CZY MUSIMY
BYĆ DOSKONALI?
HAROLD S. KUSHNER
CZY MUSIMY
BYĆ DOSKONALI?
Inne spojrzenie na problem winy
i przebaczenia
Przekład
Małgorzata Koraszewska
ZYSK I S-KA
WYDAWNICTWO
"
Tytuł oryginału
HOW GOOD DO WE HAVE TO BE?
A New Understanding of Guilt and Forgievness
Copyright © 1996 by Harold S. Kushner
All rights reserved
Copyright © 1998 for the Polish translation
by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c., Poznań
Opracowanie graficzne okładki
Mirosław Adamczyk
Redaktor serii
Tadeusz Zysk
Redaktor
Aldona Fabiś
Wydanie I
ISBN 83-7150-332-6
Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c.
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
fax 852-63-26
Dział handlowy tel./fax 853-27-51, Redakcja tel. 853-27-67
Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 879-38-88
Druk i oprawa: Zakłady Graficzne w Poznaniu
SPIS TREŚCI
Podziękowania 8
Wstęp 9
Rozdział 1
Bóg kocha cię mimo wszystko 11
Rozdział 2
Co się naprawdę zdarzyło w ogrodzie Eden? 18
Rozdział 3
Myślałem, że muszę być doskonały 30
Rozdział 4
Ojcowie i synowie, matki i córki 53
Rozdział 5
Wybór szczęścia zamiast sprawiedliwości 74
Rozdział 6
Kain i Abel 90
Rozdział 7
Życie po wyjściu z Edenu 106
Rozdział 8
Czy musimy być doskonali? 122
Dla Carla Davida Habera,
wraz z którym ludzkość poczyna się od nowa
PODZIĘKOWANIA
Pisząc tę książkę, jak również trzy poprzednie, miałem
szczęście, że moim redaktorem był James H. Silberman.
Dosłownie każda stronica zyskała na jego pełnych rozsąd-
ku uwagach. Moja wdzięczność wobec mojej żony, Suzette,
jest większa, niż potrafią wyrazić to słowa. Jej cierpliwość
w stosunku do mnie podczas pisania, jej poparcie i zachę-
ta, kiedy zastanawiałem się, co napisać dalej, były nieoce-
nione. Wielu dobrych przyjaciół pomogło mi w przemyśle-
niu tego, co próbowałem powiedzieć, i jestem im wszyst-
kim wdzięczny. Raz jeszcze mój agent, Peter L. Ginsberg,
był swatem całego przedsięwzięcia i raz jeszcze zasłużył na
najgłębsze wyrazy podziękowania.
Muszę na końcu ostrzec czytelnika przed paradoksem,
którym zaczynam tę książkę. Książka, której tematem jest
przekonanie, że nie możemy oczekiwać od ludzi, by byli
doskonali, jest zadedykowana Carlowi Davidowi Habero-
wi. Carl Haber to mój trzyletni wnuk. Naszym zdaniem
jest on doskonały.
WSTĘP
Przez długi czas rozmyślałem nad sprawami, o których
piszę w tej książce. Już w dzieciństwie niepokoiła mnie bi-
blijna historia o ogrodzie Eden. Bóg, który tak surowo uka-
rał ludzi za złamanie jednej, arbitralnej reguły, nie był
Bogiem, w jakiego chciałem wierzyć, szczególnie dlatego że
Adam i Ewa zdawali się nie wiedzieć, co oznacza dobro
i zło, zanim tę regułę złamali.
W miarę jak dorastałem, stykałem się z wieloma sytua-
cjami, w których ludzie czynili to, co sądzili, że Bóg uczynił
w raju - odrzucali kogoś za to, że popełnił jeden jedyny
błąd, za to, że nie był doskonały. Kiedy byłem rabinem kon-
gregacji na przedmieściu Bostonu i członkowie synagogi
przychodzili do mnie ze swoimi problemami, wielekroć sły-
szałem dzieci rozgniewane na rodziców, rodziców rozczaro-
wanych dziećmi, małżonków obrażonych wzajem na siebie,
braci nie zapraszających swoich braci na ślub z powodu
kłótni, która odbyła się wiele lat wcześniej. Wzorzec był na
ogół taki sam: ktoś uczynił coś złego i ktoś inny w odpowie-
dzi wycofywał swoją miłość, czasami zaprzestając wszelkich
kontaktów. Ten, kto stosował taki odwet, czuł się uspra-
wiedliwiony, bo czyż nie tak samo postąpił Bóg w ogrodzie
Eden? Często irytował mnie fakt, że moja religijna trady-
cja nie mówiła mi, jak zasklepić ten rozłam.
Piętnaście lat temu, w reakcji na osobistą tragedię, na-
pisałem książkę pod tytułem Kiedy złe rzeczy zdarzają się
dobrym ludziom. Jej przesłanie było proste, ale radykalne:
kiedy przydarzy ci się coś złego, nie oznacza to, że Bóg cię
karze, ponieważ na to zasłużyłeś. Bóg jest po twojej stro-
nie, a nie po stronie choroby czy okaleczenia.
To, co tu piszę, można uważać za ciąg dalszy tamtej
książki. Jej przesłanie jest równie proste i nie mniej rady-
kalne: Bóg nie przestaje nas kochać, kiedy zrobimy coś złe-
go, a i my sami nie powinniśmy przestać kochać siebie
i bliźnich za to, że nie jesteśmy doskonali. Jeśli nauczyciele
religii mówią nam coś odwrotnego, to głoszą złą religię.
Jeśli rodzice reagują na nasze złe zachowanie wycofaniem
swojej miłości, to jest to zła reakcja ludzi, którzy skądinąd
mogą być dobrymi rodzicami.
Mam nadzieję, że nasze poczucie własnej wartości,
związki z rodzicami, dziećmi, współmałżonkami, rodzeń-
stwem i przyjaciółmi będą lepsze, kiedy nauczymy się, że
jedna pomyłka nie musi prowadzić do odrzucenia i wygna-
nia. Mam również nadzieję, że ta książka pomoże ci w osią-
gnięciu tego błogosławieństwa.
Rozdział 1
BÓG KOCHA CIĘ MIMO WSZYSTKO
Spoglądam na przepełnioną synagogę, gdzie wszystkie
miejsca siedzące są zajęte i ludzie muszą stać z tyłu. To
wigilia Jom Kippur, Dnia Pojednania, Dnia Pokuty, w któ-
rym Żydzi poszczą i modlą się, by Bóg przebaczył im ich
słabości i by oczyszczeni mogli rozpocząć nowy rok. Ludzie,
którzy normalnie pojawiają się w połowie jednego z na-
szych długich nabożeństw, dziś przychodzą na czas. Kiedy
ostatni z wiernych znajduje swoje miejsce, daję znak kan-
torowi, który zaczyna recytować słowa nabożeństwa: „Za
zgodą władz w Niebie i na Ziemi pozwalamy grzesznikom
wejść i stać się częścią zgromadzenia wiernych".
Kim są grzesznicy, których witają te wstępne słowa na-
bożeństwa? Każdy z niemal tysiąca obecnych wierzy, że są
one adresowane do niego. Sumienie powiedziało im, że nie
zawsze byli tacy, jacy być powinni, i zwracają się teraz do
religii po przebaczenie i akceptację.
W liturgii wielokrotnie powtarzają się słowa o naszych
niedociągnięciach, o zaniedbywaniu obowiązków, o nieczu-
łości wobec innych. Jednak nawet jeśli głoszone w Dniu Po-
jednania słowa są słowami nagany i wypominania słabo-
ści, ich „muzyka" niesie zupełnie inne przesłanie. Ludzie
w synagodze nie przyszli tu po to, aby im powiedziano, że
uczynili coś niewłaściwego. Sami o tym wiedzą aż nadto do-
brze. Przyszli, żeby się upewnić, że owe karygodne czyny nie
pozbawiły ich miłości Boga. Nie oczekują, że zostaną osą-
dzeni i potępieni. Oczekują, że będą oczyszczeni, odzyska-
ją zaufanie, wybaczenie i akceptację, co umożliwi im rozpo-
częcie nowego roku bez balastu niepowodzeń roku poprzed-
niego.
Zdaje się istnieć coś w ludzkiej duszy, co powoduje, że
ilekroć coś źle robimy, mamy o sobie coraz gorszą opinię.
11
Może to być spowodowane przez rodziców, którzy za wiele
od nas oczekiwali, lub przez nauczycieli, którzy traktowali
nasze dobre postępki jako rzecz oczywistą, a ganili wszyst-
ko, co wyszło nam źle. I może dobrze jest, że tak to właśnie
odczuwamy. Może uwrażliwia nas to na zło, które czynimy,
i sprawia, że czujemy skruchę i rozwijamy się. Może to jed-
nak również prowadzić do wyznaczania nierealistycznie
wysokich standardów zarówno dla siebie, jak i dla innych.
Religia ustanawia wysokie standardy i namawia nas,
byśmy rozwijali się moralnie, aby do nich dorosnąć. Religia
mówi nam: „Mogłeś to zrobić lepiej". Wsłuchaj się w to prze-
słanie. To są słowa zachęty, a nie potępienia. Są komple-
mentem dla naszych możliwości rozwoju, a nie wytknię-
ciem naszej omyłki. Nie rozumiemy tego religijnego prze-
słania, jeśli przyjmujemy je za krytykę, tak jak nie rozu-
mieliśmy naszych rodziców, sądząc, że są nami rozczaro-
wani, podczas gdy oni próbowali - być może nieudolnie albo
nierealistycznie - zapobiec temu, byśmy któregoś dnia,
spojrzawszy wstecz, poczuli zawód z powodu tego, że nie
staraliśmy się najlepiej, jak potrafimy. Religia potępia złe
czyny. Potępia nas za kłamanie i robienie ludziom krzyw-
dy. Natomiast swym oswobadzającym przesłaniem, że Bóg
uznaje nas za godnych miłości, religia próbuje także uwol-
nić nas od rozczarowania samymi sobą.
Doktor Rachel Naomi Remen, lekarka z Kalifornii, opi-
suje, jak świetny psycholog, Carl Rogers, opowiadał o swo-
im przygotowywaniu się do sesji terapeutycznej: „Jest coś,
co robię przed każdą sesją. Mówię samemu sobie, że wy-
starczam. Nie jestem doskonały. Doskonałość by nie wy-
starczyła. Jestem człowiekiem i to wystarcza. Nie ma ni-
czego, co inny człowiek mógłby powiedzieć, zrobić czy po-
czuć, czego nie mogę odczuć sam. Mogę być z nim razem.
Wystarczam".
Doktor Remen dodaje: „Osłupiałam. Czułam, jakby ja-
kaś stara rana, jakiś strach, że nie jestem dość dobra, znik-
nęły. Wiedziałam, że to, co powiedział, to absolutna praw-
da. Nie jestem doskonała, ale wystarczam. Świadomość
tego pozwala... by nastąpiło uzdrowienie".
Nie wszyscy są na tyle mądrzy, aby wiedzieć, że są „wy-
starczająco dobrzy", nawet jeśli nie są doskonali. Mnóstwo
ludzi żyje z poczuciem, że nie są wystarczająco dobrzy, są
12
zawiedzeni sobą i nie wierzą, że zasługują na miłość. Wyda-
je się, że hurtem wpajamy ludziom przekonanie, że są nie-
zadowalający, a potem staramy się pocieszać każdego z osob-
na. Terapia jednak nigdy nie naprawi całego nieszczęścia.
W słynnych pierwszych słowach Anny Kareniny Tołstoj
twierdzi, że „wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie
podobne, ale każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśli-
wa na swój sposób". Nie jestem pewien, czy ma rację. Do-
świadczenie duchownego i doradcy nauczyło mnie, że wiele
nieszczęścia, które ciąży na ludziach, wiele poczucia winy,
przeświadczenie, że się zostało oszukanym przez los wywo-
dzi się z dwóch związanych ze sobą przyczyn: albo kiedyś
ktoś - rodzic, nauczyciel, duchowny — powiedział im, że nie
są dość dobrzy, i oni w to uwierzyli, albo też oczekują
i potrzebują więcej od swoich bliskich - rodziców, dzieci,
żon czy mężów - niż ci w rzeczywistości mogą im ofiaro-
wać. Idea, że powinniśmy być doskonali i że od innych mo-
żemy oczekiwać doskonałości dostarcza nieustannego po-
czucia winy i rozczarowania.
Na ogół jestem podejrzliwy w stosunku do książek i ar-
tykułów, które mówią: „Zmień jedną tylko rzecz w swoim
życiu, a osiągniesz szczęście", czy to chodzi o sposób odży-
wiania, pracy, czy też sposób, w jaki odnosimy się do wła-
snych współmałżonków. Życie jest zbyt skomplikowane, by
zmiana jednego czynnika mogła tak dużo uczynić. Jednak
im więcej miałem do czynienia z ludzkimi problemami jako
duchowny i im bardziej uczyłem się uczciwego spojrzenia
na własne życie, jako mąż, syn, ojciec, brat i przyjaciel,
tym bardziej dochodziłem do przekonania, że często roz-
pacz wywodzi się z tej jednej błędnej idei: musimy być do-
skonali, by ludzie nas kochali, a jeśli okazujemy się niedo-
skonali, tracimy tę miłość. Niewiele uczuć wprawia nas
w tak niską samoocenę jak przeświadczenie, że nie zasłu-
gujemy na miłość, i niewiele jest bardziej niezawodnych
sposobów na zrodzenie tego przeświadczenia niż koncep-
cja, że za każdym razem, kiedy czynimy coś złego, dajemy
Bogu i swoim najbliższym powód, by nas odrzucili.
Jako człowieka, który wierzy w kochającego, oczyszcza-
jącego i przebaczającego Boga, oraz jako człowieka, który
zaleca religię jako lek na dolegliwości duszy, żenuje mnie
posługiwanie się religią w celu wywoływania poczucia winy
13
zamiast łagodzenia go, a także przeraża mnie liczba osób
wszystkich wyznań, które mówią mi, że ciągle doskwiera
im poczucie winy i nieudolności, ponieważ ich „błędem było
poważne potraktowanie religii w dzieciństwie". Tak przy-
kro spotykać ludzi, którzy sądzą, że są głęboko religijni,
i odkryć, że to, co uważają za religię, jest dziecinnym stra-
chem przed utratą miłości Boga, jeśli tylko uczynią coś
wbrew Jego woli.
Chciałbym, aby ta książka wyzwalała, ponieważ wierzę, że
podstawowe przesłanie religii jest wyzwalające, nie zaś ogra-
niczające czy też karzące. Wierzę, iż zasadniczym przesłaniem
religii nie jest stwierdzenie, że jesteśmy grzesznikami, ponie-
waż nie jesteśmy doskonali, lecz raczej, że bycie człowiekiem
jest wyzwaniem tak skomplikowanym, iż Bóg dobrze wie, że
nie może oczekiwać od nas doskonałości. Religia istnieje, by
uwolnić nas od poczucia niegodności i zapewnić nas, że kiedy
staramy się postępować dobrze, ale nie jesteśmy tak dobrzy,
jak byśmy chcieli, nie tracimy przez to miłości Boga.
Byłoby wspaniale znowu mieć dobre mniemanie o sobie,
wznieść się ponad zrzędzenie rodziców, nauczycieli i innych
zmór naszych lat dorastania i poczuć, że jesteśmy ludźmi
godnymi miłości i podziwu. Właściwie rozumiana religia
może dać to poczucie. Jest to najlepsze i najcenniejsze, co
religia nam daje.
Powiedzenie, że Bóg wybacza nam nasze występki, nie
jest stwierdzeniem o Bogu i Jego uczuciowej szczodrości.
Jest to stwierdzenie o nas samych. Poczucie, iż zostało nam
przebaczone, to wolność pójścia w przyszłość bez skażenia
błędami przeszłości, ze świadomością, że możemy się roz-
wijać i zmienić już bez powtarzania tych samych błędów.
Być może to przesłanie o potrzebie doskonałości otrzy-
maliśmy od rodziców, którzy szczerze nas kochali, chcieli
dla nas najlepiej i zgodnie z tym pragnieniem poprawiali
każdą naszą najbardziej błahą pomyłkę i bezustannie
mówili, że potrafimy lepiej. Albo też otrzymaliśmy je od
rodziców, którzy byli uczuciowo zahamowani, rozczarowa-
ni sobą, źli na świat i niezdolni do ofiarowania nam miłości
i akceptacji, o czym marzyliśmy. A my, w naszej dziecięcej
niewinności, myśleliśmy, że jesteśmy odpowiedzialni za ich
skwaszone miny i że nie zasługujemy na miłość.
14
W świetnej książce Johna Steinbecka Na wschód od Ede-
nu jest scena, w której syn daje ojcu prezent. Jest to pre-
zent, który chłopiec wybrał bardzo starannie i dla którego
wiele poświęcił. Ojciec go odtrąca. Jako czytelnicy rozumie-
my, że ojciec robi to, ponieważ jest człowiekiem zranionym
uczuciowo i ograniczonym, któremu trudno dostrzec zalety
swojego syna i trudno uwierzyć, że sam zasługuje na jakiś
specjalny prezent. Chłopiec jednak nie może tego zrozumieć.
Reakcję ojca odbiera jako informację, że nie jest wystarcza-
jąco dobry i to odrzucenie zaciąży na reszcie jego życia.
Być może otrzymaliśmy to przesłanie od nauczyciela,
który chwalił tylko doskonałe wypracowania, a denerwo-
wał się, kiedy popełnialiśmy jakieś omyłki. Nauczyliśmy
się, że jeśli kiedykolwiek chcemy usłyszeć pochwałę, musi-
my wykonywać swoją pracę bezbłędnie.
Obserwowałem kiedyś lekcję prowadzoną przez uzdol-
nioną i twórczą nauczycielkę. Uczyła dzieci ortografii przez
podzielenie klasy na dwie drużyny i przypisanie każdemu
dziecku w drużynie jednej litery alfabetu. Wywoływała
następnie słowo i jeśli zawierało „twoją literę", musiałeś
biec do tablicy i ustawić się we właściwym miejscu między
innymi członkami twojej drużyny, aby razem utworzyć to
słowo. Twoja drużyna otrzymywała punkty, jeśli pierwsi
„zbudowaliście" słowo, a traciła za każdą brakującą lub
zbędną literę. W ciągu pół godziny widziałem dzieci, które
poprawiły swoją znajomość ortografii, ale również inne,
które wyniosły z tego nauczkę, że są powolne i głupie, bo
przez nie ich drużyna straciła punkty. W słowach nauczy-
cielki słyszałem rozczarowanie i naganę, kiedy któreś z dzie-
ci myliło się i jestem pewien, że one również to słyszały. Za-
stanawiałem się, czy nauka ortografii była tego warta.
Być może nauczyliśmy się wstydu z powodu własnej nie-
doskonałości od przyjaciół oraz innych dzieci, które wyśmie-
wały nasz wygląd i powolniejsze reakcje na lekcjach czy na
boisku. Albo też, co jest najsmutniejsze, mogliśmy się na-
uczyć od naszych nauczycieli religii, z przerabianych biblij-
nych opowieści, że Bóg stosuje względem nas niewzruszone
miary dobra i zła, że zna każdy nasz sekret, każdy zły uczy-
nek, nawet nasze niegrzeczne myśli, i że każdy grzech, który
popełniamy, oddala nas od Bożej miłości. Zapewne uczono
nas historii o Adamie i Ewie, o tym, jak mogli żyć szczęśli-
15
wie z Bogiem w raju, ale popełnili jeden błąd i zostali za to
ukarani. Nauczyliśmy się więc, że jeśli kiedykolwiek popeł-
nimy błąd, utracimy raj i zostaniemy surowo ukarani.
Punktem wyjścia tej książki jest twierdzenie, że na prze-
strzeni wieków zarówno żydzi, jak i chrześcijanie błędnie
rozumieli historię Adama i Ewy w ogrodzie Eden. Czytali-
śmy tę opowieść jako historię o nieposłuszeństwie i boskiej
karze i nauczyliśmy się wierzyć w Boga, który surowo nas
ukarze, jeśli kiedykolwiek uczynimy coś złego. W tej książ-
ce przedstawię radykalnie odmienną interpretację, która
pozwoli nam lepiej myśleć o Bogu, a także o naszych pierw-
szych przodkach.
Jeśli zaś wyzwolimy się z przekonania, że Bóg karze ludzi
za zrobienie choćby jednej pomyłki, jeśli zdołamy ujrzeć Boga
jako Tego, którego miłość jest wystarczająco trwała, by mogła
przezwyciężyć nieuniknione rozczarowania, wówczas nie tyl-
ko bardziej polubimy siebie samych, ale będziemy również
łatwiej akceptować niedoskonałości naszych rodziców, ich nie-
umiejętność powiedzenia nam, że nas kochają i że są z nas
dumni, ich nierealistyczne wymogi i oczekiwania. Będziemy
to traktować jako tylko ich niedociągnięcia, a nie krytycyzm
wobec nas, i będziemy ich kochać pomimo ich wad, tak jak
wierzymy, że Bóg kocha nas pomimo naszych przewinień.
Kiedy już przestaniemy błędnie interpretować historię
Adama i Ewy, sądząc, że Bóg oczekuje od nas doskonało-
ści, przestaniemy oczekiwać doskonałości od naszych żon,
mężów i dzieci czy też żądać od nich, by byli doskonali,
w celu dania lepszego świadectwa o nas. Będziemy ich ko-
chać z wszystkimi ich wadami i oczekiwać tego samego
wobec siebie. Nie zdołamy jednak tego uczynić tak długo,
jak długo trwać będziemy w przekonaniu, że jedna pomył-
ka jest wystarczającą przyczyną odrzucenia czy to przez
Boga, czy przez kogoś z naszego otoczenia.
Elaine Pagels w znakomitej pracy o chrześcijańskim po-
jęciu grzechu pierworodnego, zatytułowanej Adam, Eve
and the Serpent, pisze: „Istnieje bardzo ludzka tendencja
do akceptowania osobistej winy za cierpienie. Ludzie wolą
czuć się winni niż bezradni. Skoro przyczyna nieszczęścia
jest moralna, a nie fizyczna, możemy sobie wmówić, że po-
trafimy nad nią zapanować. Jeśli poczucie winy jest ceną,
jaką trzeba zapłacić za iluzję panowania nad naturą, wielu
16
ludzi wydaje się chętnie ją płacić". Innymi słowy, jeśli uwie-
rzymy, że jesteśmy odpowiedzialni za czyjąś chorobę czy
śmierć, wówczas możemy zapobiec chorobie i śmierci przez
zmianę pragnień i zachowań.
Iluzją jest jednak, że potrafimy panować nad zdarzenia-
mi, jeśli wszystko wykonamy poprawnie, że możemy zdo-
być miłość innych, jeśli wszystko uczynimy dobrze oraz że
możemy zagwarantować szczęśliwe zakończenie przez za-
służenie sobie na nie. Jest to iluzja, w dodatku bardzo de-
strukcyjna. Niezależnie od tego, jak bardzo kochamy na-
szych rodziców i niezależnie od tego, ile pieniędzy wydaje-
my na opiekę lekarską nad nimi, zestarzeją się i umrą,
a my będziemy niepotrzebnie się zadręczali myślami, że
mogliśmy temu zapobiec (szczególnie jeśli w zakamarkach
pamięci ukrywa się dawne życzenie, by stała się im krzyw-
da). Niezależnie od tego, jak usilnie próbujemy być dosko-
nałymi małżonkami i doskonałymi rodzicami, niektóre
małżeństwa rozpadną się pomimo naszych największych
starań, by je utrzymać, a niektóre dzieci dorosną i nas roz-
czarują. Pogarszamy tylko sytuację, waląc głową w mur
i powtarzając: „Gdybym tylko postąpił inaczej".
Nie wierzę, że historia Adama i Ewy jest opowieścią
o dwojgu ludzi, którzy mogli zawsze żyć szczęśliwie, gdyby
wszystko zrobili tak, jak trzeba, ale zostali ukarani za po-
pełnienie jednego błędu. Nie sądzę, by chodziło tu o naucz-
kę dla nas, iż jeśli kiedykolwiek uczynimy coś złego, Bóg
przestanie nas kochać i nas ukarze. Nie traktuję historii
z ogrodu Eden jako prasowego doniesienia o faktycznym
wydarzeniu (choć sądzę, że niektórzy tak czynią), jako
prawdziwej opowieści o tym, jak rasa ludzka rozpoczęła się
od dwojga mówiących po hebrajsku dorosłych ludzi oraz od
mówiącego węża. Wierzę jednak, że historia Adama i Ewy
mówi nam coś najgłębiej prawdziwego o początkach ludz-
kości i wierzę, że lepiej będziemy się czuć jako istoty niedo-
skonałe tylko wtedy, kiedy zrozumiemy, o czym ona na-
prawdę opowiada. Jeśli chcemy zrozumieć pełnię naszego
człowieczeństwa, jeśli chcemy zobaczyć nasze błędy jak
również nasze niedoskonałe sukcesy w pełnym kontekście,
nie znajdziemy lepszej drogi do tych poszukiwań niż począ-
tek Biblii, z jednym mężczyzną, jedną kobietą, jednym Bo-
giem i jednym prawem w nowym wspaniałym świecie.
Rozdział 2
CO SIĘ NAPRAWDĘ ZDARZYŁO
W OGRODZIE EDEN?
Ta historia jest równocześnie i prosta, i złożona: wystar-
czająco prosta, by ją opowiedzieć dziecku, ale dość subtel-
na i głęboka, by badacze poświęcali jej całe życie. Jest opi-
sana w trzecim rozdziale biblijnej Księgi Rodzaju.
Na początku Bóg stworzył uporządkowany, stabilny
świat i zapełnił go roślinami, ptakami i zwierzętami. Po-
tem, jako ukoronowanie swego dzieła, stworzył człowieka
na własne podobieństwo i nazwał go Adam, ponieważ zo-
stał uformowany z ziemi (hebrajskie słowo adama znaczy
„ziemia")- Umieścił go w ogrodzie zwanym Eden i nakazał,
by doglądał ogrodu i cieszył się jego owocami. Pośrodku
ogrodu rosły dwa specjalne drzewa: drzewo życia i drzewo
poznania dobra i zła. Bóg powiedział Adamowi, że może
jeść owoce wszystkich roślin w ogrodzie, włącznie z drze-
wem życia, ale nie wolno mu spożyć owoców drzewa pozna-
nia dobra i zła, „bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie
umrzesz"*.
Widząc, że Adam jest sam i że żadne ze zwierząt nie
nadaje się na jego partnerkę, Bóg wyjął jedno z żeber Ada-
ma (może nie było to żebro, co wyjaśnię później) i zbudował
kobietę z tej samej ludzkiej substancji co Adam, skłaniając
go do powiedzenia na jej widok: „Ta dopiero jest kością
z moich kości i ciałem z mego ciała!" Biblia zaznacza, że
pierwszy mężczyzna i pierwsza kobieta byli nadzy, ale nie
odczuwali z tego powodu wstydu.
W tym momencie pojawia się w opowieści wąż, opisany
jako „bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe,
które Pan Bóg stworzył", i najwidoczniej żyjący tylko po to,
* Cytaty z Biblii (jeśli nie podano inaczej) za Biblią Tysiąclecia, wyd.
IV, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań-Warszawa 1988 (przyp. tłum.).
18
by sprawiać kłopoty. Kusi on kobietę, żeby zjadła zakaza-
ny owoc, mówiąc jej, że Bóg jest zazdrosny o nią i jej męża
i chce zatrzymać całą wiedzę dla siebie. Kiedy kobieta wi-
dzi, jak ponętny jest zakazany owoc, zrywa go, kosztuje
i daje mężowi, który również go je. Natychmiast po tym,
powiada nam Biblia, „otworzyły się im obojgu oczy i pozna-
li, że są nadzy". Spletli więc kilka liści figowych, aby się
przykryć.
Bóg pojawia się w ogrodzie, a mężczyzna i kobieta stara-
ją się przed Nim ukryć, wyjaśniając, że chowają się, ponie-
waż są nadzy. Bóg rzecze: „Któż ci powiedział, że jesteś
nagi? Czy może zjadłeś z drzewa, z którego zakazałem ci
jeść?" Adam odpowiada, że to nie jego wina, lecz kobiety,
którą Bóg mu dał, bo ona go namówiła. Kobieta także sta-
ra się usprawiedliwić, mówiąc, że ją skusił wąż.
Bóg karze węża, skazując go na wieczne czołganie się na
brzuchu i jedzenie prochu. Wygania mężczyznę i kobietę
z ogrodu, skazując ich na życie w bólu i ciężką pracę. Kara
dla mężczyzny: „W pocie oblicza twego będziesz musiał zdo-
bywać pożywienie, póki nie wrócisz do ziemi, z której zo-
stałeś wzięty". Kara dla kobiety: „Obarczę cię niezmiernie
wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz ro-
dziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pra-
gnienia, on zaś będzie panował nad tobą".
Adam i jego żona opuścili ogród Eden i osiedlili się na
wschód od niego. Pozbawieni dostępu do drzewa życia, po
raz pierwszy zbliżyli się do siebie cieleśnie i mieli dzieci:
Kaina, Abla, Seta i wielu innych synów oraz córki. Adam
nadał swej towarzyszce imię Ewa, które oznacza „źródło
życia".
Oto cała historia. Nie pamiętam, ile miałem lat, kiedy
usłyszałem ją po raz pierwszy, ale pamiętam, że już w dzie-
ciństwie nie mogłem zrozumieć ani zaakceptować pewnych
jej aspektów.
Czyż nie była to zbyt okrutna kara za jeden mały błąd -
ból i śmierć, wygnanie z raju za złamanie jednego zakazu?
Czy Bóg rzeczywiście jest tak surowy?
Dlaczego Bóg stworzył drzewo, skoro nie chciał, by kto-
kolwiek jadł jego owoce? Czy zastawił pułapkę na Adama
i Ewę, chcąc, by go nie posłuchali i by mógł ich za to ukarać?
Czy kobieta została powiadomiona o zakazie przez Boga
19
czy też przez Adama? Dlaczego historia jest tak opowie-
dziana, by wydawało się, że wszystko było winą kobiety?
Jakie znaczenie ma fakt, że pierwsi ludzie nie wstydzili
się swojej nagości przed zjedzeniem zakazanego owocu, ale
poczuli wstyd natychmiast po tym?
I - może najbardziej niepokojące ze wszystkiego -jeżeli
zakazane drzewo było drzewem poznania dobra i zła, czy
oznacza to, że Adam i jego żona nie znali rozróżnienia mię-
dzy dobrem i złem, dopóki nie zjedli zakazanego owocu?
Jeśli tak, to jak można było oczekiwać od nich zrozumie-
nia, że nieposłuszeństwo Bogu jest złem? I dlaczego zostali
ukarani, skoro nie mieli żadnego pojęcia dobra i zła, przed
zjedzeniem zakazanego owocu?
Przez tysiące lat teologowie i filozofowie próbowali upo-
rać się z tymi pytaniami. Usiłowali na przykład wprowa-
dzić rozróżnienie między i n t e l e k t u a l n y m zrozumie-
niem dobra i zła (wiedza, że pewne rzeczy są złe) a em-
pirycznym poznaniem dobra i zła (wiedza, co się czuje,
kiedy czyni się zło), którą to wiedzę Adam i Ewa zdobyli
dopiero po zjedzeniu zakazanego owocu. Wydaje się to
wszak jedynie cenionym przez filozofów rozróżnieniem, nie
zaś wyjaśnieniem tej biblijnej opowieści.
W czasach Nowego Testamentu Św. Paweł rozwinął tę
myśl w teologiczny dogmat, znany później jako doktryna
grzechu pierworodnego. Jako potomkowie Adama i Ewy
nie tylko odziedziczyliśmy ich śmiertelność, lecz także ich
skłonność do nieposłuszeństwa wobec Boga.
Święty Augustyn, wczesny chrześcijański filozof, opisu-
je, jak w młodości, wraz z kilkoma kolegami ukradł gru-
szki z ogrodu sąsiada nie dlatego, że byli głodni - wyrzucili
je potem - ale po prostu dla dreszczyku zrobienia czegoś
złego (bardzo podobnie dzisiejszą młodzież z zamożnych do-
mów może skusić kradzież ze sklepu). Dla niego był to do-
wód zepsucia woli ludzkiej, skażenie Adamowe w każdym
z nas, chęć oznajmienia, że ciebie nie dotyczą żadne reguły.
(Czy Adama i Ewę tak samo skusiłby ten jeden owoc wśród
wszystkich owoców ogrodu, gdyby nie był on zakazany?
Lub gdyby wąż im nie powiedział, że jeśli go zjedzą, będą
jak Bóg?)
Podczas gdy hebrajska Biblia traktowała grzech jako
czyn, a ludzi jako istoty zdolne do odkupienia swych grze-
20
chów przez skruchę, zmianę zachowania i złożenie ofiary,
dla wczesnych chrześcijan grzech stał się nie czynem, lecz
stanem, niezbywalną zmazą duszy ludzkiej. Nie jesteśmy
ludźmi, którzy robią czasem dobre, a czasem złe rzeczy.
Jesteśmy ludźmi, którzy -jak Adam - zgrzeszyli i stali się
grzesznikami. Tak samo człowiek, który morduje jednego
człowieka, staje się mordercą i nie może się usprawiedli-
wiać, wskazując na tych wszystkich ludzi, których nie za-
bił. Przez grzechy, które jako potomkowie Adama nieu-
chronnie popełniamy, nie dorastamy do przykazu dosko-
nałego posłuszeństwa, do jakiego zobowiązał nas Bóg.
W mistrzowskiej sztuce Archibalda MacLeisha J.B.,
współczesnej wersji opowieści o Hiobie, dobrym człowieku,
który cierpi, trzech przyjaciół przychodzi go „pocieszyć":
marksista, psychiatra i duchowny. Każdy z nich ma odpo-
wiedź na pełen bólu okrzyk Hioba: „Co uczyniłem, aby na
to zasłużyć?" Duchowny mówi: „Twój grzech jest prosty.
Urodziłeś się człowiekiem... Na czym polega twój zły uczy-
nek? Serce człowieka jest złe. Co zrobiłeś? Wola człowieka
jest zła".
Hiob odpowiada: „Twoja próba pociechy jest najokrut-
niejsza ze wszystkich; z Twórcy wszechświata robisz bra-
kotwórcę rodzaju ludzkiego. Innymi słowy, mówisz mi, że
Bóg uczynił mnie grzesznikiem, a teraz mnie za to karze.
Bóg stworzył mnie ze skazą i pociąga mnie do odpowie-
dzialności za to, że jestem niedoskonały".
Chciałbym zaproponować inny sposób rozumienia tej hi-
storii, który, moim zdaniem, lepiej wyjaśnia przebieg wy-
darzeń, pozostawia mniej nieładu i maluje pozytywniejszy
obraz naszych pierwszych przodków, a tym samym rów-
nież nas. Nie musimy czuć się skazani przez tę opowieść,
nieuchronnie przeznaczeni do grzeszenia i utraty Bożej
miłości, tak jak Adam i Ewa. Możemy czytać ją jako inspi-
rującą, nawet wyzwalającą opowieść o tym, jak cudowną,
skomplikowaną, bolesną i przynoszącą satysfakcję rzeczą
jest bycie człowiekiem. Chciałbym pokazać, że historia
ogrodu Eden jest opowieścią nie o raju utraconym, ale
o raju, z którego się wyrosło, nie o grzechu pierworodnym,
ale o narodzinach sumienia.
Opis Adama i Ewy jedzących owoc z drzewa poznania
dobra i zła jest, moim zdaniem, mitycznym opisem tego,
21
jak pierwsze istoty ludzkie opuściły świat zwierzęcej egzy-
stencji i wkroczyły w skomplikowany świat ludzi. Jest bi-
blijnym opisem ewolucji, w którym różnica między ludźmi
i zwierzętami została wyrażona w terminach moralnych,
nie zaś antropologicznych.
Życie może być trudne dla zwierząt, ale jednocześnie jest
proste. Może być im ciężko zdobywać pokarm, muszą nieu-
stannie strzec się przed drapieżnikami, ale zwierzęta ni-
gdy nie muszą podejmować decyzji moralnych. Zabijanie,
by zdobyć pokarm, okres godowy, opieka nad młodymi -
w tym wszystkim zwierzętami kieruje instynkt. Dla ludzi
jednak, którzy zjedli owoc z drzewa poznania dobra i zła,
utrzymanie rodziny jest znacznie bardziej skomplikowane.
Orzeczenie Boga, że potomkowie Adama będą zdobywać po-
żywienie w pocie czoła, wydaje się odnosić nie tylko do fi-
zycznej pracy, ale i do niepokoju, który jest nieodłącznym
elementem zarabiania na życie. Inaczej niż zwierzęta czło-
wiek może wybrać sobie zawód spomiędzy setek możliwości.
Następnie musi zdecydować, jak ciężko będzie pracował,
równoważąc czas dzielony między pracę i rodzinę, oraz jak
uczciwy będzie w tej pracy. Czy ukryje prawdę, by dobić tar-
gu? Czy obniżenie jakości towaru doprowadzi do wzrostu
zysku czy tylko odstraszy klientów? Żadne zwierzę nie musi
się kłopotać podobnymi problemami.
Ludzkie życie jest nieskończenie bardziej złożone niż
życie zwierzęcia, ponieważ jesteśmy świadomi moralnego
wymiaru naszych wyborów i im prawdziwiej jesteśmy ludz-
cy, tym bardziej komplikuje się nasze życie. Czy może być
tak, że kiedy Bóg powiedział Adamowi, aby nie jadł owocu
z zakazanego drzewa, dał mu nie tyle zakaz, ile ostrze-
żenie, jak człowiek, który mówi do swojego przyjaciela sta-
rającego się o awans: „Wiesz, że jeśli dostaniesz tę pracę,
będziesz ponosił większą odpowiedzialność, będziesz miał
mniej czasu dla rodziny. Będziesz musiał podejmować de-
cyzje, które skrzywdzą niewinnych ludzi. Pewien jesteś,
że tego chcesz?" Czy może być wręcz tak, że Bóg chciał,
aby Adam i Ewa zjedli owoc, choć wiedział, że to uczyni
ich życie bardziej bolesnym i skomplikowanym, i wzdragał
się na myśl o bólu, na jaki się skazują, bo nie chciał być
jedynym na świecie, który zna różnicę między dobrem
i złem?
22
Zwierzęta odczuwają ból, ale ludzie, ponieważ skoszto-
wali owocu drzewa poznania, odczuwają wymiary bólu,
które dla zwierząt są niedostępne. Możemy odczuwać stra-
tę, przerażenie, frustrację, zazdrość, zdradę na poziomie,
jakiego zwierzęta nigdy nie poznają. Jest to część ceny,
którą płacimy za nasze człowieczeństwo, za naszą zdolność
do odczuwania miłości, radości, nadziei, osiągnięć, wierno-
ści i kreatywności.
Pewien teolog zauważył, że niezwykłe hebrajskie słowo
określające ból, użyte w Księdze Rodzaju (3,16-17), kiedy
Bóg orzeka los Adama i Ewy, jest także użyte w Księdze
Rodzaju (6,6) do opisania bólu, jaki Bóg odczuwa, widząc,
jak źle jest z Jego światem. Czy może być tak, że kiedy Bóg
oznajmia Adamowi i Ewie, iż płciowość, rodzicielstwo i kre-
atywność będą bolesne, nie tyle ich karze, ile mówi: „Zje-
dliście owoc z tego drzewa, bo chcieliście być jak Bóg, znać
dobro i zło? No cóż, niebawem odkryjecie, co to za frustra-
cja być jak Bóg, stworzyć coś i zrzec się panowania nad
tym, co się stworzyło, chcieć, aby coś było doskonałe, tak
jak to sobie wyobraziliście, i zobaczyć jak dalece rzeczywi-
stość odbiega od waszych zamierzeń. W poznaniu dobra
i zła jest więcej bólu niż potraficie sobie wyobrazić".
Dla mnie Ewa była niezwykle odważna, kiedy skoszto-
wała owocu. Nie jest frywolna, nieposłuszna ani nie daje
się łatwo zwieść, jak ją z uporem opisywali późniejsi inter-
pretatorzy. Śmiało przekracza granicę wiodącą w niezna-
ne, wybiera się na odkrycie tego, co znajduje się poza gra-
nicami zwierzęcej egzystencji, i pociąga Adama za sobą.
Portret Ewy w Księdze Rodzaju przywodzi na myśl grecki
mit o Pandorze (opisywanej w niektórych wersjach jako
pierwsza kobieta na Ziemi). Pandora otrzymała puszkę
wraz z przykazaniem, by jej nigdy nie otwierała. Nieu-
chronnie to uczyniła, i wszelkiego rodzaju kłopoty i choro-
by wydostały się z puszki, aby zawsze już dręczyć świat.
Można przypuszczać, że pierwotna historia została znie-
kształcona, tak jak błędnie interpretowano historię ogrodu
Eden, aby ukazać kobietę jako sprawczynię wszystkich pro-
blemów świata. Imię Pandora oznacza po grecku „wszyst-
kie dary" i można się domyślać, że w pierwotnej wersji opo-
wieści puszka zawierała wszystkie dobre rzeczy, które bo-
'23
gowie chcieli ukryć przed ludzkością. W taki sam sposób
odbieram historię ogrodu nie jako opis Ewy narzucającej
grzech i śmierć swoim potomkom, ale jako opis przekaza-
nia nam człowieczeństwa, z wszystkimi jego bólami i z ca-
łym bogactwem. Jak Pandora, dawczyni „wszystkich da-
rów", tak Ewa dała swoim potomkom coś więcej niż egzy-
stencję; dała nam Życie.
