Ze zbiorów
Zygmunta Adamczyka
Harry Harrison
GWIEZDNY
DOM
Tytuł oryginału
To the Stars. Starworld
Redaktor
Jacek Foromariski
Opracowanie graficzne: Maria Dylis Ilustracja: Radosław Dylis
PRINTED IN GREAT BRITAIN
Wydanie I
Harry Harrison 1987 Copyright for the Polish edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991
ISBN 8385276742
2
Rozdział 1
Stary, połatany frachtowiec przeciął orbitę Marsa i leciał dalej, wykorzystując jedynie
tradycyjny napęd silników atomowych. Kierował się w stronę Ziemi lub raczej w stronę
miejsca, w którym Ziemia znajdzie się za kilka godzin. Wszystkie urządzenia elektroniczne
statku były bądź wyłączone, bądź pracowały na minimalnych obrotach pełną moc pobierały
jedynie ekrany ochronne. Wraz ze zbliżaniem się ku Ziemi, z każdą sekundą rosło ryzyko
wykrycia. I natychmiastowego zniszczenia.
A więc przynosimy im w końcu wojnę powiedział oficer polityczny.
Przed rewolucją był profesorem ekonomii niewielkiego uniwersytetu na jednej z odległych
planet. Wojna pozmieniała wszystko.
Nie musi mnie pan o tym przekonywać odparł Blakeney. Byłem w komitecie, który
opracował ten atak. I mówiąc szczerze, wcale nie jestem tym pomysłem zachwycony.
Wcale nie próbuję pana przekonywać, po prostu sama myśl o tym sprawia mi przyjemność.
Miałem rodzinę na Teorancie...
Ale już jej pan nie ma przerwał szybko Blakeney. Cała planeta została zniszczona.
Radziłbym, by jak najszybciej pan o nich zapomniał.
Nie. Chcę o nich pamiętać. I wierzę, że atak ten przeprowadzamy także i po to, by uczcić
pamięć tych ludzi. Tych i milionów innych, zniewolonych lub
pomordowanych. Nareszcie odważyliśmy się walczyć. Jestem z tego dumny.
Wciąż niepokoi mnie oprogramowanie komputera.
Zupełnie niepotrzebnie. Pojedyncza bomba zrzucona zostanie na Australie. W jaki sposób
może pan nie trafić w tak duży cel?
Mogę to panu dokładnie wyjaśnić. Po odłączeniu statku zwiadowczego rozpocznie on
przyśpieszenie od prędkości podstawowej, którą w tej chwili osiągamy. Komputer nie będzie
mógł popełnić żadnego błędu w trajektorii lotu, ponieważ nie będzie czasu na żadne korekty.
Czy zdaje pan sobie sprawę, jak ogromna będzie prędkość końcowa? sięgnął po kalkulator i
nacisnął kilka przycisków.
Dowódca niecierpliwym ruchem uniósł rękę.
Wystarczy. Nie mam w tej chwili głowy do matematyki. Wiem jedynie, iż nasi najlepsi spe-
cjaliści zmodyfikowali statek zwiadowczy do tego jednego zadania. W środku jest jakiś wi-
rus, który ma zniszczyć wszystkie zasoby żywności. Sam pan przecież opracował program lo-
tu, lokalizacji celu i rzucenia bomby.
3
Tak, zawierają one jednak zbyt wiele zmiennych. Zejdę na dół i przeprowadzę jeszcze jeden
test.
Proszę bardzo. Lecz niech pan nie zapomni, że pozostało już tylko kilka godzin. Gdy
znajdziemy się w zasięgu sieci ich radarów, natychmiast wysyłamy statek i zmykamy, nie
oglądając się za siebie.
To nie zajmie dużo czasu zapewnił Blakeney.
Odwrócił się i opuścił mostek.
"To wszystko jest jedną wielką improwizacją" rozmyślał ponuro, idąc w dół pustymi
korytarzami statku.
Nieuzbrojony frachtowiec atakujący samo serce Federacji! Lecz sam plan był na tyle
zwariowany, że może się powieść. Od momentu przecięcia orbity Marsa wciąż nabierali
prędkości. Być może uda im się przemknąć tuż obok Ziemi, zanim zaskoczona obrona będzie
w stanie wykonać przeciwuderzenie, i wystrzelić bez przeszkód niewielki statek zwiadowczy,
nad którym kontrolę przejmie komputer.
I to właśnie martwiło go najbardziej. Obwody większości komputerów były prototypowe i
niesprawdzone. Jeżeli zawiodą, nie powiedzie się cała misja. Przeprowadzenie jeszcze jednej
serii testów było sprawą zwykłego rozsądku.
Maleńki zwiadowca, mniejszy nawet niż zwykły pojazd ratunkowy, tkwił przymocowany do
podłogi zewnętrznego luku stalowymi klamrami wyposażonymi w wybuchowe sworznie.
Tuba łącznikowa, dzięki której powietrze z frachtowca przedostawało się do wnętrza
zwiadowcy, wciąż tkwiła na swoim miejscu. Blakeney przeczołgał się przez nią, wszedł do
wnętrza kabiny i zmarszczył czoło, spoglądając na umieszczoną na jednej ze ścian plątaninę
kabli i urządzeń kontrolnych. Odwrócił się w stronę ekranu, wcisnął kilka przycisków na
pulpicie komputera i rozpoczął ostatnią serię kontrolnych testów.
Nagle na mostku zabrzmiał sygnał alarmowy i paru członków załogi podeszło, by spojrzeć na
ekran. Oficer polityczny zbliżył się także i stanął tuż obok pełniącego wachtę operatora.
Co to za sygnał? zapytał.
Weszliśmy właśnie w zasięg ich detektorów.
Więc wiedzą już, że tu jesteśmy?
Niekoniecznie. Wciąż jeszcze znajdujemy się w płaszczyźnie ekliptyki...
A to oznacza..
Że jesteśmy jeszcze zbyt daleko, by mogli wykryć jakiekolwiek ślady promieniowania z
naszego statku.
4
Na razie jesteśmy dla nich jeszcze jednym kawałkiem kosmicznego śmiecia. Na razie. System
wykrywania został już jednak zaalarmowany i za chwilę skierują na nas wszystko, co tylko
mają. Lasery, radary i tym podobne rzeczy. Zresztą wkrótce się tego dowiemy. Monitorujemy
ich wszystkie sygnały. Gdy powrócimy, wszystko będzie pięknie nagrane. Po uważnym
przeanalizowaniu dowiemy się sporo o układach, w jakich pracują.
"Gdy pomyślał ponuro oficer polityczny a nie: jeżeli". Jak na razie morale załogi było bez
zarzutu. Lecz to dopiero połowa misji. Pozostała jeszcze ta druga połowa ta najważniejsza.
Zerknął na zegar i połączył się ze statkiem zwiadowczym.
Wkraczamy w strefę czerwoną. Do odłączenia statku pozostało mniej niż pół godziny. Co u
pana?
Za chwilę kończę i zaraz do was dołączę.
Dobrze. Chciałbym...
Zlokalizował nas radar pulsacyjny! wykrzyknął operator. Teraz wiedzą już, że się zbliżamy.
Tuż obok jego łokcia zapłonął nagle ekran pomocniczy, na którym pojawiać się zaczęły rzędy
cyfr. Operator wskazał na nie palcem. Wszystkie ekrany ochronne zostały wystrzelone, tak
więc na ich ekranach zamiast jednego, pojawi się kilkanaście niezidentyfikowanych punktów,
poruszających się w różnych kierunkach i z różnymi prędkościami.
Nie będą więc wiedzieli, który z tych punktów jest prawdziwym statkiem?
W tej chwili nie, lecz już wkrótce zaczną analizować wypadkowe wszystkich kursów,
zarówno do przodu jak i do tyłu w czasie i zlokalizują ten prawdziwy. Jednak zanim ich
komputery uporają się z tym problemem, nasze zainicjują już kolejne programy
dezorientujące. Zresztą całkiem niezłe, opracowane przez najlepszych fizyków i komptechów.
Rozumowanie to nie trafiało jednak do przekonania oficerowi politycznemu. Nie podobała
mu się myśl, iż jego życie zależy od zaprogramowanych przez nieznanych mu ludzi
komputerów, bawiących się w kotka i myszkę z komputerami wroga. Zamiast tego wyjrzał na
zewnątrz, spoglądając na maleńkie iskierki gwiazd i powiększający się dysk Ziemi.
Spróbował wyobrazić sobie, jak tuż obok nich przemykają niewidzialne promienie światła i
fale radiowe. Było to oczywiście niemożliwe. Musiał jedynie na wiarę przyjąć, iż
rzeczywiście tam są i walczą zamiast niego z wrogiem.
Ludzie dawno już przestali toczyć bitwy w kosmosie. Zastąpiły ich komputery. Załogi były
jedynie uwięzionymi w kruchych kadłubach obserwatorami. Stał nieruchomo, nieświadomy,
iż coraz mocniej zaciska założone za plecy dłonie.
Nagle wyczuł raczej niż usłyszał serię niewielkich, głuchych wstrząsów, po których nastąpiła
słyszalna już wyraźnie eksplozja.
5
Trafili nas! wykrzyknął w przypływie paniki.
Jeszcze nie odparł operator, nie odrywając wzroku od ekranu. Wystrzeliliśmy jedynie
pozostałe ekrany, a po nich statek zwiadowczy. Nasza misja jest już zakończona, lecz musimy
się jeszcze stąd wyrwać. Stos wyłączony, obwody napędu przestrzennego zregenerowane w
pełni. Za chwilę będziemy w drodze.
Oczy oficera politycznego otworzyły się szeroko, gdy jego mózg przeszyło nagle straszliwe
podejrzenie. Rozejrzał się szybko dookoła.
Gdzie jest Blakeney? wykrzyknął, lecz żaden ze zgromadzonych na mostku ludzi nawet go
nie usłyszał.
W napiętym milczeniu odliczali sekundy, dzielące ich od pocisków, które z pewnością zostały
już wystrzelone w ich stronę.
Oficer jednak nie myślał w tej chwili o rakietach. Wiedział już, gdzie był Blakeney.
Miał wiec rację, zupełną rację! I oni nazywali siebie komptechami. Nie potrafiliby nawet
napisać programu, który wygrałby w bierki. Porównawcza orientacja przestrzenna
najwidoczniej przekraczała ich możliwości.
Z satysfakcją obserwował elektroniczny pisak, kreślący na ekranie obraz przesuwającej się w
dole Ziemi. Nagle zmartwiał, gdy dostrzegł przesuwający się majestatycznie tuż nad Europą
front burzowy. Wyłączył automat zawiadujący ruchami pisaka i dotknął palcem ekranu w
miejscu, na którym widział jedyny wolny w tej chwili od gęstej pokrywy chmur wycinek
Australii. Gdy świecąca końcówka pisaka przesunęła się na wskazane przez niego miejsce,
wcisnął klawisz z napisem IDENTYFIKACJA POZYTYWNA i cofnął palec.
W sekundę później jednostajny do tej pory śpiew silników zmienił się, gdy niewielki
stateczek zmienił kurs. Dobrze. Wyświetlił na ekranie kolejny etap programu i odblokował
przełącznik, umożliwiający mu w razie jakichkolwiek kłopotów ręczne odstrzelenie
pojemnika.
Na szczęście nie było żadnych. W chwili, gdy na ekranie pojawiła się cyfra zero, komputer
uaktywnił mechanizm detonujący, wyrzucając ceramiczny pojemnik ku powierzchni Ziemi.
Siedzący w kabinie oddalającego się łagodnym łukiem stateczku, Blakeney
uśmiechnął się w duchu, wiedząc, co się za chwilę wydarzy: pojemnik był jedyną rzeczą,
która została zaprojektowana naprawdę dobrze. Wraz z opadaniem w coraz gęstsze warstwy
atmosfery, pojemnik, zawierający umieszczone w kriogenicznych kapsułach zamrożone
wirusy, zacznie się rozgrzewać, wytracając przy tym szybkość. Odpadnie powłoka
ceramiczna, odsłaniając tkwiący wewnątrz manometr.
6
Dokładnie na wysokości dziesięciu tysięcy siedemset sześćdziesięciu dziewięciu metrów eks-
ploduje ładunek wybuchowy, uwalniając zawarte w kapsułach wirusy.
Wiatry rozniosą je po całej Australii, zaniosą być może nawet do Nowej Zelandii
zmodyfikowane genetycznie, mikroskopijne szkodniki, które zaatakują i zniszczą wszelkie
pozostałe jeszcze na Ziemi zbiory płodów rolnych.
Blakeney uśmiechał się jeszcze, gdy uderzył pocisk.
Ponieważ rakieta wyposażona była w głowicę jądrową, ludzie na powierzchni Ziemi odnieśli
wrażenie, iż przez moment nad horyzontem rozbłysło drugie słońce.
Rozdział 2
Odrzutowiec TWA wystartował z Nowego Jorku parę godzin po zmroku. Natychmiast po
osiągnięciu wyznaczonego mu korytarza powietrznego zwiększył szybkość do
naddźwiękowej i z rykiem silników pomknął na wschód. Gdy przelatywali nad Kansas,
lecący z prędkością 2,5 Macha odrzutowiec napotkał na pierwsze promienie zachodzącego
słońca. A gdy obniżyli pułap lotu nad Arizoną, słońce stało jeszcze wysoko nad horyzontem, i
pasażerowie, którzy oglądali jeden zachód słońca w Nowym Jorku, byli teraz świadkami
kolejnego, tym razem jednak o wiele bardziej malowniczego nad pustynią Mojave.
ThurgoodSmythe skrzywił się i przyciemnił okno. Musiał przejrzeć notatki ze zwołanej w
pośpiechu w gmachu Narodów Zjednoczonych konferencji i nie miał głowy, by podziwiać
subtelne piękno zachodu słońca. Na jego kolanach leżała otwarta dyplomatka z tkwiącym
wewnątrz ekranem monitora. Wędrowały teraz po nim cyfry, nazwiska i daty. Nieruchomiały
jedynie wtedy, gdy mężczyzna dotykał klawiatury niewielkiego komputera, korygując błąd
zapisu. Robił to jednak zupełnie automatycznie, myślami błądząc wokół tego, co wydawało
się nieprawdopodobne, a jednak się wydarzyło.
Lądowaniu towarzyszyło niewielkie szarpnięcie. ThurgoodSmythe zamknął dyplomatkę,
naciśnięciem guzika rozjaśnił przyciemnione okno i spojrzał na zewnątrz, na białe wieże
centrum kosmicznego, skąpanego w tej chwili w krwawych rozbłyskach zachodzącego
słońca. Był pierwszym pasażerem, który wysiadł z samolotu.
Na zewnątrz czekało już dwu umundurowanych strażników. Na ich sprężysty salut skinął je-
dynie niedbale głową. Nie padło ani jedno słowo, czy to powitania, czy też z prośbą o identy-
fikację. Strażnicy wiedzieli, kim był; wiedzieli także, iż ten nadprogramowy lot odbył się je-
dynie po to, by przywieźć tego człowieka tutaj. Haczykowaty nos i ostre rysy twarzy Thur-
goodSmythe'a wystarczająco często pojawiały się w środkach masowego przekazu, by nie za-
7
dawać mu żadnych pytań. Krótko przycięte, stalowosiwe włosy oraz wyprostowana sylwetka
sprawiały, iż wyglądał dokładnie na tego, kim był w rzeczywistości na człowieka u steru wła-
dzy.
Gdy wszedł do pokoju, August Blanc stał zwrócony twarzą w stronę ogromnego,
całościennego okna. Jako dyrektor Spaceconcent zajmował biuro umieszczone na ostatnim
piętrze najwyższego budynku administracyjnego. Widok za oknem był wręcz olśniewający.
Majaczące na horyzoncie smoliście czarne góry, obramowane były czerwienią nieba.
Wszystkie budynki i statki kosmiczne skąpane były w tym samym, ognistym kolorze kolorze
krwi. Być może był to znak. Dyrektor wzdrygnął się na tę myśl. Nonsens. Słysząc za plecami
znaczące chrząknięcie, odwrócił się i spojrzał prosto w twarz ThurgoodSmythe'a.
Mam nadzieję, że miał pan przyjemny lot powiedział, wyciągając dłoń.
Była szczupła i równie delikatna, jak rysy jego twarzy. Chlubił się posiadaniem starego,
francuskiego tytułu, niemniej jednak używał go niezmiernie rzadko. Zresztą ludzie pokroju
ThurgoodSmythe'a nie zawracali sobie takimi rzeczami głowy. Przybysz skinął krótko głową,
wydając się zniecierpliwiony tymi niepotrzebnymi formalnościami.
Niewątpliwie miał pan męczący dzień. Może więc coś na pokrzepienie?
Nie. Dziękuję drogi Auguście. Chociaż... poproszę o szklaneczkę Perrier.
To suche powietrze w samolotach... Nie to, co w naszych liniowcach powiedział, podając
gościowi wysoką szklaneczkę. Sobie nalał koniaku. Nie odwracając głowy, zupełnie jakby
zawstydzony tym, o co chce zapytać, przemówił w stronę zgromadzonych w barku butelek:
Czy rzeczywiście jest źle? Tak źle, jak o tym czytałem?
Nie wiem, co pan słyszał odparł ThurgoodSmythe, pociągając ze szklaneczki. Ale w
zaufaniu mogę panu powiedzieć...
Ten pokój jest absolutnie bezpieczny.
... że jest o wiele gorzej, niż nam się wydawało na początku. To była istna lawina opadł w
fotel i pustym wzrokiem zapatrzył się w trzymaną w dłoni szklaneczkę. Przegraliśmy.
Wszędzie. Nie mamy już kontroli nad żadną z planet...
To niemożliwe! w starannie modulowanym do tej pory głosie Augusta zabrzmiały nutki
niemal zwierzęcej paniki. A nasze bazy? W jaki sposób mogą zostać zajęte?
Nie mówię w tej chwili o nich. Są zresztą nieważne. Położone są na pozbawionych powietrza
księżycach o niskiej grawitacji i muszą być regularnie zaopatrywane. Więcej z nimi kłopotu
niż pożytku. Ewakuujemy je wszystkie.
Nie możecie tego zrobić! Są naszą główną linią obrony przed...
8
Używając klasycznego porównania: są naszą piętą Achillesową tym razem w głosie Thu-
rgoodSmythe'a nie było ani śladu ciepła. Potrzebujemy transportu i potrzebujemy ludzi. Tutaj
jest rozkaz. Od tej chwili jest pan odpowiedzialny za sprawny przerzut siecią Fascolo wyjął z
dyplomatki dokument i wręczył go pobladłemu wyraźnie dyrektorowi. Decyzje zostały już
podjęte.
August Blanc wyciągnął drżącą dłoń i przybliżył dokument do oczu. ThurgoodSmythe
spoglądał na niego bez słowa. Ten człowiek był mu potrzebny. Znał się na tym, co robi.
Tylko dlatego jego głos, gdy odezwał się ponownie, zabrzmiał niemal łagodnie:
Wiem, iż decyzje takie łatwiej jest czasami podjąć, niż się z nich wywiązać. Przykro mi,
Auguście. Rebelianci nie pozostawili nam wyboru. Planety są ich. Wszystkie. Zaplanowali to
doskonale. Większość naszych ludzi została pojmana lub po prostu nie żyje. Jednak cała
nasza flota przestrzenna pozostała nietknięta, chociaż miało miejsce parę aktów sabotażu. To,
co w tej chwili robimy, to po prostu strategiczne przegrupowanie sił.
Odwrót! w głosie dyrektora brzmiała wyraźnie gorycz. A więc przegraliśmy.
Wcale nie. Wciąż mamy jeszcze liniowce, a pomiędzy nimi jednostki o przeznaczeniu
typowo militarnym. Rebelianci posiadają jedynie frachtowce, holowniki i jednostki
pomocnicze. Wiele z ich planet już cierpi głód. Podczas gdy oni będą zmuszeni martwić się o
przeżycie, my zreorganizujemy nasze środki obrony. Gdy spróbują nas zaatakować, z
pewnością będziemy na to dobrze przygotowani. A potem ponownie odzyskamy wszystkie
planety. Ostateczny sukces Ziemi nie podlega żadnej dyskusji, choć być może jest to sprawa
odległej przyszłości.
Co więc mam robić?August Blanc nie wydawał się być przekonany.
Wysłać to. Jest to specjalny rozkaz Służb Bezpieczeństwa zalecający natychmiastową zmianę
kodów. Jestem przekonany, iż stare kody nie stanowią już dla rebeliantów tajemnicy.
August Blanc spojrzał na tajemnicze serie liter i cyfr i skinął głową. Sam proces kodowania
niewiele go obchodził starczyło, iż wiedział, że całym tym procesem zajmuje się komputer.
Wsunął zapisany gęsto skrawek papieru w szczelinę czytnika i szybko wystukał na
klawiaturze serię poleceń. Parę sekund później mechaniczny głos, dobiegający z
wmontowanego w obudowę komputera głośnika oznajmił:
Polecenie przekazane do wszystkich wymienionych na liście odbiorców. Potwierdzenie
odbioru od wszystkich wymienionych na liście odbiorców. Procedura zmiany kodów
komunikacyjnych w toku.
ThurgoodSmythe po wysłuchaniu komunikatu skinął krótko głową i położył na biurku dyrek-
tora kolejny papier.
9
Po przeczytaniu z pewnością zauważy pan, że wszystkie wyszczególnione tu rozkazy
potraktowane są bardzo ogólnikowo. Cała flota w możliwie najkrótszym terminie wycofana
ma zostać na orbitę Ziemi, bazy planetarne zniszczone, a bazy na Księżycu mają otrzymać
posiłki. Gdy wejdziemy w posiadanie odpowiedniej ilości środków transportu, natychmiast
rozpoczniemy przerzucanie oddziałów na kolonie okołoziemskie. Zostaną zajęte siłą. Z
dobrego źródła wiadomo, iż sympatyzują z rebetiantami, a nie z nami.
To samo stanie się z orbitalnymi stacjami satelitarnymi. Czy ma pan jakieś pytania?
Czy wystąpią braki żywnościowe? Doszły mnie słuchy, że stoimy przed widmem głodu.
Wysłałem żonę z dużą listą zakupów, z której udało jej się zrealizować zaledwie połowę. Czy
wie pan coś na ten temat?
"Ten człowiek jest tchórzem, a w dodatku głupcem
pomyślał ThurgoodSmythe w takiej sytuacji martwić się o kuchnię! Defetysta. Ale to pojęcie
z pewnością jest dla niego obce. Dla większości ludzi najprawdopodobniej także. Ale to
nieważne, dowiedzą się, co ono oznacza, gdy rozstrzelamy kilku z nich. Właśnie za
rozsiewanie takich niesprawdzonych plotek."
Powiem panu prawdę powiedział głośno.
Lecz przede wszystkim muszę pana ostrzec. Jesteśmy w stanie wojny, kiedy morale całego
społeczeństwa jest sprawą pierwszorzędnej wagi. Tak więc ludzie, którzy rozsiewają
niepokojące pogłoski oraz tacy, którzy będą gromadzić nadmierne zapasy żywności,
pozbawiając jej innych pomagają naszemu wrogowi i będą za to ukarani. Jedyną karą będzie
kara śmierci. Czy wyraziłem się dość jasno?
Oczywiście, ja... ja nie zdawałem sobie sprawy. Nie miałem zamiaru...
Mężczyzna trząsł się jak w ataku febry. ThurgoodSmythe spoglądał na niego przez chwilę
spod zmrużonych powiek.
Bardzo dobrze powiedział wreszcie, usilnie starając się nie ukazać po sobie śladu niechęci.
Na Ziemi nie będzie głodu, lecz racje żywnościowe będą zmniejszone i racjonowane. Zawsze
musieliśmy importować pewną żywność dla proli. Przez jakiś czas będą musieli zacisnąć
trochę pasa, nie sądzę jednak, by fakt ten miał nam spędzać sen z powiek. O wiele
poważniejsza jest zaraza, która zniszczyła całe zboże Australii.
Zaraza...? Obawiam się, że nie rozumiem.
Spowodowana zmutowanym wirusem, który zrzucili w formie bomby z niewielkiego statku
kosmicznego. Ulega samodestrukcji po kilku miesiącach, lecz do tej pory cała Australia
będzie jedynie jałową pustynią.
Musimy zniszczyć ich wszystkich! To zwykli kryminaliści! Chcą nas zagłodzić na śmierć!
10
Niekoniecznie. Ten atak był formą ostrzeżenia. Niektórzy dowódcy naszych sił
przestrzennych powodowani chęcią zemsty przeprowadzili parę akcji na własną rękę,
niszcząc kompletnie co najmniej dwie planety rebeliantów. Ci w odpowiedzi wysłali ten
statek, by zbombardował Australię. Bardzo łatwo mogli zniszczyć wszystkie ziemskie zasoby
żywności, a jednak ograniczyli się do jednego tylko kontynentu. Nie, to było pewnego
rodzaju ultimatum. Przejęliśmy oczywiście ten statek i wysłaliśmy go im z wiadomością, iż
zgadzamy się na ich warunki.
Od tej chwili bombardowanie planet ograniczać się ma do celów wyłącznie militarnych.
Musimy zniszczyć ich co do jednego! rzucił ochryple August Blanc.
I tak się stanie. Nasz plan jest stosunkowo prosty. Wycofujemy wszystkie nasze siły na orbitę
Ziemi, by zabezpieczyć się przed jakakolwiek inwazją, czy próbą przejęcia kolonii
okołoziemskich lub satelitów. Potem ponownie zaczniemy zdobywać utracone planety. Nasze
wszystkie liniowce zostaną uzbrojone i przekształcone w jednostki wojenne. Rebelianci mają
jedynie kilka statków. Może wygrają jeszcze parę bitew, ale my wygramy wojnę...
Pilna wiadomość przerwał mu mechaniczny głos komputera.
August Blanc oderwał wysuwający się z drukarki skrawek papieru, podniósł do oczu i
wyciągnął w stronę swego gościa.
Zaadresowane do pana powiedział. ThurgoodSmythe szybko przebiegł wzrokiem kilka
linijek tekstu i uśmiechnął się.
Poleciłem, by śledzono wszystkie ruchy floty nieprzyjaciela. Potrzebują więcej żywności, niż
my. Wysłali właśnie pewną ilość statków transportowych na Halvmork to jedna z
największych planet produkujących żywność. Chcę, by te statki wylądowały i zostały
załadowane. Potem mogą odlecieć...
A my je przejmiemy! wykrzyknął z podnieceniem August Blanc, zapominając na chwilę o
swych wcześniejszych obawach. To genialny plan, panie ThurgoodSmythe. Niech mi będzie
wolno panu pogratulować. Rozpętali tę wojnę, teraz więc przyjdzie im za to zapłacić.
Skażemy ich na głód.
Dokładnie to było moim zamiarem, drogi Auguście. Dokładnie. Obydwaj mężczyźni
wymienili okrutne, pozbawione ciepła uśmiechy.
Winić mogą jedynie siebie mówił ThurgoodSmythe. Daliśmy im pokój, a oni w zamian dali
nam wojnę. Pokażemy im teraz, jak wielką cenę przyjdzie im zapłacić za tę nieprzemyślaną
decyzję. Gdy wreszcie z nimi skończymy, w galaktyce na wieki już zapanuje pokój. Zapo-
mnieli już, że są dziećmi Ziemi, że stworzyliśmy Federację dla ich własnego dobra. Zapo-
11
mnieli, jak wiele sił i środków pochłonęło przekształcenie planet, by mogli się na nich osie-
dlić.
Rozdział 3
Zbuntowali się przeciwko dłoni, która zapewnia im bezpieczeństwo. Zaciśniemy teraz dłoń w
żelazną pięść, która spadnie im na karki i przygniecie do ziemi. Oni rozpoczęli tę wojnę lecz
to my ją zakończymy.
A więc odchodzisz powiedziała Elżbieta, starając się nie okazywać po sobie żadnych emocji.
Jednak jej dłonie, które Jan trzymał mocno w uścisku, wyraźnie drżały. Stali w cieniu jednego
z frachtowców, który górował ponad najwyższymi silosami. Mężczyzna spojrzał na łagodne,
zatroskane w tej chwili rysy twarzy dziewczyny. Westchnął i nie znajdując żadnej sensownej
odpowiedzi, skinął jedynie głową.
Zakrawało na okrutną ironię, iż po wszystkich latach spędzonych na tej niegościnnej planecie,
żonaty i nareszcie szczęśliwy, musi ją opuścić. Nie miał jednak wyboru. Był jedynym, który
mógł walczyć o prawa dla zamieszkujących tę rolniczą planetę ludzi, jedynym, który mógł
stworzyć tu nowe, funkcjonujące na prawidłowych zasadach społeczeństwo. Jan był bowiem
jedynym na całej Halymork człowiekiem, który urodził się na Ziemi i znał realia, jakimi
kierowało się życie nie tylko na macierzystej planecie, ale w całej Ziemskiej Federacji Planet.
