mówię jej, ,,a jeśli już tak bardzo chce pani karmić głodnych, to piętro niżej ma pani własnego brata, któremu kości sterczą przez samodziałowe ubranie. Niech pani jemu to da i oszczędzi sobie fatygi". A ona powiada, że jestem ograniczona.
— Gdzie ona jest teraz? Mogę pójść i zobaczyć się z nią?
— Kochany, możesz robić, co chcesz. Już ci to mówiłam. Gniewa się teraz na mnie, bo uważa mnie za filisterkę, którą zresztą jestem, więc nie pójdę z tobą. Jest zupełnie niegroźna i najmądrzejsza z całej trójki. W każdym razie potrafi dbać o siebie. Idź na dół. Trafisz po zapachu.
Uśmiechnął się i skierował na nią promień latarki.
— Doskonale. A teraz idź i piękniej we śnie.
Natychmiast poprawiła swój koronkowy czepek na głowie.
— Och, śmiejesz się. Brzydki z ciebie chłopak! Zostawiam ci ten cudowny dom do dyspozycji i tych wszyst-
kich wariatów. Mam ich po dziurki w nosie. Zobaczymy się rano. Jak będziesz grzeczny, to przyniosę ci filiżankę herbaty do łóżka.
Wyszła drobnym krokiem, zostawiając go samego w zastawionym meblami pokoju. Węch zaprowadził go do schodów wiodących do sutereny i węch omal nie kazał mu się cofnąć. Panna Jessica chyba coś garbowała — powietrze było aż gęste. Powoli zszedł w ciemność.
Na dole znalazł się wobec licznych par drzwi, z których jedne były uchylone. Prowadziły — jak sobie przypomniał — do głównej kuchni, gdzie wcześniej, wieczorem, siedział i rozmawiał z Clarrie'em Grace. Teraz kuchnia była ciemna, ale regularne chrapanie dobiegające z fotela, umieszczonego przy piecu, świadczyło, że policjant Corkerdale był nieczuły zarówno na głos obowiązku, jak i groźbę uduszenia.
Powietrze było ciężkie od odoru dziwnego i drażniącego. Przypominało woń smoczej jaskini.
Jakiś odgłos dolatujący od drzwi z prawej' strony sprawił, że się zdecydował i otworzył je ostrożnie. Pomieszczenie było nieoczekiwanie duże: była to jedna z owych przestronnych kuchni, z białą kamienną podłogą, dla których minione generacje wielkich żarłoków potrafiły znaleźć zastosowanie. Z umeblowania znajdował się tu tylko drewniany stół wmurowany w ścianę, na nim stalą gazowa płytka, dwa piecyki naftowe i zdumiewający zbiór blaszanych puszek po syropie, z których większość najwidoczniej była używana jako utensylia do gotowania.
Ubrana w rzeźnicki fartuch krzątała się tu panna Jessica Palinode. Zanim się zorientował, że go usłyszała, nie odwracając się powiedziała:
— Proszę wejść i zamknąć drzwi. Przez chwilę proszę mi nie przeszkadzać. Zaraz skończę.
Miała głos dźwięczny, miły, świadczący o odebranym starannym wykształceniu, bardziej zdecydowany niż u starszej siostry. Raz jeszcze zdumiał go nie ulegający wątpliwości autorytet tej rodziny. Poczuł znowu owe na poły dziecięce uczucie strachu, jakiego doświadczył po raz pierwszy, kiedy obserwował ją przez swoją miniaturową lunetę. Jeśli w ogóle istniały czarownice, to jedną z nich miał przed sobą.
Bez odrażającej tektury jej włosy w lokach nie były pozbawione wdzięku. Czekał w milczeniu, a ona nadal potrząsała puszką stojącą na gazie. Z pewną ulgą stwierdził, że nie była wszechwiedząca, a po prostu wzięła go za Corkerdale'a.
— Doskonale wiem, że teraz powinien pan być na posterunku w ogrodzie — zauważyła. — Ale panna Roper
zlitowała się nad panem i zaprosiła do kuchni. Ja nikomu nic nie powiem o tym, ale z kolei spodziewam się, że pan nic nikomu o mnie nie powie. Nie robię tu nic karygodnego, tak że pańska nieśmiertelna dusza, jak również nadzieje na awans nie są bynajmniej zagrożone. Po prostu gotuję jedzenie na jutro i pojutrze. Rozumie pan?
— Niezupełnie — odparł Campion.
Natychmiast odwróciła się i spojrzała z ową przenikliwością, jaką zauważył u niej przedtem, po czym znowu
zajęła się swoją puszką.
— Kim pan jest?
— Mieszkam tu. Poczułem dziwny zapach i zszedłem.
— Zapewne nikt pana nie uprzedził. Nieudolność ludzka w tym domu jest wprost zdumiewająca. No, ale głupstwo. Przykro mi, jeśli pana .zaniepokoiłam. Teraz, kiedy pan wie, o co chodzi, może pan iść spokojnie do łóżka.
— Nie sądzę, bym potrafił zasnąć — powiedział Campion zgodnie z prawdą. — Czy mogę w czymś pani pomóc?
Potraktowała jego ofertę z całą powagą.
— Nie, raczej nie. Całą najgorszą robotę już zrobiłam. Zaczynam zawsze od tego, a do zmywania wystarczy jedna osoba. Jeśli pan zechce, może pan później powycierać.
Jak grzeczne dziecko, postanowił czekać cierpliwie. Kiedy wreszcie doszła do wniosku, że zawartość puszki gotowała się wystarczająco długo, zdjęła ją i zgasiła gaz.
—To dla mnie rozrywka —zauważyła. — Ludzie tak się męczą szykując sobie jedzenie. Albo też robią z tego cały rytuał, przed którym wszystko inne musi ustąpić. Śmieszni są. Mnie to daje odprężenie i doskonale sobie z tym radzę.
— Widzę to — powiedział. — Pani jest bardzo energiczna. A to świadczy, że pani racjonalnie się odżywia.
Spojrzała znowu na niego i uśmiechnęła się. Był to ten sam niezwykle miły i rozbrajający uśmiech, jakim obdarzył go jej brat. Miał wrażenia, że nagle zupełnie nieoczekiwanie stała się jego przyjaciółką.
— To święta prawda — zgodziła się z nim. — Poprosiłabym, żeby pan usiadł, gdyby było na czym. Ale żyjemy w spartańskich czasach. A może ten koszty się-nadał, gdyby pan go odwrócił?.
Byłoby grubiaństwem odmówić takiej propozycji, chociaż zetknięcie z ostrym jak nóż brzegiem kosza przez
cienki materiał szlafroka odczuwał jak torturę. Kiedy usiadł, znowu uśmiechnęła się do niego.
— Miałby pan ochotę na filiżankę herbaty z pokrzywy? Zaraz będzie gotowa. Smakuje podobnie jak brazylijska łierba matę i ma podobne właściwości.
—- Dziękuję pani — Campion zrobił wesołą minę, choć wcale, wesołości nie czuł. — Nie bardzo jednak rozumiem, co takiego właściwie pani robi?
— Gotuję. — Roześmiała się jak młoda dziewczyna. — Może pana dziwić, że we własnym domu robię to w środku nocy, ale mam znakomite wyjaśnienie. Czy słyszał pan kiedy o człowieku nazwiskiem Herbert Boon?
— Nie.
— Widzi pan. Mało kto o nim słyszał. I ja też bym nie usłyszała, gdybym przypadkiem nie natrafiła na jego
książkę na straganie. Kupiłam ją, przeczytałam A dzięki niej moje życie stało się znośne. Czy to nie nadzwyczajne?
Ponieważ najwidoczniej oczekiwała odpowiedzi, mruknął coś grzecznie.
Jej oczy, o niespotykanym, zielonkawobrązowym kolorze, i wyraźnych tęczówkach patrzyły na niego z widocznym zainteresowaniem.
— Uważam tę książeczkę za fascynującą — powiedziała. — Widzi pan, jej tytuł jest tak banalny, że-w pierwszym odruchu ma się ochotę odsunąć ją na bok. Brzmi on: „Jak żyć za jednego szylinga i sześć pensów". Została napisana w roku tysiąc dziewięćset siedemnastym. Od tamtej pory ceny podskoczyły. Ale nadal to brzmi cudownie, nie uważa pan?
— Wprost nie do wiary.
— Zdaję sobie z tego sprawę. I dlatego jest to takie nadzwyczajne, że mimo absurdalności, jest tak realne,
— Nie rozumiem. .
— No, chodzi mi o temat tej książki. Weźmy na przykład takie tytuły, jak „Wieczna radość", albo „Rewolucja twórcza", albo „Cywilizacja i jej minusy", czyż brane dosłownie nie są równie absurdalne? Oczywiście, że tak. Przyszło mi to na myśl, kiedy bardzo chciałam wiedzieć, jak się utrzymać za bardzo małą sumę.
Campion poruszył się niespokojnie na swoim koszu. Miał wrażenie, że prowadzi rozmowę z kimś-na drugim
końcu tunelu. Istniała również możliwość, że przemienił się w Alicję z Krainy Czarów.
— Wszystko, co pani mówi, jest bez wątpienia bardzo ciekawe — stwierdził ostrożnie. — Ale czy pani to w pełni realizuje?
— Niezupełnie. Boon mieszkał na wsi. Również miał mniej wyszukany gust. Obawiam się, że zanadto wrodziłam się w matkę.
Campion przypomniał sobie ze zdumieniem Teofilę Palinode, poetkę słynną w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Dostrzegł naw-et podobieństwo. Podobna smagła, żywa twarz, kiedyś patrzała na niego z frontispisu małego czerwonego tomiku leżącego na komodzie babki. Panna Jessica bardzo była podobna do matki, miała nawet takie same loki.
Te rozmyślania przerwał mu jej donośny głos:
— W każdym razie robię prawie wszystko — oświadczyła. — Pożyczę panu tę książkę. Daje .odpowiedzi na tyle ludzkich problemów.
— Mam nadzieję, że tak jest istotnie — przytaknął jej. — A co jest w tym naczyniu? — zmienił temat.
— W tej puszce? To, co tak brzydko pachniało, jest o, tam. To wywar na bolące kolano dla sąsiada — kupca
kolonialnego. A tu bulion ze szczęki jagnięcia. Nie kupiłam całego łba, za drogi. Boon powiada „dwie dolne szczęki za farthinga", ale on mieszkał na wsi i to w nieco innych czasach. Dzisiejsi rzeźnicy są bardzo nieżyczliwi.
Siedział patrząc na nią ze zdumieniem.
— Czy pani naprawdę musi to robić?
Twarz jej stężała nagle, uświadomił sobie, że ją rozczarował.
— Zastanawia się pan, czy jestem aż tak biedna, czy też po prostu szalona?
Tak ścisła diagnoza jego stanu umysłu była zaskakująca. Jej niezwykła intuicja była zarówno przerażająca, jak i godna podziwu. Pomyślał, że uczciwość nie zawsze powinna być jedynym narzędziem polityki.
: — Bardzo przepraszam — powiedział pokornie. — Naprawdę nie rozumiem tego wszystkiego. Niech mi pani pożyczy książkę Boona.— Dobrze. Z przyjemnością.
Spojrzał na dziwacznie zastawiony stół a potem znowu na inteligentną dumną twarz. Jego zdaniem była młodsza od panny Evadne o jakieś piętnaście lat.
— Czy puszki po syropie zamiast garnków to też pomysł Boona? — spytał.
— Och tak. Ja sama nie jestem zbyt praktyczna. Po prostu jestem posłuszna autorowi. Może dlatego osiągnęłam raczej dobre rezultaty.
— Mam nadzieję, że tak jest. — Zrobił przy tym tak ponurą minę, że ona widząc to roześmiała się. Znów wyglądała o wiele lat młodziej.
— Mam mniej pieniędzy niż reszta rodzeństwa, nie dlatego że jestem najmłodsza, ale dlatego, że zawierzyłam memu bratu Edwardowi i zgodziłam się, żeby ulokował wedle swego uznania większą część mego spadku. — Zabrzmiało to bardzo po wiktoriańsku. — Miał zawsze mnóstwo pomysłów i pod tym względem bardziej przypominał naszą matkę i mnie samą niż Lawrence i moja starsza siostra Evadne, ale nie był specjalnie praktyczny. Stracił wszystkie nasze pieniądze. Biedaczysko, bardzo mi go było żal. Nie podam panu dokładnie mego obecnego dochodu, ale liczyć go można w szylingach. Jednak dzięki łasce Boskiej i przenikliwości Herberta Boona nie jestem wcale biedna. Pan może sądzić, że to bardzo dziwny sposób, ale to jest mój własny sposób, a ja nikomu nie wyrządzam krzywdy. A czy teraz nadal sądzi pan, że jestem pomylona?
Słowa padły jak strzał i były całkowitym zaskoczeniem. Czekała na odpowiedź. Campion również nie był pozbawiony wdzięku. Uśmiechnął się rozbrajająco.
— Nie — odparł. — Jest pani racjonalistką. Chociaż nigdy bym się tego nie spodziewał. A to jest herbata, nieprawdaż? Gdzie pani zdobywa pokrzywę.
— W Hyde Parku — wyjaśniła krótko przez ramię. — Dużo tam różnych zielsk... chciałam powiedzieć ziół... jeśli tylko umie się szukać. Kilka razy się pomyliłam. Z roślinami trzeba być ostrożnym. Przechorowałam się parę razy, ale teraz już chyba znam się na nich dobrze.
Mężczyzna siedzący na odwróconym koszu spojrzał z powątpiewaniem na szary parujący płyn, który mu podała w słoiku po dżemie.
— To bardzo smaczne — powiedziała. — Pokrzywę piję całe lato. Niech pan spróbuje, a jeśli nie będzie panu smakować, nie pogniewam się. Musi pan jednak przeczytać tę książkę. Rada bym wiedzieć, że nawróciłam kogoś na moją wiarę.
Okazał najlepsze chęci, ale płyn miał obrzydliwy smak.
— Lawrence też tego nie lubi — wyznała śmiejąc się — ale pije. Pije również herbatę z krwawnika, którą przyrządzam. Bardzo się tym interesuje, ale jest o wiele bardziej konwencjonalny niż ja. Nie pochwala zupełnie tego, że nie potrafię wydawać pieniędzy, chociaż nie wiem, co by zrobił, gdybym potrafiła, bo sam nic nie nią.
— A jednak lubi pani sześciopensówki— mruknął Campion. Powiedział to nie odruchowo, ale jakby wbrew sobie, jak gdyby zmusiła go do tego czarami. Z jej triumfującej miny wywnioskował ze zdumieniem, że tak było.
— Widziałam pana tam wczoraj pod drzewem — odezwała się. — Pan jest detektywem. Dlatego tak szczerze z panem rozmawiam. Pan mi się podoba, jest pan inteligentny. .
Campion był tak wstrząśnięty, że łyknął trochę herbaty z pokrzywy. — Czy zależy pani na tych sześciopensówkach? — zaryzykował.
— Nie, ale nigdy nie odmawiam. A ona tak się z tego cieszy. Poza tym bardzo mi się przydają. To również podejście racjonalistyczne, prawda?
— Całkowicie. Wracając jednak do pani bardziej magicznych talentów, czy potrafi widzieć pani za plecami? — Myślał, że ją wywiódł w pole,, ale ona odpowiedziała po chwili namysłu:
— Mówi pan o Klytii i jej chłopcu, który pachnie benzyną? Wiedziałam, że stoją za mną. Słyszałam, jak szeptali. Ale nie obejrzałam się. Oboje uciekli z pracy albo udawali, że mają coś do załatwienia. Mogą ich za to zwolnić. — Obrzuciła go przebiegłym spojrzeniem. — Powinnam im pożyczyć moją książkę. Ale Boon nie daje wskazówek, jak odżywiać .dzieci. To byłoby trudne zadanie.
— Jest pani bardzo dziwną kobietą — stwierdził Campion.
— Darzę sympatią Klytię. Sama byłam kiedyś zakochana, jeden jedyny raz. Było to uczucie platoniczne. Ale
wkrótce się przekonałam, że ów miły inteligentny pan wykorzystuje je po to, żeby dręczyć swoją żonę. Ponieważ jestem rozsądna, a nie samobójczo, wielkoduszna, wycofałam się. Jednak nadal czuję się na tyle kobietą, że mnie bawi Klytia. Czy to wszystko ma pomóc panu w odkryciu, kto otruł moją siostrę Ruth?
Przez chwilę miał wzrok spuszczony, wbity w podłogę.— Czyż tak nie jest? — powiedziała.
— Pani musi to wiedzieć — powiedział powoli.
— Ale nie wiem. — Robiła wrażenie zdumionej własnym wyznaniem. — Nie wiem. Każdy, kto żyje w tak wielkiej samotności jak ja, staje się wyczulony na zachowanie spotykanych- ludzi. Ale jednak zapewniam pana, nie mam pojęcia, kto otruł Ruth. Muszę również przyznać, że jestem mu nawet wdzięczna. Sam by się pan o tym dowiedział, więc wolałam to panu powiedzieć.
— Była bardzo męcząca, prawda?
— Nie bardzo. Rzadko ją widywałam. Niewiele miałyśmy wspólnego. Przypominała raczej brata mego ojca.
Był geniuszem matematycznym i chyba trochę pomylony.
— Pani jest zadowolona, że siostra nie żyje? — Celowo był brutalny, ponieważ zaczął się jej bać. Była taka miła, a jednak przerażająca i zupełnie nie do rozszyfrowania.
— Mam swoje powody. — rzekła. — Widzi pan, rodzina Palinode'ów przypomina rozbitków w malej, zagubionej na oceanie łodzi. Jeżeli jedna osoba z załogi wypije swój przydział wody — tak na marginesie mówiąc, ona nie była alkoholiczką — reszta musi albo patrzeć, jak umiera z pragnienia, albo dzielić się z nią własną racją. A my nie bardzo mamy czym się dzielić. Nawet mimo pomocy Herberta Boona.
— Czy tylko tyle ma mi pani do powiedzenia?
— Tak. Reszty musi się pan dowiedzieć sam. To nie będzie specjalnie interesujące.
Mężczyzna w szlafroku wstał i odstawił swój słoik po dżemie. Górował nad nią wzrostem: była bardzo niska
i zachowała ślady minionej urody. Jego wrażliwa twarz była niezwykle poważna, a dręczące go pytania stały się ważniejsze niż tajemnica morderstwa.
— Dlaczego? — wybuchnął nie panując nad sobą. — Dlaczego?
Zrozumiała go w lot. Jej szarą twarz zabarwił rumieniec.
— Nie mam talentów — powiedziała spokojnie. — Jestem niema. Nie potrafię nic robić ani pisać, ani nawet
opowiadać. — Ą kiedy mrugając oczami patrzył na nią starając się zrozumieć monstrualność tego, co mu mówiła, ciągnęła cicho: — Poezje mojej matki przeważnie były bardzo kiepskie. Odziedziczyłam trochę inteligencji po ojcu i potrafię to docenić. Matka napisała jednak jeden wiersz, w którym moim zdaniem zawarta jest pewna myśl, chociaż wiele osób uważałoby go za pozbawiony sensu.
Oto on:
Zbuduję sobie domek z trzcin
Misterny, pięknie upleciony.
Wiatr przelatuje pośród trzcin,
Dotyka ich zaciekawiony,
Tarmosi, gnie łodygi trzcin,
Nie zdoła mi przeszkodzić tym
— Będę zajęta!
Chyba nie ma pan ochoty na jeszcze jedną herbatę?
Dopiero po półgodzinie wrócił do swego pokoju i dygocąc położył się do łóżka. Książka pożyczona przez pannę Jessikę leżała na kołdrze. Była tandetnie wydana, miała okropnie pozaginane rogi, dziwaczną okładkę i sterczały z niej kawałki papieru z nieaktualnymi od dawna ogłoszeniami. Otworzył ją na chybił-trafił i przeczytane zdania jeszcze mu się kołatały po głowie, kiedy zamknął oczy:
„Twaróg (pozostałość kwaśnego mleka pozostawionego przez nieporządne panie domu w butelce albo blaszance).
.Można poprawić jego smak dodając posiekanej szałwi, szczypiorku czy też rzeżuchy. Ja sam, ponieważ nie jestem specjalnie łakomy, egzystowałem znakomicie na tej mieszaninie, spożywanej wraz z niewielką ilością chleba dnie całe, odmieniając sobie smak dodatkiem poszczególnych ziół.
Energia. Należy oszczędzać energię. Tak zwani naukowcy powiedzą wam, że energia to tylko ciepło. Nie zużywaj jej wobec tego więcej niż trzeba w danym momencie. Ja oceniam jedną godzinę snu jako odpowiednik jednego funta wysoko kalorycznego pożywienia. Bądź, czytelniku, pokorny. Bierz, co ci dają, nawet jeśli dar ofiarowany jest z pogardą. Dający znajdzie nagrodę we własnej duszy — czy to dlatego, że jest cnotliwy, czy dlatego, że się chce popisać. Zachowuj spokój. Martwienie się i litowanie nad sobą zużywa tyle energii (tzn. ciepła), ile poważne rozmyślania. W ten sposób będziesz wolny i nie staniesz się ciężarem dla krewnych czy społeczeństwa. Twój umysł również będzie lżejszy i bardziej skłonny do kontemplacji i cieszenia się urokami natury i wynalazków człowieka, co jest nic nie kosztującym luksusem, na jaki inteligentny człowiek z łatwością może sobie pozwolić.
Kości. Dużą, pożywną wołową kość goleniową można kupić za pensa. Wracając do domu od rzeźnika człowiek roztropny w przydrożnym żywopłocie znaleźć może goździka, albo, jeśli ma trochę szczęścia, czosnek..."
Campion przewrócił się na brzuch.
— O Boże — jęknął.
8. Za kulisami Apron Street
Uświadomił sobie, że hałas, jaki go obudził, to otwieranie drzwi i że ktoś, czyja ręka ciągle spoczywa na gałce klamki, rozmawia w korytarzu. Był to inspektor Charlie Luke.
—...marnowanie czasu na dachu — dobiegł go niezwykle łagodny głos Luke'a. — Możesz również z łatwością złamać kark. Nic mi do tego, i jeśli zabieram w tej sprawie głos, bardzo przepraszam, ale... to mi się wcale nie podoba. Chcę, żebyś była rozsądna.
Tylko na podstawie tonu tej wypowiedzi Campion mógł sobie wyobrazić tę scenę. Nadsłuchiwał odpowiedzi, lecz cichy strumyczek dźwięków, jaki go dolatywał, był nie do odróżnienia.
— Bardzo mi przykro, — Inspektor robił wrażenie, że znajduje się w obcym żywiole. — Nie, oczywiście, nic nikomu nie powiem. Za co ty mnie uważasz?! Za głośnik ze stacji kolejowej? Och, bardzo przepraszam, panno White, nie zdawałem sobie sprawy, że tak głośno mówię. Do widzenia!
Znowu dało się słyszeć jakieś gwałtowne poruszenie, drzwi otworzyły się na cal lub dwa, ale znowu się przymknęły, kiedy inspektor na pożegnanie zawołał:
— I ostrzegam, nie pakuj nogi w szprychy!
Wszedł wreszcie do sypialni Campiona z miną raczej zmartwioną niż speszoną.
— Znowu ta smarkula — westchnął, — No, teraz już nie będzie mogła powiedzieć, że jej nie ostrzegłem. Dzień dobry panu. Renee mi to wręczyła, jak się dowiedziała, że idę na górę. — Postawił na toaletce tacę z dwiema filiżankami herbaty. — Bardzo miłe zaciszne miejsce do popełnienia morderstwa — mówił rozglądając się po pokoju. — Tam, gdzie spędziłem całą noc, nie podawano herbaty. „Sądzi pan, że dokopiemy się jakiś skarbów”, powiedziałem do nadinspektora, ale nie miał ochoty do żartów. No cóż, wykopaliśmy starszego pana i część jego umieściliśmy w garnuszkach sir Dobermana.
Podał Campionowi herbatę do łóżka i rozsiadł się wygodnie w przypominającym tron fotelu.
— Oficjalnie przesłuchuję bratanka panny Roper, prawnika z zawodu — oświadczył. — Nie przypuszczam, żeby ta bajeczka długo się utrzymała, ale trzeba z niej korzystać tak długo, jak tylko się da.
Wypełniał całkowicie fotel i bardzo dobrze w nim wyglądał. Pod ubraniem wyraźnie rysowały się jego wyrobione mięśnie, zaś oczy w kształcie migdałów były tak jasne, jakby całą noc spędził we własnym łóżku, a nie na cmentarzu.
— Panna Jessica wie, że jestem detektywem —powiedział Campion. — Widziała nas w parku.
— Doprawdy? — Luke wcale nie był tym zdziwiony. — Wcale nie są tacy postrzeleni, jak by się mogło wydawać. Już to panu mówiłem. Z początku popełniłem ten błąd Sam pan się przekonał, że nie są.
Mężczyzna w łóżku przytaknął skinieniem głowy i chwilę milczał zamyślony.
— Tak, ma pan rację.
Luke pociągnął łyk zimnej herbaty.
— Renee opowiedziała mi jakąś niesamowitą bajeczkę o starym Bowelsie — zaczął Luke. — O jakiejś trumnie w nocy, robionej „na oko" dla Edwarda. „To zupełnie zwariowana historia", powiedziałem jej.
Campion znowu przytaknął.
— Tak, moją uwagę zwrócił słaby zapach ryb. Chociaż nie rozumiem, o co tu chodzi. Aha, Lugg u nich został na noc. To mogłoby być zadanie dla niego. Niezbyt może etyczne, ale są zaprzysięgłymi wrogami. Co takiego Bowels puszcza w obieg? Tytoń? Futra?
Twarz inspektora pociemniała z gniewu.
— A to stary łajdak! — wybuchnął. — Nie znoszę takich niespodzianek na swoim terenie. Tak się nie robi. Szmugiel w trumnie to jedna z najstarszych na świecie sztuczek. Już ja pokażę temu Bowelsowi. A miałem wrażenie, że znam tę ulicę jak własne pięć palcy.
— Może się mylę. — Campion starał się unikać łagodzącego łonu. — Może jego jedyna pasja to grzebanie zmarłych. Może jego historyjka jest prawdziwa. Wcale bym się tym nie zdziwił.
Luke wpatrując się w niego z uznaniem przymknął jedno oko. '
— Na tym polega cała trudność z tymi starymi. Każda najgłupsza historia może się okazać prawdziwa. Nie zamierzam twierdzić, że Jas nie jest dobrym rzemieślnikiem, ale nie wiedziałem, że mam do czynienia z dziełem wielkiego artysty.
— Co zamierza pan zrobić? Pójść do -jego zakładu i przeprowadzić rewizję?
— Oczywiście, teraz kiedy wiemy, że coś się święci, musimy go przyłapać. Chyba, że woli go pan zostawić w spokoju, dopóki tutaj nie skończy się tej sprawy. Rzecz jasna, to tutaj musi potrwać. Możemy go również złapać z tym pakunkiem i pokazać, gdzie raki zimują.
Campion chwilę się zastanawiał.
— Bowels będzie pana oczekiwał — powiedział wreszcie. — Poza tym mój pomocnik nie darowałby mi nigdy, gdybym nie kierował się zdrowym rozsądkiem.
— Lugg? Słyszałem o nim, ale nigdy go nie spotkałem. Podobno jest dobrym fachowcem.
— Ach, dokonał kiedyś pewnego niefachowego małego włamania. Nie, wydaje mi się, że do królestwa Bowelsa musi pan pójść tylko pro forma. Jeśli pan coś znajdzie, to jest frajerem, który nie zwraca uwagi na ostrzeżenia.
— A jeśli nie pójdziemy do niego, przyczai się, będzie czekać, póki sobie nie pomyśli, że niebezpieczeństwo minęło, i wtedy go capniemy. — Inspektor wyjął garść papierosów z wewnętrznej kieszeni i zaczął je uważnie przeglądać, Campiona znowu uderzyła niezwykła wyrazistość każdego jego ruchu. Kiedy Luke spoglądał na zapisane nieporządnie kartki, z jego miny można było poznać ich treść, jakby podana została przez głośnik — ta była źle sformułowana, tamta nieważna, inna mogła poczekać. A podczas tej segregacji na jego kościstej twarzy malowały się mieszane uczucia. — Hydrobromid hioscyjaminy — powiedział nagle. — Czy jest możliwe, żeby Tata Wilde, aptekarz, miał u siebie zapas tego?
— Nie bardzo. — Campion powiedział to z pewnością, jakiej się po nim spodziewano. — Mam wrażenie, że jest to środek rzadko obecnie stosowany. Jakieś czterdzieści lat temu był modny w medycynie jako lekarstwo używane w przypadkach manii prześladowczej. Ma ten sam charakter co atropina, ale Jest znacznie mocniejszy. Jako trucizna zdobył sobie rozgłos, kiedy Crippen wypróbował go na Belli Elmore.
Luke'owi to nie wystarczyło. W zamyśleniu przymrużył oczy.
— Pan musi zobaczyć ten skład apteczny — oświadczył.
— Pewno, że zobaczę. Ale nie powinno się go niepokoić, dopóki nie zajdzie konieczność. Lepiej zacząć od doktora.
— Zgoda. — Zanotował coś na kartce ogryzkiem ołówka. — Hydrobromid hioscyjaminy. Co to takiego? A może pan wie przypadkiem coś na ten temat?
— Mam wrażenie, że to pochodna lulka czarnego.
— Ach tak. To zielsko?
— Chyba tak i to bardzo często spotykane.
— Ma pan rację, jeśli to jest ta właśnie roślina, o której myślę. Kiedyś w szkole nauczycielka od botaniki niesłusznie mi zarzuciła, że zrobiłem zły rysunek. Tak, lulek czarny, małe żółte kwiatki. Okropnie brzydko pachnie. — Inspektor mówił szybko, był uosobieniem energii.
— Tak, zgadza się.
— Rośnie wszędzie. — Inspektor wprost nie posiadał się ze zdumienia. — Do licha, przecież można go zerwać nawet w parku.
Campion przez kilka sekund milczał.
— Tak — powiedział wreszcie. — Przypuszczam, że tak.
— Ale W takim razie trzeba by go wygotować. — Inspektor ^potrząsnął głową z ciemnymi, sztywnymi jak u jagnięcia lokami. — Zacznę najpierw od doktora, ale powinien pan zobaczyć się ze starym Wilde'em, jeśli to miałoby panu pomóc w myśleniu. Potem muszę zająć się dyrektorem banku. Czy już wspominałem o nim?
— Owszem. To taki miły, schludny człowieczek. Przez chwilę widziałem go, kiedy wychodził z pokoju panny Evadne. Nie była jednak łaskawa przedstawić nas.
— Gdyby to zrobiła, obdarzyłaby go jakimś wymyślonym nazwiskiem i to też nic by panu nie dało. Należy mu Się nasza wizyta. „Bank nie może udzielać żadnych informacji. chyba że na polecenie sądu" — tak mi powiedział.
— Zły był przy tym?
— Nie. Oczywiście teoretycznie ma rację. Dobrze jest mieć pewność, że o dwóch półkoronówkach wpłacanych w urzędzie pocztowym wiemy tylko ja i dziewczyna w okienku. Inna sprawa, że nie widzę przeszkód, żeby nam powiedział coś od siebie prywatnie.
— Jako przyjaciel rodziny? Tak, w każdym razie porozmawiamy z nim. Panna Ruth wydalała zbyt wiele pieniędzy, zanim została zabita. Tyle się dowiedziałem. Może to być motywem, a może i nie. Yeo powiada, że jedynym rozsądnym motywem morderstwa są pieniądze.
Charlie Luke nie uczynił żadnego komentarza na ten temat. Znowu zajął się swymi karteczkami.
— O, mam to zapisane — zawołał wreszcie. — Po długich namowach udało mi się to wreszcie wydobyć od Renee. Pan Edward płacił jej trzy funty tygodniowo, z praniem. Panna Evadne płaci jej teraz tyle samo. To znaczy za pełne utrzymanie. Pan Lawrence płaci dwa funty za częściowe utrzymanie. To znaczy też za pełne, bo ona nie potrafi patrzeć spokojnie, jak ktoś chodzi głodny. Panna Klytia płaci dwadzieścia szylingów, gdyż tyle tylko to biedne dziecko zarabia. I nie dostaje lunchu. Panna Jessica płaci pięć szylingów.
—~ Ile?
— Pięć szylingów. Fakt. Powiedziałem Renee: „Nie bądź głupia, kochanie, jak wyjdziesz na swoje?", a ona na to, że niby czego się spodziewam? Stara dama je tylko to paskudztwo, które sama ugotuje, a jej pokój znajduje się pod samym dachem, i tak dalej, i tak dalej. ,,Wariatka jesteś", powiadam, jej. „Dzisiaj nawet psa nie utrzymasz za pięć szylingów tygodniowo". A ona mówi, że panna Jessica, nie jest psem, raczej kotem. „Wydaje ci się chyba, że znowu grasz w pantomimie", powiadam, „królową wróżek". I wtedy wylazło szydło z worka. „Słuchaj, Charlie", mówi do mnie. ,,Załóżmy, 'że jej wymówię i co wtedy? Będzie musiała zadbać o nią reszta rodziny, prawda? A wtedy oni wszyscy będą musieli oszczędzać, a kto na tym traci, ty głupi małpiszonie? Stracę tylko ja". I ma świętą rację. Mogłaby oczywiście wszystkich wyrzucić, ale wydaje mi się, że ich lubi. Wie, że reprezentują sobą jakąś klasę i że są nieprzeciętni... zapełnię jakby hodowała kangury.
— Jakie znowu kangury"
— No, to powiedzmy mrówkojady. Interesujące i niezwykłe. Coś takiego, o czym można opowiadać sąsiadom.
W dzisiejszych czasach trudno o rozrywki. Trzeba z nich korzystać, kiedy się zdarzają.
Jak zwykle mówił rękami, twarzą, ciałem, rysował Renee robiąc dziwne gesty dużym palcem i wskazującym. Jakim cudem potrafił oddać ostry mały nos podstarzałej aktorki i jej hałaśliwy sposób bycia, Campion nie pojmował, ale mimo to widział ją jak żywą. Poczuł nagły przypływ energii, jak gdyby zbudził się zamarły od dawna zakątek jego mózgu.
— A panna Ruth?— spytał ze śmiechem. — Płaciła funta i dziewięć pensów i na tym pewno poprzestała?
— Nie. — Inspektor chował największą niespodziankę na sam koniec, — Nie. Przez ostatni rok przed śmiercią panna Ruth płaciła bardzo nieregularnie. Czasem dawała siedem funtów, a czasem dosłownie tylko -pensy. Renee prowadzi chyba dokładne rachunki. Powiada, że była jej winna jeszcze piątaka.
— To ciekawe. A ile Ruth miała płacić?
— Trzy funty jak reszta. Powiem panu jeszcze jedno, Renee jest zamożna.
— Rotschild w spódnicy.
— Dostała pieniądze, dużą sumę pieniędzy. — W głosie Luke'a zabrzmiał smutek. — Mam nadzieję, że nie ma żadnych konszachtów z Jasem Bowelsem. Wie pan, to by zachwiało moją wiarę w kobiety.
— Myślę, że nie ma. Czy gdyby miała z nim jakieś konszachty, ciągnęłaby mnie na dół w środku nocy, żebym go przyłapał?
— To prawda. — inspektor rozjaśnił się. — A teraz wychodzę i biorę się do pracy. Czy razem pójdziemy odwiedzić tego jegomościa z banku? Nazywa się Henry James, doprawdy nie wiem, dlaczego to nazwisko wydaje mi się dziwnie znajome. Chciałbym do niego wpaść gdzieś koło godziny dziesiątej.
— A która teraz? — Campion poczuł wyrzuty sumienia, że jeszcze leży w łóżku. Jego własny zegarek najwidoczniej stanął, bo wskazywał za kwadrans szóstą.
Luke spojrzał na swoją srebrną cebulę, którą wyciągnął z kieszeni marynarki. Machnął nią gwałtownie.
— Ma pan rację, słowo daję, ?a dziesięć szósta. Przyszedłem tu kilka minut po piątej, ale nie chciałem pana
od razu budzić, bo mógł pan mieć ciężką noc.
— My, starzy ludzie, lubimy spać — zażartował Campion. — Czeka pana teraz kilka godzin pracy, o ile dobrze zrozumiałem?
— O, tak, trzeba się śpieszyć. My też cierpimy na brak ludzi. Przy okazji, jeszcze to przyszło. — Zaczął uważnie wpatrywać się w jakąś kartkę. nieco czystszą od reszty. Dyrektor więzienia Jego Królewskiej Mości w Charlafield donosi, że ma u siebie w szpitalu niejakiego Looky Jeffereysa, który odsiaduje dwuletni .wyrok za włamanie. Jest umierający, jakieś dolegliwości wewnętrzne. — Urwał. — Biedaczysko — dodał poważnie. — W każdym razie często traci przytomność, a wtedy przez cały czas szepce: „Apron Street, unikaj Apron Street". Stale to powtarza. A. Kiedy odzyskuje przytomność i pytają go, co to ma znaczyć, oczywiście nie chce albo nie potrafi wytłumaczyć. Powiada, że w ogóle nie słyszał o takiej ulicy. W Londynie są trzy Apron Street, wobec tego dyrekcja więzienia zawiadomiła policję we wszystkich trzech dzielnicach. Być może to nie dotyczy naszej ulicy. Jednak daje do myślenia.
Campion usiadł gwałtownie i dobrze zalany dreszcz, zawstydzająco przyjemny, powoli przesunął mu się po kręgosłupie.
— Czy to znaczy, że on się czegoś boi? — spytał.
— Chyba tak. Na zakończenie taka notatka: „Lekarz podaje, że pacjent wtedy bardzo silnie poci się i jest wzburzony. A chociaż inne słowa, na ogół bardzo plugawe, mówi głośno, o Apron Street zawsze tylko szeptem".
Campion odrzucił kołdrę.
—— Wstaję —.oświadczył.
9. Rozmowa o interesach
Gabinet dyrektora banku był w każdym calu wiktoriański. Był to niewielki pokój z kominkiem na węgiel, wyklejony bogatą czerwono-złotą tapetą w chińskie wzory, na podłodze leżał turecki dywan, a w rogu stała szafa, w której zapewne trzymano sherry i cygara. Znajdowało się tu duże mahoniowe biurko, przypominające katafalk, a dla klienta skórzany zielony fotel, którego wysokie oparcie i boki obite były na krawędziach miedzianymi gwoździami.
Nad kominkiem wisiał dobry średniowiktoriański portret olejny przedstawiający dżentelmena w fantazyjnej kamizelce i kołnierzu, którego wielkie wyłogi zasłaniały dolną część twarzy.
Kiedy Campion rozejrzał się wokoło, przyszło mu na myśl bez żadnej widomej przyczyny, że dawniej unikano starannie pisania słowa ,,bankrut", jakby to było coś nieprzyzwoitego.
Na tym tle pan Henry James wyglądał bardzo nowocześnie i nie na miejscu. Stał za biurkiem przyglądając się z powątpiewaniem swoim gościom. Był czysty aż do przesady i jego rzednące ciemne włosy tak ciasno przylegały do głowy, że sprawiały wrażenie polakierowanych. Jego koszula była nieskazitelnie biała, a muszka miała dyskretny, prawie niewidoczny wzór.
— Wybaczcie panowie, ale doprawdy jestem w bardzo niezręcznej sytuacji. W całej mojej karierze nie miałem jeszcze do czynienia z taką sprawą. — Głos był równie schludny jak on sam, samogłoski czyste, spółgłoski doskonale wymawiane. — Już panu powiedziałem, panie inspektorze, że Bank — wyraźnie powiedział to słowo z dużej litery, tak jakby powiedział „Bóg" — nie może udzielać żadnych informacji, chyba że na polecenie sądu, a w Bogu nadzieja, że do takiej ostateczności nie dojdzie.
W tym gabinecie Charlie Luke bardziej niż zwykle wyglądał na gangstera — choć uśmiechał się szeroko, a na swego towarzysza spoglądał jak grzeczny pies, który tylko czeka na znak, żeby ugryźć intruza.
Campion z zainteresowaniem patrzył zza rogowych okularów na swój łup.
— Będzie to rozmowa towarzyska. Prawie — dodał.
— Przepraszam najmocniej, jaka?
—— Miałem na myśli to, że chcielibyśmy, by pan przez chwilę zapomniał o banku.
Słaby uśmiech pojawił się na okrągłej twarzy rozmówcy Campiona.
— To przyjdzie mi raczej z trudnością.
Było zapewne kwestią przypadku, że obaj przybysze odwrócili się i spojrzeli na portret nad kominkiem.
— Założyciel?—spytał Campion.
— Wnuk założyciela, pan Jefferson Clough, w wieku lat trzydziestu siedmiu.
— Już nie żyje?
— Ależ tak, oczywiście. Obraz był malowany w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim.
— Bank jest znany?
— Nie bardzo. — W głosie Jamesa brzmiała lekka nagana. — Najlepsze banki, jeśli wolno mi powiedzieć, oznaczają się brakiem tej cechy.
Uśmiech Campiona był rozbrajający.
— Rodzinę Palinode'ów zna pan prywatnie, nieprawdaż?
Dyrektor banku przesunął dłonią po czole.
— Tam do licha — oświadczył nieoczekiwanie. — Tak, chyba tak. Znam ich od dziecka, ale są również naszymi starymi klientami.
— Wobec tego będziemy unikać tematu pieniędzy. Dobrze?
Pan James miał wyraz na poły smutny, na poły rozbawiony.
— Musimy. Co panowie chcieliby wiedzieć?
Inspektor westchnął i przysunął bliżej krzesło.
— To tylko zwykła procedura— powiedział. — Panna Ruth Palinode została zamordowana...
— Czy to oficjalne stwierdzenie?
— Tak, ale nie podamy go do wiadomości publicznej, dopóki śledztwo się nie skończy. Jesteśmy z policji, jak pan zapewne wie.
W zaniepokojonych okrągłych oczach błysnął wyraz uznania.
— Panowie chcieliby wiedzieć, od jak dawna ją znałem l kiedy widziałem ją po raz ostatni, nieprawdaż? No cóż, znałem ją od dziecka, a po raz ostatni widziałem któregoś dnia rano, na kilka dni przed jej śmiercią. Teraz, kiedy się zastanawiam, sądzę, że to było w przeddzień jej choroby. Przyszła tu.
— Miała jakiś interes?
— Tak.
— Wobec tego musiała mieć w banku swoje konto.
— W owym czasie nie.
— A więc ostatnio jej konto zostało zamknięte?
— Jak mam na to odpowiedzieć? -— James zaczerwienił się z gniewu. — Powiedziałem już panom, że nie wolno mi udzielać informacji na temat spraw finansowych moich klientów.
— Gong — mruknął Campion z głębi zielonego skórzanego fotela. — Wobec tego wróćmy do czasów pańskiego dzieciństwa. Gdzie pan wtedy mieszkał?
— Tutaj.
—- W tym domu?
— Tak. Powinienem to może wyjaśnić. Nad biurami znajduje się mieszkanie. W owym czasie dyrektorem był mój ojciec. Kiedy dorosłem, zacząłem pracować w centrali w City, a potem po śmierci ojca objąłem 'tutaj stanowisko dyrektora filii. Nie przeprowadzamy większych transakcji i specjalizujemy się w obsłudze indywidualnych klientów. Większość z nich ma u nas konta od wielu pokoleń.
— Ile jest jeszcze filii?
— Tylko pięć. Centrala mieści się przy Buttermarket.
— Sądzę, że pamięta pan rodzinę Palinode'ów z okresu jej świetności?
— Oczywiście że tak! — Żarliwość tego stwierdzenia zdumiała ich. W jego żalu brzmiała tragiczna nuta. —
Stajnie w zaułku pełne były przepięknych koni. Bez przerwy kręciła się służba. Dostawcy zarabiali znakomicie. Wydawano przyjęcia, obiady proszone, organizowano zebrania towarzyskie, pełno było sreber, kryształów, no i w ogóle... — machnął ręka, gdyż zabrakło mu słów.
— Kandelabrów? — podsunął Luke skwapliwie.
— Właśnie; kandelabrów. — Wydawał się bardzo wdzięczny za tę podpowiedz. — Profesor Palinode i mój ojciec byli prawie przyjaciółmi. Dobrze pamiętam tego starszego pana. Miał długą brodę, wielkie brwi i nosił cylinder. Lubił siadywać w tym zielonym fotelu i zabierać memu ojcu czas, ale nikomu to nie przeszkadzało. Cała nasza dzielnica kręciła się wokół Palinode'ów. Nie potrafię tego wszystkiego opisać tak dokładnie, jak bym chciał, brakuje mi słów, ale to były wspaniałe czasy i niezwykła rodzina. A te futra w kościele! A te diamenty, jakie pani Palinode wkładała do teatru! I te przyjęcia na Boże Narodzenie, na które zapraszano wybrańców losu. Tak, kiedy wróciłem tutaj i znalazłem ich w takim stanie, w jakim znajdują się obecnie, przeżyłem wstrząs, prawdziwy wstrząs.
— To są nadal czarujący ludzie — zaryzykował Campion.
— Owszem i człowiek nadal czuje się zobowiązany wobec nich. Ale drogi panie, trzeba to było widzieć wtedy!
— Może Edward Palinode nie miał takiej głowy do interesów jak jego ojciec?
— Nie — odparł pan James. — Z pewnością nie.
Zapanowała kłopotliwa cisza.
— Panna Jessica powiedziała mi, że jej tygodniowy dochód można liczyć w szylingach — zaczął Campion.
— Panna Jessica! — Gwałtownie wyrzucił ręce w górę, po czym jego twarz stała się bez wyrazu. — Na ten temat nie mogę nic powiedzieć.
— Oczywiście. A więc po raz. ostatni widział pan pannę Ruth w przeddzień jej śmierci? Czy mam rację?
— Doprawdy nie jestem pewien. Bawiła tutaj bardzo krótko. Postaram się to ustalić dla panów. Proszę zaczekać.
Wyszedł spiesznie z pokoju i prawie natychmiast wrócił z osobnikiem, który kiedyś mógł być prawą ręką założyciela banku, pana Jeffersona Clougha. Człowiek ten był wysoki, chudy i tak bardzo stary, że skóra na głowie przylegała mu do głowy wręcz z nieprzyjemną dokładnością. Rzadkie siwe włosy sterczały z pomarszczonej twarzy w nieoczekiwanych miejscach, a najbardziej rzucała się w oczy zwisająca dolna warga. Załzawione oczy patrzyły jednak przenikliwie. Nie okazał wcale zdumienia, kiedy usłyszał, o co chodzi.
