Jack London Marzenie Debsa

background image

Jack London

MARZENIE DEBSA

background image

Obudziłem się o dobrą godzinę wcześniej niż zwykle. Było to zdarzenie samo przez się

osobliwe, zacząłem więc rozmyślać nad nim leżąc z szeroko otwartymi oczyma. Coś się działo, i to
coś niedobrego, ale co — nie wiedziałem. Ogarnęło mnie przeczucie jakiejś okropności, która stała
się albo stanie wkrótce. Cóż to być może? Nie szczędziłem starań, żeby się jako tako zorientować.
Przypomniałem sobie, iż po wielkim trzęsieniu ziemi w 1906 roku wiele osób twierdziło, że
ocknęło się na kilka minut przed pierwszym wstrząsem, a w okresie oczekiwania doświadczało
dziwnej, niewytłumaczonej obawy. Czyżby drugie trzęsienie ziemi miało nawiedzić San Francisco?

Przez minutę leżałem w niemym, trwożnym oczekiwaniu, lecz ściany nie kołysały się, nie

pękały, nie waliły. Dokoła panował spokój. O to właśnie chodzi! Ta cisza!... Nic dziwnego, że
czułem się nieswojo. Brakowało mi szumu wielkiego, tętniącego życiem miasta. O tej porze dnia
tramwaje przebiegały moją ulicą mniej więcej dwadzieścia razy na godzinę. A w przeciągu
ostatnich dziesięciu minut nie zaturkotał ani jeden! Może to strajk tramwajarzy? Może jakieś
uszkodzenie w elektrowni? Nie ma dopływu prądu? Takim torem biegły moje myśli. Ale nie!
Panowała zbyt głęboka cisza. Nic słyszałem zgrzytu i łoskotu wozów ciężarowych ani szczęku
podkutych żelazem kopyt ślizgających się po kocich łbach.

Nacisnąłem guzik nad łóżkiem i wytężyłem słuch, chociaż dobrze wiedziałem, że dźwięk

dzwonka, gdyby się nawet odezwał, nie mógł przeniknąć aż na drugie piętro. Dzwonek działał
jednak, bo za parę minut wszedł do sypialni Brown z tacą i poranną gazetą. Twarz miał jak zwykle
bez wyrazu, lecz w oczach służącego zauważyłem dziwne, niespokojne błyski. Spostrzegłem
również, że na tacy brak dzbanuszka ze śmietanką.

— Mleczarnia nic dzisiaj nie dostarczyła — wyjaśnił Brown. — Tak samo piekarnia.

Ponownie zerknąłem na tacę i stwierdziłem, że zamiast świeżych bułeczek dostałem na

śniadanie wczorajsze czerstwe kromki grahama — chleba, jak na mój gust, wyjątkowo
niesmacznego.

— Nikt, proszę pana, nie dostarczył nic dziś rano — zaczął się usprawiedliwiać Brown, ale

przerwałem mu wpół słowa.

— A gazeta?

— Tak, proszę pana. Otrzymaliśmy gazetę — tylko gazetę, i to ostatni raz. Jutro nie będzie

nawet gazet. Tak piszą. Czy mam posłać na miasto po mleko skondensowane dla pana?

Odmówiłem ruchem głowy i zadowoliwszy się czarną kawą, rozpostarłem gazetę. Nagłówki

artykułów wyjaśniały wszystko, a prawdę rzekłszy, wyjaśniały aż nadto, gdyż dziennikarski
pesymizm graniczył ze śmiesznością. W całych Stanach Zjednoczonych proklamowano strajk
generalny! Dziennik donosząc o tym wyrażał pełną obawy troskę o przyszłe zaopatrzenie wielkich
miast.

Czytałem spiesznie, po łebkach, opuszczając wiele. Przypominałem sobie dawniejsze

kłopoty z ruchem robotniczym. Od czasów mojego dzieciństwa strajk generalny był marzeniem
zorganizowanego świata pracy — marzeniem poczętym w głowie Debsa, wybitnego przywódcy
robotniczego, który działał przed trzydziestoma laty. Przypomniałem sobie nawet, że w studenckich
czasach napisałem i umieściłem w pewnym tygodniku artykuł na ten temat, zatytułowany:
„Marzenie Debsa”. Muszę przyznać, że śmiało, iście po studencku potraktowałem całą kwestię —
jako mrzonkę, i tylko mrzonkę. Upływał czas, świat się toczył. Przeminął Gompers , przeminęła

Amerykańska Federacja Pracy, przeminął również Debs oraz jego szalone, rewolucyjne

idee. Ale marzenie pozostało i oto realizuje się wreszcie. Czytając, śmiałem się serdecznie z
żałosnych wróżb dziennika. Od lat przyglądałem się licznym zatargom, w których przegrywali
zawsze robotnicy. Uporządkowanie tej nowej sprawy jest kwestią dni. To strajk na skalę
państwową, a więc złamanie go zajmie rządowi niewiele czasu.

Odrzuciłem gazetę i zacząłem się ubierać. San Francisco będzie niewątpliwie przedstawiało

ciekawy widok. — miasto, w którym nie obraca się ani jedno koło, a cała ludność korzysta z
przymusowych wakacji.

— Bardzo pana przepraszam — odezwał się Brown podając mi pudełko z cygarami — ale

pan Harmmed chciałby zobaczyć się z panem, zanim pan wyjdzie na miasto.

— Przyślij go zaraz — odpowiedziałem.

background image

Harmmed był moim kamerdynerem. Kiedy wszedł, spostrzegłem, że z trudem opanowuje

wzburzenie. Bez wstępu przystąpił do sedna sprawy.

— Co robić, proszę pana? Przecie nam potrzeba prowiantu, a kierowcy dostawców

strajkują. Nie ma też prądu. Przypuszczam, że i elektrownia zastrajkowała.

— A sklepy otwarte? — zapytałem.

— Tylko małe, proszę pana. Subiekci nie stawili się do pracy. Nie można było otworzyć

dużych. W małych sklepikach pracują właściciele z rodzinami.

— W takim razie — powiedziałem — weź samochód, objedź miasto i załatw sprawunki.

Zrób wielkie zapasy wszystkiego, co potrzebne, lub może się przydać. Pamiętaj o skrzynce świec...
Nie, lepiej o sześciu skrzynkach. A jak zrobisz swoje, powiedz Harrisonowi, żeby przyjechał po
mnie pod klub nie później niż o jedenastej.

Harmmed smutno pokiwał głową.

— Pan Harrison strajkuje, podobnie jak cały Związek Kierowców,, a ja nie umiem

prowadzić samochodu.

— Aha! Strajkuje! Bardzo dobrze! — zawołałem. — No, to jak ten twój szanowny pan

Harrison pokaże się tutaj, powiedz mu, że może poszukać innego miejsca.

— Dobrze, proszę pana.

— Ale ty nie należysz chyba do Związku Kamerdynerów, co, Harmmed?

— Nie, proszę pana, a gdybym nawet należał, nie opuściłbym chlebodawcy w takiej

potrzebie, nigdy bym nie opuścił, proszę pana...

— To dobrze. Bardzo ci dziękuję — powiedziałem. — A teraz przygotuj się. Razem

pojedziemy do miasta. Sam poprowadzę samochód i zrobimy takie zapasy, że łatwo wytrzymamy
oblężenie.