Halvmork było zapomnianym, ponurym światem, zamieszkanym przez ekonomicznych
niewolników, których jedynym zadaniem było zaopatrywanie pozostałych planet w żywność.
Walcząc z tyranią Ziemi planety oczekiwały, iż Halvmork w dalszym ciągu pozostanie
rolniczym zapleczem rebelii. Oczywiście, mogli obsiewać pola w końcu było to jedyne, na
czym się znali pod warunkiem jednak, że zamieszkały przez nich świat przestanie być
więzieniem, a stanie się domem.
Musieli być wolni, by stać się częścią Federacji, by ich dzieci mogły się uczyć i żyć w
pokoju, wreszcie by zmienić sztuczny system, dawno temu narzucony im siłą przez Ziemię.
Jan wiedział, iż nikt mu za to nie podziękuje. Niemniej jednak musiał to zrobić. Dla
przyszłych generacji. Dla własnego dziecka.
Tak, muszę was opuścić powiedział wreszcie.
Jesteś tu potrzebny w tonie jej głosu zabrzmiała prośba.
Spróbuj mnie zrozumieć. Ta planeta, chociaż tak duża, jest jedynie niewielką częścią galak-
tyki. Dawno temu mieszkałem na Ziemi, pracowałem tam i byłem nawet szczęśliwy, dopóki
nie odkryłem, że życie tam dla większości ludzi jest prawdziwym piekłem. Próbowałem im
12
pomóc lecz to na Ziemi jest nielegalne. Zostałem za to aresztowany, pozbawiony wszystkie-
go i zesłany tutaj jako zwykły pracownik fizyczny. Miałem do wyboru to albo śmierć. Jednak
gdy tu mijały wolno lata, rebelia wreszcie wybuchła i zakończyła się sukcesem. Wszędzie, za
wyjątkiem Ziemi. W tej chwili moja praca tutaj jest już zakończona, zboże zabezpieczone i
gotowe do wysyłki. My wywiązaliśmy się ze swoich zobowiązań, chcę się więc upewnić, że
owoce zwycięstwa staną się także i naszym udziałem. Po prostu muszę lecieć, rozumiesz?
Obdarzyła go czułym, pełnym miłości spojrzeniem i zamknęła w silnym uścisku, jakby
obawiając się, że widzą się być może po raz ostatni. Nie chciała się do tego przyznać, lecz
bała się. Gdzieś daleko, pomiędzy obcymi gwiazdami trwała wojna, a on wyruszał, aby wziąć
w niej udział. Przytuliła się do niego mocniej.
"On wróci powtarzała w myślach z pełną rozpaczy determinacją. Musi wrócić..."
Wróć do mnie szepnęła. Odepchnęła go od siebie i nie oglądając się, pobiegła w stronę
domu.
Dziesięć minut wykrzyknął Debhu, stojąc u podstawy prowadzącego do śluzy trapu.
Chodźmy na pokład. Musimy się przygotować.
Jan odwrócił się i ruszył za nim w górę trapu. Jeden z członków załogi czekał już na nich przy
śluzie i natychmiast po ich wejściu zamknął i uszczelnił zewnętrzny właz.
Idę na mostek rzucił Debhu. Nie byłeś nigdy w kosmosie, więc lepiej przywiąż się do
czegoś pasami
Pracowałem w stanie nieważkości odparł krótko Jan.
Przez wargi Debhu przemknął uśmiech, mężczyzna nie powiedział jednak ani słowa.
Halvmork była planetą więzieniem i nie było już ważne, za co ktoś został tutaj zesłany.
Dobrze mruknął. Może mi się przydasz. Straciliśmy mnóstwo wyszkolonych ludzi, a
większość nowej załogi nie oglądała jeszcze otwartej przestrzeni. Chodźmy na mostek.
Jan stwierdził, iż operacja, której właśnie był świadkiem, jest niezwykle fascynująca. Musiał
przybyć na Halvmork statkiem, który był bardzo podobny do tego, na którym znajdował się
obecnie niewiele jednak z tego okresu zachowało się w jego pamięci. Jedyne, co pamiętał to
duszna, pozbawiona okien cela więzienna. I nafaszerowane narkotykami pożywienie, które
sprawiało, iż był uległy i zobojętniały na wszysko. A potem już stracił przytomność. Gdy się
ocknął stwierdził, że leży na nawierzchni drogi a statki zniknęły. To jednak działo się wiele
lat temu.
Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej. Pojazd, na pokładzie którego znajdowali się w tej
chwili, różnił się od pozostałych holowników jedynie numerem. Były to toporne, lecz nie-
zwykle potężne jednostki, zdolne do podniesienia z powierzchni planety ciężarów, tysiąckrot-
13
nie przekraczających ich własną wagę. Przez cały czas przebywały w przestrzeni, krążąc na
orbicie kołowej. Używano je raz na cztery ziemskie lata, gdy na planecie zmieniały się pory
roku. Wtedy właśnie, zanim jeszcze pola uprawne zamienią się latem w jałowe pustynie a
mieszkańcy wyruszą na drugą, zimową półkulę, przybywały statki. Z otchłani kosmosu wynu-
rzały się liniowce podobne do olbrzymich pająków jednostki, które nigdy nie wchodziły w
kontakt z atmosferą planet. Pozostawały na orbicie, uwalniając zacumowane po bokach meta-
lowe cygara frachtowców. Wtedy właśnie wkraczały do akcji holowniki.
Na ich pokłady wchodziły załogi i uruchamiały wszystkie urządzenia jednostek. Potem
holowniki cumowały przy burtach pustych frachtowców i rozpoczynały delikatną operację
opuszczania ciężkich jednostek na powierzchnię planety.
W tej chwili frachtowce były już załadowane. Miały na swych pokładach wystarczającą ilość
ziarna, by wyżywić wszystkie zbuntowane planety. Start, kontrolowany w całości przez
komputer, przebiegł bez żadnych zakłóceń. Metalowe olbrzymy wznosiły się coraz wyżej i
szybciej, przebijając z rykiem silników atmosferę. Programy komputerowe, nadzorujące całą
operację, napisane zostały przez nieżyjących już dawno komtechów z precyzją, dającą im
powód do słusznej chwały. Orbity zostały obliczone, odrzutowe silniki korekcyjne włączone.
Olbrzymie kadłuby, ważące tysiące ton, dryfowały wolno ku sobie i wreszcie łączyły się ze
statkiem macierzystym.
Połączenia frachtowców zakończone wyrecytował mechanicznie komputer. Pełna gotowość
do odcumowania i transferu załogi.
Debhu naciśnięciem odpowiedniego klawisza rozpoczął następną fazę programu. Jeden po
drugim gigantyczne winogrona zaczęły się rozdzielać. Kadłubem holownika targnął wyraźny
wstrząs. Pozbawiony swego ciężaru holownik odpłynął na bok, a po chwili skierował się w
stronę liniowca. Oba olbrzymy zetknęły się. Natychmiast po uszczelnieniu komory
powietrznej rozległ się syk i wewnętrzne drzwi rozsunęły się na boki.
Chodźmy powiedział Debhu i ruszył jako pierwszy. Zazwyczaj czekamy, dopóki holowniki
ponownie nie znajdą się na orbitach kołowych. Tym razem jednak liniowce po
przycumowaniu frachtowców natychmiast wyruszają w drogę. Każdy z nich kieruje się do
innego punktu przeznaczenia. To zboże jest sprawą naszego życia lub śmierci.
W centrali rozbrzmiewał brzęczyk alarmowy, a jedna z lampek na pulpicie kontrolnym
pulsowała ogniście czerwonym kolorem.
Nic poważnego oświadczył Debhu. Nie zabezpieczona pokrywa chwytaka. Do szczęk mo-
gło dostać się trochę pyłu lub też mogło to zostać spowodowane błędem odczytu. Chciałbyś
rzucić na to okiem?
14
Czemu nie? odparł Jan. Od czasu przybycia na tę planetę to właśnie naprawy były moim
głównym zajęciem. Gdzie są kombinezony?
Pojemnik z narzędziami był integralną częścią kombinezonu, tak samo jak i radio. Kierując
się głosem niewidzialnego przewodnika, Jan dotarł do uszkodzonej jednostki. Wraz z
wypompowaniem powietrza ze śluzy, kombinezon z lekkim sykiem zaczął się usztywniać. W
końcu właz zewnętrzny otworzył się i Jan wypłynął na zewnątrz.
Nie miał czasu, by podziwiać subtelne piękno gwiazd nie przesłoniętych atmosferą planety.
Podróż nie rozpocznie się, dopóki on nie usunie opóźniającego ich uszkodzenia. Uruchomił
namiernik i przytrzymując się poręczy, ruszył w kierunku wskazywanym przez strzałkę.
Zatrzymał się gwałtownie, gdy nagle tuż obok niego z kadłuba wystrzelił w górę słup
cząsteczek lodu. Po chwili pojawił się jeszcze jeden i jeszcze. Jan uśmiechnął się lekko i
ruszył dalej. Dobrze wiedział, czym w rzeczywistości były owe gejzery. Frachtowce
wypompowywały z ładowni powietrze. Uwolnione z wnętrza statków powietrze i para wodna
natychmiast zamieniały się w lód. Próżnia odwodni ziarno, zabezpieczając je i nie
dopuszczając przy okazji do rozprzestrzenienia się przywleczonych tutaj z powierzchni
planety mikroorganizmów.
Nim Jan dotarł do sygnalizującego uszkodzenie modułu, wykwitujące z kadłuba strumienie
lodu zaczęły już zanikać. Uniósł pokrywę skrzynki kontrolnej i przełączył na sterowanie
ręczne. Motory zajęczały i masywne szczęki jęły rozsuwać się na boki. Przyjrzał się uważnie
ich gładkim powierzchniom i po chwili na jednej z nich dostrzegł coś, co przypominało
grudkę skrystalizowanego błota. Usunął ją i nacisnął przycisk w skrzyni kontrolnej. Tym
razem szczęki zetknęły się całymi powierzchniami, a na pulpicie zapłonęła zielona lampka.
"Prosta sprawa" pomyślał, ponownie zamykając skrzynkę.
Natychmiast wracaj! dobiegł go podniecony głos z wmontowanego w kombinezonie radia.
Urządzenie umilkło, zanim zdążył zapytać o przyczynę takiego pośpiechu. Nie tracąc ani
chwili, złapał za linę bezpieczeństwa i niezgrabnymi ruchami zaczął podciągać się w stronę
śluzy powietrznej.
Właz był jednak zamknięty i uszczelniony.
Przez kilka cennych sekund wpatrywał się w niego z osłupieniem. To przecież niemożliwe.
Odwrócił się i dopiero wtedy spostrzegł przyczynę całego zajścia.
Tuż przed ich dziobem dryfował wolno kolejny liniowiec, wysuwając w ich stronę chwytaki
magnetyczne. Na jego obłym boku widniał znajomy znak błękitnego globu na białym tle.
Była to flaga Ziemi.
15
Przez dłuższą chwilę Jan tkwił po prostu nieruchomo, czując, jak wali mu serce i próbując
zrozumieć, co się właściwie dzieje. Spostrzegł, jak na statku przeciwnika otwiera się śluza
powietrzna i nagle wszystko stało się jasne.
Ziemia nie miała wcale zamiaru poddawać się tak łatwo. Z pewnością obserwowali tworzenie
się tego konwoju i z łatwością mogli odgadnąć miejsce jego przeznaczenia. A Ziemia
potrzebowała zmagazynowanego w cielskach frachtowców ziarna w takim samym stopniu,
jak planety rebeliantów. Potrzebowała, by przetrwać i by głodem zmusić niepokornych do
uległości. Utrata tego zboża oznaczałaby klęskę.
Na widok pierwszej, opadającej właśnie na kadłub ubranej w kombinezon postaci Jan zawrzał
gniewem.
Za wszelką cenę trzeba ich powstrzymać. Wyjął z pojemnika z narzędziami elektryczny
śrubokręt i naciśnięciem kciuka nastawił wirujące ostrze na najszybsze obroty. Trzymając
zaimprowizowaną broń przed sobą, ruszył w stronę odwróconego tyłem mężczyzny.
Przewaga leżała po stronie Jana w cieniu, rzucanym przez masywny kadłub był zupełnie
niewidoczny. Mężczyzna, kątem oka dostrzegając niewyraźny ruch, próbował się odwrócić
było już jednak za późno. Jan złapał go za ramię i przyłożył obracające się szybko ostrze do
boku kombinezonu. Obserwował, jak metal wgryzając się w twardy materiał rozerwał go, i
jak po chwili wytrysnął w kosmos strumień zamrożonego powietrza. Mężczyzna szarpnął się
raz i zwiotczał. Jan odepchnął bezwładne ciało, odwrócił się i odskoczył na bok, wyciągając
równocześnie swą broń w stronę kolejnego przeciwnika.
Jednak za drugim razem nie udało mu się zaatakować tak skutecznie, jak za pierwszym.
Mężczyzna unieruchomił dzierżącą śrubokręt dłoń w silnym uchwycie. Zmagając się
desperacko, Jan zapomniał o obecności innych. Nagle poczuł, że ktoś łapie go za nogi.
Był to nierówny pojedynek i Jan wiedział, że musi go przegrać. Jego przeciwnicy byli uzbro-
jeni Jan dostrzegł w ich dłoniach pistolety rakietowe. Po unieruchomieniu go schowali je
jednak do kabur. Jan zaprzestał walki. Nie chcieli go zabijać oczywistym było, że potrzebo-
wali jeńców. Dłonie napastników uniosły go w górę i poczuł, że płynie w stronę obcego stat-
ku. Przez śluzę powietrzną wciągnęli go do środka. Gdy tylko właz śluzy ponownie został
uszczelniony, zdarli z niego kombinezon i przewrócili na podłogę. Jeden z mężczyzn postąpił
krok do przodu i kopnął go w skroń, a potem powoli, metodycznie, zaczął kopać w żebra. Jan
czuł, jak ból przesłania mu oczy kurtyną czerwonej mgły. Potrzebowali swych jeńców ży-
wych lecz niekoniecznie cieszących się dobrym zdrowiem. Była to jego ostatnia myśl, bo-
wiem but ponownie uderzył go w głowę, tym razem odbierając litościwie przytomność.
16
Rozdział 4
Zabili kilku naszych mówił Debhu, przykładając wilgotny ręcznik do głowy Jana. Jednak
jedynie wtedy, gdy stawiali opór i pojmanie ich było zbyt niebezpieczne. Resztę wzięli
żywcem. Otoczyli nas i stłukli pałkami. Najwidoczniej potrzebują jeńców. Jak twoja głowa?
Paskudnie.
Mogło być gorzej. Masz parę siniaków i założyli ci kilka szwów. Lekarz powiedział, że
wszystkie kości są całe. Chcą dowieźć nas w dobrym stanie, by po powrocie na Ziemię
urządzić pokazowy proces z nami jako oskarżonymi. Do tej pory nie udało im się wziąć zbyt
wielu jeńców. To nie był ten rodzaj wojny - zawahał się na moment, a po chwili przemówił
dużo spokojniejszym tonem. Jesteś w ich kartotekach? To znaczy, czy mogą cię
zidentyfikować? Dowiedzieć się, kim byłeś?
Dlaczego pytasz?
Ja nigdy poprzednio nie byłem na Ziemi. Być może i mają o mnie jakieś informacje, nie
jestem pewny. Lecz wszystkim nam zrobiono fotografię siatkówki oka. Tobie także, gdy
byłeś nieprzytomny.
Jan skinął głową i prawie natychmiast przymknął oczy, gdyż nawet tak nieznaczny ruch
eksplodował gdzieś we wnętrzu głowy tępym bólem.
Gdy mnie zidentyfikują, czeka ich prawdziwa niespodzianka powiedział. Niestety, nie mogę
cieszyć się z tego na równi z nimi.
Wzór siatkówki oka jest bardziej indywidualny dla danego osobnika, niż jakiekolwiek odciski
palców. Nie można go zmienić czy sfałszować. Każdy na Ziemi ma ów wzór zakodowany w
kartotekach już od urodzenia i co kilka lat zmuszany jest poddawać go obowiązkowej
weryfikacji. Komputer jest w stanie przejrzeć miliony takich fotografii w ciągu zaledwie kilku
sekund. Z pewnością odnajdą jego fiszkę. A wtedy będą wiedzieli o nim wszystko. O jego
kryminalnej przeszłości także.
Zresztą i tak nie ma to już większego znaczenia
powiedział Debhu, opierając się plecami o stalową ścianę ich celi. Wszystkich nas czeka to
samo. Najprawdopodobniej pokazowy proces by zabawić proli, a co potem nie wiadomo.
Jestem jednak dziwnie pewny, że nic dobrego. Możemy mieć jedynie nadzieję na szybką
śmierć.
Zamiast popadać w depresję, możemy pomyśleć o czymś innym. Ignorując ból, Jan zmusił
się, by usiąść prosto. Możemy spróbować stąd uciec.
Tak. Wargi Debhu wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. Możemy spróbować.
17
Nie staraj się traktować mnie protekcjonalnie
rzucił ze złością Jan. Wiem, co mówię. Pochodzę z Ziemi i samo to, to już więcej, niż
ktokolwiek w tym pomieszczeniu może o sobie powiedzieć. Wiem, jak ludzie na Ziemi myślą
i w jaki sposób działają. Zresztą i tak jesteśmy już martwi, więc co szkodzi nam przynajmniej
spróbować?
Jeżeli uda nam się stąd wydostać, to i tak nigdy nie opanujemy tego statku. Nie bez armii
uzbrojonych ludzi.
Nie musimy przecież uciekać stąd właśnie teraz. Poczekajmy aż do momentu lądowania.
Wtedy cała załoga będzie na swoich stanowiskach, pozostaną jedynie strażnicy. I wcale nie
będziemy musieli zdobywać tego statku. Po prostu wyniesiemy się stąd.
Brzmi stosunkowo prosto ponownie uśmiechnął się Debhu. Jestem z tobą. Czy masz jednak
jakikolwiek pomysł, jak wydostać się z tej zamkniętej celi?
Mnóstwo. Chcę, byś zebrał od ludzi wszystko, co mają jeszcze przy sobie. Zegarki,
narzędzia, monety wszystko. Gdy zobaczę, co mamy, wtedy powiem, jak się stąd
wydostaniemy.
Jan nie chciał w tej chwili niczego wyjaśniać. Napił się jedynie wody i rozejrzał po
metalowych ścianach pomieszczenia, w którym zostali uwięzieni. Na plastykowej
wykładzinie podłogi leżało kilka cienkich materacy, a pod jedną ze ścian znajdował się zlew i
niewielka toaletka. I to było już wszystko. W przeciwnej ścianie widniały pojedyncze drzwi.
Nie dostrzegł nigdzie żadnych ukrytych urządzeń podglądowych, nie znaczyło to jednak, że
ich nie było. Musi zachować wszelkie dostępne środki ostrożności, mając jedynie nadzieję, że
strażnicy nie obserwują ich zbyt uważnie.
W jaki sposób podają nam jedzenie? zapytał Jan, gdy Debhu ponownie usiadł tuż obok
niego.
Wsuwają tace przez szczelinę w drzwiach. Kubki i talerze są plastykowe i po trzech
minutach rozpuszczają się. Nic, czego moglibyśmy użyć jako broni.
Nie o tym myślałem. Co jest za tymi drzwiami?
Krótki korytarz i drugie drzwi. Nigdy nie są otwierane jednocześnie.
Coraz lepiej. Czy w tym korytarzu jest jakiś strażnik?
Ja żadnego nie widziałem. Być może uważają, iż nie ma takiej potrzeby. Ale udało mi się coś
zebrać od chłopaków...
Nie pokazuj mi tego. Po prostu powiedz.
W większości śmiecie. Monety, klucze, obcinacz do paznokci, komputer osobisty...
Proszę, proszę. Jakieś zegarki?
18
Nie, zabrali wszystkie. Ten komputer to czysty przypadek. Jest wbudowany w brelok, który
jeden z naszych nosił na szyi. I co ty właściwie chcesz z tym zrobić?
Zbudować zespół obwodów mikroelektronicznych. Zajmowałem się tym, zanim mnie
aresztowano. Czy te światła nigdy nie gasną?
Obawiam się, że nie.
A więc musimy postępować niezwykle ostrożnie. Przysuń się bliżej i włóż mi te wszystkie
rzeczy do kieszeni. Jeżeli zabierają nas na Ziemię jak długo potrwa sama podróż?
Około dwóch tygodni czasu subiektywnego. Pół raza dłużej czasu przestrzennego.
Dobrze. A więc powinno się udać.
Światła nie gasły nawet na chwilę. Jan wątpił, by więźniowie obserwowani byli przez cały
czas musiał tak zresztą uważać, bowiem w przeciwnym wypadku jakakolwiek próba ucieczki
nie miałaby większego sensu. Posługując się jedynie dotykiem, posortował znajdujące się w
kieszeni przedmioty. Następnie położył się na podłodze i rozłożył przed sobą wyjęte z
kieszeni klucze, starając się jednocześnie zasłonić je własnym ciałem. Były to różnokolorowe,
niewielkie rurki, zaopatrzone na jednym końcu w pierścień. Aby otworzyć drzwi, należało po
prostu włożyć je w otwór mechanizmu zamka. Były tak powszechne, iż niewielu ludzi
zastanawiało się, co właściwie tkwi wewnątrz plastykowej rurki.
Jan wiedział jednak, że zawiera ona stosunkowo skomplikowany mechanizm, składający się z
odbiornika mikrofal owego, procesora mikrochipowego i niewielkiej baterii. Po włożeniu
klucza w otwór, wysyłany przez mikroelektryczny obwód zanika sygnał uaktywniał ukryty w
kluczu mechanizm, który w odpowiedzi wysłał swój własny sygnał kodowy. Jeżeli był on
prawidłowy, drzwi otwierały się, a niewielkie, lecz bardzo silne pole magnetyczne ładowało
powtórnie baterię. Jeżeli w zamek włożono jednak nieodpowiedni klucz ze złym sygnałem
kodowym, drzwi nie tylko pozostawały zamknięte, ale mechanizm zamka natychmiast
rozładowywał baterię, czyniąc klucz niezdatnym do użytku.
Używając ostrza obcinacza do paznokci, Jan zerwał okrywającą mechanizm klucza warstwę
plastyku. Miał teraz narzędzia, obwody i baterie. Był pewny, że przy odrobinie cierpliwości i
umiejętności uda mu się zbudować to, czego potrzebuje. Technologia mikrochipowa była już
tak powszechna, iż te nieprawdopodobnie małe mikroprocesory znalazły swe zastosowanie
we wszystkich praktycznie urządzeniach mechanicznych. Większość ludzi wydawała się tego
jednak nie dostrzegać. Jan wiedział o tym doskonale, ponieważ sam zaprojektował większość
tego typu obwodów. Wiedział także jak je zmienić, by posłużyły jego celom.
Z jednego z kluczy wyjął samą baterię. Jej dwa cienkie przewody posłużyły do zmian w ob-
wodach mikroelektronicznych drugiego klucza. Jego transmiter stał się teraz odbiornikiem,
19
którego zadaniem będzie wykrycie kombinacji impulsów zamka w drzwiach celi. Gdy
wszystkie czynności zostały już zakończone, Jan odwrócił się w kierunku siedzącego nieru-
chomo Debhu.
Chcę teraz spróbować odczytać kod zamka w drzwiach naszej celi. Mam jedynie nadzieję, że
nie jest obwarowany obwodem zabezpieczającym.
Myślisz, że się uda?
Jan pozwolił sobie na słaby uśmiech.
Powiedzmy, iż mam taką nadzieję. Jedynym sposobem, by się o tym przekonać, jest
włożenie tego klucza w zamek. Ale będę potrzebował twojej pomocy.
Oczywiście. Co mogę zrobić?
Musisz odwrócić uwagę strażników. Nie wiem, w jakim stopniu jesteśmy obserwowani. Nie
chcę jednak ryzykować. Ja będę pod ścianą tuż obok drzwi. Niech twoi ludzie zaczną walczyć
ze sobą pod przeciwległą ścianą. Z pewnością zwróci to uwagę strażników i da mi kilka
cennych sekund.
Debhu pokręcił z powątpiewaniem głową.
Czy to musi być akurat walka? Moi ludzie niewiele wiedzą o tego typu sprawach. Nigdy się
tego nie uczyli.
Naprawdę? zaskoczony Jan spojrzał prosto na swego rozmówcę. A te karabiny, którymi tak
ochoczo wymachiwali na planecie? Wyglądały całkiem realistycznie.
Był prawdziwe, ale nie naładowane. Może moglibyśmy zrobić coś innego? Hainault jest
gimnastykiem. Porozmawiam z nim. Z pewnością przyjdzie mu coś do głowy.
I niech to lepiej będzie dobry pomysł.
Kiedy ma zacząć?
Gdy tylko znajdę się pod drzwiami. Gdy będę gotowy, potrę podbródek.
Daj mi parę minut powiedział Debhu i ruszył powoli w stronę leżącego nieruchomo
mężczyzny.
Hainault okazał się być prawdziwym artystą. Zaczął od niewielkiej rozgrzewki. Wkrótce
przeszedł do stania na rękach i skomplikowanych mostków, a zakończył wyskokiem z saltem
w powietrzu.
Zanim jeszcze stopy akrobaty dotknęły podłogi, Jan na krótką chwilę włożył zmodyfikowany
klucz w otwór zamka. Po wyjęciu ukrył go w dłoni i odsunął się od drzwi, oczekując na ryk
syreny alarmowej.
Nic się jednak nie stało. Po pięciu minutach już wiedział, iż pierwszy krok zakończony został
sukcesem.
20
Najważniejszą rzeczą, którą udało się zatrzymać więźniom, był mikrokomputer. Była to
właściwie zabaweczka, niewątpliwie otrzymana od kogoś w podarunku. Strażnicy przeoczyli
go, ponieważ z wyglądu przypominał sztukę biżuterii w kształcie wiszącego na złotym
łańcuszku czerwonego serca, z wygrawerowaną po jednej stronie literą "J". Należało jedynie
położyć wisiorek na płaskiej powierzchni i nacisnąć literę, by przed operatorem pojawił się
pełny hologram klawiatury. Pomimo braku wrażenia realności był to jednak najprawdziwszy
komputer, dzięki wbudowanej jednostce pamięci molekularnej zbliżony pojemnością do
zwykłych komputerów osobistych.
Jan znał już kod zamka w drzwiach celi. Następnym krokiem będzie taka zmiana jednego z
kluczy, by emitował ten właśnie kod. Bez komputera nie byłoby to jednak możliwe. Użył go,
by wykasować starą pamięć z obwodów klucza i wprowadzić na to miejsce nową. Był to
długi, pełen prób i błędów proces. Zajęło to mnóstwo czasu lecz w efekcie Jan otrzymał
klucz, o którym wiedział, iż otworzy drzwi celi nie powodując alarmu. Debhu spojrzał z
powątpiewaniem na niewielki, plastykowy cylinder.
Jesteś pewny, że zadziała? zapytał.
Prawie. Powiedzmy, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach.
Spore szansę. A co zrobimy po otwarciu tych drzwi?
Użyjemy tego samego klucza, by otworzyć zewnętrzne drzwi na końcu korytarza. Tutaj
szansę, że ten zamek otwiera się tą samą kombinacją klucza są już mniejsze, wynoszą jakieś
pięćdziesiąt procent. Jeżeli się otworzą, wychodzimy na zewnątrz. Jeżeli nie, to... no cóż,
wtedy po naszej stronie będzie przynajmniej element zaskoczenia.
Jeżeli się uda, prawdopodobnie nigdy nie zdołamy ci się odwdzięczyć...
Nawet tak nie mów przerwał ostro Jan. Gdyby nie to, że najprawdopodobniej na nas
wszystkich wydano już wyrok śmierci, nawet nie rozważałbym tak zwariowanego pomysłu.
Czy zastanowiłeś się, co stanie się, jeżeli nasza ucieczka rzeczywiście zakończy się
powodzeniem? Jeżeli uda nam się opuścić ten statek?
No cóż będziemy wolni. Jan westchnął z rezygnacją.