Kiedy Adam i Ewa przekroczyli świat zwierzęcej egzy-
stencji i znaleźli się w skomplikowanym świecie ludzkich
oczekiwań moralnych, czuli się nieswojo, ponieważ wiedzie-
li, że będą oceniani i osądzani. Zdali sobie sprawę, że wybo-
ry, jakich muszą dokonywać, są tak bardzo złożone, iż nie
zawsze będą właściwe. Nieuchronnie będą popełniać błę-
dy. Byli w pewnym sensie podobni do nastolatków. Czy
zauważyłeś, że dziesięcio- i jedenastoletni chłopcy i dziew-
czynki są niemal zawsze pewni siebie i tego, co robią? Po-
myśl o komiksach i komediach sytuacyjnych, w których
najmłodsze dziecko dobrze się uczy, prowadzi stoisko z le-
moniadą, gra w gry komputerowe, podczas gdy starsza sio-
stra nieustannie marzy o chłopcach i wisi przy telefonie.
Kiedy dzieci wchodzą w wiek dorastania i zaczynają przyj-
mować odpowiedzialność za trudne wybory moralne (zako-
sztowały owocu z drzewa poznania dobrego i złego, moral-
nie i seksualnie), stają się bardzo świadome siebie, są prze-
konane, że każdy na nie patrzy i ocenia ich wygląd, ubra-
nie, cerę. Jedenastolatek, który woła: „Mamo, chodź zoba-
czyć, co potrafię", zamienia się w ponurego czternastolat-
ka, który mówi: „Mamo, nie czepiaj się i zostaw mnie
w spokoju".
Adam i Ewa, zupełnie nowi w świecie poznania dobra
i zła, są właśnie tacy. Próbują schować się przed Bogiem:
jeśli nie można ich znaleźć, jeśli nie można ich zobaczyć, to
nie można ich osądzić. Bóg przywołuje ich i muszą odpo-
wiedzieć. Zamiast twierdzić, że nie można było po nich ocze-
kiwać lepszego zachowania, uznają swój nowy status mo-
ralnie świadomych ludzi, przyznając, że zdarzyło się coś
złego. Usiłują jednak zrzucić winę na innych. Adam obwi-
nia Ewę o podanie mu owocu, a nawet obwinia Boga o da-
nie mu Ewy. Ewa obwinia węża. Skosztowawszy owocu
i nauczywszy się języka dobra i zła, twierdzą teraz, że oni
są niewinni, ale (dosłownie) każdy inny na świecie jest win-
24
ny. Nasi pierwsi przodkowie próbują się bronić przed
oskarżeniami Boga, mówiąc: „Nie jestem winny. To nie
moja wina; ktoś inny mnie do tego namówił". Przyznają
więc: „Tak, istnieje coś takiego jak odpowiedzialność, ale to
nie my jesteśmy odpowiedzialni".
Niewzruszony ich wymówkami Bóg wyrokuje, że odtąd
Adam będzie musiał pracować w pocie czoła, aby zarobić
na chleb, zamiast zbierać żywność, tak jak to robią zwie-
rzęta. Ewa przekona się, jak bolesna jest ciąża i poród.
Oboje będą żyli w strachu przed tym dniem, w którym
umrą i powrócą do prochu, z którego zostali stworzeni.
Na pierwszy rzut oka ten edykt brzmi jak kara i tak był
rozumiany przez większą część historii ludzkości. Adam
zjadł zakazany owoc, więc teraz musi uprawiać ziemię, aby
mieć co jeść, zamiast, jak dotąd, po prostu zrywać pożywie-
nie z drzew. Ewa dała upust apetytowi, więc jej apetyt
seksualny przyniesie jej nie kończące się cierpienia i proble-
my. Odtrącili drzewo życia, aby jeść z drzewa poznania, nie
będą zatem żyli wiecznie, lecz umrą i będą tego świadomi.
Spójrzmy jednak na to świeżym okiem, bez założenia, że
jest to opowieść o złym zachowaniu i karze. Praca, intym-
ność płciowa, rodzicielstwo, poczucie własnej śmiertelno-
ści, świadomość dobra i zła - czyż nie są to właśnie zjawi-
ska, które oddzielają nas od królestwa zwierząt? Są one
źródłem kreatywności, tego, co czyni z nas ludzi. Mogą być
bolesne, ale jest to ten rodzaj bólu, który prowadzi do roz-
woju, tak jak odpowiedzialność dyrektora, który musi
podejmować decyzje, choć mógłby być robotnikiem, czy pro-
blemy rodziców, którzy mogliby pozostać bezdzietni.
Zwierzęta łączą się celem reprodukcji. Niektóre z nich
łączą się w pary na całe życie, wydają się znajdować przy-
jemność we wzajemnym towarzystwie i rozpaczają po utra-
cie partnera. Jednak zwierzęta parzą się wyłącznie dla re-
produkcji, jedynie dla zaspokojenia potężnego instynktu.
Nie mamy powodu przypuszczać, że zwierzęta - poza ludź-
mi - kiedykolwiek dążą do zbliżeń płciowych na skutek
pragnienia bliskości, przyjemności czy miłości. Jak wiemy,
zwierzęta, z nielicznymi wyjątkami, nie uwodzą i nie zdra-
dzają ani nie odmawiają zbliżeń seksualnych z gniewu czy
zazdrości. Życie seksualne zwierząt jest dużo prostsze
i dużo płytsze niż ludzi. Zawiera mniej ryzyka bólu, czy to
25
emocjonalnego, czy fizycznego, i jest mniej efektywnym
sposobem przedłużania gatunku.
Ktoś zauważył, że ludzie to jedyne żywe stworzenia,
które kochają się twarzą w twarz, bo tylko dla człowieka
ma znaczenie, kto jest jego partnerem. Tylko ludzie są zdol-
ni do podniecenia seksualnego w czasie, gdy zajście w ciążę
jest niemożliwe, ponieważ dla ludzi, i wyłącznie dla ludzi,
seks łączy się z miłością i bliskością, a nie jedynie z in-
stynktem reprodukcji. Dlatego w okresie mojej pracy rabi-
na w synagodze nie wahałem się udzielać ślubu parom,
które przekroczyły już wiek płodności lub były bezpłodne
z powodu choroby.
Ból przeznaczony dla Ewy, ból rodzenia dzieci, nie koń-
czy się wraz z porodem. Jest nieskończenie trudniej być
rodzicem ludzkim niż zwierzęcym. Widziałem, jak rodziły
się cielaki i jak w kilka minut po urodzeniu stawały na
nogi i chodziły. Ich matki musiały je karmić, ale poza tym
miały niewiele odpowiedzialności. Niczego nie musiały
uczyć swoich nowo narodzonych cieląt. One rodziły się „za-
programowane" i miały pełną wiedzę o tym, co im kiedy-
kolwiek będzie potrzebne.
Ludzkie noworodki to zupełnie inna sprawa. Częścią bó-
lu i chwały bycia człowiekiem jest to, że tak niewiele z na-
szego zachowania jest instynktowne i że tak wiele musimy
się nauczyć. Inaczej niż cielęciu mojemu wnukowi nauka
chodzenia zabrała blisko rok. Olbrzymi procent swojego
życia spędzi na uczeniu się tego, co musi wiedzieć. W pew-
nym momencie - a będzie to niezwykły moment w jego ży-
ciu, moment, jakiego żaden inny gatunek nie może do-
świadczyć - zrozumie, że oczekuje się od niego pewnych
rzeczy, że jedne rzeczy są dobre, a inne złe. Nie chodzi tu
po prostu o sprawę pochwały czy kary; także zwierzę może
to zrozumieć. Chodzi o głos wewnętrzny, który tylko czło-
wiek może usłyszeć. Tak jak pies słyszy wysokie tony, któ-
rych my nie słyszymy, my słyszymy głos sumienia, na który
zwierzę jest głuche. Może to się zdarzyć mojemu wnukowi,
kiedy spontanicznie podzieli się zabawkami z innym dziec-
kiem lub kiedy ktoś podzieli się z nim. Może się to zdarzyć,
kiedy zostanie przyłapany na robieniu czegoś złego i bę-
dzie mu to wybaczone, co go nauczy, że rodzicielska miłość
jest stała i niezawodna, nie zaś odbierana za każdym ra-
zem, kiedy zbłądzi. Część tego procesu wychowawczego
może być nieskuteczna, część może być trudna. Rezulta-
tem jednak, mam nadzieję, będzie to najrzadsze i najcu-
downiejsze ze stworzeń - autentyczny człowiek.
Tak jak potomkinie Ewy nie mogą się spodziewać bez-
problemowego rodzenia dzieci i ich wychowywania, tak
potomkowie Adama muszą brać udział w opiece rodziciel-
skiej (podobnie jak niektóre, ale nie wszystkie, samce króle-
stwa zwierzęcego). Będą musieli pracować (jak również ich
żony). Dla ludzi istnieje dodatkowy, jedynie ludzki wymiar
pracy, podobnie jak istnieje on w dziedzinie seksu. Szekspir
pisał sztuki, a Mozart symfonie, żeby zarobić pieniądze na
utrzymanie rodziny, ale czynili to także, by być twórczy, by
robić użytek ze swoich talentów, by pozostało coś, kiedy
zakończy się ich życie. Może właśnie świadomość, że kie-
dyś umrą, pobudzała ich do wysiłku zostawienia czegoś po
sobie. Powiedziano, że człowiek powinien zrobić w życiu
trzy rzeczy: mieć dziecko, zasadzić drzewo i napisać książ-
kę. Znaczy to, że staramy się pokonać śmierć, inwestując
w rzeczy, które przetrwają dłużej niż my. Mężczyźni nazy-
wają swoim nazwiskiem przedsiębiorstwa. Spędzają godzi-
ny na pracy na cele dobroczynne. Kobiety, z których wiele
ma wymagające obowiązki zawodowe, przewodzą komite-
tom w kościołach i synagogach, zbierają fundusze na bada-
nia medyczne i pracują społecznie w organizacjach kobie-
cych. Jest to często ciężka i frustrująca praca, ale robią to,
aby ich społeczność była lepszym miejscem do życia. Tylko
istota ludzka, której przodkowie jedli owoc z drzewa po-
znania dobra i zła, może zrozumieć, dlaczego to robimy.
Uważam, że historia ogrodu Eden nie jest opisem ludzi
ukaranych za popełnienie jednego błędu, tracących raj
z powodu własnej niedoskonałości. Jest to historia pierw-
szych ludzi, którzy „zdali egzamin", ewoluowali od stosun-
kowo nieskomplikowanego świata zwierzęcego do nieskoń-
czenie skomplikowanego świata ludzkiego i świadomości,
że życie to coś więcej niż jedzenie i kopulacja, że istnieje
coś takiego jak dobro i zło. Wkraczają oni do świata,
w którym nieuchronnie popełnią wiele błędów nie dlatego,
że są słabi czy źli, ale dlatego że wybory, przed jakimi sta-
ną, są trudne. Satysfakcja będzie jednak równie wielka.
Podczas gdy zwierzęta mogą być tylko pożyteczne i posłu-
27
szne, istota ludzka może być dobra. Historia ogrodu Eden
nie jest historią upadku człowieka, ale pojawienia się ludz-
kości.
Nie wierzę, że zjedzenie owocu z drzewa poznania było
grzeszne. Sądzę, iż było to jedno z najodważniejszych i naj-
bardziej wyzwalających zdarzeń w historii gatunku ludz-
kiego. Tak, jego skutki są bolesne, w taki sam sposób jak
dorastanie i porzucanie rodzicielskiego domu może być bo-
lesne, w taki sam sposób jak małżeństwo i rodzicielstwo
mogą być bolesne i prowadzić do rozmyślań: „Dlaczego za-
mieniłem swoje nieskomplikowane życie na te kłopoty?"
Jednak człowiek, który doświadczył złożonej, ciężko osią-
gniętej satysfakcji z ludzkiej egzystencji, nie ma wątpliwo-
ści, że było to warte bólu.
Kobieta nie jest czarnym charakterem w tej historii, nie
jest zniewolona przez swe popędy i nie przynosi grzechu
i śmierci. Można na nią patrzeć jak na bohaterkę tej opo-
wieści, prowadzącą swojego męża w nowy, odważny świat
wymagań moralnych i moralnych decyzji.
Religia zaś nie jest ganiącym głosem potępienia, mówią-
cym nam, że to, co normalne, jest grzeszne i że błąd popeł-
niony w dobrej wierze jest niewybaczalnym wykroczeniem,
za które będziemy potępieni na wieki. Religia jest głosem,
który mówi: „Poprowadzę cię przez pole minowe trudnych
wyborów moralnych, będę się z tobą dzielić zrozumieniem
i doświadczeniem największych dusz z przeszłości i dam ci
pociechę i przebaczenie, kiedy będziesz się kłopotać bole-
snymi wyborami, których dokonałeś".
Powiedzenie, że ludzie czynią zło, powiedzenie, że są
zdolni do okrucieństw i oszustw daleko gorszych niż jakie-
kolwiek inne stworzenie, powiedzenie, że nikt nigdy nie
będzie żył doskonałym życiem, jest stwierdzeniem o isto-
tach ludzkich i złożonych wyborach, jakich musimy doko-
nywać. Powiedzenie, że naszym przeznaczeniem jest utra-
cić miłość Boga albo pójść do piekła z powodu naszych grze-
chów, nie jest stwierdzeniem o nas, lecz o Bogu, o niepew-
nej naturze Bożej miłości i warunkowej naturze Bożego
przebaczenia. Jest stwierdzeniem, że Bóg oczekuje od nas
doskonałości i niczym innym się nie zadowoli. Zgadzam się
z pierwszą myślą o omylności istot ludzkich, ale stanowczo
zaprzeczam drugiej. Skoro ja jestem zdolny do przebacze-
28
nia, do rozpoznania słabości u dobrych ludzi czy dobrych
intencji, które poprowadziły na manowce, u siebie i u in-
nych, to jakże Bóg nie byłby zdolny przynajmniej do tego
samego?
JAK TA HISTORIA MOGŁA SIĘ ZAKOŃCZYĆ
Wtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce do-
bre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu, i wąż rzekł
do niej: „Jedzcie go, bo kiedy go spożyjecie, będziecie mą-
drzy jak Bóg". Ale kobieta odparła: „Bóg powiedział, że nie
wolno nam jeść z niego, a ja nie sprzeciwię się Bogu".
I Bóg zawołał mężczyznę i kobietę i powiedział im: „Po-
nieważ posłuchaliście mojego słowa i nie złamaliście moje-
go zakazu, wielce was wynagrodzę". Do mężczyzny rzekł:
>r
Nigdy nie będziesz musiał pracować. Będziesz spędzał swe
dnie w bezczynnym zadowoleniu, a pokarm twój będzie rósł
na drzewach wokół ciebie". Do kobiety powiedział: „Bez bólu
będziesz rodziła dzieci i bez trudu je będziesz wychowywać.
Niczego od ciebie nie będą potrzebowały. Dzieci nie będą
płakać, gdy umrą ich rodzice, i rodzice nie będą rozpaczać,
gdy umrą ich dzieci". I do obojga powiedział: „Przez wszy-
stkie dni waszego istnienia będziecie mieli pełne brzuchy
i zadowolone miny. Nigdy nie będziecie płakać i nigdy nie
będziecie się śmiać. Nigdy nie będziecie pragnąć czegoś,
czego nie macie, i nigdy nie otrzymacie czegoś, czego za-
wsze pragnęliście". I mężczyzna, i kobieta zestarzeli się ra-
zem w ogrodzie, jedząc codziennie z drzewa życia i mając
wiele dzieci. A trawa wyrosła tak wysoko wokół drzewa
poznania dobra i zła, że już go nie było widać, bo nie było
go komu doglądać.
Rozdział 3
MYŚLAŁEM, ŻE MUSZĘ BYĆ DOSKONAŁY
Pierwszą rzeczą, jaka zdarzyła się Adamowi i Ewie po
wkroczeniu w świat poznania dobra i zła, było zawstydze-
nie świadomością, że ich nieposłuszeństwo wyszło na jaw.
Nagość jest tu symboliczna, jest fizycznym wyrazem faktu,
że są oni widziani, podczas gdy woleliby nie być widziani.
(Freud twierdził, że dość powszechny sen, w którym czło-
wiek znajduje się na wpół rozebrany w publicznym miej-
scu, jest symboliczną oznaką lęku, że jeśli ludzie bliżej nam
się przyjrzą, to dojdą do wniosku, iż nie jesteśmy bez ska-
zy). Zamiast winy („Zrobiliśmy coś, czego nie powinniśmy
byli zrobić") czują wstyd („Uznano nas za gorszych ludzi").
Podobnie jak nastolatki są zakłopotane, przekonane, że
wszyscy patrzą i oceniają ich wygląd, ubranie, fryzurę, tak
Adam i Ewa — wchodząc w świat dorosłych ludzi — mają
poczucie całkowitego obnażenia i poddania osądowi. W bi-
blijnej opowieści zdają sobie sprawę ze swej nagości i okry-
wają się. Zanim zjedli owoc z drzewa poznania, byli tak
samo nadzy jak reszta zwierząt i -jak zwierzęta — nie czuli
wstydu. Gdy tylko wznieśli się ponad poziom zwierzęcy
i zrozumieli, że pewne rzeczy są dobre, a inne złe, zawsty-
dzili się, zyskali poczucie, że przykłada się do nich miarę,
jakiej nie przykłada się do żadnego innego zwierzęcia. Nie
chodzi o to, że nagość jest niemoralna, ale raczej o to, że
człowiek z jego poczuciem moralności wie, co to znaczy być
ocenianym i osądzanym.
Kiedy Karol Darwin zaszokował dziewiętnastowieczny
świat teorią, że ludzie i małpy mają wspólnego przodka,
ktoś go zapytał, czy jest coś, co wyłącznie odnosi się do isto-
ty ludzkiej. Darwin odpowiedział: „Człowiek to jedyne zwie-
rzę, które się rumieni". Oznacza to, że ludzie to jedyne
stworzenia zdolne do rozpoznania przepaści między tym,
30
czym są, a tym, czego się od nich oczekuje, i zdolne do za-
wstydzenia z powodu tej przepaści.
Mamy tendencję do używania mniej lub bardziej zamien-
nie pojęć „wina" i „wstyd" jako synonimów złego samopo-
czucia. Psychologowie i antropologowie uznają je jednak
za różne emocje. Zasadniczo winę postrzegają jako z^e sa-
mopoczucie z powodu tego, co się zrobiło lub czego się nie
zrobiło, podczas gdy wstyd jest złym samopoczuciem z po-
wodu tego, kim się jest w porównaniu z jakimś standar-
dem doskonałości czy akceptowalności. Rozróżnienie to ma
ogromne znaczenie, ponieważ łatwiej jest odpokutować za
rzeczy, które uczyniliśmy, niż zmienić to, kim jesteśmy.
Ludzka natura jest jednak taka, że łatwo mieszamy te dwa
uczucia. Słyszymy krytykę czegoś, co zrobiliśmy, i inter-
pretujemy to jako komentarz na temat tego, jakiego rodza-
ju ludźmi jesteśmy. Zakładamy, że została osądzona i ne-
gatywnie oceniona nasza wartość jako ludzi, a nie tylko
nasze zachowanie. Uczeń w szkole uważa, że stopień oce-
nia go jako osobę, a nie jedynie jego znajomość ortografii
czy rachunków. Tak więc słaby stopień oznacza ,jestem sła-
by", a niedostateczny - jestem niedostateczny". Dziecko
słyszy uwagę rodzica: „Jest taka nieśmiała w towarzystwie
innych dzieci" albo: „Jest o tyle niższy niż inni chłopcy
w jego wieku" i odczuwa wstyd, że zawiodło swoich rodziców.
Czytałem niedawno, że w finałach krajowego konkursu
ortograficznego, do którego dopuszczono najlepszych
uczniów z całego kraju, organizatorzy urządzili „pokój po-
ciechy". Uczestnicy konkursu mogli tam pójść, by się wy-
płakać bez świadków i dać upust swojej frustracji przez
walenie w worek treningowy. Mieli w ten sposób uporać
się ze wstydem i poczuciem klęski z powodu jednego źle
napisanego słowa, mimo że setki innych napisali popraw-
nie. Doprawdy potrafię w to uwierzyć. Do dziś nie mogę
patrzeć na słowo judgment bez przypominania sobie, jak
niemal pięćdziesiąt lat temu to właśnie słowo napisałem
błędnie w konkursie ortograficznym (podobnie jak wicepre-
zydent Quayle wpisałem o jedno „e" za dużo); do dziś czuję
zawstydzenie z powodu tej pomyłki.
Z okresu dorastania, a także z dorosłego życia, pamię-
tam wiele sytuacji, które stały się przyczyną mego wstydu,
poczucia, że rozczarowałem ludzi, którzy mnie osądzali,
31
i że nie dorosłem do ideału, do jakiego dążyłem - dając złe
odpowiedzi, zapominając słów roli w sztuce, potykając się
w grze, przejęzyczając się. Uważam za niezwykłe nie to, że
te rzeczy się zdarzyły - byłoby dziwne, gdyby się nigdy nie
zdarzyły - ale to, że całe lata, a nawet dziesięciolecia
później, po życiu pełnym osiągnięć i satysfakcji, nadal je
pamiętam i nadal mają moc ranienia.
Można by sądzić, że światowej klasy sportowcy oczeku-
ją od siebie doskonałości w każdej grze i w każdych zawo-
dach. Badania wykazały jednak, że sportowcy, którzy ob-
sesyjnie rozmyślają nad swoimi pomyłkami („Za wcześnie
podniosłem głowę; Zapomniałem przesunąć ciężar do przo-
du; Tym razem musi mi wyjść"), osiągają gorsze wyniki niż
sportowcy, którzy mówią: „To mi nie wyszło; następnym
razem będzie lepiej". Pamiętam świetnych sportowców,
których kariery zostały zaprzepaszczone, ponieważ nie
umieli przejść do porządku dziennego nad jedną pomyłką
popełnioną w krytycznym momencie. W 1986 roku znako-
mity zawodnik baseballowy, Donnie Moore z drużyny Cali-
fornia Angels, potrzebował tylko jednego punktu, żeby jego
drużyna awansowała do finału rozgrywek. Niestety, zmar-
nował okazję, co zdecydowało o przegraniu i niezdobyciu
mistrzostwa przez jego drużynę. Kilka lat później Donnie
Moore odebrał sobie życie; lata sukcesów sportowych zo-
stały w jego umyśle zatarte przez tę jedną pomyłkę. Pamię-
tam również innych, którzy przezwyciężyli ten sam rodzaj
niepowodzeń. Na przykład dziewiętnastoletni koszykarz dru-
żyny uniwersyteckiej, Chris Webber, pomylił się w czasie
rozgrywek o mistrzostwa krajowe, wywołując czas dla dru-
żyny, podczas gdy ten czas już się wyczerpał, kosztowało
to ich utratę piłki w ostatnich sekundach wyrównanej gry.
Webber nie dopuścił jednak do tego, żeby ten jeden błąd go
załamał. Znał wystarczająco dobrze własne możliwości, by
wierzyć, że może być świetnym koszykarzem, nawet jeśli
niedoskonałym. W rok później zdobył tytuł Rekruta Roku
w zawodowej koszykówce.
Podobnie się dzieje, kiedy ludzie przechodzący kurację
odchudzającą robią sobie ustawiczne wyrzuty: „Co ja wy-
prawiam, dlaczego zjadłem ten deser, dlaczego nie potrafię
się powstrzymać?" Osiągają z reguły gorsze rezultaty niż
ci, którzy mówią: „No cóż, kilka dni ostrożności i nadrobię
32
to". Kiedy pozwalamy, aby naszą samoocenę określały na-
sze najgorsze momenty zamiast najlepszych, uczymy się
myśleć o sobie jako o kimś, kto niczego nie potrafi, a nie
jako o kimś sprawnym, kto czasami popełnia zwyczajne
ludzkie błędy.
Kiedy religia uczy, że wystarczy jedna pomyłka, by okre-
ślić nas jako grzeszników i tym samym narazić na ryzyko
utraty miłości Boga (tak jak to się zdarzyło Adamowi i Ewie
w tradycyjnej interpretacji ich historii), kiedy religia uczy,
że nawet gniewne i pożądliwe myśli są grzeszne, wtedy
wszyscy zaczynamy myśleć o sobie jako o grzesznikach,
ponieważ z definicji każdy z nas robi coś złego, prawdopo-
dobnie codziennie. Gdyby wyłącznie doskonałość pozwala-
ła nam stanąć przed obliczem Bogiem, nikt z nas by przed
Nim nie stanął, bo nikt z nas nie jest doskonały. Taka defi-
nicja grzechu prowadziłaby do życia zdominowanego przez
poczucie winy i strachu: winy za popełnione pomyłki i stra-
chu przed popełnieniem jeszcze jednej. A wina i strach nie
wyzwalają w nikim najlepszych instynktów. Wysysają ra-
dość życia i czynią z nas niemiłych ludzi.
Kiedy jednak religia uczy, że Bóg kocha zranioną, za-
wstydzoną duszę, która dowiedziała się czegoś o własnych
słabościach i ograniczeniach, kiedy religia uczy, że bycie
człowiekiem jest do tego stopnia skomplikowanym wyzwa-
niem, iż wszyscy popełniamy pomyłki w procesie uczenia
się, jak to zrobić właściwie, wtedy potrafimy patrzeć na
nasze błędy nie jako na oznaki naszej niegodności, ale do-
świadczenia, z których możemy się uczyć. Będziemy wów-
czas dość odważni, by spróbować czegoś nowego bez oba-
wiania się, że znowu popełnimy błąd. Nasze poczucie wsty-
du będzie wynikiem naszej pokory, poznania naszych ogra-
niczeń, nie zaś pragnieniem ukrycia się przed osądem, bo
coś zrobiliśmy źle.
Psychologowie czynią jeszcze jedno rozróżnienie między
winą a wstydem. Wina, powiadają, jest sądem, jakiemu
poddajemy samych siebie. Jest to głos w naszej duszy,
który mówi nam, że zrobiliśmy coś złego. Wstyd jest poczu-
ciem, że jesteśmy sądzeni przez kogoś innego. Jest wizual-
ny, a nie słuchowy, to nie wewnętrzny głos, ale poczucie
obnażenia, poczucie, że ktoś patrzy i osądza, a opinie tego
kogoś traktujemy poważnie. Wstyd czuje młoda dziewczy-
33
na, której nikt nie prosi do tańca, młody chłopak, którego
nikt nie chce w drużynie sportowej. Wina jest produktem
indywidualnego sumienia. Psychopata - osoba bez sumie-
nia - może popełnić straszliwe rzeczy i nie czuć winy. Wstyd
jest produktem społeczności. Jeśli nie obchodzi nas, co inni
0 nas myślą, nie czujemy wstydu.
W pewnym sensie jest coś pozytywnego i ważnego w po-
czuciu winy i wstydu. Są one zasadniczą częścią naszego
człowieczeństwa. Byt człowieczy jest często bolesny i pełen
problemów, kiedy jednak udaje nam się sprostać temu
wyzwaniu, może to być źródłem ogromnej satysfakcji. Może
nam być nieprzyjemnie, kiedy nas osądzają, ale kiedy nas
ignorują i sądzimy, że nikogo nie obchodzi to, co robimy,
1 że nic z tego, co robimy, nie jest ważne, wówczas czujemy
się znacznie gorzej. Jeden z moich kolegów zwykł mówić:
„Celem poczucia winy jest sprawienie, byśmy z właściwych
powodów czuli się źle, tak abyśmy mogli czuć się dobrze
z właściwych powodów". Psychiatra Willard Gaylin pisze:
„Wstyd i wina są niezbędne do rozwoju kilku najpiękniej-
szych przymiotów ludzkich... Nie są to bezużyteczne emo-
cje. Dają nam sygnał, że naruszyliśmy kodeks postępowa-
nia, którego chcemy przestrzegać". Skoro człowiek jest je-
dynym stworzeniem, które się rumieni, to osoba, która nie
odczuwa wstydu (jak Adam i Ewa, zanim skosztowali owo-
cu z drzewa poznania), nie jest w pełni człowiekiem.
Posunięte jednak zbyt daleko uczucia wstydu i winy
przestają być dobroczynne i stają się szkodliwe. Jak powie-
dziano: „Wrażliwe sumienie to świetny sługa, ale straszli-
wy pan". Chcemy być sądzeni, ponieważ oznacza to, że je-
steśmy traktowani poważnie, brak osądu zaś oznacza, że
jesteśmy ignorowani. Równocześnie boimy się osądu i wy-
jawienia naszych wad, ukazania, że nie jesteśmy doskona-
li, bo w myślach przekładamy słowo „niedoskonały" na „nie
do zaakceptowania, niewart miłości". Stwierdzenie: „Zro-
biłem kilka złych rzeczy" zastępujemy stwierdzeniem: „Je-
stem osobą, która stale robi złe rzeczy", co prowadzi do
wniosku, że: „Każdy, kto mnie naprawdę pozna, odkryje,
że jestem zły i mnie odtrąci". Niektórzy z nas tak bardzo
upierają się, że są doskonali, tak uporczywie kłamią, aby
się osłonić i znaleźć kogoś, na kogo można by zrzucić winę,
są tak zdeterminowani, by nie poddać się w dyskusji, że
34
nawet nie zauważają, jak stają się nieznośni. Skazują się
na niewygodną postawę ciągłego udawania, że są kimś, kim
w rzeczywistości nie są, kimś bez skazy, w pełni doskona-
łym, ponieważ sądzą, iż muszą to czynić, aby można było
ich kochać. Reagujemy zbyt ostro na najłagodniejszą i naj-
bardziej niewinną krytykę, jak gdyby był to zamach na
naszą ludzką godność. Popularna autorka Deborah Tan-
nen wspomina, jak podczas wywiadu fotograf, który miał
zrobić jej zdjęcie, zorientował się, że nie ma właściwego
obiektywu. Zamiast przyznać, że go zapomniał, powiedział:
„Obiektyw nie został zabrany". Zastanawiam się, jakich
straszliwych rzeczy oczekiwał, gdyby się przyznał, że to on
sam zapomniał obiektywu.
Musimy nauczyć się, że powiedzenie: „Przepraszam, za-
bałaganiłem" wzbudza więcej podziwu niż: „To nie ja zrobi-
łem; to wina kogoś innego". John F. Kennedy przeświad-
czony, że potrafi wzbudzać ludzką miłość, mógł przyjąć na
siebie odpowiedzialność za nieudaną inwazję na Kubę
i naród go za to podziwiał. Richard Nixon, niepewny swojej
zdolności wzbudzania uczuć postanowił „uziemić" docho-
dzenie w sprawie Watergate i w rezultacie musiał w hań-
bie opuścić Biały Dom.
Nie w tym rzecz, że popełniamy błędy albo że czasem
niewłaściwie robimy coś bardzo ważnego i okropnie się
z tego powodu czujemy. Oczywiście, tak musi być. Udzia-
łem każdego, kto poważnie traktuje wymagania moralne
ludzkiego życia, są wyrzuty sumienia z powodu wielu błę-
dów. Pytaniem jest, jak uporamy się z naszą niedoskonało-
ścią, z naszym poczuciem nieodpowiedniości? Jak zmniej-
szyć winę? Jak wyleczyć wstyd?
Wyznając zasadę, że religia jest podstawowym źródłem
pokarmu duchowego, czuję się głęboko zażenowany tenden-
cją tak wielu przywódców religijnych do wykorzystywania
naszej skłonności do odczuwania winy i wstydu w celu kon-
trolowania naszych zachowań. Uczą nas, że normalne akty
seksualne i myśli w okresie młodzieńczym (i później) są
grzeszne. Ostrzegają nas, że normalne uczucia -jak duma
i gniew - zaliczają się do siedmiu grzechów głównych. (Mój
przyjaciel, terapeuta, miał pacjentkę, pobożną baptystę,
która nie pozwalała sobie na uczucie gniewu, niezależnie
od tego, jak źle była traktowana, ponieważ wierzyła, że
35
gniew jest grzechem. Terapeuta zalecił jej przeczytanie
Biblii i wypisanie wszystkich ustępów, w których Bóg lub
Jezus są zagniewani). Zerują na naszym poczuciu winy,
wypominając, że nie opiekujemy się dość dobrze naszymi
rodzicami i że nie jesteśmy dość dobrymi rodzicami dla
własnych dzieci: „Dlaczego jedna matka może się zaopie-
kować czwórką dzieci, ale czwórka dzieci nie może się zao-
piekować jedną matką?"
Często bawiło mnie przysłuchiwanie się dyskusjom pro-
testantów, katolików i żydów, którzy licytowali się, czyje
wychowanie religijne wywołuje większe poczucie winy.
Odpowiedź brzmi, że żadna z tych religii nie wpędza nor-
malnych ludzi w poczucie winy, kiedy jest poprawnie na-
uczana i właściwie rozumiana, kiedy ma realistyczne ocze-
kiwania wobec nas i przedstawia nam kochającego Boga.
Każda z tych religii może spowodować poczucie winy, kie-
dy używa nieuniknionych ludzkich słabości do manipulo-
wania naszymi emocjami i sprawia, że czujemy się niego-
dni. Religia właściwie rozumiana leczy, a nie wzmacnia
nasze poczucie winy i wstydu.
Prawdziwie religijnym pytaniem nie jest to, które mogli
zadać Adam i Ewa: „Dlaczego zrobiliśmy to, choć Bóg nie
chciał, byśmy to zrobili?" Prawdziwie religijne pytanie
brzmi: Co zrobimy z poczuciem, że jesteśmy niegodni, że
sprawiliśmy Bogu zawód? Dokąd zaniesiemy nasze złama-
ne dusze, by zostały naprawione? Jak uzbroimy się prze-
ciwko nieznośnemu uczuciu, że nas osądzono i stwierdzo-
no, że mamy wady?
Tak, religia może wzbudzić w nas poczucie winy, wyzna-
czając dla nas standardy i ukazując ideały, do których
mamy dążyć. Ta sama religia może jednak nas przyjąć
wraz z naszymi niedoskonałościami. Może nas pocieszyć
przesłaniem, że Bóg woli złamane i skruszone serce, które
zna swoje wady, niż pełne samozadowolenia i aroganckie
serce, które twierdzi, że nigdy nie zbłądziło. Badacze Biblii
piszą o uzupełniających się rolach proroków i kapłanów
wśród ludu Izraela. Prorok wskazywał na ludzkie słabości
i błędy i wzywał do pokuty, ostrzegając przed sądem Boga
i mówiąc w Jego imieniu: „Będę cię kochał, tylko jeśli na to
zasłużysz, jeśli zmienisz swoje zachowanie i zapracujesz
na moją miłość". Kapłan natomiast oferował łagodniejszą,
36
bardziej przebaczającą miłość: niezależnie od tego, co zro-
biłeś, zawsze zostaniesz zaakceptowany". (Przypomina się
wiersz Roberta Frosta: „Twój dom to miejsce, do którego -
jeśli musisz tam pójść - muszą cię wpuścić"). Prorok suro-
wo upomina grzeszników, kapłan zaprasza ich do ołtarza.
Potrzebujemy ich obu, tak jak potrzebował ich starożytny
Izrael. Potrzebujemy wymagającego głosu proroka, który
ukazuje nam wysokie standardy, abyśmy mogli się rozwi-
jać i stać tym wszystkim, do czego jesteśmy zdolni. Potrze-
bujemy zapewnienia, że Bóg nas kocha, bo w rzeczywisto-
ści jesteśmy ludźmi, których można kochać, którzy zasłu-
gują na miłość i na nią zapracowali. Potrzebujemy też po-
cieszającego głosu kapłana, aby upewnił nas, że nawet kie-
dy sami uważamy, że nie zasłużyliśmy na miłość, Bóg i tak
nas kocha, ponieważ jest kochającym Bogiem przebacze-
nia, który za dobrze nas zna, by oczekiwać od nas więcej,
niż potrafimy dać.
Wiele lat temu zaproszono mnie na wykład do Johns
Hopkins Medical Center w Baltimore w Marylandzie. Po-
proszono mnie, bym w południe porozmawiał z personelem
- lekarzami, pielęgniarkami, duchownymi, pracownikami
społecznymi - a wieczorem wygłosił publiczny wykład. Po
moim odczycie dla personelu szef szpitalnego duchowień-
stwa podszedł do mnie i powiedział: „Rebe Kushner, mamy
tu w szpitalu pacjenta, który bardzo chciałby się z panem
zobaczyć. Słyszał o pana wizycie u nas, czytał wszystkie
pana książki i dużo z nich skorzystał. Pragnie zamienić
z panem kilka słów. Chciałbym jasno powiedzieć, że nie
musi pan się czuć do tego zobowiązany. Jeśli woli pan się
z nim nie widzieć, powiem mu, że był pan zmęczony i miał
wypełniony plan dnia. To jest umierający na AIDS trzy-
dziestodwuletni pastor Kościoła episkopalnego". Odparłem,
że chętnie się z nim zobaczę. Duchowny poprowadził mnie
korytarzem na salę, gdzie zobaczyłem bladą, wynędzniałą
postać na łóżku, podłączoną do kilku kroplówek. Przedsta-
wiłem się i zapytałem go, jak się czuje. „Niezbyt dobrze -
odrzekł - ale się do tego przyzwyczajam". Spytałem go:
„Czy niepokoi cię myśl, że możesz umierać bez Boga, że
twoja choroba może być w jakiś sposób karą Bożą za coś, co
zrobiłeś?" Podniósł na mnie wzrok i odpowiedział: „Nie, jest
całkowicie odwrotnie. Jedyną dobrą rzeczą, jaka z tego wy-
37
nikła, jest to, że znalazłem coś, w co zawsze chciałem wie-
rzyć. Niezależnie od tego, jak zabagniłem moje życie, Bóg
ze mnie nie zrezygnował. Czuję Jego obecność tutaj, w tym
szpitalnym pokoju. Kocha mnie, chociaż nawet mnie same-
mu trudno kochać siebie".
Przerwał dla nabrania oddechu i mówił dalej: „Kiedy
byłem młody, sądziłem, że muszę być doskonały, aby lu-
dzie mnie kochali. Tak mnie wychowali rodzice, grożąc po-
zbawieniem miłości za każdym razem, kiedy ich uraziłem.
To samo mówili nauczyciele w szkole. W szkółce niedziel-
nej umocniono we mnie to przekonanie. Nie należeliśmy
do żadnego z kościołów straszących ogniem i siarką pie-
kielną, ale i tak wiele słyszeliśmy o tym, jaki ból sprawia-
my Bogu, gdy grzeszymy. Sądzę, że było to równie szkodli-
we, biorąc pod uwagę listę rzeczy uznanych za grzeszne.
Bardzo się starałem być doskonały, żeby moi rodzice,
nauczyciele i Bóg mnie kochali. Prawdopodobnie zostałem
duchownym częściowo dlatego, że chciałem, aby ludzie
myśleli, iż jestem moralnie doskonały i za to mnie kochali.
Jednak za każdym razem, kiedy zrobiłem coś, o czym wie-
działem, że jest złe, i kiedy kłamałem, żeby się usprawie-
dliwić, nienawidziłem siebie za obłudę i byłem pewien, że
Bóg gardzi mną tak samo, jak ja gardziłem sobą.
Teraz, leżąc tutaj na szpitalnym łóżku, wiedząc, że wkrót-
ce umrę, zrozumiałem, że Bóg wie, jaki jestem, i nie niena-
widzi mnie, więc sam też nie muszę siebie nienawidzić.
Wkrótce opuszczę szpital nie dlatego, że mój stan się po-
prawia, ale dlatego że nic więcej nie mogą dla mnie zrobić,
a moje łóżko jest potrzebne komuś, kogo można uratować.
Nie wiem, czy moja parafia przyjmie mnie z powrotem teraz,
kiedy wiedzą, że jestem gejem, że mam AIDS i umieram.
Mam nadzieję, że tak, ponieważ chciałbym do nich wygłosić
jeszcze jedno, ostatnie kazanie. Chcę się z nimi podzielić tym,
czego nauczyła mnie ta choroba: Nie musisz być doskonały.
Po prostu staraj się najlepiej, jak potrafisz, a Bóg zaakceptuje
cię takiego, jakim jesteś. Nie oczekuj, że twoje dzieci będą
doskonałe. Kochaj je za ich wady, za ich próby i potknięcia,
tak samo jak kocha nas Ojciec w niebiosach".
W supermarkecie przy kasie widzę aż pięć pism dla ko-
biet, które na okładce oferują porady dietetyczne. W kolej-
38
ce przede mną zauważam kobietę, która starannie je stu-
diuje, i zastanawiam się, o czym myśli. Czy ma kompleksy,
bo jej figura nie kwalifikuje jej na modelkę? Czy przeszła
pranie mózgu i sądzi, że jest nieudanym człowiekiem, bo
nie odpowiada społecznym standardom urody? Czy też jest
wystarczająco mądra, by pamiętać, że wiek i geny płatają
nam wszystkim złośliwe figle? Jeśli ta kobieta w kolejce
przede mną jest rozwiedziona, być może nie uważa, że za-
wiodło jej małżeństwo, ale że to ona zawiodła przez to, iż
nie była doskonałą partnerką seksualną. Taki pogląd
wzmacniają często pisma kobiece, sugerując, że to kobieta
jest odpowiedzialna za emocjonalną równowagę w małżeń-
stwie. W najgorszym wypadku kobieta może zapaść na
anoreksję albo bulimię z powodu poczucia wstydu, że jej
ciało nie jest równie doskonałe jak ciała modelek i gwiazd
filmowych, przedstawianych jej jako wzór.
Psychologowie przypuszczają, że anoreksja, chorobliwe
głodzenie się prowadzące czasem nawet do śmierci, jest wy-
nikiem odrazy do samego siebie, obrzydzenia do własnego
ciała. Kobiety nienawidzą swoich ciał, wstydzą się ich, po-
nieważ społeczeństwo nauczyło je, że są oceniane na pod-
stawie wyglądu. Określa je ich uroda. Zbierz setkę przy-
padkowych kobiet i spytaj je, co sądzą o swoim wyglądzie,
włosach, figurze. Założyłbym się, że od dziewięćdziesięciu
pięciu do stu procent wyrazi niezadowolenie. Znałem ude-
rzająco piękne kobiety, które wpadały w depresję, dlatego
że przybrały na wadze dwa kilogramy albo miały jakąś le-
dwie widoczną skazę. Całe branże przemysłu - moda, ko-
smetyki, perfumy, niskokaloryczne diety, literatura o od-
chudzaniu się, chirurgia plastyczna, kliniki utraty wagi -
zostały stworzone na bazie kobiecego poczucia zawstydze-
nia swoim wyglądem. Można snuć domysły, że gdyby które-
goś dnia wszystkie kobiety w Ameryce zbudziły się rano
zadowolone z siebie, gospodarka amerykańska znalazłaby
się w kryzysie.