W tym roku pogoda dopisała pierwszego maja — była wyjątkowo piękna nawet jak na dzień

majowy. Wiatr nie wiał, niebo było bezchmurne, powietrze ciepłe, balsamiczne. Po jezdniach
krążyły liczne samochody, lecz za kierownicami siedzieli właściciele. Na chodnikach było tłoczno,
ale spokojnie. Ludzie pracy, odziani odświętnie, paradowali po ulicach i podziwiali rezultaty
strajku. Miasto wyglądało tak niezwykle, a zarazem tak spokojnie, że nawet ja odczuwałem pewną
satysfakcję. Nerwy grały łagodnym podnieceniem. To przecież coś w rodzaju niezbyt groźnej
przygody! Minąłem pannę Chickering. Sama prowadziła swój mały wóz sportowy. Zawróciła i
dopadła mnie na skrzyżowaniu ulic.

— Ach, panie Corf! — zawołała. — Nie wie pan, gdzie można dostać świece? Byłam w

kilkunastu sklepach. Wszędzie wszystko wyprzedane. To straszna, okropna historia!

Ale roziskrzony wzrok kłamał jej słowom. Nowość niesłychanie bawiła pannę Chickering,

podobnie jak nas wszystkich. Szukanie świec było nieomal przygodą. Musieliśmy przejechać całe
śródmieście i dopiero w dzielnicy robotniczej, na południe od Market Street, znaleźliśmy narożne
sklepiki niezupełnie jeszcze ogołocone. Panna Chickering sądziła, że jedna skrzynka wystarczy,
namówiłem ją jednak na cztery. Ja kupiłem aż dwanaście, bo miałem pakowny samochód, a nikt nie
mógł przecie odgadnąć, kiedy nastąpi zakończenie strajku. Mój bagaż uzupełniły worki mąki,
proszek do pieczenia, konserwy i wszelkiego rodzaju przydatne na co dzień zapasy, których wybór
zostawiłem Harmmedowi. Przejęty kamerdyner krzątał się koło sprawunków i gdakał niczym
zaniepokojona stara kwoka.

Dziwna rzecz, iż pierwszego dnia strajku nikt nie obawiał się prawdziwie poważnych

następstw. Śmiech budziła zamieszczona w porannej prasie zapowiedź, że zorganizowana klasa
robotnicza gotowa jest wytrwać choćby miesiąc, choćby trzy miesiące. A przecież już tego
pierwszego dnia można było odgadnąć, że zapowiedź brzmi całkiem serio, gdyż ludność pracująca
nie brała właściwie udziału w wielkim wyścigu po żywność. Po cóż miała brać udział?

Od tygodni i miesięcy robotnicy skrzętnie i potajemnie zapełniali swoje spiżarnie. Dlatego

właśnie mogliśmy najeżdżać uboższe dzielnice i wykupywać towary z małych narożnych
sklepików.

Dopiero po południu, kiedy znalazłem się w klubie, zaczął mnie ogarniać niepokój. Panował

tam zdumiewający nieład Brakowało oliwek do coctailów. Służba spisywała się fatalnie. Wszyscy

background image

panowie byli zatroskani, a niektórzy bardzo rozdrażnieni. Na wstępie powitał mnie zgiełk
gniewnych głosów. Brzuchaty generał Folsom zajął stanowisko na ławie w okiennej wnęce palarni i
odpierał natarcie kilku zdenerwowanych jegomościów, którzy dowodzili, że powinien wreszcie coś
przedsięwziąć.

— Nie mogę zrobić nic więcej, niż zrobiłem — mówił generał Folsom. — Brak rozkazów z

Waszyngtonu. Jeżeli panowie postaracie się, żebym dostał depeszę, wykonam każde polecenie. Ale
nie wyobrażam sobie, co właściwie można by przedsięwziąć. Dziś rano, kiedy dowiedziałem się o
strajku, przede wszystkim wezwałem z Presidio wojsko — trzy tysiące chłopa! Pilnują teraz
banków, mennicy, poczty, wszystkich gmachów publicznych. Ale nie ma zamieszek. Strajkujący
zachowują zupełny spokój. Trudno wymagać, żebym kazał strzelać do ludzi, którzy
wysztafirowani, zapięci na ostatni guzik spacerują po mieście z żonami i dziećmi.

— Chciałbym wiedzieć, co się dzieje na Wall Street — powiedział Jimmy Wombold, kiedy

przechodziłem opodal.

Łatwo zrozumiałem jego zaciekawienie, wiedziałem bowiem, że Jimmy tkwi po uszy w

wielkiej spekulacji akcjami kolejowymi.

— Słuchaj, Corf — zagadnął mnie obcesem Atkinson — czy twój wóz na chodzie?

— Tak — odpowiedziałem. — Cóż się stało z twoim?

— Nawalił, a wszystkie garaże nieczynne. Moja żona jest gdzieś po drugiej stronie zatoki.

Zdaje się, że ugrzęzła w okolicach Truckee. Za skarby świata nie zdołam do niej zatelegrafować.
Miała wrócić do domu dziś wieczorem. Może umiera z głodu... Słuchaj, pożycz mi wozu.

— Samochodem nie przepłyniecie zatoki — wtrącił się Halstead. — Promy nie funkcjonują.

Ale Rollinson... Rollinson, pozwól tu na momencik! Atkinson chce przetransportować wóz na
tamten brzeg zatoki. Jego żona nie może się ruszyć z Truckee. Czy nie zechciałbyś ściągnąć
„Lurette” z Tiburon? Zrób to dla Atkinsona, przewieź mu samochód na drugą stronę.

„Lurette” był to dwustotonowy oceaniczny jacht-szkuner. Rollinson pokręcił głową.

— Nie znajdziecie dokerów, którzy zgodziliby się załadować wóz na pokład, gdybym nawet

zdołał sprowadzić „Lurette”. Ale i to jest nie- podobieństwo, ponieważ moja załoga należy do
Związku Marynarzy Żeglugi Przybrzeżnej, a ten związek strajkuje, jak wszystkie inne.

— Ale moja żona pewnie umiera z głodu — biadał Atkinson, kiedy odchodziłem w

przeciwny koniec palarni.

Natknąłem się tam na grupę zirytowanych panów zbitą ciasno wokół Bertiego Messenera.

Bertie drażnił ich i prowokował na swój chłodny, cyniczny sposób. Nie przejmował się strajkiem,
podobnie jak nie przejmował się nigdy niczym. Był zblazowany, przynajmniej pod względem
przyzwoitych stron życia, bo nieprzyzwoite wcale go nie pociągały. Miał dwadzieścia milionów
ulokowanych pewnie i bezpiecznie, a od urodzenia nie poświęcił ani chwili produktywnej pracy.
Fortunę odziedziczył po ojcu i dwóch stryjach. Był wszędzie, widział wszystko i robił wszystko.
Nigdy się tylko nie ożenił mimo zaciekłych, bohaterskich szturmów kilkuset ambitnych mamuś.
Jakoś uniknął sideł, chociaż od lat uchodził za najgrubszą zwierzynę, za partię aż irytująco dobrą.
Nie mówiąc nawet o ogromnym majątku, Bertie był młody, urodziwy i jak już wspomniałem, wiódł
przyzwoite życie. Był znakomitym sportowcem, siłaczem — młodym, jasnowłosym półbogiem,
który robił doskonale i pięknie wszystko, do czego się zabrał, a brał się do wszystkiego, z
wyjątkiem małżeństwa. Ale Bertie nie dbał o nic, nie miał ambicji, namiętności, nie pragnął
popisywać się, chociaż bardzo wiele rzeczy potrafił robić nieporównanie lepiej niż inni ludzie.