. — Było to wczesnym popołudniem w przeddzień jej śmierci albo tego samego dnia. —- Głos miał apodyktyczny i ostry. — Wczesnym popołudniem.
— Nie wydaje mi się, panie Congreve. — Zwrócili uwagę, że dyrektor zwracając się do starego człowieka podnosił głos. — Mnie się wydaje, że to było w przeddzień rano.
— Nie — sprzeciwił się ze starczym uporem. — Po południu.
— Zmarła zachorowała tuż przed lunchem, a umarła o drugiej po południu — wyjaśnił spokojnie Charlie Luke.
Starzec spojrzał na niego obojętnie i pan Henry James powtórzył tę wiadomość znacznie głośniej.
— Bujda — stwierdził Congreve z przekonaniem. — Wiem dobrze, że to było po południu, ponieważ spojrzałem na pannę Ruth i pomyślałem sobie, jak bardzo zmieniła się moda. Było to po południu w dniu jej śmierci- Czuła się wtedy zupełnie dobrze.
Pan James spojrzał na Campiona przepraszająco.
— To było któregoś dnia rano, jestem pewien, całkowicie pewien — upierał się przy swoim.
Uśmiech wyższości i pobłażania przemknął po twarzy starca.
— Może pan mówić, co pan chce, panie James, wolno panu — mruknął. — Biedna kobieta i tak nie żyje. To było po południu. No cóż, jeśli nie mogę panom pomóc w niczym więcej, to do widzenia.
Inspektor popatrzył za nim- uważnie, a potem potarł energicznie brodę.
— Tak, tego jegomościa nie posadzilibyśmy na ławie dla świadków — powiedział. — Czy jest jeszcze ktoś w biurze, kto mógłby nam pomóc, panie James?
Schludny niski dżentelmen spojrzał na nich z zakłopotaniem.
— Niestety, nie — odparł po chwili namysłu. — Oczywiście zastanawiałem się nad tym, ale akurat wtedy nasza panna Webb nie przychodziła do pracy, bo chorowała •na grypę, i byliśmy tylko we dwójkę z Congreve'em. — Zaczerwienił się lekko. — Mogą panowie pomyśleć, że mamy bardzo nieliczny personel. Rzeczywiście tak jest. Trudno zdobyć teraz kogoś odpowiedniego do pracy. Dawniej bywało inaczej, zapewniam panów. Pamiętam czasy, kiedy w niektórych działach pracowało po kilkunastu urzędników. Wtedy to była duża filia.
Campion miał wręcz nieprzyjemne uczucie, że bank pana Clougha kurczy mu się przed oczami.
— Załóżmy, że był to ranek w przeddzień jej śmierci — zaproponował. — Czuła się wtedy zupełnie dobrze, prawda?
— Wręcz przeciwnie — obruszył się pan James. — Zrobiła na mnie wrażenie osoby bardzo chorej. Była podniecona, agresywna i wystąpiła z niezwykłymi żądaniami. A kiedy następnego dnia usłyszałem... tak, jestem pewien, że to było następnego dnia... że miała atak apopleksji, wcale się nie zdziwiłem.
— Przyjął pan tę diagnozę bez zastrzeżeń?
— Tak, bez najmniejszych. Doktor Smith jest bardzo solidnym lekarzem, bardzo cenionym w naszej dzielnicy. Kiedy usłyszałem tę smutną wiadomość, powiedziałem sobie: „Wcale nie jestem tym zaskoczony. Przynajmniej jeden ciężar mniej dla tych biednych ludzi". — Ledwie ścichły te słowa, drgnął i zbladł. .— Nie powinienem był rozmawiać z panami, czułem to, czułem od pierwszej chwili.
— Przecież — powiedział cicho Campion — było ogólnie wiadomo, że panna Ruth miała bardzo trudny charakter. Krewni często działają sobie na nerwy. Ale nawet w takich wypadkach rodzina rzadko podejmuje jakieś — nazwijmy to — drastyczne kroki.
Na twarzy dyrektora odmalował się wyraz wdzięczności.
— Tak — powiedział szybko — właśnie to miałem na myśli. Przez chwilę obawiałem się, że panowie mogliby mnie źle zrozumieć.
Charlie już zaczął wstawać z krzesła, kiedy drzwi się otworzyły i znowu pojawił się pan Congreve.
— Jakiś człowiek przyszedł do pana inspektora — wymruczał tak cicho, że prawie chrypliwie. — Nie chcieliśmy go wpuścić od frontu, panie dyrektorze. Sądzę, że powinien przyjść tutaj. — Skinął głową w stronę Luke'a. — Ale go nie odesłałem — dodał.
Była to znakomicie odegrana scenka obraźliwej wielkoduszności. Congreve nie czekał na odpowiedź, ale odsunął się na bok dając znaki ręką komuś stojącemu na korytarzu.
Agent w cywilu, mężczyzna o ponurej, głęboko pobrużdżonej twarzy, wszedł energicznie do pokoju, nie patrząc na nikogo prócz Luke'a.
— Czy moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy, panie inspektorze?
Inspektor skinął głową i bez jednego słowa wyszli na korytarz. Congreve zamknął za nimi drzwi i poczłapał do okna, które wychodziło na ulicę. Odsunął może na cal firankę i bez ceremonii przytknął oko do szpary. Nagle zaczął się śmiać, cienkim starczym chichotem.
— Ależ to nasz sąsiad z prawej strony, pan Bowels — powiedział. — Ciekawe, co on takiego robi?
— Może idzie na Apron Street — zrobił niemądrą uwagę Campion. Śledził uważnie starca, który jednak nawet nie drgnął. Pan Congreve stał nieruchomo, wyglądając na ulicę. Po dłuższej chwili wyprostował się.
— Nie mógłby tego zrobić, proszę pana, ponieważ jest na Apron Street — powiedział surowo. — Musi pan być tu obcy, jeśli pan tego nie wie.
— Obawiam się, że słuch staremu Congreve'owi płata figle — w głosie pana Jamesa brzmiała przepraszająca
nuta. — Pracuje u nas od tylu lat, że ma pewne przywileje, albo mu się tak wydaje. — Urwał, westchnął i zamrugał oczami. — Powiadam panu, że nawet pieniądz nie jest już taki jak dawniej. Brzmi to jak herezja, ale czasem wierzę, że tak jest. Do widzenia panu.
10. Chłopiec z motorem
— Zrobiłem dobry interes — powiedział Jas Bowels z przekonaniem. — Tak, tylko tak mogę to określić — dobry interes. Włożyłem w nią tego zmarłego dżentelmena i już.
Stał na kocich łbach zaułka i w czerni prezentował się wspaniale. Jego frak był nieco dłuższy, niż to jest przyjęte, i każdy na jego miejscu wyglądałby w nim śmiesznie, on jednak ze swymi falistymi siwymi włosami, dodającymi mu godności, był imponujący. Delikatnie przetarł swój jedwabny cylinder, nie zanadto lśniący ani agresywnie nowy, lecz solidny i poważny.
— Widzę, panie inspektorze, że przygląda mi się pan uważnie — powiedział do Luke'a uśmiechając się tolerancyjnie, po ojcowsku. — Nazywam ten strój ,,pogrzebową pompą". Tak sobie żartuję, ale widzi pan, to daje pociechę osieroconym; nie żart — tylko strój, oczywiście.
Agent w cywilu, który robił wrażenie bardziej zmartwionego niż kilku ludzi, którzy właśnie w milczeniu krzątali się przy bogato zdobionym karawanie zaprzężonym w konie, przed chwilą wyprowadzone w stajni, uśmiechnął się gorzko.
— Mnie tam pan me-daje żadnej pociechy — stwierdził zupełnie bez potrzeby. — No, niech pan teraz wszystko opowie, przy inspektorze. Gdzie jest ta trumna, którą zabrał pan z piwnicy Portminster Lodge wczoraj w nocy?
— Pod numerem pięćdziesiątym dziewiątym na Lansbury Terrace, dokąd właśnie jedziemy. — Nie zdołał ukryć nuty triumfu w głosie. — Gdybym wiedział, panie inspektorze, że pan chce ją sobie obejrzeć, prędzej bym sobie obciął prawą rękę, niż bym ją wykorzystał. Daję słowo.
Charlie Luke wykrzywił twarz w grymasie mającym przypominać uśmiech.
— Masz cudowne usposobienie, Bowels — powiedział. — Oczywiście ciało już w niej leży. Zapewne w tej chwili wszyscy krewni stoją wokół niej.
— Klęczą. — W niewinnych oczach nie było nawet cienia wesołości. — To bardzo religijni ludzie. Syn zmarłego jest prawnikiem — dodał po chwili namysłu.
Agent w cywilu spojrzał na swego zwierzchnika. W oczach jego nie było żadnego pytania. Na razie Jas Bowels wygrał.
— Potrzebował jej dziś rano, tak się złożyło, że pasowała. Tak się złożyło, ze miał kłopoty z tą, którą przygotował dla klienta. Tak się złożyło, że nie wiedział, że może nas zainteresować — wyrecytował martwo.
— Wyjął mi pan to z ust, panie Dice — powiedział Jas z zadowoleniem. — Śmieszna historia i nie zamierzałem o tym mówić, bo to nieprzyjemny wypadek, ale trumna z zielonego wiązu, którą przygotowałem dla tego zmarłego dżentelmena, wypaczyła się. Okropny surowiec dostajemy w dzisiejszych czasach. Woda wprost z niego kapie. „No cóż", powiedziałem do .mego syna. „Smutny to fakt. Zanim ją dostarczymy na miejsce, wypadnie dno" „Może być Jeszcze gorzej, ojcze", powiedział mój chłopak. „To może się zdarzyć w kościele." Nie chcieliśmy przecież żeby coś takiego się przytrafiło, gdyż huk mógłby być taki jak przy wystrzale z pistoletu, a to byłaby straszna kompromitacja. ,,0 Boże, Rowley", powiedziałem, „nigdy bym potem nie mógł spojrzeć ludziom -w oczy." „l słusznie", powiedział. „I słusznie", powtórzyłem. „Ale co my teraz zrobimy?" „Masz przecież swoje dzieło sztuki, ojcze", on mi na to, „trumnę przyniesioną z drugiej strony ulicy." „Ale przecież...", powiedziałem.
— Daj pan spokój — przerwał mu inspektor bez cienia gniewu. — Zachowaj dla siebie tę opowieść. Chcielibyśmy tylko rozejrzeć się trochę po domu, jeśli to panu nie zrobi różnicy.
Bowels wyciągnął z kieszonki na żołądku piękny, choć może zbyt pokaźnych rozmiarów złoty zegarek.
— Jaka szkoda — oświadczył — że nie mogę w tym wziąć udziału, panie inspektorze, bo musiałbym potem galopem jechać na Lansbury Terrace, a to mogłoby zostać źle zrozumiane i wywołać niedobre wrażenie. Ale ma pan szczęście: w kuchni siedzi mój szwagier, grzeje się przy ogniu, bo zaprószył sobie głowę. Z radością panów oprowadzi i będzie świadkiem tego. — Urwał, a wszechwiedzący uśmieszek wykrzywił mu wąskie wargi. — Nie dlatego, żebyśmy sobie nie dowierzali, pan i ja, ale wiem dobrze, że panowie z policji lubią być oprowadzani przez właściciela domu, zawsze to lepiej w przypadku jakichś późniejszych nieporozumień. Wejdzie pan do mego mieszkania i powie: „Panie Lugg, przysłał nas Bowels", a on wszystko pokaże od strychu aż po piwnice. Bardzo będzie z tego rad — dodał przebiegle.
— Doskonale, tak zrobimy. — Inspektor Luke nie ukrywał swego zadowolenia. — Spotkamy się po imprezie.
— Na ten temat, panie inspektorze, nie powinien pan żartować — powiedział zupełnie szczerze. — To mój fach i podchodzę do niego pogodnie, ale dla tego zmarłego dżentelmena to sprawa bardzo poważna. Nie zdradza ochoty do śmiechu.
— Naprawdę nie? — Charlie Luke ściągnął palcami skórę twarzy, aż wystąpiły mu wyraźne kości czaszki.
Jas drgnął i zbladł jak ściana.
— Wcale nie uważam tego za dobry dowcip — powiedział sztywno i odwrócił się.
W kuchni rzeczywiście zastali Lugga, ale nie był sam.
Kiedy weszli, z wysokiego fotela podniósł się Campion sierdzący naprzeciw niego.
— Widziałem, jak rozmawiacie z tymi krukami, wobec tego poszedłem od frontu i wszedłem tu przez sklep — wyjaśnił. — Lugg powiada, że wczoraj wieczorem dali mu alkoholu z narkotykiem.
Z trzcinowego fotela wyjrzał worek nieszczęścia o mętnych oczach. Lugg, w swoim najlepszym ubraniu i kamaszach, był bez kołnierzyka i porozpinany. Miał wściekłą minę.
— Po jednym piwie „Guinness" i dwóch kuflach gorzkiego ja miałbym być gotów, ja! — powiedział zjadliwie. — Byłem gotów jak któryś z umrzyków mego szwagra i tak się też teraz czuję. To typowe dla Jasa, zupełnie typowe. Gada ci o twojej zmarłej siostrze, aż zaczniesz płakać, a potem ci doleje jakichś kropelek. I to w swoim własnym domu! We własnym domu! Nawet kobieta, tak zwana bezradna kobieta, nie zrobiłaby takiego świństwa.
Sierżant Dice, nieco zdumiony -tym wybuchem, zareagował jak należy. .
— Chcę uścisnął pańską rękę — powiedział. — Dobrze pan mówi.
Lugg mimo całego żalu był wyraźnie zadowolony.
— Bardzo się cieszę, że pana poznałem — powiedział, wyciągając do nowego przyjaciela dłoń z paluchami przypominającymi kiełbaski. Campion spoglądając niepewnie •na inspektora zobaczył, że ten jest zachwycony tą sytuacją. Spiesznie więc przedstawił ich sobie. — Nic tu nie ma — powiedział Lugg do Dice'a. — Obejrzałem to całe niewiele warte wnętrze i wszystko jest na miejscu, .najmniejszy nawet kwiat z wosku. Bogiem a prawdą nie wiem, co ten stary hipokryta kombinuje, ale to coś ekstra.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał Campion.
— Coś, co nie ma nic wspólnego z tą hecą po drugiej stronie ulicy. Błagam, usiądźcie panowie spokojnie, jeśli macie w sercu trochę litości. Dziś słyszę, jak mucha tupie nogą.
Kiedy się rozsiedli, wyjaśnił im swój punkt widzenia.
— Jas kombinuje coś ekstra, co nie ma nic wspólnego z kopaniem robaków i rodziną Palinode'ów. Wiedzieliśmy ó tym, jak tylko dostaliśmy list od niego. Jas chce, żeby cały ten harmider u Palinode'ów szybko się uspokoił i żeby gliny... bardzo pana przepraszam, panie Dice i pana również, panie inspektorze... i żeby policja zajęła się swoimi sprawami, odczytała depesze gratulacyjne, a on mógł dalej robić swoje. Dlatego napisał, stary głupi cap. — Już miał uderzyć ręką w stół, żeby podkreślić swoje słowa, ale powstrzymał się. — Nie wpadło mu do głowy, że mój pracodawca urzędowo zajmie się tą sprawą i z: pewnością również nie spodziewał się, że przyjdę do niego z przyjacielską wizytą. Kiedy stałem na progu, a on się gapił na mnie i moją małą walizeczkę, powiedziałem mu: ,,Musisz podwiązać sobie szczękę, bracie, jeśli chcesz zrobić miły wyraz twarzy . Oczywiście od razu wziął się w garść. Wyobraża sobie, że jestem bogatym wujkiem dla Rowleya. Moja marynarka jest z dobrego tweedu i używam drogiej wody kolońskiej.
Szybko przychodził do siebie. Jego czarne oczy stopniowo odzyskiwały dawny blask i Campion obserwując skupiony wyraz twarzy Luke'a poczuł wyraźną ulgę.
— Zwabił nas! —ciągnął Lugg nabierając impetu. — Zwabił nas tutaj, udając, że ma coś do powiedzenia. Pewno że ma, ale niewiele. Wyciągnąłem to z niego, zanim jeszcze w salonie obejrzeliśmy zdjęcia nagrobka biednej Beatt.
— O czym mówił? O koniach? — Campion rzucił ostro to pytanie, aż wszyscy trzej spojrzeli na niego.
— A więc jaśnie pan Wszechwiedzący dowiedział się o tym. — Lugg tak był rozdrażniony, że zapomniał, iż nie są sami. Zrobił akrobatyczny wysiłek, żeby się wycofać z tej niezbyt grzecznej uwagi. — Proszę nie myśleć, że zwracałem się do pana — mruknął, a jego ciężkie powieki zakryły przekrwione oczy. — Sam do siebie to powiedziałem. To było wszystko, co Jas miał nam do zaoferowania po rozbudzeniu napomknięciami naszych nadziei. Panna Ruth Palinode, jak każdy człowiek, lubiła od czasu do czasu postawić szylinga na jakiegoś konia. Jas sądził, że to może być ciekawe, ponieważ utrzymywane było w tajemnicy. Ignoranci często popełniają tego rodzaju pomyłki.
Luke obrzucił pełnym uznania spojrzeniem najpierw służącego, potem pana.
— Jak pan na to wpadł, panie Campion?
Jasne oczy za rogowymi okularami miały przepraszający wyraz.
— Przeczucie — wyjaśnił skromnie. — Każdy mi mówił, że miała jakąś słabość, ale nie była alkoholiczką. Wiedziałem, że miała duże zdolności matematyczne, co nasuwało myśl, że opracowała własny system; to wszystko. Zapewne młody Bowels brał od niej pieniądze na zakłady.
— Stawiała dziennie szylinga albo dwa, tak że obudziło to jego podejrzenia dopiero w miesiąc po jej śmierci. On jest podobny do swojej matki:" wolno myśli. Robił to po prostu z uprzejmości. Ale sądzę, że forsę ze starej damy pompował stary Jas.
— Nadzwyczajne. Czy udało jej się kiedyś wygrać?
— Od czasu do czasu. Na dłuższą metę przegrywała, jak większość kobiet.
— To prawda — przytwierdził sierżant Dice z przekonaniem.
— Tak, to wiele wyjaśnia.— Oczy Luke'a nabrały blasku. — Z pieniędzmi było krucho. Jak jeden z członków rodziny podskakuje, ciężar spada na resztę. Wszyscy się zamknęli w sobie. Nic z tego nie wyszło. Głupia kobieta nadal grała. Zmartwienie. Rozpacz. Ktoś musi ją powstrzymać... — w pełni zapału urwał, żeby się zastanowić. — A czy to wystarczyłoby jako motyw? — spytał patrząc na Campiona. — Chyba nie.
— Żaden motyw morderstwa nigdy nie jest przekonujący — powiedział Campion niepewnie. — Byli tacy fachowcy, którzy dokonywali skomplikowanego przestępstwa dla kilku półkoronówek. A co z Jasem, Lugg? Wiesz coś?
— Jeszcze nie, szefie, proszę mi dać godzinę czasu — w głosie Lugga brzmiała zawziętość. — Sam byłem tutaj tylko przez pół godziny. Muszę ruszyć głową, pomyśleć. Wkrótce po moim przybyciu wczoraj wieczorem Jas kogoś wpuścił od frontu. Nie mogłem zobaczyć, kto to, kobieta czy mężczyzna. Wrócił uśmiechnięty, z tymi zębiskami sterczącymi z jego wstrętnej gęby jak dwa nagrobki, i powiedział, że załatwiał interes, mając na myśli czyjąś śmierć. Ale był zdenerwowany, uśmiechał się, pocił. On coś kombinuje, może przemyca alkohol.
— Skąd wam to przyszło do głowy? — Inspektor uczepił się tej możliwości jak terrier zdobyczy.
Lugg nadal był tajemniczy
— Tak jakoś samo mi wpadło — powiedział skromnie. — Tak musi być coś ciężkiego, co trzeba nieść ostrożnie. Poza tym naopowiadał mi swoich wesołych historyjek. On widzi dużo frajdy w swojej pracy. Opowiadał mi o takim jednym hotelu. Oni nie lubią, żeby działo się cos nieprzyjemnego w takim eleganckim miejscu. Więc, jak gość wykituje, a nie chcą, żeby ktoś wytworny przejął się widokiem trumny znoszonej po schodach, posyłają wtedy do firmy „Bowels i Syn" i umarlak zostaje wyniesiony w fortepianie.
— Już słyszałem o tym sposobie —powiedział Campion. — Ale co ma piernik do wiatraka?
— Mówię o hotelowych interesach Jasa — powiedział Lugg z urazą. — Nie podaję faktów. Wydaje mi się tylko, że on coś kombinuje na własną rękę i że ta sprawa po drugiej stronie ulicy nie ma z tym nic wspólnego.
Kiedy ścichł jego dźwięczny głos, drzwi za nimi uchyliły się i w szparze ukazała się mała umorusana twarzyczka, rozjaśniona niezwykła radością.
— Jesteście z policji, no nie? — Był to mały, dziewięcioletni najwyżej chłopak, o buzi anioła i oczach pekińczyka. — Chodźcie, będziecie pierwsi na miejscu. Posłali mnie po gliny na róg ulicy, ale ja wiedziałem, że tu jesteście. Chodźcie! Tam leży trup!
Reakcja była natychmiastowa, taka, jakiej malec z pewnością oczekiwał. Wszyscy zerwali się z wyjątkiem Lugga, któremu zakręciło się w głowie, ale zaraz się opanował.
— Gdzie, synu? — Charlie Luke patrzący z góry na chłopaka wydawał się olbrzymem.
Chłopiec schwycił inspektora za połę kurtki i pociągnął, oszołomiony swoją ważnością.
— O tam, tam, koło stajni. Chodźcie, będziecie. pierwsi. Ma pan swój znaczek?
Chłopak biegł po kamieniach ciągnąc Luke'a. Na niewielkim dziedzińcu wokół zniszczonych, stojących otworem drzwi zebrała się grupka ludzi. Poza tym było pusto. „Bowels i Syn" oraz ich czarni pomocnicy zniknęli.
Tłum rozstąpił się przed inspektorem, który zatrzymał się na chwilę, żeby swego przewodnika oddać pod opiekę którejś z kobiet, stojących wśród gapiów. Kiedy wraz z Campionem weszli do kiepsko oświetlonej szopy, pomyśleli obaj, że jest pusta, ale z otworu w suficie, do którego przystawiona była drabina, dobiegało czyjeś łkanie.
Tłum za nimi milczał, jak to zawsze bywa w krytycznym momencie. Campion pierwszy wspiął się po drabinie. Kiedy pokonawszy zakurzone szczeble znalazł się na stryszku, ujrzał zupełnie nieoczekiwaną scenę. Mętne, deszczowe londyńskie światło dnia, przedostające się przez osnute pajęczynami okienko umieszczone wysoko w bielonej ścianie, padało na beżowy pulower leżącej nieruchomo postaci. Tuż obok klęczała na powalanym olejem płaszczu nieprzemakalnym szczupła dziewczyna o kruczoczarnych włosach. Była to rozpaczliwie łkająca panna White.
11. To najwyższy czas
Czarna smuga zastygłej krwi wyglądała ponuro na tle jasnych włosów, a nieco nabrzmiała, patetycznie młoda twarz była kredowo blada.
Campion położył rękę na drgających plecach Klytii.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział spokojnie. — A teraz powiedz, jak go znalazłaś?
Klęczący z drugiej strony nieruchomego ciała, inspektor Luke kiwnął zachęcająco głową.
— Lekarz zaraz tu będzie Chłopak oberwał porządnie po głowie, ale jest młody i silny. Proszę mówić.
Nie podniosła głowy. Jedwabiste czarne włosy zwisały po obu stronach twarzy jak firanki.
— Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział. — W głosie jej zabrzmiało cierpienie. — Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział, ale myślałam, że on nie żyje. Myślałam, że nie żyje. Musiałam kogoś wezwać. Myślałam, że on nie żyje.
W swojej rozpaczy była zupełnie bezradna. Cała godność najmłodszej latorośli Palinode'ów zatonęła w powodzi łez. Brzydki, źle dopasowany płaszcz podkreślał jeszcze smutek skulonej postaci.
— Och, myślałam, że on nie żyję.
— Na szczęście żyje. — Inspektor prawie wymruczał te słowa. — Jak go znalazłaś? Czy wiedziałaś, że on tu jest?
— Nie. — Podniosła błyszczącą i zapłakaną jak u dziecka twarz na Campiona. — Nie. Wiedziałam tylko, że pozwolono mu tutaj trzymać motor. Załatwił to wczoraj. Wczoraj wieczorem pożegnaliśmy się raczej późno, po dziesiątej. Pan widział mnie, jak wracałam. A dziś rano w biurze czekałam na jego telefon. — Mówiła z trudem, aż wreszcie zamilkła. Łzy skapywały jej z nosa. Campion wyciągnął chustkę.
— Może posprzeczaliście się? — podsunął.
— Och nie! — Zaprzeczyła gwałtownie, jakby coś tak strasznego było nie do pomyślenia. —- Nie. On zawsze do mnie dzwoni. Nawet urzędowo. Sprzedaje nam fotografie... to znaczy jego firma. Ale nie zadzwonił... dziś rano nie zadzwonił. Panna Ferraby— pracuje ze mną na dole — mogła lada chwila wejść. Ja przyszłam pierwsza do biura i... i...
—. I oczywiście zadzwoniłaś do niego. — Campion patrzył na nią przez okulary ż wielką sympatią.
— Ale go nie było — ciągnęła. — Pan Cooling, który pracuje razem z nim, powiedział, że nie przyszedł i jeśli nie jest chory, to będzie bardzo źle.
Charlie Luke zamiast coś powiedzieć, zakrył oczy ręką.
Campion nadal słuchał z miną świadczącą o żywym zainteresowaniu.
— Wobec tego zadzwoniłaś do niego do domu — podsunął łagodnie.
— Nie, on nie ma domu. Zadzwoniłam do jego gospodyni. Ona... ona... och nie mogę!
— ,,Nie, a właśnie, że nie poproszę, moja panno!" — głos inspektora Luke'a przybrał ostry, obraźliwy ton, jakby zniekształcony przez telefon. — „Nie! Ale jak już panienka tu dzwoni, to powiem, że powinna się panienka wstydzić. Tak późno włóczyć się po nocy... marnować pieniądze... takie nic dobrego... A ja, biedna kobieta... sama muszę żyć... ani mi się śni uprawiać filantropię, chociaż są tacy, co się tego spodziewają..." Co zrobiło to stare babsko? Wyrzuciło go?
Po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy, a w jej spojrzeniu malowało się takie zdumienie, że zapomniała
na chwilę o swej tragedii.
— Skąd pan wie?
Inspektor był jeszcze młodym człowiekiem i przystojnym na swój sposób. W tym momencie obydwie te ce-
chy wyraźnie się uwydatniły.
— Już przedtem takie rzeczy się zdarzały na świecie — oświadczył z nieoczekiwaną jak na niego delikatnością. — No, dalej, kociaku, otwórz oczy. To duży wstrząs, ale kiedyś trzeba przez to przejść. Pani Lemon czekała na niego i wyrzuciła go na bruk wraz z zapasową koszulą i portretem matki, prawda?
Kłytia pociągnęła nosem.
— I wtedy pomyślałaś sobie, że pewno jest przy motorze? Czy mam rację?
— Tylko to ma oprócz mnie.
Inspektor napotkał spojrzenie Campiona, po czym odwrócili wzrok.
— Nie jest pan jeszcze siwy — mruknął Campion.
— Ale nie jestem już taki jak dawniej.'— W głosie Luke'a zabrzmiało roztargnienie i pochylił się, żeby raz jeszcze spojrzeć - na ranę chłopca. — Ma gęste włosy — oświadczył. — To zapewne uratowało mu życie. Inna sprawa, że cios był bardzo fachowy. Paskudny. Ktoś to zrobił świadomie. —. Znowu zwrócił się do Kłytii. — Mówiłaś, ze wyszłaś z biura i przybiegłaś tutaj, żeby go spotkać albo przynajmniej znaleźć ślady bytności? Czy drzwi były otwarte?
— Tak. Pan Bowels miał dzisiaj założyć kłódkę. Wynajęliśmy tę szopę wczoraj.
— Należy do Bowelsa, prawda?
— Należy do starego Bowelsa, ale wynajął nam ją jego syn, Rowley. Zdaje się, że jego ojciec nic o tym nie wiedział.
— Rozumiem. Wybiegłaś więc z biura i przyszłaś tutaj, żeby się rozejrzeć. Dlaczego weszłaś na stryszek?
Klytia chwilę się zastanawiała, jej wahanie było całkiem szczere.
— Ja nie miałam gdzie szukać — powiedziała wreszcie. — Jeśliby go tu nie było... to by znaczyło, że odszedł. Byłam przestraszona. Czy pan tego nie rozumie?
— O tak. — Campion był bardzo rzeczowy. — Oczywiście. Weszłaś tu, rozejrzałaś się i potem spostrzegłaś drabinę i... weszłaś po niej.
Kłytia straciła teraz rumieńce, twarz jej była bardzo blada, skóra napięta.
— I wtedy go zobaczyłam — powiedziała powoli. — Pomyślałam, że nie żyje. — Odwróciła głowę, gdyż odgłosy kroków na dole świadczyły, że nadchodzą posiłki.
— Jeszcze jedno, inspektorze — powiedział niepewnie Campion. — Jak on się nazywa?
— Howard Edgar Wyndham Dunning. Tak się przynajmniej nazywał, kiedy ostatnim razem sprawdzaliśmy jego prawo jazdy. — Luke z trudem panował nad irytacją.
— Ja go nazywam Mikę — cicho powiedziała Kłytia.
Sierżant Dice pojawił się pierwszy na drabinie i obrócił się, żeby pomóc lekarzowi, który najwyraźniej miał o to do niego pretensję. Był to doktor Smith, Campion nie żywił wątpliwości co do tego. W rzeczywistości był zdumiony, kiedy uświadomił sobie, że się nigdy jeszcze nie spotkali i że rozpoznał Smitha tylko na podstawie opisu inspektora.
. — Dzień dobry. Luke, co się tu dzieje? Znowu jakieś kłopoty? Ach, tak, o Boże! — Mówił cicho, urywanymi słowami. Podszedł do nieprzytomnego chłopca z taką pewnością, jak się podchodzi do swojej osobistej własności. — Pański człowiek nie mógł znaleźć chirurga policyjnego, wobec tego sprowadził mnie — ciągnął klękając. — Odsuń się od światła, dziewczyno. Ach, to ty Klytio. Co ty tu robisz? Zresztą nieważne. W każdym razie odsuń się. No tak!
Zapanowała długo cisza i Campion, który stał blisko Kłytii, czuł, że cała drży. Luke, zgarbiony, stał tuż za lekarzem z rękami w kieszeniach.
— Tak, no tak. Żyje, i to zakrawa _na mały cud. Czaszkę musi mieć z żelaza. — Słowa wypowiadane powoli brzmiały rzeczowo. — To było brutalne, straszliwe uderzenie, inspektorze. Ktoś chciał go zabić. Jest bardzo młody. Zatelefonujcie do szpitala świętego Bedy. Powiedzcie im, że to pilne.
Kiedy sierżant Dice znowu zniknął w otworze, Luke dotknął pleców lekarza.
— Czym został ten cios zadany? Czy może pan określić?
— Nie, dopóki nie pokaże mi pan przypuszczalnego narzędzia. Nie jestem wróżką. Trzeba go jak najszybciej położyć do łóżka. Ma bardzo niską temperaturę ciała. Czy ten brudny płaszcz nieprzemakalny to wszystko, czym można go przykryć.
Kłytia bez słowa zdjęła z siebie swój za szeroki i za długi płaszcz i podała lekarzowi. Już wyciągnął rękę, żeby go wziąć od niej, potem zawahał się, spojrzał na jej twarz i postanowił nie protestować. Znowu zbadał puls chłopca i lekko pokiwał głową chowając zegarek.
— Kiedy to się stało, panie doktorze? — spytał Luke.
— Właśnie się zastanawiałam nad tym. Jest bardzo zimny. Nie mogę jednak udzielić ścisłej odpowiedzi-na to pytanie. Późno w nocy... albo wczesnym rankiem. A teraz powinniśmy się zbierać.
Campion wziął Kłytię za łokieć.
— Teraz jest już pod dobrą opieką — powiedział. — Na twoim miejscu poszedłbym do domu po inny płaszcz.
— Nie. — Jej ramię było nieczułe jak kamień. — Nie, . pojadę razem z nim. — Była całkowicie, niepokojąco opanowana. W jej nieugiętym uporze było coś z panny Evadne.
Doktor spojrzał na Campiona.
— Nic z tego — szepnął. — Lepiej z nią nie dyskutować. Może zaczekać w szpitalu. On Jest poważnie chory.
— Panie doktorze? — Glos Kłytii był rzeczowy.
— Słucham.
— Mam nadzieję, że mogę polegać na panu, że nic nie powie pan ciotkom ani... wujowi Lawrence'owi?
— Oczywiście, możesz na mnie liczyć, drogie dziecko. Nie mam w zwyczaju biegać i roznosić plotek. Od dawna .się znacie?
— Od siedmiu miesięcy.
Wstał sztywno z brudnych desek i zaczął otrzepywać z kurzu spodnie. .
— Skoczyłaś osiemnaście lat, prawda? — Jego niespokojne oczy szukały jej twarzy. — To najwyższy czas.
Człowiek jest głupcem, jeśli zbyt długo zwleka. Dla twojej rodziny to będzie szok. Czy byłaś z nim razem, kiedy to się stało?
— Och nie. Znalazłam go niedawno. Nie mogę wprost sobie wyobrazić, kto... jak... to zrobił. Myślałam, że on nie żyje.
Popatrzył na nią uważnie, chcąc się przekonać, czy przypadkiem nie kłamie, a potem zwrócił się do Campiona.
— Nowa tajemnica?
— Na to wygląda! — powiedział ze sztuczną wesołością. — Chyba, że to ciąg dalszy tej samej sprawy. .
— Dobry Boże! — Oczy doktora rozszerzyły się, a pochylone plecy zgarbiły jeszcze bardziej niż zwykle. — To okropne! Ileż kłopotu! I te podejrzenia, jakie rodzą się w umyśle...
Kłytia krzyknęła głośno, protestując.
— Niech pan da spokój — głos jej się załamał. — Niech się pan tym nie przejmuje, 'niech pan się nie przejmuje rzeczami nieważnymi. Czy jemu się wkrótce polepszy?
— Moje dziecko — odparł łagodnie, przepraszająco. — Jestem tego pewien. Tak, jestem tego pewien. — Kończąc te słowa uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać, w tej samej chwili rozległ się sygnał karetki pogotowia, górujący nad pomrukiem odległego ruchu ulicznego.
Inspektor Luke wyprostował się i zmarszczywszy czoło bawił się luźnymi monetami w kieszeni.
— Chciałbym z panem, porozmawiać, panie doktorze. — Dostałem wynik sekcji.
— Ach tak. — Stary człowiek zgarbił się jeszcze, bardziej, jak gdyby ktoś nałożył mu dodatkowy ciężar na plecy.
W tym momencie Campion szybko się pożegnał, wybiegł na Apron Street i labiryntem małych uliczek ruszył na północ.
Zajęło mu trochę czasu, zanim znalazł Lansbury Terrace, a kiedy się tam wreszcie znalazł, okazało się, że jest to dość szeroko ulica, niezbyt daleko położona od kanału, gdzie oryginalne domy z epoki regencji ustąpiły mniejszym, bardziej nowoczesnym rezydencjom pyszniącym się oknami w stylu Tudorów i ostro zakończonymi dachami.
Numer pięćdziesiąt dziewięć cechowała ta sama anonimowość co resztę. Czerwone drzwi były zamknięte, firanki starannie zapuszczone.
Campion wbiegł spiesznie na szerokie kamienne schody i nacisnął dzwonek. Ku jego wielkiej uldze drzwi otworzyły się i ujrzał przed sobą kobietę w średnim wieku.
Spojrzał na nią z rozbrajającym zakłopotaniem.
— Obawiam się, że się spóźniłem — powiedział.
— Tak, proszę pana. Odjechali jakieś przeszło pół godziny temu.
Stał tak widomie szarpany rozterką.— pokusa nie do odparcia dla każdej praktycznej kobiety, by podsunąć decyzję.
— Którędy? W tamtą stronę? — wskazał nieokreślonym gestem za siebie.
— Tak, proszę pana, ale to bardzo daleko. Najlepiej wziąć taksówkę;
— Tak, tak, oczywiście. Ale czy poznam kondukt? Chodzi mi o to, że na tych wielkich cmentarzach... odbywają się nieraz równolegle dwa, trzy pogrzeby... i można łatwo się pomylić. Okropna sytuacja natrafić na... niewłaściwe obrzędy. O Boże, ależ głupiec ze mnie! Już jestem spóźniony. Proszę mi powiedzieć, pojechali samochodami?
Tak znakomicie udawał wzburzenie, że wzruszyło to kobietę.
— Och, nie pomyli się pan z pewnością— powiedziała. — To był karawan konny. Bardzo piękny i staroświecki. Bardzo dużo kwiatów i ludzi. No, i zobaczy pan od razu pana Johna.
— Tak, tak, oczywiście —Campion spuścił wzrok. — Muszę się śpieszyć. Dużo kwiatów na czarnej trumnie, powiada pani.
— Ależ nie, proszę pana, trumna jest dębowa i raczej jasna. Oczywiście, że pan ją pozna, z całą pewnością.
Spojrzała na niego trochę podejrzliwie, co było uzasadnione, ale on uchylił tylko nerwowo kapelusza i pobiegł q złym kierunku.
— Wezmę taksówkę! — krzyknął przez ramię. —- Bardzo dziękuję, wezmę taksówkę!
Wróciła do domu przekonana, że właściwie nie bardzo wiedział, na czyj pogrzeb się wybierał, a tymczasem Campion ruszył na poszukiwanie budki telefonicznej. Z każdym krokiem szedł lżej, plecy mu się prostowały, a jego jasne oczy były coraz bardziej roztargnione.
Czerwoną oszkloną budkę znalazł na rogu zakurzonej ulicy i kilka chwil spędził przewracając kartki przymocowanej łańcuchem książki telefonicznej.
„Knapp Thos. Części radiowe" — znalazł wreszcie.
Był to numer z dzielnicy Dulwich. Wykręcił go, niewiele mając nadziei, że to coś da.
— Piało — głos był ostry i podejrzliwy. Serce mu skoczyło.
— Thos?
— Ktoo tam?
Uśmiech Campiona był bardzo szeroki.
— Głos z przeszłości — powiedział. — A imię Bertie, tak dawniej nazywany, o czym przypominam sobie z pewnym niesmakiem.
— Rany boskie!
— Przesadzasz!
— Powiedz coś więcej — głos podniósł się i zadrżał.
— Widzę, Thos, że na stare lata stajesz się ostrożny. Oczywiście zupełnie niezły pomysł, ale jak na ciebie dosyć dziwny. No, siedemnaście lat temu... albo coś koło tego... dobrze zapowiadający się młodzieniec z chronicznym katarem mieszkał ze swoją matką na Pedigree Place. Miał urocze hobby dotyczące telefonów, a nazywał się Thos T. Knapp, gdzie litera „T" o ile dobrze pamiętam miała oznaczać „trutnia".
— O rany! — zahuczało w słuchawce. — Skąd mówisz? Do diabła; Byłem pewien, że nie żyjesz. Co u ciebie słychać?
— Nie mogę narzekać — powiedział Campion utrzymując się w tonie. — Co tera% robisz? Jak widzę, masz firmę.
— No, cóż — głos przycichł, — I tak, i nie. Wiesz, mama nie żyje.
— Nie wiedziałem o tym. — Campion złożył zdawkowe kondolencje, a pamięć podsunęła mu wyrazisty obraz dużej kościstej kobiety.
— Daj spokój. — Knapp nie był sentymentalny. — Miała na szczęście rentę. A kiedy przyszedł czas, zgasła nagle, jak świeca, z butelką w ręku. Nie wpadłbyś tak na pogawędkę? A może masz jakie kłopoty z mojej branży?
— W tej chwili nie mogę, ale dziękuję serdecznie, będę o tym pamiętał. Jestem bardzo zajęty. Słuchaj. Thos, czyś ty kiedy słyszał o Apron Street?
Zapanowała tak długa cisza, że zdążył w tym czasie wyobrazić sobie małą twarz gryzonia i długi ruchliwy nos. Pewność, że pod nim znajdować się muszą teraz wąsiki, przejęła go zdumieniem.
— No i co? — mruknął, żeby coś powiedzieć.
— Nic — głos Knappa nie brzmiał zbyt przekonywająco, z czego musiał zdać sobie sprawę, bo natychmiast dodał: — Wiesz, co ci powiem. Bert, stary chłopie, jak kolega koledze, trzymaj się z dala od tego, rozumiesz?
— Nie bardzo.
— Przynosi pecha.
— Co takiego, ta ulica?
— Nic o niej nie wiem, ale unikaj jej, tyle mi wiadomo. '
Campion stał zmarszczony ze słuchawką w ręku.
— Nic nie rozumiem — powiedział wreszcie.
—Ja też.— Irytacja w cienkim głosie była szczera.— Niewiele wiem teraz. Wyszedłem z obiegu, to fakt. Mam kobietę. Ale od czasu do czasu coś usłyszę, a to jest najnowsza wiadomość. „Unikaj Apron Street", tak mi poradzono.
— Dowiedziałbyś się czegoś więcej na ten temat.
— Postaram się — Thos powiedział to z nutą dawnego młodzieńczego entuzjazmu.
— Może ci wpaść za to pięć funciaków.
— Jeśli nie będę miał w związku z tym żadnych wydatków ekstra, zrobię to wyłącznie z miłości — odparł Thos wielkodusznie. — Bywaj stary. Ten sam adres, co zawsze?
12. Wywar z maku
— Widziałem ją — powiedział stanowczo Lugg, — Widziałem na własne oczy.
— Wzruszające — odparł wesoło Campion. Właśnie wszedł do pokoiku pani Chubb, górującego nad półokrągłym barem „Gospody Pod Płatnerzem", gdzie wprawdzie w całej okazałości mógł ujrzeć swego zausznika i służącego, ale ani śladu inspektora. Dobre było i to. Lugg był w dobrym humorze, świadczyło o tym wysunięcie brody, składającej się z kilku .warstw, i badawczy wyraz twarzy.
— Zaraz mi pan przyzna, że to śmieszna historia — powiedział. — To dziwny sklep i stary dziadyga za kontuarem też jest nie zwyczajny.
— O czym ty mówisz? — Campion usiadł naprzeciw niego przy stole.
— Oczywiście, zachowuje się pan jak urzędnik, który wcale nie słucha i dlatego zadaje głupie pytania. — Lugg mówił z pogardą. — Dużo zdaje się stracili na tej wyspie, którą miał pan zarządzać. „Uprzejmie proszę napisać to trzy razy, a potem podrzeć", jak powiadają biurokraci. Widziałem Bellę Musgrave, to chciałem powiedzieć.
— Bellę Musgrave? — Campion powtórzył nazwisko bezmyślnie, ale kiedy przypomniał je sobie, otworzył szeroko oczy. — Ach tak... — rzekł. — Ta okropna mała salka sądu policyjnego... O Boże, tak, teraz ją sobie przypominam. Nieduża, zgrabna kobieta o twarzy dziecka.
— Teraz o twarzy dwojga dzieci — zauważył Lugg złośliwie. — Ale wolno jej. Ten sam czarny welon, ta sama uduchowiona twarz pod nim, te same łagodne, pełne zakłamania oczy. Czy pamięta pan, jaka była jej specjalność. Jego pracodawca patrzył na niego uporczywie przez kilka chwil. .
— O ile sobie przypominam — powiedział wreszcie — Śmierć.
— Zgadza się. Na skalę handlową. — Czarne oczy Luga stały się teraz okrągłe z przejęcia. — Ta kobieta chodziła po domach z tanimi bibliami. Czytała w gazetach nekrologi i potem szła prosto do takiego domu. „Co takiego, nie żyje?" — świetnie naśladował kobiece zdumienie. — Ooch, jak mi przykro. Dla mnie to również wielka strata. Zmarły zamówił u mnie biblię i zostawił mały zadatek. Trzeba tylko dopłacić piętnaście szylingów." Zmartwiona rodzina chcąc się jej jak najszybciej pozbyć brała biblię wartą najwyżej dziesięć szylingów. Pamięta pan teraz, szefie. Niezły artykuł do handlowania.
— Tak, przypominam sobie. Ale było coś jeszcze. Czyż nie odgrywała roli niepocieszonej wdowy w tej aferze ubezpieczeniem? Miała jednotorowe zainteresowania.
— To ona. A teraz, kiedy już ją pan umiejscowił, to może się nią pan zainteresuje. Pojawiła się znowu i to na
Apron Street. Właśnie ją widziałem. Spojrzała na mnie z godnością, ale nie poznała.
— Gdzie to było?
— U tego bankrutującego aptekarza. Przecież mówiłem panu. — Był bliski rozpaczy. — Po moim fatalnym zatruciu wczoraj wieczorem poszedłem po jakiś środek na wzmocnienie, akurat rozmawiam z tym starym prykiem, kiedy wchodzi Bella. On spojrzał na nią, ona spojrzała na niego i weszła do pakamery.
— Co ty mówisz? To nadzwyczajne!
— No, przecież cały czas to panu mówię! — Tłusty mężczyzna z irytacją podskoczył na krześle. — A pan co, marzy o niebieskich migdałach? Bardzo mi przykro, szefie, ale nie mogłem się powstrzymać. Śmieszną historia, sam pan przyzna.
— Nadzwyczajne. Ale, ale, właśnie rozmawiałem z twoim starym przyjacielem. Pamiętasz Thosa?
Na dużej białej twarzy rozlał się wyraz zdumienia.
— Rany koguta, zupełnie; jakby się zegar cofnął — powiedział wreszcie. — Jak się czuje ten stary drań? Jeszcze go nie powiesili?