Być może, gdybyśmy wylądowali na jakiejś innej planecie. Ale to będzie Ziemia. Gdy wyj-
dziesz z tego liniowca, znajdziesz się w samym sercu centrum kosmicznego. W dodatku bar-
dzo pilnie strzeżonego. Każda osoba, którą spotkasz, będzie twoim wrogiem. Prole nie zrobią
nic, by ci pomóc a najprawdopodobniej wydadzą, gdy za twoją głowę wyznaczona zostanie
nagroda. Każdy inny człowiek będzie twoim prześladowcą. W przeciwieństwie do twoich lu-
dzi potrafią walczyć i sprawia im to przyjemność. Niektórzy z nich lubią nawet zabijać. Wi-
dzisz więc, że będziemy stąpać po bardzo niebezpiecznym gruncie.
21
To już nasze zmartwienie odparł Debhu, kładąc dłoń na ramieniu Jana. Wszyscy jesteśmy
ochotnikami. Rozpoczynając rebelię doskonale wiedzieliśmy, dokąd może nas to
zaprowadzić. Przeciwnikowi udało się nas pojmać i ma zamiar poprowadzić nas na stryczek
niczym stado baranów na rzeź. Uratuj nas, Janie Kulozik, a do końca życia pozostaniemy
twoimi dłużnikami.
"Aby tylko starczyło tego życia" pomyślał gorzko Jan. Szybko jednak odepchnął ponure
myśli na bok, koncentrując się na planowanej ucieczce. Szansę na powodzenie, chociaż
minimalne, jednak rzeczywiście były. Rozmyślał nad tym wszystkim przez kilka pozostałych
do ładowania dni i opracował plan, który wydał mu się najodpowiedniejszy. Szeptem
wyjaśnił leżącemu tuż obok Debhu, co należy robić:
Gdy wyjdziemy z celi, musimy trzymać się razem i poruszać bardzo szybko. Zaskoczenie
jest naszą jedyną bronią. Będziemy także musieli odnaleźć drogę do wyjścia. Proponuję
pojmać jednego z członków załogi i zmusić go, by nas prowadził...
Nie ma takiej potrzeby przerwał Debhu. Jestem konstruktorem i sam budowałem takie statki.
Dlatego też powierzono mi dowództwo jednego z nich. Ten liniowiec to ulepszona wersja
standartowego pojazdu klasy Bravo.
Znajdziesz drogę?
Nawet w ciemnościach.
A więc bardzo ważne pytanie w jaki sposób możemy ominąć główną śluzę? Czy są jakieś
inne drogi wyjścia ze statku? I to całkiem sporo. Ponieważ statek ten zaprojektowano, by
operował zarówno w atmosferze, jak i w próżni, posiada kilka niezależnych śluz i włazów.
Duży luk załadunkowy jest w maszynowni... chociaż nie, otwarcie go zajmuje zbyt wiele
czasu zamyślił się na chwilę. Ale całkiem niedaleko jest dużo mniejszy luk, służący do
uzupełniania zapasów. Do naszych celów wręcz idealny.
Jan uśmiechnął się szeroko.
Zatem dobrze. Będziemy postępować zgodnie z rozwojem sytuacji. W tej chwili nie wiem
nawet, w jakim kraju wylądujemy. Najprawdopodobniej w Stanach Zjednoczonych, w
Spaceconcent na pustyni Mojave. To stwarza dodatkowy problem. Pozwól mi przez chwilę
pomyśleć. Kompleks na pustyni posiada jedynie kilka dróg wjazdu i wyjazdu. Niedobrze.
Mogą łatwo wszystko zablokować.
Po następnym posiłku do pomieszczenia wszedł oddział silnie uzbrojonych strażników.
Ustawić się w szeregu rozkazał dowodzący oficer. Twarzami do ściany. Właśnie tak, ręce
do góry i dłonie oparte o ścianę, tak, byśmy mogli je widzieć. Ty tam, pierwszy w szeregu.
Wyrzuć wreszcie ten chleb i klękaj.
22
Do przodu wystąpił strażnik z soniczną maszynką do golenia i nachylił się nad klęczącym
więźniem. Fale ultradźwiękowe dawały znakomity efekt - usuwały wszelki zarost nie
dotykając przy tym skóry. Sam akt golenia był też niezwykle szybki. Wkrótce z twarzy
więźniów zniknęły wszelkie ślady zarostu, a ogolone do gołej skóry głowy przypominały
gładkie kule bilardowe. Było to niezwykle upokarzające - strażnikom jednak wydawało się
śmieszne. Cała podłoga
zaśmiecona została ścinkami włosów. Oficer ponownie zwrócił się w stronę więźniów:
Gdy usłyszycie sygnał ostrzegawczy, chcę abyście wszyscy leżeli na podłodze. Przy
lądowaniu możecie trochę pofruwać, a nam nie trzeba dodatkowych kłopotów w postaci
połamanych kości. Ten, kto będzie miał pecha i nie będzie w stanie wyjść stąd o własnych
siłach, zostanie natychmiast zastrzelony. Obiecuję wam to.
Przy wtórze głośnego śmiechu strażnicy opuścili celę. Głucho szczęknęły zamykane drzwi.
Więźniowie spojrzeli po sobie w milczeniu.
Zaczekajmy, dopóki nie wylądujemy i nie przywrócą normalnego ciążenia powiedział
wreszcie Debhu. Wtedy wszyscy będą zajęci, a włazy zewnętrzne wciąż jeszcze zamknięte.
Jan skinął głową i w tej samej chwili zawyła syrena alarmowa.
Wejściu w atmosferę towarzyszyły lekkie wibracje i stopniowy wzrost ciążenia. Wszyscy
położyli się nieruchomo na podłodze, spoglądając czujnie na leżących obok siebie Hana i
Debhu.
Silniki umilkły. Na krótką chwilę powróciła nieważkość, lecz szybko zastąpiona została
ponownym ciążeniem, wzrastającym wraz z opuszczaniem się statku ku powierzchni Ziemi.
Teraz! wykrzyknął Debhu.
Jan zerwał się na równe nogi i włożył klucz w zamek. Drzwi otworzyły się nadspodziewanie
lekko. Krótki korytarz był pusty. Mając za sobą resztę więźniów, kilkoma skokami przebył
dzielącą go od drugich drzwi wolną przestrzeń i wsunął klucz w szczelinę zamka. Wstrzymał
oddech. Drzwi otworzyły się. Nie rozległ się żaden sygnał alarmowy. Jan skinął głową w
stronę Debhu, który otworzył je szerzej i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz.
Tędy syknął i pobiegł w głąb pustego korytarza.
Nagle zza zakrętu wyszedł jeden z członków załogi liniowca. Na ich widok stanął jak wryty, a
potem odwrócił się próbując uciec. Spóźnił się z tym jednak o całą wieczność. W chwilę
później leżał nieprzytomny na podłodze.
A więc jesteśmy uzbrojeni uśmiechnął się Debhu, prezentując wyjętą z kabury broń. Weź
to, Janie. Z pewnością wiesz lepiej od nas, jak się z tym obchodzić.
23
Debhu ruszył dalej, a pozostali tłoczyli się tuż za nim. Zignorował windę, jako zbyt powolną.
Zamiast tego ruszył w dół schodami awaryjnymi, przeskakując po kilka stopni na raz. Za-
trzymał się dopiero na samym dole, czekając na resztę przy okrągłym włazie.
Ten właz prowadzi do głównego przedziału silnikowego wyjaśnił. Wewnątrz jest co
najmniej czterech ludzi i jeden oficer. Możemy spróbować ich zaskoczyć...
Nie sprzeciwił się Jan. Zbyt ryzykowne. Mogą być uzbrojeni. Gdzie powinien znajdować
się oficer?
Przy pomocniczym pulpicie kontrolnym. Jakieś cztery metry po lewej stronie.
Pięknie. Wchodzę pierwszy. Wy wejdziecie za mną, lecz nie ustawiajcie się na linii strzału
pomiędzy mną a obsługą maszynowni.
Nie zamierzasz chyba...
Doskonale wiesz, co zamierzam uciął Jan, unosząc w górę broń. A teraz otwieraj ten luk.
Znajdujący się wewnątrz oficer był bardzo młody. Jego pełen przerażenia okrzyk rychło
zamienił się w agonalne rzężenie, gdy wystrzelony z trzymanego przez Jana rewolweru
pocisk rzucił go o ścianę. Na widok osuwającego się bezwładnie, zakrwawionego ciała,
wbiegający do maszynowni rebelianci zatrzymali się gwałtownie. Na szczęście w
pomieszczeniu nie było pełnej obsady ludzi. Jan zabił jeszcze dwu mężczyzn, w tym jednego
strzałem w plecy.
Prędzej! wykrzyknął ze zniecierpliwieniem.
Droga wolna!
Więźniowie rzucili się w stronę luku. Jan zauważył jednak, iż przebiegając obok, starali się
nie spoglądać mu w twarz. Debhu nie zawracał sobie głowy szukaniem przycisków
otwierających klapę, lecz podbiegł do awaryjnego koła zamachowego i zaczął je przekręcać.
Po dwu obrotach odepchnięty został przez Hainaulta na bok, który wykorzystując swą
potężną siłę jął kręcić korbą coraz szybciej i szybciej. Wkrótce blokujące właz stalowe
zapadki uniosły się w górę.
Jak na razie żadnego alarmu szepnął Jan.
Otwórzcie trochę szerzej. Musimy się przekonać, czy na zewnątrz nie czeka już na nas
komitet powitalny.
Rozdział 5
Lądowisko było ciemne i ciche. Słychać było tylko cichy zgrzyt kurczącego się metalu i szum
wody. Kadłub statku i sam szyb ładowniczy schładzany był strumieniami wody, tryskającymi
24
z dysz chłodniczych. Jan zatrzymał się u szczytu trapu, który automatycznie wysunął się tuż
po wylądowaniu. Ostatnie stopnie ginęły w masie kłębiącej się na dnie szybu pary.
Przy dyszach wodnych powinien być luk wyjściowy szepnął Debhu. Jeżeli oczywiście te
szyby są podobne do tych, które projektowałem.
Lepiej, aby były odparł Jan. Prowadź.
Odsunął się na bok i rozejrzał czujnie dookoła. Wszędzie panowała cisza. Dziwne, przecież
powinni odkryć już ich ucieczkę. Debhu z pozostałymi zaczął schodzić w dół.
Nagle ze wszystkich stron zapłonęły reflektory, zalewając wszystko ulewą jaskrawego
światła. W chwilę później padły strzały. Pociski odbijały się od metalowych boków statku i
od betonu, rozrywając schodzących w dół ludzi na strzępy.
Jan osłonił oczy ramieniem i parę razy wystrzelił na ślepo. W końcu odrzucił pustą broń na
bok. Jakimś cudem nie był nawet ranny. Dobiegające z dołu chrapliwe okrzyki świadczyły, że
pozostali nie mieli tyle szczęścia.
Jako ostatni z uciekających więźniów wciąż jeszcze znajdował się na szczycie trapu. Ich
ucieczka nie pozostała niezauważona powiadomieni przez radio strażnicy brali właśnie srogi
odwet. Wewnątrz szybu szalała śmierć. Ignorując deszcz padających wszędzie dookoła kuł,
Jan dał nura w zbawczy otwór otwartego włazu.
Przez chwilę leżał zupełnie nieruchomo. Wiedział, iż jego egzekucja została jedynie
chwilowo odroczona. Jednak nie mógł znieść myśli, że jego prześladowcy znajdą go leżącego
bezsilnie na podłodze. Podniósł się z wysiłkiem i ruszył powoli w głąb maszynowni. Nagle z
dreszczem przerażenia spostrzegł, że drzwi windy zaczynają się wolno otwierać...
Jednym skokiem dopadł do zgrupowanych pod jedną ze ścian urządzeń i wcisnął się w wąską
szczelinę pomiędzy jednym z nich a ścianką grodzi. Wstrzymał oddech, słysząc tupot
zbliżających się, ciężkich kroków.
Zatrzymajcie się tutaj rozległ się czyjś głos. I uważajcie, by nie dostać się w ogień naszych
własnych oddziałów na zewnątrz. Po chwili najwyraźniej zwrócił się do kogoś z zewnątrz:
Tu Lauca. Połączcie mnie z dowództwem. Tak, sir... Jesteśmy na pozycji w maszynowni.
Tak, wstrzymać ogień. Wchodzimy do akcji. Rozumiem, żadnych jeńców.
Strzały zaczęły cichnąć. Mężczyzna ponownie zwrócił się w stronę żołnierzy:
Słyszeliście? Żadnych jeńców. I spróbujcie nie powystrzelać się nawzajem z nadmiaru
entuzjazmu. Zostawcie ciała tam, gdzie leżą. Potem przylecą reporterzy. Major chce, by cały
światr dowiedział się, jaki los czeka odszczepieńców i morderców. Ruszajcie!
25
Żołnierze, trzymając gotową do strzału broń, ruszyli do przodu. Jan mógł jedynie czekać, aż
jeden z nich spojrzy w bok i odkryje go siedzącego bezradnie na podłodze. Jednak żaden z
nich tego nie uczynił. Zaślepieni żądzą zemsty gnali w stronę luku.
Dowodzący nimi oficer zatrzymał się niespełna pół metra od Jana i przemówił do widocznego
u kołnierza mikrofonu:
Wstrzymać ogień. Powtarzam: wstrzymać ogień. Do szybu schodzą oddziały porządkowe.
Jan jął wysuwać się na zewnątrz, jednak jego koszula zaczepiła się o jedną z wystających
śrub. Gdy szarpnął mocniej, pękła z cichym trzaskiem. Zaskoczony oficer drgnął i odwrócił
głowę. Jan runął do przodu i obiema dłońmi złapał go za gardło.
Było to okrutne, niemniej jednak efektywne. Oficer szarpnął się do tyłu, próbując oderwać
miażdżące mu krtań palce. Upadli na podłogę. Z głowy żołnierza spadł hełm i potoczył się na
bok. Oficer walczył jednak zaciekle dalej. Jego paznokcie pozostawiały na dłoniach Jana
krwawe bruzdy, szeroko otwarte usta bezskutecznie próbowały wciągnąć do płuc odrobinę
powietrza. Mięśnie Jana, zahartowane latami ciężkiej pracy, dawały mu teraz wyraźną
przewagę. Tylko jeden z mężczyzn mógł wyjść z tej potyczki z życiem. Jan zacisnął palce
silniej, bez emocji patrząc na posiniałą twarz trzepoczącego się pod nim oficera.
Mężczyzna szarpnął się jeszcze raz i znieruchomiał. Jan zwolnił ucisk dopiero wtedy, gdy
jego palce nie wyczuwały już żadnego śladu pulsu.
Rozejrzał się szybko dookoła. Na razie był sam. Strzały na zewnątrz stawały się coraz
rzadsze, w miarę jak żołnierze unieszkodliwiali jeden cel po drugim. W każdej chwili mogą
wrócić z powrotem...
Rozpiął magnetyczne zapięcia i szybkimi ruchami zerwał z ciała oficera mundur. Zdjęcie
własnego ubrania i założenie czarnego uniformu zajęło mu mniej, niż minutę. Pasował,
chociaż buty były odrobinę za ciasne. Do diabła z tym. Założył na głowę hełm i nie tracąc
czasu, wepchnął bezwładne ciało w to samo miejsce, które posłużyło mu za kryjówkę.
Biegnąc w stronę windy, zapiął pod brodą pasek hełmu. Unosił już palec w stronę guzika, gdy
nagle jego wzrok spoczął na świecącej płytce wskaźnika. Zamarł.
Winda zjeżdżała właśnie w dół.
Schody awaryjne. Droga, którą dostali się tutaj. Przebiegł przez drzwi i naparł na mechanizm,
by zamknęły się za nim szybciej. A teraz w górę. Nie za szybko, nie może pozwolić, by stra-
cić oddech. Ale jak wysoko? Który pokład? Gdzie jest inne wyjście ze statku? Debhu znałby
odpowiedzi na te pytania. Ale Debhu był martwy. Wszyscy byli martwi. Jan ze zdumieniem
spostrzegł, że ich śmierć nie robi na nim większego wrażenia. Teraz czy później, cóż za róż-
nica? I tak wszystkich czekałoby to samo. On jednak wciąż jeszcze był wolny. Schwytanie go
26
z pewnością nie będzie takie proste, jak ta rzeźnia nieuzbrojonych ludzi w szybie. Jan popra-
wił wiszącą przy pasie kaburę. Z nim nie pójdzie im tak łatwo.
Ile pokładów już właściwie przeszedł? Pięć, sześć? Następny będzie równie dobry, jak każdy
inny. Po dotarciu do kolejnych drzwi obciągnął mundur i wziął głęboki oddech. Wyprostował
się i pchnął drzwi.
Korytarz był pusty. Ruszył w głąb statku krokiem, który jak miał nadzieję, przypominał
sposób poruszania się wojskowych. Nagle zza załomu korytarza wynurzył się jeden z
członków załogi. Na widok Jana skinął lekko głową, zamierzając przejść obok. Jan położył
mu rękę na ramieniu.
Chwileczkę, dobry człowiekuzupełnie nieświadomie jął formułować słowa z akcentem swej
dawno zapomnianej, elitarnej szkoły przygotowawczej.
Gdzie jest najbliższe wyjście?
Zaskoczony mężczyzna cofnął się do tyłu i spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma. Jan
przemówił ponownie, tym razem bardziej stanowczo.
Odpowiadaj! Razem z oddziałem byłem w szybie ładowniczym i chcę się teraz stąd
wydostać, by złożyć odpowiedni meldunek.
Przepraszam, wasza dostojność. Nie wiedziałem. Śluza jest na pokładzie pierwszym. Tymi
schodami w górę. Potem na prawo.
Jan skinął głową i ruszył sztywno do przodu. Jak na razie wszystko w porządku. Oszukał tego
człowieka
lecz czy tak samo łatwo pójdzie mu z pozostałymi? Wkrótce się przekona. Próbował sobie
przypomnieć, jakie nazwisko wymienił oficer. Loka? Nie. Lauca albo coś bardzo podobnego.
Spojrzał na widniejącą na rękawie munduru naszywkę. Podporucznik Lauca. Pchnął drzwi i
ruszył w górę schodów.
Przy wyjściu ze statku stało dwóch uzbrojonych strażników. Sama śluza, była otwarta.
Widniejący za nią metalowy trap dawał nadzieję na chwilowe bezpieczeństwo.
Na jego widok strażnicy wyprostowali się i zasalutowali mu. Jan nie mógł się już wycofać.
Szedł dalej, odmierzając miarowo krok, aż w końcu zatrzymał się tuż przed nimi. Wtedy
właśnie dostrzegł coś, co natchnęło go odrobiną nadziei.
Numer ich jednostki różnił się od tego, który widniał na rękawie jego munduru.
Jestem porucznik Lauca ze szwadronu porządkowego. Mam zepsute radio. Gdzie znajdę
waszego dowódcę?
Żołnierze wyprostowali się jeszcze bardziej.
Major jest na dole, sir. W punkcie dowodzenia.
27
Dziękuję.
Jan zasalutował z precyzją, którą wpajano mu podczas szkolenia wojskowego w szkole,
odwrócił się na pięcie i wymaszerował na trap.
Będąc pewnym, że żołnierze przy śluzie nie mogą go już dostrzec, odwrócił się i przemykając
wzdłuż rzędu skupionych na rampie maszyn, pomknął w mrok.
Doskonale wiedział, iż to chwilowe bezpieczeństwo nie oznaczało jeszcze wolności. Mundur
zabitego oficera był co prawda znakomitym kamuflażem, lecz gdy tylko zostanie odnalezione
ciało, stanie się śmiertelną pułapką. A w dodatku nie wiedział nawet, gdzie się znajduje..
Najprawdopodobniej w centrum kosmicznym na pustyni Mojave. Chociaż równie dobrze
mógł być w jednej z tajnych baz wojskowych. Teraz nie było to jednak najważniejsze. Przede
wszystkim musi się stąd wydostać. I to jak najszybciej, zanim pułapka się zatrzaśnie. Ruszył
w stronę czegoś w rodzaju drogi, słabo oświetlonej reflektorami przejeżdżających pojazdów.
Przystanął w cieniu rzucanym przez ogromne paki i spojrzał na jaskrawo iluminowaną bramę.
Zwykły bluff nie wystarczy, by przedostać się przez nią na drugą stronę. Przez chwilę
rozważał możliwość przejścia przez ogrodzenie. Szybko zarzucił jednak ten pomysł. Cały płot
jest najprawdopodobniej pod napięciem, wyposażony w różnorakie systemy alarmowe. Jan
był boleśnie świadomy, iż z każdą upływającą sekundą szansę na pomyślną ucieczkę kurczą
się w zastraszająco szybkim tempie.
Porucznik Lauca, zgloś się.
Na nagły dźwięk tego rozkazu nieomal podskoczył. Radio, oczywiście. Gdzie jest
przełącznik? Sięgnął dłonią do kontrolki przy pasie, próbujące odnaleźć w ciemnościach
prawidłowy przycisk.
Lauca, zgloś się.
Czy ten jest tym prawidłowym? Musi nim być. Był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić.
Nacisnął guzik i przemówił:
Słucham, sir.
Nareszcie. Chcemy, byś pozostawił ciała prasie. Odwalaj ludzi z powrotem.
Głos w słuchawkach umilkł. A więc fortel działał nadal lecz Jan wiedział, że zyskał tylko
kilka cennych minut, nie więcej. Przełączył radio na obwód ogólny i jednym uchem słuchał
krzyżujących się komend i rozkazów. Musi coś zrobić i to szybko.
Podbiegł w stronę oświetlonej alejki i skryty przed wzrokiem stojących strażników, czekał na
okazję. Wkrótce pojawił się samochód, ale w kabinie obok kierowcy siedział ktoś jeszcze. Jan
cofnął się w cień. Za samochodem przejechał motocykl. Minuty płynęły. Pojazdy nieprze-
28
rwanym strumieniem wjeżdżały do bazy, jednak bardzo niewiele z nich ją opuszczało. Niech
się wreszcie coś pojawi!
Nagle mrok rozproszyły światła potężnej ciężarówki. Kabina była zbyt wysoko, by mógł
zobaczyć, czy kierowca jest sam. Było to jednak ryzyko, które należało podjąć.
Jan wyszedł na środek betonowej nawierzchni i uniósł rękę. Zgrzytnęły hamulce. Pojazd
zatrzymał się i w oknie ukazała się twarz kierowcy.
Czym mogę służyć, wasza dostojność?
Czy ten samochód był już przeszukiwany?
Jeszcze nie, sir.
A więc otwórz drzwi. Wchodzę do środka.
Jan wspiął się po kilku stopniach w górę i wślizgnął do wnętrza kabiny. Kierowca, zwykły
prol ubrany w poplamiony kombinezon i czapkę, był sam. Jan zatrzasnął drzwiczki, odwrócił
się w stronę mężczyzny i wyciągnął rewolwer.
Wiesz, co to jest?
Tak, wasza miłość, wiem.
Mężczyzna wpatrywał się w broń rozszerzonymi strachem oczyma. W mdłym świetle
wskaźników widać było, że drży. Jan nie mógł sobie jednak pozwolić, by mu współczuć.
Dobrze. Rób więc dokładnie to, co ci powiem. Przejedziesz przez bramę tak, jak zwykle. Nic
nie mów. Będę leżał tuż obok na podłodze i zastrzelę cię, jak tylko otworzysz gębę.
Zrozumiałeś?
Tak, sir. Oczywiście, że...
Ruszaj.
Jęknął wrzucony bieg i maszyna potoczyła się do przodu. Po chwili wolnej jazdy kierowca
ponownie nacisnął na hamulec. Jan przyłożył lufę broni do boku mężczyzny. Miał jedynie
nadzieję, że malujący się na twarzy prola strach nie zwróci uwagi stojących poniżej
strażników. Jeden z nich powiedział coś niewyraźnie i kierowca wyjął z kieszeni w drzwiach
plik papierów, po czym podał je komuś na zewnątrz. Napięcie w kabinie stało się niemal
namacalne. Jan wyraźnie widział spływające po twarzy mężczyzny strużki potu. Wepchnął
lufę głębiej.
W końcu papiery zostały zwrócone i kierowca, nie zawracając sobie głowy włożeniem ich na
miejsce, rzucił je na podłogę. Gwałtownym ruchem wrzucił bieg i ruszyli. Jechali przeszło
minutę, gdy nagle szmer prowadzonych w słuchawce rozmów zagłuszony został przez jeden,
brzmiący zdecydowanie głos:
29
Uwaga, wszystkie posterunki. Odnaleziono cialo zamordowanego podporucznika. Jego mun-
dur zaginął. Przypuszcza się, iż jeden ze zbiegów pozostaje na wolności. Zamknąć wszystkie
bramy.
Ostrzeżenie to przyszło jednak za późno.
Rozdział 6
Ciężarówka mijała właśnie puste i ponure magazyny, oświetlone jedynie porozmieszczanymi
w dość dalekich odstępach od siebie lampami.
Skręć za następnym rogiem polecił Jan. Istniała spora szansa, że rozpoczęto pościg. Dobrze.
Za następnym rogiem zatrzymaj się.
Zaszumiały hydrauliczne hamulce. Znajdowali się na jednej z bocznych uliczek, sto metrów
od najbliższej latarni. Doskonale.
Która godzina? zapytał Jan.
Kierowca zawahał się, a potem spojrzał na zegarek.
Trzecia... rano... wystękał.
Nie obawiaj się. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić powiedział uspokajająco. Nie schował
jednak broni.
O której będzie świt?
Około szóstej.
A więc jeszcze trzy godziny ciemności. Nie było to zbyt wiele.
Gdzie jesteśmy?
W Dinkstown. Dzielnica magazynów. Nikt tutaj nie mieszka.
Nie o to pytam. Co to za baza, którą właśnie opuściliśmy?
Kierowca przez chwilę gapił się na Jana w milczeniu, jakby nie bardzo wiedząc, co
powiedzieć. W końcu odpowiedział:
Mojave, wasza dostojność. Centrum kosmiczne na pustyni Mojave...
Wystarczy przerwał Jan, decydując się na kolejny krok.
Było to niebezpieczne, lecz potrzebował jakiegoś środka transportu. Zresztą na obecnym
etapie wszystko było niebezpieczne. Zdejmuj kombinezon.
Proszę, nie. Nie chcę, aby mnie zabili...!
Zamknij się! Powiedziałem ci przecież, że nic ci się nie stanie. Jak się nazywasz?
Miliard, wasza dostojność. Eddie Miliard.
30
A więc powiem ci, co zrobię, Eddie. Zabiorę twoje ubranie i cię zwiążę. Potem wezmę twój
samochód. I nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Gdy cię znajdą, powiesz po prostu, że cię po-
rwałem. To zresztą prawda. Nie będziesz miał przez to żadnych kłopotów.
Nie! Już jestem w kłopotach głos mężczyzny pełen był rozpaczy i gniewu. Równie dobrze
mogę być już martwy. W najlepszym wypadku wyrzucą mnie z roboty i do końca życia
pozostanę na zasiłku. Już lepiej, gdybyś mnie zastrzelił!
Ostatnie słowa były histerycznym wrzaskiem. Kierowca nagłym ruchem odwrócił się i złapał
siedzącego na siedzeniu obok Jana za szyję. Był bardzo silny. Jan nie miał wyjścia. Kolbą
rewolweru uderzył mężczyznę w czoło, a gdy ten nie zwalniał ucisku, uderzył ponownie.
Eddie Miliard westchnął głęboko i nieprzytomny, osunął się na siedzenie. "A więc to, co ten
człowiek powiedział, okazało się prawdą pomyślał ponuro Jan, ściągając z kierowcy
kombinezon. Jeszcze jedna ofiara. A czyż oni wszyscy nie byli w jakimś stopniu ofiarami?"
Nie miał jednak czasu, by rozmyślać o takich rzeczach.
Gdy wywlókł wciąż jeszcze nieprzytomnego kierowcę z kabiny i delikatnie ułożył na asfalcie,
zaczął się trząść. Tak wiele ludzi. Chociaż działał w samoobronie, wciąż jeszcze nie mógł
zaakceptować myśli, iż w brutalności nie daje się prześcignąć innym. Ale dzięki temu żył. Od
momentu, w którym poświęcił swoją pozycję na Ziemi, nie było już odwrotu. Podjął tę
decyzję gdy uświadomił sobie, iż jego pozorna wolność jest sterowana przez państwo
policyjne, którego nadzór rozciągnął się nad wszystkimi sferami życia. Takich, którzy myśleli
podobnie jak on, wciąż przybywało rezultatem była rebelia, która ogarnęła całą galaktykę.
Toczyła się wojna, a on był w niej żołnierzem. Na razie musi mu to wystarczyć. Na wzajemne
obwinianie się przyjdzie czas po zwycięstwie. Rewolta bowiem zatriumfuje, musi
zatriumfować. Inne rozwiązanie jest po prostu nie do pomyślenia.