— To bunt, bunt! — wołał jeden ze zirytowanych panów.

Inni nazywali strajk powstaniem, rewolucją, ba! — nawet powszechną anarchią.

— Nie zdaje mi się — powiedział Bertie. — Przez cały ranek wałęsałem się po ulicach. W

mieście panuje doskonały ład i porządek. Jak żyję, nie widziałem bardziej praworządnego ludu. Po
co wymyślać obelżywe nazwy, jeżeli żadna z nich nie pasuje do sytuacji. Po prostu mamy do
czynienia ze strajkiem generalnym, a więc z tym, za co się ów ruch podaje. Teraz, moi panowie, na
was kolej. Wygrajcie swoją kartę!

— Pewnie, że wygramy, i to jak jeszcze! — zawołał Garfield, milioner kolejowy. —

Pokażemy tej hołocie, gdzie jej miejsce. Bydlaki! Poczekaj trochę! Niech tylko rząd się za nich

background image

weźmie!

— Ale gdzie jest rząd? — zapytał Bertie. — Jeżeli chodzi o wasze sprawy, równie dobrze

mógłby znajdować się na dnie morza. Nie wiecie, co się wyrabia w Waszyngtonie. Nie wiecie, czy
macie rząd, czy też go nie macie.

— O to się możesz nie martwić! — wybuchnął Garfield

— Zapewniam cię, że wcale się nie martwię — odpowiedział Bertie z beztroskim

uśmiechem. — Wydaje mi się jednak, że wy się martwicie, moi panowie. Spojrzyj no w lustro,
Garfield.

Garfield nie spojrzał w lustro, lecz gdyby to uczynił, zobaczyłby bardzo rozdrażnionego

dżentelmena ze wzburzoną szpakowatą czupryną, z rozgorączkowaną twarzą, mściwie zaciśniętymi
ustami i roziskrzonym wzrokiem.

— Ten strajk to niemoralność, mówię wam, niemoralność — odezwał się mały Hanover

tonem, który upewnił mnie, że to samo zdanie wygłaszał już niemało razy.

— Daj spokój, Hanover — skarcił go Bertie. — Co zanadto, to niezdrowo. Doprawdy,

nudzicie mnie, moi panowie. Wszyscy jesteście zwolennikami otwartego warsztatu. Ciągle
wiercicie mi dziurę w brzuchu nieskończoną paplaniną w obronie warsztatu i prawa każdego
człowieka do pracy. Od lat gadacie i gadacie na ten temat. Robotnicy nie popełniają przestępstwa
biorąc udział w strajku generalnym. Strajk nie sprzeciwia się żadnym przepisom boskim ani
ludzkim. Lepiej byś milczał, Hanover. Zbyt długo gardłowałeś o przyrodzonym prawie człowieka
do pracy, a więc także do nic nierobienia. Nie zdołasz oprzeć się własnej logice. Wszystko, co się
wyprawia, to nędzna, mało ważna burda i na tym koniec. Wzięliście robotników za łeb i dusili, a
teraz robotnicy was biorą za łeb i duszą, a wy wrzeszczycie. Oto cała historia.

Zebrani wokół Bertiego panowie zaczęli gorąco protestować. Jeden przez drugiego

dowodzili, że nikt nigdy nie dusił robotników.

— Nie, mój panie! — krzyczał Garfield. — Dla robotników czynimy, co w ludzkiej mocy.

Nie dusimy robotników. Dajemy im środki do życia, warsztat pracy. Czym byliby bez nas?

— Na pewno wiodłoby się im bez porównania lepiej — zadrwił Bertie. — Braliście

robotników za łby i dusili za każdym razem, gdy nadarzała się sposobność. No i stawaliście na
głowach, aby stwarzać sposobności.

— Nie! Nie! — zabrzmiały liczne głosy.

— Tutaj, w San Francisco, był przecie strajk woźniców — ciągnął Bertie z niezmąconym

spokojem. — Ten strajk wywołało Zrzeszenie Pracodawców. Wiecie o tym, i wiecie, że ja wiem, bo
siadywałem wówczas w tych właśnie salonach klubowych i wysłuchiwałem wa- szych poufnych
rozmów i nowin z placu boju. Najprzód sprowokowaliście strajk, a później kupili prezydenta miasta
i komendanta policji, żeby strajk złamać. Śliczne było widowisko! Wy, filantropi, braliście za łby
woźniców i dusili. Nie przerywajcie! Jeszcze nie skończyłem! Ledwie rok temu w stanie Colorado-
gubernator został wybrany robotniczymi głosami. Został wybrany, ale nigdy nie objął stanowiska.
Wiecie, dlaczego. Dobrze pamiętacie, jak wasi bracia, filantropi i kapitaliści z Colorado, załatwili
sprawę. Trudno nazwać to inaczej niż dławieniem ruchu robotniczego. Prezesa Południowo-
Zachodniego Zjednoczonego Związku Górników trzymaliście przez trzy lata w więzieniu pod
fałszywym zarzutem morderstwa. Usunęliście go z drogi i rozgromili Związek. Sami przyznacie
chyba, że to duszenie robotników. Trzecim przykładem jest uznanie progresywnego podatku
dochodowego za sprzeczny z konstytucją. Ą ustawa o ośmiogodzinnym dniu pracy pogrzebana na
ostatniej sesji Kongresu ?

Koronę wszystkich waszych bezlitosnych, niemoralnych chwytów stanowi jednak

unicestwienie zasady zamkniętego warsztatu. Wiecie, jak to było załatwione. Przekupiliście
Farburga, ostatniego prezesa Amerykańskiej Federacji Pracy: Farburg stał się waszym narzędziem
albo narzędziem wszystkich trustów i zrzeszeń pracodawców, co wychodzi na jedno. Wywołaliście
wielki strajk w warsztatach zamkniętych. Farburg zdradził strajkujących towarzyszy.
Zwyciężyliście, a stara Amerykańska Federacja Pracy rozpadła się zupełnie. Wyście ją zniszczyli i
dzięki temu ukręcili bicz na własną skórę, bo na gruzach tej starej Federacji zaczęła się zaraz
tworzyć NLP — największa i najpotężniejsza organizacja robotnicza, jaką znały Stany

background image

Zjednoczone. Wy winniście jej powstania. Wy winniście dzisiejszego strajku generalnego. Wy
miażdżyliście wszystkie inne związki i pchnęli robotników do NLP. A NLP ogłosiła strajk
generalny. To dalszy etap walki o zamknięty warsztat. I wy macie odwagę mówić mi w oczy, że
nigdy nie braliście robotników za łby, nie dusili? Dobre sobie!

Tym razem nikt nie zdobył się na protest. Garfield wybuchnął, rozpoczął samoobronę:

— Robiliśmy jedynie to, co było nieodzowne, by odnieść zwycięstwo. Działaliśmy pod

przymusem.