— Wręcz przeciwnie, ożenił się i jest bardzo szanowany. Robi coś dla nas. . . ,
— Aha, współpracownik. W porządku — powiedział wyniośle. — Całkiem pożyteczny facet, jeśli się go trzyma na właściwym miejscu.
Campion spojrzał na niego z niesmakiem.
— Straszny jesteś, Lugg, jeśli się spojrzy na ciebie beznamiętnie.
Grubas udał obrażonego.
— Proszę mnie nie mieszać do spraw płci, to zbyt płaskie. Jestem już za stary na to. Ale co z tym aptekarzem? Oczywiście Bella może być jego ciotką. Jak tak pomyśleć, to całkiem prawdopodobne. Facet tego rodzaju może mieć takich krewnych. Ale z drugiej strony to bardzo zabawne. Chcę powiedzieć, że jeśli zarabia na śmierci, to i na Apron Street może jej coś wpaść.
— Jeśli chodzi o krewnych, to mamy przecież twego szwagra Jasa — zauważył okrutnie Campion — Inspektor zapewne jeszcze jest u niego?
— Pewno tak. Wyszedł do mnie, kiedy wpadłem do zakładu. Sklep z trumnami to nie bardzo przyjemna impreza. Poprosił bardzo grzecznie, żebym tutaj przyszedł i powiedział panu, że może się spóźnić. Miał taką minę, jakby był bardzo zajęty.
— A jak wyglądał twój szwagier?
Lugg pociągnął nosem.
— Jęków nie słyszałem — stwierdził. — Ten Charlie Luke to daleko zajdzie, nie?
— Tak? A dlaczego tak myślisz?
—On nie daruje tej Sprawie. —W czarnych oczach malował się wyraz sardonicznego rozbawienia. — Nie dla niego pięciodniowy tydzień pracy. Wyczekując na poniedziałek rano dostałby apopleksji. Halo!
Lekkie, szybkie kroki dały się słyszeć na drewnianych schodach prowadzących z ulicy. Drzwi skrzypnęły i ukazał się inspektor Luke. Jego witalność od razu wypełniła mały pokoik.
— Bardzo mi przykro, proszę pana, ale nie mogłem się pozbyć tego starego nudziarza — powiedział z uśmiechem do Campiona. — On i jego syn przypominają mi parę prowincjonalnych komików. Gdyby nie to, że musimy się naradzić, przyprowadziłbym ich tutaj i kazał im to, dla naszej rozrywki, wszystko jeszcze raz powtórzyć. Tak mówiąc między nami, mogliby z powodzeniem wystąpić na następnym koncercie policyjnym. „Ta szopa została wynajęta bez mojej wiedzy", oświadczył Jas. „Synu, wytłumacz się!" — Swoim zwyczajem Charlie Luke wcielił się w postać, o której mówił. — „To ja to zrobiłem, ojcze, i wiem, że zrobiłem źle, proszę, wybacz mi" — ciągnął przedstawiając plastycznie Rowleya Bowelsa. — „Zrobiłem to z litości, tak jak mnie zawsze, ojcze, uczyłeś. Ten chłopak prosił i błagał.. " I tak dalej,! tak dalej...
Rozsiadł się przy stole i zadzwonił na panią Chubb.
— Cały dzień mógłbym tego słuchać — odezwał się znów poważnie. — Jas jest wściekły. Jest wściekły nie
tylko na Rowleya, pieni się na kogoś jeszcze. Może na tego młodego Dunninga, ale chyba nie..
— Sądzi pan, że któryś z nich jest właścicielem narzędzia, którym został zadany, cios?
— Możliwe. — Zmarszczył brwi.,— Bardzo bym chciał wiedzieć, jaki ten ktoś miał w tym cel. Oczywiście powierzyłem tę sprawę jednemu z moich ludzi. Porządny, młody chłopak, ale jeszcze zielony. Inna sprawa, że najlepszy, jakiego na razie mam. Jest nas za mało. Mamy huk roboty w związku z tą hecą z Greek Street i prawie wszystkich tam ściągnięto.
Lugg spojrzał na koniuszek własnego nosa.
— Strasznie dużo hałasu narobiono z tym włamaniem do jubilera, strzelaniem do gliny i 'do przechodnia — powiedział z przekonaniem. — I tak zwiali.
— Mamy za mało ludzi i nic na to nie poradzimy. Na
razie zajmujemy się starym Jasem. Inna sprawa, że nie widzę w nim potencjalnego truciciela, a pan, panie Campion?
Campion nie zdążył wyrazić swego zdania, gdyż akurat weszła właścicielka z tacą piwa i kanapek. Wstał i leniwie podszedł do okienka wychodzącego na bar. Przez kilka chwil przypatrywał się falującemu na dole tłumowi. Ale nagle zrobił się czujny, pochylił się, a jego oczy za szkłami błysnęły zaciekawieniem.
— Niech no pan tylko spojrzy — powiedział do inspektora.
Do sali wkroczyło właśnie dwóch mężczyzn i torowało sobie drogę do kontuaru. Najwidoczniej byli razem i sprawiali wrażenie zaprzyjaźnionych. Jednym z nich bez wątpienia był Congreve, urzędnik banku, a drugim, w wytwornym, choć o nadmiernie wydłużonej talii, płaszczu, Clarrie Grace. Rozmawiali z zażyłością starych przyjaciół.
— Już ich przedtem razem widziałem — stwierdził Lukę z namysłem. — To trwa mniej więcej od tygodnia. Być może zwykła znajomość z baru, ale teraz patrzę na to, żeby tak powiedzieć, pańskimi oczami. — Z dłoni zrobił sobie okulary. — Całkiem nieoczekiwane, prawda? Nigdy dotąd z tym jegomościem nie rozmawiałem. Tak, robią wrażenie przyjaciół od serca. Muszę się tym zająć.
— Macie tutaj bardzo ciekawe sąsiedztwo — wtrącił się Lugg mówiąc bez swego zwykłego londyńskiego akcentu. — Weźmy na przykład taką ciotkę aptekarza.
Inspektor Luke zareagował, jak się tego po nim spodziewano. — Gwałtownie się odwrócił.
— Co, Tata Wilde ma nową kobietę?
— Co do jej płci nie mam żadnych wątpliwości.:— Lugg najwidoczniej nie chciał udzielić dalszych informacji. — Czy często przyjmuje kobiety?
— Od czasu do czasu. — Luke uśmiechnął się. — Nieraz sobie żartujemy z tego. Czasem, bardzo rzadko, przychodzi do niego kobieta na noc. Za każdym razem inna i zawsze robiąca bardzo przyzwoite wrażenie. Ale, ale, czy pan go widział, panie Campion?
— Nie. Czyli wszystko przede mną. Wracając1 do aptekarza: może takie ma usposobienie.
— To jest jedyna rzecz, co do której nie ma ustalonych reguł. — Inspektor powiedział to tonem światowca, jednak z odcieniem melancholii. — Jest po prostu poczciwcem, który lubi kobiety w stylu pogrzebowym i lubi je najwyżej przez dziesięć minut. To śmieszne, ale w tym względzie ludzie bywają dziwni. Bogiem a prawdą to on sam jest dziwakiem rozbrajającym.
—Przepraszam — Lugg aż wstał z krzesła, tak go to zainteresowało. — Czy pan powiedział „pogrzebowy"?
—— Tak. — Charlie Luke najwidoczniej był zdumiony jego staranną wymową spółgłosek i samogłosek. — Przynajmniej zawsze ubrane są na czarno i zawsze wyglądają płaczliwie, jeśli panowie rozumiecie, co mam na myśli. Tej akurat nie widziałem.
— A ja tak, nazywa się Bella Musgrave.
Inspektorowi najwidoczniej nic to nie mówiło. Uśmieszek zadowolenia rozjaśnił szeroką jak księżyc w pełni
twarz Lugga.
— Oczywiście pan jest za młody — mruknął z satysfakcją. — A więc ja i tu obecny mój szef...
— Który jest o dwadzieścia lat młodszy — przerwał mu brutalnie Campion — zamierzają panu powiedzieć, że za ich przyczyną ta oszustka małego kalibru gdzieś w roku Wielkiej Wystawy skazana została na osiemnaście miesięcy. A teraz niech mi pan powie, jak przyjął doktor wynik badań laboratoryjnych?
— Och, z rezygnacją. —.Głos inspektora zdradzał sympatię. — Pocieszyłem go, że to nie była jego wina. Powiedział mi ciekawą rzecz. Zna pan młodszą pannę Palinode, Jessikę, tę starą kobietę z parku? On twierdzi, że-daje temu staremu mleczarzowi codziennie filiżankę wywaru. z maku. Jest on pacjentem doktora i choruje na wątrobę. Doktor powiada, że któregoś dnia zastał go całkiem nieźle oszołomionego, a ten mu się przyznał, że na bóle pił tylko płyn, który mu dała — zresztą one zaraz potem ustąpiły. Doktor powiada, że jeśli zebrała właściwe makówki w odpowiedniej porze roku, to stary po takiej porcji czystego .opium mógłby się błyskawicznie przejechać na tamten świat. — Zawahał się wyraźnie zmartwiony. — To są wystarczające podejrzenia, żeby ją zatrzymać, ale jakoś nie mam na to wielkiej ochoty. Takie to wszystko zwariowane.
— Wiele myślałem o niej. — Brzmiało to tak, jakby Campion się do czego przyznawał. — Nie sądzę jednak,
żeby potrafiła zrobić hioscyjaminę z lulka zebranego :w parku.
— Ja też tak nie sądzę '-— zgodził się Luke. — Oczywiście będę musiał tę sprawę zbadać, ale nie wydaje mi się to prawdopodobne. Widok tej dziwnej kobiety nasuwa mi myśl o wróżkach; nie wiem dlaczego, ona... — Urwał i stał nasłuchując, a oni idąc za jego wzrokiem spojrzeli w stronę drzwi, które bardzo powoli zaczęły się otwierać.
Panna Jessica Palinode w swoim spacerowym stroju była we wszelkich okolicznościach zjawiskiem niezwykłym, ale jej wejście akurat w> tym momencie było wprost szokujące. Kiedy spostrzegła Campiona siedzącego po drugiej stronie stołu, jej drobną spiczastą twarz rozjaśnił nieśmiały uśmiech.
— A więc pan tu jest — powiedziała. — Chciałam się z panem zobaczyć przed pójściem na przechadzkę, na którą właśnie jest pora. Chodźmy.
Inspektor Charlie Luke patrzył na nią z jawnym niedowierzaniem.
— Skąd się pani tu wzięła? — spytał wprost.
Po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy.
— Och, widzi pan, ja obserwuję — odparła. — Nie było was na dole, więc pomyślałam, że musicie tutaj być. No i znalazłam was. — Znowu' zwróciła się do Campiona — Czy jest pan gotów?
— Oczywiście — powiedział podchodząc do niej. — Dokąd się udamy? — Był o wiele wyższy od niej, co uwydatniało jej szczupłość i dziwaczność. Woal założony był nieco staranniej niż zwykle i przypięty z przodu, żeby ukryć tekturę. Ale liczne spódnice nakładające się na siebie nierównymi warstwami odsłaniały zniszczone buciki i pofałdowane pończochy. Miała ze sobą woreczek, zrobiony z kawałka nieprzemakalnego płaszcza, zszytego niezdarnie przez kogoś, kto nie miał zielonego pojęcia o szyciu. Przechowywała w nim chyba zarówno papiery, jak i odpadki kuchenne, gdyż i to, i to wyzierało spomiędzy niestarannych szwów.
Bez słowa podała go Campionowi gestem pełnym ufności.
— Pójdziemy do naszego adwokata, oczywiście — wyjaśniła. — Nie zapomniał pan, mam nadzieję, że zgodziłam się ż panem, iż należy .pomóc policji.
Campion przypomniał sobie, iż rzeczywiście coś takiego powiedziała wtedy, w nocy, zanim wyszedł z jej kuchni.
— I zdecydowała się pani na to? — powiedział. — Pani pomoc będzie dla nas bardzo cenna.
— Och, przecież ja zawsze byłam na to zdecydowana. Uzgodniliśmy z Evadne i Lawrence'em, że osobą, która może udzielić panu wszelkich potrzebnych informacji jest nasz adwokat, pan Drudge.
Campion stwierdził, że firma ta nie jest mu nieznana.
Twarz inspektora wyrażała zarówno szacunek, jak i ulgę.
Campion wziął do potrzymania jej woreczek.
.—Wspaniale — powiedział. —: Wobec .tego. - idziemy. A może najpierw zjedlibyśmy lunch?
— Nie, dziękuję panu, już jadłam. Wolałabym złożyć tę wizytę przed przechadzką po parku.
— Gdzie mieści się ta kancelaria adwokacka? — .spytał. — Czy mam wziąć taksówkę?
— O nie, to zaraz za rogiem, na Barrow Road. Mój ojciec lubił zatrudniać ludzi miejscowych. „Może nie są najlepsi", mawiał, „ale są nasi".
13. Prawny punkt widzenia
Powitał ich starszy urzędnik, okazując mrukliwy szacunek dla panny Palinode ze względu na pamięć jej ojca.
Kiedy szli za nim przez długi pokój biurowy, w którym urzędował teraz tylko on z dwoma dziewczętami, Campion wyobraził sobie, że powita go czcigodny patriarcha. Dlatego kiedy nareszcie znaleźli się przed obliczem pana Drudge, zdumiał się wielce. Ów zerwał się zza biurka bynajmniej nie antycznego, lecz raczej komicznie nowoczesnego. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie, że nie ma nawet trzydziestu lat. Nosił wesołą marynarkę z wielbłądziej wełny i oryginalne zamszowe buty. Na jego młodzieńczej otwartej twarzy malowała się szczerość, co podkreślały absurdalnie wielkie, podobne do dużej szczotki wąsy.
— Witam, panno Palinode, miło mi, że pani do nas wdepnęła. O ile mi wiadomo, w domu ma pani nielichą
rozróbkę. Proszę usiąść. Pana chyba nie mam przyjemności znać. — Głos jego brzmiał wesoło. — Tutaj nic się nie dzieje. Cholernie spokojnie. Czym mogę służyć?
Panna Jessica dokonała prezentacji obu panów. Campiona zdumiało, że doskonale wiedziała, kim jest i jaki ma związek z całą sprawą. Dokładność i precyzja jej informacji świadczyły, że czerpała je z dobrych źródeł. Patrzyła przy tym uważnie na niego, a wygięcie warg świadczyło wyraźnie, że jest rozbawiona.
— Pan mecenas Drudge jest oczywiście wnukiem mecenasa Drudge'a, który prowadził sprawy mego ojca — wyjaśniła. — Ojciec zmarł pod koniec wojny i ten oto młodzieniec odziedziczył praktykę. Może zaciekawi pana fakt, że był wybitnym lotnikiem, ma Lotniczy Krzyż z Okuciem, jak również odpowiednie kwalifikacje zawodowe.
— Och, niech pani da spokój — zaprotestował gwałtownie młody człowiek.
— A na imię ma Oliver — ciągnęła panna Jessica, jak gdyby nie usłyszała protestu. — Zwany potocznie Knotem — dodała pognębiając go ostatecznie.
Obaj mężczyźni spojrzeli na nią z zakłopotaniem, a ona pokazała w uśmiechu drobne zęby.
— To takie przezwisko z okresu służby :— powiedziała. — A teraz, panie mecenasie, może przeczyta pan te oto listy, jeden jest od Evadne, drugi od Lawrence'a. A potem będzie pan mógł udzielić panu Campionowi wszelkich informacji, jakie będą mu potrzebne. — Dała mu do ręki obie kartki. Napisane były na tak mikroskopijnych świstkach, że pan Drudge nie mógł sobie z nimi poradzić.
— To mi wystarczy — oświadczył wreszcie patrząc" na nią swymi dziecinnymi szarymi oczami. — Upoważnia mnie to, że tak powiem, do obnażenia mojej duszy. Inna Sprawa, że właściwie nie ma nic do ukrywania.
— Istotnie. — Panna Jessica stwierdziła to z dużą satysfakcją. — Rozmawiałam z bratem i siostrą i zdecydo-
waliśmy zawierzyć całkowicie panu Campionowi.
— Nie wiem, czy to mądre, gdyż biedaczysko musi być również lojalny wobec policji. —Uśmiechnął się rozbrajająco do Campiona. — W każdym razie niewiele jest do ujawnienia.
— Oczywiście, że nie, ale zapewne pan Campion będzie chciał dowiedzieć się wszystkiego. — Panna Jessica wygładziła swoją muślinową spódnicę. — Otóż, proszę — rzekła zwracając się do Campiona — my nie jesteśmy tacy znowuż wariaci. Jesteśmy egocentryczni i żyjemy na marginesie świata...
— Nadzwyczaj roztropnie, jeśli to państwu naprawdę się udaje — przerwał jej doradca prawny z widoczną zazdrością.
— Owszem. Ale jak już powiedziałam, nie jesteśmy tak całkowicie niepraktyczni. Dopóki śmierć mojej siostry Ruth była tylko tematem wulgarnych podejrzeń, uważaliśmy, że najlepiej będzie je zignorować. Byłby pan zdumiony. gdyby pan wiedział, ile można oszczędzić sobie kłopotów dzięki polityce uprzejmego desinteressement. Jednak teraz, ponieważ doszliśmy do wniosku, że ta cała sprawa jest o wiele bardziej poważna, niż przypuszczaliśmy, postanowiliśmy bronić się, jak tylko można najbardziej skutecznie, przed ewentualną pomyłką policji, a w takiej sytuacji najlepszą rzeczą będzie jak najdalej idące pójście im na rękę, zresztą zgodnie z radą pana Campiona. — Wygłosiła to krótkie przemówienie z godnością, a „Knot", czyli mecenas Drudge, popatrzywszy na nią z rosnącym zdumieniem i zainteresowaniem, westchnął z ulgą..
— Popieram to stanowisko — powiedział poważnie. — Popieram całkowicie. Proszę, niech pan zaczyna.
Campion usiadł.
— Nie zamierzam wtrącać się w żadne sprawy, jeśli to nie jest konieczne — zaczął, ale panna Palinode zaraz mu przerwała.
— Oczywiście, że nie będzie się pan wtrącać. Ale z pewnością chciałby pan wiedzieć, czy mogą .być brane pod uwagę pobudki materialne. Może pan przeczytać testament mojej siostry Ruth, który znajduje się w Somerset House, nie będzie pan jednak znał postanowień moich, Lawrence'a czy Evadne, nieprawdaż?
— Och, niech pani da spokój — wtrącił się Drudge. — Moim skromnym zdaniem nie powinna pani posuwać się aż tak daleko.
— Nie zgadzam się z panem. Jeśli nie wyjaśnimy wszystkich szczegółów, policja może wyciągnąć zupełnie fałszywe wnioski. Sądzę, że powinniśmy zacząć od Edwarda.
— Tak, od niego trzeba zacząć — ustąpił Drudge głaszcząc wąsy, jakby chciał je uspokoić. —- Proszę chwilę zaczekać, przyniosę potrzebne szpargały.
Wyszedł, a panna Jessica pochyliła się konfidencjonalnie do Campiona:
— Jestem przekonana, że poszedł poradzić się swego wspólnika.
— A więc jest i wspólnik — w głosie Campiona zabrzmiała ulga. .
— Tak, niejaki pan Wheeler. Wprawdzie obawiam się, że jak dotychczas, pan Drudge nie ma wielu klientów, ale jest wybitnie inteligentny. Niech pan nie da się wprowadzić w błąd jego słownictwem. Ostatecznie nie jest dziwaczniejszy niż słownictwo, jakim się posługują zwykle prawnicy.
.— Chyba nie — roześmiał się. — Mam wrażenie, że pani się tym świetnie bawi.
— Staram się po prostu być rozsądna. A teraz co do Edwarda. Prawdę mówiąc on był hazardzistą. Miał swoją wizję, odwagę, ale nie miał rozeznania.
— Niezbyt fortunna kombinacja.
— I ja tak uważam, ale — dodała z nieoczekiwanym błyskiem w bystrych oczach — nie ma pan pojęcia, jak
było to pasjonujące. Jednego dnia nasze akcje były warte setki tysięcy. Wobec tego Lawrence zamierzał założyć wielką bibliotekę. A następnego dnia, kiedy już zżyliśmy się z tą myślą, byliśmy prawie bez grosza. Stary pan Drudge strasznie się o to gniewał. Być może to ustawiczne napięcie, w jakim żył, przyprawiło go o chorobę, która go zabiła. Ale Edward był wspaniały. Zaufał akcjom „Dengies", a poza tym zawsze liczył na. „Filippino Fashions".
— Dobry Boże! — krzyknął Campion prawie z lękiem. — Może zajmował się również akcjami „Bulimias"?
— Tak, tę nazwę sobie teraz przypominam — przyznała. — Poza tym kupował akcje „Sports" i ,,Gold Gold Gold United"; nieprawdaż jaka to interesująca nazwa? Były też akcje „Brownie Mine Company". Co się stało? Dlaczego pan tak zbladł?
— To taka chwilowa słabość — odparł Campion opanowując się z trudem.— Wydaje mi się, że pani brat miał wielki talent. Swoje wiadomości zapewne czerpał z prospektów reklamowych?
— Och, nie. Był znakomicie poinformowany. Pracował bardzo ciężko. Ale niestety wybierał niewłaściwe akcje. Evadne i Lawrence stracili do niego zaufanie i zachowali każde po siedem tysięcy funtów. Ja 'wytrzymałam dłużej. Kiedy Edward umarł, miał gotówką siedemdziesiąt pięć funtów i sto tysięcy funtów w najprzeróżniejszych akcjach.
— Wartości nominalnej?
— Tak.
— Gdzie one są?
— Och, zostawił je różnym ludziom. Żadnych z tych akcji nie można obecnie sprzedać.
Campion patrzył na nią uważnie przez długą chwilę.
— No tak/ładna historia — odezwał się wreszcie. — Czy wierzył w te przedsiębiorstwa? Czy miał nadzieję, że zaczną dawać zyski? .
— Nie wiem — odparła cicho. — Nieraz zastanawiałam się czy wie, że ich akcje są bez wartości, czy też nadal uważa je za żywą gotówkę. On, widzi pan, przywykł do bogactwa. To bardzo wiele znaczy przyzwyczaić się do czegoś. Sądzę, że umarł we właściwym momencie. — Znowu zapadła cisza, zanim nagle powiedziała: — Ludziom nie zorientowanym mogło się wydawać, że Edward umarł jako człowiek bardzo zamożny. Wszystkie nasze testamenty świadczą o tym, że mamy pieniądze. Dlatego chciałam, żeby pan tu ze mną przyszedł i dowiedział się, jak jest naprawdę.
— Tak, rozumiem — powiedział. — Robiliście wszyscy państwo prezenty z tysięcy akcji „Gold Gold Gold United" starym przyjaciołom, prawda?
— Chcieliśmy dowieść, że o bliskich nam ludzi w miarę możliwości zawsze dbamy — powiedziała sucho.
— O Boże. A czy istnieje jakaś nadzieja, że któreś z tych akcji znowu odzyskają wartość?
Panna Jessica spojrzała na niego urażona nieco.
— Nie, wszystkie towarzystwa zostały zlikwidowane — powiedziała. — Pan Drudge pilnuje ich w naszym imieniu i twierdzi, że Edward był bardzo dokładny.
Campion uważał za najrozsądniejsze nie komentować tego. Edward Palinode był najwidoczniej geniuszem w sprawach finansowych, ale w negatywnym sensie.
Zegar ścienny wybił pół godziny i panna Jessica wstała.
—Nie chcę zrezygnować ze spaceru — oświadczyła stanowczo. —Lubię po południu siadywać na mojej ławce. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zostawię pana samego, z tymi papierzyskami.
Przeszedł przez pokój, żeby jej otworzyć drzwi, a kiedy podał jej woreczek, garść zeschłych liści sterczących z niego coś mu przypomniała.
— Proszę pani — powiedział cicho — niech pani nie leczy miejscowych. Żadnych więcej naparów z maku.
Nie spojrzała na niego, ale ręka, w której trzymała woreczek, wyraźnie drżała.
— Zastanawiałam się nad tym... — zaczęła. — Jednak nie złamałam mojej żelaznej zasady. Najpierw sama
wszystkiego próbuję. — Teraz spojrzała mu w oczy poważnie i prosząco. — Nie sądzi pan chyba, że go zabiłam, nawet przez pomyłkę?
— Nie — powiedział stanowczo. — W to nie wierzę.
— Ja też nie — odparła, a w głosie jej brzmiała nieoczekiwana ulga.
W kilka chwil późnię] wrócił pan Drudge z teczką. Coś tam wesoło nucił pod nosem, z czego najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy.
— Proszę, przyniosłem, co trzeba. — Och, nasza dama spłynęła. Nie najgorszy pomysł. Będziemy mieli trochę luzu. Pogadałem ze starym Skipem. Powiada do mnie: „A to ci heca, nareszcie puścili farbę". Oto najważniejsze papiery. Panna Evadne i pan Lawrence mają oboje dochodu rocznie dwieście dziesięć funtów z akcji państwowych. Biedna Jessica została tak oskubana, że ma tylko czterdzieści osiem funtów rocznie, czterdzieści osiem w tych samych akcjach, nie można powiedzieć, żeby to było dużo. Kiedy panna Ruth umarła, jej aktywa wynosiły siedemnaście szylingów i dziewięć pensów plus biblia i naszyjnik z granatów, który zastawiliśmy, żeby zapłacić za pogrzeb. A więc pieniądze nie wchodzą w rachubę jako motyw. A tego właśnie chciał się pan dowiedzieć, prawda?
— Między innymi. Reszta akcji jest praktycznie biorąc bezwartościowa?
— Całkowicie uziemiona. Wiesz, stary... Och przepraszam, wydaje mi się, że znam pana już od wieków... funta kłaków nie warta.— W tym nowym przypływie energii pan Drudge zaczął się trochę jąkać. — Och... ppproszę nie myśleć, że myśmy o tym nie ppppomyśleli. Skip pppilnuje tego, jeszcze jak. Nawet i mnie to wpppadło do głowy. Przeglądaliśmy spis akcji sokolim wzrokiem, sokolim dosłownie. To zdumiewające. Edward nigdy nie kupił jakiejś akcji o przeciętnej, normalnej nazwie. Nic dziwnego, że mojego staruszka wreszcie szlag trafił.
— Jak do tego mogło dojść?
— Nigdy nie rozumował logicznie. Był uparty i nikt. Nie potrafił go powstrzymać. Stale podskakiwał. Nie potrafił się niczego nauczyć.
— Czy mam rozumieć, że wszystkie tę bezwartościowe akcje rozdzielone zostały wśród rodziny.
— Niestety nie. Rozrzucone po świecie. — Okrągłe oczy pana Drudge'a były bardzo poważne. — Niech pan tylko pomyśli. Mój stary, który prowadził sprawy rodziny od .potopu, wykorkował tuż przed Edwardem Palinode.
Campion skinął głową, choć tylko częściowo rozumiał, co tamten miał na myśli.
—Niech pan się zastanowi — ciągnął Knot. —Mój wspólnik, Skip, nic nie wiedział o testamencie Edwarda,
dopóki nie pojawiły się te harpie z urzędu skarbowego. Prędko im wybił z głowy wszelkie podatki, a podczas tego miał Palinode'ów powyżej dziurek od nosa. W tym momencie ja przyżeglowałem, więc przekazał mi cały ten pasztet. Nałamałem sobie strasznie głowę, ale wreszcie zrobiłem jedno, wytłumaczyłem mianowicie pannie Ruth, która była zupełnie fajną babką, że lepiej przysłuży się swojej kochanej rodzince, jeśli każdemu zostawi po piątaku, zamiast po dziesięć tysięcy w akcjach. „Bulimias" czy ,,Filippino Fashions" i ona jak grzeczna uczennica na nowo napisała testament. Jednak zanim umarła, wkrótce potem, ta niemądra kobieta zdążyła już wydać i te piątaki.
— Ach, tak. — Campion zaczął odczuwać duże współczucie dla młodego człowieka. — Czy mógłby mi pan dać spis osób, które miały dostać akcje, a potem dostały gotówkę albo .jej nie dostały?
— Oczywiście. Mam tę listę tutaj. Sami żeśmy ją przeglądali. Niech pan ją weźmie ze sobą i wykorzysta, jak
chce. Największy kłopot z panną Ruth był taki, że kochała wszystkich. Wszystkich wymieniła w swoim testamencie: i poczciwego kupca kolonialnego, i aptekarza, i dyrektora banku, i doktora, właścicielkę domu, syna przedsiębiorcy pogrzebowego — nawet własnego brata i siostry. Cała rodzina jest zupełnie, ale to zupełnie zbzikowana.
Campion wziął teczkę z kopiami i zawahał się.
— Panna Jessica mówiła coś przed chwilą o „Brownie Mine Company" — zaryzykował.— Czy jakieś kilka miesięcy temu nie mówiło się o wznowieniu działalności tego towarzystwa?
— O rany! — W głosie pana Drudge'a brzmiało wyraźne uznanie. — Ależ wy z policji znacie się na robocie.
Owszem było tak, wkrótce po jej śmierci. Miała dość duży pakiet i ja uważałem, że jestem Knot z imienia i Knot z natury, ponieważ przekonałem ją, że cały ten pakiet wart tyle co papier, toaletowy. Tyle razy to powtarzałem, że wreszcie postanowiła zostawić te akcje jednemu z lokatorów, facetowi, który zabrał jej pokój. Tutaj zapisane mam jego nazwisko. Beaton, chyba.
— Seton.
— Racja. Zrobiła to, żeby mu dokuczyć. Dowiedziałem się o tym, kiedy zaczęły na ten temat krążyć plotki, ale jak pan widzi, i tak nici z tego. .
— Dosyć okrutny żart z jej strony — powiedział cicho Campion.
— Pewno, że tak. — Szare oczy zabłysły, — Mówiłem jej. Wszystkim im mówiłem, ale nie chcieli słuchać. Coś panu powiem o Palinode'ach. Znam ten gatunek ludzi. Spotykałem podczas wojny. Nad wszystkim rozmyślają, nad własnymi uczuciami też rozmyślają. Wiedzą, co by czuli, gdyby ktoś im zrobił kawał, ale nie potrafią sobie wyobrazić, co czuje ktoś inny, no, bo nie potrafią. Rozumie pan? -
— Tak, chyba tak. — Campion patrzył na niego zamyślony. —- Co pan i pański wspólnik wiecie na temat tej historii z „Brownie Minę"? Czyście się panowie nad tym zastanawiali?
— Zrobiliśmy, co było można. — Był bardzo uroczysty. — Tak, byliśmy cholernie czujni. Nawet myśleliśmy sobie, że ten lokator mógł wobec perspektywy fortuny wykończyć starą, ale potem daliśmy spokój. Ten facet musiałby dowiedzieć się o zapisie, a nie było na to żadnych dowodów. To jedno. A ta wiadomość o akcjach „Brownie" nie była poważna. Wreszcie Skip doszedł do wniosku, że taki facet raczej walnąłby kogoś butelką w łeb, a nie bawił się w przygotowywanie jakichś trujących płynów. A pan jakiego jest zdania?
Campion przez chwilę zastanawiał się nad kapitanem Letonem, ale im dłużej myślał, tym mniej mu się to wszystko podobało.
— Sam nie wiem — powiedział powoli. — Odpowiem panu, jak sobie przeczytam to wszystko, co mi pan dał.
— Bardzo zabawna lektura. Proszę do nas wpaść. Wiemy, że nasi klienci są trochę postrzeleni, ale przecież to nie mordercy- Poza tym mamy bardzo mętne pojęcie o tych jatkach. Gdyby ktoś ich wykończył, to my na tym stracimy.
Nadal paplał gładko, odprowadzając gościa przez biuro do schodów. Campion milczał zamyślony.
— Czy w swoich księgach nie spotkał pan nazwiska Dunning? Chodzi mi o młodego człowieka — powiedział tuż przed pożegnaniem.
— Obawiam się, że nie. Dlaczego pan pyta?
— Bez żadnej przyczyny, dlatego tylko, że właśnie został uderzony butelką w głowę czy czymś w tym rodzaju.
— O Boże! Dalszy ciąg tej samej historii?
— Chyba tak.
Pan Drudge znowu zajął się wąsami.
— Cholernie chciałbym wiedzieć, jak się ta cała łamigłówka złoży w całość — oświadczył.
— Ja również — powiedział zgodnie z prawdą Campion.
Na Barrow Road padało w ten dziwny tajemniczy sposób, który jest właściwością Londynu. Spieszący się przechodnie mieli takie miny, jakby byli przemoknięci od stóp do głów. A jednak nie było widać spadających kropel.
Campion szedł Barrow Road. Po raz pierwszy mógł w samotności prześledzić każdą z kolorowych nici składających się na ten splątany kłębek. Szedł już dość długi czas zastanawiając się nad każdym tropem prowadzącym w tej gmatwaninie, podnosząc każdy luźny koniec, w nadziei, że dokądś go zaprowadzi. Daleki jeszcze był od rozwiązania, gdy skręcił, żeby zanurzyć się w labirynt uliczek, które miały go zaprowadzić do Portrninster Lodge.
Kiedy zrobił krok na jezdnię, żeby przejść na drugą stronę wąskiej ulicy, z przeciwnej strony nadjechała rozklekotana ciężarówka z podartą czarną plandeką, zatrzymał się więc na środku jezdni, żeby ją przepuścić.
Jej nagły, gwałtowny, morderczy skręt w jego kierunku zaskoczył go, chociaż instynktownym skokiem na chodnik ocalił życie. Manewr ten robił wrażenie całkowicie zamierzonego. Campion był tak. tym zdziwiony, jak gdyby ten stary gruchot chciał go ugryźć. Kierowca nawet nie próbował się zatrzymać. Po tym skręcie dodał gazu, aż załopotało czarne płótno.
Zanim ciężarówka zniknęła, Campion w ułamku sekundy zobaczył jej wnętrze. W poprzek podskakujących
desek leżała jedna jedyna długa bardzo skrzynia, niezwykle wąska, a nad nią w półmroku ujrzał twarz tęgiej kobiety.
Była to Bella Musgrave. Siedziała na skrzyni, a jej tłuste ciało zachybotało, kiedy ciężarówka wzięła ostry zakręt i zniknęła Campionowi z oczu.
Widok tej ponurej przykucniętej postaci wstrząsnął nim bardziej niż własne cudowne ocalenie. Zważywszy na poprzednie zajęcie Belli, pomyślał niewesoło, kierowca tej ciężarówki mógł być kościotrupem — i nagle przyszło mu do głowy, że może to Rowley uległ nagłej pokusie przejechania go.
Był tak tego pewien, że kiedy natknął się na Bowelsów, ojca i syna, idących zgodnie razem Apron Street, wręcz się zdziwił. Nie ulegało teraz wątpliwości, że kimkolwiek był kierowca, z pewnością go rozpoznał, co przemawiało za tym, że to jego dawny wróg. A to z kolei skierowało jego myśli na tory zawodowe. Jak dotąd na Apron Street zawodowi przestępcy nie wchodzili w rachubę; Campion poczuł ulgę, że natrafił wreszcie na ich ślad.
14. Dwa krzesła
W jakąś godzinę później, kiedy już było prawie ciemno, a światła na Apron Street błyszczały tajemniczo wśród błękitnych zasłon wilgotnego zmierzchu, Campion schował do kieszeni wymijający list, jaki napisał do nadinspektora Yeo, i wyszedł po cichu ze swej sypialni w Portrninster Lodge.
Długie doświadczenie nauczyło go cenić wartość pisanego słowa, kiedy oczekiwano od niego dokładnych informacji, a teraz udał się na poszukiwanie Lugga, który miał być jego posłańcem.
Ponieważ na palcach przeszedł hali, nie wytropiła go Renee. Żelazna brama była wilgotna, a silny deszcz zmoczył go solidnie, zanim dotarł do chodnika. Właśnie zbliżał się do skromnie przyozdobionego okna wystawowego zakładu Jasa Bowelsa, kiedy przypadkiem rzucił okiem na przeciwległą, weselszą stronę Apron Street.
W drzwiach składu aptecznego dojrzał dobrze znaną potężną sylwetkę. Lugg wyszedł na ulicę, rozejrzał się w obie strony i z powrotem wrócił do sklepu.
Campion ruszył za nim i znalazł się w niewielkiej wolnej przestrzeni otoczonej pudełkami, butelkami i słoikami, które piętrzyły się ze wszystkich stron aż pod sufit.
Była tu oczywiście lada, ale sprawiała wrażenie jakiejś szczeliny wśród ogólnego chaosu. We wnęce po prawej stronie aptekarz zapewne przygotowywał lekarstwa, a ciemny tunel za nią prowadził do tajemniczych rejonów w głębi. . :
Nie widział nigdzie Lugga ani w ogóle nikogo, ale .kiedy jego kroki rozległy się na zniszczonym linoleum, nad barykadą towarów, broniącą dostępu do wnęki, ukazała się zaniepokojona twarz inspektora Luke'a. Był bez kapelusza; a jego krótkie wijące się czarne włosy były w takim nieładzie, jak gdyby czesał je rękami. — Klapa na całej linii — powiedział Luke. — Gdzie pana ludzie?
Campion głęboko wciągnął powietrze. Z ponad tysiąca zapachów, które przenikały powietrze składu aptecznego jeden, drapiący w gardło, zwrócił jego uwagę.
— Sam jestem. Tak po prostu wpadłem — powiedział. — Co się stało? Rozlał pan olejek migdałowy?
Inspektor wyprostował się. Był silnie zdenerwowany, patrzył na Campiona z wyraźnym poczuciem winy.
— Co ja zrobiłem najlepszego. Powinienem być zastrzelony na miejscu, powieszony i zastrzelony. Niech pan tylko spojrzy.
Campion spojrzał w ciemność wnęki. Mógł tylko dojrzeć dwa mankiety pasiastych spodni.
— Aptekarz?
— Stary Tata Wilde. — Głos miał ochrypły. — Nie zdążyłem go nawet przesłuchać. Ledwo zacząłem. On stał jeszcze za kontuarem. I tak dziwnie na mnie spojrzał... — Wytrzeszczył niebieskie oczy i wywrócił nieco do góry, oddając znakomicie bezradne przerażenie. — Potem się odwrócił, zawsze był bardzo zwinny, jak wróbel. „Jedną chwilę, panie inspektorze", powiedział tym swoim skrzypiącym głosem, „jedną chwilę", a kiedy odwróciłem się do niego, nawet nie z gniewem, ani podejrzliwie, wsunął coś do ust i wtedy... o Boże!
— Cyjanek potasu — Campion cofnął się. — Na pańskim miejscu wyszedłbym stąd jak najprędzej, to silna
trucizna, a nie ma tu prawię czym oddychać. Na litość boską, niech się pan tak też nie przejmuje! Był pan sam?
— Niezupełnie, chwała Bogu, miałem świadka. — Luke wyszedł na środek składu. Był blady, zgarbiony i bawił się hałaśliwie monetami w kieszeni spodni. — Gdzieś tutaj był ten pański Lugg. Weszliśmy razem. Zgodnie z umową spotkałem się z nim na rogu. Kiedy pan wyszedł spod „Płatnerza", musiałem pójść na rozprawę sądową dotyczącą pana Edwarda. Czysta formalność. Odroczona na dwadzieścia jeden dni. Ale musiałem tam być.
— Bella Musgrave wyjechała stąd ciężarówką jakieś półtorej godziny temu — zauważył Campion.
— Wtedy widział pan Lugga?
— Nie, za to widziałem ją.
— Aha. — Luke spojrzał na niego zdziwiony. — Więc to tak. Zostawiłem go, żeby miał oko na to, co się dzieje na ulicy, i jak głupiec postanowiłem sam porozmawiać z Tatą Wilde'em. Lugg miał na mnie czekać przed „Tespisem".. Zaraz po czwartej widział odjeżdżającą ciężarówkę i to, że załadowano na nią skrzynię. Była ciężka i Wilde nawet pomógł ludziom ją nieść.
— Ludziom?
— Tak, było ich dwóch, obaj siedzieli z przodu. I wszystko wydawało się w największym porządku. Aptekarze, tak samo jak piwowarzy, zawsze mają jakieś opakowania.
— Czy Lugg widział ich?
— Chyba nie z tak bliska, żeby mógł kogoś poznać. Nic o tym w każdym razie nie mówił. Najpierw ich o nic nie podejrzewał, kiedy jednak ta skrzynia została załadowana, nagle ze sklepu wyskoczyła jakaś kobieta w starszym wieku i wsiadła do ciężarówki. Lugg podbiegł, bo chciał z nimi pogadać, ale oni natychmiast odjechali. Zapisał sobie numer, co pewno nic nie da.
Campion skinął potakująco głową.
— Tak sobie też pomyślałem. Ja też zapisałem, ale z pewnością jest fałszywy. Czy Lugg coś panu mówił
o kształcie tej skrzyni? /
— Nic specjalnego. — Inspektor miał inne zmartwienie. — Tym razem poślę po lekarza-policyjnego. Nie powinienem był do tego dopuścić, jak pragnę wygrać w Toto-lotka trzydzieści tysięcy funtów.
Campion wyjął papierośnicę. — Drogi kolego. — Starał się mówić z całym przekonaniem, na jakie go było stać. — To bardzo przykre. Czy pan pamięta dokładnie, co mu pan powiedział?
— Tak, nie było tego wiele. Wszedłem, za mną Lugg. — Odruchowo nakreślił coś w rodzaju balona. — Powiedziałem: ,,Dzień dobry. Tato Wilde, co tam słychać z pańską dziewczyną? Czy chociaż pan wie, kim ona jest?" A on na to: ,,Moja dziewczyna, panie inspektorze? Nie miałem dziewczyny od trzydziestu lat; Człowiek w moim wieku, . mojego zawodu z biegiem czasu staje się bardzo nieśmiały wobec kobiet, to fakt". — Inspektor sapnął głośno. — Zawsze lubił powtarzać „to fakt". Był to stały refren tego biedaka. Powiedziałem: „No, no, Tato Wilde, a co z lejącą łzy Bellą?" Akurat zajęty był małą lampką, na której zwy-
kle topił lak do pieczętowania, przerwał tę czynność i spojrzał na mnie znad binokli. „Nie rozumiem, o czym pan mówi", powiedział. „Całe szczęście", odparłem, „bo inaczej 'musielibyśmy obejrzeć sobie kilka ślicznotek. Mówię o tej żałobnej Belli Musgrave. Niech pan nie udaje głupiego, przecież dopiero co wyjechała stąd z jakąś skrzynią".
„Z jaką skrzynią, panie inspektorze?" — spytał. — „Dlaczego pan udaje niewiniątko. Co z nią? Porzuciła pana dla Jasa Bowelsa?"
Odgrywał scenę tak, jak ją sobie przypominał, a jego makabryczny humor był raczej przerażający.
— Zobaczyłem nagle, że drży cały —-ciągnął — i pomyślałem sobie, że czegoś się wystraszył, ale nie przeczułem tego, co nastąpi. — Przeciągnął dłonią po twarzy i włosach, jak gdyby chciał całą tę scenę wymazać z pamięci. W głosie jego brzmiał żal. — Powiedziałem mu: „Chłopie, nie wypieraj się tej kobiety. Widzieliśmy ją i jej mały czarny woreczek". Licho wie, dlaczego o tym wspomniałem. Mówił mi pewno o tym Lugg, kiedyśmy tu szli. W każdym razie powiedziałem to. Wtedy spojrzał na mnie dziwnie, o czym już panu mówiłem, i powiada: ,,Jedną chwilę, panie inspektorze" i poszedł za kontuar. Widziałem jego głowę wśród tych wszystkich lekarstw na nagniotki. Nagle zobaczyłem, że coś wkłada do ust, ale i wtedy nie rozumiałem jeszcze, co się święci. Widzi pan, nie miałem żadnych powodów do jakichś podejrzeń. Potem wydal taki odgłos jak bażant i upadł wśród butelek, a ja stałem niby słup soli z gębą szeroko otwartą.
— Rzeczywiście straszna historia — przyznał Campion. — A cóż robił nasz zacny Lugg?
— Stałem jak drugi słup soli — dobiegł Ich niski głos z korytarza. — A niby czego pan oczekiwał? Że pomyślimy o czytelnikach? Nie było żadnych powodów do tego, szefie. Aptekarz musiał mieć nieczyste sumienie jak lis w kurniku. Tu obecny dżentelmen nie tylko nie zdążył ruszyć palcem, ale nawet okiem mrugnąć.
Luke odwrócił się gwałtownie w stronę Campiona.
— Nie wierzyłem — powiedział — żeby mógł popełnić jakieś poważne przestępstwo. Miał na to za mało sprytu. Owszem, hioscyjamina mogła stąd pochodzić. — Machnął ręką wskazując na bałagan panujący wokoło. — Ale nigdy nie podejrzewałem go o to, by mógł podać truciznę. — Wszedł znowu za ladę i skinął na Campiona, żeby mu towarzyszył.
Przez chwilę patrzyli w milczeniu na odrażające ciało, które, wykrzywione wskutek gwałtownej śmierci, jakby się skurczyło.
— To się na nic nie zda — powiedział inspektor wzruszając ramionami w nagłym przypływie zniecierpliwienia. — Trudno mi wytłumaczyć, o co mi chodzi. Był głupim, starym, próżnym facetem, nie nadającym się do żadnej większej roboty. A teraz przypomina jakiegoś zwierzaka albo kupę łachmanów. Widzi pan te farbowane wąsiki? To była jego największa chluba. — Pochylił się nad nie wyróżniającą się niczym specjalnie twarzą, która teraz zapadła się i stała się fioletowa. — Wyglądają jak strzępek czegoś nieokreślonego.
Campion zamyślił się.
— A może nie chodziło o to, co zrobił, ale raczej o to, ,co wiedział — podsunął. — Lugg, czy rozpoznałeś tych ludzi, którzy odjechali z Bellą?
— Nie wiem. — Tłuścioch mówił cicho. — Byłem dość daleko od nich. Ten facet, który pierwszy wysiadł i wszedł tutaj, był zupełnie obcy, tego jestem pewien. Ale ten dru|g1, chyba szofer — ciężarówka zatrzymała się przodem do wylotu ulicy — przypominał mi kogoś. Przychodzi mi do głowy nazwisko Peter George Jelf. Sprawa Reunion, proszę pana.