Kombinezon Eddie Miliarda przesycony był potem i smarami. Był także za duży. Jak na razie
jednak będzie musiał spełnić swe zadanie. Czapka kierowcy skutecznie ukryła świeżo
ogoloną głowę. Znalezionym pod siedzeniem drutem skrępował przeguby nieprzytomnego
mężczyzny. Wystarczy. Wkrótce i tak będzie się musiał pozbyć tej ciężarówki.
Silnik zaskoczył z cichym zgrzytem i pojazd zaczął wolno toczyć się wąską ulicą. Jan miał
wciąż na głowie zabrany oficerowi hełm. Nie było innego sposobu by zorientować się, co
dzieje się na zewnątrz. Jednak szybko zdał sobie sprawę, że jest to właściwie bez sensu. W
słuchawkach zabrzmiało jedynie kilka komend, a potem zapadła cisza. Ochrona bazy z pew-
nością wiedziała, że ma przy sobie skradzione radio, więc komputer komunikacyjny dawno
pozmieniał już wszystkie częstotliwości, by uniemożliwić mu dalszy podsłuch rozmów. Rzu-
cił hełm na podłogę i nacisnął na pedał gazu.
31
Zwolnił dopiero wtedy, gdy dojechał do skrzyżowania z drogą główną. Komputer drogowy
dał mu zielone światło, skręcił więc w prawo. Dostrzegł co prawda zjazd na autostradę nr 399
do Los Angeles, wiedział jednak, że przy wjeździe do większych miast z pewnością
postawiono już policyjne zapory.
Ruch na drodze stawał się stopniowo coraz większy. Gdy Jan dostrzegł jaskrawo oświetloną
stację benzynową, zwolnił. Za nią znajdował się parking i całodobowa restauracja.
Doskonale. Skręcił na podjazd i przejechał powoli obok rzędu zaparkowanych pojazdów,
kierując się w stronę majaczących w mroku budynków. Były to garaże. Wszystkie były
zamknięte, lecz mógł postawić za nimi ciężarówkę. Przy odrobinie szczęścia znajdą ją
dopiero za parę godzin. Ale co dalej?
Działać. Miał przy sobie kartę identyfikacyjną Eddie'go Miliarda, lecz zda ona egzamin
jedynie przy bardzo powierzchownej kontroli. W skrytce znalazł kilka banknotów
jednodolarowych i garść miedziaków. Wsunął je do kieszeni i zapiał kombinezon. Jeżeli prole
tutaj podobni byli do tych z Wielkiej Brytanii, to poważnie wątpił, by zauważyli, że ubranie
jest niedopasowane. Ale co zrobić z mundurem oficera? W tej chwili był zupełnie
nieprzydatny. Z pewnością wiedzą już o nim wszyscy policjanci w okolicy. A broń i
dodatkowy magazynek? Lepiej będzie, jeżeli zatrzyma je przy sobie.
Przez chwilę macał ręką pod fotelem, aż znalazł w końcu brudny worek. Pistolet i magazynek
wrzucił do środka, a mundur i hełm wcisnął pod fotel. Na razie będzie to musiało wystarczyć.
Zarzucił worek na ramię, zamknął drzwi kabiny na klucz i zszedł na ziemię. Rozejrzał się
dookoła i szybkim ruchem cisnął klucz ponad otaczającym garaże płotem. To wszystko, co
mógł w tej chwili zrobić. Odetchnął głęboko i wolnym krokiem ruszył w stronę świateł
restauracji.
Przed wejściem do jaskrawo iluminowanego pomieszczenia zatrzymał się niepewny, co
oczekuje go w środku. Był zmęczony i spragniony chociaż "zmęczony" było zbyt słabym
określeniem. Leciał wprost z nóg.
Od chwili, w której udało mu się otworzyć drzwi celi, bez przerwy uciekał, bez przerwy
groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Adrenalina utrzymywała go w ruchu, maskowała
narastające znużenie. Dopiero teraz zaczął odczuwać je w całej pełni. Z wysiłkiem oparł się o
ścianę restauracji i przez szerokie okno zajrzał do środka.
Przestronna sala z lożami i stolikami; przy długim barze siedziało dwu mężczyzn. Reszta sali
była pusta. Czy powinien tam wejść? Było to ryzykowne, lecz w tej chwili wszystko było
jednym wielkim ryzykiem. Wewnątrz będzie miał szansę coś zjeść, przez chwilę posiedzieć i
uporządkować chaos rozbieganych myśli. Potrzebował tego. Bardzo tego potrzebował. Zmę-
32
czenie sprawiało, iż z wolna stawał się fatalistą. Ostatecznie i tak go złapią lecz przynajmniej
wtedy, gdy będzie miał pełny żołądek. Odepchnął się od ściany, zdecydowanym ruchem
otworzył drzwi i wszedł do środka.
Podczas swych poprzednich wizyt w Stanach Zjednoczonych jak wiele lat temu to było?
nigdy nie był w miejscu takim jak to. Oczywiście, bywał w najlepszych restauracjach
Nowego Jorku, Detroit, nie dawało mu to jednak jakiejkolwiek skali porównawczej. Podłoga
była betonowa, poplamiona i bardzo stara. Siedzący przy barze mężczyźni nawet nie
podnieśli głów, gdy siadał w pierwszej od drzwi loży. Same siedzenia i stolik wydawały się
być zrobione z aluminium i solidnie dotknięte zębem czasu. Czyżby obowiązywała tutaj
samoobsługa? Czy może był tu gdzieś selektor z mechanizmem dostawczym? Rzeczywiście,
dopiero teraz dostrzegł na blacie szklaną płytę. Była porysowana do tego stopnia, iż
znajdujące się pod nią menu było ledwie widoczne. Pod napisem: "NAPOJE" występowała
kawa, nie było jednak herbaty. Napis: "DANIA" oferował potrawy, których nazwy nic mu nie
mówiły.
Znaczenie płyty było jasne, jednak jej konstrukcja zupełnie nieznana. Dotknął jej przy słowie
kawa, lecz bez widocznego efektu. W końcu, rozglądając się dookoła, dostrzegł tuż pod
wbudowanym w ścianie telewizorem niewielki guzik. Umieszczony nad nim napis głosił:
"OBSŁUGA". Z wahaniem wyciągnął palec i nacisnął go.
W panującej na sali ciszy dźwięk brzęczyka zabrzmiał niezwykle donośnie. Dobiegł gdzieś od
strony kontuaru. Popijający swoje drinki mężczyźni nawet się nie poruszyli. W chwilę później
zza lady wyszła dziewczyna i ruszyła w stronę loży. W jednym ręku trzymała bloczek
rachunków. Obsługa kelnerska w takim miejscu! Jednak jej fartuszek był poplamiony nieomal
w równym stopniu, co podłoga, a ona sama nie była tak młoda, jak wyglądało to z daleka. Jej
szorskie włosy przyprószone były siwizną i najwyraźniej była bezzębna. Nie była to najlepsza
reklama dla serwowanych przez nią potraw.
Co ma być? zapytała, spoglądając na Jana z kompletnym brakiem zainteresowania.
Kawa.
Coś do jedzenia?
Uderzył palcem w szklaną płytkę.
Hamburger.
Z dodatkiem?
Nie mając najmniejszego pojęcia, o czym dziewczyna mówi, skinął głową. Wydawało się to
ją satysfakcjonować, bowiem napisała coś na bloczku i odeszła. Jan nigdy w życiu nie jadł
jeszcze hamburgera, nie wiedział nawet, co to jest.
33
Wiedział za to, iż jego nienaganny brytyjski akcent z łatwością może go zdradzić. Hamburger
było słowem, które często słyszał na oglądanych jako dziecko amerykańskich filmach.
Później, razem z kolegami wymawiali je z namaszczeniem, usiłując podrobić ten
charakterystyczny sposób wymowy u aktorów. Bawili się wtedy świetnie. Także i teraz
wypowiedział je bez chwili wahania, mając jedynie nadzieję, iż jego próbka amerykańskiego
będzie wystarczająco dobra.
Nagle jego uwagę przyciągnął brzęk rzuconych na kontuar monet. Jeden z mężczyzn wstał i
skierował się do wyjścia. Przechodząc obok Jana obdarzył go przelotnym spojrzeniem. Czy to
możliwe, by jego oczy rozszerzyły się lekko? Trudno było to sprawdzić, bowiem mężczyzna
zniknął już za drzwiami. Czyżby go rozpoznał? Ale jak? A może zachowanie Jana stawało się
już z lekka paranoiczne? Przysunął worek bliżej siebie, tak, aby łatwiej mu było sięgnąć po
umieszczoną w środku broń. Zamiast przejmować się każdym nieznajomym, powinien
pomyśleć raczej o dalszej ucieczce.
Jednak gdy kilka minut później kelnerka przyniosła jego zamówienie, nie miał nawet
ogólnych zarysów jakiegokolwiek planu. Dziewczyna postawiła tacę na stoliku i obdarzyła
jego kombinezon krytycznym spojrzeniem.
To będzie sześć boksów oświadczyła.
"Gdy jesteś ubrany w taki sposób, pieniążki na stół" pomyślał z lekkim rozbawieniem. Nawet
jej o to nie winił. Wyciągnął z kieszeni garść banknotów odliczył sześć i wręczył
dziewczynie. Włożyła pieniądze do kieszeni fartucha, odwróciła się i odeszła.
Kawa, ku jego zdziwieniu, była gorąca i aromatyczna. Z hambugerem sprawa wyglądała
inaczej. Było to coś w rodzaju bułki z nadzieniem w środku. Na tacy nie było żadnych
sztućców, więc Jan nie miał najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać. Wreszcie, pewny,
że nikt go nie obserwuje, podniósł go do ust i odgryzł kawałek. W smaku było to niepodobne
do niczego, co jadł przedtem, niemniej jednak całkiem znośne. Głęboko w sercu wyryty miał
obraz krwistego befsztyka, nurzającego się w oceanie zielonej sałaty. Jednak na razie musiał
wystarczyć hamburger. Zjedzenie go a raczej pochłonięcie zajęło mu równą minutę. Kończył
właśnie kawę, gdy do restauracji weszło dwóch mężczyzn.
Bez wahania, nawet bez rozglądania się, podeszli bliżej i zajęli miejsce w pustej loży
naprzeciwko niego. Jan odstawił powoli filiżankę, a drugą ręką namacał kolbę tkwiącej w
worku broni.
Nie patrzyli na niego jednak nie dlatego, że go nie zauważyli. Jeden z nich wyjął z kieszeni
monetę i włożył ją w szczelinę pod ekranem telewizora. Urządzenie przebudziło się do życia,
emitując dźwięki hałaśliwej muzyki. Jan starał się nie zwracać na to uwagi; wyjęty z torby pi-
34
stolet ukrył pod blatem stolika. Mężczyzna, który wrzucił monetę przez chwilę kręcił zmie-
niającym programy pokrętłem, aż w końcu, usatysfakcjonowany, usiadł. Muzyka zastąpiona
została wiadomościami sportowymi.
Co to miało znaczyć? Obaj mężczyźni byli w średnim wieku, ich znoszone ubrania
świadczyły o przynależności do proli. Wydawali się studiować menu, nie naciskali jednak
wzywającego kelnerkę guzika. I jak do tej pory żaden z nich nie spojrzał nawet w jego
kierunku. Z chwilowego zamyślenia wyrwały go dobiegające z telewizora słowa spikera:
dalsze wiadomości o kryminalistach, którzy usiłowali porwać Alpharon. Walki zakończyły
się, a wszystkich morderców spotkał taki sam los, jaki wielokrotnie gotowali innym.
Sprawiedliwość wymierzona została rękami towarzyszy tych wszystkich dzielnych chłopców,
którzy oddali życie w obronie ojczystej planety...
Jedno spojrzenie na porozdzierane, zalane krwią ciała jego przyjaciół wystarczyło. Jan
ponownie spojrzał na obu mężczyzn. Kolejne słowa spikera sprawiły, że zamarł w bezruchu.
Uwaga, jednemu z kryminalistów udało się zbiec. Nazywa się JanKulozik. Ostrzega się
jednocześnie, iż człowiek ten jest niezwykle niebezpiecznym mordercą. Za jakąkolwiek
informację, pomocną w jego ponownym ujęciu wyznaczono nagrodę w wysokości
dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Uwaga, mieszkańcy Kalifornii i Arizony. Poszukuje się
tego właśnie człowieka..
Jan pozwolił sobie na szybkie spojrzenie w stronę ekranu. Przedstawiono tam akurat jego
fotografie, ukazując go en face i z profilu. Robiono je dość dawno temu, jeszcze zanim
zesłano go na Halvmork, lecz w dalszym ciągu można go było rozpoznać na pierwszy rzut
oka. Gdy odwrócił się ponownie, obaj mężczyźni patrzyli prosto na niego.
Ich ręce spoczywały w widoczny sposób na blacie stolika. Byli więc bardzo pewni siebie - lub
po prostu głupi.
Czy to prawda, co powiedział ten facet? zapytał mężczyzna, który włączył telewizor.
Ponieważ Jan nie odpowiedział, po chwili dodał: Dlaczego oni tak bardzo chcą ciebie
odnaleźć, Kulozik?
W odpowiedzi Jan wysunął lufę pistoletu nad blat stołu.
To, co widzicie, jest standartowym pistoletem rakietowym kaliber 65. Jeden pocisk może
wywalić dziurę na wylot w krowie. Chcę, abyście teraz wstali i razem ze mną wyszli
grzecznie na zewnątrz. Ruszajcie.
Mężczyźni posłusznie wstali i odwrócili się do niego plecami. Gdy wychodził za nimi przez
drzwi, odniósł wrażenie, że pod ścianą czai się jakaś postać. Zdążył jedynie unieść pistolet,
gdy coś twardego uderzyło go w głowę. Stracił przytomność.
35
Rozdział 7
Mogę jedynie powtórzyć to, co już powiedziałem w głosie Jana brzmiało znużenie.
A więc zrób to.
Tym razem głos był inny lecz pytania wciąż takie same. Jan tkwił przywiązany do twardego
krzesła. Ramiona i nogi zupełnie mu zdrętwiały; oczy przewiązano czarną opaską. Wydawało
mu się, że to przesłuchanie trwa już całą wieczność.
Nazywam się Jan Kulozik. Na Ziemię przybyłem na pokładzie statku Alpharon. Po raz
pierwszy usłyszałem tę nazwę w wiadomościach telewizyjnych. Byłem z grupą więźniów,
którzy uciekli. Jedynie mnie jednak udało się ujść z tego z życiem. Zabiłem oficera...
Jego nazwisko?
Lauca. Podporucznik Lauca. Nie było to morderstwo, lecz samoobrona. Mówiłem to już.
Zabrałem jego mundur i broń, a potem porwałem ciężarówkę, której kierowcą był mężczyzna
o nazwisku Eddie Miliard. Porzuciłem ją za garażami obok restauragi, w której mnie
pojmaliście. A teraz wy. Kim właściwie jesteście? Służba Bezpieczeństwa?
Stul gębę. To my zadajemy pytania...
Głos zamilkł, gdyż do pokoju wszedł ktoś nowy. Jan słyszał odgłosy kroków i cichy szmer
prowadzonej szeptem rozmowy. Podeszli bliżej i nagle zerwano mu z twarzy opaskę.
Skrzywił się, gdyż jaskrawe światło boleśnie uraziło go w oczy. Jaki był numer rejestracyjny
twojego ostatniego samochodu w Anglii?
Skąd mam to pamiętać, do diabła? To było tak dawno temu mrugając powiekami, spojrzał
na stojących przed nim trzech mężczyzn. Dwóch znał
byli to ci z restauracji. Jeżeli jesteście z Bezpieki, wiecie o mnie wszystko. Po co więc ta
gra?
Odpowiedział mu nowoprzybyły kościsty mężczyzna, którego głowa, w przeciwieństwie do
głowy Jana pozbawiona została włosów w sposób naturalny:
Nie, nie jesteśmy ze Służby Bezpieczeństwa. Ale być może to ty jesteś ich wtyczką,
podesłaną tutaj, by rozpracować nasze siły od wewnątrz. Tak więc lepiej dla ciebie będzie,
jeżeli postarasz się w miarę ściśle odpowiadać na nasze pytania. Jeżeli rzeczywiście jesteś
tym, za kogo się podajesz, pomożemy ci. Jeżeli nie
zabijemy.
Jan spojrzał na ich pozbawione wyrazu twarze i powoli skinął głową.
36
Nie sądzę, by takie wyjaśnienie mogło rozproszyć moje obawy. Możecie być z Bezpieczeń-
stwa, bez względu na to, co powiecie. Dlatego powiem wam tylko to, co będziecie mogli zna-
leźć w mojej kartotece.
Zgoda Łysy mężczyzna spojrzał na plik trzymanych w dłoni papierów. Twój numer
telefonu w Londynie?
Jan zamknął oczy i spróbował się skoncentrować. To pytanie wydawało się dotyczyć innego
świata, innego życia. Wyobraził sobie swój apartament, odźwiernego i windę. Wchodzi do
pokoju, podnosi słuchawkę...
Jeden... dwa, trzy, sześć... potrójne zero, dwa. Padło jeszcze wiele tego typu pytań. Jan
odpowiadał na nie coraz pewniej, w miarę przypominania sobie
fragmentów własnej przeszłości. Zadający je mężczyzna musiał posiadać odpis jego akt
policyjnych skąd bowiem znałby tyle szczegółów? Jedynie Bezpieka wiedziała tak dużo. O
co w tym wszystkim chodzi?
Wystarczy powiedział wreszcie przesłuchujący go mężczyzna odkładając plik papierów na
bok.
Odwiążcie go. Wygląda na to, że mówi prawdę.
Po zdjęciu więzów musieli go podtrzymać, by nie upadł. Zdrętwiałe członki zareagowały
gwałtownym bólem na powrót krążenia. Spróbował rozmasować obolałe nogi.
Cudownie powiedział, krzywiąc się z bólu.
Jesteście zadowoleni. Aleja w dalszym ciągu nie mam pewności, czy nie jesteście Służbą
Bezpieczeństwa.
W naszej robocie nie posługujemy się kartami identyfikacyjnymi odparł łysy, uśmiechając
się po raz pierwszy. Możesz więc myśleć, co ci się żywnie podoba. Jednak, gdybyś sam był
agentem, to muszę ci powiedzieć szczerze, że z podziemia nie znamy nikogo. Dlatego właśnie
zostaliśmy wybrani, by cię porwać i przesłuchać. Dane o tobie otrzymaliśmy z policji tak
więc organizacja i tam także musi mieć własnego człowieka. Przyjaciele zwracają się do mnie
Słoneczko
wskazał na swą bezwłosą czaszkę i uśmiechnął się ponownie.
Tym razem Jan odwzajemnił uśmiech.
Wierzę ci, Słoneczko. Muszę ci wierzyć. Gdybyś rzeczywiście był z Bezpieki, z łatwością
dowiedziałbyś się o mnie wszystkiego bez odstawiania tego cyrku.
- Rzeczywiście byłeś na innych planetach? wyrwał się nagle jeden z mężczyzn, nie potrafiąc
powstrzymać ciekawości. Opowiedz nam o tej rebelii. My wiemy o niej jedynie ze źródeł
oficjalnej propagandy.
37
I co mówią?
Nic. Same bzdury. Sabotażyści zniszczyli zbiory, więc czeka nas racjonowanie żywności.
Wszyscy rebelianci zostali ujęci lub zabici. Zwycięstwo na wszystkich frontach i tym
podobne rzeczy. Ciekawe, ile ludzi dało się na to nabrać.
Macie rację to wszystko bzdury. Nie ośmieliliby się przecież przyznać, że to my
wygrywamy! Utracili wszystkie planety i zmuszeni zostali do ucieczki tutaj, na Ziemię.
Słysząc to, ich surowe dotąd twarze zaczęły się z wolna rozpogadzać. Jeden z nich
wykrzyknął:
To znaczy, że walki trwają nadal?
Oczywiście. Nie mam najmniejszego powodu, by kłamać. Rządzą jedynie systemem
słonecznym lecz nigdzie dalej.
Ich radosne podniecenie wyglądało na autentyczne. .Jeżeli udają pomyślał to są najlepszymi
aktorami na świecie." Mocno w to jednak wątpił. Był dziwnie pewny, że znajduje się w
rękach ludzi z ruchu oporu, a nie policji. Opowiedział im wszystko co wiedział i czego był
świadkiem, a oni w odpowiedzi zasypali go gradem pytań. W końcu zmuszony został im
przerwać.
Teraz moja kolej powiedział. Jakim cudem wpadliście na mój ślad przed siłami
Bezpieczeństwa?
Po prostu szczęście odparł Słoneczko lub po prostu dlatego, iż jest nas więcej, niż
przypuszczasz. Gdy tylko zaczęto mówić o tobie w wiadomościach, natychmiast przyszło
polecenie, by spróbować cię odnaleźć. Mamy sporo sympatyków. To właśnie jeden z nich
rozpoznał cię w tej restauracji i powiadomił nas. Resztę znasz.
A więc co dalej?
Coś mi mówi, że jesteś bardzo ważną figurą. Możesz się nam przydać. Oczywiście, jeżeli
zgodzisz się z nami pracować.
Przez wargi Jana przemknął niewesoły uśmiech.
Od tego właśnie zaczęły się wszystkie moje kłopoty. Dlaczego nie? Jeżeli ktoś mi nie
pomoże, moja przyszłość rysuje się w bardzo ciemnych barwach.
Dobrze. A więc zabieramy cię stąd natychmiast, zanim odkryją, że ktoś ci pomaga. Nie wiem,
w jaki sposób się to odbędzie. I nawet nie chcę tego wiedzieć. Mamy dla ciebie ubranie.
Przebierz się. Ja muszę zatelefonować.
Jego nowym przebraniem były obszerne, podniszczone portki i bawełniana koszula. Z przy-
jemnością zzuł wreszcie wojskowe buty, które uwierały go coraz bardziej. Proste sandały by-
38
ły prawdziwą ulgą. Jeden z mężczyzn podał mu basebollową czapkę, nad daszkiem której
widniał żółty napis: "Dodgers".
Weź to i przykryj ten swój ogolony łeb powiedział z uśmiechem. Mamy trochę prawdziwego
bourbona. Gdybyś zechciał...
Chętnie odparł Jan, biorąc plastykowy kubek. Piję za wolność. Oby któregoś dnia Ziemia
dzieliła się razem z gwiazdami.
Tak, za to rzeczywiście warto wypić.
Jan był już przy trzecim drinku za każdym razem palący napój smakował coraz lepiej gdy
powrócił Słoneczko.
Musimy ruszać oświadczył. Ktoś na ciebie czeka. Pójdziemy na piechotę. Wszystko, co ma
koła, podlega kontroli.
Ich cel nie był daleko, a rześkie, nocne powietrze, orzeźwiało go. Przez cały czas przemykali
bocznymi uliczkami. Słoneczko bez przerwy spoglądał na zegarek i zmuszał ich, by ostatni
odcinek drogi przebyli biegiem. W końcu zatrzymali się przed bocznym wejściem do
ogromnego budynku.
- Tutaj cię zostawiam. Gdy tylko zniknę, zapukaj w te drzwi. Ktoś cię wpuści. Powodzenia,
Janie.
Wymienili uściski dłoni. Słoneczko odwrócił się i już po chwili jego sylwetka rozpłynęła się
w mroku. Jan zapukał lekko. Otworzono mu natychmiast. Wewnątrz było ciemno.
Pośpiesz się rozbrzmiał czyjś głos. Po zamknięciu drzwi ciemność stała się jeszcze głębsza.
Słuchaj uważnie ciągnął niewidoczny mężczyzna. Po przejściu przez te drzwi znajdziesz się
w garażu. Stoją tam ciężarówki z przyczepami towarowymi. Przewożą produkty wolne od cła,
nie będą więc ich przeszukiwać. Wszystkie przyczepy, za wyjątkiem trzeciej od drzwi, są
zamknięte i opieczętowane. Wejdź do niej a my zamkniemy ją ponownie. Teraz wyprowadzę
cię stąd. Jeden z naszych odbierze cię w Los Angeles. Przy ciężarówkach może ktoś się
kręcić, ale nie będzie cię zaczepiał, jeżeli będziesz wyglądał naturalnie. I nie pozwól, by
ktokolwiek zobaczył, jak wchodzisz do tej przyczepy. To bardzo ważne. Poczekaj tu chwilę, a
ja się rozejrzę.
Drzwi po przeciwnej stronie uchyliły się lekko i w wypadającym przez nie świetle Jan
dostrzegł niewyraźny zarys męskiej postaci. Mężczyzna rozejrzał się szybko i ponownie
cofnął w mrok.
- Droga wolna szepnął. Powodzenia.
Budynek był ogromny, rozbrzmiewający odległym echem pracujących głośno wentylatorów.
Cały garaż zastawiony był rzędami ciężarówek, z których każda miała doczepioną olbrzymią
39
przyczepę. Jan szedł powoli, nie spiesząc się, zupełnie jakby jego obecność tutaj była czymś
naturalnym. Po chwili szum wentylatorów zastąpiony został odgłosami czegoś ciężkiego,
uderzającego o metal. Podszedł do trzeciej przyczepy i rozejrzał się ostrożnie dookoła jednak
w zasięgu wzroku nie było nikogo. Zdecydowanym ruchem otworzył ciężkie drzwi i wśliznął
się do środka. Zasuwając je za sobą, spostrzegł wypełniające wnętrze przyczepy paki. Po
chwili usłyszał, jak ktoś zamyka i blokuje drzwi od zewnątrz.
W środku było ciemno i ciepło; pachniało lekką stęchlizną. Usiadł, opierając się plecami o
ścianę, jednak szybko zrobiło mu się niewygodnie. Położył się więc płasko na podłodze,
kryjąc twarz w zgięciu łokcia i prawie natychmiast zapadł w sen. Nie przebudził się nawet
wtedy, gdy pojazd drgnął i wytoczył się z garażu.
Po wjechaniu na szosę samochód zwiększył szybkość. Jan spał dalej. Obudziło go dopiero
lekkie drżenie podłogi i syk hydraulicznych hamulców. W nagłym przypływie paniki zerwał
się na równe nogi, lecz na szczęście w porę przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Wstrzymał
oddech, gdy ktoś na zewnątrz sprawdzał mocujące drzwi sztaby. Jeżeli je otworzą, złapią go
natychmiast i to będzie już koniec wszystkiego. Przywarł kurczowo do ściany i czekał. Jednak
wkrótce cały pojazd drgnął i ruszył do przodu. Jeżeli był to punkt kontrolny, to przejechali go
bezpiecznie. Czuł, jak w miarę nabierania prędkości napięcie go opuszcza. Wkrótce ponownie
zapadł w sen.
Wiercił się niespokojnie na twardej podłodze, lecz przebudził się dopiero wtedy, gdy ciężki
pojazd zaczął zwalniać i zatrzymał się. Po krótkim postoju ruszyli dalej. Co to było? Blokada
policyjna przed wjazdem do miasta? Z pewnością coś takiego byłoby w Wielkiej Brytani;
istniała spora szansa, że tutaj procedura jest podobna. Gdy zatrzymali się po raz trzeci,
usłyszał wyraźny zgrzyt zdejmowanych sztab. Wkrótce drzwi otworzyły się szeroko. Jan,
oślepiony pełnym słońcem, osłonił oczy przedramieniem.
Wysiadaj, Buster, dla ciebie to już przystanek końcowy usłyszał nagle chropawy głos.
Zeskoczył na ziemię i poczuł, jak na widok umundurowanego policjanta zamiera w nim serce.
A więc jednak go złapali! Zamierzając uciekać, odwrócił się, lecz zaciśnięta nagle na jego
ramieniu dłoń osadziła go na miejscu.
Żadnych sztuczek! Właź do samochodu i połóż się na podłodze. Przerwali mi lunch, cholera,
i lepiej byłoby, Buster, gdyby to rzeczywiście było coś ważnego mówiąc to pchnął Jana w
stronę mrugającego światłami wozu patrolowego, który stał tuż obok przyczepy w wąskiej
alejce.
Tylne drzwi były otrwarte. Jan,stosownie do otrzymanego wcześniej polecenia, położył się na
podłodze, a policjant zatrzasnął za nim drzwi. W chwilę później mężczyzna wśliznął się za
40
kierownicę i wrzucając wsteczny bieg, ruszył ostro do tyłu. Gdy wyjechali na główną ulicę,
kierowca odprężył się widocznie i obdarzył leżącego na podłodze Jana nie pozbawionym
sympatii spojrzeniem.
To prawda, co im powiedziałeś? O tych planetach? Że są... jakie to właściwie było słowo,
którego użyłeś?
Wolne. Tak, to wszystko prawda. A rebelii nie da się tak łatwo zdławić, jak się wam wydaje.