— To nie ma nic do rzeczy — odpowiedział Bertie. — Ubolewam tylko, że wrzeszczycie

dzisiaj, pokosztowawszy leku przyrządzonego własnymi rękami. Ile strajków wygraliście? Ile razy
głodem zmusiliście robotników do uległości? Otóż robotnicy przygotowali teraz plan, dzięki
któremu was zmuszą do uległości. Robotnicy walczą o zamknięty warsztat, a jeżeli będą mogli
zwyciężyć dopiero wtedy, kiedy wyzdychacie z głodu, musicie wyzdychać.

— O ile mi wiadomo, w przeszłości ciągnął pan korzyści z duszenia robotników, o którym

pan dziś mówi — odezwał się Brentwood, jeden z najprzebieglejszych i najbardziej pozbawionych
skrupułów prawników w naszym mieście. — Paser nie jest lepszy niż złodziej — dodał z
szyderczym uśmiechem. — Nie przykładał pan wprawdzie ręki do duszenia, lecz zyskiwał z racji
tego procederu.

— To nie ma nic do rzeczy, Brentwood — odrzekł Bertie bez pośpiechu i obojętnym tonem.

— Popełnia pan taki sam błąd, jak Hanover, gdy porusza moralną stronę zagadnienia. Ja nie
twierdzę, że coś jest godziwe lub niegodziwe. Dobrze wiem, że to podła gra, a irytuje mnie tylko, że
wy, moi panowie, wrzeszczycie teraz, kiedy robotnicy biorą was za łby i duszą. Oczywiście!
Ciągnąłem korzyści z duszenia robotników, i to dzięki wam, panowie, nie walając rąk brudną
robotą. Wyście ją za mnie wykonywali... ach! proszę mi wierzyć, nie dlatego, żebym był od was
cnotliwszy, lecz dlatego, że mój zacny ojciec i jego bracia zostawili mi wielkie pieniądze, którymi
mogłem wam płacić za brudną robotę.

— Jeżeli myśli pan insynuować... — zaczął czupurnie Brentwood. — Daj pan spokój, nie

dolewaj oliwy do ognia — przerwał mu obelżywie Bertie. — Po co bawić się w hipokryzję w tej
złodziejskiej jamie? Wzniosła, szlachetna mowa jest dobra dla gazet, chłopięcych klubów i
niedzielnych szkółek. To także część gry! Ale, na miłość boską, nie czarujmy się wzajemnie.
Dobrze pan wie, i wie pan, że ja wiem, jakie świństwa działy się zeszłej jesieni podczas strajku
robotników budowlanych: kto wyłożył pieniądze, kto ubił interes, kto zarobił. — (Szkarłatny
rumieniec oblał twarz Brentwooda). Cóż, wszyscyśmy jednacy i najmądrzej zrobimy zostawiając
moralność w spokoju. Jeszcze raz powtarzam: rozgrywajcie partię, rozgrywajcie do końca, ale na
miłość boską nie wrzeszczcie, jak obrywacie po skórze.

Kiedy opuszczałem tę grupkę, Bertie zaczynał właśnie z innej beczki. Dręcząc dalej

przeciwników roztaczał ponury obraz ogólnej sytuacji, zwracał uwagę na brak żywności, który daje
się już odczuć, i pytał, jakie środki zaradcze mają zamiar podjąć. Niebawem spotka- łem znów
Bertiego, tym razem w szatni. Wychodził na miasto, podwiozłem go więc do domu samochodem.

— To potężny cios ten cały strajk generalny — rozprawiał po drodze, kiedy mknęliśmy

natłoczonymi, lecz spokojnymi ulicami. — Druzgocące uderzenie. Robotnicy zaskoczyli nas nie
przygotowanych i tłuką w najczulsze miejsce, w żołądek. Mam zamiar czmychnąć z San Francisco.
Posłuchaj mojej rady, Corf, i zmykaj także. Wybierz się na wieś, dokądkolwiek. Będzie ci łatwiej.
Zrób zapasy żywności i zamieszkaj na uboczu, w namiocie czy w szałasie. Niebawem tylko śmierć
głodowa będzie czekać w tym mieście takich jak my.

W głowie mi wówczas nie postało, ile racji miał Bertie Messener. Orzekłem, że jest tchórz, i

postanowiłem zostać w mieście, aby obserwować ciekawe widowisko. Pozbywszy się Bertiego nie
wróciłem do domu, lecz wybrałem się po dalsze zakupy. Z nie lada zdziwieniem zobaczyłem
jednak, że małe sklepiki, w których zaopatrywałem się tego ranka, zdążyły już wyprzedać towary.
Rozszerzyłem więc krąg poszukiwań i w podmiejskiej dzielnicy Potrero dopisało mi szczęście.
Zdobyłem jeszcze jedną skrzynkę świec, dwa worki pszennej mąki, dziesięć funtów mąki grahama
(dla służby), dwie skrzynki kukurydzy w konserwach i skrzynkę ekstraktu pomidorowego. Sytuacja
wyglądała tak, jak gdyby groził przynajmniej chwilowy głód, toteż gratulowałem sobie z racji

background image

pokaźnych zapasów, które zdołałem zgromadzić.

Następnego dnia rano jak zwykle piłem kawę w łóżku. Bardziej niż śmietanki brakowało mi

jednak gazety. Przekonałem się, że najdotkliwiej dręczy nieświadomość tego, co dzieje się na
świecie. W klubie niewiele też wiedziano. Rider przypłynął z Oakland własną motorówką, a
Halstead wybrał się samochodem do San Jose i wrócił szczęśliwie. W obu tych miejscowościach
sytuacja wyglądała tak, jak w San Francisco. Strajk sparaliżował całe życie. Klasy posiadające
ogołociły sklepy z towarów. Panował doskonały ład i porządek. Ale co dzieje się w reszcie kraju?
W Chicago? W Nowym Jorku? W Waszyngtonie? Oczywiście doszliśmy do wniosku, że zapewne
to samo, co u nas, lecz brak zupełnej pewności irytował w najwyższym stopniu.

Generał Folsom przyniósł trochę nowin. Próbowano obsadzić urząd telegraficzny

operatorami wojskowymi, wnet jednak stwierdzono, że druty we wszystkich kierunkach są
poprzecinane. Jak dotychczas było to jedyne wykroczenie strajkujących, niewątpliwie obmyślane i
przygotowane zawczasu. Generał porozumiewał się drogą radiową z garnizonem w Benicia, skąd
ustawicznie wysyłano patrole wzdłuż linii telegraficznej prowadzącej do Sacramento. Raz jeden i
na krótką chwilę Benicia uzyskała połączenie z Sacramento, zaraz jednak druty zostały gdzieś
przerwane. Folsom rozumował, że na całym kontynencie władze usiłują w podobny sposób
nawiązać łączność, ale nie spodziewał się zbyt dobrych wyników. Najbardziej martwił się
przecinaniem drutów, gdyż był zdania, że to dowodzi, jak głęboko zakorzenił się spisek
robotników. Szczerze też ubolewał, że rząd nie zainstalował projektowanego łańcucha radiostacji.