— Dobry Boże — mruknął Campion. — Jak widać wracają starzy znajomi. No tak... — zwrócił się do inspektora zmrużywszy oczy: — Gang Fullera działał zapewne nie za pana pamięci — powiedział. — Peter George Jelf był trzecim z kolei szefem bandy, dopóki nie został skazany na siedem lat za rabunek. Nigdy nie był pierwszorzędnym Specem, jak powiadają w sferach przestępczych, ale był bardzo dokładny i dość odważny.
— Miał wrodzone skłonności przestępcze — wtrącił twoje trzy grosze Lugg z ulgą. — To sędzia tak powiedział, nie ja. Ten facet dzisiaj zupełnie tak samo chodził jak on. Może to i nie był on, ale mnie się wydaje, że jednak on.
Inspektor zapisał coś na pomiętej kartce, którą wyciągał z kieszeni.
— Oto jeszcze jedno pytanie dla Scotland Yardu, jeśli w ogóle zamierzają odpowiedzieć na jakieś moje pytania. O całej tej sprawie z pewnością mają kiepską opinię Wcale im się nie dziwię. Sam bym złożył wymówienie... gdybym miał dobrego człowieka na swoje miejsce.
— Czy mógłbym prosić trochę sody oczyszczanej?
Aż drgnęli obaj słysząc to pytanie dobiegające od drzwi.
Na dywaniku przy wejściu stał pan Congreve chwiejąc się lekko, bezgłośnie poruszał ustami, ale bystro się rozglądał wokoło.
Campion zamknął za sobą drzwi, kiedy tu wszedł, ale nie na staroświecką zasuwę. Staruszek wsunął się tak
cicho, że go nie usłyszeli.
— Gdzie aptekarz? — Donośny, o głuchym brzmieniu głos rozległ się nieprzyjemnie w ciszy apteki. Congreve zaciekawiony zrobił krok w przód.
Charlie Luke wyciągnął rękę po pękatą buteleczkę z tabletkami stojącą na kontuarze. Jedyne słowa, jakie mógł przeczytać, były „Potrójna dawka". Spojrzał na nią z roztargnieniem.
— Proszę pana, to salol — powiedział. — Lepiej panu zrobi. Zapłaci pan następnym razem.
Pan Congreve nie zamierzał skorzystać z 'tej propozycji. Zatrzymał się w miejscu wyciągając cienką szyję, a jego oczy myszkowały po składzie.
— Ale ja chciałbym się zobaczyć z aptekarzem — upierał się złośliwie. — On wie, co mi potrzeba. — Nagle jego uwagę zwrócił przenikliwy zapach, zaczął głęboko wdychać powietrze i spytał ciekawie: — A gdzie on jest?
— Zszedł na dół — odparł inspektor bez chwili wahania. — Proszę przyjść później. — Przeszedł przez skład
i wetknął buteleczkę staremu człowiekowi w rękę odwracając go przy tym energicznie. — Proszę uważać na stopień — ostrzegł troskliwie.
Pan Congreve wyszedł na ulicę, akurat w chwili gdy przed drzwiami zebrała się spora grupka mężczyzn, którzy wysiedli z policyjnego samochodu. Zdążyli tylko zobaczyć jego oczy rozpalone ciekawością i drżącą zwisającą dolną wargę, gdy mruczał do siebie.
Campion dotknął ramienia Lugga i cofnęli się obaj; żeby uniknąć spotkania z nowo przybyłymi, poszli prędko tunelem wśród kartonowych pudeł w kierunku oszklonych drzwi, majaczących w półmroku. Lugg otworzył je lekkim kopnięciem.
— On tutaj mieszkał — wyjaśnił. — Ale kiepskie to było życie! Nigdy nie oddalał się stąd. — Machnął pulchną ręką w stronę pokoju, który przypominał skład alchemika wyposażony przez jakiegoś szaleńca-fanatyka. Małe łóżko w kącie pokoiku było jedynym świadectwem ludzkiego istnienia. Poza tym była tylko masa brudnych butelek, garnków do gotowania i patelni, nieporządnie spiętrzonych na poszczególnych meblach z epoki królowej Wiktorii. — Nic dziwnego, że żadna przyjaciółka długo z nim nie mogła wytrzymać — zauważył rzeczowo Lugg. — Na takie warunki nawet Belli byłoby szkoda. Dalej nie warto iść, tam jest kuchnia i też w takim stanie. Warto tylko zobaczyć pokój na pierwszym piętrze. Pewno ; mamy niewiele czasu, bo zaraz gliny tu wpadną.
— Święta prawda —zgodził się Campion, kierując się w stronę małych drzwi, przez które dostrzegł ciemne schody.
— Obszedłem sobie cały dom, większość pokoi nie była używana od lat. — Lugg zasapał się, ale był zadowolony. — Górne piętro nie widziało szczotki od wieków, ;,a frontowy pokój, umeblowany jak sypialka, to istna wylęgarnia moli. Zaraz panu pokażę ten pokój.
Poprowadził Campiona przez korytarz i otworzył drzwi po lewej stronie. Było to zupełnie ciemne pomieszczenie, |ale znalazł przełącznik i nagle nieoczekiwanie mocne |światło spłynęło z jedynej żarówki wiszącej u sufitu.
Campion znalazł się w wąskim, prawie pustym pokoiku, którego jedyne okno ktoś bardzo starannie zasłonił. Podłoga była goła, a pod jedną ścianą stał długi wąski stół. |'Tuż obok niego znajdował się staroświecki trzcinowy fotel wyłożony zniszczonymi poduszkami i tylko dwa zwyczajne drewniane krzesła. Ustawione były na środku pokoju na wprost siebie, w odległości kilku stóp.
Campion rozejrzał się wokoło.
— Dziwne to robi wrażenie — powiedział.
—- Co to jest? Pokój stołowy? — W głowie Lugga brzmiał sarkazm, ale był wyraźnie zdziwiony. — Dwie
dziewczyny siedzą i grają w koci-koci-łapci, a facet siedzi sobie na fotelu i się im przygląda? — zaryzykował.
— Chyba nie. Czy w domu są jakieś materiały do pakowania? Pakuły czy coś w tym stylu?
— Z tyłu za kuchnią jest taki schowek pełen wiórów, ale tutaj, szefie, nic takiego nie widziałem.
Campion milczał. Obchodził powoli pokój przyglądając się uważnie deskom, które były względnie czyste. Twarz Lugga lśniła od potu.
— Powiem panu jedno — odezwał się pierwszy. — Jas był tutaj, głowę dam za to.
Campion gwałtownie odwrócił się do niego.
— Skąd wiesz?
Obwisłe białe policzki poróżowiały.
— Tak prawdę mówiąc, nie mam na to żadnych dowodów. W każdym razie z pewnością nie mam odcisków palców. Ale niech no pan tylko spojrzy na te poduszki na fotelu. Aptekarz był człowiekiem niskim, szczupłym. Ktoś znacznie tęższy musiał na nich niedawno siedzieć, głowę bym dał za to.
— To jest myśl. — Na wąskich ustach Campiona pojawił się uśmiech. — Powinieneś na ten temat napisać rozprawę naukową. Jest to jeszcze młoda gałąź nauki. Wymaga wielu danych. Przekaż to nadinspektorowi Yeo, zobaczymy, co on na to powie. W każdym razie bardzo pouczające byłoby usłyszeć jego zdanie. Masz jeszcze jakieś inne pomysły?
— On tutaj był — powtórzył z uporem Lugg. — On pali takie małe cygara. — Czułem je, jak tu wszedłem za pierwszym razem. Teraz już tego nie czuć. A pan myśli, że on tu nie był?
Campion zatrzymał się, dziwacznie wyglądając pomiędzy dwoma krzesłami.
— Ależ tak, oczywiście, on był tutaj. — Widać taki już ma zwyczaj. Pytanie tylko, co on tam włożył.
— Gdzie włożył?
— Do skrzyni — powiedział Campion i dłońmi zarysował kształt. Był wąski i długi, a jeden jego koniec spoczywał na krześle.
15. W dwa dni później
Był to niewielki oddział szpitalny. Mikę Dunning nadal bardzo źle się czuł. Fale mdłości, po których przychodziły ataki strachu, nękały go często, a w głowie mu huczało, jak gdyby był pijany.
Sierżant Dice, majaczący w drzwiach, inspektor Luke i Campion, którzy siedzieli po obu stronach białego żelaznego łóżka, byli tylko cieniami w mroku. Ale młodą pielęgniarkę, w świetle dziennym przypominającą żywą reklamę wakacji nad morzem, widział wyraźnie u stóp swego łóżka. Jej biały czepek wpływał na niego pokrzepiająco, tak że zaczynał wszystko od nowa:
— Kłytia — mówił. — Muszę myśleć o Kłytii. Ona nic nie wie. Tak ją wychowali. Siostra nie zrozumie. — Miał ochotę potrząsnąć -głową, ale ból w porę go ostrzegł. — To dziecko jeszcze. Taka słodka, ale jak ją poznałem, o niczym nie miała pojęcia. Martwię się o nią. Ona nie jest bezpieczna. Dlaczego siostra ją odesłała?
— Zaraz wróci — obiecała mu pielęgniarka. — Tylko proszę opowiedzieć tym panom, jak pana zraniono.
— Nie wierz nikomu, kochanie. — W jego ciemnych oczach, obrzeżonych gęstymi rzęsami, malował się lęk. — Siostra nie zna Palinode'ów. Dostaną ją znów w swoje ręce, zamkną i w końcu stanie się taka sama jak oni. Dlatego się nią zaopiekowałem. Musiałem. — Poruszył się lekko i tajemniczy uśmieszek, przepraszający i figlarny, przemknął po jego miękkich, chłopięcych wargach. — Jestem za nią odpowiedzialny — powiedział szeroko otwierając oczy. — Nikogo nie ma oprócz mnie.
— Kto pana uderzył? — powtórzył inspektor Luke po raz chyba piąty.
Mike chwilę się zastanawiał.
— Nie wiem — odparł wreszcie. — To śmieszne, ale nie mam pojęcia kto.
— Kiedy pan wyszedł od swojej gospodyni, postanowił pan nocować w szopie, przy motorze — zaczął cicho Campion.
— Tak, to prawda. — Mikę -miał wyraźnie zdumioną minę. — Ta stara klempa wyrzuciła mnie. Bardzo się zmartwiłem. Było już po północy ~ zamilkł na chwilę. — Pewno zacząłem spacerować — powiedział wreszcie.
— Zaraz po wyjściu od niej? — mruknął Luke w mroku. — Jak długo pan spacerował?
— Nie wiem, może ze dwie godziny... nie, nie tak długo. Słyszałem dwa uderzenia zegara, kiedy ich obserwowałem.
— Kogo pan obserwował? — Pytanie Luke'a było może nieco za natarczywe, zbyt głośne. Chory zamknął oczy.
— Zapomniałem — powiedział. — Gdzie jest teraz Kłytia?
— Siedzi w korytarzu za drzwiami na trzecim krześle po lewej stronie — wyjaśnił szybko Campion. — Jest
zdrowa. Czy jeszcze padało, kiedy pan ich obserwował.
Chłopiec znowu się zamyślił.
— Nie, wtedy przestało. Było ciemno, pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jak pójdę do motoru, ponieważ nie było kłódki na drzwiach i niepokoiłem się tym. Zresztą nie miałem dokąd pójść, byłem przecież bez pieniędzy. — Urwał, ale tym razem nikt go nie przynaglał. Po chwili znużonym głosem podjął znowu: — Skręciłem w Apron Street. Było dosyć jasno, ale szedłem powoli, bo nie chciałem się natknąć na glinę i tłumaczyć się. — Mrugnął oczami. — Byłem akurat przy sklepie z trumnami, kiedy drzwi otworzyły się i wyszedł stary Bowels i jego syn, ten, który wynajął mi szopę. Wcale nie chciałem, żeby mnie zobaczyli, więc skoczyłem w bok. Jedyną osłoną było okno wystawowe, które na jakąś stopę odstaje od ściany. Bałem się, że mnie zobaczą, i wstrzymałem oddech. Usłyszałem jakiś hałas — pewno zamykali drzwi. Potem razem przeszli .przez jezdnię. Bowels miał przewieszone przez rękę prześcieradło.
— Co takiego? — Inspektor zapomniał o ostrożności, kiedy usłyszał ten zaskakujący szczegół w ponurym opowiadaniu chłopca.
— Prześcieradło — upierał się chory. — Z pewnością to było prześcieradło. Poza prześcieradłem nic nie jest
tak białe, chyba tylko obrus. Niósł je starannie przewieszone przez ramię. Zdenerwowało mnie to bardzo. Poszli do składu aptecznego i stali tam przez chwilę, a ja sobie pomyślałem, że pewno zadzwonili, ponieważ usłyszałem, jak na górze otwiera się okno i ktoś się odzywa, chociaż nie słyszałem, co mówił. I wtedy nagle prześcieradło zniknęło, doszedłem więc do wniosku, że weszli do środka.
— Jesteś pewien, chłopcze, że weszli do apteki?
—Całkowicie. Znam teraz doskonale Apron Street. o każdej porze dnia i nocy.
Campion nie dopuścił do ewentualnej nietaktownej uwagi inspektora. '
— To było wtedy, kiedy usłyszałeś, jak bije godzina druga? — spytał, uświadamiając sobie, że jego własna
rozmowa z przedsiębiorcą pogrzebowym przez okno salonu Renee musiała się odbyć trochę po trzeciej.
Mike Dunning zawahał się. Znów uderzyła go niesamowitość tej sceny, której był świadkiem.
— Nie — odparł wreszcie. —Nie. To było wtedy, kiedy zobaczyłem kapitana i pana Lawrence'a.
— Oni też tam byli?
— Nie przed składem aptecznym. Kiedy ci karawaniarze odeszli, przeszedłem na drugą stronę pod dom Pali-
node'ów.
— Po co? — spytał Luke.
— Żeby spojrzeć na dom Palinode'ów. — Był tak zmęczony, że mówił nawet bez gniewu, jednak wszyscy w pokoju, nawet sierżant Dice, udawali, że nie domyślają się jego pobudek. — W pokoju Kłytii było ciemno, jej pokój jest od frontu, wie pan, i chyba nie zaryzykowałbym rzucenia kamieniem, gdyby się nawet paliło. Po prostu chciałem -się upewnić, że już śpi. Właśnie się odwróciłem, kiedy zobaczyłem Lawrence'a Palinode — to jej wuj, najgorszy z nich wszystkich —jak wysunął się ukradkiem z domu i zszedł po schodach. — Uśmiechnął się chytrze, jak psotne dziecko. — Byłem pewien, że zobaczył mnie, że widzi jak kot w ciemności. Ale zaraz zorientowałem się, że nie. Na tym rogu ulicy w nocy pali się tylko jedna latarnia i akurat się tak złożyło, że go oświetliła, kiedy zszedł ze ścieżki. Usłyszałem, jak ostrożnie przeciska się przez krzaki, aż wreszcie znalazł się przy tych urnach ze stiuku, które tworzą ogrodzenie. Nie byłem specjalnie daleko od niego, ale znajdowałem się v/ cieniu domu. Widziałem tylko część jego twarzy, kiedy wychylił się
z krzewów laurowych.
— Gdzie był kapitan? Razem z nim?
— Nie. On był z drugiej strony, na Barrow Crescent, przy skrzynce pocztowej. Pan Lawrence obserwował jego, a ja pana Lawrence'a. Była to cholernie głupia sytuacja, ale nie śmiałem nawet drgnąć. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wszyscy kotłują się po nocy. Wtedy właśnie usłyszałem, jak zegar na kościele katolickim na Barrow Road wybija drugą godzinę.
— Jak mógł pan rozpoznać kapitana Setena z tej odległości?
— Och, oczywiście że nie mogłem. — Wrodzona pogoda Mike'a zdawała się powoli wracać. — Przez długą
chwilę w ogóle nie mogłem go widzieć. Zorientowałem się, że stary Lawrence kogoś śledzi, wobec tego czekałem na rozwój wypadków. Potem zobaczyłem, że ktoś wychodzi z jakichś drzwi, przechodzi koło skrzynki pocztowej i patrzy w kierunku Barrow Road. Stał tak może minutę, a potem znowu zniknął. W chwilę później to się znowu powtórzyło i coś w postaci tego człowieka, sposób noszenia kapelusza, wydało mi się znajome.
— Czy było tak widno, że pan to wszystko widział dokładnie? — Inspektor był wyraźnie zafascynowany opowiadaniem Dunninga.
— Tak, już panom powiedziałem, że był półmrok. Wdziałem tylko czarne cienie, a wszystko inne pogrążone
było w szarości. Kilka razy ujrzałem sylwetkę tego wychodzącego człowieka, aż wreszcie nabrałem pewności, że to kapitan. To porządny facet. Kłytia lubi go. A wtedy pojawiła się kobieta: .
Campion zobaczył białka oczu Luke'a — a może tak mu się tylko zdawało — który jednak zachowywał całkowite milczenie.
— Szła człapiąc chodnikiem — ciągnął ochrypły głos — i oczywiście nie widziałem jej twarzy, ale ze sposobu chodzenia wskazywał na to, że to starsza kobieta, i zauważyłem, że jest tęga, choć była grubo ubrana. Kapitan podszedł do niej i rozmawiał z nią, jakby się dobrze znali, i stali tak z dziesięć minut. Pomyślałem, że się sprzeczają. Kapitan wymachiwał rękami. Lawrence wprost wisiał na ogrodzeniu. Szyję wyciągnął jak bocian. Pewno starał się usłyszeć, co mówią, ale to było niemożliwe, nawet gdyby krzyczeli. Wreszcie kobieta odwróciła się i ruszyła prosto w naszą stronę — tak mi się przynajmniej zdawało. Ale nie — przeszła na drugą stronę Apron Street i weszła w zaułek koło stajen. Kapitan wrócił do domu i pan Law-
rence też. Jestem tego pewien, bo musiałem tam tkwić, dopóki sobie nie poszedł.
Charlie Luke podrapał się w głowę.
— Rzeczywiście wygląda na to, że to musiał był kapitan i że czekał na jakąś kobietę. Szkoda, żeś jej nie wiedział. Czy jesteś pewien, że ona weszła w pasaż?
— Całkowicie. Widziałem wyraźnie. Tamtędy jest przejście na Barrow Road.
— Jesteś pewien, że obaj Bowelsowie nie wrócili do pasażu? -
— Nie. Nie mogli tego zrobić. Nie ma tylnego wejścia do apteki, a ja znajdowałem się najwyżej o dziesięć jardów od wystawy.
— A .potem co się stało?
Mikę oparł się o poduszki i już się zdawało, że pielęgniarka każe im skończyć rozmowę. Po chwili jednak ożywił się znowu. .
— Zacząłem iść zaułkiem, bo chciałem być przy motorze. Pod tylnymi drzwiami Bowelsa paliło się światło i przypomniałem sobie wtedy, że jego syn mówił mi, że zatrzymał się u nich jakiś krewny. Wszedłem do szopy cicho, bojąc się, żeby mnie ten krewny nie usłyszał. Motor stał na swoim miejscu. Zamknąłem drzwi, zanim zapaliłem zapałkę, latarki nie miałem.
— Czyś zauważył kogoś?
— Nie, na dole nie było nikogo. Wydawało mi się jednak, że słyszę jakiś szmer na stryszku i chyba coś powiedziałem. Nie pamiętam dobrze. W każdym razie potem już było zupełnie cicho i pomyślałem sobie, że to pewno hałasowały konie stojące obok w stajni. Nie było na czym siedzieć, a od kamiennej podłogi ciągnęło wilgocią, więc doszedłem do wniosku, że lepiej będzie pójść na górę. Byłem cholernie zmęczony, a poza tym musiałem się zastanowić. Do wypłaty został mi tylko funt. — Zmarszczył czoło pod bandażem. — Ale to już inny problem — powiedział i uśmiechnął się rozbrajająco. —.Tym zajmiemy się później. No, więc zapaliłem zapałkę i opuściłem ją, żeby nie zgasła, i zacząłem się. wspinać po drabinie. I więcej nie pamiętam, wtedy właśnie pewno ktoś mnie rąbnął w głowę. Ale kto?
— Może ta podstarzała dziewczyna kapitana— zażartował Campion.
Kiedy wstali, Dunning wyciągnął rękę w jego stronę.
— Niech mi pan przyśle Kłytię, niech pan będzie taki dobry — powiedział cicho. — Muszę z nią porozmawiać. Pan nie wie, w jakie może wpaść tarapaty.
— Wygląda na to, że to poważna sprawa — odezwał się Campion do Luke'a, kiedy schodzili po betonowych
schodach szpitala spełniwszy uprzednio prośbę chłopca.
— Biedne dzieciaki! — wybuchnął nieoczekiwanie inspektor. — Nikt o nich nie dba, muszą więc same dbać o siebie. — Urwał. — Jak para pijaków — dodał. — No cóż, a więc to nie byli Bowelsowie.
— Raczej nie. — Campiona wyraźnie to zdziwiło. — Chciałbym porozmawiać z Jasem.
— Jest do pańskiej dyspozycji. — Ja teraz pójdę zobaczyć się z Dobermanem. Tuż przed telefonem ze szpitala, że Dunning czuje się lepiej, otrzymałem od niego wiadomość. Nie mam pojęcia, co znowu staremu strzeliło do głowy.
Przy bramie Luke zatrzymał się przez chwilę niepewny i zasmucony. Oczy miał głęboko zapadnięte.
— Czy pan się orientuje, dokąd zmierza ta przeklęta sprawa?— spytał. — Wiem, że nie mam ludzi, bo góra zabiera mi połowę, i wiem też, że mam trudne zadanie ponieważ Palinode'owie to skomplikowani ludzie, ale czy widzi pan w tym jakiś przebłysk światła? A może to ja się po prostu gubię?
Campion, który mimo swego pokaźnego wzrostu sprawiał wrażenie smuklejszego i niższego niż jego towarzysz, zdjął okulary i spojrzał na niego łagodnie.
— Och, wszystko we właściwym czasie, chłopcze — powiedział. — Na razie wszystko wydaje się problemem. Moim zdaniem, trzeba się skoncentrować na dwóch wyraźnych tropach w tym zawikłanym labiryncie. Pytanie, czy one prowadzą do celu? Sądzę, że tak, ale nie mam pewności. A ty co myślisz?
— Czasem w ogóle wątpię, czy potrafię myśleć — odparł z goryczą inspektor Charlie Luke.
16. Zakład pogrzebowy
Szklane drzwi zakładu Bowelsa były zamknięte, ale paliło się jeszcze światło, gdy Campion nacisnął dzwonek i czekał na otwarcie. Patrząc obiektywnie wystawa miała swój styl. Stała na niej czarna marmurowa urna, która gdziekolwiek indziej z pewnością raziłaby, i dwa wieńce z woskowych kwiatów pod szkłem.
Oprócz tego jedynym motywem dekoracyjnym była miniaturowa tablica, do której przyczepiony był czarno
obrzeżony karton z napisem: „Fachowe pogrzeby. Dobry smak. Sprawna obsługa. Ceny niskie. Takt, szacunek" — wydrukowanym czcionkami małymi, lecz ozdobnymi.
Zastanawiał się właśnie nad tym, że trudno wyobrazić sobie niefachowy pogrzeb, kiedy na klatce schodowej, widocznej przez szklane drzwi spostrzegł Bowelsa-seniora. Wstał chyba od stołu i wkładał właśnie marynarkę, ale poruszał się szybko.
— Ach, to pan Campion! — zawołał z radością przytknąwszy twarz do szyby. — Wielki to zaszczyt dla mnie. — I natychmiast jego twarz przybrała wyraz zaniepokojenia. — Proszę mi wybaczyć, że zadam pytanie natury osobistej, ale mam nadzieję, że to nie /sprawy zawodowe pana do mnie sprowadzają.
Campion był niezwykle uprzejmy.
— To zależy, kogo z nas ma pan na myśli. Czy moglibyśmy tak na chwilę zejść do pańskiej kuchni i porozmawiać?
Przez ułamek sekundy szeroka twarz była bez wyrazu, trwało to tak krótko, że Campion ledwie zdążył ten fakt zarejestrować, a już jego rozmówca znowu promieniał — ruchliwy, pełen szacunku i względów.
— Ależ poczytam to sobie za wielki zaszczyt, panie Campion. Tędy proszę. Pan wybaczy, że pójdę pierwszy. — Ruszył przed gościem, a głos jego grzmiał w całym domu jak gong.
Zeszli po schodach, potem minęli wąski korytarz, duszny i ciepły po wytwornej pustce sklepu. Bowels podrygiwał idąc bardzo małymi krokami i bez przerwy mówił:
— Skromnie tu, ale wygodnie. Obaj z moim chłopakiem dosyć napatrzymy się wspaniałości, a nie mamy z tym związanych przyjemnych skojarzeń, więc w życiu prywatnym wolimy prostotę. Zapomniałem przecież, że pan zaszczycił nasze skromne progi tego dnia, kiedy Lugg, biedaczysko, nadużył alkoholu. — Zatrzymał się z ręką na zatrzasku wąskich drzwi. Uśmiechnął się, a dwa przednie zęby wbijały mu się w dolną wargę.
— Pozwoli pan za mną — powiedział i wszedł do kuchni.
Tutaj od razu nabrał humoru.
— Jak widzę, jesteśmy sami —oświadczył i wkroczył do niezbyt jasno oświetlonego pomieszczenia, zapchanego sprzętami. Postawił przy stole krzesło dla gościa. — Myślałem, że jest tu mój syn, ale poszedł pewno jeszcze popracować. To świetny fachowiec. Proszę, niech pan tu siądzie, o tutaj, po mojej prawicy, i powie mi, co pan ma do powiedzenia.
Kiedy Campion usiadł, Jas zajął swoje miejsce u szczytu stołu. Jego białe, kręcące się włosy lśniły w przyćmionym świetle, a spokojna godność malował się w całej postaci. W tym otoczeniu, mimo śmiesznej uniżoności, nabrał jakiegoś nowego autorytetu. Siedział tak niby relikt przeszłości, zbyteczny i tak prawie dekoracyjny jak powóz zaprzężony w czwórkę koni.
— Lugg sobie poszedł — zauważył od niechcenia z błyskiem przebiegłości w niebieskich oczach. — Kiedy
wydarzyła się ta tragedia po drugiej stronie ulicy, wpadł do mnie, pożegnał się i więcej o nim nie słyszałem. Sądzę, że pan wie o tym. .
Campion skinął głową; ale nic nie powiedział. Jas skłonił się z niezwykłym wprost wdziękiem i wytwornością i zaczął z innej beczki:
— To straszna historia, z tym biednym Wilde'em. Nie był właściwie naszym przyjacielem, ale znaliśmy się z widzenia. Obaj prowadziliśmy interes na tej ulicy od dość dawna. Ja sam nie poszedłem na rozprawę policyjną, ale posłałem Rowleya z prostego szacunku. ,,Samobójstwo popełnione pod wpływem chwilowej depresji" — tak to określili. Trzeba im przyznać, wyrazili się uprzejmie. — Położył ręce na kraciastym obrusie i spuścił wzrok. — Chowamy go jutro rano. Nie sądzę, byśmy dostali za "to choć pensa, ale postaramy się pochować go tak luksusowo, jakbyśmy pracowali, powiedzmy, na pana polecenie. Częściowo powodujemy się sercem, a częściowo interesem. Choć to może się wydać bardzo smutne panu, który nigdy tego zapewne nie podejrzewał — tragedia to dla nas najlepsza reklama. Przychodzą tłumy gapiów i dobrze sobie wszystko oglądają, i dlatego, z przyczyn handlowych, staramy się wypaść jak najlepiej.
Nowa nuta — sztywności — która pojawiła się w głosie gospodarza, zaskoczyła Campiona. Dotąd w trakcie tej rozmowy wydawało mu się, że panowała atmosfera towarzyskiej herbatki. Ryzykując całkowite jej zmącenie oddał pierwszy strzał.
— Co pan niósł przedwczoraj o godzinie drugiej nad ranem?
Bowels nie drgnął nawet, tylko spojrzał na swego gościa z wyrazem niesmaku i pretensji.
— Tego rodzaju pytania mógłbym się spodziewać ze strony policji, panie Campion — powiedział poważnie. — I, proszę mi wybaczyć, byłoby o wiele bardziej delikatnie przez nich sformułowane. Niech każdy wykonuje swoją brudną robotę w spokoju, takie jest moje zdanie.
— Bez wątpienia ma pan rację — rzekł Campion sentencjonalnie — ale to właśnie wiąże się z godziną drugą
nad ranem przedwczoraj.
Jas roześmiał się. Ten szelmowski śmiech, pełen rozbawienia, a zarazem dezaprobaty był rozbrajający.
— Jakże ludzka jest ludzka natura, nie uważa pan? — Swoje drobne grzeszki zebrał razem i wrzucił je do rozległego zbiornika grzechów całego świata. — Zauważył to pewno pan Corkerdale stojący na posterunku w ogrodzie Palinode'ów?
Campion zignorował to pytanie i uśmiech przedsiębiorcy pogrzebowego stał .się jeszcze szerszy.
— Nie przypuszczałem, że było tak późno — ciągnął. — Ale' istotnie mogło tak być. Lugg był u nas po raz pierwszy od trzydziestu lat. Rozmawialiśmy długo o drogiej zmarłej i biedaczysko zapadł w sen, który prawdę mówiąc był pijackim odurzeniem. — Urwał szukając wzrokiem twarzy Campiona, zęby zobaczyć, jakie to na nim zrobiło wrażenie. Widząc, że żadne, ciągnął dalej gładko: — Pan pamięta, panie Campion, ^e jak się wtedy spotkaliśmy, byłem zakłopotany z powodu braku trumny?
— Naprawdę miał pan jakieś kłopoty? Wydawało mi się, że jedną mnie chciał pan sprzedać.
— Ależ nie, to był tylko żart. Musieliśmy prędko Wystarać się o trumnę na ten pogrzeb na Lansbury Terrace
Rowley przypomniał sobie o trumnie w piwnicy naprzeciwko. „Ale zanim to zrobimy, chłopcze", powiedziałem do niego, ,,zanim to zrobimy, synu, musimy wpaść do pana Wilde'a i zanieść mu to, cośmy obiecali". — Znowu zapanowała martwa cisza, podczas której Campion siedział skupiony i baczny. Jas stał się bardziej konfidencjonalny: — Pan jest tak samo człowiekiem bywałym jak ja. Pan mnie zrozumie, dobrze wiem. Biedny Wilde przepadał za czystością, nieporządek go strasznie denerwował. Nad sklepem od frontu miał pokój, wiszące tam firanki były w opłakanym stanie i ja mu trochę dokuczałem z tego powodu. Widzi pan... — ściszył głos — w naszym fachu używamy białej tkaniny, która bardzo schludnie wygląda, i krótko mówiąc, ja mu obiecałem kilka jardów, po to, żeby sklep lepiej wyglądał. Ostatecznie trzeba dbać, żeby nasza ulicą nie zeszła na psy. Zaniosłem mu to w nocy z obawy przed zawiścią sąsiadów, a ponieważ nie zdążył wykorzystać tęga- materiału, zabrałem go, kiedy odwoziłem jego ciało do kostnicy, i mogę go panu pokazać w każdej chwili. To wszystko. — Skończył to przydługie kłamstwo efektownie i zadowolony z siebie rozsiadł się wygodnie.
— Tak — powiedział Campion zdawkowo, a słowo to nie wyrażało ani pochwały, ani krytyki. — O jeszcze jedno chciałem pana spytać. Przede wszystkim, dlaczego zadał pan sobie trud, żeby mnie wezwać?
Bowels zupełnie skamieniał, strach zalał go jak fala przypływu. Szeroka różowa twarz stała się nagle szara, a małe usta wykrzywił grymas protestu. Po raz pierwszy, od kiedy Campion go poznał, stracił panowanie nad sobą.
. — Ja, proszę pana, wezwałem pana? — Prawie krzyknął. — Pan się bardzo myli. Nie zrobiłem nic takiego. Oczywiście ja i mój chłopiec jesteśmy bardzo szczęśliwi z poznania pana. Wręcz dumni, powiedziałbym. Ale wzywać pana? Och nie, nigdy! To nie należałoby do moich obowiązków, nawet gdybym miał jakiś powód po temu. — Zamilkł, a dłoń leżąca na czerwono-białym obrusie drżała. — Mogłem napisać przyjacielski list do mego krewnego, po tym jak wymienili mnie w gazetach — ciągnął — ale jeśliby wyczytał w nim coś więcej... No cóż, uważałbym go za większego głupca, niż jest. Bardzo się cieszę, panie Campion, że pana tu widzę, ponieważ bardzo bym chciał, żeby cała ta sprawa została nareszcie wyjaśniona, to fakt, ale, proszę pana, ja pana nie wzywałem.
Campion był niezmiernie zdumiony. Mógł zrozumieć obawy Bowelsa; chciał zrzucić z siebie wszelką odpowiedzialność, ale dlaczego jest przy tym tak śmiertelnie przerażony.
.— Wiem, że śledztwo policyjne nie jest bardzo korzystne dla pańskich interesów — zaczął ostrożnie— Rozgłos nie może w tym wypadku być dobry, orientuję się również, iż pan wiedział o tym, że panna Ruth Palinode miała zwyczaj stawiania od czasu do czasu kilku szylingów na wyścigach, ale nie sądzę, żeby to było aż tak ważne i skłoniło pana do wezwania mnie.
Pan Bowels wytarł głośno nos w dużą białą chustkę, najwidoczniej po to, by zyskać na czasie.
— Nie wzywałem pana — stwierdził wreszcie stanowczo. — Ale interesy to są interesy, a policja pierwsza lubi o tym zapominać. W moim zawodzie przez cały czas liczy się przede wszystkim dyskrecja i jeszcze raz dyskrecja. Komu potrzebny przedsiębiorca pogrzebowy ze wścibskim nosem i długim językiem, nawet gdyby robił więcej, niż do niego należy? Ponieważ pan i ja zaprzyjaźniliśmy się i wierzę, że pan nigdy nie doprowadzi do tego, żebym się znalazł na ławie świadków, co byłoby dla mojego zakładu fatalne, powiem panu coś, co powinienem chyba powiedzieć: Kiedy panna Ruth umarła, widziałem pewną dość dziwną rzecz. Był to właściwie drobiazg i może nie mieć żadnego znaczenia, ale skłonił mnie do zastanowienia się. Widziałem, jak pan Lawrence Palinode zmywał.
Campion natychmiast ujrzał oczami wyobraźni tego chudego jak tyka, krótkowzrocznego człowieka o łagod-
nym uśmiechu i niezrozumiałych aluzjach.
— Gdzie to było? — spytał.
Choć Bowels nadal był blady, powoli wracała jego zwykła pewność siebie.
— Nie w kuchni — powiedział. — Panna Ruth umarła wczesnym popołudniem; o niezwykłej porze. Może pan o tym nie wie, ale wczesne popołudnie to rzadko spotykana pora dla tego, co by pan określił słowami „śmiertelne zejście".
— O której się pan tam znalazł?
— W porze podwieczorku, koło piątej. Panna Roper przysłała po mnie pana Grace. Rodzina nie ruszyła nawet palcem. To dla nich charakterystyczne. Ci Palinode'owie są zawsze bardzo uprzejmi, ale zupełnie niezaradni, a sprawę pogarsza fakt, że ich zdaniem praktyczność to wada.
Opanował już lęk i wracał do normy. Różnica pomiędzy tą relacją a poprzednią była niezwykle subtelna, lecz uchwytna. Nie była to swobodna improwizacja. Campion czuł, że prawdopodobnie jest to jakaś wersja prawdy.
— Zasiadłem właśnie do stołu, kiedy zastukał pan Grace, a ponieważ znałem dobrze Palinode'ów, natychmiast się zerwałem, włożyłem czarną marynarkę, wziąłem miarkę i poszliśmy — snuł swą opowieść. — Pan Grace powiedział, że woli nie wchodzić ze mną na górę, ale wcale mnie to nie, zdziwiło. Często ludzie nie wchodzą razem ze mną, nawet jak to jest ktoś, kogo dobrze znali. Inni na przykład lubią wejść ze mną. To zależy od usposobienia. W każdym razie nie byłem zdziwiony, kiedy zostawił mnie na schodach. „Może pan na mnie liczyć, proszę pana", powiedziałem. „Na pewno nie pomylę się co do osoby zmarłej". Był to taki mały żarcik z mojej strony, ale on się na nim nie poznał. Poszedłem więc sam na górę, spokojnie, pełen szacunku. Zatrzymałem się. w, drzwiach,- żeby mieć pewność, że dobrze trafiłem, patrzę uważnie, a on zmywa.
— Pan Lawrence Palinode?
— Tak.
— W sypialni panny Ruth?
— Tak. Tutaj leży zmarła, przykryta prześcieradłem, a tuż obok jej brat — opanowany, choć podniecony, nie
wiem, czy wyraziłem się dość 'jasno — zmywa w staroświeckiej umywalni wszystkie filiżanki, szklanki i łyżki z całego pokoju. Właśnie zanurzał ostatnią w dzbanku i kiedy usłyszał trzask drzwi, odwrócił się gwałtownie jak złodziejaszek. Był bardzo grzeczny i uprzejmy, ale oczywiście ja zdążyłem zobaczyć swoje. Kiedy znalazłem się sam, obejrzałem sobie, co zmywał. Rozłożył wszystko na marmurowym blacie. Bardzo to zrobił starannie, trzeba to przyznać. I jawnie. — W głosie jego brzmiała jak gdyby nuta oburzenia.
— I to wszystko?
— Wszystko. Powiedziałem panu najprawdziwszą prawdę. Myślałem, że to może być ważne.
— Czy mówił pan o tym komukolwiek?
— Nikomu. To lekcja, której nauczyłem się jako dzieciak od ojca. ,,Przedsiębiorcy pogrzebowi nie mówią więcej niż ich klienci" — takie było jego motto. Oczywiście, kiedy dostałem polecenie, żeby przeprowadzić ekshumację, przypomniałem to sobie, ale nikomu nie pisnąłem ani słówka. Minęło od tej pory trochę czasu, a ja mam na poparcie tego tylko własne słowa.
Była to oczywista prawda. Campion przeżuwał tę wiadomość i jej ewentualną wartość, kiedy Jas wstał.
— Czy mógłbym pana czymś poczęstować? Pan inspektor powiada, że mam w domu tylko płyny do balsamowania ciał, ale to żart w jego stylu.
— Nie, dziękuję, muszę już iść. — Campion wstał nieco za szybko. Jego gwałtowny ruch zaniepokoił Bowelsa, który spojrzał bacznie w kąt pokoju znajdujący się za plecami gościa.
Campion był zbyt doświadczonym starym wygą, żeby od razu spojrzeć w tym kierunku, ale kiedy starannie odstawił krzesło na miejsce, zanim ruszył za swoim nie protestującym gospodarzem w kierunku drzwi, spojrzał niby przypadkiem w bok i zdumiał się ogromnie. We wnęce, tuż obok pieca kuchennego, znajdował się duży stojący zegar szafkowy, a tuż obok niego, przyciśnięty do ściany, nie dalej niż cztery stopy od jego krzesła, stał jakiś człowiek. Tkwił zupełnie bez ruchu, pogrążony w cieniu i musiał już tam być podczas całej rozmowy.
Podczas gdy przedsiębiorca uprzejmie przytrzymywał mu drzwi, Campion wyszedł. Krok miał lekki i energiczny, twarz bez wyrazu. Bowels musiał być chyba pewny, że nie zauważył nic niezwykłego.
Kiedy jednak przechodził przez ulicę kiwając panu Jamesowi, dyrektorowi banku, który powitał go uprzejmie, zwiniętym parasolem, i miał właśnie torować sobie drogę wśród gapiów, którzy zaczęli się zbierać przed głównym wejściem Portminster Lodge, był dziwnie zamyślony.
Lśniąca czaszka i opuszczona dolna warga były bardzo wyraźne w mroku i Campion zaczął rozmyślać intensywnie nad dotychczas nie docenianą wszechobecnością pana Congreve'a.
17. Dużo gadania
— W porządku. Proszę nie mówić ani słowa więcej. Idę. I tak miałem pójść. Źle mnie pani zrozumiała, wobec tego idę sobie.
Campion zatrzymał się na progu w chwili, gdy ta rozmowa osiągnęła największe napięcie. Cłarrie Grace stał
na środku kuchni w pozie nieświadomie teatralnej. Ubrany był do podróży.
Renee patrzyła na niego, odwrócona plecami do pieca. Była czerwona, roztrzęsiona, ale mimo wielkiego gniewu oczy jej jak zawsze były pełne zatroskania i dobroci.
— Och, na miłość boską, Clarrie! — zawołała. — Weź się w garść! Idź sobie, jeśli chcesz, tylko mi tu nie opowiadaj, że to ja ciebie wyrzuciłam, i nie krzycz tego na całą ulicę. Chyba wiesz o tym, że na zewnątrz pełno ludzi.
Clarrie zamknął usta i znowu je otworzył. Spojrzał na Campiona i doszedł do wniosku, że to niebiosa zesłały mu słuchacza.
— Kochana — powiedział do Renee — słodka kobieto, zrozumże, zastanów się, bądź rozsądna przez chwilę. Ja się tylko staram ci pomóc. Nie chcę, żebyś robiła z siebie wariatkę. Jeśli uważasz, że wtrącam się w nieswojo sprawy, bardzo mi przykro. — I wreszcie na zakończenie krzyknął prawie: — A w ogóle uważam, że jesteś postrzelona!
— Dość tego. — Jej głos był ostry i władczy. — Ani słowa więcej. Dosyć już powiedziałeś. Nigdy ci tego nie wybaczę, Cłarrie. On urządził całą tę scenę, Albercie — zwróciła się do Campiona — tylko dlatego, że powiedziałam. temu dziecku, żeby tutaj sprowadziła swojego chłopaka. Biedaczysko, gdzieś przecież będzie musiał pójść. Nie ma domu, nie ma pieniędzy, a w szpitalu nie będą go trzymać w nieskończoność. Najlepsza metoda, żeby skłonić dziewczynę do robienia głupstw, to odwrócić się do niej plecami i zostawić jej całą odpowiedzialność. No, powiedz mi, Albercie, co ty o tym myślisz?
Campion zorientował się, że ostatnia nadzieja, by zniknąć i zachować neutralność, rozwiała się bezpowrotnie.
— Nie bardzo rozumiem, o co tu chodzi — rzekł ostrożnie. — Czy o Kłytię i Mike'a Dunninga?
— Ależ tak, oczywiście, mój kochany. Nie bądź niemądry. — Jej szorstkie słowa trzasnęły jak uderzenie ba-
tem.— Nie zamierzam przecież prowadzić przytułku dla sierot.
— A ja myślałem, że tak — mruknął rozwścieczony Cłarrie i Renee od razu zwróciła się znowu do niego.
— Okropnie mnie męczycie, wy mężczyźni. Oto miła dziewczyna, pełna macierzyńskich uczuć, nie śmiej się. Clarrie, młoda, niezaradna, przerażona, nie wie, co ma robić z tym biednym chorym chłopcem. Gdyby był tutaj, u mnie, mogłabym się nim zaopiekować. A jeśli on jest dla niej nieodpowiedni, a trudno to stwierdzić, dopóki się go nie pozna, można by go jej wyperswadować, spokojnie, rozsądnie, po chrześcijańsku...
Clarrie parsknął jak narowisty koń.
— A więc zamierzasz dokuczyć tym biednym dzieciom. To coś zupełnie nowego. O tym mi nie wspomniałaś.
— Głupstwa pleciesz! Staram się tylko tak o nią dbać, jakby była moją własną córką.
Cłarrie usiadł przy stole, oparł .o niego ręce i złożył na nich głowę nie zdejmując nawet kapelusza.
— Dlaczego?
— Dlaczego?
— Tak, dlaczego? Dlatego, że to wariacki pomysł. Niech pan posłucha, panie Campion, pan najlepiej osądzi.
Chciałem wytłumaczyć tej niemądrej, upartej kobiecie, którą kocham jak rodzoną matkę, że nie może dbać o wszystkich ludzi potrzebujących pomocy. To chyba rozsądne, prawda? Czy to nie^ jest rozsądne?
Reakcja Renee była nieoczekiwanie gwałtowna.
— Świnia! — Przewróciła oczami, najwidoczniej chcąc oddać wizerunek świni. — Po prostu zwykłe prosię! Och, to nie twoja wina. Twoja matka, a moja przyjaciółka, bardzo porządna kobieta, była dziewczyną o najlepszym sercu pod słońcem. Ale twój tatuś! Mam go przed oczyma jak żywego. Szczur, to był zwykły szczur!
Cłarrie Grace nie usiłował nawet bronić ojca: nagle posmutniał i robił wrażenie złamanego. Zdaniem Campiona, to był cios poniżej pasa. Najwidoczniej Renee też tak pomyślała, bo miała minę, jeśli nie przepraszającą, to przynajmniej taką, jakby chciała siebie usprawiedliwić.
— Bardzo brzydki zwyczaj podglądać, co inni dostają. I co z tego, jeśli tym na górze dam nieco więcej, niż za to płacą? Stać mnie na to i nikomu nic do tego. Dżentelmen nie węszy dokoła i nie stara się wysondować starego Congreve'a z, banku, jaki jest stan mego konta.
— To oczywiste kłamstwo — zaprotestował Cłarrie. — Poza tym Congreve nie jest skłonny do zwierzeń. To raczej on stara się mnie czasem Wysondować. To on nawiązał ze mną znajomość, o czym zresztą ci powiedziałem, i to tyś twierdziła —przerwij mi, jeśli się mylę — ze ludzie z banku zawsze są wścibscy.
— Wijesz się jak piskorz. — Uśmiechnęła się słabo do Campiona. — Wiem, co robię — powiedziała.
— Jeśli tak, to w porządku. — Cłarrie był wyraźnie zmęczony. — Usiłowałem tylko obronić ciebie, ty stara
dziwaczko. Widzę przecież, jak -pół tuzina tych starych wariatów bierze więcej od ciebie, niż daje. Nie chcę wiedzieć, dlaczego im na to pozwalasz, chociaż' może się to wydawać bardzo dziwne niektórym osobom. Zastanawiałem się tylko, czy możesz sobie na to pozwolić. Ponieważ powiedziałaś, że możesz, i zapewniłaś mnie, że nie skończysz jako ofiara dobroczynności publicznej, słowa więcej nie powiem. Utrzymuj sobie parę naszych zakochanych gołąbeczków, a ponadto połowę ulicy, jeśli chcesz, mnie to nic nie obchodzi.