U podłoża tego wstydu kryje się przekonanie, że aby być
akceptowaną, aby być kochaną, kobieta musi sprostać nie-
realistycznym standardom doskonałości (podczas gdy przez
cały czas smutną prawdą jest to, że kobiety, które same
siebie lubią i dobrze się czują w swojej skórze, są dużo przy-
jemniejszymi partnerkami niż kobiety, które nieustannie
39
sobie czegoś odmawiają i próbują ukryć rozczarowanie
sobą).
Czy istnieje męski odpowiednik anoreksji? Co wpędza
mężczyzn w odrazę do samych siebie i prowadzi do samoni-
szczącego zachowania? Podczas gdy społeczeństwo uczy
kobiety wstydu z powodu tuszy czy braku urody, mężczyzn
uczy wstydu z powodu niezarabiania wystarczającej ilości
pieniędzy. (Teraz, kiedy kobiety wchodzą w świat biznesu,
one także uczą się rozczarowania sobą z powodu braku
sukcesu finansowego). Każde czasopismo kobiece z artyku-
łami o tym, jak utracić nadwagę, ma swój odpowiednik
w postaci pism i książek dla mężczyzn o tym, jak być lep-
szym sprzedawcą czy skuteczniejszym menedżerem. Każ-
de zdjęcie aktorki telewizyjnej lub filmowej z pięknymi
włosami i świetną figurą ma odpowiednik w postaci zdjęcia
mężczyzny w dobrze skrojonym garniturze, prowadzącego
drogi samochód. Kiedyś spędziłem kilka dni w Houston
w Teksasie, gdzie spotkałem się z lekarzami i dyrektorami
firm ubezpieczeniowych z sześciocyfrowym rocznym docho-
dem, którzy czuli się niższą klasą średnią, ponieważ nie
byli naftowymi milionerami.
Pogrążające się we wstydzie kobiety głodzą się, noszą
niewygodne ubranie i obuwie, poddają się operacjom chi-
rurgicznym, bo nauczono je nienawiści do własnego ciała za
to, że nie są wystarczająco piękne. Mężczyźni zapracowują
się aż do całkowitego wyczerpania, piją zbyt dużo lub wyle-
wają na innych (kobiety, homoseksualistów, Żydów, czar-
nych, cudzoziemców) nienawiść, którą czują do samych sie-
bie, dlatego że społeczeństwo oceniło ich możliwości zarob-
kowania i zauważyło ich niepowodzenia. Kobiety z reguły
obracają swój gniew przeciwko sobie; mężczyźni albo zwra-
cają się przeciw sobie (nadmierne picie lub wywołane przez
własne zachowanie problemy zdrowotne), albo znajdują
ofiarę, na którą mogą zrzucić winę. Wstyd i poczucie winy
uczą ich rozczarowania do siebie i wpędzają w nienawiść
do każdego, komu powodzi się lepiej od nich, jak również
w pogardę dla tych, którym powodzi się gorzej. A my się
zastanawiamy, dlaczego ludzie są tacy samotni i tacy
gniewni i dlaczego społeczeństwo jest tak zatomizowane.
40
Skoro wstyd wynika ze złego samopoczucia z powodu
tego, kim jesteśmy, to jak możemy go uleczyć? Rozwiąza-
niem wydaje się istnienie kogoś, komu ufasz i kogo szanu-
jesz i kto mówi ci, że zasłużyłeś, by traktowano cię poważ-
nie. Najlepiej, by od samego początku traktowali cię tak
rodzice. Niektóre dzieci, które nie mają tego poczucia ak-
ceptacji i dowartościowania ze strony rodziców, mogą mieć
wystarczająco dużo szczęścia, by znaleźć nauczyciela czy
trenera, który da im to, czego potrzebują. Ludzie urodzeni
w najbardziej nędznych warunkach (czy chodzi o ubóstwo
finansowe, czy emocjonalne), którzy potem osiągają sukce-
sy w życiu, mają jedną rzecz wspólną, a mianowicie to, że
ktoś kiedyś wziął ich za rękę i uwierzył w nich.
We wzruszającej książeczce Random Acts of Kindness
jedna z anonimowych autorek opowiada swoją historię:
„Wyrosłam w rodzinie, którą dziś nazwalibyśmy patologicz-
ną. Moim rodzicom zupełnie nieźle powodziło się material-
nie, ale żyliśmy w uczuciowym chaosie i pogmatwaniu
w samym środku zamożnej dzielnicy Filadelfii. Tak jak
większość dzieci przyjmowałam, że tak musi być i że pokła-
dy gniewu i wrogości były w jakiś sposób moją winą. Pew-
nego dnia, kiedy byłam małym dzieckiem, po serii szcze-
gólnie bolesnych zajść z moimi rodzicami, nasza służąca
wzięła mnie na stronę i porozmawiała ze mną. Powiedziała
mi, że wszystko jej jedno, jeśli z tego powodu straci pracę,
ale nie może już dłużej być milczącym obserwatorem. Po-
wiedziała mi, że moi rodzice są szaleni, że zachowują się
bardzo źle, zupełnie nie tak jak dobrzy, kochający rodzice
powinni się zachowywać wobec swoich dzieci. Powiedziała
mi, że jestem dobrą, słodką dziewczynką i że to, co się dzie-
je, nie jest moją winą... To był nieprawdopodobny dar. Jej
słowa dały mi wyjaśnienie, którego potrzebowałam, dały
mi sposób na uniknięcie nieustannego obwiniania samej
siebie". Ponieważ wstyd wyrasta z naszego odbioru tego, co
inni myślą o nas, taką informację się akceptuje i często
takie zapewnienie wystarcza, by pokonać wstyd.
Kilka lat temu, kiedy podróżowałem po kraju z cyklem
wykładów o mojej książce Komu potrzebny jest Bóg, która
traktuje o tym, co daje nam religijność, zauważyłem coś
bardzo interesującego. W każdym studiu radiowym i te-
lewizyjnym, które odwiedziłem, po moich wypowiedziach
41
0 korzyściach płynących z wiary ktoś - dziennikarz prowa-
dzący wywiad, producent, kamerzysta - brał mnie na stro-
nę i mówił, że najbardziej inspirujące doświadczenie reli-
gijne w jego życiu zdarzyło się nie w kościele na niedziel-
nym nabożeństwie, ale w salce parafialnej na spotkaniu
Anonimowych Alkoholików albo na zebraniu jakiejś innej
organizacji z programem dwunastu stopni. Było coś praw-
dziwie religijnego w tych ich przeżyciach. Pytałem, czy po-
trafią dokładnie określić, co było dla nich tak pomocne. Sło-
wem, które ciągle powracało, była „akceptacja". Przesła-
nie, które słyszeli na niedzielnym nabożeństwie, głosiło, że
każdy zły uczynek oddziela ich od Boga, a tylko Boża łaska
1 szczodrobliwość bronią przed piekłem. Przesłanie, które
otrzymywali na środowych spotkaniach opartych na zasa-
dzie dwunastu stopni, brzmiało: „Nie jestem w porządku
i ty nie jesteś w porządku, ale to nie szkodzi". Nic, co mogli
uczynić, nie oddzielało ich od Boga.
Pewna kobieta opowiedziała mi, że poszła na spotkanie
grupy wzajemnej pomocy ludzi z bulimią i wyznała tam, iż
wyciąga jedzenie z kosza na śmieci, gdy rodzina już śpi.
Zamiast: „To chore, naprawdę masz problemy", jak mówili
jej przyjaciele, członkowie grupy zareagowali: „Tak, Jean,
my też to robiliśmy i wiemy, jak parszywie człowiek się
wtedy czuje. To zawsze jest bardzo trudne, ale możesz na-
uczyć się panować nad sobą".
Grupa proponowała jej nie dzielenie się siłą, ale słabo-
ścią, „wzajemną uczciwość otwartego przyznawania się do
słabości", odkupiającą wiedzę, że inni ludzie — mili, godni
szacunku, atrakcyjni — walczą z takimi samymi demonami
co ty i że możecie zrobić dla siebie wzajemnie to, czego żad-
ne z was nie zdoła zrobić samo. Jeden z wychodzących
z kryzysu alkoholików tak to wyraził: „Terapia dawała mi
wyjaśnienie; religijna grupa wzajemnej pomocy dała mi
przebaczenie". Nie używał słowa „przebaczenie" w zwyczaj-
nym sensie; inni członkowie jego grupy AA nie byli ludźmi,
którym zrobił krzywdę swoim nałogowym piciem. Sponso-
rowana przez kościół grupa nie ofiarowywała przebaczenia
za jego uczynki. Dawała akceptację, przebaczenie tego, że
ma wady, że jest niepełnym, niedoskonałym człowiekiem.
Oferowała to, co synagogi oferują wiernym w Dniu Pojed-
nania: zapewnienie, że jeśli odrzucisz wykręty i usprawie-
42
dliwienia i staniesz przed Bogiem nagi i bezbronny, jeśli
przyznasz się do błędów, czyniąc pierwszy krok w kierun-
ku zaradzenia im, Bóg cię nie odrzuci. Nadal będziesz znaj-
dował akceptację w Jego oczach.
Najlepsze streszczenie tego religijnego poglądu, jakie
kiedykolwiek widziałem, składało się z pięciu słów na,na-
lepce samochodowej: „Bóg i tak cię kocha". Nie ma potrze-
by próbować oszukać Boga, tak jak robili to Adam i Ewa,
zrzucając winę na innych, twierdzić, że nie mogliśmy zapa-
nować nad sobą albo że nas skuszono. Bóg zna nas zbyt
dobrze, by dać się oszukać, zna nasze uczynki, ale i tak nas
kocha. Nie chodzi o to, że Boga nie obchodzi, czy czynimy
dobro czy zło. Obchodzi Go to głęboko; to właśnie troska
Boga nadaje naszym moralnym wyborom kosmiczne zna-
czenie. Bóg zna różnicę między uczynkiem, który jest zły,
i osobą, która staje się utraconą duszą z powodu złego uczyn-
ku. To coś więcej niż potępienie grzechu i miłość do grze-
sznika. Bóg potępia grzech, ale zanadto kocha człowieka,
który go popełnił, by napiętnować jego jako grzesznika. Bóg
może być rozczarowany niektórymi naszymi uczynkami, ale
nigdy nie jest rozczarowany tym, kim jesteśmy: omylnymi
ludźmi walczącymi ze skutkami poznania dobra i zła.
Bohaterowie Biblii nie są doskonałymi ludźmi. Ich wspa-
niałe, natchnione wiarą uczynki przyćmiewają ich pomył-
ki, ale wszyscy oni popełniają wiele błędów, ponieważ są
istotami ludzkimi, nie zaś mitycznymi wzorami doskonało-
ści. Abraham wypędza swoją żonę i syna, aby głodowali na
pustyni, i naraża żonę na niebezpieczeństwo, kłamiąc na
jej temat, aby uratować siebie. Jednak Abraham jest nazy-
wany „przyjacielem Boga". Mojżesz wielokrotnie wpada
w gniew na ludzi, którym powinien przewodzić, ale jest mu
dana zażyłość z Bogiem, jakiej żaden inny prorok nie do-
świadcza. Dawid popełnia cudzołóstwo z zamężną kobietą
i organizuje zamach na życie jej męża, ale Bóg kocha Da-
wida bardziej niż którąkolwiek inną postać z Biblii. Czło-
wiek, który twierdzi, że jest doskonały, bez wad i braków,
twierdzi w istocie, iż jest jak Bóg. Człowiek, który swoje
wady zna aż za dobrze, jest otwarty na miłość i obecność
Boga, ponieważ zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest Bo-
giem. Ernest Kurtz i Katherine Ketcham tak to ujmują:
„Niedoskonałość to rana, przez którą wchodzi Bóg".
43
Powinniśmy sobie uświadomić, że nie jesteśmy i nigdy
nie będziemy doskonali, z poczuciem ulgi, nie zaś niechęci
i nieuchronnego kompromisu. Nie oznacza to, że godzimy
się na mierność. Rozumiemy nasze człowieczeństwo, zda-
jąc sobie sprawę, że sytuacje, przed jakimi stajemy jako
ludzie, są tak skomplikowane, iż nikt nie potrafi za każ-
dym razem wybrać dobrze Psychiatra David Burns opisu-
je wybitnego adwokata, który obawiał się przegrać sprawę
sądową ze strachu, że jego koledzy przestaliby go szano-
wać, gdyby się okazało, że nie jest doskonały. Kiedy wre-
szcie jedną sprawę przegrał, odkrył ze zdumieniem i ulgą,
że koledzy lubili go bardziej, kiedy był mniej doskonały,
miał mniejszą obsesję na punkcie doskonałości i był bar-
dziej ludzki.
Jeśli boimy się popełnić błąd, bo czujemy przymus za-
chowania pozoru doskonałości, ponieważ za każdym razem,
kiedy robimy coś źle, przypomina nam się gorzki smak ro-
dzicielskiego rozczarowania i krytyki czy też sarkazm na-
uczyciela, nigdy nie będziemy dość odważni, by spróbować
czegoś nowego i trudnego. Będziemy robili tylko to, co na
pewno potrafimy robić dobrze. Nigdy się nie nauczymy;
nigdy się nie rozwiniemy.
Jeśli nasi rodzice nie umieją uporać się z naszymi błęda-
mi, jeśli trudno im nas kochać wraz z naszymi niedoskona-
łościami, być może potrzebują naszej doskonałości, aby im
samym przysparzała chwały. Jeśli nasi współmałżonkowie
bez ustanku wytykają nam niepowodzenia, być może chcą,
abyśmy stali się lepsi i nie znają innego sposobu, aby to
osiągnąć. Jeśli przyjaciele są bezlitośni i odtrącają nas za na-
sze pomyłki, może dzieje się tak dlatego, że te pomyłki ugo-
dziły ich w szczególnie wrażliwe miejsce. Bóg jednak nie
potrzebuje nas do zaspokojenia swoich potrzeb, Jego ocze-
kiwania w stosunku do nas są bardziej realistyczne niż bli-
skich nam ludzi. Bóg w równym stopniu kocha kobietę oty-
łą i szczupłą, niezdarnego młodzika i utalentowanego spo-
rtowca, nieudanego sprzedawcę i jego bardziej energiczne-
go rywala. W rzeczywistości Bóg może kochać ich bardziej
z powodu bólu, którego oni - Jego dzieci - doświadczyli ze
strony innych Jego dzieci, oraz dlatego że wstyd - „rana,
która wpuszcza Boga" - przełamał zbroję pozorów dosko-
nałości i otworzył ich dusze na obecność Boga. Bóg akcep-
44
tuje nas takimi, jacy jesteśmy, i ta akceptacja jest począt-
kiem procesu uleczenia wstydu, ponieważ tylko wtedy, kie-
dy wiemy, że można nas zaakceptować i kochać, będziemy
mogli zmienić w sobie to, czego sami nie lubimy.
Jak religia może pomóc przezwyciężyć poczucie winy?
Jak uciszyć ten głos wewnętrzny, który czasem jest głosem
rodziców, czasem nauczyciela czy duchownego i mówi nam:
„Jak mogłeś coś takiego zrobić?"
Są rzeczy, z powodu których powinniśmy czuć się winni,
ale poczucie winy winno być związane z czynem, a nie ze
sprawcą. Mąż, który nie dotrzymuje obietnic małżeńskich
albo w grze hazardowej przegrywa całą pensję i zostawia
swoją rodzinę w nędzy, powinien czuć się winny. Przyja-
ciel, terapeuta lub duchowny, który akceptuje jego uspra-
wiedliwienia, że doprowadziło go do tego zrzędzenie żony,
nie czyni mu przysługi. Pozwala mu tylko ukrywać się
przed własną niedoskonałością, przyjmować postawę: „Ze
mną jest wszystko w porządku, nie muszę się zmieniać, to
wina kogoś innego" i opierać się siłom, które mogłyby mu
pomóc zmienić się i stać się bardziej ludzkim. Czy jednak
istnieje większe prawdopodobieństwo, że zmieni swoje za-
chowanie, kiedy potępimy go jako nieodpowiedzialnego
człowieka (zamiast potępić jako nieodpowiedzialne to, co
zrobił), czy kiedy mu powiemy, że jest w nim chęć i zdol-
ność bycia odpowiedzialnym, kochającym mężem i że z po-
mocą Boga i wsparciem przyjaciół tę chęć i zdolność mógł-
by urzeczywistnić?
Odwiedzam w szpitalu członka mojej kongregacji. Palił
trzy paczki papierosów dziennie przez całe dorosłe życie
i teraz umiera na raka płuc. Czuje winę z powodu zrujno-
wania własnego zdrowia. Czy bardziej pomogę mu słowa-
mi: „To nie twoja wina; te reklamy papierosów są takie
sprytne, że każdego przekonałyby do palenia", czy mówiąc:
„Sądzę, że musisz czuć się źle na skutek tego, co się stało,
i faktu, że się sam do tego przyczyniłeś. Chciałbym ci jed-
nak przypomnieć, że twoja żona i dzieci nadal cię kochają.
Nie gniewają się na ciebie, nawet jeśli czasem ich rozpacz
z powodu twojej choroby i ich strach przed przyszłością
mogą wyglądać jak gniew. Nadal kocha cię też Bóg. Nie
spisał cię na straty. Wie, co uczyniłeś wobec siebie, ale i tak
cię kocha. Przyszedłem, żeby postać przy twoim łóżku
46
i modlić się wraz z tobą, co będzie znakiem i ucieleśnie-
niem Bożej miłości. Jeśli więc szanujesz opinię swojej ro-
dziny i opinię Boga, chcę, byś nigdy nie przestał kochać
siebie i myśleć o sobie jako o dobrym człowieku". Moje sło-
wa nie wyleczą jego raka płuc, ale mogą uleczyć winę
i wstyd, które złośliwie zaczęły się w nim rozrastać. Za-
pewniony o miłości Boga, o swojej wartości jako człowieka,
męża, ojca i przyjaciela, może teraz zaakceptować moje
modlitwy, łzy swojej żony i wizyty zatroskanych bliskich.
Zapewne nie przedłuży to jego życia (choć przypuszczam,
że przekonanie, iż zasługuje się na życie, może pomóc po-
wstrzymać niektóre skutki choroby), ale pomoże mu prze-
żyć ostatnie miesiące ze świadomością, że jest kochany
i ceniony.
Istnieją pewne rzeczy, z powodu których nie czulibyśmy
się winni, gdybyśmy byli w pełni racjonalnymi ludźmi, ale
ponieważ nimi nie jesteśmy, naraża nas to na poczucie
winy. Jeśli mamy nadmierne poczucie odpowiedzialności
za dobry rezultat wszelkich przedsięwzięć, jeśli mamy prze-
sadne poczucie, że w naszej mocy leży spowodowanie, by
wszystko układało się pomyślnie, czynimy się winni za
wszystko, począwszy od złej pogody, a na niewłaściwym
zachowaniu innych kończąc. Psycholog Daniel Gottlieb
przypomina nam, że „nie panujemy nad bólem innych lu-
dzi. Poczucie winy w znacznej mierze wypływa z przekona-
nia, że mamy większy wpływ na bieg rzeczy niż to jest
w rzeczywistości".
Rodzice, których dziecko urodziło się z wadą genetyczną,
obwiniają o to siebie, choć tego w oczywisty sposób sami nie
wybrali. Zadają sobie pytania: „Czy to się stało dlatego, że
będąc w ciąży, piłam wino? Dlatego że miałam stosunki
płciowe w czasie ciąży? Dlatego że przed małżeństwem mia-
łam kilku partnerów, czy też dlatego że czułam niechęć do
tego, co dziecko będzie oznaczało dla mojej pracy, wakacji,
figury?" Rodzice, których dzieci doznają obrażeń w wypad-
kach, gnębią się myślą: „Gdybym tylko nie pozwoliła jej tam
pójść", jak gdyby mieli obowiązek przewidywania przyszłości.
Kilka lat temu odprawiałem dwa pogrzeby starszych
kobiet z mojej kongregacji. Obie rodziny odwiedziłem tego
samego popołudnia, aby złożyć kondolencje. W pierwszym
domu najstarszy syn zmarłej powiedział: „To moja wina, że
46
matka zmarła. Powinienem był wysłać ją na Florydę, za-
brać ją z tego przejmującego zimna, gdzie nawet nie można
wyjść na spacer. Gdybym to zrobił, żyłaby dzisiaj". Próbo-
wałem go pocieszyć, a potem poszedłem do drugiej rodziny,
gdzie najstarszy syn powiedział: „Myślę, że matka umarła
z mojej winy. Gdybym tylko nie nalegał, że musi pojechać
na Florydę... Ta długa podróż samolotem, gwałtowna zmia-
na klimatu, to było dla niej zbyt dużo".
Jeśli rzecz kończy się nieszczęśliwie, będziemy sobie bez
końca robić wyrzuty wszystkimi „gdyby" i ,jeśli", obwinia-
jąc się o niedokonanie mądrzejszego wyboru. Wina jest nie-
mal zawsze obecna po śmierci bliskiego człowieka (ponie-
waż my nadal jesteśmy żywi, a ta osoba nie, ponieważ pod-
jęliśmy decyzję, która okazała się niewłaściwa, ponieważ
jakąś częścią duszy możemy żywić urazę do zmarłego,
a może kiedyś nawet życzyliśmy mu śmierci).
Ze wszystkich sposobów, w jakie możemy stracić bliskie-
go człowieka, najsilniejsze poczucie winy wywołuje śmierć
samobójcza. Samobójstwo niezwykle skutecznie wywołuje
poczucie winy wśród tych, którzy nadal żyją. Czytałem wie-
le dobrych książek na temat samobójstwa; wszystkie mają
tę samą wadę. Pierwsza połowa książki mówi nam, że jeśli
jesteśmy dostatecznie spostrzegawczy i wrażliwi, możemy
zauważyć sygnały ostrzegawcze i zapobiec samobójstwu.
Druga połowa opowiada, że jeśli ktoś, kogo kochaliśmy,
odebrał sobie życie, nie powinniśmy się czuć winni. Kiedy
człowiek jest zdecydowany popełnić samobójstwo, nie mo-
żesz zrobić niczego, by go powstrzymać.
Prawdopodobnie oba te twierdzenia są prawdziwe. Na-
stępująca historia też jest prawdziwa: Młody mężczyzna
chodził dwa razy w tygodniu do terapeuty, ponieważ cier-
piał na depresję. Pewnego piątkowego poranka po normal-
nej sesji terapeutycznej terapeuta oświadczył: „Nie podoba
mi się twój stan. Nie chcę cię zostawić samego na weekend.
Obawiam się, że możesz sobie coś zrobić. Chciałbym, żebyś
spędził weekend ze mną i moją żoną w naszym domku
w Cape Cod".
W czasie jazdy na Cape młody mężczyzna poprosił tera-
peutę, żeby zatrzymał się na chwilę, bo musi się załatwić.
Zaczął iść w kierunku przydrożnego lasku, ale nagle od-
wrócił się i wybiegł na szosę, prosto pod nadjeżdżającą
47
ciężarówkę. Zginął na miejscu. Była to sytuacja tak zbli-
żona do idealnej, jak tylko można sobie życzyć: wykwali-
fikowany specjalista odebrał subtelne sygnały i zrobił wszy-
stko, by nie zostawić bez opieki pacjenta w depresji. Jed-
nak nawet to nie wystarczyło, by powstrzymać człowie-
ka skłonnego do autodestrukcji od unicestwienia samego
siebie.
Możemy mówić ludziom, że nie powinni czuć się winni,
że zrobili wszystko, co w ich mocy. Możemy podkreślać, że
nie są odpowiedzialni za uczucia i czyny innych, ale poczu-
cie winy jest irracjonalne. Czujemy się winni, gdy nam się
coś uda („Nie zasługuję na sukces, kiedy jest tylu ludzi,
którym się nie powiodło"), i czujemy się winni, gdy nam się
nie powiedzie („To wszystko z mojej winy"). Mamy poczu-
cie winy z powodu inercji („Może gdybym zrobił więcej..."),
a nawet własnych myśli („Zgrzeszyłem przeciwko mojemu
małżeństwu, bo zauważyłem, jak atrakcyjna była ta kobie-
ta przy sąsiednim stoliku i zastanawiałem się, co by się
stało, gdybym zaczął z nią rozmowę"). Nie można rozmo-
wą wyzwolić kogoś z poczucia winy. Wiem, próbowałem
tego setki razy. Im częściej powtarzasz: „Jesteś niereali-
styczny, nie ma potrzeby, żebyś o to siebie obwiniał", tym
mocniej do rozmówcy dociera: „Nie dość, że jesteś winny,
to jeszcze jesteś nierealistyczny". Zamiast wypominać
człowiekowi niewłaściwe uczucia, powinniśmy powiedzieć:
„Wiem, że okropnie się czujesz z powodu tego, co się stało,
i boleję wraz z tobą. Ale jesteś dobrym człowiekiem i ko-
cham cię".
Skoro esencją winy jest poczucie, że jestem złym człowie-
kiem i nie zasługuję na miłość z powodu tego, co zrobiłem,
możemy je zneutralizować przez zapewnienie ludzi, że
w rzeczywistości bardzo nas obchodzi ich los nie tylko dla-
tego, że my jesteśmy emocjonalnie szczodrymi, troskliwy-
mi ludźmi, ale dlatego że oni prawdziwie zasługują na mi-
łość. Często się przekonywałem, że grupy wzajemnej po-
mocy, jak również grupy oparte na dwunastostopniowym
programie są wspaniałym miejscem na łagodzenie poczu-
cia winy i przywracanie poczucia własnej wartości (nawia-
sem mówiąc, mężczyzn, notorycznie nieskorych do przy-
znania się, że potrzebują pomocy, trudno namówić, by włą-
48
czyli się do grupy wzajemnej pomocy; kiedy razem z żoną
uczęszczaliśmy na spotkania Compassionate Friends* po
śmierci naszego syna, na każdego osieroconego ojca przy-
padały tam zwykle trzy lub cztery osierocone matki). Gru-
py wzajemnej pomocy potrafią często dokonać więcej niż
wykwalifikowany terapeuta, ponieważ w takiej grupie spo-
tykasz tych wszystkich dobrych, sympatycznych ludzi, któ-
rych dotknęło nieszczęście tak samo jak ciebie, i zaczy-
nasz zdawać sobie sprawę, że „nie musisz być złym czło-
wiekiem, by ci się to przydarzyło". Ponadto w takiej grupie
raz pomagasz, a raz przyjmujesz pomoc i przez to uczysz
się patrzeć na siebie nie tylko jak na osobę obciążoną wi-
ną i wstydem, ale taką, której znajomość winy i wstydu
uprawnia do udzielania pomocy innym, ponieważ wiesz, co
oni czują i czego potrzebują. W tym momencie, z tym zro-
zumieniem, twoje poczucie bezradności i braku wartości
zaczyna zanikać.
Jest nieszczęściem, że tak wielu z nas wychowano w prze-
konaniu, iż religia to karcący głos, który wzbudza w nas
poczucie winy. Pragnąłbym, abyśmy nauczyli się widzieć
religię jako źródło leczenia i łagodzenia poczucia winy, po-
nieważ w dużej mierze to poczucie jest irracjonalne (nie
ma powodu, żebyśmy czuli się winni, a jednak tak się czu-
jemy i nie można nas przekonać, że nie musimy), a religia
działa w obszarze pozaracjonalnym. Wiele lat temu pewna
starsza kobieta z mojej kongregacji przyszła, żeby ze mną
porozmawiać.
- Rebe, czuję się okropnie - powiedziała. - W zeszłym
tygodniu zrobiłam coś bardzo złego.
Czekałem, żeby mi wyznała, co za straszliwy grzech po-
pełniła.
-Poszłam na cmentarz odwiedzić grób mojego męża.
- Aha, no i co się tam zdarzyło?
- W czwartek było żydowskie święto i wiem, że nie po-
winno się chodzić na cmentarz w święta. Ale myślałam
o nim bez przerwy i taka się czułam samotna, że poszłam,
choć wiedziałam, że to złe. Teraz okropnie się czuję.
* Organizacja zrzeszająca grupy wzajemnej pomocy dla rodzin zmar-
łych dzieci. Organizacja ta została założona w 1969 roku przez anglikań-
skiego księdza Simona Stephensa w Coventry w Anglii (przyp. tłum.).
49
Ponieważ byłem młodym, niedoświadczonym rabinem,
popełniłem błąd, próbując ją przekonać, że nie ma powodu
czuć się winna. Powiedziałem, że rozumiem, dlaczego chcia-
ła odwiedzić miejsce spoczynku swojego męża, że było to
silne uczucie religijne i że reguła zakazująca wizyt na
cmentarzu w święta nie jest aż tak ważną regułą religijną.
Im więcej mówiłem, tym bardziej czuła się nieswojo. Czuła
się winna z powodu tego, co zrobiła (może wizyta na cmen-
tarzu wzbudziła jakieś pogrzebane poczucie winy, które nie
miało nic wspólnego z zakłóceniem święta), i moje przeko-
nywanie, że nie musi tak się czuć, nie pomagało. Nagle
wpadłem na pewien pomysł. Irracjonalne poczucie winy
wymaga irracjonalnej terapii, a nie racjonalnych argumen-
tów. Zapytałem
- Jaka to była data?
- Siedemnasty.
- Proszę dać siedemnaście dolarów na cele dobroczynne
w imieniu męża i w ten sposób zadośćuczynić za ten uczy-
nek.
Twarz kobiety rozjaśniła się.
- O, rebe, dziękuję. Już mi lepiej.
Jedną z rzeczy, z którymi religia najlepiej sobie radzi,
jest uczenie nas przezwyciężania naturalnego poczucia
winy, które odczuwamy po śmierci kogoś bliskiego, oraz
słusznego poczucia winy, wynikającego z naszych złych
uczynków. Jeśli poczucie winy jest rezultatem czegoś, co
zrobiliśmy, lekiem mogą być inne, lepsze czyny: akty tro-
skliwości, ofiarowanie pieniędzy na organizacje dobroczyn-
ne, pomoc sąsiadowi. Na poziomie racjonalnym wiemy, że
datki na cele charytatywne nie przekreślą samolubnego czy
bezmyślnego czynu, który wywołał nasze poczucie winy.
Jednak na poziomie irracjonalnym, tam gdzie żyją nasze
dusze, czyn ten ukazuje nam nasze lepsze, szlachetniejsze
ja". Czyn „równoważy" czyn; głos słusznej dumy przeciw-
stawia się strofującemu, pełnemu dezaprobaty głosowi winnego sumienia.
Kilka lat temu znany szpital w Bostonie stanął przed
dylematem. Osławiony właściciel slumsów chciał ofiarować
bardzo dużą sumę pieniędzy. W zamian za to jeden z bu-
dynków szpitalnych miał zostać nazwany imieniem jego ro-
dziców. Niektóre osoby znające jego złą sławę i źródło ma-
50
jątku, namawiali szpital, aby nie dał się skusić. Inni, ma-
jąc na uwadze niepewną sytuację finansową szpitala, na-
kłaniali do przyjęcia daru. (Może pamiętali wymianę zdań
ze sztuki George'a Bernarda Shawa Major Barbara, w któ-
rej przywódczyni Armii Zbawienia zostaje oskarżona o to,
że zgodziłaby się przyjąć pieniądze od samego diabła. Od-
powiada: „Tak, przyjęłabym i byłabym szczęśliwa, że prze-
szły z jego rąk w moje"). Byłem wśród tych, którzy argu-
mentowali za przyjęciem daru, mniej z powodu troski
o szpital, a bardziej z uwagi na darczyńcę. Uważałem, że
jeśli czuł się winny z powodu sposobu, w jaki zgromadził
majątek, mógł odkupić swoją winę, oddając znaczną część
tego majątku na szlachetny cel.
Tradycyjne religie często wymagają od nas wykonywa-
nia czynów i odprawiania rytuałów, które „nie mają sen-
su". Niejednokrotnie byliśmy zniecierpliwieni tymi bezsen-
sownymi żądaniami. Skoro jednak te rytuały przetrwały
stulecia, to jest tak być może dlatego, że „działają" na ja-
kimś pozaracjonalnym poziomie i pomagają nam w sposób,
którego nie rozumiemy. Kiedy ktoś bliski umiera, a my czu-
jemy się winni, ponieważ żyjemy i nie mogliśmy zrobić nic,
by uratować tę osobę, religia ofiaruje nam sposoby przeży-
wania żałoby wystarczająco uciążliwe, abyśmy czuli, że nie
traktujemy śmierci lekko. Kiedy zrobimy coś, czego bardzo
żałujemy, religia pokazuje nam, jak zrównoważyć zły uczy-
nek uczynkiem bardziej godnym szacunku. Myślę tu o ży-
dowskim obyczaju sziwa, pozostawania w domu przez ty-
dzień po śmierci członka rodziny, zakrywania wszystkich
luster i siedzenia na niskiej, twardej ławce, a potem odma-
wiania modlitwy żałobnika na codziennych nabożeństwach
przez cały rok albo o katolickim obowiązku pokuty po odby-
ciu spowiedzi.
W starożytnym Izraelu, w czasach biblijnych, religia nie
tylko określała dobro i zło oraz oczekiwania wobec ludzi.
Dawała również wskazówki, co człowiek ma robić, kiedy
czuje się przytłoczony poczuciem, że zawiódł i rozczarował
Boga. Miał wtedy przynieść na ołtarz Boga ofiarę, zadość-
uczynienie za grzechy. Jej celem nie było „zrównoważenie
ksiąg" dobrym uczynkiem, aby zrekompensować każdy zły
uczynek, ani przekupienie Boga, aby przymknął oczy na
występek. Jej celem było zaznajomienie dawcy z jego lep-
51
szą naturą, pozwolenie mu na powiedzenie sobie: „Chciał-
bym być doskonały, ale wiem, że nie jestem doskonały.
Czasami jestem słaby i bezmyślny. Ale oto, proszę, niekie-
dy potrafię być silny i szczodry, a także opanowany. Nie
jestem złym człowiekiem. Jestem człowiekiem, który czę-
sto robi złe rzeczy, ale jeszcze częściej czyni rzeczy dobre.
Jeśli to wystarcza Bogu, powinno również wystarczać
mnie". Mędrcy mówią, że w całej Jerozolimie nie było szczę-
śliwszego człowieka od tego, który przyniósł swoją ofiarę
za grzechy na ołtarz Boga i odchodził z poczuciem przeba-
czenia.
Rozdział 4
OJCOWIE I SYNOWIE,
MATKI I CÓRKI
Kiedy byłem dzieckiem, uczono mnie, że w Jom Kippur
musimy odpokutować za czyny, którymi zraniliśmy innych
ludzi, zanim będziemy mogli odpokutować za wykroczenia
przeciwko Bogu, bo Bóg przebaczy nam tylko wtedy, kiedy
przebaczymy tym, którzy nas zranili i rozczarowali. Kiedy
dorosłem, zacząłem przypuszczać, że pierwsza część tej
nauki nadal jest słuszna, ale druga może być błędna.
Sądzę, że musi nam zostać wybaczone najpierw, iż musi-
my poznać uczucie przyznania się do błędów i ograniczeń
i odkryć, jak cudownie jest nie być odtrąconym za to, że nie
jest się doskonałym. Kiedy tego doświadczymy, możemy
ofiarować akceptację innym, również niedoskonałym lu-
dziom, którzy nas otaczają. Jeśli nie zaakceptujemy tych
niedoskonałych osób, będziemy bardzo samotni, ponieważ
jest to jedyny rodzaj ludzi, jaki istnieje. Bóg byłby sa-
motny, gdyby mógł kochać tylko osoby doskonałe, a i my
także.
Matthew był jednym z najbardziej obiecujących młodych
ludzi, jacy kiedykolwiek wzrastali w naszej kongregacji.
Został wybrany do wygłoszenia mowy pożegnalnej w imie-
niu maturzystów, był przewodniczącym młodzieżowej gru-
py w naszej synagodze, studiował na Uniwersytecie Har-
varda, uzyskując świetne wyniki. Przyszedł do mnie na
sześć tygodni przed otrzymaniem dyplomu, żeby opowie-
dzieć mi, co się dzieje w jego życiu. Miał dostać dyplom
magna cum laude, jego praca magisterska została przyjęta
do publikacji w piśmie, które prawie nigdy nie drukowało
artykułów osób bez tytułu doktorskiego, co więcej, jego ulu-
biony profesor, promotor pracy magisterskiej, zapropono-
wał mu asystenturę, aby pracował z nim nad jakimiś prze-
łomowymi badaniami.
53
- Matt — powiedziałem — powinieneś promienieć jak czło-
wiek, który właśnie wygrał główną nagrodą na loterii. Dla-
czego jesteś taki zmartwiony?
- Boję się przyjąć jego propozycję. Proszę zrozumieć, pro-
fesor był dla mnie jak ojciec, mądry i zabawny, opiekuńczy
i prawdziwie zainteresowany moją karierą. Marzę o tym,
żeby w dojrzałym życiu być taki jak on, być nim, kiedy będę
w jego wieku. Boję się, że go rozczaruję, jeśli będę praco-
wać tak blisko niego przez kilka następnych lat. Zrozumie,
że w rzeczywistości wcale nie jestem taki wyjątkowy, jak
mu się wydaje. Jeśli go rozczaruję, będzie to dla mnie bar-
dzo bolesne. Boję się także, że mógłbym się dowiedzieć
o nim rzeczy, o których nie chcę wiedzieć, i że również ja
się do niego rozczaruję.
- Matt, gwarantuję ci, że obaj się rozczarujecie. Zawsze
rozczarowują nas rodzice i ludzie funkcjonujący w ich za-
stępstwie: nauczyciele, duchowni, przywódcy polityczni.
Nigdy nie okazują się tak doskonali, jak byśmy chcieli.
Rodzice też niemal zawsze są z tego samego powodu roz-
czarowani swoimi dziećmi. Dlaczego nie przyjąć na wstę-
pie, że tak właśnie się stanie i nie pozwolić, by ci to prze-
szkodziło w zaakceptowaniu jego propozycji?
Jako dzieci bardzo chcieliśmy sprawiać przyjemność na-
szym rodzicom. Tak wiele znaczyło zdobycie ich pochwały,
spowodowanie, by byli z nas dumni i zadowoleni. Jako ro-
dzice chcemy, aby naszym dzieciom się powiodło, aby wy-
rośli na ludzi, z których możemy być dumni, żeby ich osią-
gnięcia dobrze o nas świadczyły. Poza tym, że chcemy być
z nich dumni, pragniemy, aby nas kochały i podziwiały.
Stosunki rodzice-dzieci są tak pełne potrzeb i oczekiwań
po obu stronach, że to wszystko zbyt łatwo zamienia się
w nierealistyczne oczekiwania i nieuniknione rozczarowa-
nia. Nasi rodzice rzadko są tak mądrzy, a nasze dzieci tak
udane, jak nam się wydaje, że być powinni.
Związek między rodzicami i dzieckiem jest najbardziej
skomplikowanym związkiem w życiu człowieka, trudniej-
szym nawet niż związek małżeński. Kiedy terapeuta ze
szkoły Junga ma do czynienia z pacjentem, któremu trud-
no wyrazić swoje uczucia, przeprowadza z nim ćwiczenie
polegające na tym, że pacjent ma sobie wyobrazić jakąś
ważną osobę ze swojej przeszłości, która siedzi przed nim
5-i
na krześle, i ma do tego pustego krzesła powiedzieć to wszy-
stko, czego nigdy nie mógł powiedzieć realnej osobie. Sły-
szałem od wielu terapeutów, że na dziesięciu pacjentów
dziewięciu wyobraża sobie na krześle rodzica, a nie mał-
żonka, szefa, dziecko czy przyjaciela.
Charakterystyczny przepis żydowskiego prawa głosi, że
osoba, która straciła członka rodziny, ma dochowywać ża-
łoby przez trzydzieści dni po stracie męża, żony, brata, sio-
stry czy dziecka. Gdy jednak umrze któreś z rodziców, po-
zostaje się w żałobie przez cały rok, ponieważ kiedy umiera
rodzic, tracisz nie jeden, ale kilka związków: potężnego,
opiekuńczego rodzica z lat dziecinnych, który próbował cię
ukształtować i prowadzić w okresie dorastania, towarzy-
sza twych lat dojrzałych i - jeśli rodzic żył wystarczająco
długo, by role się odwróciły - zależnego od ciebie, słabego
starszego człowieka. W tych wielorakich związkach z na-
szymi rodzicami pozostanie więcej nie dokończonych
spraw, nie rozwiązanych konfliktów niż w jakichkolwiek
innych związkach. Wiele uznanych autorytetów przypu-
szcza, że problemy między mężem i żoną mają często ko-
rzenie w nie rozwiązanych konfliktach współmałżonków
z ich rodzicami.
Edyp król Sofoklesa jest uważany za najwspanialszą
z jego tragedii, Hamlet Szekspira - za największą sztukę
wszystkich czasów, a Bracia Karamazow Dostojewskiego
mają powszechnie opinię najznakomitszej powieści psycho-
logicznej, jaka kiedykolwiek została napisana. Fascynują-
cy jest fakt, że wszystkie one poruszają ten sam temat,
mówią mianowicie o człowieku, który próbuje pogodzić się
z nagłą śmiercią swego ojca. Według interpretacji Freuda
Hamletowi trudno pomścić śmierć ojca, ponieważ w pew-
nym stopniu identyfikuje się z tym, co zrobił stryj, mordu-
jąc ojca i poślubiając matkę.