Mijały dni, nudne i jednostajne. Nic się nie działo. Stępiało ostrze podniecenia. Tłumy nie

wypełniały już ulic. Robotnicy zaniechali wycieczek do śródmieścia, dokąd przychodzili z początku
zobaczyć, jak znosimy strajk generalny. Coraz mniej samochodów krążyło po mieście. Stacje
obsługi i garaże były zamknięte, toteż każdy wóz, który zawiódł, wychodził z kursu. W mojej
maszynie popsuło się sprzęgło i nie mogłem naprawić go za skarby świata. Zacząłem chodzić
pieszo, podobnie jak inni. San Francisco zamarło. Nikt nie wiedział, co dzieje się w reszcie kraju.
Ale sam fakt, że nikt nie wie, nasuwał wniosek, iż reszta kraju zamarła tak samo. Od czasu do czasu
proklamacje zorganizowanego świata pracy oblepiały mury miasta. Proklamacje te drukowano
przed kilkoma miesiącami, co dowodziło, że NLP przygotowała strajk nad wyraz troskliwie. Każdy
szczegół przemyślano dokładnie. Jak dotychczas, obywało się bez gwałtów, nie licząc zastrzelenia
przez żołnierzy kilku osobników, którzy przecinali druty telegraficzne. Ale ludność slumsów
głodowała i zaczynała zdradzać złowróżbny niepokój.

Kupcy i przemysłowcy, milionerzy, przedstawiciele wolnych zawodów odbywali zebrania i

uchwalali rezolucje. Nie było jednak sposobu opublikowania rezolucji. Nie można ich nawet było
wydrukować. Jedyny rezultat tych narad stanowiło nakłonienie generała Folsoma, by obsadził
wojskiem składy hurtowe oraz wszystkie magazyny mąki, zboża i żywności. Nadeszła po temu
pora, gdyż w domach bogaczy zagościła straszliwa nędza i racjonowanie żywności stało się
konieczne. Widziałem, że moja służba snuje się z posępnymi minami, jednocześnie zaś
odkrywałem ciągle dotkliwe uszczerbki, jakie powstawały w domowych zapasach. Jak domyśliłem
się później, wszyscy służący okradali mnie na własną rękę i każdy z nich tworzył prywatną
spiżarnię.

Z chwilą gdy pojawiły się kolejki po żywność, wynikły nowe kło- poty. San Francisco

dysponowało ograniczonymi rezerwami, które nawet w najlepszym razie nie mogły starczyć na
długo. Zorganizowany świat pracy, jak wiedzieliśmy dobrze, posiadał własne środki zaopatrzenia,
mimo to jednak wszyscy robotnicy cisnęli się do kolejek. W rezultacie magazyny objęte przez
generała Folsoma pustoszały z zastraszającą szybkością. W żaden sposób żołnierze nie mogli
odróżnić wynędzniałego przedstawiciela klas średnich od członka NLP lub mieszkańca slumsów.
Pierwszy i ostatni powinni otrzymać prowiant, ale żołnierze nie znali przecież wszystkich członków
NLP w całym mieście, a tym bardziej ich żon, synów i córek. Przy pomocy pracodawców
wyrzucano z kolejek niektórych bardziej znanych działaczy związkowych, lecz nie miało to
żadnego znaczenia. Na domiar złego rządowe barki, które transportowały żywność z magazynów
wojskowych na wyspie Mare i dostarczały ją na wyspę Angel, nie miały już nic do transportowania.
Wobec tego żołnierze otrzymywali racje ze skonfiskowanych zapasów i naturalnie otrzymywali je

background image

pierwsi.

Widać było początek końca. Zbrodnia zaczynała ukazywać groźne oblicze. Praworządność i

ład ginęły i to, muszę przyznać, ginęły pośród ludności slumsów i klas posiadających.
Zorganizowany świat pracy zachowywał się nadal wzorowo. Cóż, mógł sobie na to pozwolić —
miał jedzenia pod dostatkiem.

Dobrze pamiętam jedno popołudnie, kiedy w klubie przydybałem Halsteada i Brentwooda.

Szeptem naradzali się w kącie, lecz bez wahania przyjęli mnie do spółki. Samochód Brentwooda
był jeszcze na chodzie i dwaj panowie planowali złodziejską wyprawę po krowę, Halstead miał
długi nóż rzeźnicki i tasak. Niebawem minęliśmy przedmieścia. Bydło pasło się tu i ówdzie, lecz
właściciele pilnowali go bacznie. Nie rezygnując z dalszych poszukiwań jechaliśmy na wschód
wzdłuż granicy miasta. Wśród pagórków niedaleko Hunter Point wypatrzyliśmy krowę, którą pasła
mała dziewczynka. Koło krowy kręciło się cielę. Nie marnowaliśmy czasu na pertraktacje.
Pastuszka uciekła z krzykiem, a my zarżnęliśmy krowę. Pomijam opis niemiłych szczegółów
operacji. Nie przyzwyczajeni do tego rodzaju roboty, spartoliliśmy ją haniebnie.

Strach nas popędzał, więc pracowaliśmy szybko. Nie dokończyliśmy jeszcze dzieła, gdy

zabrzmiały krzyki i ukazało się kilku biegnących mężczyzn. Porzuciliśmy zdobycz i wzięli nogi za
pas, lecz — dziwna rzecz — nikt nas nie ścigał. Obejrzeliśmy się i zobaczyli, że nasi prześladowcy
śpiesznie ćwiartują krowę. Mieli takie jak my zamiary. Uznaliśmy, że dla wszystkich wystarczy,
zawróciliśmy więc i pobiegli z powrotem. Nastąpiła scena niemożliwa do opisania. Jak dzikusy
kłóciliśmy się i bili o podział. Brentwood zachowywał się niczym krwiożercza bestia — warczał,
kłapał zębami, groził mordem, jeżeli nie dostaniemy należnego udziału.

Właśnie otrzymywaliśmy ten należny udział, kiedy wynikła nowa przeszkoda. Tym razem

była to groźna straż porządkowa NLP. Sprowadziła ją mała pastuszka. Nadbiegło przynajmniej
dwudziestu ludzi uzbrojonych w kije i baty. Dziewczynka trzęsła się ze złości i płakała gorzkimi
łzami.

— Dobrze im dajcie! Dobrze im dajcie! — krzyczała. — O, ten facet w binoklach! On

winien! On! Zbijcie mu gębę! Zbijcie mu gębę!

„Facetem w binoklach” byłem ja i rzeczywiście „zbito mi gębę”. Miałem jednak dość

przytomności umysłu, by zawczasu zdjąć szkła. Ach, dostaliśmy za swoje, choć co tchu
umknęliśmy do samochodu. Brentwoodowi krew ciekła z nosa, a czerwona krecha po uderzeniu
pejczem znaczyła policzek Halsteada.