Panna Roper pocałowała go.
— To na przeprosiny — powiedziała. — A teraz nie zepsuj wszystkiego. Jak jesteś w domu, zdejmij kapelusz, kochanie. Patrz, Albert zdjął.
— Bardzo przepraszam, jest mi cholernie przykro! — powiedział pan Grace, zerwał kapelusz i rzucił go na piec kuchenny, gdzie potoczył się między garnki i zaczął się przypalać. Wściekłość panny Roper wybuchła na nowo. Zwinna jak jaszczurka odsunęła pogrzebaczem fajerkę i wrzuciła kapelusz w ogień. Nałożony z powrotem żelazny pierścień zamknął się nad nim na zawsze. Potem, ze sztucznym ożywieniem, nie odwracając się, zaczęła hałaśliwie przestawiać garnki.
Blady jak ściana, ze łzami wściekłości w niebieskich oczach Clarrie wstał z krzesła i otworzył usta.
Campion nie widząc dalszego sensu przebywania w ich towarzystwie zostawił skłóconą parę przyjaciół i ruszył na poszukiwanie tylnych schodów. Gdy je znalazł omal się nie przewrócił przez panią Love, która klęczała przy kuble.
— Czy poszedł sobie, powiadam, czy poszedł sobie? — spytała podnosząc się i chwytając go za rękaw. — Nie dosłyszę, powiadam, że nie dosłyszę.
Krzyczała i Campion, który był przekonany, że nieźle słyszy, wrzasnął:
— Mam nadzieję, że nie!
— Ja też — odpowiedziała normalnie, prawie szeptem, dodając nieoczekiwanie: — Inna sprawa, że to śmieszne, powiadam, że to śmieszne.
Kiedy ją obchodził, stwierdził, że wtedy powtarza swoje sądy, gdy nie tylko spodziewa się odpowiedzi, ale wręcz jej żąda.
— Naprawdę? — mruknął wymijająco.
— Oczywiście, że to śmieszne. — Swoją rumianą, starą twarz przysunęła do jego twarzy. — Dlaczego daje im tyle swobody? Przecież są tylko lokatorami? Wygląda mi na to, że ona im coś zawdzięcza, powiadam, że wygląda mi na to, że ona im coś zawdzięcza.
Te wypowiedziane stentorowym głosem słowa, tak zaskakująco bystre, były echem jego własnych myśli i zmusiły go do zatrzymania się.
— Idzie pan teraz do swego pokoju? — spytała i nagle znowu krzyknęła: — O Boże! Na śmierć zapomniałam. Zupełnie wyleciało mi z głowy. to przez te wszystkie zdarzenia. Jakiś pan czeka na pana w pańskim pokoju, co najmniej pół godziny. Wygląda bardzo godnie, powiadam, że wygląda bardzo godnie, więc go do pana wpuściłam.
— Wpuściła go pani? — spytał Campion, który nikogo nie oczekiwał. Ruszył na górę. Jej wesoły głos gonił za nim.
— Nikogo zwyczajnego bym nie wpuściła, bo to nigdy nie wiadomo, co może zginąć.
Pomyślał, że wszyscy w całym domu ją słyszą. Przed drzwiami swojej sypialni zatrzymał się. Wewnątrz ktoś
rozmawiał. Słów nie mógł rozróżnić, ale dźwięki, jakie do niego dolatywały, wskazywały na małe zebranie towarzyskie. Podniósł brwi zdumiony, otworzył drzwi i wszedł.
Na nordyckim tronie przed toaletką, odwrócona plecami do lustra siedziała panna Evadne Palinode. Znowu
miała na sobie długą wzorzystą suknię, w której widział ją po raz pierwszy, ale teraz narzuciła na plecy koronkową chustę, a na jej szerokiej, kształtnej dłoni lśnił diamentowy pierścionek w starej oprawie. U jej stóp, mocując się z wtyczką elektrycznego garnka, którą usiłował zreperować pilnikiem do paznokci, klęczał tęgi siwowłosy mężczyzna w czarnej wizytowej marynarce i sztuczkowych spodniach.
Kiedy podniósł głowę, Campion przekonał się, że to sir William Glossop, ekspert finansowy i doradca Mini-
sterstwa Skarbu, którego kiedyś przelotnie poznał.
18. Trop z Threadneedle Street
Kiedy Campion wszedł, elektryk-amator miał ochotą z wdziękiem wstać, ale rozkazujący gest panny Palinode zmusił go do pozostania na kolanach.
— Proszę reperować dalej, świetnie daje pan sobie radę. — Jej kulturalny głos był bardzo władczy. — Mam wrażenie, że ta mała śrubka pasuje tutaj, nieprawdaż? Nie, rzeczywiście może nie. Bardzo często pan wychodzi — zwróciła się z łagodną naganą do Campiona. — Staram się przygotować do jutrzejszego spotkania i zauważałam, że coś się oberwało. Jakież to przykre! Obawiam się, że mam niezbyt zręczne ręce i trudno byłoby mi to zreperować. — Jej pełen zadowolenia śmiech, mówił wyraźnie, że pomysł tak absurdalny bawił ją, a jednak był dla nich jakoś pochlebny. — Przyszłam więc do pana. Wiem, że wy, ludzie teatru, tacy jesteście pomysłowi. Pana nie zastałam, ale z pomocą pośpieszył mi pański kolega.
Sir William obdarzył Campiona spojrzeniem spod oka. Jego małe inteligentne usta ściągnięte były grymasem irytacji. Trudno wyobrazić sobie kogoś mniej przypominającego aktora — pomyślał Campion. Wyciągnął ręce.
— Może ja pomogę? — zaproponował.
— Bardzo proszę. — Oświadczenie to zabrzmiało ochoczo i starszy mężczyzna podniósł się z kolan, żeby zająć odpowiedniejszą pozycję na dywanie przed kominkiem.
Panna Evadne uśmiechnęła się do niego czarująco.
— „Wyglądasz mi, synu, na wzburzonego wielce — zacytowała — jakbyś zdumiał się, lecz bądź spokojny, nasze igraszki wkrótce się zakończą". ;— Przypatrywała mu się z rozbawioną pobłażliwością, co go wyraźnie wyprowadzało z równowagi.
— Obawiam się, że zupełnie nie znam się na tego rodzaju urządzeniach — powiedział zmieszany. Nie był człowiekiem, który by wierzył, że uśmiech może ułatwiać stosunki towarzyskie. Panna Evadne doszła do wniosku, że jest nieśmiały
— Jak widzę nie jest pan znawcą Szekspira — powiedziała uprzejmie. — Wydawało mi się, że jest wręcz przeciwnie. Dlaczego to zacytowałam? — Jej wzrok padł znacząco na jego falstaffowski brzuch, a oczy zabłysły rozbawieniem. — Zresztą to nieważne. Oczywiście obaj panowie musicie do mnie jutro wpaść. Nie wiem, czy w tym tygodniu przyjdą jakieś wpływowe osobistości. Sądzę jednak, że będzie zabawnie. —Spojrzała na Campiona, który pochylił się nad kontaktem. — Zapraszam zawsze moich przyjaciół z sąsiedztwa, tutejszych handlowców i tak dalej, ponieważ uważam, że ludzie sceny lubią spotykać się ze swoim audytorium.
Campion wstał, .skończywszy, reperację.
— Zbawienne to dla wszystkich — powiedział wesoło, a ona obdarzyła go zdziwionym, ale radosnym spojrzeniem.
— I ja tak myślę — zgodziła się. — Gotowe? Cudownie! Do widzenia. A więc przyjdą panowie jutro kilka minut po szóstej. Tylko proszę się nie spóźniać. Dosyć szybko męczę się mówieniem.
Wzięła garnek, poleciła wzrokiem Campionowi, żeby jej otworzył drzwi i wyszła z godnością, której nie powstydziłaby się królowa. W progu zatrzymała się i spojrzała na Glossopa.
— Dziękuję panu za tak rycerskie usiłowania — powiedziała do sir Williama. — Oboje nie dorównujemy temu uprzejmemu człowiekowi.
Najwidoczniej uświadomiła sobie własną niedelikatność i to miała być swojego rodzaju gałązka oliwna. Campion uśmiechając się zamknął za nią drzwi i spojrzał na swego gościa
Sir William, który dziwnie raził na tle tego pokoju patrzył na niego ponuro.
— Czekałem na pana, kiedy weszła ta kobieta — powiedział. — Robiła wrażenie, że mnie zna. Za kogo mnie wzięła, za policjanta?
Campion spojrzał w smutne, mądre oczy człowieka, który rozstrzygał doniosłe problemy finansowe, z pewnym zaambarasowaniem.
— Ależ nie. Obawiam się, że wzięła nas obu za ludzi związanych ze sceną.
— Ja i aktor! — Glossop odruchowo przejrzał się w dużym, w kształcie serca lustrze i po raz pierwszy prawie się uśmiechnął. — Boże miłosierny — westchnął, ale nie sprawiał wrażenia obrażonego. ,-Nagle przyszła mu jakaś inna myśl do głowy. — Czy to ona Jest pańską morderczynią?
— W drugiej kolejności — wyjaśnił wesoło Campion. — Pańska wizyta, sir Williamie, zaskoczyła mnie. Czym mogę służyć?
Gość spojrzał na niego w zamyśleniu.
— Tak — powiedział wreszcie. — Oczywiście po to tu jestem. — Usiadł na fotelu, zwolnionym przez pannę Evadne i wyjął z kieszeni małą lśniącą fajkę, którą nabił i za: palił.
— Rozmawiałem ze Stanislausem Oatesem, a właściwie to on rozmawiał ze mną — zaczął wreszcie. — W liście do nadinspektora Yeo postawił pan pewne pytanie. Czy wie pan, o czym mówię?
— Nie mam pojęcia.
— Świetnie. — Przybyły odczuł wyraźną ulgę. — Pański list do nadinspektora był całkowicie osobisty. Trafił do Oatesa. Oates na szczęście wspomniał mi o nim podczas naszej rozmowy, ponieważ tak się składa, że akurat razem pracujemy nad pewnym zagadnieniem. To znaczy, że chodzi o czterech godnych zaufania ludzi. W porządku. A teraz niech mi pan powie, panie Campion, co pan wie o spółce akcyjnej „Brownie Mines Company".
Jasne oczy za okularami w rogowej oprawie stały się nagle zupełnie bez wyrazu. Campion westchnął. Spłynęło na niego dziwne przeczucie. Nieoczekiwany dreszcz, tak dobrze znany z przeszłości, uświadomił mu, że karta się odwróciła.
— Prawie nic — -powiedział. — Kobieta, która została zamordowana, miała pewną ilość akcji tego towarzystwa. Są one uważane za bezwartościowe. Kilka miesięcy temu były jakieś plotki na ich temat i to wszystko, co wiem.
— Doprawdy? Wobec tego jest lepiej, niż myślałem. Musi pan zachować całkowitą dyskrecję na temat tej
sprawy.
— Jeśli tylko będę mógł — poprawił go uprzejmie Campion. .
Sir William potrząsnął głową.
— To nie wystarczy, mój drogi chłopcze. Nie może być żadnych o tym wzmianek. Czy pan mnie zrozumiał? Nie może być najmniejszej wzmianki ,w gazecie ani gdzie indziej. Żadnej, powiadam. Czy mam to wyjaśnić wyraźniej?
— Bardzo to wygodne dla mordercy — rzekł sucho Campion.
— Przepraszam, o co chodzi? Och, rozumiem. Dobry Boże, pan podsuwa myśl, że. ta nieszczęsna kobieta została otruta dlatego, że posiadała...
— Nie tyle podsuwam, co pytam.— Campion wyglądał w tej chwili jak chuda sowa. — Znałem najprawdziwszych morderców wynajmowanych za tak niewielką sumę jak trzy funty i dziesięć szylingów. Moja... hm... klientka posiadała do spieniężenia, o ile dobrze pamiętam, około ośmiu tysięcy akcji tego koncernu o czarującej nazwie. Musi pan zrozumieć, że to jest istotne i dla mnie i policji, jeśli istnieje szansa, że mogą one kiedykolwiek przynieść zysk. Naszym obowiązkiem Jest sprawdzić to. Oprócz tego z pewnością nie miała nic, co mogłoby mieć jakąś wartość, nawet problematyczną.
Sir William-wstał.
— Rozumiem, o co panu chodzi — powiedział wolno. — Ale docenia pan chyba, jaką wagę do tego przywiązuję, gdyż w przeciwnym wypadku nie byłoby mnie tutaj. Najpierw się upewniłem, że to panu poruczono odpowiedzialne zadania, chociaż oczywiście wiedziałem, że pan nie zdaje sobie sprawy z doniosłości tego aspektu sprawy, gdyż po prostu pan o nią pytał. Dlatego postanowiłem tu przyjść jak najśpi-eszniej i skłonić pana do milczenia.
— Niech pan posłucha — Campion postanowił sam rozegrać tę partię. — Ani ja, ani inspektor Luke nie chcemy mieszać się do spraw wielkiej finansjery. Złapaliśmy trop mi chcemy tylko wiedzieć, czy może nam się przydać. Nie obchodzi nas, czy to jest ważne dla pana, czy dla rządu Jego Królewskiej Mości. Pan powie nam, dlaczego „Brownie" jest taki niebezpieczny, a my nie będziemy wymieniać go nazwy.
— Jaki znowu Brownie? Och, rozumiem, to taka figura retoryczna. Nie chciałbym powiedzieć za dużo, gdyż im mniej ludzi wie coś w tej sprawie, tym lepiej, ale powiem mu. Istnieją trzy Opuszczone kopalnie złota, oczywiście e powiem gdzie, w których, zdaniem fachowców, znajduje się pewien metal.
— Bez nazwy — wtrącił Campion.
— Właśnie. Pewien niezwykle rzadki metal, który jest potrzebny do wyrobu pewnych rzeczy istotnych dla obronności naszego kraju — urwał. Campion spuścił wzrok. Sir William odchrząknął. — Właśnie przeprowadzane są badania i trzeba zachować absolutną tajemnicę. .Niech pan tylko sam pomyśli, o jaką stawkę chodzi!
Campion nie miał pojęcia, czy firma ,,Brownie" zatopiła swoje kopalnie w Chelsea, czy w Peru. Starał się zrobić inteligentną minę, podczas gdy nowa myśl przyszła do głowy sir Williamowi.
— Utrzymujemy to w całkowitej tajemnicy. Jeżeli ktoś zamordował tę starą kobietę, żeby zdobyć pakiet jej akcji, to jest niebezpiecznym przestępcą i musiał nastąpić jakiś poważny przeciek informacji. Pan musi go schwytać i to im prędzej, tym lepiej.
— Inna sprawa, że to musi być zupełnie bezmyślny facet — powiedział spokojnie Campion. — Doskonale. Wiemy w każdym razie jedno, a mianowicie, że w tej sprawie jest motyw.
Sir William spojrzał na niego zamyślony.
— I to bardzo poważny — powiedział. — Zostawiam to panu. W razie czego poroszę mnie zawiadomić listownie. Że polegam na pańskiej dyskrecji, oczywiście, nie potrzebuję wspominać. — Ton jego głosu i wyraz twarzy zaprzeczały tym słowom.
Campion nie miał czasu zrobić obrażonej miny. Nowa myśl przyszła mu do głowy.
— Czy było ciemno, kiedy pan tu wchodził? — spytał.
— Niezupełnie, obawiam się. — Sir William miał skruszoną, minę. — Domyślam się, o co panu chodzi. Sądzi pan, że ktoś mógł mnie poznać. I ja o tym pomyślałem, kiedy zobaczyłem tyle osób przed domem. Nie przyszło mi do głowy, że tu będą jacyś gapie. Okropność! — Urwał zastanawiając się. — To dziwna, chyląca się do upadku dzielnica. Widzę, że tu, na Apron Street, jest filia Banku Clougha. We współczesnym świecie występują niezwykłe anomalie! .
— O ile wiem, to staroświecka firma.
. — Wręcz archaiczna. Absolutnie zdrowa finansowo, ale żyjąca przeszłością. Egzystują jeszcze dwie albo trzy filie, jedna w Leamington, jedna w Tonbridge i jedna w Bath. Ten bank obsługiwał wytwornych ludzi, należących do klasy, która praktycznie biorąc wyginęła. Płacą oni mniej niż inne banki tego rodzaju, ale zapewniają dobrą obsługę. —Westchnął. — Niezwykły jest dzisiejszy świat! No cóż, przykro mi, jeśli nie powinienem był przychodzić tutaj. Ponieważ bałem się, żeby nie widziano nas razem, wolałem tu przyjść niż umawiać się z panem w klubie czy w biurze. Nie sądzę, by mnie ktoś poznał. Zresztą, jeśli nie będzie żadnej wzmianki na temat sprawy, jaką omawialiśmy, iskra nie zapali lontu. Tylko my dwaj orientujemy się, nieprawdaż?
Campion pomógł mu nałożyć płaszcz. Jak zwykle kiedy był zmartwiony, twarz miał zupełnie bez wyrazu.
— Ja sam i ten trzeci, nie sądzi pan? — zaryzykował.
Sir William spojrzał na niego uważnie.
—— Morderca? — spytał. — O Boże, nie sugeruje pan chyba, że ten facet krąży dookoła domu?
Nikły uśmieszek Campiona miał w sobie odcień przekory.
— Oczywiście wewnątrz jest cieplej — szepnął.
W dziesięć minut później, kiedy jego gość został wyprowadzony z domu z zachowaniem takiej dyskrecji, jaka była możliwa, siedział przez kilka jeszcze minut nie zapalając papierosa.
Jego myśli wędrujące leniwie nagle natrafiły na coś oczywistego. Przecież panna Evadne nie była osobą aż tak znowu towarzyską — choć stwarzała tego pozory — by w takiej chwili nie zrezygnować z zaproszenia gości tylko przez przekorę! A jednak postanowiła wydać swoje przyjęcie. Dlaczego?
Nie nasuwało mu się żadne rozwiązanie, wobec tego powędrował myślami do jej brata, Lawrence'a, i ciekawej historii, jaką o nim opowiedział Bowels. Przedsiębiorca pogrzebowy opuścił coś ważnego, był o tym przekonany.
Nagłe otwarcie drzwi przerwało jego rozważania. Inspektor Charlie Luke wpadł bez przeproszenia i wyciągnął dwie butelki z kieszeni nieprzemakalnego płaszcza.
— Tylko piwo — powiedział.
Campion spojrzał z zainteresowaniem.
— Dobre wieści?— spytał.
— Nic takiego, żeby to uczcić wywieszaniem flagi. — Inspektor ściągnął energicznie płaszcz, jak gdyby stawiał mu opór, kapelusz rzucił na komodę i sięgnął po szklaneczkę do zębów. — Pan będzie pił elegancko, a ja z butelki — powiedział nalewając Campionowi. — Sir Dobermań nie jest zachwycony. Chciał się ze mną zobaczyć, żeby spytać, czy wykopałem właściwego faceta. Biedaczysko. Jest tak rozczarowany, jak dziecko, które na gwiazdkę dostanie pustą paczkę! — Pociągnął jeszcze jeden haust z butelki i westchnął z zadowoleniem. — W takiej sytuacji
— Komenda prowadzi zwykle dochodzenie co do przyczyn „opóźnienia aresztowania" — ciągnął żywo— ale bez specjalnego zapału. Są w kiepskim nastroju. Dostali wiadomość, że Greener jest we Francji. To wspólnik tych dwóch bandytów, z Greek Street, których napad narobił tyle szumu. Pauł, ten drugi, rozwiał się jak kamfora.
Campion udał przejęcie.
— To fatalnie — powiedział.
— Oczywiście. — Luke był w znakomitym humorze. — Po dziesięciu dniach pełnej gotowości. Mimo, że każdy port był obserwowany jak ostatnie ciastko na zabawie szkolnej. Nasza Apron Street miała połowę roboczogodzin, jaka jej się należała. Zważywszy jednak na to, iż..., jak piszą -w podręcznikach licealnych. — Postawił butelkę ostrożnie na ziemi, pomiędzy nogami. — Jakoś to kulawo idzie. Wreszcie dostałem dwóch chłopaków, którzy pracują nad sprawą Taty Wiłde'a i szukamy Belli-żałobnicy, ale jak dotychczas nic interesującego z tego nie wynikło. Chyba tylko to, że ten stary, cokolwiek robił, wcale nie miał tak dużo pieniędzy. — Westchnął głęboko i szczerze. — Biedny pigularz! Oddałbym całą moją pensję, żeby to się nie
stało. Ale mam coś dla pana. — Zaczął grzebać w wewnętrznej kieszeni. — Lekarz dostał jeszcze jeden anonim. Ten sam charakter, ten sam znaczek, ten sam papier. Tylko treść nieco inna. — W zamyśleniu podrapał się po nosie. — Ale nadal się objawia ten sam miły charakterek. Autorka ma nadzieję, że się będziemy żywcem smażyć w piekle.
Wyjął kartkę papieru, która — jak sobie pomyślał Campion —została zrobiona tak, żeby jej nikt nie rozpoznał. Była cienka, zwyczajna, szarawobiała i nie miała znaku wodnego. Ten gatunek papieru można było z pewnością dostać w każdym sklepie piśmiennym w Londynie. Nawet charakter pisma nie wyróżniał się niczym szczególnym.
Po bliższym przyjrzeniu kartka budziła jednak zaciekawienie. Po szeregu nie do odcyfrowania słów, ułożonych bezładnie, choć wybranych ze świadomą satysfakcją, osoba pisząca była bardziej precyzyjna:
Ty stary durniu tak daleko zaszłej bo wszystkie lekarze. To tchórze ale niewiele udało ci się obłowić na zmarłej i powiem ci dlaczego, prosto z mostu ty stary durniu.
Brat stary dureń chciwiec i skąpiec ale mądrala i wziął to co zostawiła durniowi tak zwanemu kapitanowi który jest biedny i głupi jak but ja ciebie obserwuję to twoja wszystko wina całe to zamieszanie i nieszczęście bogu jednemu wiadomo amen kto mówi prawdę nie zapominaj że tacy jak ty to durnie i przez nich inni cierpią chociaż udają że dobrzy i pomagają policji ale zawsze najgorsi gotowi brać gotówkę i zrobić oszustwo. Żywcem będą się smażyć w piekle i ty także. Jesteś najgorszy ty durniu durniu durniu durniu.
— Sympatyczna, kobieta, co? — Charlie Luke rzucił spojrzenie przez ramię. — Ale potrafi pisać jeszcze lepsze listy. Kiedy jest w dobrej formie, nie powtarza tyle razy tych samych słów. Widzę, że coś pana zainteresowało?
Campion rozłożył papier na stoliczku nocnym i zaczął podkreślać niektóre słowa ołówkiem. Kiedy skończył powstała krótka wiadomość: „Brat mądrala. Wziął to, co zostawiła kapitanowi, który jest biedny i głupi".
— To rewelacyjne, jeśli prawdziwe — mruknął.
— O co chodzi? — Luke przekrzywił głowę.
— Panna Ruth w największej tajemnicy jako legat zostawiła kapitanowi, którego nie lubiła, osiem tysięcy akcji pierwszej preferencji. — Uśmiech jego był szeroki. — Niech pan siada — poprosił:— a opowiem panu coś w zaufaniu. .
Zanim jednak odezwał się ponownie, jego ołówek wędrując wśród bezładnych obraźliwych słów podkreślił jeszcze pięć z nich.
19. Labirynt
Duży pokój zaraz po lewej stronie frontowych drzwi Portminster Lodge pochodził z owych czasów, kiedy uważano, że po to, by dobrze zjeść, trzeba temu poświęcić trochę myśli, czasu, a nade wszystko przestrzeni.
Ojciec Lawrence'a Palinode'a, którego portret olejny wisiał nad kominkiem, urządzając tę niewielką salę bankietową opierał się na najlepszych wzorach wiktoriańskich.
Teraz jego syn pracował w jednym jej końcu, a spał w drugim.
Polowe łóżko Lawrence'a wciśnięte było pomiędzy dwa, nawet ładne, mahoniowe postumenty z mosiężnymi urnami i nie ulegało wątpliwości, że lokator Swe ubranie trzyma starannie złożone w kredensie, ó wiele teraz za dużym na potrzeby powojennego prywatnego domu.
Pokój sprawiał jednak — rzecz dziwna — ogólne wrażenie wygodnego. Przykryty gobelinem fotel stojący przy kominku był mocno wgłębiony, ale schludny, długi zaś, solidny stół z zaokrąglonymi kantami, który stał na zniszczonym dywanie', starannie podzielono na trzy części: pierwsza pełniła rolę biurka, druga kartoteki, a trzecia baru dobrze zaopatrzonego w kanapki.
Poza tym wszędzie leżały książki, ale żadna z nich nie była zakurzona ani nie miała zawiniętych rogów; zapełniały one ściany i boczne stoliki, piętrzyły się na szafkach, wypływały stosami z kątów i krzeseł.
A jednak był to najporządniejszy pokój, jaki Charlie Luke spotkał w swej bogatej karierze. Zrobił na ten temat uwagę, kiedy stal obok Campiona i rozglądał się po pokoju.
Weszli bez zaproszenia i robili ,,krótki przegląd", jak to określił Luke; czekając na właściciela. Po stronie biurkowej stołu znajdowała się taca na nóżkach, wypakowana — używanymi najwidoczniej często — książkami, złożonymi porządnie grzbietami do góry.
Campion pochylił się nad nimi. Pierwszy tytuł, jaki mu się rzucił w oczy, to była ,,Medycyna sądowa" Sidneya Smitha, dalej ,,Toksykologia" Buchanana. Kiedy przebiegał wzrokiem po grzbietach, jego oczy coraz bardziej .stawały się bez wyrazu. Był tutaj nieunikniony Gross i ,,Materia medica", ,,Chemia sądowa" Lucasa i bardzo stary podręcznik Quaine'a. Zaczął szukać innych dawnych przyjaciół i z rozrzewnieniem znalazł Glaistera, Keitha Simpsola i H. T. F. Rhodesa, jak również bogaty wybór prac uzupełniających, takich jak Streker i Ebaugh oraz „Zbrodnia nienormalność umysłowa".
Była to mała, lecz wyczerpująca biblioteczka z dziedziny kryminologii.
Wziął do ręki „Materia medica", spojrzał na stronę tytułową, westchnął ze zrozumieniem i nadal .przeglądał książki, kiedy inspektor Luke przeszkodził mu.— Żebym tak skonał!
To stare andrusowskie wyrażenie zabrzmiało tutaj szokująco. Campion spojrzał na niego zaskoczony i zobaczył oczy Luke'a wprost okrągłe ze zdumienia: w ręku trzymał kartkę papieru, którą zdjął z kominka.
— Znowu nasza wulgarna Pytia — powiedział. — Niech pan tylko spojrzy.— Campion podszedł do niego i razem przeczytali taki sam list, jaki dostał doktor. W trakcie czytania Campion poczuł chłód, który przenikał go zawsze, ilekroć miał do czynienia z chorobą psychiczną. Było to świadectwo szaleństwa wyrachowanego i rozwścieczonego.
Wiadomość wybrana z masy odrażających słów była prosta:
Ograbiłeś... głupiego. .
Koperta, która nadal leżała na półeczce, była poprawnie zaadresowana do Lawrence'a Palinode'a, a stempel miejscowej poczty wyraźnie odbity.
— Wysłany wczoraj rano. —: Luke odłożył list na miejsce. — Nie wiem, czy to pierwszy list, jaki otrzymał. Jeśli nie, to dlaczego, u diaska, nie zawiadomił nas o tym? Dziwne to bardzo.
Przeszedł wzdłuż pokoju bawiąc, się hałaśliwie monetami w kieszeniach. Idący za nim Campion wprost słyszał, jak jego mózg pracuje.
— No, cóż, trzeba będzie z nim znowu porozmawiać — ciągnął, kiedy znaleźli się w drugiej połowie rozległego pokoju. — Muszę przyznać, że nie zrozumiałem co najmniej połowy z tego, co do mnie mówił ostatnim razem, ale to pewno z powodu braku odpowiedniego wykształcenia. — Rozłożył ręce gestem bezradności. — Trzeba będzie jeszcze raz spróbować.
Campion dotknął jego ramienia.
— I to zaraz.
Z hallu dobiegła do nich wyraźnie podniecona rozmowa, w której górował gęgający głos Lawrence'a. Drzwi trzasnęły i nastąpił moment ciszy, wreszcie usłyszeli, jak mówi:
— Wejdź! Natychmiast!
Luke i Campion, zasłonięci przez skrzydło rozkładanych drzwi, nawet nie drgnęli. W ciemnym kącie byli raczej słabo widoczni.
Lawrence spiesznie wszedł do pokoju. Sięgnął do przełącznika światła i niezwykle czymś pochłonięty nie zwrócił uwagi, że już jest zapalone. Wysoki, kościsty, był bardziej niezgrabny niż zwykle, a trząsł się przy tym tak bardzo, że drzwi, o które oparł rękę, drżały wyraźnie, a książka ze stosu na krześle zsunęła się na ziemię.
Pochylając się po nią strącił inne, zrobił ruch, żeby je podnieść, ale zmienił zamiar i wyprostował się z gestem rezygnacji.
— Wejdź! — powtórzył, a ton jego głosu wprawił w wibrację struny pianina. —.Wejdź w tej chwili!
Do pokoju weszła powoli Kłytia White, blada, z podkrążonymi oczami, błękitnoczarne włosy, zwykle gładko zaczesane, były potargane, a brzydka sukienka zwisała niedbale.
— Kapitan poszedł na górę — powiedziała tak cicho, że ledwie ją słyszeli.
— Nic mnie to nie obchodzi.— Zamknął drzwi i oparł się o nie, rozkrzyżowawszy się na nich w sztucznej, choć nieświadomie, pozie. Jego usta, zwykle blade i zaciśnięte, teraz zaróżowiły się. Nagie oczy bez okularów sprawiały wrażenie niewidzących. Był bliski łez. Nareszcie dał się słyszeć jego nieprzyjemnie brzmiący, donośny głos:
— Nieszczęsna dziewczyno!
Byli świadkami sceny z kiepskiego melodramatu, całkowicie absurdalnej a jednak zdumiewającej szczerością. Jego cierpienie było wprost namacalne.
— Wyglądasz jak moja siostra, kiedy ją zobaczyłem pierwszy raz. — Akcentował ostatnie sylaby nie zdając
sobie z tego sprawy, a urywane słowa i nieprzyjemny głosy, sprawiały, że wymówka przekształciła się w gwałtowny atak. — Była czysta jak ty. Ale kłamała. Wymykała się, by potajemnie uprawiać miłość na ulicach jak dziewka.
Nie był ani aktorem, ani adonisem, a jednak budził raczej lęk niż śmieszność. Campion westchnął. Charlie Luke poruszył się.
Kłytia stała sztywno przed swym oskarżycielem. Jej ciemne oczy patrzyły bacznie i z przejęciem, jak oczy
dziecka, które wiele przeżyło. Sprawiała wrażenie raczej zmęczonej niż przestraszonej.
— Ona wyszła za mąż za mojego ojca — powiedziała nieoczekiwanie.— Niech wujek nie opowiada, że oszukiwała, tak jak się o mnie opowiada. Ja nie uprawiam w parku miłości.
— Ani na publicznym korytarzu, ani w szpitalu. — Jego pogarda była pełna udręki. — Czynisz to, bo się nie możesz temu oprzeć. Siedzi w tobie jad. Rozgorączkowane dłonie w burzliwej ciemności i kroki ciekawskich przechodniów. Czy wiesz, że mi jest mdło z powodu ciebie! O Boże, napawasz mnie wstrętem! Napawasz mnie wstrętem! Czy słyszysz?
Dziewczyna była wstrząśnięta. Pobladła jeszcze mocniej i zacisnęła usta. Bezwolne pochylenie ciała wyrażało rezygnację nierozumianej młodości.
Spojrzała mu w oczy i przekorny słaby uśmieszek, którego nie mogła opanować, przemknął po jej twarzy.
— Wcale tak nie jest — powiedziała. — Wiesz wuju, wydaje mi się, że ty nic na ten temat nie wiesz, tyle tylko coś przeczytał w książkach.
Zachwiał się,, jakby go uderzyła w twarz, a Campion, który rozpoznał coś znajomego w tym wybuchu, wpatrywał się w niego intensywnie.
Lawrence'a oczywiście rozzłościło to jeszcze bardziej.
Rzucił się w stronę kominka.
— Owszem, czytałem i to nawet dużo. — Schwycił kopertę z kominka i rzucił w jej stronę. — Czy
Skwapliwość, z jaką chwyciła kopertę, sprawiła, że jej zdziwienie było przekonywające. Zdumiona spojrzała na adres.
— Oczywiście, że nie. To nie jest mój charakter pisma.
— Nie? — Pochylił się w jej kierunku z rozpaczą. — Nie? A więc nie jesteś odpowiedzialna za te wszystkie anonimowe listy, które sprowadziły na twoją rodzinę ten straszny rozgłos?
— Nie. — Kiedy zrozumiała oskarżenie, krew napłynęła jej do twarzy. W tej chwili wyraźnie się go bała, a oczy jej zrobiły się czarne i wielkie. — To podłość, co mówisz.
— Podłość? O Boże! Dziewczyno, czy ty wiesz, co piszesz? O Boże'! Z jakich zakamarków podświadomości czerpiesz taki brud? Przeczytaj i wreszcie, na miłość boską, przyznaj się!
Stała niepewnie, z kopertą w dłoni. Zmarszczyła czoło i było tak oczywiste, że wątpi w jego normalność, jakby to głośno powiedziała. Wreszcie wyciągnęła z koperty złożony, brudny świstek, ale ciągle go nie rozkładała.
— Uczciwie mówię, że nigdy, przedtem tego nie widziałam — zaczęła stanowczo, ale bez wiary, że go przekona. — Mówię, wujku, świętą prawdę. Nigdy tego nie widziałam i naprawdę nie jestem tego rodzaju osobą, żeby pisać anonimowe listy. Czy nie-rozumiesz, ze to wszystko, cos tu naopowiadał o młodości, wcale się .do mnie nie odnosi?
— Czytaj, Klytio. — Głos mu się załamał. — Zrobiłaś to i musisz zdać sobie sprawę, jakie to okropne. To twoja jedyna szansa. Zmuszę cię, żebyś to zrozumiała.
Otworzyła kartkę, spojrzała na nią i wyciągnęła rękę na całą długość.
— Nie mam na to ochoty. — W swoim szlachetnym oburzeniu jeszcze bardziej przypominała pannę Evadne. — Czy nie widzisz, że popełniasz fatalną pomyłkę? Nie masz najmniejszego prawa tak mnie traktować. Nie pozwolę na to. Natychmiast weź tę odrażającą kartkę albo ją wrzucę w ogień. .
— Przeczytaj. Przeczytaj mi głośno.
— Nie przeczytam.
— Czytaj!
Charlie Luke wyszedł szybko na środek pokoju i schwycił list. Był ogromnie wzburzony.
— Dosyć tego. — W jego głosie zabrzmiała wielka siła.
Wyglądał jak anioł zemsty we współczesnym moralitecie.
Było typowe dla Lawrence'a Palinode, iż nie zauważył, że Luke nie wszedł przez drzwi.
— Nie słyszałem, żeby pan pukał — powiedział z godnością. Była to zapewne jedyna uwaga, jaka mogła zaskoczyć Luke'a w tym momencie. Otworzył usta i zamknął z powrotem, bez słowa, jednak jego pełne dezaprobaty spojrzenie było jak sztylet.
Stał mierząc wzrokiem Lawrence'a przez jakieś piętnaście sekund, zanim spojrzał na Kłytię. Była o wiele bardziej wzburzona niż wuj, ale udawała butę. Gambit Luke'a zaskoczył ją zupełnie.
— Czy masz jakieś ubranie wyjściowe? — spytał. — Wytworne szmatki, które nosisz, jak się masz spotkać ze swoim chłopcem?
Skinęła głową z poczuciem winy.
— Idź i włóż je. Już czas, żebyś dała temu spokój, jak myślisz? — Szerokim gestem ręki ogarnął zarówno wszystkie rodzinne autorytety, jak też inwektywy Lawrence'a na temat stanu umysłowego towarzyszącego dojrzałości płciowej. — Mam w swojej dzielnicy siedemnastoletnie dziewczyny, które od kilkunastu miesięcy są dobrymi żonami i matkami — dodał jakby dla wyjaśnienia. Kiedy zwracał się do Kłytii, cechowała go łagodność i rozsądek.
Mimo różnicy wieku doskonale ją rozumiał. A ona była tego w pełni świadoma.
— Oczywiście, ma pan-rację — powiedziała. — Tak, zaraz się przebiorę.
— Gdzie idziesz? Gdzie idziesz, pytam! — Lawrence ruszył za nią chwytając ją za ramię.
Uwolniła się łagodnie, prawie uprzejmie.
— Żeby wyglądać odpowiednio na mój wiek, wujku. Zaraz wracam.
Stał patrząc tępo na zamknięte drzwi, aż wreszcie odwrócił się i dopiero teraz stwierdził, że w pokoju znajduje się również Campion.
20. Dużo słów
— Wcale nie jestem zachwycony pańskim wtargnięciem tutaj. Wcale nie. — Lawrence wzruszył ramionami z oburzeniem, ale zaraz na jego twarzy pojawił się charakterystyczny, zawstydzony, uśmiech. Usiadł przy tym krańcu stołu, który pełnił rolę biurka, przewracając mały kałamarz. Wytarł plamę bibułą, którą najwidoczniej trzymał w pogotowiu na takie okazje, i dalej ciągnął swoją przemowę, a głos jego to nabierał siły, to. cichł — jak zepsuty głośnik.
— Odbyłem bardzo ważną rozmowę z przedstawicielką mojej rodziny. Proszę nie nadużywać swoich przywilejów zawodowych. Bardzo o to proszę. — Jego długa czerwona szyja chwiała się jak -tyczka obarczona ciężarem. — Pan ma mój list, inspektorze. Proszę mi go oddać.
Charlie Luke spojrzał na kartkę trzymaną w ręku.
— Chce pan przez to powiedzieć, że pan to napisał? — spytał bezceremonialnie. . -
Krótkowzroczne oczy rozszerzyły się z zaciekawienia.
— Ja? Chyba w przystępie aberracji. Ciekawa to teoria, ale nie do utrzymania. Nie. Proszę mi to oddać. W obecnej sytuacji uważam ten list za dość ważny dokument.
— Ja również. —- Charlie Luke schował papier do wewnętrznej kieszeni.
Policzki Lawrence'a Palinode pokryły się czerwonymi plamami.
— To nieuczciwe — zaprotestował. — Ma pan przecież wszystkie pozostałe listy.
— Skąd pan wie?
— Mój drogi panie, to nie są banialuki. Ludzie ze sobą rozmawiają, a niektórzy nawet czytają gazety.
Luke był uparty i ponury.
— Na jakiej podstawie przypuszcza pan, że list napisała ta Sama osoba, jeśli nie widział pan pozostałych?
— Ależ ja je widziałem. Widziałem przynajmniej pierwszy i zrobiłem sobie z niego odpis. Pokazał mi go doktor zaraz po otrzymaniu. Kiedy dzisiaj dostałem ten, z pocztą, od razu poznałem pismo madame Pernelle.
— Co ją do tego skłoniło? Przed chwilą wydawało mi się, że pan oskarżał pannę White?
Wyraz niekłamanego zmartwienia przemknął przez tę twarz o opuszczonej dolnej szczęce, ale Lawrence zaraz się opanował i najwidoczniej dokonał odkrycia.
— To musi być kobieta! — zawołał. — Może nie uważa pan tego za tak wstrząsające, jak ja. — Po chwili potrząsnął głową. — Zapewne ma pan rację. Wiem tylko, że to madame Pernelle.
Tego rodzaju oświadczenie dla celów policyjnych było zupełnie niezadowalające. Grube brwi inspektora zbiegły się jak chmura gradowa. By i zupełnie osłupiały i na nowo rozgniewany przypomnieniem doznanego zawodu.
Campion doszedł do wniosku, że nadeszła odpowiednia chwila dla jego interwencji.
— Nie sądzę, by należało wplątywać w to animo. — mruknął, dodając z przekąsem: — Policja jest zbyt nieruchawa na stosowanie metod psychoanalizy. Czy pan naprawdę .nic nie wie o madame Pernelle, inspektorze?
— Czy nie wiem? Oczywiście, że tak! — Luke był wściekły. — Prowadzi bar na Suffolk Street, tuż koło
kościoła. Biedna stara! Gruba jak beczka, ale serce ma złote. Ledwie mówi po angielsku, a już pisać nie potrafi wcale. Pan Palinode już przedtem wystąpił z tym oskarżeniem .i zajęliśmy się tym.
Lawrence westchnął i wzruszył chudymi ramionami.
Campion usiadł i wyjął papierosy.
— O ile sobie przypominam, la Pernelle to również niezwykle jadowita i agresywna sekutnica u Moliera — mruknął wreszcie.
— W ,,Świętoszku". Dla człowieka wykształconego to jasne jak słońce. — W głosie Lawrence'a brzmiało znużenie. — Spojrzał na inspektora z łagodnym zgorszeniem. — Bardzo trudno rozmawiać z panem.
—A niech to licho! — mruknął Luke pod nosem.
— Co pana skłoniło do przypuszczenia, że to pańska siostrzenica mogła napisać te listy? — Campion zdjął okulary i mówił tonem konwersacyjnym.
— Wolałbym na to nie odpowiadać.
Pomimo protestującego chrząknięcia Luke'a Campion wskazał głową w kierunku tacy na nóżkach.
— Czy te wszystkie książki są z wypożyczalni?
— Niestety, większość z nich. Moje zasoby finansowe 'nie pozwalają mi na zakup tylu książek, ile bym chciał.
— Od jak dawna ma pan je u siebie?
— Och, widzę, do czego pan zmierza. Od kiedy przeczytałem pierwszy anonimowy list. Naturalnie, trzeba coś niecoś przeczytać na dany temat, zanim człowiek zajmie się praktyką.
— Oczywiście. — Campion był poważny. — Proszę mi wybaczyć, ale czy skoncentrował się pan wyłącznie na anonimowych listach?
— Oczywiście.
— Dlaczego?
Ostatni z Palinode'ów obdarzył, go jeszcze jednym czarującym uśmiechem.
— Ponieważ, moim zdaniem, to jedyna tajemnica — oświadczył pogodnie.
Luke spojrzał na swego towarzysza. Campion robił wrażenie doskonale zorientowanego.
— Tak się też domyślałem — mówił dalej przyjaźnie. — Widzi pan, umył pan wszystkie szklanki i filiżanki. Gdyby się pan ograniczył do jednej, może by nam wybaczono, że doszliśmy do odmiennych wniosków. Dlaczego sądził pan, że siostra popełniła samobójstwo?
Lawrence z roztargnieniem potraktował pytanie.
—. Nie jestem przygotowany do dzielenia się moimi poglądami— powiedział wreszcie — ale fakt, że pan jest tak dobrze poinformowany, oszczędzi wielu kłopotów. Zapewne widział mnie przedsiębiorca pogrzebowy? No cóż, Ruth była postrzelona i zastawiła swój niewielki dochód. Moja siostra Evadne i ja złamaliśmy naszą zasadę niewtrącania się w cudze sprawy i dość ostro wyraziliśmy swoją dezaprobatę. Ruth poszła spać bardzo wzburzona, następnego dnia umarła. Zupełnie nie potrafiła kontrolować swoich
wydatków.
— Chce pan powiedzieć, że lubiła hazard?
Podniósł brwi.
— Jest pan tak dobrze poinformowany, że nie rozumiem, dlaczego nie widział pan tak doskonale rzeczy oczywistych przedtem.
— Gdzie zdobyła truciznę?
Opadł na oparcie fotela przybierając minę tak obojętną aż się to wydawało podejrzane:
— Tego pan musi się dowiedzieć. Ja nie znam żadnych szczegółów.
— Dlaczego umył pan szklanki i filiżanki w jej pokoju?
Zawahał się.
— Nie wiem — powiedział wreszcie. — Szczerze mówiąc, poszedłem na górę dlatego, że ta poczciwa kobieta, która dba o nas, oczekiwała tego ode mnie. Stałem patrząc na Ruth i zastanawiając się, że to było bardzo niefortunnie, iż odziedziczyła ten fatalny rodzaj zdolności matematycznych. I w tej samej chwili pomyślałem sobie, że musiała się otruć. Wymyłem naczynia w jej pokoju, żeby ktoś inny nie wziął czego niebezpiecznego przez pomyłkę.
— To ci historia! — Luke dał gwałtownie wyraz swemu niedowierzaniu. — Czy chce pan przez to powiedzieć, że kiedy pańska siostra się otruła, nic pan nie zrobił, jednak jak tylko doktor przyszedł do pana z anonimowym listem, zaczai pan aktywnie działać?
Lawrence zignorował go.
— Był to pierwszy dokument tego rodzaju, jaki Widziałem w życiu — wyjaśnił Campionowi. — Niezwykła zjadliwość tego listu wywarła na mnie psychologiczny wpływ. Byłem zafascynowany. Nie wiem, czy pan kiedykolwiek tego doświadczył?
Campion doskonale go rozumiał i w jego następnym pytaniu był cień przeprosin.
— Czy w wyniku swych dociekań doszedł pan do wniosku, że to pańska siostrzenica je pisała?
Lawrence odwrócił głowę. .
— Jeśli podsłuchiwał pan moją rozmowę z nią, to pan wie.
— Czy ma pan jakieś dowody?
Spojrzał na niego mocno zaczerwieniony,
—- Drogi panie, moje badania to moja sprawa. Trudno, żebym wynikami ich dzielił się z panem, zwłaszcza, że dotyczą mojej własnej rodziny.
Campion milczał chwilę.
— Pragnąłbym jednak przypomnieć panu, że proces eliminacji ma pewne mankamenty — zaryzykował wreszcie.
Lawrence przestał się gniewać. Miał minę dziecka, które się uspokaja po płaczu.
— Tak pan uważa? — spytał z zaciekawieniem.
Campion zachował powagę.