Reagujemy na sztuki i powieści na ten temat, dlatego że
dotykają one ciemnych zakamarków naszej duszy, gdzie
jest obecny gniew na własnych rodziców, i próbujemy ukryć
ten gniew, bo równocześnie i kochamy ich, i potrzebujemy,
i jesteśmy im wdzięczni. Rodzice także odczuwają gniew
wobec swoich dzieci; przypomnij sobie dwudziesty drugi
rozdział Księgi Rodzaju, w którym Abraham słyszy głos
Boga nakazujący mu, aby złożył w ofierze swego syna Iza-
55
aka. Czy ta dziwna historia odzwierciedla może tłumione
pragnienie rodzica, aby pozbyć się dziecka, które go roz-
czarowało?
Dlaczego gniew? Dlatego, że bardzo się wzajemnie po-
trzebujemy i jesteśmy rozczarowani, kiedy ta druga strona
nie może tych potrzeb zaspokoić. Jeden z biografów Zyg-
munta Freuda przytacza historię z dzieciństwa Freuda,
kiedy wraz z ojcem szedł ulicami Wiednia i przechodzący
antysemicki zbir strącił ojcu kapelusz z głowy i powiedział:
„Żydzie, won do rynsztoka". Freud nigdy nie zapomniał
tego zajścia, kiedy był świadkiem bezsilności i upokorzenia
swego ojca.
Dzieciom potrzebni są rodzice, którzy pozwolą im być
sobą, ale rodzice często mają własne plany, które usiłują
narzucić dziecku. Być może liczą na to, że dzieci zapewnią
im nieśmiertelność, że coś z nich samych przetrwa po ich
śmierci, nie tylko biologiczne DNA, ale także ich nazwisko,
wartości, tożsamość, a tymczasem dzieci upierają się przy
własnym wyborze współmałżonka albo kariery zawodowej.
Być może rodzice pragną, aby osiągnięcia dzieci dobrze
świadczyły o nich samych i sądzą, że każda wada ich dziec-
ka rzuca cień na nich jako na rodziców (przypomina się
żartobliwa uwaga Garrisona Keillora, że w jego rodzinnym
mieście wszyscy uczniowie są nieprzeciętni), podczas gdy
dzieci chcą i potrzebują wolności popełniania błędów i ucze-
nia się z nich.
Poczęcie i noszenie we własnym ciele nowego życia, uro-
dzenie dziecka jest prawdopodobnie najbardziej twórczym
aktem kobiety. (Od dawna przypuszczałem, że wysiłki męż-
czyzn, aby „utrwalić swoje imię" przez wybudowanie domu,
nazwanie firmy swoim imieniem, napisanie książki czy
symfonii, zasłużenie na wzmiankę w encyklopedii, są
w istocie próbą kompensacji faktu, że nie mogą urodzić
dziecka). Kiedy Ewa rodzi pierwsze dziecko, jakie kiedy-
kolwiek urodziło się ludzkim rodzicom, mówi: „Otrzyma-
łam mężczyznę od Pana*" (w znaczeniu „z pomocą Boga"
albo może „tak jak Bóg"). Ewa, którą wcześniej skusiło, aby
być jak Bóg przez poznanie dobra i zła, staje się teraz jak
* Cytowany przez autora tekst angielski brzmi: I have gotten a person
with God (przyp. tłum.).
56
Bóg, robiąc coś, co dotychczas należało jedynie do Boga -
tworząc istotę ludzką. Nadaje jej imię Kain, które Biblia
odnosi do hebrajskiego czasownika kanah, „zdobywać",
a zatem słowa Ewy można rozumieć: „Zdobyłam osobę, na-
leży do mnie".
W najlepszym razie dzieci reprezentują nowy start, spo-
sobność rozpoczęcia od nowa, z korzyściami wypływający-
mi z doświadczeń poprzednich pokoleń, ale bez balastu ich
ran i błędów. Czasami rodzice patrzą na dziecko jak na
możliwość ponownego przeżycia swego życia w nadziei, że
tym razem wszystko się uda. I tak ojciec, który chciał być
sportowcem, ale nigdy nim nie był, popycha swoje dziecko
w tym kierunku i wdaje się w kłótnie z trenerem na temat
tego, ile czasu jego ośmioletni syn powinien przebywać na
boisku. Matka, którą nadal boli fakt, że nie miała powo-
dzenia wśród chłopców w szkole średniej, uczy jedenasto-
letnią córkę nakładania makijażu i kupuje jej biustonosz.
Podobnie jak Ewa reagują oni na rodzicielstwo, mówiąc:
„Zdobyłem osobę; jestem jak Bóg, ukształtuję ją na coś zdu-
miewająco wspaniałego i wszyscy mnie będą za to podzi-
wiali"; zapominają, że nawet stworzenia Boże nie okazały
się takie, jak Bóg oczekiwał.
Przysłuchiwanie się młodym matkom przy piaskownicy,
jak porównują wiek, w którym ich pociechy osiągnęły pew-
ne sprawności, albo przypatrywanie się ojcom zebranym
wokół boiska, którzy traktują grę znacznie poważniej niż
ich dzieci, może być zabawne. Zabawny jest też widok wie-
lu samochodów (włącznie z moim) z nalepkami głoszącymi,
na jaki uniwersytet uczęszczają nasze dzieci. To staranie
się, aby dzieci dzięki swym osiągnięciom dobrze świadczy-
ły o nas, w pewnym momencie przestaje być zabawne,
a może nawet stać się destrukcyjne. Może oznaczać zmu-
szanie dzieci do nauki muzyki czy tańca, chociaż nie mają
talentu ani zainteresowania tym, i wmawianie im, że jeśli
się tylko przyłożą, będą górować nad innymi. W rezultacie
można przekonać dziecko, że jest nieudacznikiem, bo nie
posiada nadzwyczajnego talentu. (Dopiero w wiele lat
później, kiedy jest już za późno na odrobienie szkód wywo-
łanych tymi dziecięcymi uczuciami, dowiedzą się, że uzdol-
nienia sportowe i muzyczne są dziedziczne). Może to ozna-
czać zmuszanie do wyboru danego zawodu albo wtrącanie
57
się w kontakty z płcią przeciwną z przyczyn spowodowa-
nych potrzebami rodziców, nie zaś dzieci. Może stworzyć
sytuację, w której wiele pokoleń żyje „w zastępstwie", we-
dług czyjegoś planu i czeka, by przyszedł ktoś i żył według
twojego planu: „Poświęciłem własne marzenia, żeby uszczę-
śliwić swoich rodziców i oczekuję, że ty poświęcisz swoje,
aby uszczęśliwić mnie. Jeśli to zrobisz, w nagrodę będziesz
miał prawo domagać się od twoich dzieci, aby poświęciły
swoje marzenia dla ciebie". Czy rzeczywiście chcemy żyć
w ten sposób?
Oczekiwanie, że dzieci potwierdzą wartość rodziców,
może być najbardziej destrukcyjne w sytuacji, kiedy ludzie
są rodzicami dzieci niepełnosprawnych lub upośledzonych
umysłowo. Jeśli od nie narodzonego dziecka oczekiwałeś,
że wyrośnie na doskonałego lub niemal doskonałego czło-
wieka, aby pokazać światu, jak doskonałym czy niemal do-
skonałym jesteś rodzicem, jak zareagujesz na dziecko,
które od urodzenia wykazuje poważne ograniczenia? Takie
dzieci potrzebują wiele miłości i cudownie na miłość odpo-
wiadają. Potrafią być szczęśliwe, otwarte, uczuciowe. Nie
mogą jednak być doskonałe. Będą kochające i będą dawały
się kochać, ale nie będą prymusami, wybitnymi sportowca-
mi czy miss piękności. Znałem zbyt wielu rodziców, którzy
byli zagniewani na dzieci o to, że urodziły się niepełno-
sprawne czy intelektualnie ograniczone, ponieważ to roz-
bijało ich źle ulokowane marzenia.
Przyznam, że nigdy nie lubiłem ani nie rozumiałem hi-
storii zawartej w dwudziestym drugim rozdziale Księgi
Rodzaju, w którym Bóg nakazuje Abrahamowi poświęcić
swego syna, Izaaka, urodzonego po wielu latach bezdziet-
ności rodziców, a potem powstrzymuje go w ostatnim mo-
mencie. Nie podobał mi się sposób, w jaki przedstawiony
jest tam Bóg, stawiający takie oburzające żądanie, ani spo-
sób, w jaki ukazano Abrahama, tak skorego do posłuszeń-
stwa. Kilka lat temu przeczytałem artykuł, w którym au-
tor, lekarz, sugerował, że Izaak mógł być dzieckiem upo-
śledzonym umysłowo. Ma wiele cech dziecka opóźnionego
w rozwoju. Urodził się, kiedy jego rodzice byli starzy. Okre-
sowo wpada w kłopoty, bo nie rozumie konsekwencji swo-
ich działań. Jest jedynym mężczyzną w całej Biblii, które-
go rodzice martwią się o to, czy się ożeni, i wreszcie żeni się
58
z kobietą, której największym przymiotem jest dobroć. Je-
śli ta teoria jest wiarygodna, pisał lekarz, to może dlatego
Abraham sądził, że słyszy głos Boga namawiający go do
zgładzenia syna, jak to wiele społeczeństw starożytnych
czyniło z dziećmi upośledzonymi. Boska interwencja była-
by więc oświadczeniem Abrahamowi, że nawet takie dziec-
ko jest stworzone na podobieństwo Boga, że nawet takie
życie jest święte i że dziecko rodzi się, aby być sobą, a nie
aby zapełnić jakieś puste miejsce w ego rodzica.
James Wilkes pisze o reakcjach rodziców na wiadomość
o homoseksualizmie ich syna lub córki. „Rodzice potrzebu-
ją pomocy w zrozumieniu, że mieli złudzenia co do swojego
wyidealizowanego dziecka, że mieli dziecko-iluzję ukształ-
towaną na swoje podobieństwo. Kiedy już zrozumieją, że to
było złudzenie, potrzebują pomocy, by pozwolić tej iluzji
umrzeć. Śmierć iluzji i wyzwolenie miłości do rzeczywiste-
go dziecka jest prawdziwym aktem odwagi... Realne dziec-
ko ożyje tylko wtedy, kiedy umrze dziecko iluzoryczne".
Mogę sobie wyobrazić, jak bolesne jest dla rodziców za-
akceptowanie myśli, że ich syn nigdy nie wstąpi w związki
małżeńskie i nie da im wnuków, ponieważ jest gejem. Mogą
zareagować gniewem lub poczuciem winy („Co zrobiliśmy
niewłaściwie?")- W najlepszym razie mogą porzucić wyide-
alizowane marzenia i wspierać swoje dzieci w ich walce
o to, by były takie, jakie są, nie zaś takie, jakich potrzebują
rodzice.
Są dwie złe rzeczy w oczekiwaniu, że twoje dzieci nada-
dzą sens twojemu życiu przez swoje osiągnięcia. Po pierw-
sze, jest to bardzo zawodny sposób uzyskania satysfakcji.
Słyszałem trenerów szkolnych drużyn koszykówki, którzy
narzekali, że ich szansę utrzymania pracy zależą od tego,
czy jakiś osiemnastolatek strzeli karniaka przy końcu wy-
równanego meczu. O ileż bardziej niepewni muszą być oj-
ciec i matka, których szczęście zależy od tego, czy ich dzie-
sięcioletnie dziecko otrzyma wzorowe świadectwo lub czy
ich nastoletnie dziecko będzie dobrze ułożone, nie zaś zbun-
towane.
Jednak prawdziwy kłopot z taką postawą polega na tym,
że od dziecka żąda się więcej niż to jest rozsądne. Daje to
dzieciom więcej władzy niż jest to dla nich dobre. Dziecko
ma wystarczająco dużo do zrobienia, tylko dorastając; wy-
59
się w kontakty z płcią przeciwną z przyczyn spowodowa-
nych potrzebami rodziców, nie zaś dzieci. Może stworzyć
sytuację, w której wiele pokoleń żyje „w zastępstwie", we-
dług czyjegoś planu i czeka, by przyszedł ktoś i żył według
twojego planu: „Poświęciłem własne marzenia, żeby uszczę-
śliwić swoich rodziców i oczekuję, że ty poświęcisz swoje,
aby uszczęśliwić mnie. Jeśli to zrobisz, w nagrodę będziesz
miał prawo domagać się od twoich dzieci, aby poświęciły
swoje marzenia dla ciebie". Czy rzeczywiście chcemy żyć
w ten sposób?
Oczekiwanie, że dzieci potwierdzą wartość rodziców,
może być najbardziej destrukcyjne w sytuacji, kiedy ludzie
są rodzicami dzieci niepełnosprawnych lub upośledzonych
umysłowo. Jeśli od nie narodzonego dziecka oczekiwałeś,
że wyrośnie na doskonałego lub niemal doskonałego czło-
wieka, aby pokazać światu, jak doskonałym czy niemal do-
skonałym jesteś rodzicem, jak zareagujesz na dziecko,
które od urodzenia wykazuje poważne ograniczenia? Takie
dzieci potrzebują wiele miłości i cudownie na miłość odpo-
wiadają. Potrafią być szczęśliwe, otwarte, uczuciowe. Nie
mogą jednak być doskonałe. Będą kochające i będą dawały
się kochać, ale nie będą prymusami, wybitnymi sportowca-
mi czy miss piękności. Znałem zbyt wielu rodziców, którzy
byli zagniewani na dzieci o to, że urodziły się niepełno-
sprawne czy intelektualnie ograniczone, ponieważ to roz-
bijało ich źle ulokowane marzenia.
Przyznam, że nigdy nie lubiłem ani nie rozumiałem hi-
storii zawartej w dwudziestym drugim rozdziale Księgi
Rodzaju, w którym Bóg nakazuje Abrahamowi poświęcić
swego syna, Izaaka, urodzonego po wielu latach bezdziet-
ności rodziców, a potem powstrzymuje go w ostatnim mo-
mencie. Nie podobał mi się sposób, w jaki przedstawiony
jest tam Bóg, stawiający takie oburzające żądanie, ani spo-
sób, w jaki ukazano Abrahama, tak skorego do posłuszeń-
stwa. Kilka lat temu przeczytałem artykuł, w którym au-
tor, lekarz, sugerował, że Izaak mógł być dzieckiem upo-
śledzonym umysłowo. Ma wiele cech dziecka opóźnionego
w rozwoju. Urodził się, kiedy jego rodzice byli starzy. Okre-
sowo wpada w kłopoty, bo nie rozumie konsekwencji swo-
ich działań. Jest jedynym mężczyzną w całej Biblii, które-
go rodzice martwią się o to, czy się ożeni, i wreszcie żeni się
58
z kobietą, której największym przymiotem jest dobroć. Je-
śli ta teoria jest wiarygodna, pisał lekarz, to może dlatego
Abraham sądził, że słyszy głos Boga namawiający go do
zgładzenia syna, jak to wiele społeczeństw starożytnych
czyniło z dziećmi upośledzonymi. Boska interwencja była-
by więc oświadczeniem Abrahamowi, że nawet takie dziec-
ko jest stworzone na podobieństwo Boga, że nawet takie
życie jest święte i że dziecko rodzi się, aby być sobą, a nie
aby zapełnić jakieś puste miejsce w ego rodzica.
James Wilkes pisze o reakcjach rodziców na wiadomość
o homoseksualizmie ich syna lub córki. „Rodzice potrzebu-
ją pomocy w zrozumieniu, że mieli złudzenia co do swojego
wyidealizowanego dziecka, że mieli dziecko-iluzję ukształ-
towaną na swoje podobieństwo. Kiedy już zrozumieją, że to
było złudzenie, potrzebują pomocy, by pozwolić tej iluzji
umrzeć. Śmierć iluzji i wyzwolenie miłości do rzeczywiste-
go dziecka jest prawdziwym aktem odwagi... Realne dziec-
ko ożyje tylko wtedy, kiedy umrze dziecko iluzoryczne".
Mogę sobie wyobrazić, jak bolesne jest dla rodziców za-
akceptowanie myśli, że ich syn nigdy nie wstąpi w związki
małżeńskie i nie da im wnuków, ponieważ jest gejem. Mogą
zareagować gniewem lub poczuciem winy („Co zrobiliśmy
niewłaściwie?")- W najlepszym razie mogą porzucić wyide-
alizowane marzenia i wspierać swoje dzieci w ich walce
o to, by były takie, jakie są, nie zaś takie, jakich potrzebują
rodzice.
Są dwie złe rzeczy w oczekiwaniu, że twoje dzieci nada-
dzą sens twojemu życiu przez swoje osiągnięcia. Po pierw-
sze, jest to bardzo zawodny sposób uzyskania satysfakcji.
Słyszałem trenerów szkolnych drużyn koszykówki, którzy
narzekali, że ich szansę utrzymania pracy zależą od tego,
czy jakiś osiemnastolatek strzeli karniaka przy końcu wy-
równanego meczu. O ileż bardziej niepewni muszą być oj-
ciec i matka, których szczęście zależy od tego, czy ich dzie-
sięcioletnie dziecko otrzyma wzorowe świadectwo lub czy
ich nastoletnie dziecko będzie dobrze ułożone, nie zaś zbun-
towane.
Jednak prawdziwy kłopot z taką postawą polega na tym,
że od dziecka żąda się więcej niż to jest rozsądne. Daje to
dzieciom więcej władzy niż jest to dla nich dobre. Dziecko
ma wystarczająco dużo do zrobienia, tylko dorastając; wy-
59
maganie, by nadało sens życiu swoich rodziców, jest okrut-
nie niesprawiedliwe. Widziałem małe dzieci, od których
jawnie lub skrycie żądano, aby zaprowadziły porządek
w sytuacji rodzinnej, pogmatwanej z powodu alkoholizmu
albo choroby psychicznej dorosłych, aby przejęły odpowie-
dzialność za rodzinę, kiedy umiera jedno z rodziców, aby
zaprowadziły pokój między walczącymi ze sobą małżonka-
mi. Ilu rodziców zadało swoim córkom pytanie: „Dlaczego
nie możesz wyjść za mąż za kogoś bogatego?" Ilu rodziców
z wielkomiejskich slumsów pytało swoich synów: „Dlacze-
go nie możesz zostać gwiazdą koszykówki, zarabiać milio-
ny dolarów i kupić rodzicom nowy dom, jak ci wszyscy ko-
szykarze, o których piszą w gazetach?" Nie trzeba podkre-
ślać, że te nierealistyczne oczekiwania zrodzone są z roz-
paczy, ale zbyt wiele ufnych dzieci, rozpaczliwie pragną-
cych uszczęśliwić rodziców, wyrasta z przeświadczeniem,
że zawiodły, nie osiągając tych celów. Takie żądania nieu-
chronnie wypaczają dzieci, pozbawiają je dzieciństwa. Nie-
które dzieci wychodzą z takiego doświadczenia silniejsze,
inne okaleczone. Jakikolwiek jednak byłby rezultat, jest to
zbyt wielki ciężar na tak młode i nieukształtowane barki.
Krzywda, jaką dziecko może wyrządzić swoim rodzicom,
jest ograniczona. Mogą nam przynieść wstyd, ale tylko wte-
dy, gdy naszą reputację zainwestowaliśmy w to, jakie są.
Mogą nas rozczarować, ale krzywdzi ich to prawdopodob-
nie bardziej niż nas. Tak bardzo chcą nas uszczęśliwić.
Rodzice mogą skrzywdzić swoje dzieci znacznie bardziej.
Krzywdzimy je nie tylko fizyczną czy psychiczną przemo-
cą. Krzywdzimy je nierealistycznymi oczekiwaniami. (Mój
kolega powiada, że „bycie rozczarowanym" jest specyficzną
dla klas średnich formą maltretowania dzieci). Krzywdzi-
my je również, nie dając im wzoru dojrzałego stylu życia,
który dopuszcza możliwość popełniania błędów, przyzna-
wania się do nich i uczenia się z nich, zamiast ciągłego
upierania się, że mamy rację. Dzieciom potrzebny jest
podziw dla rodziców. Jedną z rzeczy, które powinniśmy
nauczyć dzieci, aby w nas podziwiały, jest zdolność mówie-
nia „przepraszam", „nie miałem racji", „nie wiem". Pamię-
tam własne obawy o utratę szacunku dzieci, kiedy musia-
łem im powiedzieć, że w czymś się myliłem, i moje zdumie-
nie, że bardziej mnie kochały, gdy to powiedziałem. Potrze-
60
bowały tego ode mnie. Bardziej było im potrzebne zapew-
nienie o mojej prawości niż o mojej doskonałości.
Jeśli próbujemy uczyć dzieci, by widziały w nas dosko-
nałe istoty, będą straszliwie rozczarowane, kiedy wyjdą na
jaw nasze niedoskonałości, co nieuchronnie nastąpi. Jeśli
jednak uczymy je patrzeć na nas jak na ludzi starających
się rozwijać na podstawie własnych błędów, łatwiej im bę-
dzie postrzegać swoje błędy i niepowodzenia jako lekcję,
z której można się uczyć, a nie jako oznakę wstydu i nie-
kompetencji.
Przez lata próbowałem zrozumieć, dlaczego powieść Bu-
szujący w zbożu J.D. Salingera stała się kultową książką
dla tak wielu młodych ludzi. Wyraża ona wrażliwość i ide-
alizm młodzieży, które nie zawsze są rozpoznawane przez
starszych, i obnaża obłudę świata dorosłych. Bohater po-
wieści, Holden Caulfield, ciągle zbywa ludzi, których uwa-
ża za „obłudników". Jak pamiętasz może z własnej młodo-
ści lub z okresu dorastania twoich dzieci, nastolatki są nie-
zwykle wyczulone na hipokryzję rodziców i innych autory-
tetów. Dlaczego ze wszystkich grzechów, do jakich jest
skłonna dusza ludzka, najbardziej irytuje ich hipokryzja?
Przypuszczam, że młodzież reaguje tak silnie na hipokry-
zję, bo jest to dla nich problem. Niepokoi ich niekonsekwen-
cja, jaką zauważają u siebie - odważni jednego dnia i ukry-
wający się za zasłoną kłamstw drugiego, okrutni dla przy-
jaciela rano i serdeczni po południu. Tak jak przesadnie
podziwiają sportowca, ponieważ potrafi panować nad wła-
snym ciałem, podczas gdy oni mają tyle kłopotów ze swo-
im, podziwiają również człowieka, który jest „pozbierany",
który dzień za dniem żyje według tych samych wartości
(tak jak my podziwiamy kogoś o stałych, choć skrajnych,
poglądach politycznych: „Nie zgadzam się z nim, ale przy-
najmniej wiem, co reprezentuje"). Nastolatki są niepropor-
cjonalnie wzburzone niekonsekwencjami w postępowaniu
swoich rodziców, bo w głębi duszy żywią żarliwą nadzieję:
„Jak już będę w tym wieku, rozwiążę wszystkie problemy.
Będę wiedział, kim jestem i co reprezentuję". Są bardziej
niż rozczarowane — są przestraszone, kiedy z zachowania
rodziców dowiadują się, że jest to problem również doro-
słych.
Jak mamy reagować, kiedy dzieci oskarżają nas o nie-
61
jego śmierci. Kiedy wszystko się układa, może to być wspa-
niała rzecz. Zbyt często jednak to, co się zaczyna z tak wy-
górowanymi nadziejami, przeradza się w kłótnie i gorzki
zawód. Nie zliczę, ile razy proszono mnie o porady dla ojca
lub syna wspólnie prowadzących przedsiębiorstwo. Czasem
syn po prostu nie miał ojcowskich zdolności do interesu,
czasem zaś, uzbrojony w dyplom uniwersytecki, chciał zbyt
dużo zmieniać, a starzejący się ojciec upierał się przy podej-
mowaniu wszystkich decyzji. Freud napisał kiedyś: „Każ-
dy człowiek jest zazdrosny o sukces innego człowieka", pod-
czas gdy mędrcy Talmudu tak to wyrazili siedemnaście
wieków wcześniej: „Każdy człowiek jest zazdrosny o suk-
ces innego człowieka, z wyjątkiem ojca wobec syna i na-
uczyciela wobec ucznia". Myślałem początkowo, że Talmud
lepiej rozumiał naturę ludzką niż Freud, ale widziałem tak
wielu starzejących się ojców, osiągających niekiedy wspa-
niałe sukcesy, a zazdrosnych o syna, który był młodszy,
zarabiał więcej i cieszył się podziwem, jaki kiedyś był ich
udziałem, że zastanawiam się, czy mroczniejszy pogląd
Freuda na naturę ludzką nie jest prawdziwszy.
W Biblii, w dziewiętnastym rozdziale Pierwszej Księgi
Królewskiej, jest dziwny ustęp. Prorok Eliasz czuł się znie-
chęcony skłonnościami Izraelitów do porzucania wiary
w swego Boga i służenia idolom. Całe życie spędził na
próbach odwodzenia ich od bałwochwalstwa, ale oni ciągle
do niego wracali. Przygnębiony uciekł na pustynię i doszedł
aż do góry Synaj, gdzie Bóg i Izrael zawarli przymierze.
Rzucił się na ziemię i powiedział Bogu, że czuje, iż zawiódł
i chce umrzeć, „bo nie jestem lepszy od moich przodków".
Bóg odpowiedział spokojnym, cichym głosem, dając Elia-
szowi określone czynności do wykonania, aby uratować
sytuację. Zawsze uderzało mnie to zdanie: „bo nie jestem
lepszy od moich przodków". Wszyscy zdajemy się odczu-
wać potrzebę bycia lepszymi od naszych rodziców. Wydaje
się to sposobem na przewyższenie ich i jednoczesne spra-
wienie im przyjemności.
Mam taką teorię, że wielu ludzi, którzy mieli silnych,
odnoszących sukcesy ojców, zawodowo zajmuje się tym, co
dla ich ojców było hobby albo pracą dobrowolnie wykony-
waną (mój ojciec był wziętym biznesmenem, bardzo aktyw-
nym w swojej synagodze; ja zostałem rabinem). Mogą też
64
dodatkowo zajmować się tym, czym zawodowo trudnił się
ich ojciec (dziecko nauczyciela, które zostaje dobrym pra-
wnikiem czy przedsiębiorcą, znajduje czas, aby wykładać
w lokalnym college'u). Jest to sposób na pójście w ślady
ojca bez konieczności współzawodnictwa z nim, bez niebez-
pieczeństwa, że nie będzie się równie dobrym jak on, lub
ryzyka, że się go przewyższy.
Często przypuszczałem, że jedną z przyczyn, dla których
dzieci wielkich ludzi wyrastają często na miernoty, nie jest
po prostu to, że rodzice zaniedbują ich w pogoni za własną
karierą, ale to, iż wielki człowiek nie zostawia swoim dzie-
ciom wielu możliwości przewyższenia go. W ostatnich la-
tach dorosłe dzieci odnoszących sukcesy biznesmenów
mówiły mi: „Prawdopodobnie nigdy nie uda mi się zarobić
takich pieniędzy jak mój ojciec. Prawdopodobnie nie będę
mógł zapewnić swojej rodzinie tak eleganckiego domu,
w jakim sam wyrosłem. Mam jednak swoje priorytety. Nie
będę niewolnikiem pracy. Nie będę zabierał ze sobą pracy
do domu na weekendy. Mam lepsze rozeznanie tego, co
istotne, niż moi rodzice". Ci młodzi ludzie, czując się nie-
zdolni do konkurencji z własnymi rodzicami w dziedzinie
sukcesu materialnego, zmienili definicję sukcesu w sposób,
który pozwala im czuć się „lepszymi od swoich rodziców".
Jeśli - z wielkim wysiłkiem - zachowujemy postawę do-
skonałości i nasze dzieci wierzą nam i nas podziwiają (po-
nieważ chcą nam wierzyć i podziwiać), dajemy im niewiele
możliwości przewyższenia nas i małą nadzieję, że to zro-
bią. Jeśli jednak zamiast tego pozostawiamy im poczucie
naszego niedoskonałego człowieczeństwa i nie dokończone
zadania (jak król Dawid, który przekazał swojemu synowi,
Salomonowi, zadanie wybudowania świątyni, żeby w ten
sposób osiągnął coś, czego jego potężny ojciec nie mógł do-
konać), to zamiast rzucania cienia na nie i powstrzymywa-
nia ich rozwoju, ofiarujemy im miejsce, w którym mogą
rosnąć i rozkwitać.
Z pewnym wysiłkiem i z pewną dozą praktyki możemy
nauczyć się akceptować niewinne błędy naszych rodziców.
Możemy ujrzeć ich jako ludzi ograniczonych emocjonalnie
i o niewielkim zrozumieniu psychologicznym, możemy pojąć,
dlaczego postępowali tak, a nie inaczej. A co z rodzicami,
których błędy są mniej niewinne i niełatwe do wybaczenia?
65
Pewnego razu po sobotnim nabożeństwie podeszła do
mnie nie znana mi kobieta i poprosiła o rozmowę. Powie-
działa, że właśnie dowiedziała się, iż jej ojciec umiera na
raka i pozostało mu nie więcej jak jeden lub dwa miesiące
życia. Sądziłem, że spyta mnie o to, jak zorganizować po-
grzeb i o szczegóły dotyczące sziwa, żydowskiego obyczaju
upamiętniania śmierci. Nie byłem przygotowany na to,
o czym chciała ze mną rozmawiać.
— Nienawidzę ojca — oznajmiła. — Nie będę żałować jego
śmierci i nie chcę nawet udawać. Zostawił nas, kiedy mia-
łam dziewięć lat. Okazało się, że miał przez te lata wiele
kochanek i właśnie planował małżeństwo z ostatnią. Moja
matka musiała pracować na dwa etaty, żeby nas utrzy-
mać. Nie interesował się moją maturą ani studiami. Kiedy
wychodziłam za mąż, odmówił jakiejkolwiek pomocy finan-
sowej, jeśli mu nie pozwolę na poprowadzenie mnie przez
świątynię. Kiedy wyznałam, że emocjonalnie sobie z tym
nie poradzę, nawet nie przyszedł na ślub. To było dziesięć
lat temu i przez ten czas nie zamieniłam z nim ani słowa.
W czwartek zadzwoniła do mnie jego druga żona i powie-
działa, że jest umierający. Rebe, czy możesz mi wskazać
choć jeden powód, dla którego miałabym rozpaczać po tym
człowieku, pójść na jego pogrzeb czy odmawiać za niego
kadisz?
- Po pierwsze - odpowiedziałem - jeśli pójdziesz na po-
grzeb i uznasz potem, że to była pomyłka, że lepiej by było,
gdybyś nie poszła, no cóż, to będzie tylko pomyłka i szybko
przejdziesz nad nią do porządku dziennego. Jeśli jednak
nie pójdziesz na pogrzeb, a potem zdasz sobie sprawę, że
powinnaś była pójść, obawiam się, że będziesz znacznie dłu-
żej odczuwała ciężar winy. Co najważniejsze, to jest możli-
wość opłakania ojca, którego nigdy nie miałaś. Z tego, co
mówisz, wynika, że nie mogę cię prosić, byś rozpaczała
z powodu bliskiej śmierci twego rzeczywistego ojca. Dla-
czego jednak nie skorzystać ze sposobności, aby opłakiwać
ojca, którego powinnaś była mieć, ale nie miałaś? Kiedy
żył, czułaś gniew, i nietrudno zrozumieć, dlaczego. Kiedy
umrze, pozwól sobie na smutek z powodu osoby, którą on
nie potrafił być, z powodu nieobecności ojca w latach twoje-
go dorastania, pustego miejsca na twoim ślubie i na wszy-
stkich innych świętach rodzinnych. Kiedy będziesz odma-
66
wiała kadisz, modlitwę żałobników, nie będziesz wyrażała
smutku z powodu jego śmierci. Będziesz wyrażała smutek,
że nie umiał być ojcem za życia, a teraz, kiedy już odszedł,
nie ma możliwości, by ci to wynagrodzić.
Poszła na pogrzeb i powiedziała mi potem, że miała bar-
dzo mieszane uczucia podczas nabożeństwa. Nie była pew-
na, co czuje, ale ku własnemu zdziwieniu nie był to gniew.
Przez półtora miesiąca przychodziła co tydzień na nabo-
żeństwo. Gdy przestała, przyjąłem to za zdrową oznakę, że
nie przepełniał jej już gniew i oburzenie na człowieka, który
nie żył, i sytuację, której nie można było zmienić.
Nawet w mniej krańcowych okolicznościach bezradność
i potrzeby starego, chorego lub umierającego rodzica zmu-
szają dorosłe dzieci do zastanowienia się nad własnym
gniewem na niego, gniewem, który mógł trwać dziesięcio-
lecia i może był niesprawiedliwy, ale istnieje. Bezradność
chorego, umierającego ojca, jego błagania, byśmy spędzili
z nim więcej czasu, może wywołać w naszej pamięci obraz
sytuacji, w której on nie miał czasu, zbyt zajęty pracą czy
przyjaciółmi, by zobaczyć nas na przedstawieniu sztuki
wystawianej w szkole, albo kiedy fizycznie był obecny, ale
emocjonalnie niedostępny. Aktorka Lynn Redgrave wspo-
mina, jak w dzieciństwie znalazła pamiętnik ojca i gorliwie
go otworzyła na zapiskach z dnia swoich narodzin i jak
załamała się, kiedy odkryła, że dziennik nie zawierał żad-
nej wzmianki o jej przyjściu na świat, lecz tylko wiadomo-
ści o sztuce, w której miał wystąpić, i o niemieckim nalocie
na Londyn. Dopiero po śmierci ojca mogła się pogodzić
z jego emocjonalnym dystansem, niezdolnością do odczu-
wania i wyrażania tego, czego ona od niego oczekiwała i co
było jej potrzebne, i zrozumieć, że to były ograniczenia jego,
a nie jej.
Wielu z nas zachowało w pamięci prośby o coś, które nie
zostały spełnione. Nasi rodzice mogli mieć rację, odmawia-
jąc nam czegoś, lub mogli się mylić z całkowicie godnych
szacunku i zrozumienia powodów. Pozostawiło to jednak
ranę i sprawiło, że wiele lat później czuliśmy zakłopotanie,
kiedy rodzice nas o coś prosili.
Bardzo często obserwuję sytuację, kiedy pacjent jest
śmiertelnie chory i lekarze proszą rodzinę o pozwolenie na
zaprzestanie działań podtrzymujących życie. W istocie pro-
67
szą dziecko, by zgodziło się na śmierć mamy lub taty. Jak
dorosłe dziecko podejmuje taką decyzję? Jak we własnym
sumieniu rozstrzyga, czy decyzja o zaniechaniu stosowa-
nia nadzwyczajnych środków medycznych jest motywowa-
na pragnieniem ulżenia cierpieniu rodzica, niechęcią do
wydawania pieniędzy na coś, co nie może pomóc, powro-
tem stłumionej w dzieciństwie chęci wyrównania rachun-
ków z rodzicami i życzenia im śmierci czy po prostu zmę-
czeniem koniecznością odwiedzin w szpitalu i codziennego
szukania miejsca na zaparkowanie samochodu? Dlatego
radzę, aby ta decyzja nie była pozostawiana dzieciom, ale
by lekarze, być może w porozumieniu z duchownym rodzi-
ny, powiedzieli rodzinie (jak lekarze mojego ojca powiedzie-
li to mnie i mojemu bratu, kiedy nadszedł czas): „Takie jest
nasze zalecenie, czy nie macie nic przeciwko temu?" W ten
sposób dzieci nie wyklucza się z procesu podejmowania
decyzji, ale nie obarcza się ich ciężarem odpowiedzialności
i wynikającym z tego poczuciem winy.
Kiedy umiera rodzic, nawet taki, którego kochaliśmy i z któ-
rym się dobrze porozumiewaliśmy, bolejemy nie tylko nad
faktem, że nie będzie już wspólnie z nami święcił urodzin
i dyplomów. Ubolewamy także nad tym, że jeśli są jakieś
słowa, które powinny były zostać wypowiedziane, ale tak
się nie stało, teraz już nigdy nie zostaną wypowiedziane.
Jeśli pragnęliśmy aprobaty rodziców, a oni nie potrafili jej
okazać, bo byli takimi, a nie innymi ludźmi, teraz już nigdy
jej nie usłyszymy. Jeśli mieliśmy zamiar przeprosić ich za
to, że zraniliśmy ich jakimiś szaleństwami w młodości, ale
odkładaliśmy to na później, mówiąc sobie: „To było tak
dawno temu, po co to teraz wyciągać?", to wiemy, że już
nigdy tego nie zrobimy. To dlatego psychoterapeuci często
zalecają pacjentom opłakującym zmarłego rodzica: „Napisz
list do zmarłego, w którym powiesz to wszystko, co chciałeś
powiedzieć za jego życia, a potem napisz list do siebie
w imieniu zmarłego rodzica, w którym ujmiesz to wszyst-
ko, co chciałeś od niego usłyszeć". Dlatego też wszystkie
religie dają nam skomplikowane rytuały opłakiwania i ża-
łoby po rodzicach, jako akt pojednania po nieuniknionych
rozczarowaniach z obu stron.
Wielu słyszało w telewizji popularnego autora, Johna
Bradshawa, który powiedział, że właściwie wszystkie ro-
68
dziny są patologiczne. Cytował innego psychologa, który
oszacował, że dziewięćdziesiąt sześć procent rodzin jest pa-
tologicznych, i szybko dodał, iż tej liczby nie należy trakto-
wać dosłownie. Był to tylko sposób na przyciągnięcie uwa-
gi widzów.
Moim zdaniem interesujący jest fakt, iż ludzie słyszeli
to, co chcieli usłyszeć: uznany autorytet mówi im, że za ich
problemy odpowiedzialni są rodzice. Z radością powitali ta-
kie oświadczenie. Uznali, że to zdejmuje z nich brzemię
odpowiedzialności. Ich problemy są winą rodziców, a nie
ich samych. W rzeczywistości jednak, jak to spróbuję poka-
zać, takie stanowisko (z którym się absolutnie nie zga-
dzam) jeszcze bardziej ich obciąża.
Dziewięćdziesiąt sześć do stu procent rodzin to rodziny
patologiczne tylko pod warunkiem, że definiujemy jako
„patologiczne" wszystko, co nie jest w pełni doskonałe. Je-
śli każdy rodzic, który kiedykolwiek popełnia błąd, jest ro-
dzicem patologicznym, ponieważ ten błąd wyciska na nas
piętno, to istotnie wszyscy pochodzimy z patologicznych do-
mów. Jeśli chodzi o konstrukcję statku kosmicznego lub
mostu, jedna niedoskonałość może uczynić cały projekt
stertą bezwartościowego śmiecia. Wychowanie dziecka na
człowieka jest o tyle bardziej skomplikowane niż wybudo-
wanie kosmicznego wahadłowca, że zerowa tolerancja błę-
du jest po prostu nierealna. Na szczęście dzieci są wystar-
czająco odporne, aby przeżyć większość naszych pomyłek,
szczególnie jeśli pojawiają się one w kontekście miłości
i poparcia, wolne od oczekiwania doskonałości z ich strony
czy z naszej.
Nie ma doskonałych rodzin. Istnieją prawdziwie patolo-
giczne rodziny, dręczone przez alkoholizm, kazirodztwo
i przemoc, ale jest ich niewiele. Poza tym jesteśmy my
wszyscy, wychowani w domach z kochającymi rodzicami
o dobrych intencjach, którzy sami mieli rodziców o dobrych
intencjach, lecz z wadami, i starali się wychować nas najle-
piej, jak potrafili, robiąc niektóre rzeczy dobrze, a inne źle.
Ludzie, którzy błędnie cytowali Bradshawa, mówili, że
mieli prawo oczekiwać doskonałości od swoich rodziców,
a więc dzisiaj mają prawo do urazy do nich za to, że nie
zawsze postępowali całkowicie słusznie. Jednakże czy ci
sami ludzie są gotowi powiedzieć własnym dzieciom: „Masz
69
prawo oczekiwać, że będę doskonały, że będę znał wszyst-
kie odpowiedzi, zawsze będę dla ciebie dostępny, nigdy nie
będę miał rozproszonej uwagi"? Czy są przygotowani do
wprowadzania w życie takiego kontraktu? Sądzę, że kwe-
stia rodzicielskiej odpowiedzialności za słabości ludzkie wy-
gląda inaczej, kiedy sami zostajemy rodzicami i zdajemy
sobie sprawę z tego, jak trudne to jest zadanie. (Czy to nie
są słowa każdej zirytowanej matki: „Obyś miał kiedyś
dziecko dokładnie takie jak ty"?)
W książce Marian Wright Edelman The Measure of Our
Success jest rozdział zatytułowany „List do moich synów".
Znajduje się w nim następujący, godny uwagi akapit: „Pro-
szę was o wybaczenie tych wszystkich chwil, kiedy mówi-
łam, a powinnam była słuchać; rozgniewałam się, a powin-
nam była okazać cierpliwość; działałam, a powinnam była
poczekać; bałam się, a powinnam była się zachwycać; gani-
łam, a powinnam była zachęcać; krytykowałam, a powin-
nam była pochwalić; powiedziałam nie, a powinnam była
powiedzieć tak, i powiedziałam tak, a powinnam była po-
wiedzieć nie. Niewiele wiedziałam o rodzicielstwie i o tym,
gdzie szukać pomocy. Często zbyt mocno się starałam
i chciałam, i wymagałam zbyt wiele, czasami niesłusznie
próbowałam was ukształtować według swoich wyobrażeń,
zamiast odkrywać i pomagać wam, w miarę jak się rozwi-
jaliście".
Chciałbym powiedzieć dwie rzeczy na temat tego tekstu.
Po pierwsze, sądzę, że tak czuje dziewięćdziesiąt procent
rodziców (w odróżnieniu od Bradshawa uważam, że tę licz-
bę należy przyjmować dosłownie). Wiem, że sam tak czuję.