No cóż, dobrze to słyszeć. Jeżeli rzeczywiście jest taka zaraźliwa, jak mówisz, to być może
zawita wkrótce na staruszkę Ziemię. Ci, do których się udajesz, wiedzieliby, jaki zrobić z niej
użytek. Zabieram cię do smoluchów. Nie wiem, czy będzie ci tam wygodnie, ale przez jakiś
czas będziesz bezpieczny.
"O czym ten człowiek właściwie mówi?" zastanawiał się gorączkowo Jan.
Przykro mi ale obawiam się, że nie rozumiem.
Śmiesznie gadasz. Jesteś Angolem, co?
Rzeczywiście urodziłem się w Anglii. Opuściłem ją jednak dość dawno temu.
No właśnie. Od razu poznałem. Po akcencie. No cóż, nie wiem, jak rzeczy układają się tam,
skąd pochodzisz, panie Angol, tu jednak wszystko wygląda zupełnie inaczej. Jedziemy do
New Watts. Gdy je zobaczysz, zrozumiesz o czym mówię. Zatrzymam się na chwilę, a ty
wystaw nos i rozejrzyj się dookoła.
Samochód zaczął zwalniać, a po chwili zatrzymali się.
Teraz rzucił policjant.
Jan uniósł ostrożnie głowę i spostrzegł, że zaparkowali obok rzędu niewielkich domków.
Kiedyś musiały być całkiem atrakcyjne, lecz teraz stanowiły już tylko ruinę. Stały
niezamieszkałe i ciche, strasząc pozałamywanymi dachami i powybijanymi oknami.
Po drugiej stronie ulicy widniał wysoki płot z drutu kolczastego, za którym znajdował się pas
ugorów. Spalona ziemia, na której rosły jedynie sporadyczne kępy trawy lub chwastów.
Dobre sto metrów dalej ustawiono drugi, identyczny płot. Za nim stały domy mieszkalne i
biurowce.
Z tej odległości Jan nie mógł dostrzec wszystkiego wyraźnie, ale wyglądało na to, że są także
w opłakanym stanie.
Kładź się polecił policjant. Tam właśnie się udajesz. Z tego miejsca nie wygląda to jeszcze
tak źle... roześmiał się. Zbliżamy się do punktu kontrolnego. Chłopcy mnie tutaj znają, więc
najwyżej pomachają rękoma. Włączę syrenę. Niech myślą, że dostałem wezwanie.
Jęk syren wdarł się w ciszę niczym upiorne wycie. Skręcili ostro, nabierając szybkości i nagle
samochód podskoczył gwałtownie, gdy uderzyli w coś leżącego na jezdni. Nie zwalniając,
41
pomknęli dalej. Po chwili kierowca wyłączył syrenę i wytracając stopniowo prędkość, zjechał
na pobocze.
Przygotuj się oświadczył. Wolałbym nie zatrzymywać się tutaj dłużej. Wyskoczysz, gdy ci
powiem. Znajdziesz się na alejce z tyłu domów. Przejdziesz nią kilka jardów i ktoś cię tam
spotka.
Dzięki za pomoc.
Nie dziękuj dopóki nie zobaczysz, w co się właściwie pakujesz. Teraz!
Jan przekręcił klamkę i otworzył drzwi. Wysiadł, a w następnej chwili samochód wystrzelił
do przodu. Nagłe przyśpieszenie z hukiem zatrzasnęło drzwiczki. Pojazd zakręcił ostro,
piszcząc przeraźliwie oponami i zniknął za najbliższym rogiem. Jan z ciekawością rozejrzał
się dookoła.
Tak, jak powiedział kierowca, znajdował się na wąskiej, zaśmieconej alejce. Po obu stronach
wznosiły się drewniane płoty. Zgodnie z instrukcją ruszył do przodu i chociaż nikogo nie było
widać, miał wrażenie, iż jest bacznie obserwowany. Nagle tuż za nim, w płocie, otworzyła się
szczelina i jakiś chropawy głos rzucił tylko jedno słowo:
Właź!
Po drugiej stronie płotu stało trzech mężczyzn, mierzących do niego z pistoletów. Wszyscy
byli czarni.
Rozdział 8
Więc to ty jesteś facetem z gwiazd zapytał ten stojący najbliżej. Jan skinął w odpowiedzi
głową a mężczyzna wskazał kierunek pistoletem. Chodź. Tam opowiesz nam wszystko.
Otoczyli go i popchnęli w stronę stojącego nieopodal domku. Po wejściu do środka znaleźli
się w ciemnym, dusznym pokoju, którego wszystkie okna zabite były szczelnie deskami.
Jedynym meblem był okrągły, drewniany stół, przy którym stało kilka podniszczonych
krzeseł. Jeden z mężczyzn położył dłoń na ramieniu Jana, zmuszając go, by usiadł, a sam
wymierzył w niego pistolet.
Jesteś szpieg rzucił z wściekłością przez zaciśnięte zęby. Cholerny szpieg od...
Odsuń się, głupku! wtrącił najstarszy z trójki, podchodząc bliżej.
Rozeźlony mężczyzna odstąpił niechętnie na bok, a starszy usiadł naprzeciwko Jana.
Kłopot w tym, że przywiozły cię tu gliny. On tego nie lubi. Kto ich zresztą lubi? Jestem
Willy. Ty jesteś Jan, widziałem twoje foto w telewizji.
Jan skinął głową, wytężając uwagę, by zrozumieć wypowiadane z dziwnym akcentem słowa.
42
W telewizji gadali, że jesteś z gwiazd. Jeżeli to prawda to powiedz nam, co się tam dzieje.
Jan po raz wtóry zmuszony był do snucia opowieści o zwycięstwie rebelii. Mężczyźni
słuchali z uwagą, od czasu do czasu prosząc o powtórzenie jakiegoś zdania najwidoczniej
jego akcent był dla nich równie trudny do zrozumienia. Jan czuł, jak ponownie zaczyna
opadać go znużenie. Od mówienia zaschło mu w gardle. Poprosił o wodę.
Głodny jesteś? zapytał Willy.
Jan przytaknął ruchem głowy i mężczyzna zawołał coś niezrozumiale przez otwarte drzwi.
Przyniesione pożywienie było Janowi zupełnie nieznane, jednak niezwykle sycące. Gotowana
zielenina, biała fasola i coś, co zapewne było substytutem mięsa. Mężczyźni obserwowali go,
jak jadł i rozprawiali o czymś z podnieceniem.
Chcę wiedzieć powiedział w końcu Willy. Czy tam w górze są jacyś bracia.
Nie rozumiem.
Czarni. Czarni ludzie, jak my. A może to tylko biali zabijają się nawzajem?
Było to bardzo ważne pytanie. Gdy Jan odstawił pusty talerz na bok, w pokoju zaległa pełna
napięcia cisza.
Dziękuję. Byłem bardzo głodny zamyślił się na chwilę. Na początku chciałbym zadać wam
jedno pytanie, Czy tutaj, w tym New Watts, wszyscy ludzie są czarni?
Trafiłeś w dziesiątkę.
Na planetach nie występuje coś takiego. To znaczy, nie widziałem tam ludzi, którzy byliby
odseparowani od siebie jedynie z powodu koloru skóry. Tutaj, na Ziemi, występują
oczywiście różnice pomiędzy populacjami Afryki i Azji. Jednak podziały rasowe
spowodowane są głównie przez odrębne miejsca zamieszkania. Lecz gdy ludzie osiedleni są
na obcych planetach, wszystkie te uprzedzenia tracą na znaczeniu. Nie mają po prostu sensu.
Jest tyle innych rzeczy, o które należy się martwić...
Mówisz trochę za szybkoprzerwał krzywiąc się Willy. Jeśli dobrze zrozumiałem, to
powiedziałeś, że ludzie tam są ślepi na kolory? Że wszyscy mieszają się ze sobą?
Właśnie. Kolor skóry nie jest tam ważny.
Tutaj jest bardzo ważny parsknął Willy i z rozmachem klepnął się w kolano.
Pozostała dwójka zanosiła się głośnym śmiechem. Jan uśmiechnął się także, chociaż nie
bardzo wiedział, na czym polegał ten dowcip.
Mamy nadzieję, że mówisz prawdę powiedział po chwili Willy, a jeden z mężczyzn
wykrzyknął głośno:
Amen.
43
Jednak trudno w to tak uwierzyć. Pogadaj lepiej z Wielebnym. On mówi twoim językiem.
Powie nam potem, co i jak.
Jan wyprowadzony został z pokoju przez tę samą trójkę mężczyzn. Chociaż wydawali się
rozluźnieni, to jednak trzymana przez nich broń cały czas gotowa była do strzału. Jan
spostrzegł, iż pistolety te były stare i solidnie zniszczone, niczym eksponaty muzealne.
Przeszli do kolejnego pokoju, który najwidoczniej pełnił funkcję olbrzymiej sypialni.
Siedzące na łóżku nagie dzieci i siwowłose kobiety śledziły ich przejście w ponurym
milczeniu. Było tu także wyjście, które stanowiła zwykła, wybita w ścianie dziura. Otwierała
się na kryty pasaż, który prowadził do sąsiedniego, bliźniaczo podobnego domu. Gdy przeszli
w ten sposób przez kilka budynków, Jan zorientował się, że wszystkie domy muszą być w ten
sposób połączone, tworząc jedno, ogromne pomieszczenie. W końcu zatrzymali się przed
zamkniętymi drzwiami. Willy zastukał lekko.
Wejść odpowiedział głos z wewnątrz.
Willy wprowadził Jana do obszernego, pełnego książek pokoju. Różnica, pomiędzy tym
pomieszczeniem a pozostałymi była uderzająca. To, w którym się teraz znalazł, przypominało
mu pokój, zajmowany przez jego starego profesora na uniwersytecie. Biurka zawalone były
papierami i otwartymi książkami, na ścianach wisiały obrazy, a na podłodze stał nawet
globus. Za biurkiem jednak, zamiast profesora, siedział mężczyzna równie czarny jak
pozostali.
Dziękuję, Willy powiedział. Chcę teraz porozmawiać z tym panem na osobności.
Czy będzie dobrze...
Oczywiście, że będzie. Zostaw kogoś za drzwiami. Krzyknę, gdy będę czegoś potrzebował.
Gdy za wychodzącym Willym zamknęły się drzwi, mężczyzna zza biurka uniósł się i
wyciągnął rękę. Jan uścisnął ją niepewnie, przyglądając się jednocześnie Wielebnemu. Był to
postawny, w sile wieku mężczyzna, którego włosy i broda gęsto przetykane już były
pasemkami siwizny. Jego ubiór stanowił ciemny, konserwatywny garnitur, doskonale
pasujący do widniejącej pod szyją koloratki.
Jestem wielebny Montour, panieKulozik. Niech mi wolno będzie powitać pana w samym
sercu naszej siedziby.
Zaskoczony Jan mógł skinąć jedynie głową. Ślady obcego akcentu, obecnego jeszcze przed
chwilą, w trakcie krótkiej rozmowy z Willym zniknęły bez śladu. Wielebny przemawiał teraz
miłym, kulturalnym tonem wykształconej osoby.
Proszę siadać. Czy mógłbym zaproponować panu kieliszeczek sherry? To coś w rodzaju lo-
kalnego wina i myślę, iż jego smak pozyska pańskie uznanie.
44
Jan pociągnął z kieliszka i z nieukrywanym podziwem rozejrzał się po pokoju.
Proszę mi wybaczyć moją ciekawość powiedział. Ale lata minęły od chwili, kiedy po raz
ostatni byłem w takim pokoju, jak ten. Podziwiam pańską bibliotekę.
Dziękuję panu. Istotnie, jest imponująca. Większość zgromadzonych tu woluminów ma setki
lat. Są już niezwykle rzadkie. Ich wszystkie kartki zostały pieczołowicie zabezpieczone przed
wilgocią.
Pozostałości po Uzurpatorach? Mogę spojrzeć? Dziękuję.
Odstawił szklankę i podszedł w stronę uginających się półek. Większość okładek była
zniszczona, a same tytuły nieczytelne. Wyjął jeden z grubych tomów i otworzył na stronie
tytułowej. Złoty napis głosił: "Wieki Średnie 3951500". Odwrócił ostrożnie stronę i
przeczytał: "Rok wydania 1942". Gdy przemówił, jego głos drżał z przejęcia:
Ta książka... ona ma przeszło pięćset lat. Nawet nie przypuszczałem, że coś takiego jeszcze
istnieje.
Mogę pana zapewnić, że jest jeszcze sporo tego typu pozostałości. Rozumiem jednak pańskie
uczucia. Jest pan Brytyjczykiem, prawda?
Jan skinął głową.
Tak myślałem. Pański akcent i ten termin: Uzurpatorzy. Sądzę, iż w pańskim kraju jest on w
dość powszechnym użytku. Musi pan jednak wiedzieć, że zbiór ten powstał u schyłku okresu,
który historycy nazywają Retrocesją. W owym czasie różne kraje i obszary świata borykały
się z tymi samymi trudnościami, lecz zabrały się za ich rozwiązywanie w różny sposób,
wykorzystując zazwyczaj istniejące podziały społeczne. Wielka Brytania, ze swym
społeczeństwem tradycyjnie już podzielonym na klasy, wykorzystała owo historyczne
podłoże, by stworzyć sztywną, funkcjonującą do dzisiaj strukturę społeczną. Elity rządzące
nigdy nie były zachwycone zbytnio możliwością gruntownej edukacji, która stałaby się
udziałem mas. Odetchnęły więc z ulgą, gdy wkrótce stało się to po prostu fizycznie
niemożliwe. Jednak proces hamowania swobodnego dostępu do edukacji i informacji, raz
rozpoczęty, nie ma właściwie końca. Dzisiaj większość obywateli brytyjskich nie ma żadnego
pojęcia o historii czy nawet o świecie, w którym żyją. Czy mam rację?
W zupełności. Moje przypadkowe odkrycie tego faktu było początkiem całego łańcucha
wydarzeń, które w efekcie doprowadziły mnie do tego właśnie pokoju.
Rozumiem. Przestrzeganie przyjętych zasad w systemie takim, jaki panuje w pańskim kraju,
musi być niezwykle uciążliwe. U nas historia potoczyła się w zupełnie odmienny sposób.
Ameryka, pozbawiona w zasadzie systemu klasowego, rozwinęła system wartości oparty w
większości o pieniądze. Zakrawa to na truizm, lecz w naszym państwie o statusie obywatela
45
nigdy nie decydowało jego pochodzenie, lecz stan konta bankowego. Za wyjątkiem, oczywi-
ście,mniejszości narodowych. Irlandczycy, Polacy czy Żydzi, jako tradycyjnie już odrzucane
mniejszości zasymilowali się w końcu w przeciągu kilku pierwszych generacji, ponieważ ich
typy rasowe umożliwiały im swobodne mieszanie się z resztą społeczeństwa. Jednak zupełnie
inaczej było z rasą czarnych, którzy raz zepchnięci na samo dno białej społeczności, musieli
już tam
pozostać, zmuszeni do tego powtarzającymi się cyklami fizycznej i edukacyjnej deprawacji.
Tak wyglądała sytuacja na początku Retrocesji, a doprowadziła ona w naszym kraju do tego,
co widzi pan obecnie. Przerwał i sięgnął po karafkę z sherry.
Widzę, że pański kieliszek jest już prawie pusty. Przepraszam, ale obawiam się, że kiepski ze
mnie gospodarz.
Nie, proszę już mi nie dolewać. I proszę mówić dalej. Latami tkwiłem na planecie, która jest
kulturową pustynią wszechświata. Pańskie słowa... rozmowa z Panem sprawia mi prawdziwą
przyjemność. Nie może pan niestety zrozumieć, co czuję...
Wydaje mi się, że wiem. Odczuwałem to samo, gdy otworzyłem pierwszą książkę. Był to ten
sam głód wiedzy, który mnie również zaprowadził do tego pokoju, do pozycji, którą obecnie
zajmuję. Chciałem wiedzieć po prostu, dlaczego ten świat jest taki, jaki właśnie jest. Miałem
wiele powodów aby go nienawidzieć lecz chciałem go także zrozumieć. Jak już
powiedziałem, Retrocesja powiększyła jedynie tradycyjne podziały. Wasza policja w Anglii
pozornie stała się niezwykle uprzejma, próbując dopilnować, by wszyscy obywatele posiadali
niezbędne do przeżycia minimum, nawet jeżeli byłyby to jedynie zwykłe resztki pożywienia.
Jednak gdy państwo zaczyna kontrolować wszystko, ludzie którzy kontrolują państwo
osiągają władzę absolutną. I nie rezygnują z niej łatwo. Naszą narodową tradycją stało się
deklarowanie, iż wszyscy potrzebujący są w rzeczywistości próżniakami, a pozostający bez
pracy: leniami i pasożytami. Tak więc Retrocesja przyniosła kompletne zwycięstwo laissez
fair e, czym okazał się doprowadzony do ekstremum zinstytucjonalizowany egoizm. To
zadziwiające, w jakie nonsensy ludzie wierzą, gdy leży to w ich własnym interesie. Miejsce
zdrowego rozsądku zajęły kompletnie nie sprawdzone teorie ekonomiczne, które umożliwiły
dalsze bogacenie się bogatych, a biednych spychały na samo dno drabiny społecznej.
Montour westchnął i pociągnął łyk sherry.
A więc stało się to, co od początku było oczywiste. Gdy żywność i energia zaczęły się wy-
czerpywać, bogaci zaczęli większość zapasów zatrzymywać dla siebie, aż w końcu zawładnęli
wszystkim. Zresztą była to polityka narodowa Ameryka sama konsumowała większość świa-
towych zasobów nafty, nie dbając w zupełności o potrzeby innych krajów. Kto może więc
46
winić jednostki, że przyjęły taki sam kurs? Jeżeli jakiś kraj pozwala swoim obywatelom
umierać jedynie dlatego, iż nie stać ich na opiekę medyczną, szybko staje się narodem stoją-
cym w obliczu poważnych kłopotów moralnych. Wybuchały zamieszki. Użycie siły pocią-
gnęło za sobą nasilenie się aktów gwałtów i terroru. Broń dostępna była wszędzie, tak pozo-
stało zresztą do dzisiaj. Efektem końcowym tego wszystkiego stał się naród podzielony, z
brązowymi i czarnymi żyjącymi tak, jak pan to teraz widzi w gettach otoczonych drutem kol-
czastym. Uprawiają tutaj niewielkie poletka lub zarabiają na życie wykonując najbardziej
upokarzające prace. Dobrodziejstwa techniki nie są dla nich osiągalne w najmniejszym nawet
stopniu. I w przeciwieństwie do pańskiego kraju, tutaj nie ma żadnych prób ukrywania czy też
fałszowania faktów, dzięki którym znaleźliśmy się w takiej właśnie sytuacji. Gnębiciele chcą,
by gnębieni dokładnie widzieli, co się z nimi stało, aby nigdy ponownie nie podjęli jakiejkol-
wiek próby buntu. Czy dziwi się pan teraz, że z taką ciekawością słucham o rebelii na innych
planetach? Z utęsknieniem czekamy, by rozszerzyła się wreszcie na Ziemie.
Jan mógł się jedynie z tym zgodzić.
Proszę mi wybaczyć bezpośredniość pytania, lecz nie rozumiem, dlaczego klasy rządzące
pozwoliły na pańską edukację?
Montour uśmiechnął się lekko:
Nie pozwoliły. Ludzie o moim kolorze skóry pierwotnie przybyli do tego kraju jako niewol-
nicy. Bez wykształcenia, pozbawieni zostali własnych korzeni i własnej kultury. To, co obec-
nie posiadamy udało nam się uzyskać wbrew pozycji, w jakiej umieścili nas nasi panowie.
Gdy zaczął się kryzys, nie mieliśmy zamiaru oddawać tego, co z takim trudem uzyskaliśmy.
Zabrali nam wszystko, za wyjątkiem inteligenci musieliśmy więc nauczyć się robić z niej
użytek. Bardzo pomógł nam w tym przykład innej, równie prześladowanej mniejszości Ży-
dów. Poprzez wieki udało im się zachować kulturę i tradycje poprzez religię i szacunek do
nauki. Człowiek religijny i wykształcony był w tej społeczności człowiekiem wysoko hono-
rowanym. My także mieliśmy naszą religię, naszych profesorów i wychowawców. Pod
wpływem okoliczności te dwie osoby stały się obecnie jedną, pełniącą te same funkcje. Ja
swoje młode lata spędziłem na tych właśnie ulicach. Mówiłem językiem, który rozwinęliśmy
na własny użytek, odkąd odsunięto nas od głównego nurtu życia. Lecz częścią mojej edukacji
była także nauka języka naszych gnębicieli. Jeżeli wyzwolenie nie nadejdzie za mojego życia,
przekaże moją wiedzę tym, którzy nastąpią po mnie. Wiem jednak wierzę iż pewnego dnia
doczekamy się wolności. Jan dopił resztkę sherry i odstawił pusty kieliszek na biurko. Gwał-
towne wydarzenia mijającego dnia sprawiły, iż czuł się lekko zdezorientowany. Jego umysł
był prawie tak samo zmęczony, jak ciało; skupienie się nad tym, co przed chwilą usłyszał,
47
przychodziło mu z wyraźnym trudem. Co za parszywy żywot wiedli tutaj ci ludzie! Prole w
Anglii byli przynajmniej odżywiani i dbano o nich, niczym o bydło oczywiście, o ile akcep-
towali taki stan rzeczy. Tutaj ludzie zamieszkujący czarne getta Ameryki nie mieli takiego
komfortu. Wiedzieli jednak, czym byli w przeszłości i czym stali się obecnie.
Naprawdę sam już nie wiem, który system jest gorszy powiedział zamyślony Jan. Pański czy
mój.
Żadna z form represji nie może być lepsza od drugiej. A na świecie istnieją jeszcze gorsze
systemy. Choćby wielki eksperyment socjalistyczny w Związku Radzieckim, łącznie z
szaleństwem w rodzaju wewnętrznych paszportów czy masowych obozów pracy. Nie
dowiemy się już nigdy, czy losy tego kraju potoczyłyby się zgodnie z teorią Marksa. Przed
Retrocesją Rosjanie wciąż jeszcze nie zindustrializowali swej głównej rolniczej ekonomii,
stąd więc powrót do stosunków feudalnych był już jedynie kwestią czasu. Wielu ludzi umarło,
lecz w Rosji zawsze umierało wielu. Komisarze i wyżsi urzędnicy partyjni przejęli funkcję
szlachty. Tytuły są być może trochę inne, ale gdyby którykolwiek z carów powrócił z
przeszłości w czasy obecne, czułby się tam teraz jak u siebie w domu.
Rebelia musi ogarnąć także i Ziemię oświadczył Jan.
W zupełności się z panem zgadzam. Wszyscy musimy pracować na tę chwilę...
Rozdział 9
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wtargnął Willy. Chrapliwy oddech i trzymane w
obu dłoniach pistolety świadczyły o powadze sytuacji.
Kłopoty nucił. Cholerne kłopoty.
Co jest? zapytał Montour, szybko zarzucając dotychczasowy sposób mówienia.
Gliny. Tylu tych wściekłych psów na raz nie widziałem w życiu. Otoczyli całe New Watts i
strzelają do wszystkiego, co się rusza. Mają działa ogniowe i...
Dalsze słowa zagłuszył ryk miotacza ognia, do którego po chwili dołączyły serie z broni
automatycznej. Wszystko to działo się blisko, bardzo blisko. Jan poczuł, jak jego żołądek
zaczyna kurczyć się ze strachu. Podniósł wzrok i spostrzegł, że obaj mężczyźni patrzą prosto
na niego.
Oni chcą mnie powiedział.
Wielebny Montour skinął potakująco głową.
To możliwe. Jeszcze nigdy nie najeżdżali nas w takiej sile.
48
Nie ma sensu przeciągać tego dłużej. Te miotacze ognia zamienią tu wszystko w popiół. Le-
piej będzie, jeżeli się poddam.
Mamy miejsca, w których może się pan ukryć odparł Montour. Gdy ich siły główne zbliżają
się, nie będą już mogli używać ognia. Być może wypalą jedynie dziurę w płocie.
Przykro mi, ale nie skorzystam z tej propozycji. Ostatnimi dniami widziałem już zbyt wielu
zabitych ludzi. Nie chcę być odpowiedzialny za kolejną masakrę. Wychodzę na zewnątrz.
Montour przez chwilę spoglądał na niego bez słowa, a potem powoli skinął głową.
Jest pan odważnym człowiekiem. Żałuje, iż nie możemy zrobić dla pana niczego więcej
odwrócił się w stronę Willy'ego.
Zostaw pistolety tutaj i pokaż mu, gdzie jest policja.
Dwa pistolety upadły na podłogę. Jan uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń Montoura.
Nie zapomnę tego spotkania.
Ja także Montour wyjął z kieszeni na piersi białą chusteczkę. Niech pan to lepiej weźmie.
Oni często najpierw strzelają, a dopiero potem zadają pytania.
Willy ruszył pierwszy. Prowadząc Jana ciemnymi pasażami, mruczał coś wściekle pod
nosem. Raz musieli usunąć się na bok, by przepuścić dwóch strzelców dźwigających
trzeciego, którego koszula splamiona byk krwią. "To nie ma końca pomyślał gorzko Jan.
Nigdy nie będzie miało końca".
Tam masz tych pieprzonych drani powiedział Willy, wskazując na drzwi, po czym odwrócił
się i ruszył pośpiesznie w stronę, z której właśnie przybyli.
Jan przystanął obok otwartych lekko drzwi i wytknął na zewnątrz białą chusteczkę. W
odpowiedzi posypał się grad pocisków, które przebiły drzwi i pomknęły z jękiem w głąb
korytarza.
Nie strzelać! wrzasnął, wymachując desperacko chusteczką. Wychodzę na zewnątrz.
Na ostry gwizd strzelanina zaczęła ucichać, a wzmocniony silnie głos wykrzyknął:
Otwieraj drzwi powoli. Wychodzić pojedynczo, z rękami na głowie. Jeżeli ręce będą w innej
pozycji, lub jeżeli wyjdzie was więcej, niż tylko jeden na raz, natychmiast otwieramy ogień.
W porządku, a teraz wychodzić.
Jan złączył palce na czubku głowy, pchnął łokciem drzwi i wolnym krokiem ruszył w stronę
stojących z bronią gotową do strzału policjantów. Dzięki jednakowym hełmom z przyłbicami
i tarczom, wyglądali jak roboty.
Jestem sam powiedział.
To on! wykrzyknął ktoś.
49
Cisza uciął sierżant. Schował broń do kabury i skinął na Jana dłonią. Tutaj, chłopcze. Idź
powoli i spokojnie. Everson, podprowadź samochód.
Wytrenowanym ruchem złapał Jana za ramię i wykręcił je za plecy, zatrzaskując
równocześnie kajdanki. Potem to samo zrobił z drugą ręką i pchnął go silnie do przodu.
Przeszli przez wyrwę w drucie kolczastym i skierowali się w stronę czekającego już wozu
patrolowego. Poczerniały grunt był wciąż jeszcze ciepły. Sierżant wepchnął Jana głową
naprzód do wnętrza samochodu i zatrzasnął za nim drzwiczki. Kierowca z piskiem opon
ruszył do przodu.
Jechali w milczeniu. Jan czuł się rozbity i przygnębiony. Doskonale wiedział, co wydarzy się
potem. Ponieważ pochodził z Ziemi, Służba Bezpieczeństwa bez wątpienia uważała go za
jednego z przywódców rebelii. W poszukiwaniu dowodów rozedrą mu umysł na strzępy.
Wiedział, jak wyglądali ludzie po takim badaniu. Śmierć byłaby wybawieniem.
Zatrzymali się przed wysokim budynkiem biurowym. Sierżant wywlókł go z samochodu i
wepchnął przez otwarte drzwi do środka. Wewnątrz dwóch ubranych po cywilnemu
policjantów schwyciło Jana za ramiona i poprowadziło w stronę windy. Więzień był zbyt
wyczerpany, by zastanawiać się, dokąd właściwie idą. Wszystko było skończzone. Policjanci
wciągnęli go do pokoju i posadzili na krześle. Widniejące po drugiej stronie pokoju drzwi
otworzyły się powoli.
Do środka wszedł ThurgoodSmythe.
Jan poczuł, jak całe zmęczenie i desperacja momentalnie zastąpione zostały zimną, morderczą
furią.
Zafundowałeś nam niezły pościg, drogi szwgarze
powiedział oficer. Jeżeli przyrzekniesz, że będziesz zachowywał się rozsądnie, rozkażę zdjąć
kajdanki. Ty i ja musimy poważnie porozmawiać.
Jan, siedząc z wbitym w podłogę wzrokiem i trzęsąc się z trudem pohamowywanej
wściekłości, skinął jedynie głową.