— Młodsi są zawsze tajemniczy — zauważył. — Nawet jeśli z biegiem lat wydaje nam się, że coraz lepiej znamy ludzi w ogóle, oni pozostają zagadką.
Luke nie mógł dłużej wytrzymać.
— Ale co ma piernik do wiatraka? — spytał.
Odpowiedział mu Lawrence:
— Krótko mówiąc, kiedy utwierdziłem się w przekonaniu, że nikt inny w domu nie mógł napisać tych listów, zainteresowałem się osobą, której naprawdę nie znam. Zauważyłem, że posiada jakąś tajemnicę. —'Twarz jego stężała w grymasie obrzydzenia. — Nie wiedziałem wtedy, co to jest.
— Kto odkrył panu tę straszną tajemnicę? — Rozbawienie Luke'a było okrutne. — Zapewne kapitan.
— Tak. Rozmawiałem z nim na inny temat i wtedy mi powiedział. Wszystko. Bez obsłonek. Nie uwierzyłem mu, ale poprosiłem, żeby zabrał mnie do szpitala, gdzie leży ten łobuz i tam... tam zastaliśmy Kłytię. — Spojrzał tak, jakby samo wspomnienie przyprawiło go o mdłości. Raz jeszcze Campion przejął inicjatywę .w swoje ręce.
— Nie rozumiem, dlaczego swoje podejrzenia ograniczył pan do domowników.
— Ależ to zupełnie oczywiste. — Lawrence wstał zrzucając papiery i książki i rozplatając swoje ciężkie palce. — Przemyślałem to wielokrotnie — stwierdził, dziwną intonacją podkreślając słowa. — Mam na to oczywisty, nie do odparcia dowód. — Poczłapał do skrzyni stojącej we wnęce okiennej. — Gdzieś tu schowałem kopię pewnego listu. — Za mocno szarpnął szufladę i masa papierów wypadła na podłogę.
— Dajmy temu spokój- —Luke najwyraźniej był zmęczony. — Znam go na pamięć.
— Doprawdy? Lawrence patrzył bezradnie na stos.
— Mogę go wyrecytować choćby w tej chwili — zapewnił go inspektor z przekonaniem. — W każdym razie
pierwszą część. Nie przypominam sobie żadnego oczywistego dowodu.
— Była tam pewna uwaga o kwiatach. — Lawrence nerwowo zbliżył się do niego. — Pamięta pan? Po całej
masie kalumnii pod adresem doktora, oskarżających go o „ślepotę w ohydnym morderstwie", było dalej napisane „nawet toczące się kołem lilie powiedziałyby każdemu, ale nie głupcowi".
Pełna pasji odraza, z jaką zacytował te słowa, ujawniła całe wzburzenie, jakie te listy w nim wywoływały. W jego świecie wartości takie gwałcenie zasad logiki było wielkim. grzechem.
Luke był bardzo zainteresowany.
— Tak, przypominam to sobie. Kiedy „potoczyły się" kwiaty?
— Tuż przed pogrzebem, kiedy w hallu zebrani byli tylko domownicy. Nie było nikogo obcego. Nawet przedsiębiorca pogrzebowy z synem jeszcze nie przyszli.
— Był to zapewne wieniec z kwiatów? — podsunął Campion, który czuł, że w tej całej historii potrzebna jest akuszerka.
— Oczywiście. — Widoczne było, że teraz chce szybko wszystko wyjaśnić. — Widzi pan, ktoś kupił wieniec, nikt z rodziny. My nie jesteśmy wylewni. Chyba ten aktor Grace, który spędza dużo czasu z naszą przemiłą panną Roper. Ktoś oparł wieniec o ścianę na podeście schodów. Rano w dniu pogrzebu prawie wszyscy zebrali się w hallu. Czekaliśmy na obu Bowelsów. Ja nie zamierzałem jechać, miałem jakąś pracę do skończenia. Ale moje siostry uważały, że powinny wziąć w tym udział. Wszyscy byliśmy obecni, nawet ta podstarzała nimfa, która sprząta dla panny Roper, kiedy nagle nie wiadomo dlaczego, wieniec zaczął się toczyć siejąc płatkami. Był to zabawny incydent, ale pamiętam, że sprzątaczka krzyknęła. Panna Roper pod-
biegła i chwyciła wieniec.
— A co potem z nim zrobiła? — Charlie Luke słuchał tego opowiadania z mieszaniną podejrzliwości i oczekiwania, z jaką się zwykle traktuje nieprawdopodobne historie.
— Och, położyła go na krześle. Oczywiście' był trochę uszkodzony. Kiedy kondukt wyruszył, leżał na trumnie. — Wzruszył ramionami. — Było to zdarzenie całkowicie nieważne, a teraz wspomina się o nim w liście. I to właśnie przeraziło mnie. Te ohydne listy pisał ktoś z nas. Przecież w tym kryje się czyste szaleństwo. — Zadrżał, a w jego oczach malowały się bezradność i ból. — To straszne.
Luke nadal był spokojny.
— Wydaje mi się, że nie ma pan żadnego dowodu przeciwko pannie White — powiedział. — Takie historyjki ludzie sobie chętnie opowiadają. Ktoś, kto był świadkiem tego, opowiedział komuś, kto tego nie widział, ot i wszystko.
Wyraz twarzy Lawrence'a nagle się zmienił, stała się szkarłatna z oburzenia i odrazy.
— Chce pan przez to powiedzieć, że Kłytia i ten jej zdeprawowany chłopak napisali go razem?
— Nie, proszę pana, wcale nie. Czy nie może pan wyłączyć z tej sprawy siostrzenicy? Nie ma pan najmniejszego dowodu przeciwko niej. Każdy, kto widział wieniec toczący się po schodach, mógł o tym opowiedzieć komu chciał. Sprzątaczka może mieć ciocię, która wpadła na pomysł pisania listów. Panna Roper mogła o tym opowiedzieć stojąc w kolejce po mięso.
— Nigdy w to nie uwierzę, panna Roper jest kobietą na poziomie.
Charlie Luke westchnął głęboko, ale nie zamierzał bronić siebie czy Renee. Zamiast tego spytał gwałtownie:
— Dlaczego śledził pan kapitana Setona na ulicy, przedwczoraj o drugiej godzinie w nocy? — Jeśli myślał, że go zaskoczy, to się mylił.
— To było wprost nie do wytrzymania. — Gęgający głos był opanowany. — Usłyszałem, że ktoś wyśliznął się z domu, sądziłem, że to Kłytia. Dlatego ona przyszła mi na myśl, ponieważ tego właśnie wieczoru posprzeczaliśmy się. Nie wiedziałem, że wróciła do domu, i kiedy na polecenie siostry cawnthrope'owałem do jej pokoju, przekonałem się, że jest w domu. Bardzo była niezadowolona z mojej kontroli.
— Mówiąc ,,cawnthrope'owałem" zapewne chciał pan powiedzieć „zajrzałem" — podsunął spiesznie Campion widząc, że twarz Luke'a za chwilę zupełnie pociemnieje.
— Ależ tak, jakie to. niemądre z mojej strony. To takie rodzinne powiedzonko, którego może pan nie znać, chociaż występuje w ,,Wytwornych urywkach", w trzecim wydaniu. — Podszedł do szafy bibliotecznej i wrócił z książką w ręku. — Mornington Cawnthrope był krewnym ojca mojej matki. A oto ten urywek.
„Archidiakon Cawnthrope zgubiwszy okulary został poproszony przez żonę, żeby spojrzał w lustro, a zobaczy je. — Ach, przecież nie mogę tego zrobić — rzekł archidiakon — gdyż jak spojrzę, to nie zobaczę. — A jednak, jeśli nie spojrzysz— odparła dama — zapewniam cię, że nie dostrzeżesz ich, ponieważ przez cały czas-siedzą na twoim nosie." — Zamknął książkę.
— Uważaliśmy to zawsze za bardzo zabawne — powiedział.
Campion rzucił z ukosa spojrzenie na Luke'a i był zadowolony, że choć to zostało wyjaśnione. Inspektor patrzył na Palinode'a poważnie, a jego spojrzenie było zupełnie nie do odcyfrowania.
— A więc sądził pan, że to panna White wymyka się z domu.
— Tak sądziłem. — Lawrence z żalem odłożył książkę. — Poszedłem za nią i obserwowałem ją, ale niezbyt mi się to powiodło.— Uśmiechnął się samokrytycznie. — Widzi pan, praktycznie rzecz biorąc jestem zupełnie ślepy w ciemności. Musiałem mieć okropnie głupią minę, kiedy wreszcie wróciłem i okazało się, że to był kapitan Seton, który wyszedł wrzucić list do skrzynki.
Luke westchnął.
— Czy nie widział pan, czy Seton spotkał kogoś na ulicy, przy skrzynce?
Lawrence znowu uśmiechnął się.
— W ogóle nikogo nie byłem w stanie widzieć.
— Czy on sam panu powiedział, że poszedł wrzucić list?
— Nie, tak sobie pomyślałem. Wtedy, kiedy zatrzymałem go w hallu, powiedział mi tylko, że nie ma na imię
Kłytia.
—Kiedy otrzymał pan od niego zapis, jaki zostawiła mu pańska siostra Ruth? — Słowa te zostały wypowiedziane bardzo spokojnie, ale skutek ich był piorunujący: Lawrence Palinode cofnął się gwałtownie zaplątawszy się we 'własne nogi z trudem odzyskał równowagę.
— Kto pana poinformował o tym? — spytał w wielkim podnieceniu. —« Och tak, rozumiem, domyślił się pan tego z listu. Dlatego właśnie rozmawiałem z Setonem dziś po południu. Pomyślałem sobie, że musiał powiedzieć o tym Kłytii, oczywiście, jeśli to ona pisała te straszne listy — mówił bezładnie, a ręce mu drżały. — List oskarża mnie o ograbienie go, co jest śmieszne. Dałem mu przecież sporo pieniędzy, pięć funtów za coś tam, czego nazwy nie pamiętam.
— Czy to były akcje południowoamerykańskie? — Luke starał się wypaść jak najlepiej.
Lawrence spojrzał na niego, jakby pomyślał, że tamten zwariował.
— Nie sądzę. Pamiętam tylko, że były to akcje jakiejś tam kopalni i nie miały, jak już powiedziałem, żadnej wartości. Zostawiła je Betonowi, żeby mu dokuczyć, ponieważ on stale jest bez pieniędzy. Był to żart w jej stylu, niezbyt wyszukany. Kupiłem je od niego kilka tygodni temu, kiedy je otrzymał. Nie należy do naszej rodziny i uważałem za swój obowiązek, żeby nie był pokrzywdzony. We właściwym momencie można sobie pożartować, ale uważałem to za przejaw złego smaku ze strony Ruth. —.Jego wyjaśnienia nie brzmiały zbyt szczerze. Luke nadal był pełen wątpliwości.
— Gdzie znajdują się teraz?
— W bezpiecznym miejscu.
— Czy sprzeda je pan za pięć funtów?
— Z pewnością nie. — Był zmieszany i szukał ratunku w udanej irytacji. — One są częścią rodzinnego majątku.
Campion, który od pewnego czasu milczał, teraz spojrzał bacznie i spytał: .
— A może pan już je sprzedał?
— Nie sprzedałem ich. — W jego zaprzeczeniu zabrzmiała nieoczekiwana nuta uporu. — Nadal znajdują się w moim posiadaniu. Nigdy nie zgodzę się na ich sprzedaż. Czy skończył pan swoje przesłuchanie, panie inspektorze?
Luke dotknął ramienia Campiona.
— Owszem, skończyłem — powiedział energicznie. — Pan pozostanie .teraz w domu, panie Palinode. A my tymczasem pójdziemy na górę.
Lawrence opadł gwałtownie na fotel stojący koło stołu i przewrócił następny kałamarz.
— Zechce pan zamknąć drzwi za sobą — powiedział przez ramię, wycierając plamę po raz drugi. — Teraz zapewne pójdziecie panowie dręczyć Setona. Czy mogę zapytać, po co?
Charlie Luke mrugnął na Campiona.
— Popatrzymy sobie na niego z bliska — oświadczył wesoło.
21. Zadanie domowe
Charlie Luke wylał resztkę wody na siwą, opuszczoną bezwładnie głowę kapitana.
— To beznadziejne — stwierdził zwięźle i przysiadł na piętach. — Ten stary nicpoń obciągnął chyba całą butelczynę. Musi się porządnie wyspać, zanim coś z niego wyciągniemy.
Skinął głową młodemu detektywowi, który mu towarzyszył, i razem przenieśli starego człowieka na wąskie łóżko.
Campion przyglądał się tej scenie. Od chwili, kiedy razem z Lukiem weszli do tego pokoju i znaleźli kapitana leżącego w fotelu, z korkociągiem i prawie pustą butelką whisky leżącymi u jego stóp, przytulającego do piersi szklankę. Z jego otwartych ust dobywało się głośne chrapanie, przypominające trąbienie.
Młody detektyw, który opatrznościowo przyszedł z wiadomością dla Luke'a, przyłączył się do akcji ratunkowej z entuzjazmem i wprawą. Luke również miał własne metody przywracania do życia pijaków, ale kapitan nie zareagował na żadną z nich.
Znalazłszy się w kłopotliwej sytuacji kapitan szukał ucieczki w. przechowywanej ukradkiem w starym skórzanym pudle na kapelusz butelce i ona go nie zawiodła. W tej chwili duch jego bujał gdzieś daleko, a on sam na razie umkną t przed ponurą rzeczywistością.
Inspektor Luke stał w nogach łóżka z brodą wysuniętą do przodu i. mroczną twarzą.
— Stary dureń — powiedział bez cienia wrogości. — Aż mnie dreszcze wzięły, kiedy go zobaczyłem. Pomyślałem, że zrobił mi to samo, co Tata, Wilde. Od tamtej pory bardzo boję się, żeby ktoś znowu nie łyknął jakiegoś świństwa, kiedy się pojawię.
Campion pomyślał sobie, że potrzebne mu są słowa otuchy.
— A może on się boi Renee, co?
— Renee? — Luke rozejrzał się po pustawym pokoju. — O nie, to ja jestem wrogiem! Pollit, przypilnuj go i posprzątaj tu trochę. My pójdziemy do pana Campiona. — Wszedł pierwszy do pokoju i powiedział: — Proszę, to list od nadinspektora do pana. — Podał mu kopertę. — A dla mnie wiadomości od Porky'ego z posterunku. Zobaczymy, co on tam pisze.
Szybko przeczytał list. Pisane na maszynie kartki wibrowały w jego rękach jak żywe, a kiedy je przekładał, powiewały niby pranie na sznurze.
Campion jeszcze czytał, kiedy inspektor wstał i podniósł roletę o jakiś cal.
—Nadal stoi tłum — zauważył, potem wrócił i usiadł koło Campiona. — Nie podoba mi się to wszystko —
stwierdził. — Nikt na tym nie zarabia pieniędzy, oczywiście dużych pieniędzy. Mówię o interesie. Jasa. Coś mi się tu nie widzi. — Znowu rozłożył swoje kartki.
— Tata Wilde miał długi wszędzie naokoło; winien był hurtownikom, gazowni, zadłużony był w banku. Sprawdziliśmy wszystko. Gdyby mu płacono, za to, co robi — cokolwiek by to było — z pewnością nie gromadziłby pieniędzy, ale popłacił rachunki i jadałby przyzwoicie. Doktor w swoim orzeczeniu .napisał ,,niedożywiony". Biedny stary! Lubiłem go; miał swój styl, nie wiem, czy pan rozumie, co mam na myśli.
— Szantaż? — podsunął Campion.
— Na to mi wygląda. — Luke potrząsnął głową. — Może coś przeskrobał w swoim czasie. Był aptekarzem przecież. — Odliczył krople z wyimaginowanej butelki .do wyimaginowanej szklaneczki. — Może kiedyś dał komuś niewłaściwe lekarstwo albo próbował pomóc jakiejś dziewczynie w kłopotach. Coś w tym stylu spowodowało, że ktoś go miał w ręku. W ubiegłym roku wiele razy wpadałem do jego sklepu na rozmówkę, ale nigdy nie myślał zabijać się z tego powodu.
Campion zakaszlał dyskretnie.
— Trudno oprzeć się myśli, że był zamieszany w coś naprawdę poważnego, nie sądzi pan? .
— Zupełnie prawdopodobne. — Temat ten najwidoczniej drażnił Luke'a.
— No i jeszcze tych dwóch grabarzy, po drugiej stronie ulicy — ciągnął z większą nadzieją w glosie. — Rozpracowujemy ich teraz na kawałeczki. Przepraszam bardzo, może pan dostał jakieś ważne informacje? — Spojrzał z taką nadzieją na list Campiona, że temu aż przykro było go rozczarować.
— Nic istotnego — odparł zgodnie z prawdą. — Zadałem kilka pytań i prawie we wszystkich przypadkach odpowiedź jest raczej przecząca. Looky Jeffreys umarł w szpitalu więziennym nie wyjawiając nic na temat Apron Street z wyjątkiem tego, że trzeba jej unikać. Aresztowano go podczas zwykłego włamania, którego dokonał sam.
— Niezwykle pomocna dla nas informacja!
— Zapytałem również o Bellę Musgrave. Ona i jej niemłode już siostry prowadzą małą farbiarnię i pralnię na Stepney. W chwili obecnej nie ma jej w domu. Jej siostry 'nie wiedzą, gdzie się podziewa, i w każdej chwili spodziewają się jej powrotu. I wreszcie to — Campion odłączył trzy kartki od reszty maszynopisu. — Pytałem naszych chemików, czy amator może otrzymać hioscyjaminę z lulka czarnego. Oto ich orzeczenie. Yeo przetłumaczył nam to tutaj, na dole.
Luke wytężył wzrok, żeby odcyfrować pisaną ołówkiem notatkę:
— Oznacza to chyba odpowiedź przeczącą — przeczytał głośno i parsknął ze zniecierpliwieniem. — Wszyscy nam bardzo pomagają, ale się nie posuwamy naprzód, jak powiedział osioł do drzwi stodoły. — Luke zamknął oczy. — Ten cały Lawrence zachowuje się dziwnie i z pewnością nie mówi całej prawdy. Ale wie pan, co ja sobie o nim myślę? — Otworzył oczy i spojrzał poważnie na Campiona. — Nie wierzę w to, żeby mógł zabić nawet kota. Proszę .wejść. Ach to ty, George. Panie Campion, to sierżant Picot. Był właśnie u Bowelsów. No i jak tam, George, powiodło się?
Nowo przybyły promieniował powagą i poszanowaniem prawa i przywilejów obywatelskich.
— Dobry wieczór, panie inspektorze, dobry wieczór panu — szybko się przywitał. — Tak, widzieliśmy ich obu. Obejrzeliśmy wszystko, sprawdziliśmy księgi. Wszystko w największym porządku. — Spojrzał swemu zwierzchnikowi prosto w oczy. — To bardzo przyzwoicie prowadzona firma.
Luke skinął głową. Gdy był przygnębiony, wyglądał równie malowniczo jak i u szczytu entuzjazmu. Plecy miał przygarbione i zdawało się, że nawet włosy mu zmatowiały.
— Pan Campion zastanawiał się, czy sprowadzał ostatnio jakieś ciało, żeby je tu pochować.
— Od dziewiętnastej trzydzieści nic takiego nie miało miejsca. Grzebanie zmarłych to nie jest najlepszy sposób, żeby robić jakieś machlojki. Trzeba tyle papierków, zaświadczeń i tak dalej. Szczerze mówiąc nie widzę powodu, dla którego miałby coś szmuglować. Cokolwiek by to było, ciężarówka lepiej by się nadawała do tego. Nikt nie zwraca uwagi na rzeczy dostarczane ciężarówką, ale każdy zawsze popatrzy na trumnę. — Potrząsnął głową. — Nie widzę w tym celu.
— Nie widzisz, George? — Luke uśmiechał się gorzko do siebie. — Czy widziałeś trumnę ze złotymi ozdobami?
— Nie, panie inspektorze. — Picot otworzył swój notes mówiąc: — Widziałem tylko cztery trumny z jasnego drzewa z ornamentami. Bowels-senior stwierdził, że zabierał trumnę z piwnicy, którą wynajmuje w tym. domu, ale powiada, że potrzebował jej dla klienta z Lansbury Terrace. Możemy mieć jej opis od świadków pogrzebu, ale żeby się całkowicie upewnić, musielibyśmy złożyć podanie o nakaz ekshumacji. Nie sądzę, żeby pan chciał to robić. Zwłaszcza, że chyba nic to nie da.
Luke zrobił grymas do Campiona.
— A co z tą historią Bowelsa w hotelu?
— Z pudłem fortepianu panie inspektorze? — Picot zmarszczył czoło. — Szczerze przyznał się do tego. Było to przeszło rok temu. Pudło jest własnością hotelu, nie jego. Pochował ciało bardzo przyzwoicie, jak tylko przewiózł je do zakładu. Jedna szopa służy za rodzaj prywatnej kostnicy. Wszystko w największym porządku, władze o tym wiedzą.
— Czym przewozi? Czy ma samochód? —. spytał ciekawie Campion.
— Nie, proszę pana, ma własne pojazdy konne. — Picot znowu zerknął do notesu."— Ma dwa karawany, jeden elegantszy. To niezbyt zamożna dzielnica, widzi pan, i tutejsi ludzie poważnie podchodzą do śmierci. Są bardzo konserwatywni, jeśli chodzi o pogrzeby. Na śluby wolą samochód. Więc, jak powiedziałem, są dwa karawany, jeśli potrzeba więcej, Wynajmują limuzyny. Jest też specjalny wóz do przewożenia trumien. I to wszystko. Mają cztery konie, same czarne. Trzy — nie pierwszej młodości, ale czwarty zupełnie młody.
— Czy to wszystko obejrzał pan sam osobiście, sierżancie?
— Tak, proszę pana. Nawet pogłaskałem konie.
— Co to za wóz do. przewożenia trumien? Czy to taki ponury wehikuł, który wygląda jak hebanowe pudełko do cygar na kółkach? .Od czasów dzieciństwa nic takiego nie widziałem.
— Doprawdy, nie widział pan? — W głosie Picota można było wyczuć, że uważa to za wielką stratę dla Campiona. .—Ludzie tutejsi lubią, żeby im w ten sposób przywozić trumnę. Uważają, że to jakoś godniej, kiedy karawan nie przyjeżdża dwukrotnie. Bowels ma bardzo porządny taki wóz: stary, ale dobrze utrzymany. Wysokie siedzenie dla woźnicy. Wygląda bardzo przyzwoicie. Aha, jest jeszcze jedna rzecz, o której powinienem powiedzieć. Przez cały czas, kiedyśmy byli ze starym Bowelsem, pocił się jak ruda mysz. Odpowiadał na pytania szczerze i wszystko znaleźliśmy w największym porządku. Wykazywał najlepszą wolę, prowadził nas wszędzie bez szemrania i był niezwykle grzeczny; ale się pocił.
— Jaki wniosek pan z tego wyciąga, sierżancie? Ze był zaziębiony? — Charlie Luke był nieludzko zmęczony.
— Nie, panie inspektorze. — W głosie Picota brzmiała wyraźna wymówka. — Wydaje mi się, że był śmiertelnie przerażony. Ale nie wiem dlaczego. Oczywiście wzmiankuję o tym w moim raporcie. Dobranoc panom.
Inspektor sięgnął po kapelusz.
— Chyba pójdę do domu — powiedział. — Panna Ruth została otruta, chłopak Kłytii oberwał po głowie, Tata Wilde zabił się, kapitan wyłączył się, Jas jest niewinny, ale poci się, a my ciągle jesteśmy tam, gdzieśmy byli na początku. Cholerny świat! Nie wiemy nawet, kto pisał te pełne jadu anonimy. — Och, to mi coś przypomina — powiedział Campion. -— Nie dałem panu ostatniego listu, jaki otrzymał doktor. Mam pewną myśl w- związku z tym. — Wyciągnął kartkę z kieszeni marynarki i rozłożył ją na kapie łóżka koło siebie.
Akapit, który go interesował, znajdował się przy końcu.
Przeczytał go głośno:
— ...Obserwują ciebie, ty jesteś winien wszystkim nieszczęściom i kłopotom Bóg jeden 'to wie amen, szkło powiada: nie zapomnij...
Spojrzeli sobie z Lukiem w oczy.
— Natrafiłem na to już przedtem — powiedział. — To mówiące „szkło" może oznaczać kryształ, kryształową kulę. Czy macie tutaj w dzielnicy jakichś jasnowidzów, wróżki?
Luke usiadł gwałtownie, w zwieszonej ręce trzymając kapelusz.
— Mam na myśli kapitana i kobietę, na którą czekał przy skrzynce pocztowej — mówił powoli Campion. — On nosi stosunkowo nowy pierścionek z małym szmaragdem. Dziwaczny kamień dla mężczyzny w jego wieku, ale Renee powiedziała mi, że urodził się w maju, a ja wyczytałem w „Poradniku dla Kobiet", że jeśli urodzeni w maju chcą Zapewnić sobie szczęście, powinni nosić coś zielonego najlepiej szmaragdy. To człowiek skoncentrowany tylko na sobie, mający dużo czasu. — Popatrzył na uważnie słuchającego Luke'a. — Nikt się nie dowiaduje tylu rzeczy, co wróżki od swoich klientów. Mogę sobie wyobrazić niemądrą przyjaźń, o zabarwieniu lekko seksualnym, pomiędzy mężczyzną tego pokroju a zwariowaną, niezbyt uczciwą kobietą, liczącą pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat, którą często odwiedza i której paple wszystko o sobie i o innych. Kiedy sprawa zrobiła się głośna i zaczęto szeroko komentować te listy, musiał nabrać podejrzeń. Może nawet doszło do kłótni. Może zagroziła, że i jemu prześle list. Nie wiem. Kiedy Lawrence zapytał go o list, z pewnością stracił głowę.
Luke siedział bez ruchu, wyglądał, jakby skamieniał, a kiedy się wreszcie odezwał, mówił bardzo cicho:
— Powinienem złożyć wymówienie.
— Pan ją zna?
— Trochę! — Wstał, nadal patrząc na Campiona z respektem. — Wiedziałem nawet, że ją raz odwiedził. Jeden z moich ludzi powiedział mi, że widział go wychodzącego z jej domu. To było na samym początku sprawy. Ale ja o tym na śmierć zapomniałem. Pan to wywnioskował tylko na podstawie rozumowania, podczas gdy ja miałem informację w ręku i nie wykorzystałem jej.
— Może się mylę. — Campion robił wrażenie, ze mu przykro z powodu gwałtownej reakcji, z jaką spotykał się jego sukces.
— Ależ nie! — Charlie Znowu się ożywił. W przeciągu kilku chwil znowu wróciła mu energia i ubyło mu z' dziesięć lat. —Ma pan rację co do tej wróżki. Nazywa siebie Córą Faraona. Wróży za dziesiątkę. Zostawiliśmy ją w spokoju, ponieważ robiła wrażenie zupełnie nieszkodliwej. — Na twarzy inspektora malowało się wielkie skupienie; szukał w pamięci odpowiedniego obrazu. — Ależ tak! — zawołał z przekonaniem. — Tak, to ona. Nazywa się naprawdę... niech sobie przypomnę... nazywa się, Boże Wszech-
-mocny! —- Oczy jego rozszerzyły się ze zdumienia. — Czy pan wie, kim ona jest, panie Campion? Ona jest siostrą, do diaska, musi być jego siostrą! Nazywa się Congreve! To siostra starego Wargacza z banku. O Boże, nie pozwól mi umrzeć, zanim tam pójdę!
Był tak przejęty, że nie słyszał nawet uporczywego pukania do drzwi, które nagle się otworzyły i na progu ukazała się zachwycająca, choć może nie w porę, Kłytia White. Nie uświadamiając sobie, że pojawiła się w krytycznym momencie, stała w całej krasie swej urody patrząc na Lukę^, trochę przelękniona, a trochę wyzywająca. Dopasowana sukienka uwydatniała wdzięki jej młodego ciała. Szeroka spódnica była może nieco zbyt szeroka, fantazyjnie zawiązana szarfa w kropki sprawiała, że wyglądała jak przebrany kociak, zaś elegancki kapelusik siedział może zbyt prosto na jej starannie uczesanych włosach.
— No jak? — spytała bez tchu.
Charlie Luke zatrzymał się, choć spieszno mu było do obowiązków służbowych. (Campion jeszcze nigdy nie czuł do niego tak wielkiego szacunku jak w tej chwili). Stał oglądając ją uważnie, zmrużywszy oczy, skoncentrowany tylko na niej.
— Wiesz, co ci powiem — odezwał się w-reszcie. — Zdejmij tę szarfę, a w niedzielę wezmę cię do kina.
22. Supły się rozplątują
Charlie Luke pojawił się znowu rankiem w dniu, na który zapowiedziane zostało przyjęcie panny Evadne. Campion leżał jeszcze w łóżku, ale już nie spał.
Obudził się z dręczącym w podświadomości pytaniem. Im bardziej się nad nim zastanawiał, tym bardziej oczywiste i proste się wydawało.
Spojrzał na zegarek, była za piętnaście siódma. W tej samej chwili uświadomił sobie, że w domu panuje nie zwykły ruch, ale wielkie zamieszanie. Włożył prędko szlafrok i otworzył drzwi swego pokoju. Od razu uderzył go dziwny zapach, świadczący wyraźnie o tym, że panna Jessica znowu gotuje. Nie zdążył się nad tym głębiej zastanowić, gdyż stojąca na podeście panna Roper uderzyła właśnie Luke'a w policzek. Była zła jak kokosz, której przeszkadzają wysiadywać jajka. . .
Inspektor, szary ze zmęczenia, ale mimo to w dobrym humorze, podniósł ją za łokcie i trzymał w powietrzu nad ziemią, wymachującą nogami.
— No, cioteczko — mówił — bądź grzeczna, bo inaczej przyślę tu do ciebie prawdziwego policjanta w hełmie.
Panna Roper zupełnie osłabła, kiedy ją wreszcie postawił na ziemi, ale nadal tarasowała mu drogę.
— Jeden z pańskich ludzi siedział przy nim całą noc, a ja i Clarrie męczyliśmy się z nim przez cały ranek. Teraz śpi i nie pozwolę go panu obudzić; to chory człowiek.
— Pewno że chory, ale ja muszę się z nim zobaczyć.
Renee powitała Campiona jak wybawiciela.
— Och, kochany — powiedziała — wpłyń na tego głupca, żeby nabrał trochę rozsądku. Kapitan miał wypadek. Nie często mu się to zdarza, ale jak się zdarzy, to go zupełnie zwala z nóg. Charlie wpadł na idiotyczny pomysł, że to kapitan pisał te anonimowe listy, czego -z pewnością nie mógł zrobić," mogę za to ręczyć, chociaż teraz miałabym ochotę ukręcić mu ten stary, głupi łeb. Położyłam go spać i przez najbliższych kilka godzin nie będzie w stanie z nikim rozmawiać. Proszę go zostawić w spokoju. Nie może nawet utrzymać się na nogach, a co dopiero uciec.
Dziwny odgłos dobiegający zza drzwi za nią potwierdził jej diagnozę; zatrzepotała rękami jak ptak.
— Zjeżdżaj pan stąd! — krzyknęła na Luke'a. — Jeżeli w czymś zawinił, odpowie panu, jak tylko trochę oprzytomnieje. Znam go dobrze. Teraz przyznałby się do wszystkiego, byle tylko mieć chwilę spokoju.
Luke zawahał się, a ona odepchnęła go nieco.
— Ładny dzionek mnie czeka — westchnęła z goryczą. — Tyle tego sprzątania, w południe chłopak Kłytii
wraca ze szpitala i trzeba go od razu położyć do łóżka, a do tego jeszcze to idiotyczne przyjęcie. Evadne sprosiła chyba pół Londynu. Albercie, weź pana Luke'a do swego pokoju, zaraz wam tam przyślę małe śniadanko.
Głośny jęk z pokoju powalonego wojaka przypomniał inspektorowi o obowiązku.
— Daję mu pół godziny — powiedział, a pochwyciwszy spojrzenie Campiona, podniósł oba kciuki w wiele mówiącym geście. — Trafione w dziesiątkę — dodał zamykając za sobą drzwi pokoju Campiona i odwracając się energicznie od kuszącego, wygodnego fotela. — To pańska zasługa.
— Wróżka złapana? — Campion miał wyraźnie zadowoloną minę.
— Siedzi w ciupie i wypłakuje sobie-oczy. Badaliśmy ją prawie przez całą noc i teraz cały posterunek jest mokry. Śmieszna historia: tak dużo potrafiła pisać, a teraz trudno z niej wyciągnąć słowo, jęczała tylko ,';o Boże" przez blisko trzy godziny. — Ustąpił wreszcie wobec zachęcającego gestu Campiona i usiadł w fotelu.
— Czy się przyznała?
— Tak. Znaleźliśmy papier, atrament, koperty i próbkę jej pisma na bibule. Zmiękła dopiero nad ranem. Sie-
działa przez cały czas jak ropucha. — Wydął policzki, nastroszył brwi, zrobił szybki gest rękoma i nagle miało się wrażenie, że jest w gorsecie. — Wreszcie pękła jak skorupa od jaja. Usłyszeliśmy wszystko o kochanym kapitanie. Jaki był bezradny i zagubiony. Wzruszył ją i skłonił do tego, czego — dobrze wie —-nie powinna była robić, gdyż otrzymała bardzo staranne wychowanie. Jak to te stare chłopy robią? Pokazują puste kieszenie, i płaczą?
Rozsiadł się wygodniej na poduszkach i próbował mieć oczy półotwarte.
— Trzeba mu oddać sprawiedliwość, ona go wprowadziła w błąd. Moim zdaniem nie przypuszczał nawet, do czego zmierza ta cała abrakadabra. Zapewne mówił o wszystkim, żeby wydać się bardziej interesującym.
—Tak —powiedział Campion — a jak panu poszło z jej bratem?
Luke zmarszczył czoło.
— Wargacz- umknął nam — wyznał zmartwiony. — Kiedy otworzyła drzwi frontowe, on czmychnął przez kuchenne. Oczywiście w końcu go dopadniemy, ale na razie mamy z tym kłopot.
— Czy pisanie listów to jego pomysł?
Zaczerwienione oczy otworzyły się szeroko na skutek tego pytania.
— Chyba nie. Nic o tym nie świadczy. Nasza Pytia chyba kroczyła własnymi drogami. I dlatego to było takie zagmatwane. Zwykle, w tego rodzaju sprawach, wystarczy wpaść na jeden dobry trop, a cała historia pruje się jak sweter cioci Frani. Ale tutaj natknęliśmy się na złośliwą podstarzałą kobietę, podkochującą się po pensjonarsku w kapitanie i mającą zapiekły żal do doktora. Musiał pewno jej ostro przygadać. To jasne jak słońce, chociaż ona zeznała tylko, że chodziła do niego leczyć się na żołądek, a potem przestała. On ostro traktuje historyczki; już mi o tym mówiono. Praktycznie biorąc, jesteśmy w ślepej uliczce.
— Może niezupełnie. Ale najdziwniejsze, że ona chyba ma rację. Oskarżyła doktora o to, że przeoczył morderstwo, a tak przecież było. Ostatecznie miała podstawy, żeby się na niego wściekać.
Luke'owi to nie wystarczyło.
—— Dowiedziała się o tym od kapitana. Dlatego chcę z nim sam porozmawiać. Pewno powiedział więcej, niż mu było wiadomo. Pan wie, jak to jest, kiedy taki podstarzały facet dwukrotnie w tygodniu przychodzi ze zwierzeniami. Zapomina o tym, co powiedział ostatnim razem. To ona wyciągnęła to od niego. Skąd Wargacz mógłby wiedzieć, co się tu działo?
Campion nic nie odpowiedział, tylko zaczął się ubierać.
— Kiedy panna Congreve staje przed koronerem? Pan chce tam być?
— O dziesiątej. Porky się nią zajmie. Zostanie skazana na .grzywnę. Czy mógłbym coś dla pana zrobić?
Campion zmarszczył się.
— Osobiście radziłbym panu przespać się z godzinkę albo dwie w moim łóżku. Kiedy się pan obudzi, kapitan będzie mógł rozmawiać, choć nie uczyni tego chętnie. Ja tymczasem chciałbym pójść pewnym tropem, na który wpadłem w nocy.. Gdzie znajduje się tutejsze biuro koronera? . ' -
Ostatnie pytanie ucięło protest Luke'a. Zbyt dobrze został wyszkolony, żeby sprzeciwiać się przełożonym. Wyprostował się natychmiast czujny, zainteresowany.
— Barrow Road 25 — odpowiedział Szybko. — Dostałem teraz kilku chłopaków do dyspozycji, nie musi pan sam wszystkiego robić.
Rozczochrana głowa Campiona ukazała się w otworze koszuli.
— Niech pan sobie tym nie zaprząta głowy — powiedział. — Być, może mylę się. .
Około dziewiątej zjadł śniadanie, a potem, zbiegł szybko na dół po frontowych schodach, na dole drogę zabarykadowała mu pani Love ze swoim kubłem, W niebieskim zawoju na głowie i białym fartuchu była wesoło łobuzerska jak zwykle.
— Dzisiaj mamy gości! — krzyknęła mrugając załzawionym okiem do niego i dodając nieoczekiwanie szep-
tem: — Wiele osób przyjdzie z powodu zbrodni. Powiadam. wiele osób przyjdzie z powodu zbrodni. — Roześmiała się jak psotne dziecko. — Niech pan nie zapomni o przyjęciu i przyjdzie na czas. Powiadam, niech pan przyjdzie na czas.
— Och, będę dużo wcześniej — zapewnił ją i wyszedł w słoneczną mglistość ulicy.
A jednak się mylił. Jego pierwsza wizyta zajęła mu cały poranek, a w wyniku jej odbył szereg dalszych. By-
ły to delikatne spotkania, wymagające wiele taktu w tej tak doniosłej sprawie. Wytropił i wypytał różnych krewnych, odkrył różne powinowactwa, a kiedy zachodzące słońce swym czerwonym jak krew blaskiem zalało Apron Street, ukazał się na niej krocząc z wyraźnym ożywieniem.
Najpierw odniósł wrażenie, że Portminster Lodge chyba się pali. Tłum zgęstniał. Corkerdale, w asyście dwóch umundurowanych policjantów, pilnował bramy i murów ogrodu, podczas gdy stojące otworem frontowe drzwi kusiły do wejścia. Najwidoczniej przyjęcie panny Evadne już się zaczęło.
Atmosfera wewnątrz-była znakomita. Nastrój gościnności osiągnięto w sposób niezwykle prosty: otwierając wszystkie drzwi na oścież. Ktoś — Campion podejrzewał o to Clarrie'ego — umieścił stary czteroramienny mosiężny świecznik na środkowym filarze schodów; świece chwiały się w przeciągu i sporo stearyny nakapało wokoło. Ogólny efekt był raczej wesoły.
Kiedy postawił nogę na chodniku, w drzwiach salonu ukazała się Renee. W czarnej sukni wyglądała nieoczekiwanie dostojnie, a całość rozjaśniał biały jedwabny fartuszek haftowany w pączki róż. Zrazu pomyślał, że to zmysł aktorski kazał się jej ubrać na wzór scenicznej pokojówki, ale jej pierwsze słowa wyprowadziły go z błędu.
— Ach, to ty, kochany — powiedziała chwytając go za ramię. -— Dzięki Bogu, przynajmniej ktoś z odrobiną godności. Ja jedna z całego domu pomyślałam, żeby włożyć żałobę. To nie znaczy, że oni są bez serca, ale tak są zajęci rozmyślaniami, że nie mają czasu nad czymkolwiek się zastanowić. Nie wiem, czy rozumiesz, o co mi chodzi.
— Świetnie. Bardzo ci w tym do twarzy, wyglądasz uroczo.
Roześmiała się, a blask radości rozjaśnił Jej zatroskane oczy.
— Ty wstrętny chłopaku! — skarciła go. — Nie czas teraz na takie komplementy. A szkoda. Czy to prawda,
Albercie — zniżyła głos i rozejrzała się wokoło — że policja wie teraz, kogo ścigać; że zarzuciła sieć?
— Nie słyszałem o tym — powiedział zaskoczony.
— Racja, byłeś przecież cały dzień poza domem. Sądzę, że- się sam o tym przekonasz. Cłarrie nakazał mi, żebym nikomu nie pisnęła o tym ani słówka i oczywiście nie pisnę, ale po domu kręci się z dziesięciu policjantów, którzy nic tylko obserwują i czekają na rozkaz.
— Jaka szkoda, że nikt go nie wydaje.
— Nie ma się z czego śmiać, mój drogi. Muszą przecież mieć dowód, prawda? Och, jakże będę szczęśliwa, kiedy się to wszystko skończy; chociaż to będzie wielki wstrząs, a już przeżyłam niejeden. Weź choćby mego starego kapitana! Wymykał się do wróżki i zabawiał z... och, nie chcę się poniżać, Albercie, ale ze starą wywloką. Zadrwiła sobie ze mnie. Przeraziła go okropnie wypisując te listy, o czym on musiał wiedzieć. Przysięga że nie, stary kłamczuch, ale mu wypaliłam, że wcale mu nie wierzę, może nie jestem najmądrzejsza, ale aż taka głupia z pewnością nie., — Była nastawiona bojowo, ale przy tym bardzo kobieca. W oczach jej paliły się gniewne błyski jak u młodej dziewczyny. — Oczywiście, źle się czuje i głupio mu. Trudno mu nie przebaczyć, ale kiedy zaklął się na wszystkie świętości, że nawet nie przypuszczał, że to ona; dopóki sama się nie przyznała, a do tego miała czelność napisać taki list do Lawrence'a i wrzucić do skrzynki tuż koło domu, miałam ochotę sprawić mu dobre lanie! Kiedy się zorientował, że Lawrence jest na tropie, czmychnął do siebie na górę i upił się butelczyną, o której istnieniu nic nie wiedziałam. Mogłabym go zabić, daję słowo.
Campion roześmiał się.
— A co teraz robisz, cioteczko? — spytał. — Czy przypadkiem nie pilnujesz, żeby nie umknął?
— Kochany! On nawet nie może stanąć na nogach! — Zachichotała złośliwie. —- Jest ogromnie skruszony, kołdrę podciągnął pod brodę i czeka, żeby się nim zająć. Po prostu stoję tu, żeby powiedzieć dobrym znajomym, którzy idą na górę, że w kuchni Cłarrie ma- coś w rodzaju barku: trochę dżinu i mnóstwo piwa. Idź na górę i porozmawiaj trochę, ale nic nie pij, a zwłaszcza tego żółtego świństwa, które podają w szklankach. Jessica zrobiła ten napój z krzyżownika, co wywołuje dziwny skutek. Kiedy już dosyć będziesz miał uduchowienia, zejdź do sutereny. Nie mogę pozwolić na to, żeby ludzie, którzy przychodzą do mego domu, nie dostali nic przyzwoitego.
Podziękował jej z uśmiechem prawdziwej czułości. Wieczorne światło padające przez otwarte drzwi oblewało jej twarz, ukazując delikatne rysy i zmarszczki. Kiedy się odwrócił, żeby wejść na schody, zajrzał do pokoju Lawrence'a i wzrok jego padł na kominek. Przez chwilę mu się przyglądał, potem spojrzał na nią z wyrazem zaskoczenia na bladej twarzy.
Oto jeszcze jeden supeł w splątanym kłębku rozwikłał się gładko i jej, niezrozumiała do tej pory, pozycja w tym domu nagle stała się jasna i logiczna. Zaryzykował:
— Renee, wydaje mi się, że wiem, dlaczego robisz to wszystko. .
Ledwie wypowiedział te słowa, zrozumiał, że popełnił błąd. Twarz jej stała się bez wyrazu, oczy wrogie.
— Naprawdę, mój kochany? — W głosie jej brzmiała nuta wyraźnego ostrzeżenia. — Nie bądź za mądry, bardzo cię proszę. Spotkamy się w kuchni.
— Jak sobie -życzysz, cioteczko— mruknął, i zaczął iść po schodach, świadomy, że ona patrzy w ślad za nim, ale bez uśmiechu. '
23. Vive la bagatelle!
Na szerokim podeście zatrzymał się Lugg z tacą.
— Ma pan ochotę na pieczeń? — spytał wyciągając pięć herbatników na pięknym chińskim półmisku i głową uczynił gest w kierunku pokoju panny Evadne. — Tam się bawi Stowarzyszenie Starych Trucicieli! Trumny podają o ósmej!
Campion spojrzał na niego z zainteresowaniem.
— Co ty teraz właściwie robisz?
— Pomagam, szefie. Przyszedłem tutaj do pana, a jakieś podstarzałe babsko z głosem jak belfer kazało mi pomagać. Od razu się zorientowała, że to potrafię robić. Cholernie śmieszne, że jej posłuchałem, ale spodobała mi się.
— Która z nich? Panna Evadne?
— Tak, starsza panna P. Nie mówimy sobie jeszcze po imieniu. „Jesteś brudny i nie bardzo rozumiesz, co mówię, ale podobasz mi się". Taka ona jest. — Wyraźnie był zawstydzony. — Coś w sobie ma, chyba to właśnie nazywają urokiem.
— Tak sądzisz? Czyś dowiedział się czegoś od Thosa?
— Niewiele. Wejdźmy tu na chwilę. To pański pokój, prawda? Tak mi się wydawało, że poznaję pański stary nadłamany grzebień na toaletce. — Zamknął starannie drzwi. — Dowiedziałem się kilku rzeczy — powiedział zniżając głos. — Thos nie jest teraz w branży. Jest prawie szanowanym obywatelem. Pracuje.
— Wiem o tym. To przekleństwo wieku. Dowiedziałeś się czegoś o Apron Street?
— Jednej małej .rzeczy. Na temat Apron Street żartowano sobie jeszcze-jakiś rok temu, a potem nagle prze- stano.
— Nikt o tym później nie wspominał?
— Raczej nie. — Lugg mówił z niezwykłą jak na niego powagą, a w jego czarnych oczach malowało się zdziwienie. — Od tej pory ludzie zaczęli się bać. Najwidoczniej londyńskie chłopaki coś o tym wiedzą. Zrobiłem, jak pan kazał, i starałem dowiedzieć się jakiegoś nazwiska, ale jeden jedyny facet, jaki miał coś wspólnego z Apron Street, to Ed Geddy z gangu z West Street. Thos powiada, że któregoś dnia, kiedy miał kłopoty, upił się i zaczął za dużo obracać jęzorem „Pod Podwiązką" na Paul's Lane. Kumple zaczęli się z niego zgrywać, zezłościł się, poszedł sobie i nikt go od tej pory nie widział więcej. Wie pan, szefie, ten gang z West Street zajmuje się papierosami. Pamięta pan tę historię z dziewczyną zabitą w kiosku, która próbowała się opierać? To ich robota. Policja się wtedy skompromitowała na całego. Mówi to coś panu?