Na zewnątrz możemy się bronić czy usprawiedliwiać, że
mieliśmy rację, z powodu błędnego przekonania, iż będzie-
my lepszymi rodzicami, jeśli będziemy się wydawali dosko-
nali. Głęboko w duszy ubolewamy jednak nad tymi rzecza-
mi, które powinniśmy byli uczynić inaczej. Każde słowo li-
stu M.W. Edelman nasuwa mi wspomnienia chwil w życiu
moich dzieci, do których chciałbym móc wrócić i tym razem
zachować się inaczej: są to dni, w których zbyt wiele duszy
włożyłem w pracę, tak że niedużo zostawało po powrocie do
domu; okazje, kiedy traktowałem słowa moich dzieci do-
słownie i dawałem na ich pytania powierzchowną, gładką
odpowiedź, podczas gdy odrobina dociekliwości ujawniłaby
70
głębszą potrzebę czy obawę ukrytą za niewinnym pyta-
niem.
Po drugie, bardzo niewielu rodziców ma dość odwagi, aby
zdjąć z siebie zbroję rodzicielskiej wyższości i ujawnić swoim
dzieciom bezradność. Nie wiem nawet, czy Marian Wright
Edelman miała dosyć odwagi, by powiedzieć to głośno swoim
synom. Może zamiast tego napisała to w książce (co jest, jak
to sobie uświadomiłem, dokładnie tym, co sam robię).
Podczas pisania tego rozdziału najtrudniejsze było sta-
wianie czoła wspomnieniom o moich własnych rodzicach,
którzy już nie żyją, i ukryty żal, jaki nadal mam wobec
nich za ich pomyłki. Byli dobrymi, przyzwoitymi, kochają-
cymi ludźmi, którzy pod wieloma względami dali mi wspa-
niały przykład, ale nie byli doskonali. Popełnili sporo błę-
dów. Gdyby można było podać rodziców do sądu za zanied-
bania, przypuszczam, że znalazłbym jakiegoś adwokata bez
skrupułów, który zebrałby dowody i prowadził moją
sprawę.
Moi rodzice nauczyli mnie - nakazami i przykładem -
poważnie traktować naukę, być uczciwym i dobroczynnym,
oddanym religii, ale z szacunkiem dla ludzi odmiennych
wyznań albo niewierzących. Za to wszystko jestem im
wdzięczny. Pamiętam mojego ojca, jak wysyłał pieniądze
krewnym za granicą, powitał pierwszą czarną rodzinę
w naszym bloku, z oburzeniem odrzucił propozycję sfałszo-
wania deklaracji podatkowej w sposób, który prawdopo-
dobnie nigdy nie zostałby wykryty: cieszę się, kiedy te same
przymioty znajduję w sobie. Równocześnie jednak mój oj-
ciec miał mniej godne podziwu cechy - potrafił być niecier-
pliwy i protekcjonalny, doprowadzał nas do szaleństwa cho-
waniem się za gazetą i odgradzaniem od innych ludzi
w pokoju, nie znosił, gdy mu się te wady wytykało. Niesły-
chanie mnie irytuje, kiedy przyłapuję się na podobnym za-
chowaniu i pamiętam własne przysięgi z lat młodości: „Nig-
dy nie będę taki, jak dorosnę".
Moi rodzice, podobnie jak większość ich przyjaciół, byli
urodzonymi w Europie Żydami z klasy średniej, którzy
tworzyli dobrodusznie rywalizujący ze sobą tłumek, gdzie
zdobywało się przewagę przechwałkami na temat wy-
kształcenia i zawodowych osiągnięć swoich dzieci. Przypu-
szczam, że (może nieświadomie) brali pod uwagę zawiść
71
przyjaciół, a nie tylko moje dobro, kiedy popychali mnie do
szkół, tak że w szesnastym roku życia byłem już w colle-
ge'u, a w dwudziestym na trudnych studiach wyższych.
(Mój ojciec żył wystarczająco długo, aby zobaczyć, jak osią-
gnąłem w całym kraju sławę pisarza i wykładowcy, a po-
nieważ żadne z dzieci jego przyjaciół nie osiągnęło tyle,
myślę, że znaczy to, iż „wygrał"). Prawdopodobnie skorzy-
stałbym bardziej z normalnego trybu edukacji, ale tak wie-
le zawdzięczam moim rodzicom pod tyloma względami, że
wiem, iż moje urazy są nieracjonalne. Jednak z jakiejś
przyczyny po wielu latach stwierdzam, że ich drobne po-
myłki irytują mnie bardziej niż ich liczne cnoty sprawiają
mi satysfakcję. Może jest tak dlatego, że bardzo ich podzi-
wiałem i chciałem, by byli doskonali. Przeżywszy jednak
ich pomyłki, sądzę, że powinienem być zadowolony, iż nie
byli doskonali. Kto naprawdę chciałby być dzieckiem do-
skonałych rodziców?
Thomas Moore pisze w książce Soul Mates: „Naszym
zadaniem jako ludzi dorosłych może być staranie się ze
wszystkich sił, aby wybaczyć naszym rodzicom to, że byli
niedoskonali. W jednych rodzinach ta niedoskonałość jest
niewielka, w innych znaczna, ale w każdym przypadku
musimy uporać się ze złem i cierpieniem w naszym wła-
snym życiu bez szukania kozłów ofiarnych. W istocie, na-
sze życie byłoby znacznie bogatsze, gdybyśmy umieli zre-
zygnować z wymówki rodzicielskich błędów... Myślenie ne-
gatywne i patologiczne o rodzinie oddala nas od członków
rodziny i tracimy możliwość wzbogacenia się dzięki nim".
Ewa, która nie miała matki mogącej dostarczyć jej wzo-
ru zachowania, próbowała „posiadać" swoje dzieci w na-
dziei, że powiedzie im się w życiu i wynagrodzą jej pomył-
ki. Rezultat był zniechęcający. Jedno dziecko zostało zabi-
te przez swojego brata, który następnie stał się banitą, za-
nim ona i Adam mogli rozpocząć od nowa, z mniejszymi już
oczekiwaniami. W pewnym sensie Biblia to kronika do-
brych ludzi będących złymi rodzicami, z Abrahamem ska-
zującym jednego ze swych synów na wygnanie i niemal
mordującym drugiego, z Izaakiem, Rebeką i Jakubem fa-
woryzującymi jedno z dzieci i tym samym stwarzającymi
problemy w rodzinie, z synami Jakuba, śmiertelnie zazdro-
snymi o swojego brata Józefa. A jednak te „patologiczne"
72
rodziny wydały ludzi, którzy pomimo wszystkich swoich
ran i urazów, położyli podwaliny kultury zachodniej.
Marian Wright Edelman prosi swoje dzieci o wybacze-
nie. Thomas Moore nawołuje do przebaczenia naszym ro-
dzicom. Nie jestem pewien, czy przebaczenie jest właści-
wym słowem. Może kiedy jesteśmy bardzo młodzi, przeba-
czenie jest odpowiednią walutą. Kiedy jednak sami zosta-
jemy rodzicami, monetą powinno być nie przebaczenie, ale
zrozumienie i docenienie, ponieważ wtedy już popełniliśmy
podobne błędy i zrozumieliśmy, jak nierozsądne jest ocze-
kiwanie doskonałości od rodziców.
Victoria Farnsworth napisała: „Dopiero kiedy zostałam
matką, zrozumiałam, jak wiele moja matka poświęciła dla
mnie. Dopiero kiedy zostałam matką, odczułam, jak bar-
dzo raniłam swoją matkę, gdy byłam nieposłuszna. Dopie-
ro kiedy zostałam matką, dowiedziałam się, jak dumna
była moja matka z moich osiągnięć. Dopiero kiedy zosta-
łam matką, uświadomiłam sobie, jak bardzo matka mnie
kochała".
Kiedy wyzwolimy się z mitu, że Bóg będzie nas kochać
tylko wtedy, gdy będziemy doskonali, nie będziemy odczu-
wać potrzeby bycia rodzicami doskonałych dzieci, które
wszyscy podziwiają, albo dziećmi doskonałych rodziców,
których mamy przeżyć i przejąć ich dziedzictwo.
Nie uważam za konieczne przebaczenie swoim rodzicom
błędów, które popełnili. Byli amatorami w wymagającej
grze, w której nawet ekspertom nie wszystko się udaje. Wy-
kraczając poza przebaczenie, kocham i podziwiam ich za
wszystkie dobre rzeczy, które uczynili, i mam nadzieję, że
okazałem im tę miłość i ten podziw w sposób, w jaki chcie-
liby, by były okazane, a mianowicie przez przekazanie wie-
lu z tych dobrych cech mojej własnej córce, która - o co się
modlę - może będzie skłonna zrozumieć i podziwiać mnie.
r
Rozdział 5
WYBÓR SZCZĘŚCIA
ZAMIAST SPRAWIEDLIWOŚCI
We wcześniejszym rozdziale, kiedy streszczałem biblij-
ną historię stworzenia, wiodącą do pierwszego aktu niepo-
słuszeństwa, opisałem Boga kształtującego partnerkę dla
Adama z jego żebra i dodałem: „(może nie było to żebro)".
Pora wyjaśnić podaną w nawiasie uwagę. Hebrajskie sło-
wo użyte w tej opowieści to tsela, które często znaczy „że-
bro", a w czasach wyłonienia się chrześcijaństwa zarówno
żydzi, jak i chrześcijanie znali historię stworzenia Ewy
z żebra Adama. Znacznie częściej jednak słowo tsela znaczy
„strona", jak to jest w Księdze Wyjścia (26,26) i w wielu in-
nych miejscach. Skłonny jestem zgodzić się z tymi badacza-
mi Biblii, którzy w drugim rozdziale Księgi Rodzaju znajdu-
ją biblijną analogię do mitów greckich i hinduskich oraz wie-
lu innych starożytnych kultur. Brzmiałoby to następująco:
Jako ukoronowanie stworzenia Bóg ulepił dwustronną
istotę ludzką, z jedną stroną męską i drugą żeńską. „Stwo-
rzył mężczyznę i niewiastę" (Rdz 1,27). Kiedy to obojnackie
stworzenie nie mogło znaleźć odpowiedniego partnera
wśród zwierząt, Bóg je uśpił i chirurgicznie rozdzielił jedną
stronę od drugiej, tworząc męską istotę ludzką i żeńską
istotę ludzką, które były odpowiednie dla siebie jako part-
nerzy. Z tego powodu historia stworzenia Ewy kończy się
słowami: „Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i mat-
kę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jed-
nym ciałem" (Rdz 2,24). To znaczy, że kiedy mężczyzna
i kobieta się łączą, odtwarzają sens jedności, jaki mieli
w momencie swego stworzenia.
(Tę samą historię znajdujemy w Uczcie Platona, z tą róż-
nicą, że w greckiej wersji niektóre z pierwotnie podwój-
nych stworzeń miały obie strony męskie, co wyjaśnia, dla-
czego niektórzy mężczyźni szukają męskich partnerów).
74
Implikacje rozumienia tego słowa jako „strona", a nie
„żebro" są rozliczne i ważkie. Po pierwsze, czyni to Ewę
pełnym członkiem stworzenia zamiast „myśli poniewcza-
sie". Co ciekawsze, nadaje to małżeństwu ludzkiemu wy-
miar daleko wykraczający poza wszystko, co może ono zna-
czyć dla innych stworzeń. Jest ono czymś więcej niż sposo-
bem płodzenia dzieci i przedłużania gatunku. Jest czymś
więcej niż sposobem legalizacji naszego pociągu do płci
przeciwnej (cecha, którą podzielamy z wieloma innymi ga-
tunkami zwierząt, gdzie samce rywalizują o najbardziej
atrakcyjne samice). Ludzie pobierają się, aby odnaleźć po-
czucie całości, dopełnić się wzajemnie. Najgłębszą przyczy-
ną zawierania małżeństwa nie jest zaspokojenie naszych
potrzeb seksualnych czy psychologicznych ani możliwość
uszczęśliwienia i zaspokojenia innej osoby. To nowe odczy-
tanie historii stworzenia pierwszych istot ludzkich mówi
nam, że celem małżeństwa jest powołanie nowego bytu,
jednej istoty utworzonej z dwóch uprzednio odrębnych jed-
nostek, z których każda dostarcza to, czego brakuje tej dru-
giej. Dlatego rozwód, choćby był prawnie możliwy, społecz-
nie akceptowany i niezbędny w szczególnych przypadkach,
zawsze jest rozdzierającym przeżyciem. Stanowi chirur-
giczne rozdzielenie dwóch złączonych ze sobą dusz. Wiele
z najgorszych momentów w mojej trzydziestoletniej pracy
rabina przeżywałem wtedy, kiedy musiałem zajmować się
kłótniami par, które przestały się kochać. Przyjaciel po-
wiedział mi kiedyś: „Nigdy nie wiedziałem, do jakiego gnie-
wu jestem zdolny, dopóki się nie ożeniłem". Jest aktem nie-
zwykłej odwagi pokochać kogoś i stać się bezbronnym przez
troskę o kogoś tak ogromną, że ten ktoś może cię zranić
w sposób, w jaki nie może cię zranić nikt obcy. Osoba, którą
kochasz, potrafi zranić najbardziej boleśnie. Martwię się,
że ludzie, którzy nie boleją nad nieudanym małżeństwem,
którzy mówią: „To nie było dobre od początku, należało to
wcześniej zakończyć", są jak ludzie, którzy nie rozpaczają
na pogrzebach. Ukrywają swoje uczucia smutku, lecz kie-
dyś będą musieli stawić im czoło.
Taki związek, jeśli dobrze funkcjonuje, może dać nam
najbardziej wzniosłe uczucie, jakiego można doświadczyć,
uczucie przekroczenia izolacji w świecie i znalezienia no-
wego poczucia pełni, świadomości, że zapełniły się puste
75
miejsca w naszym życiu. Kiedy małżeństwo się nie układa,
czujemy coś więcej niż rozczarowanie. Czujemy się zdra-
dzeni. Spodziewaliśmy się, że druga osoba będzie doskona-
ła, że spowoduje, iż nasze problemy znikną. Tymczasem
okazało się, że dołożyła nam swoje własne.
Jedną z podstawowych potrzeb każdego człowieka jest
potrzeba miłości, potrzeba, by nasze pragnienia i uczucia
były traktowane poważnie, potrzeba potwierdzenia nas jako
ludzi, którzy się liczą. Przyjęcia urodzinowe pomagają za-
spokoić tę potrzebę, jak również widok własnego zdjęcia czy
nazwiska w gazecie. Niemowlęta w równym stopniu potrze-
bują miłości swoich rodziców, jak pożywienia i ciepła; jeśli
tego nie dostają, konsekwencje są straszne. Kiedy wyrasta-
my z zależności od rodziców, zaczynamy szukać kogoś, kto
będzie nas kochał w sposób wyjątkowy i intymny.
Kiedy jesteśmy młodzi, nasza zdolność tworzenia związ-
ków z osobami płci odmiennej jest sposobem ustalania „war-
tości rynkowej" naszej atrakcyjności. Chłopak czy dziewczy-
na są lustrem, w którym oceniamy naszą atrakcyjność. Czę-
sto młody mężczyzna szuka dziewczyny „trofeum", a później
żony „trofeum" nie dla jej osobistych przymiotów, ale by in-
nym zaimponować zdobyciem tak atrakcyjnej partnerki.
Młode kobiety walczą o prawo do pokazania się z najpopu-
larniejszym studentem, a potem wychodzą za mąż za męż-
czyznę, którego inne kobiety będą im zazdrościć. Młode
dziewczyny mają obsesję na punkcie chłopców: mieć chłopa-
ka, zatrzymać go, stracić go na rzecz najlepszej przyjaciółki.
Pełne melancholii zastanawiają się, czy warto bez niego żyć.
Młodzi mężczyźni pocą się nerwowo, kiedy mają zadzwonić
do dziewczyny i zaprosić ją na randkę, z obawy, że zostaną
odrzuceni. Tym, którzy nie mogą przyciągnąć najbardziej
pożądanych partnerów, ustawicznie wypomina się w subtel-
ny i mniej subtelny sposób, że z powodu własnych braków
musieli się zadowolić „gorszymi" partnerami.
W większym lub mniejszym stopniu nigdy całkowicie nie
wyrastamy z tej postawy. Gdzieś kołacze się myśl, że na-
sza wartość jest określana atrakcyjnością partnera. „Jeśli
udało mi się spowodować, że on/ona mnie kocha, to muszę
być nadzwyczajny/a. Jeśli muszę zgodzić się na chłopaka/
dziewczynę, którym/ą nikt inny się nie interesuje, to jest
ze mną niedobrze".
76
Wiele lat temu miesięcznik „Boston", wydawany w mie-
ście, w którym mieszkam, opublikował artykuł o trudno-
ściach wziętych kobiet biznesu ze znalezieniem odpowie-
dniego męża. W artykule tym przedstawiono kobietę, która
stała się znana jako „dama z karnetem". Kobieta na kie-
rowniczym stanowisku w przemyśle opowiadała o swoich
wysiłkach znalezienia mężczyzny równie błyskotliwego,
ambitnego i przedsiębiorczego jak ona. Opisała, jak wre-
szcie spotkała czarującego, myślącego, energicznego męż-
czyznę, który wydawał się odwzajemniać jej ciepłe uczucia.
Po wielu spotkaniach, które pogłębiły uczucie z obu stron,
uznała, że związek jest wystarczająco poważny, by zadać
mu pytanie, czy podziela jej entuzjastyczne uwielbienie dla
baletu. Odpowiedział: „Nie, ale chętnie się nauczę". Zerwa-
ła z nim, mówiąc: „Nie chcę kogoś, kto chętnie nauczy się
lubić balet. Chcę kogoś, kto ma karnet na przedstawienia".
Ten wywiad wywołał powódź listów do redakcji pisma
od ludzi, którzy na podstawie tego jednego zdania próbo-
wali zanalizować psychikę owej kobiety. Niektórzy oskar-
żali ją o lęk przed bliskością, który prowadził do zrywania
wszelkich związków, zanim się zaczęły. Inni sądzili, że cier-
pi ona na niską samoocenę i odrzuca ludzi, zanim oni będą
mieli szansę ją odrzucić. Ja przypuszczam, że winowajcą
odpowiedzialnym za rozpad tego romansu jest nasz stary,
znany wróg - pogoń za doskonałością. Uważam, że mogła
myśleć następująco: „W pracy muszę być obrazem dosko-
nałości. Ponieważ pracuję w bardzo wymagającym środo-
wisku, muszę podtrzymywać opinię, że nad wszystkim pa-
nuję, że wszystko mi się udaje. Gdybym mogła znaleźć do-
skonałego męża, umocniłoby to mój obraz doskonałej ko-
biety, która potrafi zrobić wszystko, i to zrobić dobrze. Gdy-
bym zgodziła się na męża z licznymi wadami, niedoskona-
łego, któremu brakuje czegoś zasadniczego (jak karnet na
występy baletu?), mogłoby to zostać uznane za dowód ja-
kiejś skazy, za brak doskonałości we mnie". W rezultacie
ludzie tacy jak ona albo nie ustają w poszukiwaniach, znaj-
dując przyczyny dyskwalifikowania każdego partnera, albo
przekonują samych siebie, że aktualny przyjaciel jest
w istocie doskonały, a potem reagują wściekłością i rozpa-
czą, kiedy odkrywają, że nie jest kimś, za kogo nigdy się
nie podawał.
77
Nathaniel Hawthorne napisał nowelę The Birthmark
0 człowieku, który ożenił się z piękną kobietą z małym zna-
mieniem na lewym policzku. Zawsze traktowała to jak pie-
przyk, ale jego zdaniem psuło to jej wygląd. Przez to zna-
mię nie była doskonała. Tak go to opętało, że nie widział
niczego innego. Nie dostrzegał jej urody; koncentrował się
wyłącznie na skazie. W końcu kobieta zgodziła się na trud-
ną operację usunięcia znamienia. Po operacji znamię zbla-
dło i zniknęło, ale również kobieta zaczęła gasnąć i wkrót-
ce zmarła. Znamię było powiązane z misterium jej życia
1 urody. Była to więź, dzięki której anielski duch mógł za-
mieszkiwać śmiertelne, ludzkie ciało. To nie wystarczało
jednak jej mężowi. Nie był usatysfakcjonowany pięknością
jej ciała i duszy. Chciał doskonałości i w rezultacie został
z niczym.
Dzisiejsze małżeństwa są na ogół oparte na romantycz-
nej miłości. Porywa nas fala ekstazy. Jak to ujął pewien
pisarz: „Patrzysz na osobę, która wprawiła cię w trans,
i masz nadzieję, że kiedy wyjdziesz z transu, okaże się ona
człowiekiem, którego da się lubić". Mówimy do siebie:
„Trudno uwierzyć, że ktoś tak miły, tak doskonały napraw-
dę mnie kocha". Mówimy do siebie: „On/ona powoduje, że
tak dobrze mi z samym sobą", nie zdając sobie sprawy
z tego, że w istocie przyznajemy, iż wcale nie kochamy dru-
giej osoby. Używamy jej jako pomocy w kochaniu samego
siebie. „Jeśli ktoś tak miły mnie kocha, muszę naprawdę
być godny miłości".
Jeśli jednak romantyczny pociąg jest podstawą miłości
danej pary, nie jest to trwała baza, na której można budo-
wać małżeństwo. Iluzja doskonałości partnera nie przetrwa
długo. Dlatego istotą małżeńskiej miłości nie jest romans,
ale przebaczenie.
Chciałbym bardzo dokładnie wyjaśnić, co przez to rozu-
miem. Zdefiniowanie miłości jako przebaczenia nie ozna-
cza, że mężczyzna ma informować żonę o swoich pozamał-
żeńskich przygodach, a kiedy jest ona bardzo wzburzona,
powiedzieć: „Fakt, że nie może mi przebaczyć, dowodzi, że
mnie nie kocha i to usprawiedliwia moje postępowanie".
Zdefiniowanie miłości jako przebaczenia nie wymaga od
maltretowanej żony dalszego poddawania się fizycznej
przemocy męża. Nie wymaga też od ciebie, byś dawał się
7.S
wykorzystywać i deptać bez protestu. Przebaczenie jako
najprawdziwsza postać miłości oznacza akceptowanie wad
i niedoskonałości naszych partnerów i modlenie się o to, by
również oni zaakceptowali nasze niedoskonałości. Roman-
tyczna miłość nie zauważa wad („miłość jest ślepa") w wy-
siłku przekonania siebie, że zasługujemy na doskonałego
partnera. Dojrzała miłość wyraźnie widzi wady i je przeba-
cza, rozumiejąc, że nie ma doskonałych ludzi, że nie musi-
my udawać doskonałości i że niedoskonały współmałżonek
to wszystko, do czego mogą aspirować takie niedoskonałe
istoty jak my. („Przez lata szukałam doskonałego mężczy-
zny i kiedy go wreszcie znalazłam, okazało się, że on szu-
kał doskonałej kobiety, ale to nie byłam ja").
Każdej zimy razem z żoną spędzamy dziesięć dni w oś-
rodku wypoczynkowym w Tucson w Arizonie. Chodzimy
na całodzienne wycieczki i uprawiamy gimnastykę, a wie-
czorami słuchamy wykładów o zdrowym trybie życia. Pew-
nego wieczoru tematem wykładu były problemy komuni-
kacji między mężczyznami i kobietami. Wykład opierał się
na książce Johna Graya Mężczyźni są z Marsa, kobiety
z Wenus. Napięcie na sali było namacalne, bardzo odmien-
ne od nastroju, jaki panował na wykładach na temat gim-
nastyki i niskotłuszczowej diety. Wyczuwało się to w ner-
wowych dowcipach i komentarzach ludzi.
Pewna kobieta opowiedziała, jak razem z mężem spędzi-
li dodatkową godzinę w samochodzie i spóźnili się na spo-
tkanie, ponieważ jej mąż uparcie odmawiał zatrzymania
się i spytania o drogę. Inne kobiety na sali uśmiechały się
ze zrozumieniem, a mężczyźni potakiwali głowami z zaże-
nowaniem. Pewna atrakcyjna młoda kobieta wstała i oświad-
czyła: „Gdyby jakiś mężczyzna tak się wobec mnie zacho-
wał, wysiadłabym z samochodu, wzięła taksówkę, wróciła
do domu i nigdy więcej z nim nie rozmawiała". Kusiło mnie
zapytanie jej (ale się powstrzymałem): „Czy ty sama nie
masz żadnych wad, których tolerowania oczekujesz od ko-
goś, kto cię kocha? Czy nie masz żadnych irytujących dzi-
wactw, które mogłyby doprowadzić człowieka do szaleń-
stwa, gdyby nie kochał cię w wystarczającym stopniu, by
akceptować cię taką, jaka jesteś?" Przyłapałem się na my-
śli, że może ta młoda kobieta (która, jak zauważyłem, nie
miała obrączki ślubnej) jest krewną „damy z karnetem"
79
z Bostonu. Niezdolność do kochania drugiego człowieka
wyraża się często w niezdolności do wybaczenia mu jego
ludzkich wad. „Jestem tak nadzwyczajna, że nie muszę
znosić wad takiego człowieka jak ty".
Uwagę tej młodej kobiety przeciwstawiłem przeczytanej
kiedyś wypowiedzi kobiety, której mąż miał łagodną formę
depresji maniakalnej. Nigdy nie wiedziała, kiedy będzie się
zachowywał racjonalnie, kiedy bez żadnej przyczyny wpa-
dnie w depresję ani kiedy - w swym maniakalnym sta-
dium - trzeba go będzie odciągać od jakichś nierealistycz-
nych pomysłów. Przyjaciele pytali ją, dlaczego nie odcho-
dzi od niego, skoro życie z nim jest takie trudne. Odpowia-
dała: „Zakochałam się w jego duszy". Chociaż nie lubiła
niektórych rzeczy, które robił, kochała całego człowieka
i zdecydowała się na „transakcję wiązaną". Jej terapeuta
tak to ujął: „Choć zachowanie jej męża prawdopodobnie
nigdy się nie zmieni, ona mogła uznać i zaakceptować jego
niedoskonałość i nadal kochać jego duszę".
Jest żenującym sekretem fakt, że wielu z nas wybacza
bardzo niechętnie. Pielęgnujemy żale, ponieważ czujemy
się z tym moralnie lepsi. Odmowa przebaczenia daje nam
poczucie władzy, często władzy nad kimś, wobec kogo
w innych przypadkach czujemy się bezradni. Jedyną wła-
dzą staje się możliwość zachowania gniewu. W pewnym
sensie lubimy rolę cierpiącej i skrzywdzonej ofiary. Księga
Powtórzonego Prawa w Biblii rozróżnia między morder-
stwem, które musi zostać surowo ukarane, i przypadko-
wym zabójstwem, które może być traktowane łagodniej.
Skąd jednak mamy wiedzieć, czy śmiertelna rana została
zadana umyślnie czy przypadkowo? Księga Powtórzonego
Prawa (4,42) powiada, że jeśli osoba, która spowodowała
ranę, nie sprzeczała się z ofiarą przez poprzednie dwa lub
trzy dni, to możemy przyjąć, iż był to przypadek.
W komentarzach do tego wersetu mędrcy Talmudu wy-
kazują fascynującą psychologiczną intuicję. Mówią, że nor-
malny czas trwania kłótni wynosi dwa lub trzy dni. Jeśli
ktoś cię zrani czy obrazi, masz prawo do urazy przez taki
właśnie okres. (Mowa tutaj o powszednich sprzeczkach
i nieporozumieniach, nie zaś o poważnych przestępstwach).
80
Jeśli zaś uczucie goryczy trwa również czwartego dnia, jest
tak dlatego, że je wybierasz. Żywisz urazę, podtrzymując
ją w sposób sztuczny, zamiast pozwolić jej umrzeć śmiercią
naturalną.
Istnieje pewna emocjonalna satysfakcja z występowania
w roli ofiary, ale z dwóch powodów jest to zły pomysł. Po
pierwsze, oddziela cię od osoby, która mogłaby ci być bli-
ska. (Jeśli zaś staje się to zwyczajem, jak bardzo często się
zdarza, oddziela cię od wielu ludzi, którzy mogliby ci być
bliscy). Po drugie, przyzwyczaja cię do widzenia siebie
w roli ofiary — bezradnej, biernej, wykorzystywanej przez
innych. Czy płytkie uczucie moralnej wyższości warte jest
takiego postrzegania samego siebie?
„Przebaczenie oznacza nie tylko rezygnację z negatyw-
nej energii związanej z urazą, ale także ze znaczenia, jakie
w ciągu życia nauczyliśmy się przypisywać podobnym ura-
zom" — stwierdza pastor David Norris. Przez negatywną
energię Norris rozumie powracające poczucie rozgorycze-
nia i oburzenia, kiedy przypominamy sobie, jak nas ktoś
zranił. Gdybym rozmawiał z rozwódką, nadal kipiącą ze
złości na męża za to, że wiele lat temu zostawił ją dla innej
kobiety i zalega z płaceniem alimentów na dzieci, i gdyby
spytała mnie, jak mogę oczekiwać, że mu przebaczy po tym
wszystkim, co zrobił, odpowiedziałbym: „Nie proszę, byś mu
przebaczyła dlatego, że to, co zrobił, nie było straszne; było
straszne. Proponuję, byś mu przebaczyła, ponieważ on nie
zasługuje na posiadanie nad tobą władzy, która zamienia
cię w zgorzkniałą, pełną uraz kobietę. Kiedy cię porzucił,
zrezygnował z prawa przebywania w twoim życiu i umyśle
w takim stopniu, na jaki mu pozwalasz. Twoja złość na
niego jemu nie szkodzi, ale szkodzi tobie. Zamienia cię
w kogoś, kim doprawdy nie chcesz być. Wyzwól się z tego
gniewu nie ze względu na niego - prawdopodobnie na to
nie zasługuje - ale ze względu na siebie, tak by twoje praw-
dziwe ja mogło się ujawnić". Kiedy negatywna energia od-
dala nas od kogoś, z kim chcemy być związani — od męża
czy żony, brata czy siostry, bliskiego przyjaciela, który
nas rozczarował — wówczas tym bardziej trzeba ją rozła-
dować.
Słowa Norrisa: „znaczenie, jakiego nauczyliśmy się" od-
noszą się do poniżenia, jakie odczuwamy, kiedy ktoś, kogo
81
kochamy, źle nas potraktował albo rozczarował. Te urazy
bolą nas tak bardzo nie tylko dlatego, że same w sobie są
złe, ale dlatego że uderzają nas w najbardziej wrażliwe
miejsca. Podsycają naszą obawę, że nie jesteśmy ludźmi
godnymi miłości. Im dłużej pielęgnujemy urazę, mówiąc
sobie: „Tego człowieka zupełnie nie obchodzą moje uczu-
cia", tym częściej w myślach powtarzamy: „Moje uczucia
nie są warte tego, by ktoś o nie dbał". Kiedy przebaczamy,
kiedy potrafimy spojrzeć na to, co ktoś nam uczynił, nie
jako na rezultat złośliwości czy odrzucenia naszych uczuć,
ale jako na skutek ludzkiej słabości, niecierpliwości i nie-
doskonałości, wtedy nie tylko wyzwalamy drugiego czło-
wieka z roli łajdaka, ale i samych siebie z roli ofiary.
Linda Weltner, felietonistka „Boston Globe", czyni z tego
puentę swojego felietonu. Opowiada, jak siedziała w par-
ku, obserwując bawiące się dzieci. Dwoje z nich pokłóciło
się i jedno powiedziało do drugiego: „Nienawidzę cię! Już
nigdy nie będę się z tobą bawić!" Przez kilka minut bawiły
się osobno, ale po chwili znów były razem i dzieliły się swo-
imi zabawkami. Weltner zwróciła się do jednej z matek:
„Jak dzieci to robią? Jak potrafią być tak rozwścieczone na
siebie w jednej chwili i być najlepszymi przyjaciółmi w na-
stępnej?" „To proste - odpowiedziała matka - wybierają
szczęście zamiast sprawiedliwości".
My także mamy moc wyboru szczęścia zamiast sprawie-
dliwości. Sprawiedliwość oznacza pamiętanie każdej sytu-
acji, kiedy ktoś nam zrobił krzywdę czy nas rozczarował,
i niepozwolenie mu na zapomnienie o tym (i - przerażająca
myśl - dawanie innym prawa do pamiętania każdej sytua-
cji, kiedy to my kogoś skrzywdziliśmy lub rozczarowaliśmy,
i prawa do nieustannego nam o tym przypominania). Szczę-
ście oznacza dawanie ludziom prawa do bycia ludźmi, do
słabości, egoizmu i zapominalstwa, jak również oznacza
uświadomienie sobie, że nie pozostaje nam nic innego, jak
żyć z niedoskonałymi ludźmi. (Kiedyś zobaczyłem znaczek
z napisem: „Nigdy nie przypisuj złej woli temu, co można
wytłumaczyć głupotą". Mógłbym to sparafrazować: „Nigdy
nie przypisuj złej woli temu, co można wytłumaczyć ludzką
słabością i niedoskonałością").
Pogoń za sprawiedliwością odgradza ludzi od siebie; dą-
żenie do szczęścia umożliwia im pominięcie niedociągnięć
82
innych i ścisłą więź. Choćby to zabrzmiało dziwnie, szczę-
ście może być bardziej autentyczną wartością religijną niż
sprawiedliwość.
Zimowe światło to jeden z mniej znanych filmów szwedz-
kiego reżysera, Ingmara Bergmana, ale z jakiejś przyczy-
ny - może dlatego że jego bohaterem jest duchowny, a może
dlatego że lepiej go zrozumiałem od innych dzieł tego twór-
cy - zawsze był moim ulubionym filmem. Akcja toczy się
w zimie w małej nadmorskiej wiosce w Szwecji. Świat wo-
kół jest mroźny i posępny. Słońce świeci przez kilka godzin
dziennie i mało jest źródeł ciepła. Głównymi bohaterami są
luterański pastor, Thomas Ericson, i jego narzeczona, Mar-
ta, nauczycielka w miejscowej szkole. Pastor nadal boleje
nad śmiercią swojej żony, która zmarła cztery lata temu
na raka. Zmieniło go to w zgorzkniałego, ponurego człowie-
ka, co odbija się w jego zimnych, surowych nabożeństwach,
niemal takich jak pogoda na zewnątrz. Ericson jest zły na
Boga, że pozwolił jego żonie umrzeć. Kiedy pewien wierny
z jego zgromadzenia jest w depresji i z wahaniem zwraca
się do pastora z pytaniem, po co żyć dalej, pastor chaotycz-
nie opowiada o własnych rozczarowaniach w życiu i wybu-
cha: „Bóg jest potworem!" Wierny wkrótce potem popełnia
samobójstwo, zostawiając żonę i małe dzieci.
W miarę jak lepiej poznajemy Thomasa i Martę, docho-
dzimy do przekonania, że chociaż Marta wielokrotnie po-
wtarza, iż nie jest religijna, wychowała się bez wiary i nie
wierzy w modlitwę, to ona jest najbardziej religijną posta-
cią w tym filmie, ponieważ potrafi przebaczyć i kochać.
Nadal kocha Thomasa, choć ten traktuje ją bardzo okrut-
nie. Rozumie, że jego rozczarowanie samym sobą i swoim
życiem znajduje wyraz w gniewie przeciwko Bogu i prze-
ciwko niej. Przyznaje, że raz Bóg odpowiedział na jej mo-
dlitwę. Spytała Boga, co ma zrobić ze swoim życiem, i Bóg
pozwolił jej zrozumieć, że u samych podstaw jej duszy tkwi
pragnienie życia dla kogoś innego. Marta może kochać Tho-
masa mimo jego oczywistych wad; on nie może odwzaje-
mnić jej miłości, ponieważ -jak mężowi z noweli Hawthor-
ne'a —jej wady przesłaniają mu jej zbawcze przymioty.
W kluczowej scenie filmu Marta wspomina, jak pewnego
wieczoru bardzo cierpiała na egzemę, z powodu której
skóra jej rąk była popękana i krwawiąca. Egzema rozprze-
83
strzeniała się też na stopy i skórę głowy. (Ta symbolika, to
podobieństwo do stygmatów Jezusa na krzyżu, identyfiku-
je Martę - pomimo jej zapewnień, że nie jest religijna -
jako postać Chrystusową, kogoś, kto żyje dla innych, kto
kocha nas mimo naszych wad. Kiedy widzimy ją po raz
pierwszy, przynosi gorącą kawę zmarzniętym ludziom
w zimnym biurze). Zwraca się do Thomasa, swojego pasto-
ra i kochanka, po wyrazy współczucia, ale on czuje taką
odrazę do jej ran, że nie może się nawet za nią pomodlić.
Nie może kochać niedoskonałej Marty. Później oświadcza,
że ma wstręt do jej krótkowzroczności, mdłości, miesiącz-
ki, tak samo jak rażą go troski i niedoskonałości jego para-
fian. Religia Thomasa to urągowisko z prawdziwej religii,
ponieważ odrzuca ludzi dlatego, że są słabi i niedoskonali,
zamiast wyciągnąć do nich z miłością rękę i obwiązać ich
rany. W innej scenie, której jako duchowny nigdy nie po-
zwoliłem sobie zapomnieć, ta para spotyka małego chłopca
wracającego ze szkoły. Thomas karci go, że nie zapisał się
do kościelnej klasy konfirmacyjnej. Marta zaś pyta: „Jak
się czuje twój brat? Słyszałam, że jest chory". Wychodzimy
z kina z nauką, że jeśli nie możemy kochać niedoskonałych
ludzi, jeśli nie możemy wybaczyć im ich irytujących wad,
skazujemy się na życie w samotności, bo niedoskonali lu-
dzie są jedynymi, jakich kiedykolwiek spotkamy. Zimowe
światło może być słabe i zawodne, ale kiedy świat staje się
mroźny, może to być jedyne dostępne światło i ciepło.
Jeśli mamy szczęście, małżeństwo oznacza znalezienie
osoby, która uczyni nas całością, tak jak Adam i Ewa połą-
czyli się z powrotem w jedną istotę. Oznacza znalezienie
męża, który zachęci naszą męską stronę do ujawnienia się,
lub żony, która pomoże wyłonić się żeńskiej stronie, głębo-
ko w nas ukrytej. Jeśli mamy szczęście, małżeństwo ozna-
cza znalezienie kogoś, kto nam powie, że kocha nas takich,
jakimi jesteśmy, i że niczego nie musimy zmieniać (co na-
wiasem mówiąc ułatwi nam zmianę).
Kiedy patrzę wstecz na trzydzieści lat mojej pracy rabi-
na w kongregacji wiernych i na pary małżeńskie, które
przychodziły do mnie ze swoimi problemami, wspominam
jeden rodzaj niezgody, który powtarzał się tak często i tak
był podobny, że czasami miałem wrażenie, iż obserwuję róż-
84
nych aktorów czytających ten sam scenariusz. Coś, co kie-
dyś było źródłem atrakcji, stało się przyczyną konfliktu.
„Zakochałam się w nim, bo był wesoły i otwarty, podczas
gdy ja zawsze byłam nieśmiała i bojaźliwa. Teraz nienawi-
dzę go, kiedy robi z siebie błazna".
„Myślałem, że jej nonszalanckie traktowanie czasu wy-
leczy mnie z chorobliwej punktualności i przez pewien czas
tak było. Teraz kłócimy się bez przerwy o to, że muszę na
nią czekać, że niemal zawsze spóźniamy się na samolot i że
zawsze spóźniamy się do kina, bo ona nigdy nie jest gotowa
na czas".
„Pociągała mnie jego ambicja wybicia się i odniesienia
sukcesu; tego nigdy nie mieli mój ojciec i bracia. Nie wie-
działam, że to będzie oznaczało samotne wieczory w domu,
podczas gdy on pracuje do późna w biurze".
„Myślałem, że to wspaniałe, iż była taka ostrożna w wy-
dawaniu pieniędzy, kiedy chodziliśmy razem i w okresie
narzeczeństwa, bo ja jestem taki facet, co wydaje równie
szybko jak zarabia. Ale teraz doprowadza mnie to do sza-
leństwa. Za każdym razem, gdy musimy coś kupić, kłócimy
się, bo ona chce kupić najtańszy dostępny egzemplarz, na-
wet jeśli to jest śmieć, który będziemy musieli po roku wy-
rzucić".
Pociągają nas ludzie, którzy, wydaje się, mają to, czego
nam brakuje, i którzy tym samym obiecują, że nas uzupeł-
nią. Kiedy to zdaje egzamin, jest czymś wspaniałym, jest
Adamem i Ewą odtworzonymi w jedności, jaka panowała
w ogrodzie Eden. Według słów Księgi Rodzaju, psycholo-
gicznie, tak jak i seksualnie, „stajemy się jednym ciałem".
Jednak dwoje ludzi z dwiema uzupełniającymi się osobo-
wościami nie zawsze pasuje do siebie równie dokładnie jak
dwie części drewnianej układanki. Czasami wystają nie-
dopasowane kanty, które trzeba zeszlifować miłością i cier-
pliwością. Dlatego istotą małżeńskiej miłości jest przebacze-
nie, gotowość zaakceptowania cech partnera, które dopro-
wadzałyby nas do szału, gdybyśmy go nie kochali, chęć za-
akceptowania ich bez poczucia męczeństwa, poświęcenia czy
licytowania się („Wytrzymuję jego chrapanie, jak on śmie
krytykować mnie za zgubienie książeczki czekowej?").
Siedemnastowieczny poemat epicki Johna Miltona Raj
utracony jest klasycznym ujęciem historii ogrodu Eden
85
w literaturze angielskiej. Przyznaję się, że ta książka nie
należy do moich ulubionych lektur. Bombastyczny język
i zadowolona z siebie teologia nie są w moim guście. Po-
nadto żenuje mnie częste podkreślanie, że rolą kobiety jest
służenie mężczyźnie i że mężczyzna grzeszy, jeśli zbyt po-
ważnie traktuje słowa kobiety. (Gdy piszę te słowa, przy-
pomina mi się egzamin z literatury na pierwszym roku
w college'u. Składał się z dwóch pytań: 1. Która z przeczy-
tanych w tym roku książek najmniej ci się podobała?
2. Jakim ograniczeniom w sobie przypisujesz tę niezdol-
ność docenienia książki uznanej za klasyczną?)