Kiedy wreszcie pościg ustał i dotarliśmy na miejsce, zobaczyliśmy ze zdziwieniem, że

przerażone cielę kryje się za samochodem. Brentwood przestrzegł nas, żeby zachować spokój i
rozwagę. Jak wilk lub tygrys podkradł się do ofiary. Nóż i tasak zostały przy zarżniętej krowie, ale
Brentwood miał przecie ręce. Tarzał się, przewracał po trawie, mocował z nieszczęsnym cielęciem,
dopóki go nie zadusił. Wrzuciliśmy zdobycz do samochodu, nakryli płaszczem i ruszyli w stronę
miasta. Ale był to ledwie początek łańcucha nieszczęść. Niebawem pękła opona. Oczywiście nie
można było jej naprawić, a że zmierzch zapadał, porzuciliśmy samochód. Brentwood szedł
pierwszy. Potykał się i sapał. Na ramionach niósł cielę owinięte płaszczem. Dźwigaliśmy je na
zmianę śmiertelnie zmęczeni. Wreszcie zbłądziliśmy i po kilku godzinach wędrówki i mordęgi
napotkaliśmy bandę włóczęgów. Nie była to straż porządkowa strajkujących, ale jacyś zgłodniali
awanturnicy. W każdym razie im dostało się cielę, a nam tęgie lanie. Przez całą dalszą drogę
Brentwood złościł się jak szalony. Wyglądał zresztą jak szaleniec, bo miał ubranie w strzępach,
spuchnięty nos, podbite oczy.

Wkrótce skończyła się grabież krów. Generał Folsom wysłał na wieś patrole i zarekwirował

wszystko bydło, a wojsko przy pomocy milicji zjadło lwią część zdobytego mięsa. Trudno winić
generała Folsoma. Obowiązkiem jego było utrzymywanie spokoju i porządku.

że zaś utrzymywał go dzięki żołnierzom, ich przede wszystkim musiał karmić.

W tym samym mniej więcej czasie wybuchła wielka panika. Ucieczkę zapoczątkowały

klasy posiadające, lecz zaraza udzieliła się szybko mieszkańcom slumsów, którzy w dzikim
popłochu zaczęli opuszczać miasto. Generał Folsom był zadowolony. Oceniał z grubsza, iż
dwieście tysięcy gąb ubyło z San Francisco, co w pewnej mierze ułatwiło problem wyżywienia.

background image

Dobrze pamiętam ów dzień. Rano zjadłem kromkę czerstwego chleba. Połowę popołudnia
przestałem w kolejce i o zmroku wróciłem do domu przygnębiony i strudzony, lecz z kwartą ryżu i
kawałkiem boczku. Otworzył mi Brown. Miał zrozpaczoną, wystraszoną minę. Poinformował mnie,
że cała służba uciekła. Tylko on został. Wzruszyła mnie ta wierność, kiedy zaś dowiedziałem się, że
Brown przez cały dzień nic nie miał w ustach, podzieliłem się z nim zdobyczą. Ugotowaliśmy
połowę ryżu i usmażyli połowę boczku. Podzieliliśmy się sprawiedliwie, a resztę schowaliśmy na
jutrzejsze śniadanie. Głodny poszedłem do łóżka i przez całą noc przewracałem się z boku na bok.
Nazajutrz stwierdziłem, że Brown uciekł i co gorsza ukradł zachowaną przezornie cząstkę boczku i
ryżu.

Tego dnia rano zebrała się w klubie garstka ludzi przygnębionych. Służby nie było. Ostatni

lokaj przepadł. Przepadły również srebra i wnet dowiedziałem się, dokąd powędrowały. Nie zabrała
ich służba, bo uprzedzili ją członkowie klubu. Metoda wykorzystywania sreber była zupełnie
prosta. W dzielnicy położonej na południu od Market Street, a zamieszkałej przez ludność
robotniczą, skrzętne gospodynie wydawały smaczne, obfite posiłki w zamian za srebra. Co tchu
wróciłem do domu, ale cóż, moja zastawa zniknęła. Został tylko ciężki, kuty dzban. Owinąłem go w
papier i poniosłem w stronę Market Street.

Z pełnym brzuchem poczułem się znacznie lepiej, wróciłem więc do klubu, aby wybadać,

czy w sytuacji nie nastąpiły zmiany. Na schodach spotkałem Hanovera, Collinsa i Dakona.
Powiedzieli, że nikogo nie ma w salonach, i zaprosili mnie do kompanii. Zamierzali opuścić konno
San Francisco. Dakon chętnie zaproponował mi wierzchowca, był bowiem właścicielem słynnej
czwórki, którą pragnął ocalić, a generał Folsom ostrzegł go poufnie, że jutro wszystkie pozostałe w
mieście konie zostaną zarekwirowane na rzeź. Prawdę mówiąc zostało ich niewiele, bo dziesiątki
tysięcy wypędzono na wieś, kiedy w pierwszych dniach strajku zabrakło paszy. Dobrze pamiętam,
jak Birdall, właściciel wielkiego przedsiębiorstwa trans- portowego, wypuścił na swobodę trzysta
pociągowych perszeronów. Wartość ich — licząc przeciętnie po pięćset dolarów — wynosiła sto
pięćdziesiąt tysięcy. Birdall miał zrazu nadzieję, że po zakończeniu strajku odzyska znaczną część
żywego inwentarza, nigdy jednak nie zobaczył ani jednego konia. Wszystkie zostały zjedzone
przez hordy umykające z San Francisco. Rozpoczynało się już zabijanie na mięso koni i mułów
wojskowych.

Na szczęście stajnia Dakona była obficie zaopatrzona w siano i owies. Kiedy udało nam się

osiodłać cztery konie, przekonaliśmy się, że są w dobrej formie i wesołe, choć nieprzywykłe do
chodzenia pod wierzch. Gdyśmy tak jechali ulicami, wspominałem San Francisco z czasów
wielkiego trzęsienia ziemi, lecz przed oczyma miałem widok nieporównanie żałośniejszy. Tym
razem nie zawinił żywiołowy kataklizm, lecz sroga tyrania związków zawodowych. Minęliśmy
Union Street oraz dzielnicę teatrów, hoteli i wielkich sklepów. Ulice były wyludnione. Tu i ówdzie
stały samochody, porzucone tam, gdzie się popsuły lub gdzie zabrakło paliwa. Wszelkie życie
zamarło. Niekiedy tylko spotykaliśmy policjantów, a żołnierze stali na warcie przed bankami i
gmachami publicznymi. Raz natknęliśmy się na funkcjonariusza NLP, który rozlepiał najświeższą
proklamację. Przystanęliśmy, aby ją odczytać.

„Zachowujemy ład podczas strajku i zachowamy go do końca. Koniec strajku nastąpi, kiedy

spełnione zostaną nasze żądania, a stanie się to wówczas, gdy głodem zmusimy pracodawców do
uległości, tak jak oni często zmuszali nas do uległości głodem”.

— To słowa Messenera — powiedział Collins. — Jeżeli o mnie chodzi, gotówem poddać się

choćby zaraz, tylko oni nie dają ku temu możliwości. Od. wieków nie jadłem przyzwoitego obiadu.
Ciekawe, jak smakuje konina?

Wkrótce zatrzymaliśmy się znowu przed inną proklamacją: „Kiedy uznamy, że pracodawcy

gotowi są do kapitulacji, otworzymy urzędy telegraficzne i pozwolimy porozumieć się
przedstawicielom wszystkich stowarzyszeń pracodawców w Stanach Zjednoczonych. Ale nadawać
można będzie jedynie telegramy tyczące warunków pokojowych”.

Jadąc dalej minęliśmy Market Street i zapuścili się w dzielnice robotnicze. Tutaj miasto nie

było wyludnione. Członkowie NLP stali przy furtkach swoich domków lub gromadkami
spacerowali po chodnikach, Dokoła swawoliły wesołe, dobrze odżywione dzieci, a zażywne

background image

kumoszki gawędziły na progach. Wszyscy przyglądali się nam ironicznie. Małe dzieci biegły za
nami z krzykiem:

— Hej, panie, panie, nie głodnyś przypadkiem?