— Prawie nic — stwierdził Campion, ale był zamyślony. — Napad na kiosk i morderstwo miały miejsce rok temu, ale Apron Street nie wydaje mi się drogą tytoniową. Co jeszcze?
— Obejrzałem sobie Peter George'a Jelfa i jego małą ciężarówkę. Otworzył interes we Fletcher's Town, zatrudnia dwóch ludzi. Nazywa siebie „przedsiębiorcą przewozowym" i jego nowe nazwisko brzmi P. Jack. To on był wczoraj przed apteką. Zachowuje się bardzo grzeczniutko i skromnie. „Całuję rączki" i tak dalej. To niewiele, przyznaję, ale mam jego adres i policja może sobie z nim pogadać w .chwili wolnej od zajęć. Ale najlepszy kawałek schowałem na koniec. Trumna wróciła.
— Co takiego? ... . .
— Zdziwił się pan, no nie? — spytał Lugg z prawdziwą satysfakcją. —- Ja też. Kiedy dziś po południu nie zastałem tu pana, wpadłem sobie do mego szwagra Jasa. Jakom członek rodziny nie zapukałem, ale wszedłem przez tylne drzwi i zacząłem go szukać. Warsztat stolarski jest na małym zacisznym podwóreczku. Dawniej tam trzymano kubły na śmiecie. Szopa ma wywietrznik i jak zobaczyłem, że drzwi są zamknięte, pozwoliłem sobie przez ten wywietrznik zajrzeć do środka. Obaj tam byli, nad czymś pochyleni. Jakby coś wypakowywali. Nie myliłem się. Czarna jak noc, a złoceń na niej jak na spodniach portiera hotelowego. Ale powiem panu jedno, pełniutka była po brzegi.
— Naprawdę? — Zdumienie Campiona musiało Luggowi sprawić przyjemność, tak było szczere. — Jesteś pewien?
— Jak Bozię kocham. Złożona t dwóch części jak parawan w salonie. Zaraz po cichu odszedłem.
— Powiadasz, że wieko miało zawiasy?
— Może i miało. Nie widziałem. Owinięta była workiem, a obok stała wyjęta chyba z niej skrzynia. Nie spojrzałem drugi raz. Kiedy człowiek ma do czynienia z Jasem, lepiej mieć nakaz i w ogóle być bardzo ostrożnym. Pomyślałem sobie, że więcej zrobię złego niż dobrego. Zresztą byłem już spóźniony. Dobra, dobra, niech pan nie kaszle, jeśli pan nie potrzebuje. — W ochrypłym głosie przebijało rozżalenie. — Tutaj dano mi do zrozumienia, że ta cała heca zaraz zostanie rozwikłana.
— Doprawdy?
— To dla pana nowina? — powiedział Lugg rozjaśniając się. — Mam tę wiadomość prosto od krowy. Naszych przyjaciół glin pełno tu jak krewnych na weselu. Zarzucili sieć. Wiedzą już, czego chcą, i szykują się do skoku. Gdyby ten facet dał drapaka, .upadną na pysk.
— Kto to powiedział?
— Każdy, kto ma oczy do patrzenia, z wyjątkiem samej-policji. Nasz mądrala nic nie- wie. A to ci heca! Ale wracajmy do rzeczy. Pan może tu coś wywącha, szefie. Pan tego nie zlekceważy — dodał poważnie. — To coś nie z tego świata. Poza tym niech się pan. zdecyduje, czego się pan napije: herba matę albo naparu z pokrzyw. Naszykowali też coś, co zajeżdża jak te kwiaty w hallu. Nie ma na to wielu amatorów — urwał z ręką na gałce drzwi. Nie wyglądał specjalnie wesoło. — Niech się pan przyjrzy mojej starej ślicznotce. Warta tego. Jedną pończochę ma do połowy opuszczoną, a w jej kredensie pustki — z wyjątkiem butelki po sherry. Jej siostra została wykończona i większość gości przyszła po to, żeby się czegoś więcej o tym dowiedzieć. Ona częstuje ich serowymi biskwitami, a oni chcieliby rozmawiać o truciźnie. Ale gdyby zamiast mnie pojawili się Jego Królewska Mość i lady Godiva, nie byłaby wcale zdziwiona ani zaskoczona. To się nazywa opanowanie. Zaimponowała mi. Czy mam pana zaanonsować, czy sam pan wejdzie?
Campion podziękował mu i powiedział, że sam sobie poradzi.
Przyjęcie panny Evadne było w pełnym toku. Chociaż pokój był pełen ludzi, a poczęstunek niezwykły, jakiś cień elegancji, który wyróżniał przyjęcia w Portminster Lodge w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, nadal się błąkał wśród źle dobranego towarzystwa.
Goście stali bardzo blisko siebie, wśród wielkich sprzętów, i rozmawiali przyciszonymi głosami. Można było się zorientować, że przyszło więcej osób niż zwykle i że ludzie teatru tylko nieznacznie przeważali.
Na przykład pierwszym znajomym, jakiego Campion zauważył, był Harold Lines, główny reporter działu zbrodni „Słowa Niedzielnego", ponuro spoglądający znad pełnej — co mu się nigdy nie zdarzało — szklanki.
Gospodyni stała na dywaniku przed kominkiem, tuż obok swego fotela. I teraz ubrana była w czerwoną, kwiecistą suknię, która tak źle pasowała do jej karnacji, ale na szczęście szal i diamenty oprawne w złoto rozjaśniały ponure wrażenie. Nie była specjalnie przystojna, ale minę miała władczą i górowała zarówno nad panem Henry Jamesem, dyrektorem banku, jak i małym, smagłym, we włoskim typie, młodzieńcem, który z pewnością wywodził się z „Tespisa".
Zanim Campion zdołał do niej dotrzeć, musiał uporać się ze sporym tłumkiem, z którego wiele osób patrzyło na niego pytająco. Nagie znalazł się twarzą w twarz z właścicielem wąsów, które dobrze sobie przypominał. Drudge-„Knot" powitał 'go wylewnie spoza gęstwy wąsów.
— Halo! Jak się panu to podoba? — Od razu było widać, że czuje się nieswojo. — Niezbyt stosowna na to pora, co? — powiedział enigmatycznie i machnąłby ręką w kierunku gospodyni, gdyby było dość miejsca. — Człowiek wprost ma ochotę czerwienić się ze wstydu. A najgorsze, że to takie niewinne. — Mówił bardzo wyraźnie". Jego dziadek nie mógłby się wyrażać bardziej precyzyjnie.— Jabłka — dodał.
Ostatnia aluzja była niejasna, ale ze swej nowej pozycji Campion mógł dostrzec, że na prawym ramieniu panna Evadne miała małą siatkę do zakupów, zrobioną .z drutu i zielonego sznurka. Była "do połowy zapełniona jasnymi, lecz wyglądającymi na niedojrzałe, jabłkami, choć sporo gości trzymało w urękawiczonych dłoniach zielone jabłka. Spłynęło na niego natchnienie.
.— Czy to siatka panny Ruth?
— Stara dziwaczka nosiła ją wszędzie. — Knot robił wrażenie zdziwionego, że Campion o tym nie wie. Starał się mówić cicho i wreszcie zaczął nawet szeptać: — Nigdy bez niej nie chodziła. Miała zwyczaj wszystkim, kogo tylko dopadła, wtykać jabłka. Mawiała przy tym: „Trzymaj się z daleka od lekarzy" i wtykała jabłko w rękę. Evadne wie, że każdy musi to pamiętać i stąd ten poroniony pomysł w stylu „Hamleta". Kiepska zgrywa.
Campion nie odpowiedział, gdyż nagle uświadomił sobie, że nie brał dotąd pod uwagę detektywistycznych zapędów panny Evadne. Zapewne chciała sprowokować reakcję winnego. A teatr, jak widać, miała we krwi.
Następna uwaga Knota, również wypowiedziana szeptem, zaskoczyła go:
— Czy to prawda, że cała ta zabawa się kończy? Że policja szykuje się do skoku i tak dalej?
— Oficjalnie nic mi nie wiadomo.
Fala czerwieni oblała jego twarz.
— Przepraszam, nie powinienem był tego mówić. — W głosie młodego człowieka brzmiała skrucha. — Popełniłem nietakt, jeszcze raz przepraszam. Ale, ale, dobra koleżeńska rada, niech pan unika tego żółtego płynu.
. Campion podziękował mu z całą powagą i zaczął torować sobie drogę wśród gości.
Następną prawdziwą przeszkodą była panna Jessica w kapeluszu z tektury. Zapewne nie zdążyła się rozebrać po spacerze. Rozmawiała z doktorem. W jej wysokim głosie brzmiała nuta entuzjazmu.
— Powiada pan, że mu to dobrze zrobiło? Jakież to interesujące, przecież Herbert Boon twierdzi, że to najstarszy sposób na puchlinę wodną, znany jeszcze z czasów lecznictwa saksońskiego. Zbiera się pączki krwawnika, kiedy wschodzi Wenus — obawiam się, że ja tego nie przestrzegałam — uciera się je z masłem, ja używałam margaryny, i po prostu robi się okład. Spróbuje pan? Ach, Jakaż byłabym dumna, gdyby pan spróbował.
— No, cóż, sam nie wiem. — Słaby uśmiech przewinął się przez wąskie wargi doktora. — Najpierw chciałbym wiedzieć, jaka jest przyczyna puchliny wodnej.
— Uważa pan, że to takie ważne? — Była wyraźnie rozczarowana, a on wpadł w irytację.
— Oczywiście, że tak. To niezmiernie istotne! Trzeba być bardzo ostrożnym. Jeśli skóra nie jest uszkodzona, nie może pani zaszkodzić, ale, na miłość boską... — Spojrzał ponad jej głowę i spostrzegł Campiona. — Witam, witam, miło spotkać pana tutaj. Czy jest tu gdzieś pański kolega?
— Nie widziałem go... — zaczął Campion, kiedy czyjaś drobna dłoń spoczęła na jego ramieniu.
— Ach, to pan. — Jessica była wyraźnie ucieszona ze spotkania. — Czyż to nie cudowne? Zrobiłam okład na kolano właścicielowi sklepu kolonialnego i świetnie się teraz czuje. Sam doktor przyznał to. Przygotowałam też herbatę z pokrzyw i napar z wrotycza. W szklankach. Pozna go pan, bo jest żółty. Musi pan spróbować. O tam stoi. — Skinęła głową w dziwacznym kapeluszu w stronę odległego kąta pokoju, gdzie na stole zasłanym pięknym koronkowym obrusem rozstawiono baterie nalanych do pełna szklanek, filiżanek i dwa wielkie emaliowane dzbany. — Nigdy w życiu nie- pił pan nic podobnego. — Nie mówiła tego całkiem niewinnie, najwyraźniej, żartowała sobie z niego.
— Spróbuję, jak tylko złożę wyrazy uszanowania pani siostrze — obiecał.
—Jestem tego pewna —odparła. — Pan jest zawsze bardzo uprzejmy.
Zanim zdołał umknął, złapał go za guzik doktor Smith. Był wzburzony i nadal zirytowany.
— Słyszałem, że czeka pan na odpowiednią chwilę, żeby aresztować winnego. — Chodzi tylko o dowód winy. Czy to prawda?
— Bardzo mi przykro. — Campiona zaczęło denerwować ustawiczne prostowanie tej plotki. — Obawiam się, że nie. — Wymawiając ostatnie słowa zrobił krok do tyłu, żeby uniknąć zderzenia z Lawrence'em Palinode, który ze szklanką w ręku, bez słowa przeprosin szedł ciężko przez pokój, roztrącając wszystkich, nie zatrzymując się, prosto zmierzając do drzwi, za którymi zniknął.
— Lawrence zawsze miał mało wdzięku — zauważyła panna Jessica, kiedy falowanie tłumu znowu ją zbliżyło, do Campiona. — Nawet jako dziecko. Poza tym źle widzi. Dlatego wszystko jest dla niego takie trudne. — Czy panu wiadomo — ciągnęła zniżając głos — że Klytia ma gościa?
Rozbawiony patrzył na jej widome zadowolenie.
— Pana Dunninga? — spytał.
— Ach, to pan wie. Mieszka na poddaszu, a ona go pielęgnuje. Bardzo się zmieniła z tego powodu, zdumiewająco wprost. Była takim nieopierzonym pisklęciem, a teraz nagle wygląda zupełnie inaczej. Ledwie ją poznałam dziś rano. Jest taka czujna i skupiona.
Dopiero po tych słowach zorientował się, że nie ma na myśli zmiany w jej wyglądzie, ale jej przemianę wewnętrzną. Był jeszcze oszołomiony swym odkryciem i tym wszystkim, z czym ono się wiązało, kiedy wreszcie znalazł się przed obliczem panny Evadne, która przerwała rozmowę z jakimś gościem ,i wyciągnęła do niego lewą rękę.
— Prawa strasznie mi; się zmęczyła —- wyjaśniła, uśmiechając się z łaskawością królowej.— Tyle osób
przyszło!
— Z pewnością więcej niż zwykle — wtrącił z boku pan Henry James. Mówił jak zawsze bardzo wyraźnie, a doskonała wymowa podkreślała wagę każdego słowa. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, czy udzielić oczywistego wytłumaczenia tego zjawiska, ale zrezygnował i dodał z przekonaniem: —O wiele więcej.
Po czym obrzucił Campiona zmartwionym spojrzeniem i wzrokiem zadał mu pytanie wieczoru. Ale gdy przekonał się; że nie pora na to, milczał i patrzył ze smutkiem, jak nowo przybyły został przedstawiony aktorowi, który uśmiechnął się teatralnie, ze znużeniem, i spytał go, czy ma ochotę na jabłko.
— Chyba nie — roześmiała się panna Evadne porozumiewawczo, dając do zrozumienia, że Campion wie dobrze, co ona robi, i że to mały zawodowy sekret pomiędzy dwojgiem detektywów. — Obawiam się, że moje jabłka... Co to ja takiego chciałam powiedzieć?
— Nie na wiele się zdadzą — palnął bez namysłu Campion i spotkał się z milczeniem, na które w pełni zasłużył. Zakłopotany spojrzał na stolik stojący tuż obok. Panował na nim nieporządek taki sam jak za pierwszym razem, było jedynie więcej kurzu. Tym razem jednak — jak zauważył — znajdowała się tylko jedna waza z nieśmiertelnikami. Zastanawiał się właśnie nad tym, kiedy tok jego rozmyślań przerwała zaskakująca uwaga panny Evadne:
— Jednak nie przyprowadził pan ze sobą swego miłego przyjaciela, sir Williama Glossopa?
Tak się zdumiał tym, że w pierwszej chwili nie był pewien, czy się nie przesłyszał, i osłupiały spojrzał na nią, stojącą z triumfalną i rozbawioną miną wśród tłumu.
W kłopotliwej ciszy, jaka zapadła, z odsieczą pośpieszył pan James, człowiek dobrze wychowany, umiejący się znaleźć w każdej sytuacji.
— Czy to ten Glossop z trustu PAEO? — spytał z namaszczeniem. — Niezwykle błyskotliwy człowiek.
— Tak, istotnie — zgodziła się panna Evadne. — Zrobił bardzo ciekawą karierę, sprawdziłam dziś jego nazwisko w „Who's Who". Absolwent Cambridge. A ja sobie wbiłam w głowę, że Bristolu, sama nie wiem czemu. Fotografia, jaką zamieścili, jest bardzo młodzieńcza. W. takich sprawach mężczyźni są o wiele próżniejsi niż kobiety. Czyż to nie interesujące?
— On był tutaj? — Pan James był wyraźnie przejęty.
— Nie wydaje mi się... — zaczął Campion, ale panna Evadne przerwała mu:
— Ależ tak — powiedziała — wczoraj wieczorem. Czekał na tego oto mądrego człowieka, zresztą tak jak i ja, i ucięliśmy sobie małą rozmówkę. Zapomniał się przedstawić, ale... — zwróciła się do Campiona z nutą łagodnego triumfu — przeczytałam jego nazwisko na kapeluszu, który leżał na krześle, na wprost mnie. Tak się składa, że jestem dalekowidzem. To bardzo mądry człowiek, ale nie potrafi reperować garnków elektrycznych. — Roześmiała -się wyrozumiale i zwróciła się do aktora, który stał tuż obok: — Adrianie, a może byś tak nam coś zadeklamował?
Po mistrzowsku zmieniła temat. Młody człowiek został zaskoczony, natomiast pan James jak za dotknięciem
różdżki czarodziejskiej wyciągnął z kieszeni zegarek.
: — Sądzę, że również za tydzień będę miał przyjemność posłuchania pana — powiedział szybko. —-Tuszę, że tak będzie, bo dzisiaj doprawdy nie mogę dłużej zostać. Dobre nieba! Nie wiedziałem, że już tak późno. Pani jest doprawdy zbyt dobrą gospodynią, panno Palinode. Cóż za, cudowny wieczór. Czy wpadnie pani jutro do mnie, czy ja mam się tu zgłosić do pani?
— O, proszę niech pan przyjdzie do mnie. Taka jestem leniwa — poprosiła i skinęła mu ręką z wdziękiem, a on kłaniając się i mrugając do innych gości spiesznie torował sobie drogę przez tłum.
— Człowiek dobry z kościami — zauważyła stara dama, jak gdyby od niechcenia rzucając za nim różę. — Mam nadzieję, Adrianie, że to ciebie nie zniechęci. To nie jest intelektualista. No co, zaczniemy, jak myślisz? Jak na Ibsena trochę za dużo ludzi, ale w odwodzie mamy zawsze Mercutia. Chyba że wolisz coś nowoczesnego?
Campion szukając drogi ucieczki ze zdumieniem zobaczył koło siebie doktora.
— O ile dobrze zrozumiałem, to pan wie, kto pisał do mnie anonimy — zaczai półgłosem, z powagą, wpatrzony w okulary Campiona. — Chciałbym o tym z panem porozmawiać. Widzi pan, ona nie była moją pacjentką. -To znaczy ja jej nie leczyłem. Nie była chora -— chyba tylko na umyśle — i wprost jej to powiedziałem. — Te szeptane wynurzenia wyraźnie zdradzały nerwowe napięcie.
Campion rozmyślał, jak się uwolnić od niepożądanej obecności, kiedy nagle pojawił się Lugg. Nic nie powiedział, ale uniesienie brwi i nieznaczny gest brodą mówiły wyraźnie, że obaj mężczyźni powinni za nim pójść. Natychmiast go posłuchali, wychodząc z pokoju niepostrzeżenie, jak tylko się dało. Zatrzymali się na podeście, gdzie czekała na nich Renee. Kredowoblada wzięła ich obu pod ramię prowadząc w stronę schodów.
— Słuchajcie, panowie — starała się mówić rzeczowo, choć brakło jej tchu. — Chodzi o Lawrence'a. Czegoś się napił. Nie wiem, co to było i kto mu to podał, i czy wszyscy inni też to pili, co byłoby straszne, ale śpieszcie się. Ja... ja... Albercie, mnie się wydaje, że on umiera.
24. Poprzez sieć
Pogłoski, które napomykały o tym, że uczta w pałacu Borgiów była niczym w porównaniu z przyjęciem u Paunode'ów, wkrótce okazały się bliskie prawdy. Nadal jednak nikomu nie pozwolono opuścić domu i panowało wielkie napięcie.
W mokrym ogrodzie zebrali się przedstawiciele prasy. Trzymani byli z dala od wnętrza domu. Przemoczeni, snujący bezsensowne domysły, zachowywali się jak rój rozzłoszczonych os. .
Wewnątrz domu panowało jeszcze większe podniecenie. W pokoju panny Evadne nadal tłoczyli się z ponurymi minami goście. Jak dotąd nie było dalszych ofiar. Nazwiska, adresy i krótkie zeznania zbierał inspektor Porky Bowden, prawa ręka Luke'a z Komendy, a wszystkie płyny, herbatniki i naczynia zostały zebrane przez sierżanta Dice'a i jego niewzruszonych pomocników.
W przerwach recytował Adrian Siddons.
Na dole salon i przylegająca doń garderoba zostały zamienione w zaimprowizowaną salę szpitalną dla Lawrence'a. Na polecenie doktora, Clarrie zdjął abażury z żarówek i ostre światło wydobyło z mroku ponury, zaniedbany pokój, uważany przez wszystkich domowników za niemieszkalny, z zakurzonymi sprzętami i obtłuczonymi przyborami emaliowanymi do mycia.
Doktor Smith obciągał właśnie rękawy koszuli, kiedy weszła Renee ze stosem świeżych ręczników. Narzuciła duży kuchenny fartuch na czarną wytworną toaletę, i teraz, kiedy było wiadome, że udało się uniknąć tragedii, promieniała radością.
Uśmiechnęła się do Lawrence'a, który leżał na zniszczonej kanapie w stylu empire i wyglądem przypominał na pół oskubanego ptaka. Skórę miał wilgotną i wiotką, pokrytą gęsią skórką, ale bóle już minęły i zaczął go ogarniać pełen zdumienia gniew.
Luke i Campion siedzieli porównując swoje notatki. Obaj byli zmęczeni, ale w Luke'a wstąpił nowy duch.
—— Widzi pan, to był zupełnie inny płyn. — Szept jego aż wibrował w uszach Campiona. — Podano mu zupełnie coś innego niż wszystkim. Innego kolorem, zapachem. Wynik analizy otrzymamy .dopiero jutro. Nie wcześniej. Musimy więc sobie radzić bez niego.
Jego ołówek przesunął się po kartce i zatrzymał przy zdaniu: „Poszkodowany mówi, że nie wie, kto mu podał szklankę".
— A co z tym?
— Bardzo prawdopodobne. Powiedziałby, gdyby się orientował — wyjaśnił Campion. —On. widzi wszystko bardzo niewyraźnie.
— Tak sobie pomyślałem.— Wysiłek, żeby zachowywać się spokojnie, sprawiał, że głos jego .przypominał buczenie wielkiego trzmiela. — Każdy, kto znał rodzinę, mógłby tu pomóc. Panna Jessica, Lugg, nawet Kłytia w swoim czasie, obecny tu doktor, pan James, mecenas Drudge, Renee, aktorzy, wszyscy.
Campion odwrócił się, żeby spojrzeć na doktora, który właśnie odezwał się: .
— Nie chcę. Luke —, zaczął — wypowiadać wiążących sądów, zresztą bez analizy nie można mieć pewności, ale sądzę, że-dano mu coś więcej niż truciznę z ziół.
Luke zdziwił się. .
— Rzeczywiście to było coś innego, inny kolor...
— Widzi pan. Napój z ziół też chyba był trujący. Zapewne uratował mu życie, gdyż wywołał torsje. Sąd/ę
jednak, że podano mu coś więcej. — Zawahał się i spojrzał zmartwionym wzrokiem najpierw na jednego, potem na drugiego. — Coś bardziej klasycznego, że tak powiem. Był jednocześnie i sztywny, i oszołomiony, dziwna rzecz. Również reakcja nastąpiła bardzo szybko. Mógł to być chloral w bardzo dużej dawce. Nie wiem. Oczywiście dowiemy się. Mamy próbki. Przy okazji, gdzie jest szklanka? Miał ją ze sobą?
— Sierżant Dice zabrał ją. Zabrał wszystkie dowody. — Luke odsunął na bok to pytanie. Jak terier chwycił nowy trop. — Znowu hioscyjamina, doktorze?
— Och nie, nie sądzę. Od razu sobie o niej pomyślałem i sprawdziłem objawy, ale chyba nie. Gdyby się okazało że tak, zdziwiłbym się.
— Ktoś starał się zrzucić winę na Jessikę. — To oświadczenie wypowiedziane głosem zdartym przez torsje, chropowatym, zdumiało obecnych. Podeszli wszyscy do kanapy, a Lawrence spojrzał na' nich badawczo -— z wilgotnymi włosami i błyszczącą twarzą przypominał żyjącą maszkarę kościelną, tylko oczy miał bystre jak zawsze.
— Ktoś starał się rzucić podejrzenie na moją siostrę. — Słowa były wymawiane niezwykle starannie, jak gdyby podejrzewał ich, że są niespełna rozumu albo w najlepszym razie głusi.
— Ten człowiek chciał z niej zrobić kozła ofiarnego-.
— Dlaczego tak pan uważa?— Luke powiedział to z takim przejęciem, że chory podniósł się na łokcie i mi- mo chrypki starał się mówić głośno:
— W mojej szklance był kawałek liścia. Wyjąłem go z ust przy pierwszym łyku — połowę szklanki wypiłem jednym haustem, z tego rodzaju płynami to najlepsza metoda. Wszystkie mają nieprzyjemny smak — powiedział to z taką powagą, że nikt się nawet nie uśmiechnął. — Ten liść to była cykuta. Klasyczna trucizna. Od razu się zorientowałem i dlatego wyszedłem.
— Dlaczego jest pan taki pewny, że to nie panna Jessica? — Doktor zadał to pytanie, zanim któryś z obu mężczyzn zdążył mu przeszkodzić. Mówił bardzo wyraźnie, jak gdyby umysł Lawrence'a był w takim samym stanie, co jego ciało. Pacjent zamknął oczy z oburzenia.
. — Nie byłaby taka prymitywna — szepnął — nawet gdyby była okrutna. Grecy uważali, że cykuta jest trucizną trudną w dozowaniu. Ona o tym musi wiedzieć. Jakiś ignorant stara się wmówić wszystkim, że to ona otruła Ruth. Śmieszne i podłe.
Doktor Smith wysunął podbródek do przodu.
— Wydaje mi się, że pan Lawrence ma rację — powiedział. — Ta sprawa dręczyła mnie od dawna, tylko nie
umiałem jej sprecyzować. Robi to ktoś przebiegły, ale nie wystarczająco przebiegły. — Urwał nagle. — Inna sprawa, że nie-rozumiem zupełnie tej napaści na młodego Dunninga.
— Ale ja byłam pewna, że policja wie, kto to zrobił. Że policja zarzuciła sieć. .
Zapomnieli o Renee. Jej wtrącenie się nie tylko zaskoczyło ich, ale też wywołało zakłopotanie.
— Chce pan przez to powiedzieć, że jeszcze nie wiecie? — spytała. — Że nikogo teraz nie zaaresztujecie? Jak długo to się będzie ciągnąć?
Doktor zakaszlał.
— O ile .dobrze zrozumiałem, policja przedsięwzięła pewne kroki — zaczął mówić. — Ogólnie chyba biorąc miała zamiar nagle... — i urwał wpół zdania. Luke popatrzył na niego skupiony -i stanowczy.
— Bardzo zależy nam na rozmowie z. człowiekiem nazwiskiem Joseph Congreve — powiedział nieco sztywno. — Nasze poszukiwania są w toku. Proszę, panie Campion, może pan pójdzie teraz ze mną? Panna Jessica czeka w pokoju obok. Pan teraz ma poród, doktorze? Niech pan wraca tu jak najszybciej, a pani, Renee, będzie się opiekować panem Lawrence'em,
Weszli obaj do jadalni i pierwszą osób, którą zobaczyli pod wiszącym nad kominkiem portretem profesora Palinode, był nadinspektor Yeo. Nie brał udziału w śledztwie. Stał wyprostowany, z rękami złożonymi pod połami marynarki. Kiedy weszli, spojrzał na nich bez uśmiechu.
Wszyscy rozumieli, co znaczyło jego przybycie. Oto ultimatum władz zwierzchnich: konieczne szybkie aresztowanie.
Luke natychmiast do niego podszedł. Campion również by to uczynił, gdyby go nie powstrzymała łagodna ręka.
Panna Jessica powitała go jak wybawcę. Zdjęła z głowy tekturę, ale nadal nosiła woal zawiązany niedbale z tyłu głowy w ulubionym, stylu romantycznych malarzy wiktoriańskich. Była bez woreczka, a jej ubranie jak zwykle składało się z wierzchniej warstwy muślinu, nałożonego na wełnianą spódnicę, co dawało dość ciekawy efekt. Wyglądała jak zawsze dziwacznie.
— Coś zaszkodziło Lawrence'owi — powiedziała wyniośle.—Czy pan wie o tym?
— Tak — odparł z całą powagą. — I mogło się to bardzo źle skończyć.
— Słyszałam, powiedzieli mi. — Wskazała machnięciem ręki na Dice'a i jego kolegów. Campion/był zaskoczony jej przerażeniem.
— Ja nie popełniłam żadnej omyłki — ciągnęła ze smutną szczerością kogoś, kto nie jest w stu procentach
pewny. — Pan musi pomóc mi przekonać ich o tym. Trzymałam się ściśle przepisów Boona, z wyjątkiem tych przypadków, - kiedy musiałam opuszczać pewne składniki. Zaprosiliśmy przecież gości, a gości chce się częstować tym, co najlepsze. — Jej drobna twarz była bardzo poważna, a oczy zatroskane. — Lubię Lawrence'a — ciągnęła swoje zwierzenia takim tonem, jakby przyznawała się do słabości. — Jest mi bliższy wiekiem niż ktokolwiek z mego rodzeństwa. Nie chciałabym mu zaszkodzić. Zresztą nikomu nie chciałabym zaszkodzić.
— Niech pani mi dokładnie opowie, co pani przygotowała? . .
— Ugotowałam dwa ziołowe napary, z pokrzywy i z wrotycza. Evande kupiła herba matę i sama ją przyrządziła. Herba matę jest lekko brunatna, to prawie herbata, jak panu wiadomo. Napar z pokrzywy, który ja zrobiłam, był szary, a wrotycz żółty. Powiedziano mi jednak, że to, co wypił Lawrence, było ciemnozielone.
— Z liśćmi w środku — mruknął bezwiednie Campion.
— Naprawdę? — Schwyciła go za rękę. — Wobec tego to nie był napój, -który ja przygotowałam. Ja wszystko bardzo starannie cedzę przez stare płótno, oczywiście czyste.— Spojrzała na niego pytająco. — Nie przypomina pan sobie, co powiada Boon? „Osad zawiera składniki niezwykle cenne dla organizmu".
— Ależ tak — zawołał Campion patrząc na nią uważnie przez okulary. — Tak chyba pisał. Proszę mi powiedzieć, czy w suterenie ma pani ten... hm... cenny osad?
Nie dosłyszał jej odpowiedzi, gdyż w tym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły i do pokoju wkroczył
zaczerwieniony, przejęty Clarrie Grace z tacą, na której znajdowała się zapieczętowana butelka' irlandzkiej whisky, syfon i kilka szklanek.
— Z pozdrowieniami od panny Koper — oświadczył głośno. — Wszystko zapieczętowane, nikomu nie grozi więc park sztywnych.
Ustawił tacę na stole, obdarzył ich swoim scenicznym uśmiechem i wyszedł równie szybko, dając do zrozumienia, że nie zamierza podsłuchiwać niczyich tajemnic.
Policjanci zignorowali całe to zdarzenie i nadal prowadzili swoją mrukliwą naradę, ale panna Jessica zwróciła się do swego rozmówcy:
—. Postrzelona kobieta, ale bardzo miła — zauważyła.
— Chyba tak — zgodził się z roztargnieniem i spojrzał na portret nad kominkiem. Ku jego zdumieniu zareagowała tak, jakby głośno wypowiedział swą myśl.
— Ach, więc pan wie — powiedziała cicho i zaczerwieniła się. — Podobieństwo jest znaczne, prawda? Jej matka była chyba tancerką. — Spojrzał na nią osłupiały, a ona ciągnęła, nadal cicho, ciesząc się z wrażenia, jakie wywołały jej słowa: — Podobno była również kobietą interesu. Moja matka, poetka, którą bardzo przypominam, nie wiedziała o jej istnieniu, ani oczywiście o córce, ale mój ojciec był człowiekiem sprawiedliwym i zapewnił im byt. Musiał pewno wiedzieć, że Renee odziedziczyła jego praktyczne zdolności, czym żadne z nas nie może się chlubić, gdyż zapisał jej cały dom, do którego był głęboko przywiązany. Dlatego tyle od niej przyjmujemy.
Kiedy jeszcze przeżuwał tę informację, pochyliła się blisko niego, i szepnęła coś, co sprawiło, że uwierzył jej bez zastrzeżeń i aż wstrzymał, dech.
— Ale proszę, niech pan zachowa całkowitą dyskrecję. Widzi pan, ona nie wie, że my wiemy. — W jej głosie brzmiała wielka łagodność. Nawet Luke, który podszedł do nich niecierpliwie, nie zmącił jej spokoju. Usiadła, gdzie jej kazał, i na wstępne pytania odpowiedziała z pewnością siebie.
Od samego początku dla Campiona była to ciężka próba, cięższa, niż dla niej. Takiej właśnie, jak ze złego snu, sytuacji boi się każdy dobry policjant. Była to sprawa w dwójnasób budząca podejrzenia, gdyż wkrótce się okazało, że mogła popełnić jakąś niemądrą pomyłkę w przygotowaniu swoich naparów, a nikt w pokoju nie wierzył ani przez chwilę, że była winna zbrodni z premedytacją.
Miał już ochotę wycofać się z tego nie do zniesienia przesłuchania, kiedy usłyszał pytanie panny Jessiki:
— Czy to jest ta szklanka, z której pił Lawrence? Uważajcie bardzo na nią. To jedna ze szklaneczek Evadne do sherry.. Zostały jej tylko dwie. Stare bristolskie szkło.
Słowa te zawisły nad nim, małe i wyraźne, jak gdyby zostały wydrukowane czarnymi czcionkami na tle pokoju.
Luke, który trzymał małą zieloną szklaneczkę, .zawiniętą w chustkę, spojrzał na niego, a w jego oczach czaiło się pytanie. Campion pochylił się nad panną Jessiką, sam zdumiony faktem, że głos mu drży. — Widziałem kwiaty w tych szklankach — powiedział.— Czy pani siostra nie używa ich czasem do kwiatów? Do nieśmiertelników?
— Do kwiatów? — Była wyraźnie oburzona. — Ależ nie. To są ostatnie szklanki do sherry po ojcu. Evadne nie używałaby ich do żadnego innego celu. Są bardzo cenne. Nie wiedziałam nawet, że dzisiaj je wyjęła. Zwykle stoją na półce nad kominkiem. Dziś nie było sherry. Dlatego musiałyśmy przygotować coś innego.
Campion już jej nie słuchał. Mrucząc słowa przeproszenia, odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju, przeszedł do salonu, gdzie leżał Lawrence, i zadał mu tylko jedno pytanie — zdaniem chorego, całkowicie absurdalne i bez sensu.
— Ależ tak — odparł Lawrence Palinode. — Tak, oczywiście tak robiliśmy. Zawsze. Był to zwyczaj, jaki zachował się z czasów szczęśliwej przeszłości. My wszyscy. Tak. Przy każdej okazji. Dobry Boże! Pan nie sugeruje -chyba, że...
Campion wyszedł od niego spiesznie i zajrzał do jadalni.
— Chodźmy — powiedział stanowczo do Luke'a. — Najpierw dowody, a potem, mój chłopcze, należy zaciągnąć pańską sieć, o ile nie jest już za późno.
25. Na Apron Street
Tłum przed Portminsten Lodge skurczył się jak flanelowa łata na deszczu. Pięć minut temu sierżant Dice otworzył frontowe drzwi i zaprosił prasę do wnętrza na — jak to określił z zadowoleniem — małą rozmówkę z inspektorem Bowdenem, i kiedy ostatni przemoknięty płaszcz wsunął się do hallu, czterech ludzi, którzy nie chcieli być widziani, wymknęło się z domu i ostentacyjnie poszło w różne strony.
Spotkali się u wejścia do dawnych stajen. Lugg i inspektor Charlie Luke poszli pod frontowe wejście banku, Yeo zaś i Campion stali na kamiennych stopniach bocznego Wejścia, ciemnymi i ponurymi pod sklepionym łukiem. Poprawej ręce mieli Apron Street, gdzie blask z okien domu Palinode'ów padał na mokry asfalt, po lewej dawne stajnie, których stare kamienie i cegły odbijały światło, stwarzając ciekawe efekty, jak na drzeworycie.
Yeo podszedł do swego towarzysza. Był wyraźnie zaskoczony i zmartwiony.
— Dlaczego Luke stale nazywa tego człowieka „Wargacz"?
— To się okaże. — Campion pochylił głowę, żeby nasłuchiwać pod drzwiami.
Poprzez drzwi usłyszeli ostry dźwięk dzwonka, którego guzik nacisnął Lugg z drugiej strony domu. Dzwonek rozbrzmiewał długo i uporczywie.
Yeo denerwował się. Z wiekiem zaczął ciężko oddychać i teraz jego szept górował wyraźnie ponad westchnieniami deszczu. .
— To dziwne. Tam ktoś musi być. Nie włamię się bez nakazu, Campion, ostrzegam pana. Choć wierzę panu. Wszyscy panu wierzymy i polegamy na panu, ale istnieję pewne granice.
Brzęczenie dzwonka urwało się.
Nowy hałas, tym razem przeraźliwy dźwięk dzwonków alarmowych, przenikających cały dom, poderwał obu mężczyzn. Ledwie Yeo zdążył zakląć, kiedy, jakiś cień zwinny i cichy jak kot przemknął przez ulicę.
To był Luke. Podjęta decyzja napełniła go widomym zadowoleniem.
— Wszystko w porządku -— szepnął— to tylko Lugg. Wszedł do banku przez okno tłukąc szybę. To chyba zawodowy włamywacz, prawda? Otworzy drzwi, wyjdzie, a wtedy my wpadniemy, żeby zabezpieczyć własność. Bardzo mi przykro, panie nadinspektorze, ale teraz pracuję na własną odpowiedzialność.
Campion raczej domyślił się wyrazu twarzy Yeo, niż zobaczył, i roześmiałby się, gdyby chwila była stosowniejsza. Już widział siebie, jak otwiera tę szafę stojącą w kącie gabinetu dyrektora i znajduje w niej książki albo zgoła nic.
Luke podciągnął rękawy.
— My, policjanci, spełniliśmy nasz obowiązek i zareagowaliśmy na dzwonek, zanim nasi podwładni usłyszeli go na drugim końcu ulicy. — Uśmiechał się, ale w jego głosie brzmiało wyzwanie. Campion uważał to za niezbyt stosowne. — Chodźmy/zrobić naszą magiczną sztuczkę.
Ruszyli w stronę ulicy, ale kiedy Luke wyszedł na deszcz spod arkady i miał skręcić w lewo, Campion stanął
i obejrzał się do tylu. Również i jego towarzysze zatrzymali się. To, co zobaczyli na środku zaułka,, było widokiem zupełnie fantastycznym.
Z ciemnej wozowni, której wrota musiały być cały czas otwarte, a czego nie było widać z powodu deszczu, wynurzył się dziwaczny, anachroniczny pojazd. Był to czarny, zaprzężony w konie wehikuł, z wysokim kozłem dla woźnicy i z płaską ponurą skrzynią. Kołysząc się i lśniąc w blasku własnych staroświeckich latarń, wóz do przewożenia trumien ruszył i z zadziwiającą szybkością pomknął z zaułka w kierunku Barrow Road.
Żelazna dłoń Yeo spadła na ramię Campiona. Nadinspektor był wyraźnie wzburzony..
— Cóż, u diabła, to ma znaczyć? — spytał? — Kto to taki? Gdzie jedzie o tej porze?
Campion zaśmiał się głośno, wręcz histerycznie.
— To Jas — powiedział. — A więc tak się jeździ Apron Street. Czy możemy mieć natychmiast samochód?
— Możemy. — Luke wybiegł na ulicę z podejrzaną szybkością.
Nad ich głowami alarmowy dzwonek nadal rozbrzmiewał przeraźliwie. Yeo przez chwilę milczał, a potem podszedł do swego starego przyjaciela, przełknął głośno i z trudem panując nad sobą, co jego oświadczeniu dało siłę eksplozji, powiedział:
— Mam nadzieję, że pan wie, co robi.
— I ja mam tę nadzieję, szefie — odparł Campion z przekonaniem.
W tym momencie czarna furgonetka policyjna ukazała się w strumieniach ulewnego deszczu.
— A co z bankiem? — mrukliwie spytał Yeo.
— Dice i dwaj chłopcy są w pobliżu. Zajmą się bankiem — wyjaśnił Luke, otwierając przed nimi drzwiczki.
Pierwszy wsiadł Yeo, za nim Campion, a kiedy miał wsiąść Luke, z ciemności wyłoniła się wielka postać, przypominająca rozwścieczonego indora i wydająca takież odgłosy.
— Ładnie, bardzo ładnie. Co to ma znaczyć, do jasnej cholery, i to ma być uczciwa gra? — Lugg przemoknięty był do suchej nitki. Po łysej głowie spływały mu strumyczki wody, a obciążone diamentowymi kroplami wąsy zwisały smętnie. Bezceremonialnie odsunął na bok Luke'a, wpadł do samochodu jak pocisk armatni i klapnął na podłogę w kącie furgonetki.
Kiedy drzwi zamknęły się za inspektorem, nadal głośno narzekał.
— Wszędzie za koszulą mam szkło, na otwartych drzwiach banku zostawiłem całe mnóstwo odcisków palców, a wy uciekacie mi jak banda .głupich dzieciaków... Że inni, to jeszcze rozumiem, ale pan, panie nadinspektorze, tego zupełnie nie mogę pojąć!
Luke przyjacielskim gestem zamknął mu usta.
— Jakie mamy nadać polecenie? — zwrócił się do Campiona.
Komunikat, który postawił na nogi całą dzielnicę, nadany został natychmiast:
— Q23 wzywa wszystkie radiowozy! Tu inspektor Luke. Ścigam czarny długi wóz zaprzężony w konia, powożony przez jednego człowieka. Pojazd ten przeznaczony jest do przewozu trumien, powtarzam, do przewozu trumien. Ostatnio widziano go na Barrow Road; jedzie w kierunku północnym. Zawiadomić wszystkie posterunki. Skończyłem.
Kiedy zbliżali się do dawnej pętli tramwajowej na końcu Barrow Road, Yeo nie mógł dłużej wytrzymać.
— Gdzież się podział? — spytał Campiona, który siedział ściśnięty obok niego. — Nie można, u Boga Ojca,
zgubić czegoś tak dziwacznego. Po naszym wezwaniu, powinni go znaleźć w przeciągu pół godziny.
— Najważniejsze, żeby się nie zatrzymał. Musimy dopaść go, zanim się zatrzyma, to niezwykle istotne.
— W porządku, jeśli pan tak mówi. Czy wie pan, w jakim kierunku on jedzie?
— 'Sądzę, że do Fletcher's Town. Jaki adres, Lugg?
Przemoknięta góra zajęła lepszą pozycję.
— Jelfa? Lockhart Crescent 75. Nadacie to? No to go nie zobaczymy więcej, jak amen w pacierzu!
— Peter George Jelf? Jakieś dziwnie znajome nazwisko. — W głosie Yeo zabrzmiało zdziwienie i wdzięczność. — Stary Pullen wpadł dzisiaj do mnie i przypadkiem napomknął mi, że na stacji Euston spotkał Jelfa, który przyjechał do miasta. Robił wrażenie uczciwego człowieka, co jest zaprzeczeniem samym w sobie, i oświadczył mu, że ma skromną firmę przewozową w północnym Londynie. Pullen zajrzał do ciężarówki, ale zobaczył tam tylko skrzynie z napisem „Rekwizyty Sztuk Magicznych", dziwnie pasujący napis, zważywszy jego dawną karierę.
— „Rekwizyty Sztuk Magicznych"... — w głosie Campiona brzmiała ulga i zadowolenie. — A więc w ten sposób przywieźli z powrotem trumnę, ciekaw byłem, jak to zrobili.
— Z powrotem? — powtórzył prostując się Luke. — Z powrotem?
Campion miał mu właśnie wyjaśnić tę sprawę, kiedy przerwał im głos z odbiornika.
— Centrala wzywa Q23. Czarny wóz, zapewne do przewożenia , trumien, widziany byt o godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści cztery na rogu Gre Któreś- Road i Findlay Avenue, północny-zachód i bardzo szybko jedzie Findlay Avenue. Skończyłem.
— A więc jest koło parku — obwieścił Yeo, którego nagle zaraził bakcyl pościgu. — Siedem i pół minuty temu. Ale pędzi, Campion. Zdumiewające. O tej porze nie .ma oczywiście ruchu, ale jest niebezpiecznie ślisko. — Zwrócił się do kierowcy: — Proszę skręcić tutaj, pojedziemy przez Philomel Place. Pojedziemy na północ aż do Brodwayu, przez Canal Bridge i akurat trafimy na tę dziwaczną ulicę... Jeszcze chwilę się zastanowię. Te uliczki tutaj to istny labirynt.
— Nie wolno nam go zgubić — przerwał mu Campion. — Nie może dojechać do Jelfa i nie może się zatrzymać. To bardzo ważne.
— Dlaczego nie wezwać innych wozów? J54 patroluje na Tanner's Hill. — Luke kręcił się nerwowo. — Może pojechać Lockhart Crescent i czekać na niego. Mogliby go zatrzymać aż do naszego pojawienia się.
— Owszem. — W głosie Campiona nie było zachwytu. — Chciałbym jednak, żeby on miał przeświadczenie, że jest bezpieczny. Ale trudno. Tak może będzie lepiej.
Luke przekazał, to polecenie a furgonetka mknęła ciemnymi ulicami. Yeo, którego znajomość Londynu była
wprost przysłowiowa, kierował pogonią, a kierowca, również nie bez doświadczenia, wyraźnie darzył wielkim respektem wiedzę nadinspektora.
Deszcz nie przestawał padać, nabrał nawet pewnego tempa i padał bez przerwy. Minęli Findlay Avenue i wpadli w Legion Street na rondzie, skąd ta wielka magistrala biegnie nieprzerwanie w kierunku północno-zachodnich podmiejskich dzielnic.
— Spokojnie — Yeo pewno równie cicho odezwałby się nad brzegiem strumienia podczas łowienia pstrągów. — Spokojnie teraz. Nawet jeśli utrzymuje nadal tempo, nie może być daleko.