Jest jednak jeden wymiar tego dzieła, który cenię. Mimo
braku zaufania do kobiet mówi ono coś bardzo głębokiego
0 związku małżeńskim. Kiedy po raz pierwszy spotykamy
Adama i Ewę, trzymają się za ręce. W rzeczywistości nigdy
nie rozłączają rąk, jakby byli jedną istotą, jedną duszą
w dwóch ciałach. W pewnym momencie Ewa (wielokrotnie
obwiniana przez Miltona o bezmyślność, która doprowa-
dziła do upadku) podsuwa myśl, by pracowali oddzielnie
1 w ten sposób zrobili więcej w krótszym czasie. Ta posta-
wa samowystarczalności („Dam sobie radę sama, nie po-
trzebuję nikogo innego") narażają na pokusę i grzech. Zja-
da zakazany owoc i daje go skosztować Adamowi. Ich mi-
łość, która była czysta i niewinna, jest teraz skażona egoi-
zmem i pożądaniem. Są odrębnymi istotami, nie trzymają
się już za ręce, każde stara się zaspokoić własne potrzeby,
nie patrząc na partnera. Zostają wygnani z raju. Rzeczywi-
ście, odnosimy wrażenie, że duchowo stracili raj, zanim go
stracili fizycznie. Później jednak, na ostatniej stronicy poe-
matu, Ewa ubolewa nad tym, co zrobiła, wyraża nadzieję,
że będą mogli znaleźć szczęście w tym rozdzieranym kłót-
niami świecie i wyciąga rękę do Adama. Poemat kończy się
słowami:
Gdyż oto przed nimi
Świat cały leżał (...)
A więc dłoń w dłoni i krokiem niepewnym
Z wolna przez Eden ruszyli samotnie*.
* John Millton, Raj utracony, przeł. M. Słomczyński, Warszawa 1974,
s. 399.
86
Wierzę, że mąż i żona mają prawo, a wręcz potrzebę, być
odrębnymi osobami. Nie muszą lubić tych samych potraw,
tych samych przyjaciół, mieć te same zainteresowania. Nie
jest zdradą ze strony jednego z małżonków odmienna reak-
cja na bankructwo przedsiębiorstwa czy na śmierć dziec-
ka. Źle rozumiemy Miltona, tak jak źle rozumiemy mał-
żeństwo, jeśli traktujemy ten symbolizm dosłownie i uwa-
żamy, że popełniamy grzech, chcąc zrobić coś sami, bez~
udziału męża czy żony. Milton mówi coś innego, kiedy opi-
suje Adama i Ewę trzymających się za ręce, cofających je
i ponownie ujmujących się za ręce - mówi, że prawdziwa
miłość i małżeństwo ofiarują nam coś, czego nie można zna-
leźć nigdzie indziej, możliwość wykroczenia poza naszą
odrębność poprzez złączenie się z innym człowiekiem.
W dzisiejszym świecie istnieje wiele możliwości zaspoko-
jenia naszych indywidualnych potrzeb — dobry posiłek,
wygodne łóżko, nawet seksualne wyżycie się. Jednak tylko
stałość małżeństwa może zaspokoić naszą egzystencjalną
ludzką potrzebę przekroczenia samotności jednostki, zna-
lezienia człowieka, który nas dopełni, który zapewni nam
to, czego nam brakuje, i wyzwoli przymioty w nas ukryte,
złączy się z nami, aby „stać się jednym ciałem". Możemy to
zrobić tylko w taki sposób, w jaki to robią Adam i Ewa na
ostatniej stronicy tragicznego poematu Miltona: dwoje upa-
dłych ludzi przezwycięża swój gniew i rozczarowanie, wy-
ciąga do siebie ręce i razem szukają ciepła i miłości w zim-
nym i nieprzyjaznym świecie.
Kiedy mężczyzna i kobieta uczą się kochać miłością,
która widzi i przebacza błędy, wówczas mogą zrobić coś
więcej niż tylko uciec przed samotnością. Żydowscy misty-
cy wierzyli, że to, co się dzieje na ziemi, odbija to, co się
dzieje w niebie, i odwrotnie: nasze ziemskie zachowanie
wpływa na niebiosa. W zdumiewającym stwierdzeniu po-
wiadają: „Świat nie jest zbawiony, ponieważ męska strona
Boga jest oddzielona od żeńskiej strony Boga, ale kiedy mąż
i żona łączą się w miłości, przywracają jedność Boga i przy-
bliżają zbawienie". Miłość młodego człowieka jest samolub-
na, zajęta wyłącznie potwierdzaniem własnej wartości
i zaspokajaniem własnych potrzeb. Dojrzała miłość jest
wzajemna, pozwala na zatarcie granic samego siebie, przez
87
co stajemy się jednością z drugim człowiekiem, czując ból
i przyjemność tego człowieka, jak gdyby to były nasze wła-
sne doznania. Mistycy zaś mówią nam, że istnieje jeszcze
wyższa forma miłości - miłość, która zbawia świat od roz-
łamu.
Prawdziwa miłość do drugiego człowieka jest czymś bar-
dzo odważnym, a zarazem niezbędnym ze względu na nas
samych, na drugiego człowieka i ze względu na świat. Męż-
czyźni i kobiety bardzo różnią się od siebie — mają inne
potrzeby, inne oczekiwania, inne sposoby komunikacji. Są
jak ogień i woda. Jak możemy oczekiwać, że się porozumie-
ją, nie mówiąc już o stworzeniu całości? Istnieje stara ży-
dowska legenda, która mówi, że kiedy Bóg stworzył niebo
i ziemię, niebo było zrobione z ognia (słońce) i wody (chmu-
ry). Słońce powiedziało: „Gdybym chciało, mogłobym wy-
parować te chmury i samo rządzić całym niebem. Bez de-
szczu jednak świat nie mógłby istnieć". Chmury powiedzia-
ły: „Gdybyśmy chciały, mogłybyśmy wygasić słońce i mia-
łybyśmy niebo dla siebie, ale jak świat przeżyłby bez słoń-
ca?" Każde więc zdecydowało się na poświęcenie swoich
ambicji, powstrzymanie swojej mocy i zrobienie miejsca na
niebie dla drugiego. Ucząc się żyć ze swoim przeciwień-
stwem, uczynili niebo całością i zapewnili bezpieczeństwo
światu.
Co to znaczy, że męska strona Boga jest oddzielona od
żeńskiej strony Boga? Ja rozumiem to tak, że kiedy męż-
czyźni i kobiety gniewają się na siebie, kiedy są pełni ura-
zy i podejrzeń, Bóg jest mniej obecny na świecie. Kiedy są
zakochani, świat wygląda inaczej. Czujemy obecność Boga
w darze miłości. Kiedy jesteśmy zranieni, kiedy jesteśmy
rozczarowani, odbiera to światu blask. Skłonny jestem wie-
rzyć, że fakt, iż tak wiele małżeństw na całym świecie po-
grąża się w złości i urazach i że tak wielu ludzi, patrząc na
swoje małżeństwo, zastanawia się, czy nie byliby szczęśliw-
si gdzie indziej, czyni świat ponurym, przesyconym podejrz-
liwością miejscem, w którym uczymy się nie ufać ludziom
i bezustannie się pilnować. Gdyby te wszystkie nieszczęśli-
we pary potrafiły odzyskać poczucie zakochania - uczucie,
które pozwalało im cieszyć się tak światłem słonecznym,
jak i deszczem, gdyby mogły przezwyciężyć swoje wzajem-
ne rozczarowanie oparte na nierealnych oczekiwaniach
88
i wybrać szczęście zamiast sprawiedliwości, miałyby moc
oczyszczenia atmosfery, zbawienia świata i sprowadzenia
obecności Boga, który kocha nas dość mocno, by wybaczyć
nam nasze błędy. Kiedy złączymy się z powrotem w pary,
kiedy odkryjemy spełnienie w jedności, kiedy będziemy
dwiema złączonymi duszami tworzącymi jedną skończoną
istotę, wtedy będziemy mogli naprawić świat.
Rozdział 6
KAIN I ABEL
Czy wystarczy miłości dla wszystkich?
Niektórzy ludzie przez pojęcie teologiczne znane jako
grzech pierworodny rozumieją twierdzenie, że jako potom-
kowie Adama i Ewy odziedziczyliśmy po nich zmazę niepo-
słuszeństwa i obrazy Boga. Dziedziczymy to tak, jak dzieci
dziedziczą wadę genetyczną, przekazaną im przez rodzi-
ców, albo jak dzieci, które muszą przyjąć na siebie zobo-
wiązania wynikające z długu pozostawionego przez rodzi-
ców. Inni, utożsamiając grzech z pożądaniem seksualnym,
rozumieją przez to, że każdy z nas rodzi się grzesznikiem,
ponieważ przychodzi na świat w wyniku aktu seksualne-
go, a więc grzesznego. Tę interpretację wzmacnia chrześci-
jańskie nauczanie, że Jezus zrodził się z dziewicy, bez ko-
nieczności aktu seksualnego. Jeszcze inni, idąc za bardziej
wyrafinowaną interpretacją protestanckiego teologa, Rein-
holda Niebuhra, uważają, że grzech pierworodny oznacza,
iż każdy człowiek (bo ludzkie życie jest bardzo skompliko-
wane moralnie) nieuchronnie zrobi coś, może nawet wiele -kroć, co będzie przeciwne woli Boga. Nawet człowiekowi,
który zawsze jest prawy, trudno oprzeć się uczuciu pychy,
kiedy rozważa swoją prawość.
Wszystkie te interpretacje wywodzą koncepcję grzechu
pierworodnego od Adama i Ewy oraz od owocu z zakazane-
go drzewa. Ich autorzy byliby prawdopodobnie zdziwieni
informacją, że w Księdze Rodzaju i w rzeczywistości w ca-
łej hebrajskiej Biblii ten incydent nie jest nazywany grze-
chem. Kiedy słowo „grzech" pojawia się po raz pierwszy
w Biblii, nie odnosi się do Adama i Ewy, ale do Kaina i Abla.
Ta historia jest nam równie dobrze znana jak historia
ich rodziców. Kiedy Adam i Ewa zostali wygnani z Edenu,
90
nie mieli już dostępu do drzewa życia. Utracili nieśmiertel-
ność i zaczęli mieć dzieci, z perspektywą życia „zastępcze-
go" poprzez potomstwo. Mieli dwóch synów, Kaina i Abla.
Kiedy wyrośli, Kain został rolnikiem, podczas gdy Abel zo-
stał pasterzem. Pewnego dnia obaj przynieśli ofiarę Bogu,
Kain z pierwszych płodów roli, Abel z pierworodnych zwie-
rząt ze swoich trzód. Z jakiejś przyczyny Bóg przyjął ofiarę
Abla, ale odrzucił ofiarę Kaina. Kain był śmiertelnie za^
zdrosny. Bóg go ostrzegł: „Dlaczego jesteś smutny i dlacze-
go twarz twoja jest ponura? Przecież gdybyś postępował
dobrze, miałbyś twarz pogodną; jeżeli zaś nie będziesz do-
brze postępował, grzech leży u wrót i czyha na ciebie,
a przecież ty masz nad nim panować" (Rdz 4,6-7). Nie ba-
cząc na to, Kain zabił swojego brata, a na pytanie Boga:
„Gdzie jest brat twój, Abel?" odparł: „Nie wiem. Czyż je-
stem stróżem brata mego?" Karą za zbrukanie ziemi przez
przelanie niewinnej krwi było skazanie Kaina na wieczną
tułaczkę i zakaz posiadania kawałka ziemi, który mógłby
nazwać swoim.
Niektórzy badacze w historii Kaina i Abla dopatrują się
starodawnego konfliktu między pasterzami, którzy chcą,
aby ich stada mogły się swobodnie poruszać, a rolnikami,
którzy próbują odgrodzić kawałek ziemi i nie pozwolić, by
pasły się tam owce (jak na setkach westernów, które wi-
działem). Koczowniczy pasterze uważali rolników za złych
ludzi, którzy usiłują zawłaszczyć część Bożej ziemi, a po-
tem gwałcą matkę ziemię ostrymi, żelaznymi pługami
i narzędziami, zamiast czekać - jak to robią pasterze - aż
sama wyda plony.
Pomijając opisy antropologiczne, większość z nas trafnie
rozpoznaje, o czym traktuje ta opowieść: o bardzo dobrze
nam znanych uczuciach między rodzeństwem: „Nienawi-
dzę cię, chcę, żebyś umarł, bo mama i tato kochają cię bar-
dziej niż mnie". Wygląda na to, że dzieciom - tak zależnym
od miłości rodziców - trudniej odczuwać gniew na rodziców
za wyróżnianie jednego dziecka niż na brata lub siostrę za
ich przywileje. A jeśli Bóg jest superrodzicem? Dla Kaina
musiało być strasznym ciosem to, że wolał ofiarę Abla. Wie-
le lat temu dramaturg Peter Shaffer nawiązał do faktu, że
Mozart miał na drugie imię Amadeus, to znaczy „ulubie-
niec Boga", i napisał sztukę o śmiertelnej zazdrości jedne-
91
go ze współczesnych mu kompozytorów o to, że Bóg pobło-
gosławił Mozarta większym geniuszem niż jakiekolwiek
inne ze swoich dzieci.
Istotnie, zdumiewająco często Księga Rodzaju opisuje
skrajne formy rywalizacji między rodzeństwem. Kilka
stron po tym, jak Kain zabija Abla, Izaak i Izmael, dwaj
synowie Abrahama zrodzeni z różnych matek, stają się
gorzkimi rywalami, czego rezultatem jest wygnanie Izma-
ela i jego otarcie się o śmierć. Izaak ma następnie synów
bliźniaków, Jakuba i Ezawa. Jakub wyłudza od Ezawa oj-
cowskie błogosławieństwo, co powoduje, że Ezaw przysięga
go zabić. Kilku synów Jakuba atakuje swojego brata, ulu-
bieńca ojca, niemalże go zabija i potem sprzedaje w niewo-
lę. Ileż dzieci, czytając biblijne opowieści o wściekłości zde-
tronizowanego starszego dziecka, zazdrości młodszego czy
bezbronności ulubieńca, miało wrażenie, że na kartach Bi-
blii czyta historię własnego życia? Kto wie, czy nie dlatego
te starodawne opowieści mają nad nami taką władzę?
Należy zauważyć, że w biblijnej opowieści Bóg ostrzega
Kaina o niebezpieczeństwie grzechu, zanim Kain zamor-
dował swojego brata. Zanim Kain został winny morder-
stwa, był winny grzechu nienawiści i urazy. Historia Kai-
na i Abla nie mówi o konflikcie między rolnikami i paste-
rzami. Mówi o bólu i gniewie, jaki wszyscy odczuwamy,
kiedy podejrzewamy, że ktoś inny jest bardziej kochany
niż my. Starsze rodzeństwo ma za złe zejście na drugi plan
z powodu najmłodszego dziecka, którym się wszyscy zaj-
mują, podczas gdy oni są zaniedbywani. Młodsze rodzeń-
stwo nie znosi, kiedy się mówi, że nie mogą robić tego sa-
mego, co starszy brat lub siostra. Zdolne dzieci czują się
pokrzywdzone, kiedy chwali się ich rodzeństwo za urodę
czy sprawność fizyczną, a ci ostatni czują się poniżeni, kie-
dy rodzina jest dumna z dobrego świadectwa szkolnego
zdolnego brata czy siostry. Nawet kiedy rodzice w rzeczy-
wistości nie mają faworytów, doszukujemy się faworyzo-
wania za każdym razem, kiedy chwalą czy poświęcają uwa-
gę komuś innemu, a nie nam (nawet jeśli ta uwaga spowo-
dowana jest chorobą czy złym sprawowaniem się i nawet
jeśli godzinę temu zajmowali się nami).
Tak jak ja odczytuję biblijną narrację, grzechem pierwo-
rodnym nie jest nieposłuszeństwo ani pożądanie. Grzech
92
pierworodny, który dotyka każdego z nas i prowadzi do in-
nych, cięższych grzechów, to przekonanie, że nie starczy
miłości dla wszystkich, i dlatego kiedy ktoś inny jest ko-
chany, to kradnie nam miłość. W Księdze Rodzaju, kiedy
Jakub przebiera się za swojego brata, Ezawa, i podstępem
otrzymuje błogosławieństwo przeznaczone dla pierworod-
nego, Ezaw skarży się: „Czyż miałbyś tylko jedno błogosła-
wieństwo, mój ojcze? Pobłogosław także i mnie, ojcze mój!"
(Rdz 27,38). Naszym pierwotnym lękiem jest to, że nasi
rodzice nie będą mieli dość miłości dla nas wszystkich i że
ktoś inny może dostać naszą porcję. Później w życiu, kiedy
ktoś inny awansuje zamiast nas, kiedy nasz lekarz czy du-
chowny nie pamięta naszego nazwiska, kiedy ktoś wpycha
się przed nas w kolejkę, może to wywołać nieproporcjonal-
ne do tego poczucie zranienia, ponieważ to doświadczenie
budzi na nowo obawę z dzieciństwa, że rodzice mogą ko-
chać kogoś innego bardziej niż nas. (Czy może to być przy-
czyną, dla której zdrada małżeńska ma większą moc zni-
szczenia małżeństwa niż fizyczne maltretowanie, alkoho-
lizm, hazard czy przestępczość?)
W powieści Johna Steinbecka Na wschód od Edenu jest
jedno zdanie, które wyraża to uczucie: „Największą grozą
dla dziecka jest to, że nie jest kochane, a odtrącenie to pie-
kło, którego się lęka". Powieść Steinbecka jest w istocie
ponownym przytoczeniem historii Kaina i Abla z wątkami
zaczerpniętymi również z historii ogrodu Eden. W pewnym
momencie autor wkłada te słowa (przypuszczam, że są to
jego własne uczucia) w usta jednej z postaci: „Dwie historie
prześladowały nas i idą z nami od samego początku. Nosi-
my je z sobą jak niewidzialne ogony: historię grzechu pier-
worodnego i historię Kaina i Abla. Nie rozumiem ani jed-
nej, ani drugiej. Nie rozumiem ich w ogóle, ale je czuję"*.
Powieść Na wschód od Edenu jest zbudowana wokół
dwóch par braci z inicjałami K i A, Karola i Adama Tra-
sków, oraz synów Adama, Kala i Aarona. W obu przypad-
kach bracia są przeciwstawnymi osobowościami, jeden cy-
niczny i zahartowany przez życie, drugi łagodny i niewin-
ny. Steinbeck dokonuje czegoś niezwykłego, czyniąc z Kala
* John Steinbeck, Na wschód od Edenu, przeł. Bronisław Zieliński,
Warszawa 1994.
93
Traska, „Kaina" książki, sympatyczną postać (jak to rów-
nież zrobił James Dean w wersji filmowej), tak że odczu-
wamy niesprawiedliwość odtrącenia go przez ojca, kiedy
przynosi pierwsze, ciężko zapracowane owoce swojej pra-
cy. Kal próbował być dobrym synem, wierząc, że w ten spo-
sób zdobędzie miłość ojca. Nie zdawał sobie sprawy z tego,
że to, iż ojciec faworyzuje Aarona, mniej wynika z zacho-
wania Kala, a bardziej z ran emocjonalnych, jakie Adam
Trask wyniósł z dzieciństwa i z nieszczęśliwego małżeń-
stwa, oraz z bolesnych wspomnień, które Kal nieświado-
mie w nim wywołuje.
W każdym pokoleniu, Biblia ukazuje nam niezgodne ro-
dzeństwo, jedno z rodzeństwa ma zalety, których nie ma
drugie, każda para jest przeznaczona do wejścia ze sobą
w konflikt, ponieważ bracia lub siostry są swym przeci-
wieństwem, a nie zdają sobie sprawy z tego, że gdyby po-
trafili się pogodzić, stworzyliby jedną pełną osobę: zły Kain
i niewinny Abel; dziki Izmael i posłuszny Izaak; gburowa-
ty Ezaw i radujący serce matki Jakub; piękna, lecz bezpłod-
na Rachela i jej brzydka siostra Lea z domem pełnym dzieci
- niemal tak, jakby rodzeństwo podzieliło między siebie róż-
ne cechy osobowości: „Ty weź te, a ja wezmę tamte".
Jesienią 1992 roku, w czasie, kiedy Amerykanie wybie-
rali Billa Clintona na prezydenta, w bostońskiej gazecie
ukazał się artykuł, w którym zwrócono uwagę na to, jak
wielu prezydentów Ameryki miało młodszych braci, którzy
przynosili im wstyd. Prezydent Clinton ma przyrodniego
brata Rogera, który stara się wyleczyć z narkomanii. Arty-
kuł przypomniał Jimmy'ego Cartera i Billy'ego Cartera,
Lyndona Johnsona i jego brata-czarną owcę, Sama Hou-
stona Johsona. Młodszy brat Richarda Nixona od czasu do
czasu próbował zarobić pieniądze na swym słynnym na-
zwisku. Senator Edward Kennedy, najmłodszy z braci Ken-
nedych, zarówno w młodości, jak i później zachowywał się
w sposób wprawiający rodzinę w zakłopotanie.
Artykuł sugerował, że rodzice często od dzieciństwa przy-
gotowują dzieci do odgrywania w rodzinie pewnych ról.
W powszechnie powtarzającym się scenariuszu najstarsze
dziecko wychowuje się na człowieka odpowiedzialnego,
który poniesie sztandar rodziny, będzie dobrym uczniem
w szkole i osiągnie sukces, z którego rodzice będą dumni.
94
Przeważająca liczba prezydentów, senatorów, pilotów sa-
molotów odrzutowych, stypendystów fundacji Cecila J.
Rhodesa i szefów korporacji jest pierworodnymi synami
(jak też byli nimi Newton, Einstein, Freud, Juliusz Cezar
i Winston Churchill). Podczas gdy pierworodni garną się
do stanowisk władzy, później urodzeni mają skłonność do
buntowania się przeciwko władzy i autorytetom (Kopernik
i Darwin byli młodszymi synami). Pierworodne dzieci czę^
sto wychowuje się na ludzi poważnych i dążących do okre-
ślonego celu. Dziecku, które pojawia się później, przez nie-
świadomy podział pracy pozwala się na posiadanie cech
zabronionych pierworodnemu. Może być nieodpowiedzial-
ne, a rodzice będą w nim widzieli beztroskiego wesołka.
Może nie być zachęcane do realizowania wielkich ambicji
i jego mierne świadectwo nie wywoła takiego wzburzenia,
jakie wywołałoby w przypadku starszego brata czy siostry.
(Przypomnij sobie bajki braci Grimm, w których najstar-
szy brat dziedziczy gospodarstwo, drugi idzie do wojska,
a najmłodszy, na którego często mówi się „głupek", musi
„szukać szczęścia", to znaczy dawać sobie radę sam. Albo
przypowieść o synu marnotrawnym z Nowego Testamen-
tu, który porzucił dom i roztrwonił swoje dziedzictwo. Fa-
scynujące jest uświadomienie sobie, że John F. Kennedy
jako młodszy syn wyrastał z cichym przyzwoleniem na bez-
troskę i niejaki brak odpowiedzialności. Dopiero po śmierci
starszego brata zaczął dążyć do sławy i sukcesu. Czy może
być tak, że mniej pochlebne rzeczy, jakich się dowiedzieli-
śmy o prywatnym życiu JFK, były wynikiem jego niepew-
ności, czy jest odpowiedzialnym najstarszym bratem czy
beztroskim młodszym bratem?)
Jedna z najstarszych fotografii w albumie naszej rodzi-
ny pokazuje mnie (w wieku około czterech lat) stojącego
między moim dwuletnim bratem a małym kotkiem. Widać
wyraźnie, że obaj boimy się kota, ale jako starszy już czu-
łem odpowiedzialność za brata i ustawiłem się między nim
a kotem. Często myślałem, że w tej fotografii jest coś okre-
ślającego nas. Jestem pewien, iż w trakcie naszego wspól-
nego dorastania zdarzały się sytuacje, kiedy mój brat chciał
przewodzić, a ja pragnąłem, żeby przejął ode mnie odpo-
wiedzialność (co od czasu do czasu robił). Musiały być sytu-
acje, kiedy miałem rodzicom za złe, że zawsze oczekiwali
95
ode mnie wzorowego zachowania. Chciałem mieć czasem
pozwolenie na nieodpowiedzialność. Pewna pierworodna
córka zapisała w swoim pamiętniku: „Bardzo wcześnie na-
rzucono mi starszeństwo, do czego nie byłam przygotowa-
na. Moja młodsza siostra zazdrościła mi pozycji w rodzinie,
ponieważ uważała mnie za uprzywilejowaną, której pozwo-
lono być dorosłą, podczas gdy ona nie miała takiego pozwo-
lenia. No cóż, z przyjemnością zrezygnowałabym z tej roli
starszej siostry dla wszystkich". Na ogół wychowywano
mnie na starszego brata, a mojego brata na młodszego.
Miałem dwa lata, kiedy się urodził, i nigdy mnie nie dogo-
nił. Wcześniej niż on poszedłem do szkoły i do college'u,
ożeniłem się, dostałem pracę, nie dlatego że byłem zdol-
niejszy, ale dlatego że bez własnej zasługi pierwszy się uro-
dziłem. To mnie określiło jako „łamiącego lody". Historia
mojego życia to w znacznej części historia dobrowolnego
podejmowania się przywództwa, przyjmowania odpowie-
dzialności, często w takim stopniu, że inni mówili: „Zrobił
to dobrze i doceniamy to, ale dlaczego wszystko zrobił sam
i nic nie zostawił dla nas oprócz tego, że możemy go podzi-
wiać i mu dziękować?" W dużej mierze, jak sądzę, wypły-
wało to z wychowania mnie jako pierworodnego syna.
Dlaczego rodzice od najwcześniejszych lat przypisują
dzieciom pewne wzorce zachowań? Czasami przywołują
wzory ze swego dzieciństwa („To jest nicpoń, tak jak mój
młodszy brat, Alex. On nawet wygląda jak Alex") lub ze
swego kręgu kulturowego („Dziewczynkom nie są potrzeb-
ne dobre stopnie; dziewczynkom potrzebna jest popular-
ność"). Niekiedy rodzice reagują na osobowość swych nowo
narodzonych dzieci. Wierzę, że dzieci rodzą się z osobowo-
ścią; niektóre od urodzenia są nieśmiałe, inne odważne.
Czasem rodzice zmieniają się między jednym a drugim
dzieckiem. Nawet rodzeni bracia i siostry nie mają w rze-
czywistości tej samej matki i ojca w tym sensie, że rodzice
mogą być niepewni i niedoświadczeni przy pierwszym
dziecku (może nawet niechętni, jeśli była to nie zaplano-
wana ciąża), a bardziej pewni siebie przy następnych dzie-
ciach. Mogli także mieć dużo czasu dla pierwszego dziecka,
a później dzielić czas i siły pomiędzy dwoje lub więcej dzie-
ci. Czasami, kiedy młodsze dzieci rezygnują z rywalizacji
ze starszym dzieckiem, które miało przewagę wcześniej-
96
szego startu, i idą w wybranym przez siebie kierunku, ro-
dzice potwierdzają i popierają ten wybór. Bardzo często się
zdarza, że rodzice wskazują dziecko, które ma zrealizować
ich niespełnione marzenia, i umieszczają w nim swoje ego.
Myślę tu o biblijnym Izaaku, który preferował Ezawa
z powodu jego siły fizycznej, jakiej sam Izaak nigdy nie
posiadał, i o tych wszystkich ojcach - nieudanych sportow-
cach - którzy odnoszą się do swoich wysportowanych sy-
nów inaczej niż do córek lub synów o zdolnościach intelek-
tualnych.
W opowieściach biblijnych konflikt między rodzeństwem
przyjmuje wzór, który tak często widziałem w rodzinach
z problemami. Podobnie jak starożytni Izraelici wybierali
zwierzę na ofiarę i symbolicznie obarczali je wszystkimi
swoimi grzechami, zanim wygnali je, by zdechło na pusty-
ni, tak rodziny z problemami często wyznaczają jedno ze
swoich dzieci, aby było „nieudane", i manipulują nim na
różne sposoby, aby odgrywało tę rolę, której sami się wsty-
dzą. Mogą wówczas pójść do władz szkolnych czy do tera-
peuty i powiedzieć: „Nasze dzieci są w porządku, ale po
prostu nie wiemy, co zrobić z Michaelem". Ten wzorzec nig-
dy niemal nie jest narzucany świadomie, ale jest destruk-
cyjny dla wszystkich, a najboleśniejszy dla owego kozła
ofiarnego, dla jego rodziców, którzy skazali się na niezdol-
ność kochania jednego ze swoich dzieci, jak również dla
rodzeństwa przeznaczonego na „dobrych" synów lub „do-
bre" córki.
„Złe" dziecko czuje się winne z powodu zmartwień, ja-
kich przysparza swoim rodzicom, i jest zakłopotane taką
sytuacją. Nie jest to coś, co samo wybrało. „Dobre" dziecko
natomiast będzie się czuło winne, że dostało rolę kochane-
go i chwalonego dziecka, podczas gdy widzi, jak brat jest
słownie i fizycznie karany. Co więcej, „dobre" dziecko bę-
dzie często miało za złe konieczność stałego odgrywania
roli „dobrego", podczas gdy „kłopotliwy" brat nie znosi swej
roli złego ducha. To pierwsze dziecko znacznie bardziej wo-
lałoby być normalnym dzieckiem z dobrymi i złymi dniami,
dobrymi i złymi świadectwami, ale mu tego nie wolno. Dzie-
ci, których rodzice wiele wycierpieli (ocaleni z holo-
kaustu, chorzy czy z problemami finansowymi), czują, że
muszą to im „wynagrodzić" przez bycie tak doskonałymi,
97
jak to możliwe. Muszą pohamować swoje normalne zacho-
wanie, aby oszczędzić rodzicom dalszego bólu. (Czy Kain
dlatego został rolnikiem, żeby stworzyć namiastkę ogrodu,
z którego wygnano rodziców przed jego urodzeniem?) Jeśli
jedno dziecko ma problemy z zachowaniem, prawdopodob-
nie monopolizuje tę rolę i zmusza braci i siostry, aby byli
„dobrzy" („Cieszę się, że przynajmniej ty nie powodujesz
problemów"). Te ostatnie dzieci będą musiały połknąć ura-
zę („Poświęcasz mu więcej uwagi, dlatego że jest zły, niż
mnie, bo jestem dobry") i stłumić normalną część swojej
osobowości (która często objawia się jako bunt w trzydzie-
stych czy czterdziestych latach ich życia, zamiast w młodo-
ści, lub jako gniew wiele lat później na zależnego rodzica).
W powieści Sue Miller Family Pictures bohaterka wspomi-
na swoją matkę, która kochała jej autystycznego starszego
brata, niezależnie od tego, jak destrukcyjnie się zachowy-
wał, a jej dawała do zrozumienia, że będzie ją kochać, jeśli
będzie dobra, posłuszna i szczęśliwa. Faber i Mazlish, au-
torzy książki Siblings Without Rivalry, podają przykład
z życia, cytując słowa pewnej kobiety do matki: „Za każ-
dym razem, kiedy próbowałam się zbuntować, jak wtedy,
kiedy poszłam na wagary w piątej klasie albo kiedy
odmówiłam grania na pianinie dla gości, słyszałam od cie-
bie jedynie: «To do ciebie niepodobne, kochanie». Czy wiesz,
ile znaczyłoby dla mnie, gdybyś choć raz powiedziała: «Nie
musisz być cały czas taka grzeczna. Nie musisz być dosko-
nała. Nie musisz być dumą matki. Możesz być zła, rozwy-
drzona, niechlujna, normalna... a ja będę cię tak samo ko-
chać*".
Kiedy umiera dziecko, pozostałe rodzeństwo często czuje
się obarczone poczuciem irracjonalnej, niezasłużonej winy
i presji, by „wynagrodzić to" rodzicom, być doskonałym „za-
stępcą", żyjąc nie tylko swoim życiem, ale i życiem zmarłe-
go dziecka, chociaż tej uroczystej obietnicy nigdy nie będą
mogły zadowalająco wypełnić. Może to być poczucie (na ogół
nieuzasadnione), że mogli zrobić coś dla zapobieżenia
śmierci lub że ich zazdrosne, gniewne życzenia mogły tę
śmierć spowodować. Może to być rodzaj winy ocalonego, że
jest tym, który przeżył, szczególnie jeśli rodzice w swojej
żałobie rozwodzą się nad cudownymi przymiotami zmarłe-
go dziecka. Żyjące rodzeństwo może sobie powiedzieć: „Nie
98
byliby nawet w przybliżeniu tak zrozpaczeni, gdybym ja
umarł, a on żył". Jak wielu czytelników tej książki wie,
straciliśmy z żoną naszego czternastoletniego syna. Kilka
lat później napisałem o tym książkę Kiedy złe rzeczy zda-
rzają się dobrym ludziom. Właśnie wtedy, kiedy nasza cór-
ka zaczynała akceptować utratę brata i przyzwyczajać się
do tego, że ma nas w całości dla siebie, musiała dać sobie
radę z ojcem, który jeździł po całym kraju, występował
w telewizji, żeby mówić o jej zmarłym bracie, zamiast być
w domu i pomagać jej w odrabianiu lekcji. Pismo „People"
wyolbrzymiło ten problem, publikując artykuł o mojej
książce ze zdjęciem naszego syna, Aarona i podpisem:
„Cztery lata po śmierci nadal jest najważniejszym człon-
kiem swojej rodziny".
Także brat czy siostra, których nigdy nie znaliśmy, mogą
być źródłem poczucia winy. Francine Klagsbrun w psycho-
logicznym studium związków między rodzeństwem, Mixed
Feelings, wspomina, że jej rodzice mieli inne dziecko, które
zmarło przed jej urodzeniem, i zastanawia się: „Czy rodzice
poprzestaliby na dwojgu dzieci, gdyby Sidney żył? Czy za-
mieniliśmy się życiem, on i ja, on tracąc swoje, abym ja
mogła się urodzić?"
- To interesujące, że tak wiele napisano o kompleksie Edy-
pa, konflikcie między ojcem a synem, i o tłumionych kazi-
rodczych pragnieniach ojców i córek oraz matek i synów,
a tak mało powiedziano o problemach, jakie bracia i sio-
stry mają ze sobą. Francine Klagsbrun pisze: „Jesteśmy
przyzwyczajeni do analizowania (często nieustannego) na-
szych związków z rodzicami. Kiedy jednak ludzie próbują
analizować swoje związki z braćmi i siostrami, może im
brakować słów... Twierdzę, że w rzeczywistości pamięć
związków z rodzeństwem może wywierać większy wpływ
na dorosłe kontakty z ludźmi niż pamięć związków z rodzi-
cami. Ponieważ tak wiele naszych interakcji odbywa się
z ludźmi w równym wieku - z małżonkami, przyjaciółmi
i współpracownikami — niejednokrotnie łatwiej jest identy-
fikować ich jako substytuty rodzeństwa niż jako zastęp-
czych rodziców i mieć wobec nich wiele postaw i uczuć, ja-
kie mieliśmy wobec naszych braci i sióstr". Czy to możliwe,
że nasze poczucie tego, kim jesteśmy, jest kształtowane
przez naszych rodziców i współmałżonków, ale nasz sposób
99
odnoszenia się do innych ludzi odzwierciedla raczej to, jak
odnosiliśmy się do naszych braci i sióstr?
Czy istnieje lekarstwo na ten grzech pierworodny, na
lęk dzieci, że nie będą kochane, jeśli rodzice obdarzą miło-
ścią również kogoś innego? Bardzo możliwe, że istnieje.
Uporanie się z poczuciem zazdrości o rodzeństwo może być
w rzeczywistości ważną częścią dorastania. Klagsbrun,
opierając się na hipotezie Zygmunta Freuda, pisze: „Kiedy
dzieci rozpoznają, że nie mogą wygrać przez rywalizację
i że muszą dzielić rodzicielską miłość z rodzeństwem, za-
czynają identyfikować się z innymi dziećmi w podobnej sy-
tuacji. Dzięki tej identyfikacji pojawiają się ziarna poczu-
cia sprawiedliwości, przekonanie, że jeśli nie możemy być
kochani bardziej niż ktoś inny, to wszyscy muszą być trak-
towani równo i sprawiedliwie".
Innymi słowy, historia nie musi zakończyć się zabój-
stwem Abla przez Kaina, aby ten ostatni był jedynym
obiektem miłości Boga czy Ewy. (Starodawna legenda,
sprzed tysięcy lat przed Freudem, mówi, że Kain i Abel
kłócili się o to, który z nich zostanie partnerem Ewy po
śmierci Adama). Historia biblijna mogłaby opisywać, jak
Kain i Abel zdają sobie sprawę z tego, ile mają wspólnego
przez swoją zależność od kaprysów arbitralnego Boga, i jak
pracują razem, próbując Go zrozumieć i sprawić Mu przy-
jemność. W końcu, bracia i siostry nie tylko kłócą się ze
sobą. Często łączy ich więcej niż z rodzicami czy nawet
z współmałżonkami. (Żyłem o wiele dłużej i znacznie bliżej
z moją żoną niż mieszkałem pod jednym dachem z bratem,
ale nadal zdarza się, że słowo-kod z dziecięcych zabaw wy-
wołuje nasz wybuch śmiechu, podczas gdy moja żona pa-
trzy zdziwiona i nic z tego nie rozumie). Kiedy rywalizacja
osiąga właściwą perspektywę, kiedy grzech pierworodny -
uczucie, że miłość ofiarowana innej osobie jest ukradziona
tobie - jest uznany za błąd, którym jest, wówczas wiele
można zbudować.
Choć Księga Rodzaju jest kroniką rywalizacji między
rodzeństwem, jest to również księga o ich pojednaniu. Iza-
ak i Izmael spotykają się przy grobie swojego ojca, Abraha-
ma. Jakub i Ezaw pokonują wspomnienia dawnych ran
i lęków i padają sobie w ramiona po dwudziestu latach roz-
łąki. W najwspanialszej historii napisanej kiedykolwiek na
100
temat braci przezwyciężających nienawiść i zazdrość Józef
ponownie łączy się z braćmi, którzy go sprzedali w niewolę.
Przez lata marzył o wyrównaniu z nimi rachunków (i może
również o wyrównaniu rachunków z ojcem za uczynienie
z niego swego pupila i obiektu nienawiści braci). Gdy jed-
nak ma ku temu sposobność, gdy jest wysokim dostojni-
kiem państwowym, a oni wygłodniałymi pasterzami błaga-
jącymi o żywność, Józef odkrywa, że w rzeczywistości wca-
le nie chce zemsty, lecz pragnie rodziny. Wie, że nie może
mieć rodziny, dopóki obie strony nie wzniosą się ponad nie-
nawiść i zranione uczucia z lat dorastania.
Znam wielu ludzi, którzy skazali się na brak kontaktu
z rodzeństwem, którzy upierają się przy zostawianiu pu-
stych miejsc na każdym ślubie, przyjęciu urodzinowym
i spotkaniu rodzinnym, ponieważ wiele lat wcześniej mieli
sprzeczkę z bratem czy siostrą. Wynikała ona z grzechu
pierworodnego, przekonania, że nie starczy miłości dla
wszystkich i że gdyby ktoś otrzymał więcej niż powinien,
nic by nie pozostało dla innych. Minęły dziesięciolecia, ro-
dzice się zestarzeli lub zmarli, a oni ciągle się kłócą o to,
którego z nich matka bardziej kochała, kiedy byli dziećmi.
Może mieli rodziców, którzy nie bardzo wiedzieli, jak rów-
nocześnie kochać kilkoro dzieci. (Jak podkreślają Faber
i Mazlish, dzieci właściwie nie chcą być kochane równo.
Chcą być kochane wyjątkowo, za ich własną, jedyną osobo-
wość, a nie wszyscy rodzice wiedzą, jak to zrobić). Może
sami zostali wychowani przez manipulujących rodziców,
którzy zmuszali ich do rywalizowania o to, kto będzie naj-
bardziej kochany. Po wielu latach każde ich spotkanie jest
skażone poczuciem winy, że się było faworytem, lub urazą,
że się było pominiętym. Obie strony noszą w pamięci obraz
tego drugiego, zastygły w formie sprzed dziesięcioleci. Mu-
szą zdać sobie sprawę z tego, że podobnie jak oni sami rów-
nież ich rodzeństwo nie przypomina już dzieci na fotogra-
fiach z rodzinnego albumu, nie przypomina też stereoty-
pów, jakie każde z nich przechowuje w pamięci. Kiedy po
dwudziestu latach życia w oddzieleniu Jakub i Ezaw spo-
tykają się, każdy z nich stwierdza, że jego pamięć brata
jest przestarzała o dwadzieścia lat. Jeden i drugi nienawi-
dził lub lękał się kogoś, kogo już nie ma, kto został wiele lat
temu zastąpiony przez bardziej dojrzałego człowieka, łago-
101
dniejszego dzięki doświadczeniom i trudnym lekcjom ży-
cia. Niezliczone razy siedziałem w poczekalni kaplicy po-
grzebowej przed nabożeństwem, gdy ze wszystkich stron
schodziły się dzieci zmarłego. Czasami, kiedy w rodzinie
panowała wojna (a było tak być może aż w jednej trzeciej
wszystkich rodzin, z którymi miałem do czynienia!), bracia
i siostry demonstracyjnie siadali po przeciwnych stronach
pokoju i rozmawiali ze mną po kolei. Częściej jednak wy-
ciągali do siebie ręce, z początku niepewnie, z obawą odtrą-
cenia, ale w momencie konfrontacji ze wspólnymi wspo-
mnieniami i wspólnym poczuciem śmiertelności padali so-
bie w ramiona i mówili: „Dlaczego tak długo z tym zwleka-
liśmy, dlaczego trzeba było aż tego, byśmy się znaleźli ra-
zem w tym samym pokoju?" (Niedawno słyszałem praw-
dziwą historię o dwóch braciach, którzy nie rozmawiali ze
sobą przez dwadzieścia lat. Kiedy jeden z nich umarł, dru-
gi załamał się i szlochał: „Teraz nie mam już Sama, żebym
mógł z nim nie rozmawiać").