Dobrze uśmiechnął się ThurgoodSmythe, nieopatrznie biorąc targające Janem uczucie za
strach.
Zdejmijcie mu kajdanki. Nic ci się nie stanie, masz na to moje słowo.
Szczęknął metal i już po chwili Jan rozcierał czerwone pręgi na nadgarstkach, wsłuchując się
w odgłos oddalających się kroków. Nie mógł już dłużej czekać wściekłość wezbrała w nim
nagłą furią i musiał znaleźć dla niej ujście. Z gardłowym krzykiem zerwał się z krzesła i rzu-
cił na swego ciemiężyciela. Zaskoczony ThurgoodSmythe runął na podłogę. Jan usiadł na nim
okrakiem, zaciskając palce na gardle. Oficer krzyknął coś gardłowo w następnej chwili silne
50
kopnięcie w szyję rzuciło Jana na bok. Skulił się, usiłując osłonić przed następnymi kopnia-
kami.
WystarczywysapałThurgoodSmythe. Posadźcie go na krzesło i wynoście się stąd.
Usiadł naprzeciwko Jana i wymierzył w niego wyjętym z kabury pistoletem. Przez chwilę
obaj mężczyźni oddychali ciężko.
Nie chciałbym, aby to się powtórzyło powiedział w końcu ThurgoodSmythe. Mam ci coś
ważnego do powiedzenia. Ważnego dla nas obydwu, lecz jednocześnie nie zawaham się cię
zastrzelić, jeżeli zrobisz choć krok w moim kierunku. Zrozumiałeś?
Rozumiem, że zabiłeś moich przyjaciół. Zamordowałeś Sarę, zanim mnie...
Nie mówimy w tej chwili o przeszłości. Stało się. Twoje oskarżenie i żal nic tu nie pomogą.
Zabij mnie i skończ z tym wreszcie. Twoja gra w kotka i myszkę już mnie nie interesuje.
Gdy widzieliśmy się po raz ostatni, powiedziałeś mi, bym pracował lub zostanę zniszczony.
Przestałem pracować lub raczej zacząłem pracować nad obaleniem takich ludzi, jak ty. Jak
chcesz, możesz to łatwo zakończyć.
Cóż za dziwaczny pociąg do samodestrukgi uśmiechnął się lekko ThurgoodSmythe i otarł z
kącika ust strużkę krwi. Jednak wycelowana w Jana broń ani na chwilę nie zmieniła swego
położenia. To do ciebie niepodobne.
Zmieniłem się. Przekonałeś się na własnej skórze.
Istotnie. Mam nadzieję, że również trochę dojrzałeś. Przynajmniej do tego, by usiąść i
spokojnie wysłuchać, co nam ci do powiedzenia. W chwili obecnej zasiadam w radzie
Narodów Zjednoczonych. Zajmuję się równocześnie koordynacją działań pomiędzy globalną
siecią Służb Bezpieczeństwa a Ziemską Obroną Powietrzną. Debaty w radzie Narodów
Zjednoczonych są pasmem jałowych dyskusji, które prowadzą do niczego. Na Ziemi nie ma
w tej chwili jednolitej władzy obojętnie, co na ten temat wypisują w gazetach. Każdy kraj
sam stanowi prawo dla siebie. Są jednak jeszcze na szczęście komitety, zajmujące się
zarówno międzynarodowymi porozumieniami handlowymi jak i programem kosmicznym.
Spacecontent
w Kalifornii jest towarzystwem międzynarodowym i do niedawna organizacją międzyplane-
tarną. Obaj wiemy, iż ostatnimi czasy strefa jej wpływów znacznie zmalała. A ponieważ po-
między Spacecontent a pewnymi krajami, które czerpią z jego przedsięwzięcia znaczne zyski,
istnieje swego rodzaju sprzężenie zwrotne, moja pozycja jest zarówno bezpieczna jak i bardzo
mocna. To bardzo odpowiedzialna pozycja, o czym nie przestaje mi powtarzać twoja siostra.
A tak przy okazji cieszy się doskonałym zdrowiem. Pomyślałem, iż ucieszy cię ta wiado-
mość. Moja praca jest tak odpowiedzialna, że przed nikim nie muszę składać raportów z wy-
51
ników mojej działalności. A to oznacza, że mogę zrobić z tobą wszystko, co będę chciał.
Wszystko.
Czyżbyś oczekiwał, że będę błagał cię o litość?
W dalszym ciągu błędnie interpretujesz moje słowa, Janie. Wysłuchaj mnie uważnie, proszę.
W przeciągu ostatnich kilku miesięcy zmieniło się dosłownie wszystko. Jak doskonale wiesz,
nasze siły poniosły klęskę i zmuszone zostały do wycofania się z wszystkich planet, które
były we władaniu Ziemi. Nastały bardzo dramatyczne czasy, które wymagają bardzo
drastycznych środków zaradczych. Dlatego też wszystkie zarzuty, wniesione niegdyś
przeciwko tobie, nie mają obecnie żadnej wartości. Jesteś wolnym człowiekiem, Janie, ze
wszystkimi prawami przysługującymi wolnemu obywatelowi.
Jan parsknął krótkim śmiechem.
Naprawdę sądzisz, że w to uwierzę? Za chwilę mnie poprosisz, abym dla ciebie pracował.
Rzeczywiście, miałem coś takiego na myśli. Mam dla ciebie pracę, która doskonale
odpowiada twojemu pochodzeniu i doświadczeniu w oczekiwaniu na lepszy efekt zawiesił na
chwilę głos. To bardzo odpowiedzialne zadanie. Chcę, abyś skontaktował się z ludźmi z
ruchu oporu tutaj, na Ziemi. Chcę, abyś został moim łącznikiem.
Jan pokiwał z politowaniem głową.
Sądzisz więc, że byłbym w stanie ich wydać? Jesteś chorą pozbawioną skrupułów kreaturą.
Rozumiem twój punkt widzenia, drogi Janie. To zresztą zrozumiale, biorąc pod uwagę
okoliczności. Lecz wysłuchaj mnie do końca. Zamierzam opowiedzieć ci o sobie parę rzeczy,
jakich nigdy nie podejrzewałeś. Pamiętasz chyba, że byliśmy kiedyś przyjaciółmi. Być może
zostaniemy nimi ponownie, gdy wysłuchasz tego, co mam ci do powiedzenia. Tak jak i
ciebie, jako młodego człowieka, zawsze intrygował mnie otaczający nas świat i sposób, w
jakim funkcjonujemy. Ponieważ nie miałem żadnych innych środków, za wyjątkiem własnej
ambicji, wiedziałem, że będę musiał zabrać się do tego na swój własny sposób. Odkrycie, w
jaki właściwie sposób rzeczywiście prowadzimy życie, podobnie jak i ciebie przepełniło mnie
wstrętem i odrazą. Jednak w przeciwieństwie do ciebie, postanowiłem wniknąć raczej do
władzy, niż próbować ją zwalczać. Rodzaj konspiracji od wewnątrz, mógłbyś powiedzieć...
Przykro mi, ty sukinsynu, ale to nie przejdzie. Widziałem cię przy robocie, widziałem, jaką
sprawiała ci przyjemność.
Byłem przekonywujący, prawda? Ale były to tylko działania pozorujące. Wiedziałem, że
Służba Bezpieczeństwa jest rzeczywistą siłą, która kontroluje Ziemię postanowiłem więc
kontrolować Służbę Bezpieczeństwa. By tego dokonać, musiałem pozbyć się wszystkich po-
tencjalnych rywali. Być zawsze najlepszym. Nie było to łatwe zadanie, jednak opłaciło się.
52
Przy okazji osiągnąłem dwa cele za jednym zamachem. Zdobyłem władzę, będąc najwięk-
szym reakcjonistą ze wszystkich członków Służb Bezpieczeństwa. Nikt we mnie nie wątpił.
Nikt także nie rozumiał, że działając w ten sposób poprzez zwiększenie represji zwiększy-
łem równocześnie siły ruchu oporu. Czuję się dumny, iż prowadzona z taką konsekwencją po-
lityka zaowocowała wreszcie zbrojną rebelią. Tak, Janie. To, że planety są już wolne, jest mo-
im osobistym sukcesem.
Jan pokręcił z niedowierzaniem głową.
Nie, to zbyt nieprawdopodobne, by w to uwierzyć.
Jednak to prawda. Zresztą, prawda czy też nie, nie powinno to mieć większego wpływu na
nasze wzajemne stosunki. Od tej chwili jesteś wolny. Masz wszystkie przywileje, należne
człowiekowi o twoim statusie. Wszystkie dane o twojej kryminalnej przeszłości zostaną
wymazane, a do komputera powróci twoja oryginalna karta. Twoja nieobecność przez ostatnie
lata wyjaśniona została jako praca dla Służby Bezpieczeństwa. Wszystkim, którzy posiadają
odpowiednio wysoki stopień priorytetu, by móc zajrzeć do kartoteki, twoje akta wykażą, że
zawsze byłeś wyższym oficerem Służby Bezpieczeństwa i wszystkie twoje zadania były ściśle
powiązane z tą właśnie instutycją. Jesteś człowiekiem bardzo zamożnym, twoje konto
bankowe jest pełne. Proszę, oto twoja nowa karta identyfikacyjna. Witamy z powrotem, Janie.
Mam nadzieję, że nie odmówisz z tej okazji kieliszka szampana.
Jan wiedział, iż to wszystko musiało być kolejną, sadystyczną sztuczką. Chociaż od zadanych
mu kopnieć bolało go całe ciało, spróbował zebrać myśli. Musi posłużyć się inteligencją, a nie
emocjami. Jednak w stosunku do swego szwagra w dalszym ciągu odczuwał jedynie niena-
wiść; jakże musiał się on cieszyć, mając w swych rękach człowieka, który nienawidził go jak
nikt na tym świecie! Ale o co w tym wszystkim chodzi? Musi to być pewnego rodzaju pod-
stęp Jan wątpił, by ThurgoodSmythe był zdolny do prowadzenia uczciwej gry. Karty, którymi
się posługiwał, musiały być znaczone. Cokolwiek jednak planował, z pewnością nie zostanie
to teraz ujawnione. Co więc powinien zrobić? Przyłączyć się do gry? Udawać, że wierzy?
Czy jest zresztą inny wybór? Jeżeli jego nowa tożsamość była rzeczywiście prawdziwa, to
być może będzie miał wreszcie szansę uniknąć z sieci Bezpieki. Tak więc bez znaczenia bę-
dzie, co powie, jeżeli uda się mu opuścić ten pokój żywym. Nie miał żadnych obiekcji przed
okłamywaniem szwagra w rzeczywistości była to przyjemność. Może obiecać przecież co-
kolwiek. To o wiele lepsze niż pewna śmierć, która niechybnie spotkałaby go, gdyby odmó-
wił. Jan patrzył z niedowierzaniem, jak ThurgoodSmythe nalewa dwa kieliszki szampana.
Szwagier odwrócił się i z szerokim uśmiechem wyciągnął jeden z nich w stronę Jana, który
przyjął poczęstunek.
53
Tak jest o wiele lepiej powiedział ThurgoodSmythe. Pohamuj jedynie swe krwiożercze
instynkty, a pozostaniesz przy życiu. Nie jesteś typem skłonnym do samobójstwa.
Dobrze. Będę z tobą pracował. Zrobię, co każesz. Ale nikogo nie wydam, nie przekażę ci
żadnych informacji.
Doskonale. Nie proszę o nic więcej. Możemy wypić wiec za przyszłość i za nadzieję, że
będzie pomyślniejsza dla całej ludzkości.
Podniósł swój kieliszek. Wypili.
Co więc mam robić? zapytał Jan.
Udasz się z misją. Do Izraela. Wierzysz mi teraz? Jeżeli wątpisz, równie dobrze możesz
pozostać tutaj.
Nie wierzę ci. Sam mi przecież powiedziałeś, że twój człowiek w rządzie Izraela śledził
wszelkie poczynania ich agentów.
To prawda. Nigdy nie mówiłem jednak, iż naprawdę wiem, co dzieje się w tym kraju. Jak już
z pewnością sam się o tym przekonałeś, są to ludzie obdarzeni dużą siłą woli. Powiem ci teraz
w sekrecie, co zresztą będzie dowodem mojej uczciwości, coś, co złoży moje życie w twoje
ręce. Pod kodowym imieniem Kasjusz przekazywałem Izraelitom tajne informacje dotyczące
Służb Bezpieczeństwa, nie żądając niczego w zamian. Sami bardzo wdzięczni, uważają
bowiem, iż zrobiłem to wszystko jedynie dla lepszej przyszłości ludzkości. Zdobędziesz ich
pełne zaufanie, gdy ujawnisz, że to ty właśnie jesteś Kasjuszem. Dam ci kod identyfikacyjny i
kopie wszystkich informacji, które przekazywałem do Izraela w przeciągu ostatnich kilku lat.
To, co stanie się później, zależeć będzie wyłącznie od ciebie. Jeżeli zdradzisz jednak ten
sekret tutaj, w tej kwaterze, to przekonasz się, jak wielu ludzi chciałoby mnie zniszczyć i
zająć moje stanowisko. Możesz też udać się do Izraela i przekazać najważniejszą wiadomość
w całym swoim życiu. Wybór należy do ciebie, Janie.
Wybór? Jan wątpił, by miał jakikolwiek wybór. Był pewny, iż pierwsza próba przekazania
tych informacji jakiemukolwiek innemu oficerowi Służby Bezpieczeństwa zakończyłaby się
jego natychmiastową śmiercią. ThurgoodSmythe był zbyt przebiegły, by pozwolić sobie na
zagrożenie własnej pozycji. Nie. Musi podjąć tę grę. Zawiezie tę wiadomość do Izraela i
niech oni zadecydują, co z tym wszystkim zrobić. Wygląda na to, że cały świat wywraca się
do góry nogami. Część opowieści ThurgoodSmythe'a może być prawdą. Lecz równie dobrze
szwagier może próbować opuścić tonący już statek, by uratować własne życie. Jan sam już
nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć.
Dobrze powiedział wreszcie. Powiedz mi więc, co mam robić.
Mądra decyzja. Nie będziesz jej żałował.
54
Oficer podszedł do biurka i z jednej z szuflad wyjął plastykową torbę. Podrzucił ją w dłoni i
wyciągnął w stronę Jana.
Wsadzę cię teraz w samolot do Nowego Jorku. W Arizonie i Kalifornii nie jest dla ciebie
zbyt bezpiecznie wciąż jesteś poszukiwany. Mogę jednak sprawić, by stan alarmu nie objął
całego kraju. Masz zarezerwowany pokój w WaldorfAstorii. Odpocznij, kup sobie nowe
ubrania, odwiedź kilka restauracji. Gdy będziesz już gotowy, chcę abyś przejrzał zawartość
tej teczki. Nie musisz uczyć się tego na pamięć, wystarczy, że będziesz wiedział czego
dotyczą zamieszczone w niej informacje. Są dla mnie mocno obciążające, nie zawierusz ich
więc gdzieś. Na przeczytanie ich będziesz miał osiem godzin. Potem papier ulegnie
samozniszczeniu. Zadzwoń potem do mnie pod numer, który znajdziesz wewnątrz koperty,
bym mógł poczynić kolejny krok. Jakieś pytania?
Tak wiele, że nie wiem, od czego zacząć. Będę potrzebował trochę czasu, by się z tym
wszystkim oswoić.
Rozumiem cię doskonale. Witamy na pokładzie, Janie. Po tylu latach samotnej pracy miło
mieć wreszcie kogoś do pomocy. Wyciągnął rękę.
Jan spojrzał na dłoń szwagra i po długim wahaniu pokręcił odmownie głową.
Nie zapominam tak łatwo. Na twoich rękach jest zbyt wiele krwi, bym mógł ich dotknąć.
Czy przypadkiem nie stajesz się przesadnie melodramatyczny?
Być może. Będę z tobą pracował, ponieważ nie mam innego wyboru. Nie oznacza to jednak,
że muszę to lubić a tym bardziej, że lubię ciebie.
Oczy ThurgoodSmythe'a zwęziły się lekko. Jednak gdy przemówił, w jego głosie nie było
gniewu.
Niech będzie i tak, Janie. Sukces jest ważniejszy, niż nasze osobiste animozje. Czas, byś
ruszył na lotnisko.
Rozdział 10
W środku nocy przebudził Jana odgłos odległej eksplozji. Usłyszał ją wyraźnie, mimo że jego
apartament mieścił się na trzydziestym piętrze, a okna posiadały podwójne, dźwiękoszczelne
szyby. Pchnął drzwi i wyszedł na balkon. Po drugiej stronie miasta coś się paliło. Ulicami
przemykały wozy policyjne i jednostki straży pożarnej, torując sobie drogę migocącymi
światłami i syrenami. Pożar wyglądał na całkiem spory. Nie przyglądał się jednak długo,
ponieważ na zewnątrz klimatyzowanego pokoju było nieznośnie duszno. Wciąż czuł się
zmęczony i zasnął, gdy tylko znalazł się z powrotem w łóżku.
55
Gdy obudził się ponownie, pokój skąpany był w pełnym świetle dnia. Jan przeciągnął się i
nacisnął guzik rozsuwający kotary. To, co na pierwszy rzut oka wyglądało na oryginalny
obraz Rembrandta, po naciśnięciu odpowiedniego przycisku okazało się być ekranem
telewizyjnym. Jan wybrał program z wiadomościami lokalnymi i zatrzymał przesuwające się
w górę ekranu napisy na nagłówku: "EKSPLOZJA I POŻAR". Lista zniknęła, zastąpiona
widokiem ławki w parku. Po żwirowej ścieżce maszerowało kilka gołębi. Na dwóch końcach
ławki siedzieli kobieta i mężczyzna, oboje smukli, niezwykle piękni i opaleni. A także
całkowicie nadzy. Uśmiechnęli się do niego, prezentując nieskazitelnie białe uzębienie.
Dzień dobry powiedział mężczyzna. Jestem Kevin ODonnel.
A ja Patti Pierce. Które z nas ma zapoznać pana z wiadomościami porannymi?
Po wypowiedzeniu tej kuszącej propozycji, oboje zastygli nieruchomo, tak samo jak gołębie i
szumiące cichutko liście drzew. Komputer czekał na jego decyzję.
Patti, oczywiście powiedział Jan szybko, a kamera zrobiła najazd na dziewczynę, która
wstała i uśmiechnęła się promiennie. To, czy była prawdziwa, czy była tylko programem w
komputerze, naprawdę nie miało żadnego znaczenia. Była zarówno piękna jak i godna
pożądania i z pewnością uczyni wiadomości bardziej interesującymi. Chociaż Jan nie bardzo
mógł zrozumieć, co naga spikerka mogła mieć wspólnego z wiadomościami.
Wczoraj w nocy w domach towarowych Apple było bardzo gorąco oświadczyła Patti,
wskazując na coś przez ramię.
Park zniknął, a na jego miejsce ukazał się obraz palącego się budynku. Olbrzymie płomienie
biły wysoko w czarne niebo. Na ulicy przed budynkiem widniał porozkładany sprzęt
ratowniczy, a mężczyźni z wężami strażackimi usiłowali ugasić pożar. Patti odwróciła się i
wdzięcznym krokiem podeszła w stronę najbliższego wozu strażackiego. Wspięła się do
wnętrza kabiny i usiadła na miejscu operatora drabiny.
Pożar magazynu trwał niemal przez całą noc, sir. Wezwano cztery oddziały straży. Walka z
ogniem i niedopuszczenie, by płomienie nie rozprzestrzeniły się dalej, trwało aż do świtu. W
budynku tym znajdowały się farby i łatwopalne chemikalia, co bardzo utrudniało pracę
naszym bohaterskim strażakom. Nikt nie wie jeszcze, co było bezpośrednią przyczyną pożaru,
lecz celowe podpalenie zostało z całą stanowczością wykluczone.
Na ekranie ukazał się właśnie jeden z bohaterskich strażaków. Podbiegł do pojazdu i zdjął
wiszącą tuż obok Patti gaśnicę. Nawet jej nie zauważył. Stymulacja komputerowa była
doskonała dziewczyna rzeczywiście sprawiała wrażenie, iż jest w samym sercu opisywanych
wydarzeń.
56
Ktoś zapukał do drzwi. Jan szybko wyłączył telewizor i uśmiechnął się pod nosem; każdy z
pozostałych gości z całą pewnością oglądałby nagą dziewczynę dalej.
Proszę wejść wykrzyknął i drzwi otworzyły się.
Dzień dobry, sir, piękny mamy dzisiaj poranek powiedział kelner, wtaczając na wózku
zamówione przez Jana śniadanie.
Był to młody, biały mężczyzna, z widniejącym nad górną wargą śladem pierwszych wąsów.
Położył tacę na stojącym obok łóżka stoliku i ukłonił się.
Niezły pożar mieliście w nory powiedział Jan.
To te przeklęte czarnuchy odparł kelner, ciężko oddychając przez rozchylone usta. Dzisiaj
żaden z nich nie pojawił się w kuchni. To oni to zrobili.
Myślisz, że to oni spowodowali ten pożar? W wiadomościach podano, że przyczyna nie jest
jeszcze znana...
Oni zawsze tak mówią. Ale to musieli być czarni. Powinni spalić za to Harlem do gołej
ziemi.
Jan poczuł się nieswojo, wyczuwając tak jaskrawą nienawiść. Nalał sobie trochę kawy; kelner
ukłonił się jeszcze raz i wyszedł. Jan nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo cała
Ameryka podzielona jest na tle rasowym. Lecz musiało tu być tak zawsze, a gorączka wojny
podsyciła jeszcze ogólny nastrój. Nic nie mógł na to poradzić, absolutnie nic. Ponownie
włączył telewizor i spoglądał od czasu do czasu na ponętną Patti, całą uwagę koncentrując
jednak na jajkach na bekonie i tostach.
Gdy wstał z łóżka, uwagę jego przykuła plastykowa koperta, którą zeszłego wieczoru rzucił
na sekretarzyk. Nie był jeszcze gotowy, by ją otworzyć nie był nawet pewny, czy powinien to
zrobić. Wiedział bowiem, że gdy już to zrobi, będzie musiał dołączyć do ThurgoodSmythe'a
w jego zwariowanym planie. Spostrzegł, iż jego umysł w dalszym ciągu ma trudności z
zaakceptowaniem nowej rzeczywistości. Nic zresztą dziwnego. Zmiany były zbyt gwałtowne.
Po latach bezbarwnej wegetacji na Halvmork nie mógł narzekać teraz na brak silnych wrażeń.
Podróż liniowcem, uwięzienie, ucieczka, ponowne uwięzienie i wreszcie to
nieprawdopodobne wyznanie jego szwagra. Jan pomimo wszystko nie potrafił wyzbyć się
nieufności. Przeszedł do marmurowozłotej łazienki i spojrzał na swe odbicie w lustrze.
Czerwone, podkrążone oczy, wymizerowana twarz i ślady zarostu na brodzie. Nieźle. Zanim
cokolwiek zadecyduje, będzie musiał doprowadzić się do porządku.
Okrągła wanna była wystarczająco duża, by w niej pływać. Nastawił odpowiednią temperatu-
rę i nacisnął przycisk NAPEŁNIANIE. Wanna niemal natychmiast stała się pełna. Najwi-
doczniej gdzieś niedaleko musiał być zbiornik wodny. Jan zanurzył się w pachnącej wodzie
57
świadomy, jak daleko znajduje się teraz od New Watts i Harlemu, o którym wspominał kel-
ner. I jak blisko jest tam w rzeczywistości. Ten świat, w którym nieliczni żyją w luksusie, a
reszta egzystuje na krawędzi głodu, był bardzo nietrwałym miejscem. Okruchy rewolucji do-
tarły już na Ziemię. Lecz czy jest szansa, by dotarła sama rebelia?
Mam nadzieję, że kąpiel sprawia panu przyjemność powiedziała wchodząca właśnie na
środek łazienki dziewczyna.
Ubrana była w kusy szlafroczek, który właśnie wolno zdejmowała pod nim była rozkosznie
naga. Rzuciła strój na podłogę i szlafroczek zniknął. Jan zdał sobie sprawę, że patrzy na
projekcję holograficzną.
Dyrekcja hotelu WaldorfAstoria życzy sobie, by podczas swego pobytu w naszym hotelu
otrzymał pan najlepszą obsługę. Jeżeli pan sobie życzy, mogę zrobić panu masaż pleców,
wymyć i osuszyć. Mogę też zaproponować o wiele bardziej intymny masaż w łóżku. Czy
wyraża pan takie życzenie, sir?
Jan potrząsnął przecząco głową, widząc jednak znieruchomiały obraz, zrozumiał, iż komputer
oczekuje dyspozycji ustnych.
Nie. Odejdź ode mnie, Szatanie dziewczyna zafalowała i zniknęła.
Jego żona znajdowała się o lata świetlne stąd, nie oznaczało to jednak, że o niej nie myślał.
Skończył się myć i wyszedł z wanny, a samoczynny regulator opróżnił ją natychmiast i
spłukał czystą wodą.
Gdy przybył tu poprzedniego dnia, na widok jego podniszczonego ubrania i braku bagażu nie
uniosła się ani jedna brew, nie padło ani jedno znaczące spojrzenie. Nawet wtedy, gdy zajął
jeden z najdroższych apartamentów w hotelu. Potrzebował jednak nowego ubrania wymagała
tego jego pozycja. Nowa pozycja.
Szybko ubrał się i założył sandały. W saloniku znajdowała się skrytka, tam więc umieścił
otrzymaną od szwagra kopertę. Z nową kartą identyfikacyjną otrzyma wszystko, czego będzie
potrzebował. Uśmiechnął się pod nosem i wyszedł z pokoju.
Lobby hotelowe wypełnione było tłumem elegancko odzianych gości, głównie kobiet, które
śpieszyły się do sklepu z konfekcją damską. Przepychając się pomiędzy nimi, czuł się niemal
jak żebrak. W końcu wyszedł na zalaną słońcem ulicę. Przyjeżdżając tutaj wczoraj
wieczorem, zauważył, że najwięcej sklepów widniało przy Lexington Avenue. Ubrania, buty,
walizki było tam wszystko, czego mógłby potrzebować.
Chociaż ulicą przesuwało się sporo samochodów, na chodnikach nie było zbyt wielu pie-
szych. Miał już ruszyć w swoją stronę, gdy nagle zatrzymany został przez rosłego policjanta,
który przyłożył mu do piersi koniec solidnej pałki.
58
W porządku, koleś. Jeżeli szukałeś kłopotów, to właśnie je znalazłeś.
Jan zawrzał gniewem w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin widział już zbyt wielu
policjantów.
Obawiam się, że to pan jest właśnie tym, który będzie miał kłopoty powiedział wyciągając
kartę identyfikacyjną. Proszę rzucić na to okiem. Potem oczekuję natychmiastowych
przeprosin.
Pałka policjanta opadła powoli ku ziemi. Nienaganny akcent i wyszukane maniery nie
pasowały jakoś do podniszczonego ubrania. Gdy stróż porządku zobaczył obok symbolu
Służb Bezpieczeństwa trzycyfrowy numer, określający rangę Jana, zaczął wyraźnie drżeć.
Zasalutował energicznie, a Jan poczuł się nagle głupio. Zachował się właśnie tak samo jak
policjanci, którzy najechali New Watts.
Przepraszam, sir. Nie wiedziałem. Ale to ubranie...
Rozumiem odparł Jan, chowające kartę do kieszeni. Wracam z rozpoznania. Właśnie
wybierałem się, by kupić coś bardziej stosownego.
A więc proszę za mną, sir, pokażę panu drogę. Zaczekam też, by odprowadzić pana z
powrotem. Niebezpiecznie jest dzisiaj chodzić samemu po ulicach.
Ogłoszono już alarm?
Nie. Ale ludzie i tak już wiedzą. Plotki rozchodzą się szybko. Zastrzeliliśmy dwóch facetów,
którzy spalili samochód pancerny. Obaj biali. Co oni sobie właściwie wyobrażają, do cholery?
Jesteśmy na miejscu. To najlepszy sklep w Lexigton. Zaczekam na zewnątrz.
Zastukał głośno końcem pałki w drzwi. Otworzyły się prawie natychmiast.
Proszę zająć się tym gentelmenem natychmiast powiedział, kręcąc przy tym znacząco pałką.
Wystraszony sprzedawca kiwnął głową i gestem zaprosił Jana do środka.