Jakaś kobieta z niemowlęciem przy piersi zawołała pod adresem Dakona:

— Panie grubas! Dam ci żreć za twoją chabetę. Posłuchaj: szynka, ziemniaki, galaretka

porzeczkowa, biały chleb, masło z puszki i dwa kubki kawy!

— Czy zauważyłeś — zwrócił się do mnie Hanover — że od kilku dni ani jeden pies nie

wałęsa się po ulicach?

Zauważyć to zauważyłem, ale dotychczas nie myślałem o tym. Tak! Najwyższy czas

uciekać z nieszczęsnego miasta! Wreszcie odnaleźliśmy szosę do San Bruno i ruszyli na południe.
W pobliżu Menlo miałem letnią rezydencję, która stanowiła cel naszej podróży. Niebawem jednak
zaczęliśmy dochodzić do wniosku, że wieś jest bez porównania gorsza i niebezpieczniejsza niż
miasto. W San Francisco ład utrzymywało wojsko, a także patrole porządkowe NLP. Na wsi
panowała kompletna anarchia. Dwieście tysięcy ludzi uciekło z San Francisco, na każdym zaś
kroku rzucały się w oczy dowody, iż ucieczka ta przypominała w skutkach szarańczę. Wszystko
zmiotła do czysta. Wokół widać było ślady rabunku i krwawych utarczek. Od czasu do czasu
mijaliśmy leżące przy szosie trupy albo poczerniałe zgliszcza farmerskich domów. Ogrodzenia były
poprzewracane, zbiory zdeptane nogami tłumu. Wygłodniała zgraja splądrowała do cna ogrody
warzywne, wyrżnęła drób i cały żywy inwentarz wieśniaków. Tak działo się wzdłuż wszystkich
głównych szlaków wiodących z San Francisco. Gdzieniegdzie, z dala od dróg, farmerzy nie
dopuszczali napastników i ze strzelbą lub rewolwerem w ręku skutecznie bronili mienia. Ci
odpędzali nas i nie chcieli nawet rozpoczynać pertraktacji. Należy wspomnieć, iż wszystkie
spustoszenia były dziełem ludności slumsów i klas posiadających. Świetnie zaopatrzeni w żywność
członkowie NLP spokojnie siedzieli w domach i nie ruszali się z miast.

Na samym początku podróży otrzymaliśmy wymowny dowód, jak beznadziejnie

przedstawia się sytuacja. Po prawej stronie szosy usłyszeliśmy wrzaski i strzelaninę. Pociski
zaczęły świstać niepokojąco blisko. Rozległ się tętent w pobliskich zaroślach. Wspaniały kary
perszeron przeniknął przed nami w poprzek szosy i zniknął w lasku. Ledwie zdążyliśmy zauważyć,
że koń kulał i krwawił. Ścigali go trzej wojskowi. Polowanie nie ustawało z lewej strony drogi.
Słyszeliśmy głosy nawołujących się wzajem łowców. Czwarty żołnierz utykając wyszedł z gąszczu,
usiadł na przydrożnym kamieniu i zaczął ocierać spocone czoło.

— Milicja — szepnął Dakon. — Dezerterzy.

Drab uśmiechnął się do nas krzywo i zażądał zapałek. Na pytanie Dakona, co się właściwie

dzieje, udzielił informacji, że milicjanci dezerterują.

— Nie ma co żreć — wyjaśnił. — Karmi się teraz tylko wojsko regularne.

Później dowiedzieliśmy się od niego, że z wojskowego więzienia na wyspie Alcatraz

wypuszczono na wolność wszystkich więźniów, bo już nie było ich czym żywić.

Do końca życia nie zapomnę następnego widoku, który rzucił się nam w oczy. Natknęliśmy

się na niego z bliska na zakręcie szosy. Nad naszymi głowami wznosiło się sklepienie z konarów.
Promienie słońca przeciekały między gałązkami. Wokół fruwały motyle, a z sąsiednich pól
dochodził śpiew skowronków. Na zakręcie drogi stał wielki samochód turystyczny. W nim i dokoła
niego leżało kilka trupów. Ponury obraz mówił sam za siebie. Pasażerowie samochodu umykali z
miasta, lecz zostali zaatakowani przez bandę włóczęgów, zapewne mieszkańców slumsów.
Zdarzyło się to nie dalej niż przed dwudziestu czterema godzinami. Przyczynę napaści wyjaśniły aż
nadto dobitnie świeżo otwarte puszki po konserwach mięsnych i owocowych. Dakon obejrzał
zwłoki.

— Tak mi się zdawało — powiedział. — Nieraz jeździłem tym wozem. Cóż... To Perriton...

Perriton z całą rodziną. Teraz, moi drodzy, musimy dobrze na siebie uważać.

— Dlaczego? — zdziwiłem się. — Przecież nie mamy zapasów, które mogłyby

sprowokować napaść.

Dakon wskazał palcem mojego wierzchowca. Zrozumiałem, co miał na myśli.

Następnego dnia rano koń Dakona zgubił podkowę. Delikatne kopyto pękało i koło południa

background image

biedne zwierzę zaczęło kuleć. Właściciel nie mógł na nim jechać, a za nie nie chciał go porzucić.
Wreszcie nakłonił nas, byśmy we trzech ruszyli w dalszą drogę. Dakon miał poprowadzić konia i
dogonić nas w mojej wiejskiej siedzibie. Rozmawialiśmy z nim wtedy po raz ostatni i nie
dowiedzieliśmy się nigdy, w jakich okolicznościach zginął.

O pierwszej po południu dowlekliśmy się do Menlo albo raczej do miejsca, na którym było

Menlo. Zastaliśmy ruiny. Wszędzie leżały trupy. Pożar strawił miasto — zarówno dzielnicę
handlową jak i mieszkalną. Gdzieniegdzie stały nietknięte domy, ale nie można było wejść w
porozumienie z ich mieszkańcami. Kiedy przysuwaliśmy się zbyt blisko, strzelano do nas. Wreszcie
spotkaliśmy kobietę, która rozgrzebywała dymiące pogorzelisko swojego domku. Powiedziała nam,
że pierwszy szturm miał za cel sklepy i magazyny. Kiedy mówiła, wyobrażałem sobie rozszalały,
wyjący, zgłodniały motłoch, którzy rzucił się na nieliczną ludność miasteczka. Milionerzy i
nędzarze walczyli ramię w ramię, żeby zdobyć jadło, a kiedy je zdobyli, walczyli dalej między
sobą. Dowiedzieliśmy się również, że pobliskie miasto Palo Alto i Uniwersytet Stanfordzki zostały
zniszczone w podobny sposób. Przed nami ciągnęła się spustoszona, złupiona okolica.
Niewątpliwie najrozumniej było zboczyć z drogi i pojechać do mojej letniej rezydencji. Leżała o
trzy miłe na zachód, utajona wśród pagórków.

Niebawem jednak zobaczyliśmy, że ślady najazdu nie ograniczają się do głównych szlaków.