— .Ze swoimi pudełkami papierosów t— mruknął -Lugg.
— Ze swoim Wargaczem, chciałeś powiedzieć — odezwał się Luke.
Yeo zaczął cicho do siebie mówić, z czego najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy:
— To posiadłość starego księcia... Wickham Street.. Lady Ciara Hough Street... Zaraz będzie taka mała uliczka... Nie, skręcamy teraz. Wickham Place Street... Wiek Avenue... powoli, chłopcze, powoli. Każdy skręt w bok może mu dać ze ćwierć mili przewagi, o ile o tym wie. Ale może nie będzie ryzykował błądzenia. Teraz można szybciej. Przez najbliższe sto jardów" nie ma zakrętu. Do diabła z tym deszczem! Chwilami w ogóle nie wiem, gdzie jesteśmy. Och tak, tutaj kaplica. Tak, teraz Coronet Street... znowu powoli.
Włączenie się nadajnika rozładowało trochę napięcie.
Sztuczny głos z metalicznym pobrzękiem wydawał się niezwykle donośny:
— Centrala wzywa Q23. Uwaga. O dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt osiem konstabi 675, telefonujący z aparatu 3Y6 na rogu Ciara Hough i Wickham Court Road, północny-zachód., zameldował o napadzie dokonanym około dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt przez woźnicę czarnego pojazdu, przypominającego wóz do przewożenia trumien. Postępując wedle waszej instrukcji 17GH podszedł, żeby zatrzymać wóz ale woźnica uderzył go czymś ciężkim, zapewne rączką bata. Wóz szybko odjechał Wickham Court Road w kierunku pomocnym. Skończyłem.
— Do licha! Teraz on wie— Campion powiedział to z gniewem. — Wyładuje przy pierwszej sposobności.
— Wickham Court Road... Przecież my go już prawie mamy! — Yeo aż podskoczył na swoim miejscu. — Nie jedzie tak szybko jak my, żeby nie wiem, jaki miał napęd. Tędy, panie kierowco. Teraz w lewo, prawie już północ. Uszy do góry, Campion. Zaraz go złapiemy, chłopcze. Złapiemy go, to nie ulega wątpliwości.
Kiedy skręcili, wiatr uderzył mocno w szyby i zalał je falą wody. Yeo pochylony nad plecami kierowcy wpatrywał się w pola oczyszczone przez wycieraczki.
— Teraz w prawo i znowu w lewo... Tak, dobrze. Co to za rusztowania? Niech pan zwolni. Jesteśmy teraz na
Wickham Hill Wickham Court Road jest po lewej stronie. To bardzo długa ulica i budka policyjna jest pewno o jakieś ćwierć mili stąd. Przejechać musiał tędy nie więcej niż pięć minut temu, A teraz, Luke, mój chłopcze, powiedz, którą drogę wybrał? Nie chce nas spotkać. Gdyby pojechał w lewo, w kierunku Hoilow Street i linii tramwajowej, wpadłby na następnego policjanta jak amen w pacierzu, wobec tego mamy do wyboru alternatywę: Poiły Road, która jest stąd o jakieś pięćdziesiąt jardów, albo ta mała uliczka. Nazywa się Rosę Way, przecina potem Legion Street.
— Niech pan chwilę zaczeka. — Campion otworzył drzwiczki i kiedy samochód się zatrzymał, wyśliznął się
na deszcz. Był w świecie szumu, deszczu i cegieł. Rusztowanie stojące z dala od tymczasowego ogrodzenia, wznosiło się z jednej Strony ponad jego głową, a z drugiej były staroświeckie jednopiętrowe domki. Nasłuchiwał, by pochwycić jeden, niezwykły dźwięk, tak rzadko spotykany w naszej zmechanizowanej epoce.
Luke cicho stanął obok niego, wysunąwszy podbródek do przodu.. Fala deszczu zupełnie go zaskoczyła.
—Nie zaryzykuje dalszej jazdy. Będzie wyładowywać. -— Campion powiedział to bardzo cicho. — A potem czmychnie.
Głośnik w wozie odezwał się tak wyraźnie, że aż obaj drgnęli. Bezosobowy komunikat zabrzmiał zdumiewająco wśród ciszy nocnej:
— Centrala wzywa Q23. Wiadomość dla inspektora Luke'a. Uwaga, Joseph Congreve, zamieszkały Terry Street 51 B, został znaleziony w ciężkim stanie po zamachu na jego życie. Zamknięta w szafie w pokoju na piętrze w filii banku Clougha, na Apron Street, o godzinie zero zero. Skończyłem.
Kiedy komunikat skończył się, Luke chwycił Ćampiona za rękaw. Trząsł się z wrażenia i rozczarowania.
— Apron Street! — wybuchnął rozgoryczony. — Apron Street! Wargacz na Apron Street. Cóż, u, licha, wobec tego robimy tutaj?
Campion stał bez. ruchu jak posąg. Podniósł rękę, żeby go uciszyć.
— Niech pan słucha. .
Z odległego krańca uliczki, którą Yeo nazwał Rosę Way, dobiegały jakieś dźwięki. Kiedy czekali, hałas narastał, aż wreszcie zdawał się przepełniać całe powietrze. W ich kierunku zbliżał się galopujący koń, słychać też było turkot ogumionych kół.
— Przeraził się Legion Street. Nie chciał spotkać policji i zawrócił. — Campion z podniecenia mówił bardzo niewyraźnie. — O Boże, jednak nam się udało. Szybko, panie kierowco, szybko. Nie dajmy mu uciec!
Samochód policyjny zatarasował wylot uliczki w momencie, kiedy w huku żelaznych podków ukazał się wóz do przewożenia trumien.
26. Rekwizyty do sztuk magicznych
Przedsiębiorca pogrzebowy ściągnął gwałtownie lejce w momencie, gdy spostrzegł niebezpieczeństwo. Ulica była za wąska, żeby mógł zawrócić, zrobił więc to, co mu do zrobienia pozostało. Zatrzymał klacz, której boki parowały w deszczu. Z wysokiego kozła patrzył pytająco na wóz policyjny, a z ronda jego sztywnego kapelusza spływała ciurkiem woda.
— Ależ to pan inspektor Luke — powiedział przyjaźnie, choć ze zdziwieniem. — Okropna pogoda, proszę pana. Mam nadzieję, że nie zepsuł się panu samochód?
Luke schwycił klacz za uzdę.
— Zsiadaj, Bowels!
— Ależ oczywiście, jeśli pan tak każe, panie inspektorze. — Udając wielkie zdumienie zaczął rozwijać warstwy cerat, które go okrywały.
Tymczasem Campion po cichu podszedł z drugiej strony i wyjął z obsady ciężki bat. Stary człowiek spojrzał na niego ze zrozumieniem.
—Panie inspektorze — zaczął mówić, schodząc powoli.— chyba rozumiem, o co panu idzie. Miał pan skargę od jednego ze swoich ludzi.
— Porozmawiamy o wszystkim w komisariacie — powiedział inspektor z kamiennym spokojem.
— Ale ja chciałbym coś wytłumaczyć, proszę pana... nie jesteśmy przecież obcy ludzie. — Słowa, te zostały wypowiedziane rozsądnie i z pewną godnością. — Ten policjant wyskoczył na mnie -nagle. Jak wariat, a przecież ja nie lubię nikomu robić kłopotu. Z początku, w deszczu, nie zobaczyłem munduru, a że jestem nerwowy, uderzyłem go. Po to, żeby mu uratować życie, to fakt. Klacz się przestraszyła i dopiero teraz udało mi się ją uspokoić. Poniosła mnie z pół mili, dlatego tu się znalazłem, powinienem jechać zupełnie inną drogą, i tak bym zrobił, gdyby nie poniosła.
— Wszystko to pan opowie w komisariacie.
— Dobrze, panie inspektorze. Ale zachowuje się pan zupełnie inaczej niż zwykle. Jak Boga kocham, a to co takiego?
Hałas dobiegający z tyłu jego wozu zaniepokoił go. To Campion zamknął klapę, którą mocowało się na śruby z nakrętkami, a otwierało do góry jak pianino. Kiedy wrócił z powrotem do nich, Jas się uśmiechnął.
— Jak pan widzi, wypełniam obowiązki zawodowe — powiedział z przejęciem. — Pewien dżentelmen zmarł w lecznicy i ma być pochowany u swego syna. Firma, do której się zwrócono, nie mogła go przewieźć dzisiaj wieczorem, a w lecznicy nie mógł zostać, więc zwrócono się z tym do mnie. Podjąłem się tego. W moim fachu trzeba zawsze okazywać dobrą wolę.
— Pośpieszmy się. — Z ciemności wynurzył się Yeo i wziął konia za uzdę. —_ Weź go do samochodu, Charlie.
— Tak jest, proszę pana, już idę. — Jas robił wrażenie raczej urażonego niż zmartwionego. — Czy któryś z panów potrafi powozić? Klacz to nie motor. Proszę mi wybaczyć, że o to pytam, ale ona się przeraziła i nie dowierzałbym jej za bardzo.
— Niech się pan tym nie martwi. Sam będę powoził. Proszę wsiąść do samochodu. — Głos nadinspektora, pełen autorytetu, nie był jednak wrogi, i przedsiębiorca pogrzebowy od razu zorientował się, że wywarł na nim pewne wrażenie.
— Bardzo proszę — zgodził się uprzejmie. — Jestem do pańskiej dyspozycji. Czy mam iść pierwszy, panie Luke?
Bez słowa wsiadł do furgonetki i opadł na miejsce opróżnione przez Yeo. Kiedy zdjął ociekający wodą kapelusz, znalazł się twarzą w twarz z Luggiem. Najwyraźniej był tym zaskoczony, jednak nic nie powiedział. Piękną siwą głowę w aureoli wijących się włosów trzymał podniesioną wysoko, ale jego twarz nie promieniała już agresywnym zdrowiem, a oczy miały zamyślony wyraz.
.Procesja natychmiast ruszyła w drogę; powoził Yeo,
obok niego na koźle siedział Campion Wiatr wiejący teraz z tyłu dął w ceratowe płachty, które tworzyły wokół ich ramion czarne skrzydła. W świetle lśniły i trzepotały jak żagle, stwarzając złudzenie, że czarny wóz porusza się z niezwykłą szybkością.
Mijali skąpane w deszczu miasto i gdy w milczeniu wracali tą samą drogą do komisariatu na Barrow Road, w obu pojazdach panował nastrój narastającego podniecenia.
Na miejscu Luke przekazał zatrzymanego policjantowi, który wybiegł im na spotkanie, a potem w towarzystwie Lugga podszedł do wozu, który właśnie się zatrzymał.
— Zachowuje się bardzo spokojnie — stwierdził bez żadnego wstępu.
— Ja też sobie to pomyślałem. — W głosie- Yeo brzmiała niepewność, obaj spojrzeli na szczupłą postać Campiona, teraz prawie niewidocznego w ociekającej wodą pelerynie z ceraty.
Campion nic nie powiedział. Zsiadł spokojnie z kozła i poszedł na"" tył wozu. Gdy konstabl odebrał lejce, pozostali ruszyli w ślad za nim. Zdążył już otworzyć klapę i latarką oświetlał znajdującą się wewnątrz trumnę. Była czarna, błyszcząca, niezwykle duża i bogato złocona jak królewska kareta.
— Przecież to ta sama, szefie. — Głos Lugga był bardziej chrypliwy niż zwykle, ręką dotknął ostrożnie drewna. — Zawiasy muszą ani chybi być wpuszczone w brzegi. Wcale ich nie widać. Z tego Jasa to prawdziwy artysta.
Yeo również wyciągnął z kieszeni latarkę.
—Wydaje mi się zupełnie normalna — oświadczył wreszcie. — Niech mnie kule biją, jeśli mi się ta cała heca podoba, Campion, ale niech Luke decyduje.
. Inspektor zawahał się i spojrzał na Campiona, rozterka wyraźnie malowała się w jego głęboko osadzonych oczach. Twarz Campiona, jak zawsze u niego w chwilach decydujących, była bez wyrazu.
— I ja tak sądzę — powiedział cicho. — Niech więc decyduje i otworzy trumnę.
W komisariacie inspektor, Campion i Lugg ustawili dwa drewniane krzesła tak samo, jak to widzieli w pokoju na zapleczu apteki.
Po jakichś pięciu minutach inspektor Luke, sierżant Dice i dwóch konstabli weszło powoli niosąc lśniącą trumnę. Ustawili ją ostrożnie na krzesłach i cofnęli się, a Yeo, który towarzyszył im z rękami, schowanymi głęboko w kieszeniach, zaczął gwizdać coś pod nosem ponuro i fałszywie.
— Waga jest jak trzeba — powiedział do Luke'a.
Jego podwładny spojrzał na niego zmieszany, dając do zrozumienia, że pojął aluzję. Jednak podjął decyzję i nie mógł się już cofnąć. Skinął na sierżanta.
— Wprowadźcie go.
Trwało to dłuższą chwilę, zanim usłyszeli na korytarzu kroki przedsiębiorcy i jego eskorty. Bowels szedł tak samo pewnie jak towarzyszący mu policjant, a kiedy znalazł się w pokoju, z gołą głową, bez ciężkiej peleryny woźnicy, wyglądał niezwykle czcigodnie.
Wszyscy uważnie śledzili jego twarz, gdy spojrzał na trumnę, ale mogli tylko stwierdzić, że znakomicie nad sobą panuje. To prawda, że stanął jak wryty i kropelki potu wystąpiły mu na czoło, ale był raczej oburzony niż przerażony. Z nieomylnym instynktem zwrócił się do Yeo.
— Tego, proszę pana się nie spodziewałem — powiedział cicho. — Może to bezczelność z mojej strony tak mówić, ale to nieładnie. — Słowa te zawierały zarówno pogardę dla odrażającego pomieszczenia, bezceremonialnego obchodzenia się ze zmarłym, sponiewierania praw obywatelskich i w ogóle samowoli władz. Oto stał przed nimi uczciwy, zgorszony człowiek interesu.
Luke spojrzał mu prosto w oczy i starał się jednak — zdaniem Campiona — patrzeć spokojnie, bez wyzwania.
— Otwórz ją, Bowels.
— Ja mam otworzyć trumnę, proszę pana?
— I to zaraz. Jeśli ty tego nie zrobisz, my cię wyręczymy.
— Ależ nie, nie, oczywiście, że to zrobię, panie inspektorze. Pan nie wie, co pan mówi. — Jego gotowość o wiele bardziej była zaskakująca niż pełne oburzenia protesty. — Zaraz to zrobię, muszę robić to, co mi pan każe. Znam swój obowiązek. Ale jestem zaskoczony, zupełnie zaskoczony. Nie mam nic więcej do powiedzenia. — Urwał i rozejrzał się wkoło z niesmakiem. — Czy dobrze zrozumiałem, że mam to zrobić tutaj, proszę pana?
Yeo znowu zaczął bezgłośnie gwizdać. Najwidoczniej nie orientował się, że wydaje jakieś dźwięki. Wpatrywał się intensywnie w szeroką różową twarz, w chytre małe oczka i nieprzyjemne usta.
— Tutaj,, i to natychmiast. — Luke był stanowczy. — Masz przy sobie śrubokręt?
Jas nie usiłował już dłużej grać na zwłokę. Pogrzebał w kieszeni i kiwnął potakująco głową.
— Mam, panie inspektorze. Nigdy nie ruszam się bez narzędzi. Jeśli panowie pozwolą, zdejmę marynarkę.
Patrzyli, jak się powoli rozbiera i zostaje w białej koszuli ze staroświeckimi mankietami. Starannie wyjął złote spinki i położył je na brzegu biurka, potem podwinął rękawy, ukazując mięśnie atlety.
— Jestem gotów, ale jeszcze jedno.
— Mów, człowieku — wtrącił się Yeo, mimo iż zamierzał się trzymać zupełnie na uboczu. — Masz pełne prawo mówić, co chcesz. O co chodzi?
— Chciałbym, proszę pana, mieć kubeł z wodą, a do tego trochę lizolu, żeby obmyć ręce.
Kiedy wysłano konstabla po kubeł, wyjął dużą chustkę do nosa, równie nieskazitelnie białą jak koszula i złożył ją po przekątnej
— Ten dżentelmen zmarł na jakąś ciężką chorobę — rzucił w przestrzeń. — Proszę stać nieco dalej przez pierwszych kilka minut. Ze względu na własne dobro. Macie, panowie, swoje obowiązki do wykonania, ale nie trzeba ryzykować więcej niż konieczne. Jestem pewien, że mi to wybaczycie.
Chustką owinął sobie dolną część twarzy i zanurzył ręce w zwyczajnym białym kuble, który mu przyniósł konstabl. Potem strzepnąwszy przenikliwie woniejący płyn na podłogę zabrał się do roboty. Jego silne ręce sprawnie pracowały przy śrubach, które były osadzone w stalowych gniazdkach i odkręcały się z łatwością, ale było ich bardzo dużo, a on każdą starannie odkładał rzędem koło spinek.
Kiedy wreszcie skończył, wyprostował się i rozejrzał wokoło, co skłoniło Yeo i Luke'a do tego, żeby podejść
bliżej. Zatrzymał ich jednak o jakieś pięć stóp od trumny i patrząc to na jednego, to na drugiego, skinął głową dają do zrozumienia, że decydujący moment nadszedł.
Gdy wpatrywali się weń zafascynowani tym, co mieli za chwilę ujrzeć, podniósł wieko trumny.
Wszyscy obecni w pokoju zobaczyli ciało. Było całe owinięte w coś białego, przypominającego gazę, ale ręce złożone na wysokości pasa niewątpliwie należały do człowieka.
W ciszy pokoju zabrzmiała głośna jedna nuta — to pogwizdywał Yeo. Luke zgarbił się nagle, jego szerokie ramiona zwisały bezwładnie.
Nagle ktoś go chwycił za przegub ręki, to Campion pociągnął go bez wysiłku do trumny.
W chwili gdy Jas Bowels miał z powrotem nałożyć wieko, zostało mu ono gwałtownie wytrącone z ręki, a dłoń Luke'a prowadzona przez Campiona spadła na złożone palce zmarłego. Inspektor najpierw wzdrygnął się, ale zaraz opanował i kiedy Yeo, u którego z racji wieku refleks był wolniejszy, stanął obok niego, pochylił się, uniósł złożone ręce i odwrócił je. W następnej chwili zerwał gazę z biało upudrowanej twarzy i w pokoju zrobił się wielki ruch, bowiem widok był doprawdy niezwykły.
W trumnie leżał człowiek ubrany w grubą wełnianą bieliznę, jakby przymocowany do chirurgicznego urządzenia, które przypominało jednak pikowaną wiktoriańską kozetkę; w leżącej pozycji utrzymywał go rodzaj gorsetu, a tuż poniżej ciała znajdowała się drewniana przegroda dzieląca jego więzienie na pół. Głowa i górna część klatki piersiowej były swobodne, a przemyślnie ukryte otwory, niewidoczne z zewnątrz, umożliwiały dopływ powietrza. Mężczyzna oddychał głęboko, ale cicho, a jego ręce zabezpieczały skórzane bransoletki takiej długości, że pozwalały na swobodne stukanie w wieko trumny.
Pierwszy odezwał się Yeo. Był biały jak ściana, ale nada! pełen autorytetu:
— Ten człowiek jest odurzony narkotykiem — powiedział ochryple — ale żyje.
— O tak, żyje. — Campion sprawiał wrażenie ogromnie zmęczonego, mówił jednak z wyraźną ulgą. — Wszyscy oni byli żywi oczywiście. Na tym polegała cała ta impreza.
— Oni? — Spojrzenie Yeo powędrowało w kierunku przedsiębiorcy pogrzebowego, który stał sztywno wyprostowany pomiędzy dwoma konstablami; biała chustka jak pętla otulała miękko jego szyję.
Campion westchnął.
— Był przed nim Greener, pański ptaszek z Greek Street — wyjaśnił cicho. — A przed nim zapewne Jackson, morderca z Brighton. Jeszcze przedtem Ed Geddy, który zabił dziewczynę z kiosku. Co do innych nie mam jeszcze pewnych wiadomości. Tak podróżowali do Irlandii, a potem, w bardziej już tradycyjny sposób, tam, dokąd mieli ochotę. W urzędzie celnym trumnie zawsze towarzyszyła opłakująca zmarłego kobieta, która w zniszczonym czarnym woreczku miała pozwolenie koronera.
— Piękna robota, nie ma co, a organizacja wręcz znakomita.
— Dobry Boże! — Yeo spojrzał na czcigodną siwą głowę Jasa. — Kto to robił? On?
— Nie, szefem był ten. — Campion wskazał na uśpionego mężczyznę. — W swoim rodzaju geniusz, ale kiepski morderca. Jak mu się udało zabić pannę Ruth, doprawdy nie wiem. Spartaczył to całkowicie.
Yeo czekał. Pod wpływem nagłej irytacji poczerwieniał.
— Campion! — wybuchnął wreszcie. — Nie w ten sposób przedstawia się materiał dowodowy. Wie o tym młodszy konstabl służący sześć tygodni. Trzeba zacząć od początku!
Luke otrząsnął się z osłupienia.
— Bardzo mi przykro, panie nadinspektorze -— powiedział grzecznie. — On się nazywa Henry James, dyrektor filii Banku Clougha na Apron Street.
— Aha — powiedział Yeo z zadowoleniem — to już mi się bardziej podoba. To już gdzieś nas zaprowadzi.
27. Żegnaj Apron. Street
— Robiłem to z litości — powtarzał z uporem przedsiębiorca pogrzebowy. — Proszę to zapisać i nigdy o tym nie zapominać. Uważałem ich za ścigane zwierzęta i tego ostatniego też tak potraktowałem.
— Pomimo tego, że wedle pańskiego własnego zeznania, wy obaj z synem i aptekarz zostaliście Zmuszeni przez Jamesa po okresie długiego nacisku finansowego, żeby wziąć udział w tym... odrażającym przedsięwzięciu? — .Yeo wyglądał z każdą chwilą coraz godniej przybierając pozę wielkiego sędziego, nieomylny znak, że był z siebie bardzo zadowolony.
Bowels głęboko westchnął, jego przebiegłość zaczęła ustępować rezygnacji.
— Tak, ja i Wilde byliśmy mu winni pieniądze — przyznał. — I bankowi, i jemu osobiście. Ale pan go nigdy nie zrozumie, jeśli najpierw nie zrozumie pan Apron Street. Zmieniała się, a on nie mógł się z tym pogodzić. — Roześmiał się nagle. — Starał się zatrzymać czas.
— Jak na faceta, który starał się tylko zachować stare pomniki, poczynał sobie niezgorzej — zauważył ironicznie Luke, wskazując ręką na malowniczy zestaw paczek i paczuszek wyjętych z trumny. Leżały na biurku, ułożone rzędami: banknoty, papiery wartościowe, nawet woreczki z monetami.
Jas odwrócił wzrok, bez wątpienia z pewnego rodzaju skromnością.
— Opanowała go idee fixe — przyznał spokojnie. — Mówię o początku tego, kiedy to się zaczęło cztery lata
temu. W tym czasie, postanowił sobie, że sprawy muszą •się toczyć tak, jak za czasów jego ojca i dziadka. Opanowała go mania prześladowcza. A później postanowił być bogaty, bo trzeba mieć dużo pieniędzy, żeby zatrzymać czas — urwał i potrząsnął swoją piękną głową.-— Nie powinien jednak był uciekać się do morderstwa. Tego było za wiele. Z początku nie mogłem w to uwierzyć.
— Ale potem uwierzył pan — wtrącił się spokojnie Campiona. — Kiedy popełnił pan ten błąd i poprosił szwagra o sprowadzenie mnie jako fachowca, śmiertelnie bał się pan, żeby tylko Ori o tym się nie dowiedział.
Bowels spojrzał na niego bystro.
— A więc zauważył pan starego Congreve'a wtedy wieczorem w mojej kuchni? Nie byłem pewien. .Bardzo jest pan spostrzegawczy, muszę to przyznać. Congreve wpadł do mnie, żeby pomyszkować, zadawał przy tym dziwne pytania, a ja nie wiedziałem, czy to robi na polecenie Jamesa, czy nie; Krótko i węzłowato, tak się sprawa miała.
Campion oparł się wygodniej w krześle. Ostatnie supły w tym splątanym kłębku rozwiązywały się. gładko.
— Dlaczego uderzył pan-młodego Dunninga? — spytał nagle. — A może pański syn to zrobił?
— Ani on, ani ja, proszę pana. I doskonale pan o tym wie — Jas wymawiając literę „o" robi? z wąskich ust wyraźne kółko, tak że z dwoma sterczącymi zębami przypominał rybę głębinową. — To zrobił Greener rękojeścią rewolweru. Żeby uniknąć hałasu.
Wszyscy zebrani z ulgą przyjęli jego oświadczenie, a stary człowiek ciągnął dalej swoją opowieść:
— Greener przyszedł do mnie o zmroku, jak było umówione. Miałem go ukryć, aż do chwili kiedy Wilde, który bardzo się bał, będzie gotów. Ze strachu odchodził prawie od zmysłów. Widać to było po nim. Ale nie odważyłem się wpuścić Greenera do domu, bo nieoczekiwanie złożył mi wizytę Lugg i rozsiadł się na dłużej, a był przy tym bardzo wścibski. Odesłałem więc Greenera do szopy nie wiedząc, że Rowley, sam młodziak, wynajął ją temu smarkaczowi Dunningowi. Nie wiem dokładnie, co zaszło, ale potrafię się domyśleć. Greener to morderca i w dodatku ukrywał się. — Zamyślony cmoknął w .ząb. — Czasem mieliśmy dziwnych klientów.
Yeo powiedział coś do Luke'a, który z kolei zwrócił się do Dice'a.
— Powiedział pan, że to Raymond był pośrednikiem Jamesa i kto jeszcze?
— Steiner, proszę pana. To ten paser, w sprawie którego prowadziliśmy dochodzenie w zeszłam roku.
— Raymond? — Yeo powtórzył to nazwisko z zadowoleniem. — Jeśli uda nam się tego dowieść, to jedno już będzie warte tego całego zachodu. James miał dużych pośredników. Rzetelny człowiek interesu, nieprawdaż? — Wyprostował się na swoim krześle i zapalił następnego papierosa. — No cóż, robi się późno, szefie. Czy chcemy czegoś więcej od Bowelsa teraz? — Luke spojrzał na Campiona, który miał niezbyt zadowoloną minę.
— Jest jeszcze Ed Geddy — powiedział Campion niezręcznie i. po raz pierwszy Jas Bowels wyprostował się
gwałtownie w swoim krześle.
— Ed Geddy — powtórzył Yeo z pogardą. — To on zabił tę biedną dziewczynę, która nawet nie zdołałaby mu podbić oka, gdyby miała szansę. On również uciekł w tym wspaniałym urządzeniu, co? To już poważne przestępstwo.
Campion milczał dłuższą chwilę.
— On uciekł, ale nie dotarł na miejsce przeznaczenia — mruknął wreszcie. — Właśnie z powodu Eda Geddy Apron Street cieszyła się złą sławą w świecie podziemnym. Albo narkotyk był zbyt silny, albo podróż trwała zbyt długo, dość że Ed umarł w trumnie. Zważywszy na to, jak postąpił Wilde, kiedy był pewien, że Luke właśnie poruszy ten temat, jestem przekonany, iż to on dał ten środek.
W głębokiej ciszy, jaka zapadła, spojrzenia wszystkich skierowały się na Jasa Bowelsa, który głęboko tylko
westchnął. Jego przebiegłe oczy spotkały się ze wzrokiem Yeo. Był blady, spocony, ale ciągle wysoko trzymał głowę.
Wreszcie przemówił cicho i z szacunkiem jak zawsze:
— Tego jednak trzeba będzie dowieść, prawda, proszę pana?
W końcu odesłali go do celi nie obciążonego poważniejszą zbrodnią.
— Ciekaw jestem, ile wyciągnął z trumny, zanim ją zaśrubował — zauważył nadinspektor prawie wesoło, kiedy na korytarzu ścichły krok; Jasa. — Trzeba mu zapisać na plus, że pewno niewiele. Twoi chłopcy, Charlie, zajęli się teraz jego zakładem, prawda? Czyś to ty mi mówił, że znalazłeś te akcje, o których opowiadał tyle Campion? Miał je przy sobie?
— Wszystkie i to w największym porządku. — Luke poklepał dłonią kopertę leżącą przed nim na biurku i podniósł głowę, gdyż właśnie wszedł umundurowany policjant.
— Wiadomość od lekarza, panie inspektorze. Mam panu powiedzieć, że to był zapewne chloral hydratu.
— Nic więcej?
— Chodzi o reporterów. Nacierają od frontu, a nas w biurze jest niewielu, panie inspektorze.
— Gdzie jest inspektor Eowden?
— W banku, panie inspektorze. Przedstawiciele centrali przybyli chyba w komplecie, nie widziałem równie
wzburzonych dżentelmenów.
— Doprawdy? Czym przyjechali... Dorożkami?
— Wynajętymi rolls-royce'ami, panie inspektorze.
— Sądziłem, że inspektor Gage już wrócił z Fowler Street.
— Jest w zakładzie pogrzebowym. Właśnie przyprowadzone młodego Bowelsa i sformułowano oskarżenie. Pan Pollit pojechał po Jelfa wraz z dwoma ludźmi, a sierżant. Glover poszedł zobaczyć, czy nie uda mu się obudzić tych z wydziału koronera.
Luke roześmiał się.
— Powiedz im, że nie będziemy ich trzymać dłużej niż trzeba i że nadinspektor Yeo zwięźle zreferuje zarzuty.
— Co znowu, Charlie? -— spytał Yeo wyraźnie w świetnym humorze. — Masz aż takie do mnie zaufanie?
Luke uśmiechnął się do niego.
.— Wierzę panu, szefie, bez zastrzeżeń — powiedział z przekonaniem.
.. Yeo gwałtownie obrócił się w krześle.
— Campion, zawsze uważałem, że mądry z pana jegomość — zaczął z błyskiem w oczach. — Wiadomo mi tylko, że zatrzymany zabił z chęci zysku starą kobietę. To jest najbardziej przekonująca teoria, jaką kiedykolwiek wysunął pan w ciągu tych wszystkich lat, od kiedy pana znam. Ale zajęło to panu sporo czasu, hę? Motyw zbyt klasyczny . i dlatego pewno umknął pańskiej uwadze.
Campion spojrzał na niego serdecznie.
— Jeśli poczęstuje mnie pan papierosem, powiem wszystko, co mi wiadomo.
Wziął ognia od Luke'a i usiadł wygodniej.
— W mojej relacji będą luki, które uzupełnicie. Pierwsza to skąd James dowiedział. się, że „Brownie Mines" będzie produkować składnik A w dużych ilościach i to bardzo szybko. Oto jeden z największych sekretów z serii „spal przed przeczytaniem", które w dzisiejszych czasach mają przedziwne zdolności do przeciekania..
W każdym razie dowiedział się o tym i to go zainteresowało, ponieważ panna Ruth, hazardzistka i rodzinne utrapienie, nie tylko posiadała osiem tysięcy akcji tego towarzystwa, ale przekonana o tym, że są bezwartościowe, zapisała mu je w swoim testamencie.
Luke położył nogi na biurku.
— Trudno się dziwić, że uległ pokusie — zauważył poważnie.
— Właściwie codziennie miał okazję, żeby ją zabić. Stale wpadała do jego biura pod byle pretekstem i — to jest bardzo ważny punkt — wierzcie moi panowie, albo nie, ale ilekroć ktoś z Palinod'eów widział się z dyrektorem banku, czy to w domu, czy w jego biurze, o c z e k i w a l i z a w s z e, że ich poczęstuje szklaneczką sherry.
— Niemożliwe! — Yeo był zupełnie tym zaskoczony.— Żaden bank nie robi tego od pięćdziesięciu lat.
— Z wyjątkiem tego jednego. Zna pan stylowe rysunki Emeta? Bank Clougha byłby świetnym tematem do takiego rysunku. Dlatego właśnie błądziłem zupełnie po omacku aż do dziś po południu.
— I dlatego ta zielona szklaneczka do sherry była taka ważna — wtrącił się Luke.
Campion przytaknął.
— Cała sprawa została mi wyłożona na półmisku albo raczej na tacy tego dnia, kiedy pierwszy raz spotkałem pannę Evadne. Ona i pan James naradzali się, kiedy wszedłem do jej pokoju, ona wtedy ukryła szklanki i schowała pustą butelkę, pewno dlatego właśnie, że była pusta. Zapomniałem zupełnie o tym zdarzeniu aż do dzisiejszego wieczoru, kiedy kochana panna Jessica powiedziała o zielonych szklaneczkach. Poszedłem natychmiast do Lawrence'a i spytałem go, czy członkowie rodziny byli w banku czymś częstowani, kiedy tam przychodzili. Odparł, że tak. Nie przyszło mu nawet do głowy, że to coś niezwykłego.
Jego ojciec uważał to za oczywiste i ojciec dyrektora banku też. Tak było i z dziećmi. Palinode'owie należą do takiego właśnie gatunku ludzi. Ilekroć świat przeżywa wstrząs, oni chowają głowy w książki.
— Tam do licha. — Yeo robił wrażenie bardziej poruszonego tym przeżytkiem dawnej wytworności niż samą zbrodnią. — I tak pewnego pięknego poranku wlał truciznę do szklanki starej damy. Nie wiedziałem, że to on, odziedziczył akcje.
— Bo nie odziedziczył. Panna Ruth zmieniła swój testament i zrobiła irytujący zapis na rzecz czarnej owcy w domu, kapitana Setona, z którym stale się sprzeczała z powodu pokoju. Wiadomość nie od razu przeciekła, ale wkrótce po tym, jak zaczęły się pojawiać anonimowe listy, policja spadła na ulicę jak stado bawołów i zaczął się mętlik.
Yeo, korzystając z przywileju starego człowieka, zachichotał.
— Ale wy dwaj nie mogliście poradzić sobie z tym przerzucaniem ludzi.
— Właśnie. Plątaliśmy się stale. Dlatego Jas tak to przeżywał. Bowelsowie musieli wziąć trumnę z piwnicy
w Portminster Lodge, żeby uniknąć Lugga. Greener miał być przeszmuglowany w ostatniej chwili w skrzyni
do pakowania, włożonej do trumny, i tak dalej, a Bella miała z nim jechać ciężarówką, we wdowim stroju.
— Jak Eowels to zrobił?— spytał Luke. — Czy fałszował akty zgonu, żeby uzyskać zezwolenie koronera na wywóz zwłok?
— Znacznie chytrzej. Po prostu robił duplikat. Większą część dnia spędziłem wczoraj obchodząc adresy, które dostałem od koronera. W ostatnich trzech latach w siedmiu na dziesięć przypadkach, w których Bowels składał podanie na zezwolenie wywozu zwłok, działo się to bez wiedzy rodzin, a zmarły był chowany w Londynie. Bandyta z Brighton wyjechał stąd z nazwiskiem zmarłego na trumnie. Tabliczka z nazwiskiem Edwarda Palinode została chyba tylko dlatego zrobiona, że Eowels naprawdę sądził, że dostanie to zamówienie. Tym razem żaden przestępca nie mógł dostać zezwolenia na jego nazwisko. Pomiędzy Jacksonem a Greenerem była duża przerwa. Zapewne nie było żadnego poważnego klienta. Ludzie nie umierają na zamówienia.
— Bardzo to ładnie — stwierdził Yeo. — Śmieszne, że James był tak dokładny w jednej dziedzinie swoich interesów, a tak niedbały w innej. Zawsze powtarzam, że morderca nie jest oszustem, chyba, że jest i jednym, i drugim. On koniecznie chciał mieć jeszcze akcje, i to jest znamienne.
— Och tak, skłonił Lawrence'a, żeby je odkupił, a sam przejął je jako zabezpieczenie małej prywatnej pożyczki. Tak mi się wydaje, sądząc z napomknięć Lawrence'a. Z kolei morderstwo Ruth wygląda na przypadkowe. Bo dlaczego od razu tego nie zrobił? W każdym razie motywy są dwojakie. Zamieszanie, jakie tu wywołaliśmy, zaniepokoiło go i jego dzisiejsze prawie wariackie przedstawienie miało na celu usunięcie Lawrence'a, wyjaśnienie tajemnicy i przywrócenie spokoju na ulicy przez zwalenie winy na pannę Jessikę. Był to szalony, abstrakcyjny plan, zupełnie pozbawiony logiki.
— Nie bądź, chłopcze, taki tego pewny — wtrącił się z powagą Yeo. — Nie bardzo byś wiedział, co dalej robić, gdyby nagie nie przeraził się i nie uciekł. Dlaczego jednak on tak postąpił?
— Ponieważ w trakcie przyjęcia, kiedy JUŻ podał szklankę z płynem Lawrence'owi, panna Evadne nagle powiedziała, że w domu u nich był sir Glossop. Zebrał razem fakty i domyślił się, że chodziło o „Brownie Mines". A ponieważ wiedział, że kogoś gwałtownie się poszukuje, przyjął najgorszą dla siebie ewentualność i postanowić „pojechać Apron Street".
— Podczas gdy oczywiście — powiedział Luke — cała nagonka skierowana była na Wargacza. Ukrywał się, biedaczysko, w banku, o którego przeszukaniu nie pomyśleliśmy, ponieważ staramy się zawsze unikać tego rodzaju akcji.
— Wargacz? On chciał szantażować — ciągnął swe wyjaśnienia Campion. — Ale nie popróbował tego aż do wczoraj, po przyjęciu, kiedy dostał to, na co zasłużył: porządny cios w głowę. Od kiedy pojawia się na scenie, marnuje tylko czas, szuka jakichś wiadomości. Nie mam pojęcia, co go skłoniło do tego.
Dyskretne kaszlnięcie z końca stołu zwróciło uwagę wszystkich na Dice'a. Sierżant był niezwykle ożywiony.
— Powiedział pan, że James zdobył gdzieś hioscyjaminę. On jej wcale nie zdobył. On ją miał. I Congreve o tym wiedział. Tak zeznał w szpitalu; mam to na piśmie.
Yeo spojrzał uważnie na sierżanta, jak gdyby był ulubionym zwierzątkiem domowym, które nagle przemówiło.
— Co macie, sierżancie, na myśli, mówiąc, że miał hioscyjaminę. Gdzie ją miał?
— W swoim gabinecie, w narożnej szafie, razem- z karafką do sherry, szklaneczkami i innymi rzeczami.
—H i os c y j a m i n ę?
— Tak, proszę pana. Congreve tak powiedział. Wtedy, jak zauważył, że zniknęła, zajrzeli z siostrą do rodzinnej książki lekarskiej, a on sobie przypomniał, jakie objawy towarzyszyły śmierci panny Ruth, ponieważ jego siostra dowiedziała się o tym od kapitana.
Cisza, jaka zapanowała po tym oświadczeniu, była tak dojmująca, że szybko postanowił poprzeć swoje słowa:
— Congreve pracował w banku przez całe życie. Był tam za czasów ojca podsądnego Jamesa. Ów dżentelmen trzymał hioscyjaminę w zalakowanej buteleczce. Oczywiście miała nalepkę z trupią czaszką i piszczelami oraz napis „trucizna". Naprawdę dziwaczny pomysł.
— Zdumiewający -wręcz — powiedział sucho Campion. — Ale po co?
Sierżant przełknął ślinę. W jego niezbyt bystrych oczach zapalił się jakiś błysk.
— Jako ciekawostkę, proszę pana. To jest trucizna, której używał doktor Crippen.
— Na zbawienie mojej duszy, on ma rację! — zawołał z przejęciem Yeo. — Pamiętam dobrze, jak podczas procesu Crippena najbardziej nawet szanowani ludzie tak robili. Hioscyjamina była wtedy nowością. Każdy sędzia temu uwierzy. Doskonale, Dice.
Luke przerwał ten nastrój; nadal nie dowierzał.
— Czyż ta szafa nigdy nie była sprzątana? Od czasów, kiedy Crippen został powieszony, mieliśmy dwie wojny.
— Sprzątana, ale nie wyprzątana. — Dice był wyszukanie grzeczny. — Podobnie trzyma się w salonie jakiś cenny drobiazg. Tam w ogóle pełno było pamiątek. W sypialni Jamesa, w schowku na wino, znaleźliśmy bardzo ważne papiery. Dzięki nim wytropimy wszystkich jego wspólników.
— Doskonale, sierżancie, rzeczywiście doskonale. Dobrze zreferowane, odwaliliście porządny kawał roboty. — Yeo wstał i obciągnął kamizelkę, — No a teraz — zwrócił się do pozostałych — nie za skromne oświadczenie dla prasy. Sierżancie, idźcie i obudźcie ich.
Deszcz przestał padać i wstawał czysty, promienny świt, kiedy Luke i jego przyjaciel Campion szli Apron
Street. Na twarzy inspektora malowała się radość. Kroczył,— zdaniem Campiona — jak dumny z siebie kot. Był raczej wzruszony niż wdzięczny, a kiedy zatrzymali się na rogu, przed zniszczonym domostwem, głośno roześmiał się.
— Pomyślałem sobie właśnie — rzekł — że gdyby dyrektor mojego banku poczęstował mnie sherry w swoim gabinecie, spodziewałbym się hioscyjaminy. A teraz do widzenia. Następnym razem, jak będę miał kłopoty, zatelefonuję do pana, może nawet przyślę eskortę. — Zawahał się i popatrzył zamyślony na dom. — Jak pan myśli, pobiorą się? — spytał.
— Kłytia i Mikę? — Campiona zaskoczyło to pytanie. — Nie wiem. Być może.
Charlie Luke nieco głębiej nasunął kapelusz na czoło i wciągnął brzuch.
— Będę jej pilnował — stwierdził. — To mój teren. Ona nie wie o niczym, biedny dzieciak. Ale moim zda-
niem, on ją uczy wielu pożytecznych rzeczy.
Campion długo patrzył za uszczęśliwionym- inspektorem, dopóki nie zniknął za rogiem.
Ale kiedy ruszył w swoją stronę, twarz miał rozjaśnioną; Kłytie White z pewnością czekają piękne chwile.
Był właśnie w hallu, kiedy spostrzegł niedocenianą Renee. Siedziała,, wesolutka jak ptaszek, na najniższym
stopniu schodów.
— I wszystko udało się w samą porę — powiedziała zarzucając mu ramiona na szyję z entuzjazmem, który zachowywała na specjalne okazje. Och, jesteś cudownym człowiekiem!
Ten spontaniczny wybuch był, zdaniem Campiona, najlepszą nagrodą, jaka go spotkała. Potem Renee objęła go wpół i skłoniła, żeby poszedł za nią do kuchni.
— Chodź, napijesz się kawy. Ależ to była noc! Prawdziwa konferencja prasowa! Tak jak za dawnych dobrych czasów na hipodromie w Manchesterze. Inna sprawa, że nie mam pojęcia, co się ukaże w porannych gazetach. Jessica przygotowała ci jakieś swoje paskudztwo, ale wylałam je do zlewu, a jej powiem, żeś wypił i że ci smakowało. Chodź. Clarrie specjalnie opiekował się Luggiem... cóż to za uroczy człowiek... Częstował go tym, co udało mi się uratować. Nie gniewaj się na nich. Po prostu udawaj, że nic nie widzisz. Po tych wszystkich przykrościach mieli wielkie pragnienie.
Wybuchnął śmiechem. Aż do tej chwili nie dała mu dojść do słowa, a. nawet teraz przeszkodziła mu.
— Och, znowu zapomniałam. Jest list do ciebie. Przyszedł wczoraj wieczorem i nikt ci go nie dał. Charakter
pisma kobiecy, a więc sprawa osobista. Przeczytaj go od razu. Ja sobie pójdę i postawię czajnik. A pośpiesz się, czekamy na ciebie.
Odleciała jak sponiewierany nieco, ale nadal silny motyl, a on wziął list i stanął pod żarówką w hallu. Z kart-
ki uśmiechnęło się do niego wyraźne pismo żony.
Kochany Albercie!
Dziękuję Ci za wiadomość, ze nie będziemy rządzić tą wyspą; bardzo się z tego cieszę. Nowy odrzutowiec, typu, Cherubin, jest prawie gotów i czeka na próby. Wobec tego siedzę tu na miejscu z Yaleni i Alanem, gdzie łatwo Ci będzie mnie znaleźć.
Młody Sexton Blake rysuje całymi dniami — nic tylko grzyby, co uważałam za rozrywkę zupełnie niewinną i pożyteczną nawet, dopóki nie przeczytałam podpisów pod rysunkami. Wszystkie składały się z jednego słowa „Bum!"
Przebieg sprawy, którą się zajmujesz, śledzę w .gazetach, ale wiadomości są bardzo skąpe: obawiam się, że wszelkie moje komentarze mogłyby Ci się wydać irytujące, gdyż nie na temat. Mam nadzieję wkrótce Cię zobaczyć.
Mnóstwo pocałunków
Amanda
PS. Nie mogę powstrzymać się od pewnej uwagi. Czyś zastanawiał się kiedyś nad dyrektorem banku? Jest jakiś niewyraźny.
Campion przeczytał dwukrotnie tę kartkę, a postscriptum pięć razy. Składał list starannie i chował do wewnętrznej kieszeni, kiedy usłyszał dziwny odgłos, przypominający wycie. Ktoś próbował śpiewać. Przypominało to ponure usiłowania Lugga.
SPIS RZECZY
1. Popołudnie detektywa . . .2. Trzecia wrona . . ....
3. Tacy staroświeccy j zupełnie niezwykli
4. Musisz być ostrożny .....
5. Drobne nieprzyjemności ....
6. Nocna opowieść . .
7. Praktyczny przedsiębiorca pogrzebowy
8. Za kulisami Apron Street ....
9. Rozmowa o interesach. ....
10. Chłopiec z motorem .....
11. To najwyższy czas . . . .
12. Wywar z maku .......
13. Prawny punkt widzenia ....
14. Dwa krzesła
15. W dwa dni później
16. Zakład pogrzebowy
17. Dużo gadania ...
18. Trop z Threadneedle Street .
19. Labirynt .........
20- Dużo słów ........
21. Zadanie domowe ......
22. Supły się rozplątują .....
23. Vive la bagatelle!
24. Poprzez sieć
25. Na Apron Street
26. Rekwizyty do sztuk magicznych .
27. Żegnaj Apron Street .....