Magazyn był bardzo ekskluzywny i bardzo drogi. Jan z prawdziwą przyjemnością oddał się
wydawaniu sporej ilości świeżo zdobytych pieniędzy. Koszule, spodnie, garnitury, bielizna
wszystko było bardzo lekkie, nie mnące się i łatwe do pakowania. Jeżeli w Nowym Jorku
było gorąco, to Izrael z pewnością przypominać będzie rozpalony piec. Lubił ciepły klimat
jedynie wtedy jednak, gdy był odpowiednio ubrany. Zakupy uzupełniły miękkie mokasyny i
kilka par sandałów. Z przyjemnością spojrzał na własne odbicie w lustrze.
Resztę proszę przesłać do hotelu Waldorf powiedział i wskazał na swe stare ubranie, leżące
na podłodze. A tego proszę się pozbyć.
Oczywiście, sir. Czy mógłbym prosić o pańską kartę...?
59
Jan wręczył ją sprzedawcy ostatecznie nie były to jego pieniądze. Mężczyzna wsunął kartę
do komputera, szybko wystukał wysokość sumy i oddał ją z powrotem. Pieniądze z konta Ja-
na zostały już przetransferowane na konto sklepu.
Widząc nowe ubranie Jana, oczekujący na zewnątrz policjant skinął z uznaniem głową. Teraz
wszystko było w porządku. Przeszli do sklepu z walizkami, a potem odwiedzili optyka, gdzie
Jan dobrał odpowiednie okulary przeciwsłoneczne. Po latach spędzonych w mroku Halvmork
jego oczy wciąż jeszcze nie mogły przyzwyczaić się do pełnego blasku słońca. Pod wpływem
impulsu kupił jeszcze jedną parę i po wyjściu ze sklepu wręczył ją policjantowi. Mężczyzna
aż sapnął, zdumiony. Nałożył je powoli i spoglądając na własne odbicie w oknie
wystawowym, pogłaskał się z lubością po brzuchu.
Nie zapomnę tego, sir. Jest pan klawym gościem. Nigdy przedtem nie spotkałem Angola, ale
teraz wydaje mi się, że jesteście w porządku.
Ruszyli w drogę powrotną do hotelu. Poligant z uwagą spoglądał w twarz każdemu
przechodniowi. Na widok czarnego mężczyzny w podniszczonym ubraniu jego pałka
zatoczyła młynka. Mężczyzna trzymał oczy utkwione w chodniku i mijając ich, dotknął
wpiętego w klapę marynarki plastykowego znaczka z pewnością jakiegoś identyfikatora.
Niespodziewanie Jan miał już dość tego spaceru i z prawdziwą przyjemnością znalazł się w
klimatyzowanym hollu WaldorfAstorii. Boy hotelowy zawiózł go na górę i otworzył przed
nim drzwi apartamentu. Pudełka z jego zakupami stały już w równym rzędzie na podłodze w
przedpokoju. Jan spojrzał na ozdobne drzwiczki sejfu. Ta chwila nie może być odwlekana w
nieskończoność. Czas, by się dowiedzieć, w co się właściwie pakuje. Otwarciu koperty
towarzyszył lekki syk dostającego się do środka powietrza. Wewnątrz znajdował się gruby
plik papierów. Jan usiadł wygodnie w fotelu i zaczął czytać.
Była to przerażająca, dotycząca ostatnich dwu lat, kronika zła. Każda informacja była
datowana, każda linijka zdumiewająco treściwa. Nazwiska aresztowanych, osadzonych w
więzieniach i wreszcie straconych. Lista agentów obcych państw, których każdy ruch znano
co do godziny. Wykaz meldunków, które dostarczali brytyjscy agenci i ich ambasady. Były tu
także inne, niezwykle intrygujące informacje, które z pewnością nigdy nie ujrzały światła
dziennego. Lord Mer Londynu, bogaty i szanowany biznesmen, okazał się równocześnie
człowiekiem kontrolującym czarny rynek żywnościowy. Służba Bezpieczeństwa wiedziała o
tym doskonale, nie zrobiła jednak niczego dopóki agenci niemieccy nie odkryli tego faktu i
nie posłużyli się nim, by go szantażować. Problem ten rozwiązało morderstwo, czy też raczej
nieszczęśliwy wypadek. W obszernym dossier było więcej tego typu informacji.
60
Jan przerzucał szybko strony, starając się zapamiętać nazwiska i daty najważniejszych wyda-
rzeń. Było to nudne, lecz mogło okazać się niezwykle przydatne. Po kilku godzinach uświa-
domił sobie, iż jest głodny, zadzwonił więc po obsługę. Menu było wręcz imponujące. Za-
mówił pieczonego na ruszcie homara, zamrożoną butelkę Louis Martini i powrócił do
czytania.
Godzinę później róg strony, którą właśnie przewracał, pozostał mu w palcach. Szybko
przerzucał resztę materiału, próbując zapamiętać tak dużo, jak to tylko możliwe. Kiedy
skończył, spostrzegł iż na dłoniach pozostał mu tusz i fragmenty papieru. Przeszedł do
łazienki i włożył dłonie pod silny strumień ciepłej wody. Po powrocie spostrzegł, że z kartek
pozostała jedynie kupka szarego proszku.
Jan podniósł kopertę i spojrzał na umieszczony wewnątrz numer telefonu. Czy miał
jakikolwiek wybór?
Odpowiedź w dalszym ciągu brzmiała: nie. Ta cała sprawa musiała być jakimś szatańskim
planem jego szwagra. Jednak w dalszym ciągu Jan nie był pewien, o co właściwie chodzi.
Jeżeli nie zgodzi się na współpracę, był pewny, iż zostanie pozbawiony swego nowego
statusu tak szybko, jak go poprzednio uzyskał. Musi się więc podporządkować i wydostać z
kraju - a potem przemyśleć wszystko ponownie, gdy będzie już bezpieczny.
Szybko wystukał numer na klawiaturze telefonu. W sekundę później na ekranie ukazała się
twarz ThurgoodSmythe'a. Widząc, kto dzwoni, oficer uśmiechnął się.
Mam nadzieję, że zadowolony jesteś z pobytu w Nowym Jorku, Janie?
Przeczytałem twoje dossier.
Bardzo dobrze. I jaka jest twoja decyzja?
Jestem z tobą, dopóki nie dowiem się nowych faktów, które wszystko zmienią. Mam
nadzieję, że od początku zdawałeś sobie z tego sprawę?
Oczywiście. Witam na pokładzie. Jeżeli za godzinę wezwiesz taksówkę, zdążysz na specjal-
nie wyczarterowany lot do Kairu. Na pokładzie będą technicy i inżynierowie, udający się na
nowo otwarte pola naftowe. Ponieważ byłeś długo nieobecny, powiem ci, że techniki ekstrak-
cj cieplnej rozwinęły się do tego stopnia, iż pozwalają po raz pierwszy od przeszło czterystu
lat na ponowne wydobycie ropy. Dołączysz do nich jako specjalista obwodów mikroelektro-
nicznych, którym jesteś przecież w rzeczywistości. Bilety, paszport i nowa karta identyfika-
cyjna czekają już na ciebie w recepcji. Zatrzymaj swoją obecną kartę na wypadek nagłego
niebezpieczeństwa. Twoja nowa karta spełnia także inną funkcję. Numer identyfikacyjny jest
także kodem identyfikacyjnym Kasjusza. Gdy podzielisz ten numer przez dzień miesiąca,
wszystkie cyfry na lewo od przecinka dziesiętnego stanowią kod na ten właśnie dzień.
61
A więc Kair. Co potem?
Ktoś się z tobą skontaktuje. I postaraj się zapamiętać ten numer telefonu. Poprzez niego
skontaktować się możesz ze mną natychmiast, gdziekolwiek będę. Powodzenia!
Ekran zgasł. Jan spakował swoje rzeczy i zadzwonił do recepcji. Zastanawiał się, jak się to
wszystko skończy. Nie podobał mu się pomysł udawania się w drogę, o której nie wiedział,
dokąd prowadzi. Jednak Stany Zjednoczone opuszczał bez żalu.
Rozdział 11
Przez pełnych sześć dni Jan poświecił się wyłącznie pracy. Szyby naftowe na pustyni Synaj
były pierwszymi instalacjami, w których na skalę przemysłową wykorzystać miano złożoną
technikę ekstrakcji cieplnej. Przypominało to pracę na cmentarzu ich obóz rozłożony został
pośrodku starego pola naftowego. Wszędzie dookoła widniały antyczne pompy i wieże
wiertnicze, ciche i nieruchome, zakonserwowane na wieki przez jałową pustynię.
Współczesne instalacje były nowe i błyszczące, niczym świeżo wybita moneta. Budynki
mieszkalne wykonano z lśniącego prefabrykatu, tak jak i całą resztę sprzętu. Wewnątrz
laboratorium petrolog Karaman, kręcił trzymaną w dłoni probówką, wypełnioną ciemną, gęstą
cieczą.
Próbka wygląda na dobrą powiedział. Jednak w przeciągu kilku dni dalsze pompowanie
wstrzymano już po raz trzeci. Dlaczego?
Kontrola sprzężenia zwrotnego odparł Jan. Jest pan w tym projekcie od początku, więc z
pewnością zna pan wszystkie wiążące się z tym problemy. Pod naszymi stopami, głęboko w
piasku, panuje prawdziwe piekło. W dół pompowany jest azot, który przez generator
atomowy zamieniany jest w plazmę. Powstałe w wyniku topienia piasku i skały składniki
lotne wytwarzają ciśnienie, które wypiera z kolei naftę na powierzchnię. Tyle teoria. Lecz w
praktyce występują setki czynników, które zaważyć mogą na całym procesie...
Wiem. Może nastąpić eksplozja całego szybu lub nawet stopienie reaktora, tak jak
przydarzyło się to nam w Kalifornii. Lecz mówiąc szczerze, Janie, ten etap mamy już za sobą.
Lecz kontrola układu sterowania ciągle jest jeszcze w powijakach. Występuje brak
niezbędnej korelacji przy równoczesnej kontroli poszczególnych cykli całego procesu. Cykle
nakładają się, a wtedy musimy wszystko przerwać i zaczynać jeszcze raz od początku. Na
szczęście otrzymaliśmy nowe programy, które powinny coś poradzić na te problemy. Musimy
je jedynie wypróbować.
62
Karaman z ponurą miną wpatrywał się w probówkę. Po chwili odłożył ją na bok, by odebrać
telefon.
Dyrektor. Prosi, byś zgłosił się natychmiast do biura.
Po wejściu do biura, dyrektor wręczył mu złożoną kartkę papieru, na której widniało
podkreślone słowo: PILNE.
Wiadomość z centrali. Potrzebują cię, jak to powiedzieli, na wczoraj. I nie mówią nawet
dlaczego. Cholera, nie mogli wybrać gorszego momentu, by cię stąd odwołać. Powiedz im, że
już wkrótce rozpoczynamy wydobycie. Mnie nawet nie chcieli słuchać. Zrób tam, co trzeba i
natychmiast wracaj. Stanowisz dla nas cenny nabytek, Kulozik. Na zewnątrz czeka już
taksówka.
Muszę się spakować...
Wszystko już przygotowane. Pośpiesz cię i wracaj jak najszybciej.
Jan żywił silne podejrzenie, iż jego droga nie prowadzi bezpośrednio do Kairu. Arabski
kierowca włożył walizki do bagażnika i usłużnie otworzył przed nim drzwi. Powietrze w
klimatyzowanym wnętrzu pojazdu było rozkosznie chłodne. Po opuszczeniu terenu robót,
kierowca wyjął ze skrytki płaskie, metalowe pudełeczko i podał je do tyłu.
Po podniesieniu wieczka ukaże się zamek cyfrowy. Jeżeli nie jest pan pewny kombinacji,
proszę, by nie eksperymentował pan we wnętrzu samochodu. Błąd grozi wybuchem.
Dzięki odparł Jan, ważąc pudełeczko w dłoni. Czy jest coś jeszcze?
Spotkanie. Wiozę pana właśnie na umówione miejsce. Opłata za przejazd wynosi
osiemdziesiąt funtów.
Jan był pewny, z mężczyzna został opłacony z góry, a dodatkowa opłata była jedynie formą
zarobku na boku. Niemniej jednak wręczył mu pieniądze.
Przez pół godziny jechali nieźle utrzymaną autostradą, a potem skręcili na jeden z
nieoznakowanych szlaków, prowadzących prosto na pustynię. W chwilę później dojechali do
miejsca, które przypominało zapomniane pole bitwy. Wszędzie dookoła widniały wypalone
szkielety czołgów i porozbijane armaty.
To już tutaj powiedział kierowca i otworzył drzwi.
Do środka wlała się fala gorąca. Jan wysiadł i rozejrzał się dookoła. Nie dostrzegł niczego, za
wyjątkiem pordzewiałych wraków i samej pustyni. Odwrócił się i spostrzegł, że jego bagaże
stoją już na piasku, a kierowca wchodzi do samochodu.
Poczekaj krzyknął Jan. Co dalej?
Mężczyzna nie odpowiedział. Zamiast tego włączył silnik i zakręcając ciasnym łukiem, po-
mknął w stronę autostrady. Wyrzucony spod kół piasek obsypał Jana, który klnąc, uskoczył
63
na bok i otarł twarz wierzchem dłoni. Gdy odgłos silnika umilkł już w oddali, panująca wokół
cisza przytłoczyła go. Było w niej coś przerażającego. Było także gorąco, nieznośnie gorąco.
Gdyby był zmuszony wracać w stronę autostrady na piechotę, musiałby pozostawić bagaże.
W tej temperaturze dźwiganie czegokolwiek było nieprawdopodobieństwem. Położył meta-
lowe pudełeczko w cieniu torby, mając jedynie nadzieję, iż umieszczony w środku ładunek
wybuchowy nie jest wrażliwy na ciepło.
Czy to ty jesteś Kasjusz? zapytał niespodziewanie jakiś głos.
Zaskoczony Jan odwrócił się i zamarł. Niedaleko zdewastowanego czołgu stała dziewczyna.
Przez chwilę miał wrażenie, że patrzy na pustynny miraż. Nie, to nie była Sara ona zginęła,
zamordowana na jego oczach, wiele lat temu. A jednak widok tej smukłej, opalonej
dziewczyny o długich blond włosach wstrząsnął nim. Podobieństwo było ogromne. A może
po tych wszystkich latach jego pamięć zaczyna mu już płatać figle? Była po prostu Izraelitką,
tak jak Sara, to wszystko. Zorientował się, że nie odpowiedział jeszcze na pytanie.
Przybywam od Kasjusza. Mam na imię Jan.
Dvora odparła. Podeszła bliżej i ujęła go za rękę. Uścisk jej dłoni był silny i ciepły. Od
dawna podejrzewaliśmy, że Kasjusz musi być kilkoma osobami. Lecz porozmawiamy
później, w jakimś chłodniejszym miejscu. Pomóc ci z bagażem?
Dziękuję, poradzę sobie sam. Masz jakiś środek transportu?
Tak. Ustawiłam go za tym wrakiem, by nie był widoczny od strony autostrady.
Dziewczyna przybyła takim samym łazikiem, jakich używali na polach naftowych. Jan rzucił
swe bagaże na tylne siedzenie, a sam usiadł obok Dvory. Pojazd nie posiadał drzwi. Był
otwarty, a ochronę przed słońcem stanowił metalowy dach. Dziewczyna wcisnęła przycisk na
kolumnie kierowniczej i pojazd z lekkim szumem ruszył do przodu.
Napęd elektryczny? zapytał Jan. Dvora skinęła głową.
Tak. Pod podłogą znajdują się baterie o podwyższonej gęstości, ważące przeszło czterysta
kilo. Lecz dzięki temu te wehikuły są niemal samowystarczalne. Dach wyłożony jest
ogniwami solarnymi najnowszej generacji więc energii starczy, by przejechać pustynię.
Odwróciła głowę i napotkawszy jego natarczywe spojrzenie, skrzywiła się lekko.
Przepraszam, iż tak ci się przyglądam powiedział zmieszany Jan. Przypominasz mi jednak
kogoś, kogo znałem wiele lat temu. Ona także była Izraelitką, tak samo jak i ty.
A więc byłeś już kiedyś w naszym państwie?
Nie. To jest pierwszy raz. Ale ją poznałem niedaleko stąd, a potem spotkaliśmy się jeszcze
raz w Anglii.
Mieliście więc szczęście. Bardzo niewielu z naszych ludzi podróżuje za granicę.
64
Ona była jak by to ująć bardzo utalentowaną osobą. Na imię miała Sara.
Jest to bardzo pospolite imię. Bardzo często pojawia się w Biblii.
Tak, chyba masz rację. Jej nazwisko usłyszałem tylko raz. Giladi. Nazywała się Sara Giladi.
Dvora nagłym ruchem przekręciła kluczyk w stacyjce. Łazik przejechał jeszcze kilka metrów
i zatrzymał się. Dziewczyna, opierając łokieć o oparciefotela, spojrzała na niego swymi
ogromnymi, w tej chwili odrobinę smutnymi oczyma.
Naszym światem nie rządzi przypadek, Janie. Teraz już wiem, dlaczego wysłano po ciebie
mnie, a nie jednego z wyszkolonych agentów polowych. Ja także nazywam się Giladi. Sara
była moją siostrą.
A więc to tak. Właściwie sam powinien się tego domyśleć. Sposób poruszania się, głos...
Sara nie żyje powiedziała Dvora zadziwiająco opanowanym tonem. Wiedziałeś o tym?
W grymasie, który wykrzywił twarz Jana nie było ani cienia uśmiechu.
Byłem tam, gdy ją zabili. Byliśmy razem. Próbowaliśmy wydostać się z Anglii. To było takie
głupie... Ona nie powinna była umrzeć. To straszne.
Pamięć tej chwili powróciła nagłą, paraliżującą falą. Huk wystrzałów. Bezwładne ciało w
kałuży krwi. I obecność ThurgoodSmythe'a. Wszystko na jego rozkaz. Nieświadomie zacisnął
dłoń na klamce.
Nie powiedzieli mi żadnych szczegółów. Dvora nie odrywała oczu od jego zbielałych
kłykci. Tylko to, że poległa na służbie. Czy... czy kochałeś ją?
Czy to takie istotne?
Dla mnie tak. Ja także ją kochałam. Czy mógłbyś mi opowiedzieć, jak to się stało?
Oczywiście. Właściwie, to bardzo proste. Próbowaliśmy wyjechać z kraju, lecz nie mieliśmy
na to nawet najmniejszej szansy. Zdradzono nas już na samym początku. Ona jednak o tym
nie wiedziała. Zamiast poddać się, otworzyła ogień, zmuszając ich, by zrobili to samo.
Pragnęła własnej śmierci bowiem nie chciała, by cokolwiek udało im się z niej wydobyć. I to
właśnie było najstraszliwszą pomyłką. Oni od dawna już znali wszystkie szczegóły.
Nic o tym nie wiedziałam. To rzeczywiście straszne. I chyba nawet bardziej dla ciebie,
ponieważ ty wciąż musisz z tym żyć.
Tak, ale ostatecznie to już przeszłość. Nie możemy przywrócić jej do życia.
Nie chciał już więcej rozmawiać na ten temat. Łazik drgnął i ruszyli dalej. Jadąc przez pusty-
nię, Jan nie mógł uciec przed kłębiącymi się pod czaszką myślami. Być może ThurgoodSmy-
the i Służba Bezpieczeństwa unicestwiła Sarę fizycznie, lecz już wcześniej została ona zdra-
dzona przez własnych ludzi, przez własną organizację, tu, w Izraelu. Przynajmniej tak twier-
65
dził ThurgoodSmythe. Gdzie leżała prawda? Zanim zacznie z tymi ludźmi współpracować,
będzie musiał się tego dowiedzieć.
Dalsza jazda była niezwykle wyczerpująca. Zatopieni we własnych myślach, niewiele mieli
sobie do powiedzenia. Piasek dookoła z czasem zastąpiony został skałami. Wkrótce zaczęły
pojawiać się znaki drogowe w języku hebrajskim i Jan zorientował się, że opuścili już
pustynię Synaj znajdującą się w Izraelu.
Jak daleko jeszcze?
Pół godziny, nie więcej. Jedziemy do Beersheby. On już tam na ciebie czeka.
Kto?
Odpowiedziała mu cisza, która trwała nieprzerwanie, aż do końca podróży. Jechali teraz
brukowaną drogą, mijając niewielkie, zakurzone wioski i poletka uprawne. Niespodziewanie
pustynia skończyła się i wszystko dookoła rozkwitło zielenią. Przejechali dolinę i tuż przed
nimi pojawiło się miasteczko. Skręcili w wąską, wijącą się pod górę uliczkę i po kilku
minutach jazdy zatrzymali się przed osamotnioną willą, otoczoną drzewami.
Bagaże możesz tu zostawić powiedziała D vora. Wysiadła z samochodu i przeciągnęła się.
Ktoś o nie zadba. Weź jednak to metalowe pudełeczko. On na nie czeka.
W progu ukazało się dwóch młodych mężczyzn. Mijając ich, pozdrowili Dvorę gestem
wysoko uniesionych dłoni. Jan, poprzedzany przez dziewczynę, przeszedł na obszerny
balkon, otwierający się na dolinę i leżące poniżej miasto. Na ich spotkanie wyszedł stary,
posiwiały i niezwykle chudy mężczyzna.
Szalom, Janie Kulozik powiedział nieoczekiwanie mocnym głosem, zdecydowanie nie
pasującym do jego wątłej postury. Jestem Amri BenHaim. Proszę usiąść.
Wysłanie po mnie Dvory nie było przypadkiem?
Oczywiście, że nie.
A więc należy mi się parę słów wyjaśnienia
rzucił wojowniczo Jan, nie ruszając się z miejsca.
To zrozumiałe. Za chwilę je pan otrzyma.
Chciałbym, aby usłyszała je także Dvora.
Naturalnie, dlatego tu jest. Czy teraz pan usiądzie?
Jan westchnął i opadł na jedno z krzeseł. Z wdzięcznością przyjął oferowaną mu ogromną
szklankę mrożonej lemoniady. Po wypiciu, została natychmiast napełniona ponownie. Jan
położył dłoń na spoczywającej na kolanach metalowej kasetce. Mógłby im ją wręczyć, chciał
jednak najpierw wysłuchać, co ma do powiedzenia BenHaim.
Czy wie pan, kto to jest ThurgoodSmythe?
66
zapytał Jan.
Amri BenHeim skinął poważnie głową.
Były szef brytyjskiej Służby Bezpieczeństwa. Przez ostatnie lata wspinał się coraz wyżej ł
najprawdopodobniej jest w tej chwili najpotężniejszym człowiekiem na Ziemi. Wiemy także,
iż jest zaangażowany bezpośrednio w akcje wywiadowcze i militarne Narodów
Zjednoczonych.
A czy wie pan, iż jest także moim szwagrem? I że to właśnie on zwabił mnie oraz Sarę w
pułapkę?
Tak, wiem o tych wszystkich rzeczach.
Nadeszła pora na najważniejsze pytanie. Jan odstawił szklankę na stolik i spróbował się
rozluźnić. Jego słowa, gdy wreszcie padły, zabrzmiały jednak nadspodziewanie ostro:
ThurgoodSmythe od samego początku w pełni zdawał sobie sprawę z istnienia w Londynie
ruchu oporu. Wszystkich członków miał pod baczną obserwacją, dokonał nawet kilku
aresztowań. Wiedział także, że Sara jest Izraelitka. Zginęła, by zachować to w tajemnicy,
ponieważ obawiała się, iż jeżeli jej narodowość stanie się znana bezpiece, jej kraj może
ucierpieć na skutek daleko idących reperkusji. Jej poświęcenie poszło jednak na marne.
ThurgoodSmythe nie tylko wiedział o niej wszystko, ale także twierdził, że sam ściśle
współpracuje z rządem Izraela. Twierdził, że podaliście mu pełną listę waszych ludzi, którzy
próbowali pracować na własną rękę poza granicami Izraela. Czy to prawda?
I tak, i nie odparł BenHaim.
To nie jest wystarczająca odpowiedź.
A więc postaram sie ją rozwinąć. Nasze państwo ma dość niepewne powiązania z potęgami,
które operują pod przykrywką Narodów Zjednoczonych. Podczas Retrocesji kraje te zapo-
mniały zupełnie o Bliskim Wschodzie. Gdy złoża naftowe wyczerpały się, natychmiast od-
wróciły się plecami od tej wiecznie niespokojnej części świata. Wolny od wszelkich ze-
wnętrznych wpływów, Izrael mógł wreszcie spróbować zaprowadzić tutaj pokój. Nie obyło
się bez wojen, oczywiście. Umieraliśmy tysiącami, lecz przetrwaliśmy. Państwa arabskie
szybko zużyły wszelką importowaną broń i naturalnie nie miały środków, by zakupić ją po-
nownie. Pobici przez nas, zwrócili się przeciwko sobie. Dżihad, ich święta wojna, poprzez
Iran rozprzestrzeniła się aż po nasze granice. To także udało nam się przeżyć. W końcu nawet
ich religia ustąpić musiała przed widmem głodu. Ludzie zaczęli masowo chorować i umierać.
I tu właśnie zaczęła się nasza rola. Jednak w przeciwieństwie do światowych potęg, naszym
zamiarem nie było tworzenie tu wysoko rozwiniętego, stechnicyzowanego i konsumpcyjnego
społeczeństwa typu zachodniego. W istniejących warunkach taki model po prostu by się nie
67
przyjął. Zamiast tego usprawniliśmy stare techniki uprawy ziemi, wprowadzając jedynie naj-
niezbędniejsze procesy technologiczne, takie jak odsalania wody, co na tym obszarze jest nie-
zwykle istotne.
W dalszym ciągu nie odpowiedział mi pan jednak na moje pytanie.
Proszę o chwilę cierpliwości, panie Kulozik. Wszystko, co teraz mówię, ma naprawdę istotne
znaczenie. Mógłby pan powiedzieć, iż powróciliśmy do naszych ogrodów. Rozbudowaliśmy
gospodarkę żywnościową i niewielkie formy przetwórstwa, odpowiednie dla tej części świata.
Leczyliśmy choroby, budowaliśmy szpitale i szkoliliśmy lekarzy. Zatroszczyliśmy się także o
nasze własne bezpieczeństwo. Zaprowadziliśmy dookoła pokój, ponieważ jedynie pokój jest
najlepszą formą bezpieczeństwa. Wiem, że jest to dość trudne do zaakceptowania,
szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę historię. Wszystkie najstarsze dokumenty pisane,
włączając w to Stary Testament, są kronikami wojen. Niekończących się wojen. My na
szczęście mamy to już za sobą. Gdy powróciła stabilizacja, świat ponownie stał się świadomy
istnienia Bliskiego Wschodu jako obszaru, który przez cały rok zaopatrywać może wszystkie
kraje w tak poszukiwane produkty żywnościowe. Nie powiem, by wpadł w nasze ramiona ze
szczęścia w rzeczywistości było kilka prób przejęcia bardziej zdecydowanej kontroli. Wtedy
właśnie nasze pociski atomowe, w większości porozmieszczane poza granicami Izraela, stały
się bardzo ważnym czynnikiem tonującym te zapędy. My nigdy nie zaczniemy wojny
atomowej. Chociażby dlatego, iż jesteśmy tak małym narodem, że kilka starannie
wycelowanych bomb wodorowych zmiecie nas całkowicie z powierzchni Ziemi. Lecz inni
wiedzą, że dzisiaj nawet martwi potrafią oddawać ciosy. Cena za rozpętanie wojny atomowej
byłaby tak straszliwa, że nie istnieje w tej chwili naród, który odważyłby się ją zapłacić.
Wypracowano więc pewnego rodzaju porozumienie, które szczęśliwie funkcjonuje już od
setek lat. Dopóki pozostaniemy na miejscu, nikt się do nas nie wtrąca. Znaczy to, że my,
Żydzi, niegdyś najbardziej kosmopolityczny naród na świecie, dziś staliśmy się narodem
najbardziej zamkniętym. Oczywiście, by utrzymać tę niezwykle chwiejną równowagę, często
korzystamy z pomocy innych rządów. W dużej mierze polegamy także na naszych agentach
wywiadu.
Na szpiegach?
To inne określenie, lecz oznacza dokładnie to samo. Inne kraje także mają swoich agentów.
Wiemy to, ponieważ często udaje nam się któregoś z nich pojmać. To samo dotyczy naszych
agentów za granicą, niestety. A teraz wracając do pańskiego pytania. Gdy odkryliśmy, że Sara
została zdemaskowana, było już zbyt późno, by cokolwiek zrobić z...
68
Przepraszam, że panu przerywam, panie BenHaim, ale wydaje mi się, iż ta pańska gadanina
nie wnosi nic nowego. Proszę nie poczytać moich słów za obrazę, ale żądam jasnej i precy-
zyjnej odpowiedzi.