Niekiedy przepaść, jaka oddziela braci i siostry w okre-
sie dorastania, może się zmniejszyć później w życiu, w mia-
rę słabnięcia różnic między nimi, które wydawały się
ogromne, kiedy byli mali. Podobnie jak wielu mężczyzn
w średnim wieku pozwala ujawnić się swojej kobiecej stro-
nie, i mniej rywalizować, a bardziej wiążąc się z ludźmi,
i jak wiele kobiet w analogicznym wieku pozwala sobie na
stanowczość, zamiast żyć dla innych i poprzez innych, tak
wielu braci i sióstr osiąga pełnię, porzucając przypisane im
w dzieciństwie role i „zamieniając się jeden w drugiego".
Przedsiębiorca przechodzi na wczesną emeryturę, aby na-
uczać w lokalnym college'u, podczas gdy jego brat, „mól
książkowy", zaczyna śledzić akcje na giełdzie. Pracująca
kobieta poświęca się całkowicie swojej nowej roli matki,
podczas gdy jej młodsza siostra, która wyszła za mąż
w wieku dziewiętnastu lat i została matką w wieku lat
dwudziestu, wychodzi z domu i znajduje pracę teraz, kiedy
jej dzieci są nastolatkami. Jeśli są mądrzy i mają szczęście,
każde pozwoli drugiemu skorzystać ze swoich doświadczeń.
Mój przyjaciel, lekarz z Bostonu, podzielił się ze mną
następującym wspomnieniem: „Historia naszej rodziny to
klasyczny przykład odnoszącego sukcesy starszego brata
i nieudanego młodszego. Poszedłem na medycynę, mój brat
102
nie skończył szkoły i pojechał do San Francisco grać na
ulicach na gitarze. Moja matka chwaliła się moimi stop-
niami, pracą, publikacjami i zmieniała temat rozmowy,
kiedy ktoś ją zapytał o Stanleya. Kiedy matka zmarła,
przyjechałem z Bostonu na pogrzeb; Stan przyleciał z Kali-
fornii. Po południu, w przeddzień pogrzebu, siedziałem
z notesem adresowym matki na kolanach i dzwoniłem do
jej przyjaciół, aby powiedzieć im o pogrzebie, podczas gdy
mój brat leżał na sofie i odpoczywał. Byłem zmęczony tymi
telefonami i rozżalony, że wszystko muszę robić sam, tak
jak to robiłem całe życie, podczas gdy mój brat się wymigi-
wał. Już chciałem powiedzieć mu coś ostrego, ale zamiast
tego ze zdziwieniem usłyszałem własne słowa: «Stan, może
weźmiesz ten notes i obdzwonisz resztę ludzi?» Powiedział:
«Jasne», wstał z sofy i zrobił wszystko, jak trzeba. Myślę,
że docenił to, iż został poproszony o zrobienie czegoś poży-
tecznego. Przypuszczam jednak, że gdybym nic nie powie-
dział, poszlibyśmy utartą ścieżką, ja z poczuciem, że mnie
wykorzystują, on z poczuciem wyłączenia i odtrącenia.
Wystarczyło kilka słów, żeby zmienić ten wzorzec. Stan i ja
jesteśmy sobie teraz o wiele bliżsi niż byliśmy przez ostat-
nie lata. Zauważyliśmy, że jesteśmy znacznie bardziej
podobni niż sądziliśmy. Często się zastanawiam, jak inne
mogłoby być nasze życie, gdybym wypowiedział te słowa
kilka lat wcześniej".
Parę lat temu byliśmy z żoną na wakacjach w Jerozoli-
mie. Szedłem, żeby się pomodlić przy zachodniej ścianie,
przetrwałej resztce starożytnej świątyni, kiedy zobaczyłem
tłum zebrany wokół ulicznego kaznodziei. Stanąłem, żeby
posłuchać, i usłyszałem taką opowieść:
W małym mieście w Polsce, gdzie większość Żydów była
biedna i nieuczona i gdzie musieli rywalizować ze sobą,
żeby związać koniec z końcem, mieszkał człowiek, który
był powszechnie podziwiany za swoją wiedzę, bogactwo
i pobożność. Pewnego dnia dwunastu wybitnych członków
społeczności z przyjemnością i zdziwieniem znalazło w do-
mu zaproszenie: „Jest pan zaproszony do domu Reb Izaaka
w następny wtorek wieczorem o godzinie szóstej na obiad
godny podania w raju". Nie mogli się doczekać. Obiad
u Reb Izaaka! Posiłek godny raju! Wszyscy przyszli punk-
tualnie o szóstej i zostali wprowadzeni do jadalni, gdzie
103
stół był elegancko nakryty talerzami, kielichami i srebrny-
mi sztućcami. Kiedy usiedli, służący przyniósł Reb Izaako-
wi bułkę, nad którą ten wyrecytował tradycyjne błogosła-
wieństwo. Służący postawił następnie przed nim talerz
zupy, ale żaden z gości niczego nie dostał. Reb Izaak zaczął
jeść zupę i mówić: „Mmm, taka smaczna zupa. Nie pamię-
tam, kiedy jadłem tak pyszną zupę". Goście byli zaskocze-
ni; dlaczego im niczego nie podano? Kiedy Reb Izaak skoń-
czył zupę, dał znak służącemu, który zabrał pusty talerz
i po chwili przyniósł duży talerz z mięsem i jarzynami dla
gospodarza, ale znowu nic dla gości. Reb Izaak jadł dalej,
mówiąc: „Och, jakie to dobre. Nie macie pojęcia, co tracicie.
To jest takie smaczne, bardzo mi to smakuje". Wreszcie
jeden z zaproszonych gości nie wytrzymał: „Reb Izaaku,
nie rozumiem. Czy zaprosiłeś nas tutaj, żeby się z nas nai-
grawać? Zostaliśmy zaproszeni na obiad godny podania
w raju, ale tylko ty dostałeś posiłek, a nam przypadło pa-
trzenie, jak jesz i jak ci smakuje. Dlaczego to nam czynisz?"
Reb Izaak uśmiechnął się: „Istotnie posiłek godny raju.
A co myśleliście? Czy raj to słynna restauracja? Czy raj to
miejsce, do którego chce się pójść z powodu wyśmienitych
potraw i wina? Nie, raj to miejsce, gdzie ludzie wystarcza-
jąco się kochają, by czerpać przyjemność ze szczęścia kogoś
innego. Raj to miejsce, gdzie możesz patrzeć na swojego
bliźniego, któremu się powiodło, i nie zazdrościć mu. Raj to
miejsce, gdzie ludzie wiedzą, że prawdziwie ważne rzeczy
w życiu są w takiej obfitości, że wystarczy ich dla wszyst-
kich; nie musimy ich odbierać bliźniemu. A teraz, kiedy już
się o tym dowiedzieliście, każę podać wam obiad".
Kain i Abel byli pierwszymi ludźmi, którzy nigdy nie
mieszkali w raju. Byli pierwszymi istotami ludzkimi, które
musiały rywalizować o rodzicielską aprobatę i walczyć
z rodzicielskim odtrąceniem. Nigdy się nie nauczyli, że raj
zależny od nich samych był w zasięgu ręki. Musieliby tylko
kochać się w wystarczającym stopniu, aby cieszyć się wza-
jemnie z sukcesów, zamiast wierzyć, że sukces jednego zo-
stał osiągnięty kosztem drugiego. Musieliby tylko zrozu-
mieć, że miłość nie jest jak konto bankowe, które maleje,
gdy z niego podejmujemy, że nie jest tak, iż każdy dolar
miłości może być wydany tylko raz. Miłość nie jest jak ko-
lejka do bufetu, gdzie grozi ci, że osoba przed tobą weźmie
104
za dużo i za mało zostawi dla ciebie. Miłość jest jak mię-
sień; im bardziej ćwiczysz go dzisiaj, tym mocniejszy bę-
dzie jutro. Rodzicom, którzy kochają jedno dziecko, nie za-
braknie miłości. Ćwiczą kochanie i będą w tym lepsi, kiedy
przyjdzie im kochać inne dzieci. Kiedy „rozdajemy" naszą
miłość, Bóg ją uzupełnia, tak że stajemy się kanałem Jego
miłości, płynącej do Jego wszystkich dzieci, kanałem, który
nigdy nie wysycha. Gdyby Kain był dość mądry, by to zro-
zumieć, nie musiałby spędzać reszty swoich dni na samot-
nej tułaczce. Mógłby odzyskać dla siebie i swoich potom-
ków raj, który Adam i Ewa utracili.
Rozdział 7
ŻYCIE PO WYJŚCIU Z EDENU
Kiedy Bóg skonfrontował Adama i Ewę ze skutkami po-
znania dobra i zła, kiedy „skazał" ich na bycie ludźmi, wy-
mienił trzy dziedziny, w których ich życie będzie trudniej-
sze i bardziej bolesne niż życie zwierząt pozostawionych
w ogrodzie Eden. Powiedział Adamowi, że będzie musiał
pracować na chleb „w pocie swego oblicza". Zatrudnienie
będzie problematyczne, a inwencja twórcza bolesna. Ewie
powiedział, że dwie formy miłości, które będą bliźniaczymi
filarami jej życia, a mianowicie jej seksualne przywiązanie
do męża i rodzicielskie związki z dziećmi, będą znacznie
bardziej złożone niż kopulacja i chowanie młodych u in-
nych stworzeń. I powiedział im obojgu, że resztę swoich
dni spędzą w „dolinie cienia śmierci". Wszystkie zwierzęta
będą umierały, ale tylko istoty ludzkie będą żyły z codzien-
ną świadomością własnej śmiertelności.
Ponieważ wychowano nas tak, byśmy w historii ogrodu
Eden widzieli opis grzechu i kary, odczytywaliśmy te słowa
jako karę dla Adama i Ewy za nieposłuszeństwo, jako ze-
staw udręk, które przekazali nam w spadku. Dlatego,
mamy niechęć do pracy i oczekujemy chwili przejścia na
emeryturę. Opłakujemy fakt, że miłość jest tak nieuchwyt-
na, że tak trudno znaleźć właściwego partnera, że tak bole-
sne jest odrzucenie miłości i że niełatwo wychować dziec-
ko. Przywykliśmy patrzeć na śmierć jak na ostateczną znie-
wagę, ostateczne zaprzeczenie, które codziennie wystawia
nas na ryzyko, że nasze życie zostanie przedwcześnie prze-
rwane, zanim zdołamy zrobić wszystko, co chcieliśmy. Ży-
cie poza Edenem istotnie wydaje się karą, mieszanką bólu
dzisiejszego i lęku przed jutrem.
W tej książce sugerowałem jednak, że naszym dziedzic-
twem po Adamie i Ewie nie jest grzech i kara, lecz trud
106
i wyzwanie bycia prawdziwym człowiekiem. Praca, miłość,
dolina cienia mogą być bolesne, ale jakże puste i o ile mniej
ludzkie byłoby bez nich nasze życie.
Po pierwsze, pozwólcie mi wyrazić banalną myśl, że nie
wszystko, co trudne, jest złe; nie wszystko, co nieprzyjem-
ne, jest złe. Kiedyś usłyszałem, jak pewna wychowawczyni
mówiła o młodych ludziach, z którymi pracowała: „Nie chcą
się nudzić, więc nie można ich nauczać". Warto ciężko pra^
cować, żeby osiągnąć pewne rzeczy. Niektóre rzeczy więcej
dla nas znaczą, dlatego że musieliśmy ciężko na nie zapra-
cować. Dają nam poczucie kompetencji i spełnienia. (Nie
cieszy rozwiązanie łatwej krzyżówki).
Czy konieczność pracy jest rzeczywiście karą? To praw-
da, że wielu ludzi nie lubi swojej pracy. Sądzę, że wszyscy
przeżyliśmy dni, kiedy wolelibyśmy się wyspać i spokojnie
zjeść śniadanie, zamiast iść do pracy. Być może jednak nie
lubimy naszej pracy właśnie dlatego, iż istnieje podstawo-
wa, ludzka potrzeba tworzenia i uczestniczenia w prze-
kształcaniu świata, a my czujemy się sfrustrowani w pra-
cy, która nie daje nam takich możliwości.
Praca sprawia, że czujemy się pożyteczni. Kształtuje
nasze dni i daje nam miejsce, do którego musimy pójść po
wstaniu rano, a tego nie należy lekceważyć. Po śmierci
naszego syna przywódcy mojej kongregacji spytali mnie,
czy nie chciałbym wziąć wolnego na resztę roku, abym mógł
uporać się ze stratą, pozostając z dala od pracy. Mądry
przyjaciel powiedział mi, że byłby to błąd: „Najgorszą rze-
czą byłoby budzenie się co rano przez siedem dni w tygo-
dniu, nie mając nic do roboty poza siedzeniem i litowaniem
się nad samym sobą. Potrzebujesz dni wypełnionych zaję-
ciami". Znam człowieka, który jest właścicielem masarni
na Środkowym Zachodzie. Motto jego przedsiębiorstwa
brzmi: „To nie ludzie robią wędliny, to wędliny czynią lu-
dzi". To znaczy, że celem przedsiębiorstwa nie jest wytwo-
rzenie jakiegoś produktu, lecz danie ludziom, którzy tam
pracują, poczucia, że są kompetentni i wartościowi. Wyro-
by mięsne są produktami ubocznymi. Ten człowiek z dumą
opowiada, że jego przedsiębiorstwo ma większą wydajność
i niższą absencję niż konkurenci.
Praca pozwala nam czuć się pożytecznymi. Przypomina
mi się znajomy biznesmen, który mawia: „Są dwie przyczy-
107
ny, dla których nie biorę urlopów. Pierwsza, boję się, że
biuro nie da sobie rady beze mnie, druga, boję się, że da
sobie radę". Dlaczego tak wielu ludzi, którzy wygrali na
loterii, kontynuuje pracę, zamiast zostać w domu i wyda-
wać wygrane pieniądze? Dlaczego dzieci rodzin, jak Ken-
nedy, Rockefeller i Harriman wybierają pracę w służbie
publicznej, zamiast żyć z odziedziczonych pieniędzy? Przy-
puszczam, że potrzebują psychologicznego zarobku w po-
staci potwierdzenia swojej kompetencji i dania czegoś świa-
tu. Dlatego też wielu mężczyzn, którzy tracą pracę lub prze-
chodzą na emeryturę, wpada w depresję i zaczyna mieć
problemy zdrowotne. Badania wykazały, że u mężczyzn
jest większe prawdopodobieństwo hospitalizacji z powodu
depresji po stracie pracy niż po śmierci członka rodziny.
Może dlatego tak wiele niepracujących kobiet cierpi na syn-
drom „pustego gniazda", kiedy ostatnie dziecko opuszcza
dom, i dlatego tak wiele wdów chce ponownie wyjść za mąż
nie po to, żeby ktoś się nimi zaopiekował, ale żeby one mia-
ły kogoś, kim będą się mogły opiekować. To jest ich „pra-
ca", poprzez którą potwierdzają swoją kompetencję i zna-
czenie w świecie. Psycholog Pauline Bart opisuje swoją
próbę wywiadu z Żydówką w średnim wieku, która została
przyjęta do szpitala z powodu depresji. Nie mogła zapisać
historii choroby pacjentki, ponieważ kobieta bez przerwy
zadawała jej pytania: „Jesteś mężatką?", „Dlaczego jesteś
taka chuda?", „Sama sobie gotujesz?", „Dlaczego kładziesz
tak dużo makijażu?" Ta kobieta była w depresji, ponieważ
nie było nikogo, komu mogłaby matkować. Podobnie jak
pacjent w depresji na sąsiednim oddziale czuła się „bezro-
botna" i bezwartościowa.
Praca pozwala nam odczuć, że jesteśmy twórczy. Kiedy
wąż kusił Ewę, żeby zjadła zakazany owoc, proponował jej
perspektywę stania się jak Bóg. Biblia w pierwszych sło-
wach opisuje Boga, który tworzy. Kiedy my, ludzie, zaczy-
namy tworzyć, kiedy robimy coś, co bez nas by nie istniało,
możemy się poczuć trochę jak Bóg. Być może dlatego, kie-
dy Adam i Ewa stracili dostęp do drzewa życia na skutek
zjedzenia owocu z drzewa wiadomości, Bóg osadził ich poza
Edenem i powiedział, że mają pracować i rodzić dzieci; było
to lekarstwo na ich śmiertelność, a nie część kary. Poprzez
dzieci osiągamy nieśmiertelność biologiczną i uwiecznia-
108
my nasze imiona i nasze wartości. Poprzez pracę zostawia-
my po sobie dowody tego, kim byliśmy i co potrafiliśmy.
W swojej książce o komputerach, The Soul of a New Ma-
chinę, Trący Kidder opisuje uczucia inżynierów, którzy wła-
śnie zakończyli pracę nad nowym typem komputera. Mówi-
li oni o „samospełnieniu, poczuciu satysfakcji z powodu
tego, że rzecz, którą zaprojektowałeś, rzeczywiście działa
tak, jak się tego spodziewałeś". Jeden z inżynierów wyo-~
brażał sobie nawet, że tak musiał się czuć Bóg, kiedy pa-
trzył na świat, który stworzył, i uznał go za dobry. Praca
jako kara, jako oddzielenie od satysfakcjonującego życia?
To naprawdę nie tak!
Wiele lat temu, kiedy moja metamorfoza od rabina pew-
nej kongregacji do autora bestsellera dała mi swobodę, ja-
kiej nigdy dotąd nie miałem, wybraliśmy się z żoną na sze-
ściotygodniową wycieczkę do Nowej Zelandii, Australii
i na wyspy Południowego Pacyfiku. W piątym tygodniu po-
czułem się nerwowy i niespokojny. Nie mogłem zrozumieć
dlaczego. Oddawaliśmy się przyjemnym zajęciom w idyl-
licznym otoczeniu. Dlaczego przestało to mnie cieszyć tak
jak w pierwszym miesiącu? Potem zrozumiałem: cierpia-
łem na symptomy odwyku od pracy. Przez ponad miesiąc
nie robiłem rzeczy, które mnie określały. Żadnego pisania,
żadnych wykładów, żadnego prowadzenia nabożeństw,
żadnych porad dla zmartwionych ludzi z kongregacji. To
było tak, jakbym przestał być sobą. Nie chodziło o pienią-
dze; chodziło o pracę jako sposób potwierdzenia i oznajmie-
nia, kim jestem i co potrafię. (Widocznie potrafiłem obyć
się bez tego przez miesiąc; niektórym trudno wytrzymać
przez długi weekend).
Skłonny jestem twierdzić, że kiedy pracę wykonuje się
we właściwym nastroju ducha, może być ona święta. Praca
może być sposobem służenia Bogu. Jakakolwiek by była,
możemy nauczyć się patrzeć na nią nie tylko pod kątem
pieniędzy, jakie zarabiamy, ale w kategoriach błogosła-
wieństwa i pożytków, jakie przynosi innym ludziom. Mój
kolega, rabin Jeffrey Salkin, napisał książkę o duchowym
podejściu do pracy zatytułowaną Being God's Partner. Opi-
suje w niej mężczyznę, który pracuje dla firmy przewozo-
wej i wnosi do pracy swoje religijne wartości. Mężczyzna
ów wie, że przeprowadzka dla większości ludzi łączy się ze
109
stresem. Są niepewni tego, co ich czeka w nowym środowi-
sku. Kiedy transport ich dobytku jest przyjemny i wolny
od stresu dzięki jego postawie, kiedy mówi im o nowych
możliwościach, jakie się przed nimi otwierają, wierzy, że
służy Bogu, łagodząc lęki tych ludzi.
Rabin Salkin pisze też o sprzedawczyni bielizny dam-
skiej, która uświęca swoją skądinąd zwyczajną pracę przez
szczególnie wrażliwą i współczującą postawę wobec pacjen-
tek po amputacji piersi, które przychodzą do jej sklepu.
Kiedy mój zięć ukończył studia ortodontyczne na bostoń-
skim uniwersytecie, poprosił mnie, żebym na przyjęciu po-
dyplomowym powiedział kilka słów do jego kolegów z roku.
Powiedziałem im: „Kiedy ludzie zapytają was: «Co robisz?»,
nie odpowiadajcie: «Jestem ortodontą» albo «Nakładam
aparaty ortodontyczne na zęby ludzi». Mówcie im: «Poma-
gam ludziom mieć piękny uśmiech i dobrze się czuć». To
nie tylko będzie korzystne dla waszego biznesu, ale pomo-
że wam cieszyć się pracą".
To tyle o „przekleństwie" Adama, o ludzkim pragnieniu
wyrażenia się poprzez pracę. A co z „przekleństwem" Ewy,
co z ludzkim głodem miłości? I tutaj błędne odczytanie hi-
storii ogrodu Eden pogmatwało nasze odczucia płciowości.
Nie rozumiemy tej historii, jeśli znajdujemy w niej ideę, że
płciowość jest złączona z grzechem, że pożądanie jest wyni-
kiem nieposłuszeństwa Ewy i że cierpienia związane z pra-
gnieniami seksualnymi są karą Boga za to, co zrobili nasi
przodkowie. Być może religie nauczyły nas nieufności do
własnego ciała. Nasze wczesne doświadczenia seksualne -
przeżycia młodej dziewczyny wykorzystanej przez krewne-
go, wulgarne dowcipy i ordynarny język, w jakim uczymy
się rozmawiać o seksie, bolesne, niezdarne odtrącenia,
których wszyscy doświadczamy w młodości - mogą pozo-
stawić wrażenie, że seks jest brudny, niebezpieczny i pole-
ga na wykorzystaniu drugiego człowieka.
Prawdziwa lekcja wyniesiona z historii ogrodu Eden jest
jednak zupełnie inna; różni się także od augustyniańskie-
go zetknięcia z ludzką samowolą i miltonowskiego lamen-
tu nad skażeniem czegoś, co było doskonałe. Przesłanie
Biblii na temat płciowości brzmi: różnica między ludźmi
i zwierzętami polega na tym, że my - posiadając rozróżnie-
110
nie dobra i zła - wprowadziliśmy do naszego zachowania
seksualnego wymiar moralny. Dla zwierząt istnieją dobre
i złe sposoby kopulacji, ale tylko w sensie fizycznym. „Do-
bre" oznaczają większe prawdopodobieństwo zdrowego po-
tomstwa. Dla ludzi dobre i złe sposoby zaspokajania po-
trzeb seksualnych są o wiele bardziej skomplikowane.
W grę wchodzą kwestie oszustwa i lojalności, zazdrości
i instynktu posiadania, wrażliwości i troski, które dominu-
ją nad podstawową kwestią reprodukcji.
Robert Wright w swojej dobrze przemyślanej książce The
Morał Animal przekonuje nas, że wiele z tego, co uważamy
za zachowanie seksualne wybierane na podstawie naszych
wartości, jest w istocie sprawą genetycznego dziedzictwa.
Przypominamy zwierzęta bardziej niż sądzimy. Mężczyźni,
tak jak samce wśród zwierząt, szukają tych kobiet, które
z większym prawdopodobieństwem zapewnią im zdrowe
potomstwo (pomyśl o historiach biblijnych, w których naj-
gorszą rzeczą, jaka może się przydarzyć kobiecie, jest bez-
płodność), a kobiety (tak jak samice zwierząt) akceptują
jako swego partnera seksualnego tylko tego mężczyznę,
który wydaje się chcieć pozostać i pomagać w opiece nad
dziećmi. Wśród ludzi, tak jak wśród innych gatunków zwie-
rząt, dla mężczyzny ma ogromne znaczenie fakt, że dzieci,
które utrzymuje, są biologicznie jego potomstwem. To nie
są wartości moralne, twierdzi Wright. To jest ślepe dąże-
nie DNA do powielania się i zapewniania przetrwania.
Sądzę, że jest sporo prawdy w tym, co mówi Wright. Za
każdym razem, kiedy widzę bogatego starszego mężczyznę
z atrakcyjną młodą kobietą, która często jest jego drugą
żoną (co mi przypomina cyniczny aforyzm: „Wielu męż-
czyzn zawdzięcza sukces pierwszej żonie, a drugą żonę za-
wdzięcza sukcesowi"), za każdym razem, kiedy czytam
o małym dziecku maltretowanym przez nowego narzeczo-
nego matki, który nie jest ojcem dziecka, dostrzegam biolo-
giczny determinizm Wrighta.
Biologia nie opowiada jednak całej historii. Istoty ludz-
kie są zwierzętami, ale zwierzętami ukształtowanymi na
podobieństwo Boga. Znam mężów i żony, którzy nadal się
kochają, może nawet z większą czułością, po tym, jak do-
wiedzieli się, że jedno z nich jest bezpłodne. Znam mnóstwo
rodziców kochających zaadoptowane dziecko, z którym nie
111
mają żadnych więzi biologicznych; ta miłość jest wyrazem
ich ludzkiego impulsu wychowania dziecka, a nie biologicz-
nego impulsu zapewnienia nieśmiertelności swoim genom.
Tym, co czyni nas ludźmi, jest bowiem nasza zdolność do
nałożenia moralności na biologiczne dziedzictwo, które
podzielamy z innymi gatunkami. I za to możemy dzięko-
wać Adamowi i Ewie.
„Przekleństwem" Ewy była bolesność nie tylko rodzenia
i rodzicielstwa, ale również pociągu seksualnego. Pozwole-
nie sobie na miłość do innego człowieka, na potrzebowanie
kogoś innego do osiągnięcia poczucia spełnienia napawa
lękiem. Jesteśmy bezbronni, kiedy ta osoba nas opuści,
odtrąci albo umrze. W rezultacie wielu ludzi boi się kochać,
ponieważ nie chcą być narażeni na możliwość zranienia.
Barbra Streisand śpiewa: „Ludzie, którzy potrzebują lu-
dzi, są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie", ale wielu jej
słuchaczy wydaje się zakładać, że ludzie, którzy nie potrze-
bują innych ludzi, są szczęściarzami. W ten sposób nikt
nigdy cię nie zrani, porzucając cię.
Kilka lat temu przyszła do mnie młoda para. Chcieli tego
lata pobrać się w mojej synagodze i pragnęli przedyskuto-
wać ze mną żydowską ceremonię ślubną. W pewnym mo-
mencie młody człowiek powiedział: „Rebe Kushner, czy zgo-
dziłby się pan na małą zmianę w ceremonii? Zamiast ogła-
szać nas mężem i żoną, aż śmierć nas rozłączy, czy mógłby
pan ogłosić nas mężem i żoną na tak długo, jak długo trwać
będzie nasza miłość? Rozmawialiśmy o tym i oboje się zga-
dzamy, że jeśli kiedykolwiek nasza miłość wygaśnie, nie
będziemy skazywać się na siebie".
Odpowiedziałem mu, że bardzo mi przykro, ale muszę
odmówić. „Domyślam się, skąd te obawy. Być może patrzy-
liście na małżeństwa waszych rodziców w latach, gdy dora-
staliście, i widzieliście nudę, urazy, może nawet pełen go-
ryczy rozwód, i przysięgliście sobie, że wam to się nie przy-
darzy. Być może mieliście dobrego przyjaciela, który ko-
muś zaufał i został bardzo skrzywdzony lub sami doznali-
ście krzywdy ze strony kogoś, komu oddaliście swoje serce.
Postanowiliście więc, że nie pozwolicie nikomu podejść
wystarczająco blisko, by mógł was znowu zranić. Słyszę, że
oboje boicie się całkowitego zaangażowania w małżeństwo,
bo jeśli się nie uda, zbyt mocno was to zrani. Ograniczacie
112
więc własną inwestycję w małżeństwo, aby zmniejszyć
ewentualną stratę. Szukacie intymności bez trwałości, bli-
skości bez prawdziwego zaangażowania, ale dopóki to czy-
nicie, dopóty nie poznacie prawdziwej intymności i praw-
dziwego zaangażowania".
Czy to musi być takie trudne? Czy poszukiwanie miłości
musi pozostawiać tak wiele złamanych serc, tak wiele przy^
musu i odtrącenia? Czasami myślę, że lepiej byłoby po-
wrócić do świata „zaaranżowanych małżeństw", dopóki nie
przypominam sobie, z kim moi rodzice chcieli mnie ożenić
i jak często nie ma żadnej iskry między ludźmi, o których
sądziłem, że „są dla siebie przeznaczeni" i dokładałem sta-
rań, by ich sobie przedstawić.
Być może w poszukiwaniu miłości, tak jak w wielu in-
nych dziedzinach życia, nie czynimy ludziom przysługi,
osłaniając ich przed bólem i ułatwiając im życie. Być może
potrzebujemy doświadczenia odrzucenia i bycia odrzuco-
nym, abyśmy mogli docenić cud akceptacji. Psychiatra Wil-
lard Gaylin napisał: „Wszyscy musimy postępować samo-
lubnie, aby nauczyć się szczodrości, musimy kłamać, aby
nauczyć się honoru, musimy zdradzić i być zdradzonym,
aby nauczyć się cenić zaufanie i przywiązanie".
Ponieważ bardzo cierpimy, kiedy miłość obraca się
w gorycz, ponieważ o wiele bardziej cierpimy, kiedy przez
śmierć czy odtrącenie tracimy człowieka, który stał się czę-
ścią nas, niż kiedy tracimy kogoś, kogo po prostu lubili-
śmy, niektórzy filozofowie i nauczyciele religijni uczą, aby-
śmy osłaniali się przed cierpieniem, nie przywiązując się
do rzeczy przemijających. Kochaj zanadto swoją pracę, a
będziesz zrozpaczony, gdy ją stracisz. Kochaj zanadto swo-
ją ulubioną sukienkę, a załamiesz się, kiedy zostanie zni-
szczona w pralni. Kochaj zanadto swoje dziecko, a dasz mu
potężną broń, za pomocą której będzie nad tobą panować.
Ograniczaj swoją miłość, ograniczaj swoje przywiązanie -
mówią nam - a nigdy nie będziesz cierpiała bólu, jaki Bóg
przepowiedział Ewie i jej córkom.
Dlaczego więc, mimo ryzyka, upieramy się przy miłości?
Psy łączą się, ponieważ pcha je do tego instynktowna żą-
dza. My, ludzie, szukamy miłości nie dlatego, że oślepia
nas żądza i nie dlatego że Bóg skazał nas na udrękę, ale
dlatego, że jakąś cząstką siebie „pamiętamy" mit, że kie-
113
dyś, dawno temu, każdy z nas nie był odrębnym osobnikiem,
ale był częścią czegoś większego. Czujemy się niepełni, do-
póki nie znajdziemy drugiej osoby, która przywróci nam
naszą pełnię, która przez połączenie się z nami, „aby stać się
jednym ciałem", pokaże nam, jak uciec przed samotnością
samowystarczalnej jednostki. Bolesne? Tak, nawet najbar-
dziej satysfakcjonująca miłość może być bolesna i narazić
nas na rany. Kara? Upieram się, że nie jest to kara.
Trudniej obronić trzeci element Bożego dekretu. Czy ist-
nieje jakikolwiek aspekt, który pozwala spojrzeć na śmierć
jako na coś dobrego? Niektóre religie próbują złagodzić ból,
zaprzeczając rzeczywistości czy ostateczności śmierci.
W istocie wcale nie umieramy, mówią. Przenosimy się tyl-
ko na inny świat, gdzie połączymy się z naszymi bliskimi,
którzy odeszli przed nami. Śmierć jest wybawieniem z fru-
stracji i ułomności tego świata, jest wyzwoleniem od ciele-
snych żądz i ograniczeń. Niektórzy obiecują nam, że po
śmierci znowu będziemy żyć, podobnie jak żyliśmy innym
życiem przed tym obecnym. Śmierć nie jest na zawsze.
Chrześcijaństwo proponuje na zakończenie biblijnej histo-
rii krzyż jako odpowiednik drzewa życia na początku, krzyż
który przywraca potomkom Adama to, co jego nieposłu-
szeństwo nam odebrało. Żydowska liturgia mówi o Torze
jako o drzewie życia, zasiewającym w nas ziarna nieśmier-
telności. Przywołuje się słowa ludzi, którzy przeżyli śmierć
kliniczną, aby nas zapewnić, że umieranie nie będzie bole-
sne. Będzie to ciepłe, miłe doświadczenie. Straciłem jed-
nak zbyt wielu ludzi, których nadal ogromnie mi brakuje,
abym mógł zmusić się do powiedzenia, że śmierć jest
w jakikolwiek sposób dobra czy niegroźna. Śmierć jest stra-
szna, niszcząca i ostateczna.
Brałem kiedyś udział w konferencji pracowników hospi-
cjów, tych cudownych, pełnych poświęcenia ludzi, którzy
siedzą przy łóżkach śmiertelnie chorych i sprawiają, że
umieranie jest mniej samotne i przerażające. Jedna z za-
bierających głos ostrzegła słuchaczy przed niebezpieczeń-
stwem używania takiego pojęcia, jak „organizacja procesu
umierania". Powiedziała: „Uwierzyliśmy, że możemy zor-
ganizować śmierć, i zapomnieliśmy, jaką straszliwą, chao-
tyczną mocą jest śmierć. Śmierci nie można zorganizować,
można ją tylko przecierpieć i przetrwać".
114
Jednak to nie zjedzenie owocu z drzewa wiadomości do-
bra i zła skazało Adama i Ewę na śmiertelność. Wszystkie
zwierzęta umierają. Dało im tylko wiedzę, że pewnego dnia
umrą, i właśnie ta świadomość, bardziej niż samo doświad-
czenie śmierci, obciąża wyłącznie istoty ludzkie.
Nie chcę twierdzić, że umieranie lub śmierć kogoś bli-
skiego to dobra rzecz, ale przypuszczam, że alternatywa-
życie wieczne bez umierania - byłaby nie do zniesienia.
W jednym z rozdziałów Podróży Guliwera Swifta Guliwer
spotyka grupę ludzi, którzy są skazani na wieczne życie, są
to istoty najbardziej godne politowania. Czy jednak wiedza,
że jesteśmy śmiertelni, wiedza bolesna i przerażająca, może
wzbogacić nasze życie i uczynić je prawdziwie ludzkim?
Przede wszystkim musimy wyzwolić się z wiary, że
śmierć jest karą. Ludzkość nie dlatego została skazana na
umieranie, że wszyscy ludzie nieuchronnie grzeszą, jedno-
stki (z wyjątkiem przestępców, na których wykonuje się
karę śmierci) nie umierają z powodu swoich grzechów. Po-
nieważ rozpaczliwie chcemy, by każdy szczegół naszego
świata miał sens, kusi nas, by na śmierć lub nieszczęście
kogoś innego reagować słowami: „Musi istnieć jakaś waż-
na przyczyna, dla której Bóg mu to uczynił". Kusi nas też,
by na własne nieszczęścia czy zagrażające życiu choroby
reagować pytaniem: „Co zrobiłem, by na to zasłużyć?" Czu-
jemy się lepiej, gdy potrafimy uznać coś, co zrobiliśmy, za
tak straszne, iż zasługiwało na taką karę. Przywraca nam
to wiarę, że świat ma sens. Istnieje jednak duże prawdopo-
dobieństwo, że nie zrobiłeś niczego, co zasługiwałoby na
nieszczęście czy chorobę. Jest prawdą, od której nie da się
uciec, że chorują ludzie, którzy nie zasłużyli na chorobę,
i umierają ludzie, którzy nie zasłużyli na śmierć. Nie mu-
sisz być grzesznikiem, żeby umrzeć; wszyscy umieramy.
W powieści Dostojewskiego Bracia Karamazow jest scena,
w której umiera kochany przez wszystkich stary duchow-
ny. Przesądni chłopi rosyjscy wierzą, że ponieważ był świę-
tym, jego ciało po śmierci nie ulegnie rozkładowi. Kiedy po
dwóch dniach ciało zaczyna się rozkładać, są zdziwieni.
Zamiast wyciągnąć wniosek, że śmierć spotyka zarówno
dobrych, jak i złych ludzi, zastanawiają się, czy starzec rze-
czywiście był święty.
Nie rozumiem, dlaczego tak wielu ludzi niechętnie przyj-
115
muje fakt, że choroba i śmierć nie są karą za złe uczynki.
Taki punkt widzenia pozwoliłby nam pocieszać umierają-
cych i ich rodziny bez poczucia, że niesiemy pomoc i pocie-
chę komuś, kogo Bóg chce ukarać. Wyzwala nas z niereali-
stycznego przekonania, że jeśli będziemy doskonali, będzie-
my odporni na choroby i śmierć, ponieważ te rzeczy zda-
rzają się tylko ludziom, którzy na nie zasłużyli. Chroni nas
przed rozpaczą i rozczarowaniem samym sobą, przed po-
szukiwaniem związków między naszą nieuniknioną niedo-
skonałością a objawami wieku i zużycia naszych starzeją-
cych się ciał.
Wiedza o własnej śmiertelności sprawia, że poważnie
traktujemy życie. Albert Schweitzer napisał: „Wszyscy
musimy zapoznać się z myślą o śmierci, jeśli chcemy wyro-
snąć na naprawdę dobrych ludzi... Myślenie o śmierci daje
miłość życia". Czas jest cenny, ponieważ wiemy, że mamy
go w ograniczonej ilości i nie ma sposobu na dokupienie go.
Młodzi ludzie, niecierpliwie oczekując kolejnego przełomu
w życiu, mogą sobie pozwolić na marnowanie czasu, na
życzenie, by upływał szybciej, bo uważają, że mają go
w nieograniczonych ilościach. Młodzi mężczyźni są najlep-
szymi żołnierzami i najgorszymi kierowcami, dlatego że nie
umieją wyobrazić sobie własnej śmierci. Często jednak by-
łem proszony o rozmowy z uczniami gimnazjum po śmierci
ich kolegi w wypadku samochodowym (w jednym wypadku
po przedawkowaniu narkotyków) i widziałem, jak przedzie-
rali się przez ból, gniew i oszołomienie, kiedy zyskali świa-
domość własnej kruchości. Młodzi ludzie, którzy tego do-
świadczyli, nigdy już nie będą traktowali czasu ani życia
jako czegoś oczywistego. Będą używać życia inaczej, bo wi-
dzieli, jak nagle można je stracić.
Wiedza, że nasze lata są ograniczone, nadaje znaczenie
naszym wyborom. Gdybyśmy mieli nieograniczony czas,
gdybyśmy naprawdę mogli żyć wiecznie, nasze decyzje nie
miałyby większego znaczenia. Czego nie zrobilibyśmy dzi-
siaj lub co by nam dzisiaj nie wyszło, moglibyśmy zrobić
kiedy indziej. W Odysei Homera bogini morza, Kalipso,
zazdrości Odyseuszowi i innym ludziom tego, że są śmier-
telni. Każdy wybór jest odważnym aktem wykluczenia rze-
czy, których nie zrobimy, ponieważ nie będziemy mieć na
to czasu.
116
Ta wiedza o naszej śmiertelności daje nam możliwość
oświadczenia, że pewne rzeczy - rodzina, ojczyzna, wiara -
mają dla nas najwyższą wartość, bo jesteśmy skłonni od-
dać życie w ich obronie; inne rzeczy natomiast — praca,
majątek - są mniej wartościowe, bo nie chcielibyśmy za
nie umierać. W ciągu lat mojej pracy na wielu nabożeń-
stwach żałobnych odmawiałem modlitwę, która mówi o tym^
jak nasycamy życie sensem przez poświęcanie go wznio-
słym i uświęconym celom. Wierzę w to, ale jestem przeko-
nany, iż jest również odwrotnie. To my uświęcamy cele
i określamy je jako wzniosłe, oddając im najcenniejszą
rzecz, jaką posiadamy - nasze życie. W latach 1994-1995
obchodziliśmy pięćdziesiątą rocznicę kilku najważniejszych
bitew drugiej wojny światowej. W tym czasie wielokrotnie
miałem okazję rozmawiać z ludźmi, którzy brali udział
w tych bitwach jako osiemnasto- czy dwudziestoletni żoł-
nierze i dobrze je pamiętali w pół wieku później. Niektórzy
z nich byli ranni, większość oglądała śmierć swoich przyja-
ciół, wszyscy poznali strach i pozostawili najlepsze lata
swego życia na polach bitewnych Europy i Pacyfiku. Ci sie-
demdziesięcioletni mężczyźni, jeden za drugim, rozjaśniali
się jednak i ożywiali, kiedy mówili o tych dniach. Nie pa-
miętali błota i niebezpieczeństwa, ale pamiętali doświad-
czenie cenienia czegoś do tego stopnia, że warte było nara-
żenia życia.
Pogodzenie się z faktem, że któregoś dnia umrzemy, po-
winno nauczyć nas współczucia dla ludzi starych, okale-
czonych i chorych. Ponieważ jesteśmy społeczeństwem,
które boi się i zaprzecza śmierci, czujemy się nieswojo
w obecności każdego, kto przypomina nam o naszym nieu-
chronnym losie, o nieuniknionej rzeczywistości śmierci.
George Soros, przemawiając na Uniwersytecie Columbia
na inauguracji projektu, którego celem jest pomoc Amery-
kanom w zrozumieniu zjawiska śmierci i żałoby, powie-
dział: „W Ameryce, kraju wiecznej młodości, starzenie się
jest wstydliwe, a śmierć jest traktowana jako fiasko". Jak
długo będziemy pielęgnować fantazję, że przez ćwiczenia
gimnastyczne i obniżenie poziomu cholesterolu oszukamy
śmierć i będziemy żyć wiecznie, tak długo będziemy zakło-
potani wobec ludzi starych, chorych i umierających. Lu-
dzie ci są wyzwaniem dla naszej iluzji nieśmiertelności.
117
Odseparowujemy więc ludzi starych w osiedlach emerytów
i domach starców, gdzie będziemy ich odwiedzać tak rzad-
ko, jak to możliwe. Będziemy unikać odwiedzania ciężko
chorych w szpitalach. Dopiero kiedy zrezygnujemy z nie-
możliwego i niegodnego marzenia o nieśmiertelności (Che-
sterton napisał: „Istnieją ludzie, którzy modlą się o wiecz-
ne życie, a nie wiedzą, co zrobić ze sobą w deszczową nie-
dzielę"), dopiero kiedy nauczymy się patrzeć na los ludzi
starzejących się i umierających jak na nasz własny los,
będziemy mogli dzielić z nimi ich ostatnią przygodę i uczyć
się od nich, jak przeżyć nasze dni.