Przednia straż emigrującej z San Francisco zgrai trzymała się wprawdzie szos i grabiła leżące po
drodze miasteczka, lecz następne fale rozlewały się szeroko i niby olbrzymia miotła wymiatały całą
okolicę. Mój dom, zbudowany z betonu, cegły i dachówki, uniknął pożogi. Był jednak ogołocony
do czysta. W wiatraku znaleźliśmy ciało ogrodnika leżące pośród wielu pustych gilz karabinowych.
Musiał się dzielnie bronić. Nie mogliśmy wszakże odnaleźć śladów dwóch moich parobków —
Włochów — ani też gospodyni i jej męża. Zginęło wszystko, co było żywe. Ofiarą napastników
padły cielęta, źrebaki, cały rasowy drób, zarodowa stajnia i obora. Kuchnia i kominki w pokojach,
gdzie motłoch przygotowywał ucztę, wyglądały niczym śmietniska. Liczne ślady po ogniskach
rozłożonych w sąsiedztwie domu świadczyły, że obozowały tu i nocowały wielkie tłumy. Czego nie
pożarły na miejscu, zabrały ze sobą. Dla nas nie zostało ni kąska.

Przez resztę nocy daremnie czekaliśmy Dakona, rano zaś odpędziliśmy ogniem

rewolwerowym kilku maruderów. Potem zabiliśmy jednego konia i zachowali na później nie
zjedzone od razu mięso. Pod wieczór Collins wyszedł na spacer, ale nie wrócił. Przepełniło to czarę
goryczy Hanovera. Koniecznie chciał umykać natychmiast i z wielkim trudem przekonałem go, by
doczekał świtu. Jeżeli o mnie chodzi, byłem zdania, że zbliża się koniec strajku generalnego,
postanowiłem więc wracać do San Francisco. Rano rozstałem się z towarzyszem. Hanover
przytroczył do siodła pięćdziesiąt funtów koniny i pojechał dalej na południe, ja zaś zaopatrzony
podobnie ruszyłem ku północy. Mały Hanover wywinął się szczęśliwie i jak mi wiadomo, do końca
życia zanudzał każdego, kto chciał słuchać, opowieściami o swoich niezwykłych przygodach.

W powrotnej drodze dotarłem do Belmont, gdzie trzej milicjanci ograbili mnie z zapasu

koniny. Przy sposobności powiedzieli mi, że sytuacja jest bez zmian albo raczej zmienia się na
gorsze. NLP ma nieprzebrane zapasy żywności ukryte w bezpiecznych miejscach, toteż strajkujący
potrafią wytrwać jeszcze miesiące. Ruszyłem dalej i dojechałem do Baden, tam jednak kilkunastu
drabów odebrało mi konia. Dwaj z nich mieli na sobie mundury policji z San Francisco, resztę
bandy stanowiło regularne wojsko. Nie wróżyło to nic dobrego. Niewątpliwie zapanowała
rozpaczliwa sytuacja, skoro żołnierze poczęli dezerterować. Kiedy poszedłem dalej, na własnych
nogach, płonął już ogień, a ostatni koń z czwórki Dakona leżał zarżnięty na ziemi.

Na szczęście skręciłem nogę w kostce i zawlokłem się tylko do południowych krańców San

Francisco. Całą noc przeleżałem w jakiejś szopie dygocąc z zimna, a zarazem płonąc od gorączki.
Spędziłem tam dwie doby, zbyt chory, żeby się ruszyć. Wreszcie półprzytomny, obolały
zaimprowizowałem kule i pokuśtykałem w stronę miasta. Osłabłem zupełnie, bo od trzech dni nie
miałem nic w ustach. Był to koszmarny dzień udręki i grozy. Jak we śnie mijałem setki żołnierzy
ciągnących bezładnie w przeciwnym kierunku, a także wielu policjantów z rodzinami,
zorganizowanych dla bezpieczeństwa w liczne bandy.

Wchodząc do miasta przypomniałem sobie robotnicze mieszkanie, w którym

background image

przehandlowałem srebrny dzbanek. Głód pogonił mnie w tamtą stronę. Zapadł zmierzch, kiedy
trafiłem do celu wędrówki. Obszedłem domek boczną ścieżką i przywlokłem się do kuchennych
schodów, lecz tam opuściły mnie siły. Zdążyłem tylko dźwignąć kulę i zastukać do drzwi. Później
musiałem zemdleć, gdyż ocknąłem się dopiero w kuchni. Twarz miałem zbryzganą wodą, a ktoś lał
mi whisky w gardło. Zakrztusiłem się. Zacząłem pluć. Próbowałem dobyć głosu. Jąkałem, że nie
mam dziś srebrnego dzbana, jeżeli jednak dostanę coś do jedzenia, hojnie odwdzięczę się w
przyszłości. Ale gospodyni przerwała mi wpół słowa:

— Jak to, biedaku? O niczym nie słyszałeś? Dziś po południu odwołano strajk. Naturalnie,

damy ci coś do jedzenia.

Zaczęła się krzątać. Otworzyła puszkę boczku i miała zamiar rzucić go na patelnię.

— Proszę mi dać trochę... zaraz... — jęknąłem i zjadłem plaster surowego bekonu z chlebem

słuchając męża gościnnej niewiasty, który opowiadał, iż warunki NLP zostały przyjęte. Telegraf
zaczął działać wczesnym popołudniem. Zjednoczenia pracodawców poddały się jak kraj długi i
szeroki. W San Francisco nie uchował się wpra- wdzie nikt z pracodawców, lecz generał Folsom
zabrał głos w ich imieniu. Pociągi i statki ruszą jutro rano. Ruszy też wszystko inne niezwłocznie
po ustanowieniu nowego systemu.

Taki był koniec strajku generalnego; drugiego nie chciałbym oglądać, póki życia. To gorsze

niż wojna. Strajk generalny to okrucieństwo i niemoralność, sądzę więc, że umysł ludzki powinien
wynaleźć mądrzejszy sposób rozwiązywania konfliktów gospodarczych. Harrison do dziś jest moim
kierowcą. Jeden z warunków NLP głosił, że wszyscy strajkujący muszą zostać na dawnych
posadach. Brown nie wrócił, lecz reszta służby pracuje nadal w moim domu. Zrazu litowałem się
nad biedakami, bo chociaż czmychnęli z zapasami żywności i srebrem, zmusiły ich do tego
wyjątkowo trudne warunki. Później nie mogłem odprawić służących. Wszyscy przystąpili do
związku powołanego do życia przez NLP.

Tyrania zorganizowanego świata pracy przekracza wszelkie granice ludzkiej wytrzymałości.

Trzeba jej jakoś zaradzić.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jack London Marzenie Debsa [pl]
Jack London Rozstajne drogi
Jack London The Iron Heel
Jack London Mieszkańcy otchłani (1903)
Jack London Dwa tysiące ”mocnych” [pl]
White Fang Jack London
reading comprehension jack london worksheet
Jack London Li Wan o jasnej skórze [pl]
Jack London Meksykanin [pl]
Jack London Skarby Sezamu [pl]
Jack London Jerry z wysp
Jack London Dobrodziejstwo wątpliwości
Jack London Wróg świata(1)
Jack London Odszczepieniec
Jack London The Sea Wolf
Jack London Peuple abime
Dobrodziejstwo watpliwosci Jack London
Jack London White Fang
Jack London Yah! Yah! Yah! [pl]

więcej podobnych podstron