Czwarte z dziesięciu przykazań nakazuje nam czcić na-
szych rodziców, „abyś długo żył na ziemi". Nie jestem prze-
konany, czy ludzie, którzy czczą swoich rodziców, żyją dłu-
żej niż ludzie, którzy tego nie robią. Być może Biblia suge-
ruje, że jeśli ukształtujemy społeczeństwo, w którym sta-
rzy ludzie będą kochani i poważnie traktowani, to będzie-
my spokojnie oczekiwać własnej starości, zamiast jej się
obawiać. Nie będziemy musieli ze strachu, że starość jest
czymś zawstydzającym, kłamać na temat wieku, farbować
włosów i odwiedzać klinik chirurgii kosmetycznej. Nie bę-
dziemy unikać ludzi starych, bojąc się, że będziemy kiedyś
tacy jak oni. Będziemy ich obdarzać szacunkiem za to, że
są żywą lekcją.
Jak zdefiniowałbyś „dobrą śmierć"? W średniowieczu do-
brą śmiercią była śmierć, która nie nadeszła, zanim pojed-
nałeś się z Bogiem i przygotowałeś swą duszę na Sąd Osta-
teczny. To dlatego Hamlet nie chciał zabić swojego wuja,
gdy ten się modlił; ten człowiek nie zasługiwał na tak czy-
stą śmierć. Większość ludzi określa dzisiaj dobrą śmierć
jako tę, która zabierze ich bez udziału ich świadomości,
bez zmuszania ich do skonfrontowania perspektywy umie-
rania - „zasnąć którejś nocy i więcej się nie obudzić". (Mogą
też posłużyć się starym dowcipem, że dobra śmierć to żyć
do dziewięćdziesiątego roku życia i zostać zastrzelonym
przez zazdrosnego męża).
Chciałbym zasugerować własną definicję: dobra śmierć
nie zaprzecza twojemu życiu. W momencie śmierci pozwa-
la nam być tym samym człowiekiem, którym byliśmy za
życia. Myślę o trzech osobach, których bardzo podziwia-
łem, a którzy nie mieli takiego szczęścia: o pisarzu Primo
118
Levim, psychologu Lawrensie Kohlbergu i biskupie Kościo-
ła episkopalnego w Nowej Anglii, Davidzie Johnsonie. Levi
był ocalonym z Oświęcimia. Napisał kilka głęboko poru-
szających książek o swych doświadczeniach. Każda stroni-
ca w tych książkach była dowodem ludzkiej zdolności do
przetrwania najbardziej szatańskiej sytuacji. Kohlberg,
profesor Harvardu, przeprowadził przełomowe badania
nad rozwojem poczucia moralności u dzieci i dorosłych. Za
najwyższy poziom dojrzałości uważał działanie zgodnie ze
swoimi zasadami, choćby były one niepopularne. Johnson
był podziwianym przywódcą religijnym, który energicznie
bronił praw ludzi marginesu w społeczności religijnej.
Wszyscy trzej odebrali sobie życie, Levi w rozpaczy z powo-
du sytuacji w swojej rodzinie, Kohlberg na skutek fizycz-
nego bólu w nieuleczalnej chorobie, a Johnson w obawie
przed ujawnieniem zachowania niegodnego osoby duchow-
nej. Nie osądzam ich; modlę się, bym nigdy nie znalazł się
w takiej sytuacji, w jakiej oni się znaleźli pod koniec życia.
Dla mnie jednak tragizm ich śmierci nie polega na tym, że
ich życie zostało przerwane przedwcześnie, ale na tym, że
sposób ich umierania stał w jaskrawej sprzeczności z prze-
słaniem ich życia i pracy, przesłaniem odwagi, nadziei
i przebaczenia. Obawiam się, że ich osobista rozpacz utru-
dni ludziom akceptację prawdy ich nauczania, i to jest nie-
zwykle smutne.
Wiele lat temu starszy i mądrzejszy ode mnie kolega
nauczył mnie sekretu układania słów pochwalnych o zmar-
łym, kiedy odprawiam nabożeństwo żałobne. Powiedział:
„Życie każdego człowieka jest opowieścią, niepowtarzalną
historią, jakiej nikt przedtem nie przeżył i nikt więcej nie
przeżyje. Twoim zadaniem jest rozpoznanie tej wyjątkowo-
ści i ubranie jej w słowa". Kiedy nauczymy się myśleć
o życiu jak o opowieści, wówczas nauczymy się myśleć
o śmierci nie jako o karze, ale o postawieniu kropki. Nie
interesuje nas, jak długa jest książka, chcemy wiedzieć,
czy jest dobra, i możemy nauczyć się myśleć w ten sam
sposób o życiu. Jeśli życie jest opowieścią, to lepiej je rozu-
miemy w miarę zbliżania się do końca. Tylko wtedy może-
my zrozumieć prawdziwą wagę czegoś, co zdarzyło się
w trzecim czy czwartym rozdziale. Jeśli życie jest powie-
ścią, możemy życzyć sobie, by nigdy się nie skończyło, ale
119
rozumiemy, że nawet najlepsze powieści muszą się skoń-
czyć. Dziwna byłaby opowieść, która ciągnie się bez końca.
Zamiast więc rozpaczać, że musi się skończyć, możemy czuć
się błogosławieni, iż mieliśmy dość szczęścia, by być jej czę-
ścią.
W Biblii, w czterdziestym ósmym rozdziale Księgi Ro-
dzaju, jest krótki ustęp, który zawsze mnie wzrusza. Pa-
triarcha Jakub leży na łożu śmierci i patrzy wstecz na swo-
je długie i burzliwe życie. W czasach, kiedy ludzie rzadko
podróżowali poza obręb wsi, w której się urodzili, on mie-
szkał w trzech krajach. Zdobył i stracił fortuny. Ze wszyst-
kiego, co mu się przydarzyło, najlepiej zapamiętał jedną
rzecz — śmierć swojej ukochanej żony Racheli, kiedy jeszcze
byli młodzi. Czytam opis jego wspomnienia tej straty i we
własnych myślach dodaję słowa, które —jak sądzę — Jakub
pomyślał, lecz nie powiedział głośno: „Rachela umarła i ja-
koś przetrwałem jej śmierć. Od tamtej pory każdego dnia
myślałem o niej i ten akt pamiętania sprawiał, że istniała
w moim życiu".
Tylko ludzkie istoty potrafią to zrobić. Tylko ludzkie isto-
ty mogą pokonać śmierć, przywołując pamięć kogoś, kogo
kochali i stracili, i uczucie, że ta osoba jest blisko nich.
Kiedy jesteśmy młodzi, zwracamy się do religii, aby po-
mogła nam znaleźć drogę w świecie, dała nam pomyślność
i urzeczywistniła nasze marzenia. Kiedy osiągamy wiek
średni, zwracamy się do religii po spokój umysłu i ducha.
Kiedy się starzejemy, zwracamy się do religii, żeby pomo-
gła nam pokonać śmierć naszą własną i tych, których ko-
chamy. Modlimy się, żeby rezultat biopsji był korzystny,
żeby operacja się udała, żeby choroba minęła. Kiedy z opo-
rami dochodzimy do wniosku, że Bóg nie może w nieskoń-
czoność utrzymywać nas przy życiu, niezależnie od tego,
jak dobrymi i pobożnymi ludźmi jesteśmy, prosimy Go, aby
nauczył nas przezwyciężyć śmierć w inny sposób, przez
danie nam błogosławieństwa pamięci.
Pamięć może być bolesna, tak jak bolesne jest wszystko,
co czyni z istoty ludzkiej coś więcej niż zwierzę. Dobre
wspomnienia pogłębiają dotkliwość straty. Złe wspomnie-
nia podtrzymują urazę, kiedy jej powód dawno minął. Pa-
mięć jest jednak tym, co w ostatecznym rozrachunku daje
nam władzę nad śmiercią przez życie zmarłego człowieka
120
w naszych sercach. Pamięć jest tym, co daje nam przewagę
nad czasem przez trwanie przeszłości w teraźniejszości, tak
że ta ostatnia nie może pozbawić nas tego, co kiedyś było
nam drogie. O ile wiemy, tę zdolność posiadają tylko istoty
ludzkie. W pewnym sensie nasz czas na ziemi jest ograni-
czony, ale w innym sensie nie jest. Nie mamy wyłącznie
dnia dzisiejszego; mamy wszystkie wczoraj, które potrafi-
my pamiętać, i każde jutro, które możemy sobie wyobrazić:-
"
Rozdział 8
CZY MUSIMY BYĆ DOSKONALI?
Już od dzieciństwa próbujemy ze wszystkich sił być do-
skonali, ponieważ chcemy sprawić przyjemność rodzicom
i straszliwie lękamy się utraty ich miłości, jeśli zrobimy
coś źle. Czasami rodzice, roztargnieni lub niedoświadcze-
ni, czynią coś, co wzmacnia ten lęk. Jeśli jednak mamy
szczęście, na ogół nam przebaczają i zapewniają, że ich
miłość do nas jest stała.
Zakochujemy się i wyobrażamy sobie, że osoba, którą
kochamy, jest doskonała, dlatego że to dobrze o nas świad-
czy. Potem, kiedy nieuchronnie znajdujemy wady w na-
szym partnerze, a on czy ona znajduje wady w nas, musi-
my przywołać moc przebaczenia, by podtrzymać małżeń-
stwo, przedkładając szczęście nad sprawiedliwość.
Być może nauczono nas, że Bóg widzi każdy nasz uczy-
nek i odczytuje każdą ukrytą myśl, i byliśmy pewni, iż roz-
czarowaliśmy Boga. Być może prześladowała nas historia
Adama i Ewy i myśleliśmy: „Jeśli Bóg to zrobił ludziom,
którzy popełnili jeden mały grzech, to jakie kary przygoto-
wał dla mnie za wszystkie moje złe uczynki?" Możemy jed-
nak nauczyć się widzieć Go jako Boga przebaczenia, który
rozumie, że nasza ludzka natura jest mieszanką zwierzę-
cości i boskości. Przypominając Boga naszą znajomością
dobra i zła, usiłujemy się wznieść, ale nasza zwierzęca na-
tura ściąga nas w dół, trzyma nas przy ziemi. Dążymy do
czegoś i upadamy, ale Bóg kocha i nasze dążenia, i upadki.
Ostatnie słowa Biblii na temat ogrodu Eden mówią, że
Bóg postawił przed wejściem do ogrodu cherubów z poły-
skującymi mieczami (Rdz 3,24), aby Adam i Ewa nigdy nie
mogli wrócić i jeść z drzewa życia. Od czasu do czasu jed-
nak ich potomkowie próbują powrócić do Edenu.
Czasami ludzie usiłują odzyskać Eden, tworząc utopię,
122
doskonałe społeczeństwo, w którym nie będzie biedy, prze-
stępstw, zawiści. Takie społeczności pojawiły się w dzie-
więtnastym wieku na amerykańskim Środkowym Zacho-
dzie. Taka wizja inspirowała niektórych przywódców fran-
cuskiej i rosyjskiej rewolucji. Martin Buber uznał izrael-
skie kibuce, kolektywne farmy, w których nie ma prywat-
nej własności, za próbę usunięcia egoizmu z działań gospo-
darczych. Nieuchronnie jednak takie społeczności odkry-
wały, że istoty ludzkie nie są przeznaczone do doskonało-
ści. Nieuniknienie ujawniały się ludzkie słabości i niszczy-
ły utopijny wysiłek. (Przypomina mi się obyczaj rzemieśl-
ników eskimoskich na Alasce, którzy umyślnie robią błąd
w tkaninie czy rzeźbie, aby nie obrazić Boga próbą stwo-
rzenia czegoś doskonałego).
Czasami ludzie dążą do odtworzenia ogrodu Eden, po-
wracając chwilowo do czasów przed poznaniem różnicy
między dobrem a złem, między słusznym a niesłusznym,
gdy mogliśmy zachowywać się jak dzieci czy zwierzęta, ro-
biąc wszystko, co nam się podoba, i nie ponosząc odpowie-
dzialności za swoje czyny, ponieważ nie można było po nas
oczekiwać, że będziemy wiedzieć, iż są złe. Karnawały
przed Wielkanocą w Brazylii i gdzie indziej, kiedy normal-
ne reguły ubioru i zachowania są zawieszone, albo pijackie
orgie młodych ludzi w Woodstock w latach sześćdziesią-
tych to przykłady pragnienia powrotu do Edenu, do świa-
ta, w którym Adam i Ewa mogli bez wstydu być nadzy i nie
brać pod uwagę reguł określających, co jest „dozwolone",
a co „zakazane". Innymi przykładami są tradycyjne przyję-
cia biurowe przed Bożym Narodzeniem, świętowanie zwy-
cięstwa swojej drużyny sportowej i inne okazje, kiedy lu-
dzie otrzymują milczące przyzwolenie na upicie się i nieod-
powiedzialne zachowanie. Istoty ludzkie chcą być trakto-
wane jako odpowiedzialne istoty moralne. Chcemy być od-
powiedzialni za nasze czyny, a nie traktowani jak dzieci
czy ludzie upośledzeni umysłowo, którzy nie rozumieją
tego, co czynią. Od czasu do czasu jednak szata moralności
uwiera i krępuje ruchy, i chcemy ją zrzucić. (Omar Kha-
yyam pisał: „Przyjdź, napełnij czarę, i w ogień wiosny/ ci-
śnij zimową szatę skruchy"). Mamy za złe Adamowi i Ewie,
że zjedli zakazany owoc i przekazali nam w spadku świa-
domość dobra i zła.
123
Nie ma jednak powrotu do Edenu. Jesteśmy istotami
ludzkimi, błogosławionymi i obarczonymi sumieniem i nie
możemy udawać dzieci, choćby to było zabawne.
W książce Steinbecka Na wschód od Edenu jest ważny
fragment (w wydaniu, które posiadam, znajduje się dokła-
dnie w połowie książki i pojawia się ponownie na ostatniej
stronie). Mr Li, chiński kucharz, który jest moralną ostoją
książki, opowiada fascynującą historię czterech starszych
chińskich dżentelmenów, którzy przez dwa lata studiowali
hebrajski, aby właściwie odczytać jeden werset biblijny.
Chcieli właściwie zrozumieć znaczenie tego, co Bóg powie-
dział do Kaina. Czy Bóg powiedział: „We drzwiach grzech
leży; a do ciebie chuć jego będzie, a ty nad nim panować
będziesz"*, jak w przekładzie króla Jakuba, czy też: „Masz
nad nim panować"**, jak chce zatwierdzone amerykańskie
wydanie Biblii? Po dwóch latach studiów uznali, że oba
przekłady są błędne. Prawdziwe znaczenie słowa timszol
brzmi: „Ty możesz panować nad nim". Mr Li ciągnie dalej:
„Czyż pan nie rozumie?! Amerykańskie tłumaczenie naka-
zuje ludziom tryumfować nad grzechem (...). Przekład króla
Jakuba daje obietnicę w słowie «będziesz» (...). Natomiast
słowo hebrajskie, wyraz timszol - «możesz» - daje prawo
wyboru. Kto wie, czy to nie najważniejsze słowo w Bi-
blii"***.
To jest cudowna opowieść - czterech starych Chińczy-
ków studiujących hebrajski, kaligrafujących hebrajskie li-
tery chińskim tuszem i pędzlem - zasadnicza dla intencji
Steinbecka podczas pisania Na wschód od Edenu. Ja jed-
nak studiowałem biblijną hebrajszczyznę przez pięćdzie-
siąt lat i uzyskałem doktorat, ale nadal nie mogę być pe-
wien, co znaczy timszol, jak również wiele innych ważnych
słów w Biblii. Nikt nie może być tego pewien. Możemy tyl-
ko zgadywać najlepiej, jak potrafimy, zabarwiając inter-
pretację naszymi teologicznymi przekonaniami. Wiele we-
rsetów biblijnych jest jak test Rorschacha — mówi więcej
o nas niż o samym tekście.
* Przekład za Biblią Brytyjskiego Towarzystwa Biblijnego (przyp.
tłum.).
** Przekład Biblii Tysiąclecia (przyp. tłum.).
*** John Steinbeck, Na wschód od Edenu, przeł. Bronisław Zieliński,
Warszawa 1994.
124
Co jednak ważniejsze, timszol to niewłaściwe słowo, jeśli
chcemy wiedzieć, czego Bóg od nas oczekuje (chociaż jest to
właściwe słowo dla narracyjnych celów Steinbecka). Sło-
wo, które jest moim kandydatem na najważniejsze słowo
w Biblii, pojawia się w Księdze Rodzaju (17,1), kiedy Bóg
mówi do Abrahama: „Chodź przede mną i bądź tamim". Co
to słowo znaczy? Biblia króla Jamesa oddaje je jako „do-
skonały"*; zatwierdzona amerykańska wersja zaś jako-
„nieskazitelny"**. Jeśli mają rację, to Bóg istotnie oczeki-
wał od nas doskonałości, robienia zawsze rzeczy słusznych
i niegrzeszenia. (To samo słowo tamim jest użyte w innym
miejscu w Biblii i określa zwierzę godne złożenia w ofierze
na ołtarzu Boga, ponieważ jest bez skazy).
Nowsze przekłady, z powodów tak językowych, jak i teo-
logicznych, wycofały się z idei Boga żądającego doskonało-
ści i nieskazitelności od Abrahama (i od nas). Zwierzęta
przyniesione na ołtarz Boga mogły być doskonałe i bez ska-
zy, ale nie można było tego oczekiwać od ofiarujących je
ludzi. Współcześni uczeni uważają, że słowo tamim znaczy
w przybliżeniu „szczery" (whole-hearted). Moje własne stu-
diowanie tego wersetu prowadzi mnie do wniosku, że tym,
czego Bóg żąda od Abrahama (a więc i od nas), nie jest
doskonałość, ale prawość (integrity). Bóg chce, aby Abra-
ham próbował być wierny swej istocie, nawet jeśli od czasu
do czasu zabłądzi i odejdzie od tej istoty. Jak to wyraża
ludowe przysłowie: „Niewiele jestem wart, Panie, ale to nie-
wiele, to wszystko, co mam". Albo jak Matka Teresa powie-
działa kiedyś dziennikarzowi: „Nie jesteśmy tutaj po to,
żeby odnosić sukcesy; jesteśmy po to, żeby dochować wia-
ry", co moim zdaniem oznacza wierność tak naszej istocie,
jak i Bogu.
Bóg zna nas zbyt dobrze, by żądać od nas doskonałości.
Dlaczego Bóg miałby skazywać nas na niepowodzenie,
ustanawiając standardy, którym żaden z nas nie może
sprostać? Jeden z najdziwniejszych fragmentów w całym
Piśmie Świętym znajduje się w dziewiętnastym rozdziale
Księgi Liczb. Jeśli człowiek czuje się nieczysty, dlatego że
* Jak również Biblia Wujka i Brytyjskiego Towarzystwa Biblijnego
(przyp. tłum.).
** Jak również Biblia Tysiąclecia (przyp. tłum.).
125
uczynił coś złego, i niegodny, aby stanąć przed obliczem
Boga, może się oczyścić i odnowić przez poddanie się rytu-
ałowi czerwonej krowy. Krowa o całkowicie czerwonej sier-
ści, bez choćby jednego włoska innego koloru, zostaje po-
święcona, a z jej prochów robi się pastę, którą nakłada się
na człowieka, aby go oczyścić. Nawet w biblijnym kontekś-
cie ofiar zwierzęcych rytuał czerwonej krowy jest bardzo
dziwny. Nigdy go nie rozumiałem, aż kolega przedstawił
mi swoją teorię: czerwona krowa, zwierzę bez jednej skazy
czy plamki, ucieleśnia doskonałość. Zostaje zabita, aby pod-
kreślić, że na świecie nie ma miejsca na doskonałość. Do-
skonałe stworzenia należą do nieba, a nie do ziemi. Ten
świat jest dla nas, którzy walczymy z własnymi niedosko-
nałościami.
Kilka lat temu podróżowaliśmy z żoną po Meksyku.
Zwiedzaliśmy ruiny wielkich niegdyś miast Azteków i nasz
przewodnik próbował nam wyjaśnić znaczenie Podwórca
Piłki, wyróżniającej się konstrukcji w każdym z nich. (Pod-
czas jego wyjaśnień wyobrażałem sobie archeologów przy-
szłości, którzy usiłują wytłumaczyć swoim współczesnym
znaczenie naszych stadionów piłki nożnej). Gra w piłkę
była w azteckiej kulturze czymś więcej niż wydarzeniem
sportowym. Było to współzawodnictwo o religijno-rytual-
nym znaczeniu. Według niektórych przekazów na zakoń-
czenie gry przegrywająca drużynę była poświęcana bogom
(myślę, że wielu dzisiejszych kibiców chętnie by poświęciło
bogom swoją drużynę, która przegrała). Według innych
przekazów poświęcano drużyną zwycięską! Jeśli to praw-
da, zastanawiam się, czy nie ma w duszy ludzkiej czegoś,
co pragnie zniszczenia zwycięzcy jako sposobu powiedze-
nia — jak Izraelici mówili o czerwonej krowie — że doskona-
łość należy wyłącznie do niebios; ten świat jest dla słabych,
niedoskonałych ludzi, takich jak my.
Izraelski pisarz S.Y. Agnon, który w 1966 roku został
laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, zdobył
sławę krótką nowelą Skrzywieni zostaną wyprostowani,
opublikowaną w 1912 roku po hebrajsku i nigdy nie prze-
tłumaczoną na angielski. Skrzywieni zostaną wyprostowa-
ni jest opowieścią o prostym, porządnym człowieku o imie-
niu Menasze. Nie może on utrzymać się z pracy w swoim
sklepie spożywczym, ponieważ jest zbyt dobry, by żądać
126
pieniędzy od ludzi, którzy nie mogą zapłacić, i zbyt przy-
zwoity, by przejąć taktykę swoich bezwzględnych konku-
rentów. Musi zamknąć sklep i nie mając innego wyjścia,
podjąć żebraczą wędrówkę z miasta do miasta. Rabin z jego
wsi daje mu list potwierdzający, że jest on dobrym i uczci-
wym człowiekiem, który zasługuje na pomoc.
Przez rok Menasze wędruje, zbierając datki. Dzięki li-
stowi rabina zbiera wystarczającą sumę, by móc powrócić"
i otworzyć nowy sklep. Ostatniej nocy przed powrotem do
domu nocuje w gospodzie, gdzie spotyka człowieka, który
pod każdym względem jest jego przeciwieństwem - to zło-
dziej, kłamca i oszust. Złodziej ten, widząc list Menaszego,
powiada: „Gdybym miał taki list, nieźle by mi się powodzi-
ło". Proponuje Menaszemu znaczną sumę pieniędzy za list,
który mu już nie jest potrzebny. Menasze daje się skusić
i sprzedaje list. Mając więcej pieniędzy niż kiedykolwiek
przedtem, Menasze idzie do miasta, aby uczcić uśmiech
losu. Tam upija się i zostaje obrabowany ze wszystkiego,
co posiada, włącznie z szalem modlitewnym. Nie mając
nawet pieniędzy na podróż do domu, znowu musi zacząć
żebrać.
Tymczasem złodzieja napadają rozbójnicy i zabijają go,
zostawiając ciało tak okaleczone, że nie można go rozpo-
znać. Kiedy ciało zostało znalezione z listem Menaszego
w kieszeni, do wioski tego ostatniego wysłano wiadomość,
że nie żyje. Rabin oznajmia, że chociaż dowody jego śmierci
są pośrednie, byłoby okrucieństwem trzymanie wdowy po
nim w niepewności i oświadcza, że ma ona prawo powtór-
nie wyjść za mąż. Wiele miesięcy później kobieta wychodzi
za mąż i w rok po ślubie rodzi syna.
W tym czasie prawdziwy Menasze z trudem zarobił na
drogę do domu. Przybywa do wsi tego dnia, w którym jego
żona i jej nowy mąż świętują rytualne obrzezanie ich syna.
Stoi teraz przed straszliwym dylematem. Jeśli przyzna, że
żyje, jego żona okaże się cudzołożnicą, choć mimowolną,
i jej dziecko zostanie uznane za nieślubne, za wyrzutka
żydowskiej społeczności. Nie może uczynić tego komuś,
kogo kocha. Postanawia żyć poza wsią, na cmentarzu. Opo-
wiada swą smutną historię cmentarnemu, który lituje się
nad nim, dochowuje tajemnicy i przynosi mu żywność.
Wkrótce Menasze umiera i cmentarny grzebie go pod ka-
127
mieniem pamiątkowym, który jego żona wzniosła dla nie-
go dwa lata wcześniej.
Co ta historia pragnie nam powiedzieć? Kiedy studiowa-
łem w Izraelu, miałem okazję spotkać się z Agnonem. Cała
nasza grupa została zaproszona do niego na herbatę. Ktoś
z nas zapytał go, co próbował wyrazić w noweli Skrzywieni
zostaną wyprostowani. Czy była to krytyka religii? Spra-
wiedliwości Bożej? Agnon uśmiechnął się i odpowiedział:
„Ja tylko piszę opowieści. Zrozumienie ich zostawiam czy-
telnikom". Moim zdaniem jednym z zasadniczych przesłań
Agnona jest to, że kiedy naruszasz swoją integralność, tra-
cisz wszystko. Menasze nie był doskonałym człowiekiem,
ale był człowiekiem dobrym. Sprzedając list, postąpił jed-
nak niezgodnie ze swoim charakterem. Po raz pierwszy
w życiu dopuścił się oszustwa w celu zdobycia szybkiego,
nieuczciwego zysku. Kiedy sprzedał list, oddał swoje dobre
imię i przez to sprawił, że prawdziwy Menasze jakby prze-
stał istnieć. Dopiero gdy dokonał aktu ogromnego poświę-
cenia, ponownie stał się człowiekiem przyzwoitym i pra-
wym (jak na ironię, pozwalając na kontynuację nielegalne-
go związku) i odzyskał swoje imię - znalazł miejsce ostat-
niego spoczynku pod kamieniem, na którym było ono wy-
ryte.
Kiedy czynimy coś złego, ponieważ jesteśmy ludźmi
i nasze wybory są złożone, a pokusy silne, nie tracimy na-
szego człowieczeństwa. Tracimy jednak naszą integralność,
nasze poczucie bycia całością, bycia wciąż tą samą osobą.
Stwarzamy sytuację, w której część naszej osoby - nasza
dobra strona, jest w stanie wojny z inną częścią - naszą
słabą i egoistyczną stroną. Tracimy skupienie i jedność
celu, które umożliwiają nam robienie rzeczy, które się dla
nas liczą. Wtedy właśnie potrzebujemy religijnego daru
przebaczenia i pokuty (które z naszych rozdzielonych czę-
ści czynią całość). Gdybyśmy jednak kiedykolwiek doszli
do wniosku, że nie ma sensu próba bycia dobrym, ponie-
waż nigdy nie będziemy wystarczająco dobrzy, straciliby-
śmy wszystko. Bycie człowiekiem nigdy nie może oznaczać
osiągnięcia doskonałości, ale zawsze powinno oznaczać
walkę o to, by być tak dobrym, jak to możliwe, i nigdy nie
pozwolić na to, by nasze niepowodzenia stały się przyczyną
zaniechania tej walki.
128
Jakiej doskonałości możemy oczekiwać od człowieka?
Jakiej doskonałości możemy oczekiwać od siebie? Kiedyś
spotkałem się na lunchu z młodym człowiekiem, który miał
zamiar zostać chrześcijańskim duchownym. Jego ojciec był
moim przyjacielem i sądził, że spotkanie będzie miłe dla
nas obu. Rozmowa koncentrowała się na teologicznych róż-
nicach między nami, nie w celu wzajemnego nawrócenia
czy przekonania, ale zrozumienia naszych punktów widze^
nia. Dość szybko ustaliliśmy punkt, w którym nasze poglą-
dy, w dużej mierze pokrywające się, rozchodziły się całko-
wicie. Kamieniem węgielnym jego religijnego światopoglą-
du była koncepcja „zasadniczej deprawacji człowieka". Lu-
dzie mogą od czasu do czasu robić dobre uczynki, ale zasa-
dniczo są uparci i egoistyczni. Nawet ich dobre uczynki
mają często egoistyczną motywację. W przeciwieństwie do
tego podstawą mojego religijnego poglądu jest twierdzenie
o zasadniczej przyzwoitości człowieka. Ludzie - w chwi-
lach strachu czy słabości - mogą popełniać haniebne czy-
ny, ale poza nielicznymi psychopatami męczą ich własne
złe uczynki i chcą je odpokutować. Ludzie nie są dobrzy -
sugerowałem — ale są zdolni do dobroci.
Przypomniał mi o holokauście (jak gdybym potrzebował
przypomnienia), a ja mu przypomniałem o setkach chrze-
ścijan, którzy narażali swoje życie, żeby pomóc Żydom.
Cytował dane na temat przestępstw z użyciem przemocy,
a ja mu opowiedziałem o badaniach przeprowadzonych
przez Duke University, które wskazują, że uczciwi, przyja-
źni, hojni ludzie mają tendencję do zachowania lepszego
zdrowia niż podejrzliwi, samolubni i wrodzy. Ponieważ każ-
dy z nas dysponował tytułami artykułów i osobistymi do-
świadczeniami na „udowodnienie" swojego poglądu, pozo-
stawiliśmy problem nie rozwiązany i skoncentrowaliśmy
się na jedzeniu.
W połowie dziewiętnastego wieku niektórzy konserwa-
tyści religijni atakowali Karola Darwina za jego teorię ewo-
lucji, która głosiła, że ludzkość wyewoluowała z niższych
gatunków, a nie została stworzona przez Boga, jak to opi-
suje Księga Rodzaju. Byli również tacy, którzy uznali dar-
winowską teorię o „przetrwaniu najlepiej przystosowa-
nych" za dowód „zasadniczej deprawacji człowieka". Z po-
wodu ograniczonych zasobów (nie dość pożywienia, ziemi
129
i partnerów seksualnych dla każdego) ludzie nieuniknie-
nie postrzegają innych jako rywali i wrogów i tracą swoją
energię na zwalczanie ich. Życie ludzkie jest naznaczone
nienawiścią, zawiścią i wojną, już od dnia, w którym Adam
i Ewa opuścili raj, a Kain zabił Abla.
W 1991 roku Stephen Jay Gould, który wykłada na Uni-
wersytecie Harvarda i jest uzdolnionym eseistą, opubliko-
wał wybór swoich esejów pod tytułem Bully for Brontosau-
rus. Dzięki tej książce zapoznałem się z myślami Piotra
Kropotkina, rosyjskiego przyrodnika i krytyka Darwina.
Kropotkin sugerował, że widzenie świata w kategoriach
nieustannej walki o ograniczone zasoby żywności i prze-
strzeni mogło być naturalne dla Darwina, który mieszkał
w Anglii, przeludnionym kraju z niewidoma bogactwami
naturalnymi. Kropotkin zaś żył w Rosji, olbrzymim, słabo
zaludnionym kraju, i to, czego nauczyła go przyroda, nie
było lekcją o ludziach rywalizujących o ograniczone zaso-
by, ale o ludziach współpracujących ze sobą w walce prze-
ciw wrogiemu środowisku. To prawda, że tylko najlepiej
przystosowani przetrwają, ale „najlepiej przystosowani"
to ci, którzy potrafią współpracować ze swoimi bliźnimi
i świadczyć wzajemną pomoc, a nie silni, którzy zwyciężą
słabych i zostaną bez przyjaciół i sojuszników, którzy po-
mogliby im przetrwać zimę. Gould pisze, że Kropotkin był
„coraz bardziej przekonany, że współpraca prowadząca do
wzajemnej pomocy nie tylko ogólnie przeważa, lecz cha-
rakteryzuje również najbardziej zaawansowane gatunki
w każdej grupie. Przykładem mogą być mrówki wśród owa-
dów albo ssaki wśród kręgowców. Wzajemna pomoc staje
się więc ważniejszą zasadą niż współzawodnictwo".
Miłość rodziców do dziecka, gotowość dzielenia się z nim
pożywieniem, a nawet ryzykowania dla niego swojego ży-
cia jest naturalna. Gwarantuje przyszłość; uwiecznia gatu-
nek. Jednak altruizm, gotowość do pomocy obcemu nie są
naturalne. Mimo to ludzie to robią. Dają pieniądze żebra-
kom i posyłają datki organizacjom charytatywnym w in-
nych krajach. Skaczą do wody i dostają się do płonącego
budynku, aby ocalić życie obcego człowieka. Nie śpią po
nocach, aby czuwać przy telefonie organizacji pomagającej
potencjalnym samobójcom. To nie jest naturalne, ale to jest
130
ludzka natura, specyficzna zdolność istoty ludzkiej do ro-
zumienia bólu innego człowieka i do pragnienia, aby ten
ból złagodzić. Wierzę, że mój pogląd na to, co to znaczy być
człowiekiem, lepiej wyjaśnia akty okrucieństwa niż pesy-
mistyczny pogląd o „zasadniczej deprawacji człowieka"
może wyjaśnić akty współczucia. Jakiej dobroci możemy
oczekiwać od człowieka? Takiej, jaką potrafi okazać, a naj-
częściej jest to doprawdy ogromna dobroć.
Rozpocząłem tę książkę uwagami o Jom Kippur, żydow-
skim Dniu Pojednania, pozwólcie mi więc zakończyć innym
epizodem z Jom Kippur. Najbardziej osobiste kazanie
w czasie moich trzydziestu lat pracy rabina wygłosiłem
w Jom Kippur w 1978 roku. Rok wcześniej, kiedy Żydzi na
całym świecie modlili się o to, by zostać wpisani w Księgę
Życia, mój syn, Aaron, był śmiertelnie chory. Zmarł kilka
tygodni później. Wiedziałem, że moje kazanie w pierwszy
Jom Kippur po jego śmierci będzie musiało być zasadni-
czym oświadczeniem na temat tego, co jego śmierć znaczy-
ła dla mnie i dla mojej wiary i jak mogę nadal wierzyć
w świat, w którym umierają dzieci.
Tego ranka nie oparłem się na Biblii, ale na małej ksią-
żeczce Shela Silversteina The Missing Piece, którą mogę
określić jako bajkę dla dorosłych.
Było kiedyś koło — pisał autor tej opowieści — któremu
brakowało jednego kawałka. Został z niego wycięty duży
trójkątny klin. Koło chciało być całe, poszło więc na poszu-
kiwanie brakującego fragmentu. Kiedy toczyło się powoli,
podziwiało po drodze kwiaty. Gawędziło z motylami. Cie-
szyło się słońcem.
Znalazło wiele kawałków kół, ale żaden nie pasował. Jed-
ne były za duże, inne za małe. Jedne były zbyt kwadrato-
we, inne zbyt spiczaste. Zostawiało je więc na boku i szu-
kało dalej.
Pewnego dnia znalazło kawałek, który doskonale paso-
wał. Było bardzo szczęśliwe. Teraz będzie całe i niczego mu
nie będzie brakować. Wsunęło brakujący kawałek na miej-
sce i zaczęło się toczyć. Teraz było doskonałym kołem, mo-
gło się toczyć bardzo szybko, zbyt szybko, by zauważyć
kwiaty, zbyt szybko, by rozmawiać z motylami. Kiedy zda-
ło sobie sprawę z tego, jak inaczej wygląda świat, gdy tak
131
szybko się przezeń toczy, zatrzymało się, zostawiło braku-
jący kawałek i powoli odtoczyło się w poszukiwaniu braku-
jącego kawałka.
W moim kazaniu mówiłem, że przesłaniem tej opowieści
jest w jakimś dziwnym sensie to, iż jesteśmy bardziej cali,
kiedy jesteśmy niekompletni, kiedy brakuje nam czegoś.
Człowiek, który ma wszystko, jest poniekąd biednym czło-
wiekiem. Nigdy nie będzie wiedział, co to znaczy tęsknić,
mieć nadzieję, żywić duszę marzeniem o czymś lepszym.
Nigdy nie zazna doświadczenia, kiedy ktoś, kogo kocha,
daje mu coś, czego zawsze pragnął.
Jest pełnia w człowieku, który może dać siebie, swój czas,
pieniądze, siłę innym i nie czuć się przez to pomniejszony.
Jest pełnia w człowieku, który godzi się ze swoimi ograni-
czeniami, który wie, kim jest i co potrafi, a czego nie potra-
fi, który jest dość odważny, by zrezygnować ze swych nie-
realnych marzeń i nie czuć się z tego powodu nieudaczni-
kiem. Jest pełnia w człowieku, który przekonał się, że jest
dość silny, by przeżyć tragedię, który traci kogoś przez
śmierć, rozwód, rozłąkę, ale nadal czuje się jak cała osoba,
a nie tylko część rozbitej pary. Wtedy nic nie może cię prze-
razić. Przeszedłeś przez najgorsze i wyszedłeś z tego cały.
Kiedy tracimy część samych siebie, ale nadal „toczymy się"
przez życie i cenimy je, osiągamy pełnię, do jakiej inni mogą
jedynie aspirować.
Wierzę, że o to właśnie prosił Bóg Abrahama. Nie o to,
by był doskonały, nie o to, by nigdy nie popełnił błędu, ale
0 to, by był cały. Być całym przed Bogiem oznacza stać
przed Nim z wszystkimi naszymi wadami i cnotami i sły-
szeć przesłanie, że jesteśmy akceptowani. Być całym ozna-
cza wznieść się ponad potrzebę udawania, że jesteśmy do-
skonali, wznieść się ponad lęk, że zostaniemy odtrąceni za
brak doskonałości. Oznacza też niedopuszczenie do tego,
by nieuniknione chwile słabości i egoizmu stały się trwałą
częścią naszego charakteru. Wiedz, co jest dobre, a co złe,
1 kiedy czynisz zło, zdaj sobie sprawę z tego, że to nie jest
istota ciebie. Stało się tak dlatego, że wyzwanie bycia czło-
wiekiem jest tak trudne, iż nikomu nie udaje się wszyst-
kiego zrobić dobrze. Bóg nie prosi nas o nic więcej.
Filozof Immanuel Kant napisał: „Z gałęzi tak pokrzywio-
nej jak ta, z której zrobiono człowieka, nie można wyrzeź-
132
bić nic prostego". Prawdopodobnie ma rację, ale lekcja, ja-
kiej trzeba się nauczyć z tej myśli, nie oznacza zrezygno-
wania z bycia człowiekiem, lecz z pogoni za doskonałością.
Być może istoty ludzkie nie umieją ukształtować niczego
doskonale prosto, ale może to, co potrafimy ukształtować,
z krzywiznami i sękami, będzie bardziej interesujące i za-
dowalające. _
Życie to nie pułapka zastawiona na nas przez Boga, aby
mógł nas potępiać za błędy. Życie to nie konkurs ortogra-
ficzny, w którym nie liczą się słowa poprawnie napisane,
jeśli w jednym zrobiłeś pomyłkę. Życie przypomina bardziej
sezon gry w koszykówkę, w którym nawet najlepsza druży-
na przegrywa jedną trzecią meczów, a nawet najgorsza ma
swoje dni triumfu. Naszym celem nie jest nieprzegranie
żadnej gry przez cały rok. Naszym celem jest wygrać wię-
cej niż przegrywamy, a jeśli potrafimy to robić wystarcza-
jąco konsekwentnie, kiedy przyjdzie koniec, okaże się, że
wygraliśmy wszystko.
Na początku, w dzieciństwie rasy ludzkiej, jak w dzie-
ciństwie każdej pojedynczej istoty ludzkiej, życie było pro-
ste. Potem zjedliśmy owoc z tamtego drzewa i zyskaliśmy
wiedzę, że pewne rzeczy są dobre, a inne złe. Nauczyliśmy
się, jak boleśnie złożone może być życie.
W końcu jednak, jeśli jesteśmy dość odważni, by kochać,
jeśli jesteśmy dość silni, by przebaczyć, jeśli jesteśmy dość
wielkoduszni, by radować się szczęściem kogoś innego,
i jeśli jesteśmy dość mądrzy, by wiedzieć, że miłości wy-
starczy dla nas wszystkich, możemy osiągnąć spełnienie,
jakiego żadne inne stworzenie nigdy nie pozna. Możemy
powrócić do raju.
Harold Kushner jest autorem znanej książki Kiedy z\e rzeczy
zdarzają się dobrym ludziom. W swoim kolejnym bestsellerze -
czerpiąc ze współczesnej literatury pięknej, psychologii, teologii
oraz trzydziestu lat własnych doświadczeń w pracy rabina -
ukazuje, jak akceptacja i przebaczenie mogą zmienić związki
z najważniejszymi ludźmi w naszym życiu i pomóc nam uporać
się z trudnym wyzwaniem bycia człowiekiem. Czy musimy być
doskonali? jest książką dla każdego, kto doświadczył poczucia
winy i rozczarowania. Harold Kushner pokazuje, że życie
ludzkie jest zbyt skomplikowane, by ktokolwiek mógł je przeżyć
bez popełniania błędów, oraz że nie powinniśmy się obawiać
utraty miłości Boga, kiedy okaże się, że nie jesteśmy doskonali.
„To potężne przestanie o przebaczeniu, które wyzwala nas do
pełniejszego i radośniejszego życia. Z klarownością i wdziękiem
Harold Kushner dostarcza nam światła i nadziei, które wykute są
z ognia jego własnego doświadczenia i mądrości".
Dan Wakefield
„Raz jeszcze Harold Kushner wydobywa to, co głębokie, z tego,
co proste".
William F. Schulz, dyrektor Amnesty International, USA
ISBN 837150-332-6
CENA 10 zł
Czy musimy
być doskonali?
HAROLD S. KUSHNER
Z Y S K I S-KA
WYDAWNICTWO