Cierpliwości, młody człowieku. BenHaim uniósł w górę otwartą dłoń. Już do tego
dochodzę. ThurgoodSmythe poinformował nas, że zamierza aresztować Sarę i wymienić ją na
trzech własnych agentów, którzy przebywali w naszych więzieniach. Oczywiście, przystałem
na tę propozycję. Wiedziałem więc, że Sara jest w niebezpieczeństwie i prawdą jest także, że
kontaktowałem się z ThurgoodSmythe'm.
Powiedział mi, iż to właśnie pan informował go o Sarze, tak samo jak i o obecności innych
agentów na terytorium Wielkiej Brytanii, którzy próbowali działać na własną rękę.
Skłamał panu. Nigdy nie było pomiędzy nami tego rodzaju porozumienia. I żaden z naszych
agentów nie pracuje na własną rękę, obojętnie, co naopowiadał panu na ten temat
ThurgoodSmythe lub sami agenci.
Jan wyprostował się nieznacznie.
A więc któryś z was kłamie - powiedział.
Właśnie. Wiec rozumie pan teraz, dlaczego zmusiłem pana do wysłuchania nudnawej historii
naszego kraju. Może pan teraz osądzić, kto z nas dwóch jest większym kłamcą. Ja czy
ThurgoodSmythe.
Obaj możecie kłamać. On z pobudek czysto egoistycznych, a pan kierowany interesami
własnego kraju. Wiem jedynie, że Sara jest martwa.
Tak w ustach BenHaima zabrzmiało to niemal jak westchnienie. Nie miałem pojęcia, że tak
to się zakończy. Gdybym wiedział zrobiłbym wszystko, by ją uratować. Wszystko inne jest
zwykłym kłamstwem.
A ThurgoodSmythe jest najzręczniejszym intrygantem na świecie. Wszyscy utknęliśmy w
jego sieci. A ja w szczególności. Przybywam tu jako Kasjusz
człowiek, który przez ostatnie dwa lata dostarczał wam ściśle tajnych informacji.
Wiem. Jesteśmy za to ogromnie wdzięczni.
Jeżeli życzy pan sobie tego, mogę udowodnić, kto naprawdę jest Kasjuszem. Sam
dowiedziałem się tego zaledwie tydzień temu. Czy chce pan o tym usłyszeć?
BenHaim skinął głową.
Weryfikacja mogłaby być pomocna. Od samego początku byliśmy pewni, iż osobą tą mógł
być jedynie sam ThurgoodSmythe. Dlatego byliśmy tacy zaintrygowani, gdy na scenie
pojawił się pan.
69
A więc przez cały czas była to jego prywatna rozgrywka rzucił Jan. On bawi się z nami
wszystkimi.
Tak potwierdził skinieniem głowy BenHaim.
Jestem pewny, że częściowo tak to właśnie wygląda. Ale nie do końca. Mógł przygotować
rolę Kasjusza z wielu powodów. Lecz gdy tak nagle pojawił się pan na Ziemi,
niespodziewanie otworzyła się przed nim nowa możliwość, której nie mógł nie wykorzystać.
Teraz musimy się dowiedzieć, o co mu naprawdę chodzi. Sądzę, że przesyłkę ma pan ze sobą.
Jan położył pudełeczko na blacie stołu.
Ma zamek szyfrowy powiedział tonem wyjaśnienia. I eksploduje, gdy użyje się
niewłaściwej kombinacji szyfru. A przynajmniej tyle powiedział mi ten typek w taksówce.
Pewny jestem, iż ta informacja jest prawdziwa. Na początku całej tej afery Kasjusz podał mi
siedmiocyfrowy numer. Czy to może być ta kombinacja?
Jan nie odrywał wzroku od metalowej kasetki.
Nie wiem. Nie znam żadnej kombinacji.
A więc musimy wypróbować moją BenHaim sięgnął po pudełko, lecz Dvora uprzedziła go.
Nie sądzę, by było to mądre, aby przy próbie otwierania tego zamka uczestniczyła cała nasza
trójka. Potrzebujemy ochotnika. Czyli mnie. Czy mógłbyś podać mi ten numer, Amri
BenHaim?
Nie pozwól jej na to - powiedział szybko Jan. Ja to zrobię.
Mamy już ochotnika odparł mężczyzna i wręczył dziewczynie złożoną na pół kartkę papieru.
Wzięła kasetkę i zeszła po schodach do ogrodu. Podeszła aż pod ścianę i machnęła w ich
stronę ręką, a potem uklękła i pochyliła się nad pudełkiem.
Rozdział 12
Jan z prawdziwą ulgą spostrzegł, iż dziewczyna prostuje się i z uśmiechem triumfu prezentuje
im trzymane ponad głową pudełko.
Nie groziło jej większe niebezpieczeństwo powiedział BenHaim, spoglądając bystro na Jana.
W przeciwnym wypadku nie posłałbym jej tam. Lub też pan nie zezwoliłby jej iść.
Rozradowana Dvora wbiegła po schodach i położyła otwarte pudełeczko na stole. BenHaim
wyjął ze środka wykonany z czarnego plastyku płaski czworokąt.
Dyskietka pamięciowa Mark czternaście powiedział Jan, rzuciwszy na to okiem. Gdzie jest
pański terminal?
Wewnątrz. Zaprowadzę pana odparł BenHaim i uniósł się z fotela.
70
Jan, pod wpływem nagłego impulsu schwycił stojącą tuż obok Dvorę za rękę.
To było głupie i niepotrzebne...
Wcale nie, i doskonale o tym wiesz. A zresztą będzie to dobrze wyglądało w moich aktach
personalnych.
Widząc jego zdumioną minę, dziewczyna wybuchnęła dźwięcznym śmiechem. Zawtórował
jej, zdając sobie jednocześnie sprawę, że w dalszym ciągu trzyma ją za rękę. Chciał ją puścić,
lecz Dvora trzymała go nadspodziewanie silnie. Nagle przytuliła się do niego mocno i
pocałowała go. Jej wargi były miękkie i ciepłe.
Odwzajemnił pocałunek, a dziewczyna puściła jego dłoń. Cofnęła się o krok i obdarzyła
przeciągłym, znaczącym spojrzeniem, a potem odwróciła się na pięcie i ruszyła do środka
domu. Pośpieszył za nią.
BenHaim stał przed klawiaturą komputera i z niecierpliwością naciskał klawisze.
I nic rzucił. Bez przerwy domaga się kodu dostępu. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Jan
spojrzał na widniejące na ekranie litery:
WPROWADZIĆ PRAWIDŁOWY KOD DOSTĘPU NIEPRAWIDŁOWY KOD
SPOWODUJE WYKASOWANIE PAMIĘCI.
A więc nie zna pan kodu mruknął Jan, zwracając się właściwie do samego siebie. W takim
razie ja muszę go znać. I przychodzi mi do głowy tylko jedna rzecz wyjął swą nową kartę
identyfikacyjną i spojrzał na numer. ThurgoodSmythe powiedział, że gdy numer ten podzielić
przez dzień miesiąca, stanie się on kodem identyfikacyjnym Kasjusza. A więc to musi być to.
Jan wprowadził numer do kalkulatora i podzielił przez 27. Cyfry na lewo od przecinka
wprowadził do komputera i nacisnął klawisz zwrotny. Tym razem na ekranie ukazała się
twarz ThurgoodSmythe'a, który uśmiechnął się i skinął lekko głową.
Widzę, że dotarłeś do celu bezpiecznie, Janie. Sądzę, iż w tej właśnie chwili jesteś razem z
moim starym współpracownikiem, Amri BenHaimem. Jak już zdążyłeś się zorientować, ta
dyskietka jest zbyt ważna, by ryzykować przypadkowe odtworzenie zawartego na niej
nagrania. Tak więc BenHaim miał połowę klucza, a ty, Janie, drugą. A teraz, proszę,
usiądźcie gdzieś wygodnie, a ja postaram się wszystko wam wyjaśnić.
Jan dotknął klawisza STOP i twarz ThurgoodSmuthe'a zastygła w nieruchomą maskę.
Nie sądzi pan, że powinniśmy to nagrać? Dysk z pewnością ulegnie samozniszczeniu, a wiec
jakaś trwalsza kopia byłaby bardzo pożądana.
Oczywiście odparł BenHaim. Proszę tak zrobić.
Jan wsunął do komputera pustą dyskietkę i ponownie włączył odtwarzanie.
71
... chcę, aby obecna rebelia jak najszybciej dobiegła kresu. BenHaimie, Jan opowie ci o mo-
ich osobistych powodach, które kryją się za tą decyzją. Przypuszczam, że tak samo jak mój
młody przyjaciel, nie uwierzysz w nie, ale trudno. Jak widzisz, jestem w tej sprawie szczery.
Nie są one jednak najważniejsze. Proponowane przeze mnie rozwiązanie, mające na celu
zakończenie tej niepotrzebnej wojny, leży na gruncie czystej pragmatyki. Na początku
nakreślę wam ogólne zarysy mego planu. Zrozumiecie wtedy, iż okoliczności niejako same
zmuszą was, byście przyłączyli się do mnie. Mam nadzieję, że wszyscy podzielacie wiarę w
nasz wspólny cel, jakim w nadchodzącym konflikcie będzie absolutne zwycięstwo
rebeliantów, a w konsekwencji dalszy, nieskrępowany rozwój i ekspansja całej rasy ludzkiej.
A teraz szczegóły. Mój wywiad doniósł mi, że pozostałe jednostki Sił Przestrzennych grupują
się właśnie w pobliżu Ziemi. W większości są to duże liniowce. Stawką w tej rozgrywce jest
przyszłość wszystkich planet. Wiecie zapewne, iż jedynie Ziemia posiada niezbędne fabryki,
by wyprodukować paliwo i komponenty napędu przestrzennego. Wszystkie uszkodzone lub
niesprawne części mogą zostać wymienione jedynie tutaj, na Ziemi. A więc to, co kiedyś było
podstawą potęgi tej planety, teraz może stać się główną przyczyną jej porażki. Jedyną rzeczą,
jaką siły rebeliantów powinny w tej sytuacji zrobić, jest atak. I tak musi on zostać
przeprowadzony wcześniej czy później lepiej jednak wcześniej, nim wraz z upływem czasu
urządzenia odmawiać zaczną posłuszeństwa. Nie znam szczegółów planów rebeliantów.
Wiem jednak, iż jest jedna rzecz, którą muszę zrobić, by mieć nadzieję na zwycięstwo. Muszę
zaatakować i przejąć bazę Spaceconctentu na pustyni Mojave. Każdy inny kierunek ataku
byłby samobójstwem. Wszystko, czego potrzebują Ziemskie Siły Przestrzenne do dalszej
egzystencji, znajduje się właśnie tam. Jeżeli baza zostanie przejęta lub zniszczona, oznacza to
koniec sił okupacyjnych. Winno to zostać przeprowadzone w następujący sposób: pierwszy
atak nastąpić musi jeszcze w przestrzeni, by zmniejszyć siły grupującej się floty. Potem
należy zająć kompleks na pustyni Mojave. Atak przeprowadzić należy z Ziemi, ponieważ
obrona rakietowa jest zbyt silna, by jakakolwiek próba ataku powietrznego mogła zakończyć
się powodzeniem. Po zajęciu ośrodka ostateczne zwycięstwo będzie już jedynie kwestią
czasu. Janie, jestem w stanie umożliwić ci kontakt z flotą rebeliantów, co pozwoli ci na
koordynowanie całej operacji. Po rozbiciu ziemskiej floty, siły Izraela zaatakują i opanują
bazę Spaceconctentu, gdzie będą oczekiwały na wasze przybycie. Zanim podejmą jednak
decyzję co do ewentualnej współpracy, chciałbym przypomnieć im o rajdzie na Entebbe i o
powstaniu w gettcie warszawskim. Już czas, by ponownie opuścili getto...
Jan zatrzymał odtwarzanie i odwrócił się w stronę BenHaima. Spostrzegł, iż stary człowiek
ma dziwny, zamyślony wyraz twarzy.
72
Myślę, że ten człowiek jest szalony stwierdził Jan. O czym on właściwie mówił w tym
ostatnim zdaniu?
Nie, szaleńcem nie jest z całą pewnością. Kusi nas obietnicą zbawienia, wiedząc, iż może to
oznaczać zniszczenie. I by pomóc nam podjąć decyzję, przytacza przykłady z naszej własnej
historii. Jego sposób rozumowania jest tak pokrętny, jakby wywodził się ze starej szkoły
Talmudu.
Powstanie Warszawskie miało miejsce podczas Drugiej Wojny Światowej wtrąciła Dvora.
Żydzi byli tam mordowani przez nazistów, umierali z powodu chorób i głodu. Powstali wiec i
walczyli przeciwko swym oprawcom, mając przeciw karabinom jedynie gołe pięści. Zginęli
wszyscy. Wiedzieli, że zginą a jednak nie poddali się.
Równie ważne jest dorzucił BenHaim że walczyli, by wydostać się z getta. Do dzisiejszych
czasów bowiem Żydzi zmuszani są do życia w gettach. Więzieniem pozostawać może cały
kraj, jednak w dalszym ciągu jest to więzienie. ThurgoodSmythe doskonale wie, że chcemy
się z niego wydostać.
A Entebbe? zapytał Jan. Co to takiego?
Niespodziewany rajd komandosów, który nie powinien był mieć nawet cienia szansy na
powodzenie. Kuszenie przez ThurgoodSmythe'a mogłoby wpędzić w kompleksy samego
Szatana!
Mówiąc szczerze, to nie jest dla mnie takie zupełnie jasne przyznał Jan. Nie jesteście
przecież z nikim w stanie wojny. Możecie po prostu zostać tutaj i czekać cierpliwie na dalszy
rozwój wypadków.
Zasadniczo ma pan rację. Lecz w rzeczywistości nasza wolność jest zaledwie iluzją wolności.
Jesteśmy wolni na tyle, by, jak już mówiłem pozostawać w więzieniu wielkości kraju.
Dochodzą do tego kwestie moralne, z którymi musimy się uporać. My wszyscy, w naszym
maleńkim, miłym więzieniu otoczeni jesteśmy przez świat pełen ekonomicznie i fizycznie
zniewolonych gojów. Czy powinniśmy im pomóc? My, którzy przez wieki byliśmy w
niewoli, wiemy doskonale, co ona oznacza. A więc czy mamy odmówić pomocy dla innych w
osiągnięciu tego, o co modliliśmy się dla nas samych? Jak już powiedziałem, jest to
prawdziwy problem dla uczonych w Talmudzie. Ja jednak jestem jedynie starym człowiekiem
i dlatego być może nie potrafię oprzeć się wątpliwościom. Posłuchajmy jednak głosu młodego
Izraela. Co ty o tym wszystkim myślisz, Dvora?
Ja nie myślę, ja wiem! odparła dziewczyna z ogniem w oczach. Musimy walczyć! Nie ma
innej możliwości.
73
Moja odpowiedź jest równie prosta powiedział Jan. Jeżeli istnieje choćby cień szansy na
powodzenie tego planu, muszę się przyłączyć. ThurgoodSmythe powiedział, że ułatwi mi
kontakt z naszą flotą. Bardzo dobrze. Opowiem im więc o tym planie, a także o naszych
obiekcjach oraz o tym, jakim pokrętnym człowiekiem jest w rzeczywistości
ThurgoodSmythe. W ten sposób odpowiedzialność za ostateczną decyzję nie będzie
spoczywała wyłącznie na mnie. Zrobię więc to, co mówi. Nie mogę dać innej odpowiedzi.
Tak, na pańskim miejscu zrobiłbym to samo przyznał BenHaim. Nie ma pan nic do
stracenia, a do zyskania cały świat. Jednak to wszystko brzmi zbyt doskonale. Mam niejasne
przeczucie, iż człowiek ten prowadzi jakąś diabelską grę.
To nieważne powiedziała Dvora. Jeżeli to pułapka, rebelianci muszą zostać ostrzeżeni, by
wykorzystać to dla własnej korzyści. A jeżeli nie jest to żaden podstęp, Izrael musi walczyć.
Walczyć w wojnie, która położy kres innym wojnom.
BenHaim westchnął i pokiwał w zadumie głową.
Jak wiele razy słowa te były wypowiadane? Wojna, która kładzie kres wojnom. Czy były one
kiedykolwiek prawdziwe?
Nie. Lecz mogą być nimi teraz upierała się Dvora. Włącz jeszcze raz, Janie. Posłuchamy
zakończenia.
Miało to bardzo wiele sensu lub też nie miało go kompletnie. Jan nagle poczuł, iż znajduje
się w takiej samej pułapce, w jakiej znaleźli się Izraelici. Przecież jedyne, co łączyło go z
ThurgoodSmythe'm to wizja, iż któregoś dnia zginie on z jego ręki. A teraz okazuje się, że
pracuje dla swego największego wroga. Zupełnie zdezorientowany, pokręcił głową i nacisnął
klawisz startu.
... by ponownie opuścić getto. Przemyślcie więc to, co wam przed chwilą powiedziałem.
Zwołajcie Knesset i zadecydujcie. Mój plan nie przewiduje rozwiązań alternatywnych. Musi-
cie zaakceptować go w całości lub odrzucić. Wszystko albo nic. Macie jeszcze trochę czasu,
by rozważyć wszystkie za i przeciw. Powracająca flota będzie tu za około dziesięć dni. Wasz
atak winien mieć miejsce przed świtem w dniu, o którym zostaniecie poinformowani oddziel-
nie. W następny piątek wasza rozgłośnia radiowa emitować będzie swój zwykły, cotygodnio-
wy program upamiętniający tych, którzy polegli. Jeżeli zdecydujecie się do mnie przyłączyć,
umieśćcie po prostu nazwisko Jana Kulozika na liście poległych. Jan nie należy do ludzi prze-
sądnych, jestem więc pewien, iż nie będzie miał nic przeciwko temu. Jeżeli zadecydujecie
jednak, że próba uratowania ludzkości nie powinna stać się waszym udziałem, nie róbcie ni-
czego bowiem i tak niczego nie będziecie mogli zrobić. To mój ostatni przekaz. Nie usłyszy-
cie mnie więcej. Z tymi słowami ekran zgasł.
74
Co za umysł! wykrzyknął BenHaim, wpatrując się w pusty ekran. Teraz nałożył jeszcze na
nas poczucie winy. Czy jest pan pewny, iż on nigdy nie studiował teologii?
Niczego już nie jestem pewien, jeżeli chodzi o mego ukochanego szwagra. Zaczynam
wierzyć jednak w jego wszystkie wcześniejsze dokonania. Lecz z pewnością jest także królem
kłamców. Co ma pan zamiar zrobić dalej?
To, co zasugerował. Przedstawię jego propozycję dla Knessetu. To nasz parlament. Niech
trochę tej odpowiedzialności i winy spadnie i na ich ramiona.
Dvora i Jan wyszli z pokoju, a BenHaim zasiadł przed telefonem. W pomieszczeniu przez
cały czas płonęło światło, nie zauważyli więc, że na zewnątrz zapadł już zmrok. Wyszli na
balkon. Oboje milczący. Gdy odwrócił się do niej, spostrzegł, że dziewczyna zwrócona jest
do niego twarzą. W następnej chwili była już w jego ramionach.
Upłynęło wiele czasu, nim oderwała swoje wargi od jego ust, lecz w dalszym ciągu
obejmowała go mocno ramionami. Jej słowa były zaledwie szeptem:
Chodźmy do mego pokoju. To miejsce jest zbyt na widoku.
Delikatnie pogłaskał ją po ramionach i nagle poczuł delikatne ukłucie winy.
Jestem żonaty, Dvora. Moja żona jest o lata świetlne stąd... zamilkł, gdy położyła mu na
ustach dłoń.
Rozdział 13
Cicho. Chcę się z tobą kochać, a nie wychodzić za ciebie za mąż. Chodź za mną.
Ruszył z większą ochotą, niż chciałby się do tego przyznać.
My chyba nigdy nie dostaniemy tu czegoś do jedzenia powiedział Jan.
Jesteś bardzo wymagający uśmiechnęła się Dvora. Większość mężczyzn nie miałaby już do
tego głowy.
Przez zaciągnięte story do pokoju sączyło się już pierwsze światło poranka. Dziewczyna
zrzuciła koc i przeciągnęła się leniwie. Jan przewrócił się na bok i koniuszkiem palców
dotknął jej płaskiego brzucha. Zadrżała lekko.
Cieszę się, że żyję powiedziała. Śmierć z pewnością musi być niezwykle nudna. To, co
obecnie robimy, jest o wiele bardziej podniecające.
Uśmiechnął się zamierzając ją objąć, lecz dziewczyna wyśliznęła się z jego ramion i wstała.
Kiedy wygięła plecy do tyłu i sięgnęła palcami ku włosom, wyglądała jak przepiękna, żywa
rzeźba.
75
To ty wspomniałeś o jedzeniu, a nie ja powiedziała. Lecz teraz, gdy to słowo nareszcie pa-
dło, czuję, iż także jestem głodna. Chodź. Zrobię nam śniadanie.
Chyba lepiej będzie, jak przedtem udam się do swego pokoju.
Nie przerywając czesania będących w nieładzie włosów, roześmiała się serdecznie.
Dlaczego? Nie jesteśmy przecież dziećmi. Jesteśmy dorośli i możemy robić, co nam się
podoba. A przynajmniej my tak robimy. Z jakiego ty właściwie świata przybywasz?
Z zupełnie innego, niż tutaj. Chociaż w Londynie Chryste, jak to wydaje się dawno temu
przypuszczam, że zachowywałem się podobnie. Potem żyłem jednak w piekle Halvmork a
jest to świat, o którym nie mam zamiaru nawet zaczynać ci opowiadać. Śniadanie jest
zdecydowanie lepszym pomysłem.
Łazienka, chociaż nie tak przytłaczająco luksusowa jak w WaldorfAstorii, fukcjonowała
całkiem przyzwoicie. Po przekręceniu kurka z kranu popłynęła ciepła woda. Jan pomyślał, iż
w tym kraju najprawdopodobniej wszyscy mają podobne instalacje. Była to koncepcja
demokracji, której nigdy jeszcze nie rozważał. Równość w dostępie do środków fizycznego
komfortu, tak samo jak równość w swobodzie wyboru. Burczenie w brzuchu przerwało te
filozoficzne rozmyślania; szybko umył się i ubrał. Potem, kierując się zapachami, przeszedł
do obszernej kuchni. Przy drewnianym stole siedzieli już młody mężczyzna i kobieta. Na jego
widok skinęli głowami a Dvora wręczyła mu kubek pełen parującej kawy.
Przede wszystkim jedzenie, towarzyskie konwenanse później powiedziała. Jak chcesz swoje
jajka?
Na talerzu.
Mądra decyzja. Spróbuj także tego podejrzewani, że po raz pierwszy w życiu będziesz miał
przyjemność skosztować potrawy prawdziwie koszernej.
Młodzi ludzie przy stoliku obok wstali i bez słowa wyszli na zewnątrz. Nawet się nie
przedstawili. Jan już wcześniej zauważył, iż tu, w samym sercu izraelskiegowywiadu,
wymienianych jest bardzo niewiele nazwisk co zresztą jest cechą wspólną dla wszystkich
wywiadów świata. Dvora postawiła na stole talerze i usiadła naprzeciwko niego. Oboje
wykazali wprost wilczy apetyt, rozprawiając od czasu do czasu o zupełnie nieistotnych
rzeczach. Kończyli właśnie, gdy do kuchni pędem wbiegła młoda dziewczyna. Była
śmiertelnie poważna.
BenHaim chce widzieć was natychmiast. Mamy poważne kłopoty.
Atmosfera w całym domu stała się wyraźnie napięta. BenHaim siedział w tym samym fotelu,
w którym zostawili go poprzedniego wieczoru być może siedział w nim przez cały ten czas.
Z nieobecnym wyrazem twarzy ssał dawno wygasłą fajkę.
76
Wygląda na to, że ThurgoodSmythe wywiera na nas pewien nacisk. Powinienem był
domyślić się wcześniej, iż nie ograniczy się jedynie do poproszenia nas o przysługę. To nie w
jego stylu.
Co się właściwie stało? zapytała Dvora.
Obławy. Na całym świecie, w każdym niemal kraju. Raporty wciąż napływają. Nazywają to
aresztowaniami prewencyjnymi. Powołują się na stan zagrożenia. Mają naszych ludzi,
wszystkich. Misje handlowe i przedstawicieli biznesu, a nawet tajnych agentów, o których
sadziłem, że wciąż są bezpieczni. Wszystkich aresztowano. Dwa tysiące ludzi, może więcej.
Przyciska śrubę przyznał niechętnie Jan. Czy podejrzewa pan, jaki może być jego następny
krok?
Co więcej mógłby jeszcze zrobić? Tych kilka tysięcy naszych obywateli, których aresztował,
są jedynymi osobami, które legalnie, czy też nie, przebywają poza granicami Izraela. A on ma
ich wszystkich. - Jestem pewny, że to do czegoś prowadzi. Znam sposób, w jaki
ThurgoodSmythe przeprowadza swe operacje i wiem, że to dopiero pierwszy krok.
Ponure prognozy Jana sprawdziły się w przeciągu niecałej godziny. Na wszystkich dwustu
dwunastu kanałach telewizyjnych przerwano nadawanie bieżących programów, by podać
ważne obwieszczenie. Wygłaszał je doktor Bal Ram Mahant, obecny Prezydent Narodów
Zjednoczonych. Stanowisko to od dawna było wyłącznie tytularne, a jego funkcja polegała
głównie na otwieraniu i zamykaniu kolejnych sesji Narodów Zjednoczonych. Czasami
wygłaszał także przemówienia, przy okazjach takich, jak ta. Orkiestra wojskowa grała
dziarskie marsze, a cały świat obserwował ekrany i czekał. W końcu dźwięki muzyki
zamarły, a na ekranie ukazała się twarz doktora Mahanta. Skinął głową, jakby przed
niewidzialną publicznością i zaczął mówić wysokim, podniesionym głosem:
Obywatele świata. Jesteśmy pośrodku toczącej się, okrutnej wojny, spowodowanej przez
anarchistyczne elementy zamieszkujące planety Konfederacji Ziemi. Nie jestem, tu jednak po
to, by mówić o wielkich bitwach, które nasi dzielni żołnierze toczą i wygrywają w imię całej
ludzkości. Jestem tu, by opowiedzieć wam o większym nawet zagrożeniu dla naszego bezpie-
czeństwa. Pewne ilości osobników z Izraela, przejmuje dostawy tak życiowo dla nas ważnej
żywności, dla swych własnych celów. Są oni żerującymi na wojnie spekulantami, robiącymi
fortuny na nieszczęściu i głodzie innych. Nie możemy na to pozwolić. Muszą oni zrozumieć,
że ich postępowanie jest sprzeczne z etyką i prawem. Sprawiedliwości musi się stać zadość,
zanim inni zdecydują się podążyć ich śladem. Doktor Mahant westchnął, wszak ciężar odpo-
wiedzialności za świat spoczywał na jego barkach. Najwidoczniej zaakceptował to brzemię,
wzruszył bowiem lekko ramionami i kontynuował dalej:
77
Nawet w tej chwili nasze wojska posuwają się w głąb Egiptu, Jordanii i Syrii, oraz
wszystkich pozostałych najważniejszych producentów żywności w tym rejonie. Przyrzekam,
iż nikt z was nie będzie głodny. Dostawy żywności będą kontynuowane pomimo
oburzających praktyk tej egoistycznej mniejszości. Rebelia zostanie złamana i wspólnie
podążymy ku ostatecznemu zwycięstwu.
Twarz Prezydenta zastąpiona została powiewającą na wietrze białobłękitną flagą Ziemi. Z
głośników buchnął ogłuszający aplauz. Trąby zagrzmiały nawet głośniej, niż na początku
audycji.
BenHaim wyłączył telewizor.
Nic z tego nie rozumiem przyznał zdezorientowany Jan.
Za to ja rozumiem bardzo dobrze odparł BenHaim. Zapomina pan, że reszta świata nie ma
nawet pojęcia o istnieniu naszego narodu. Nie obchodzą ich nasze losy, byleby tylko ich
brzuchy napchane były do pełna. Te ziemie zamieszkane są przez spokojnych wieśniaków,
którzy wysyłają swe produkty poprzez własnych przedstawicieli. Lecz to my nauczyliśmy ich,
jak nawadniać i użyźniać pustynię, to my zapewniliśmy im niezbędne rynki zbytu na ich
produkty. W naszym wreszcie posiadaniu znajdują się wszystkie morskie i powietrzne środki
transportu. Do tej pory. Czy widzi pan, co on zamierza z nami zrobić? Zewsząd jesteśmy
wypędzani, ponownie zamykani w obrębie własnych granic. Wkrótce nastąpią dalsze
restrykcje. A wszystko to jest dziełem jednego tylko człowieka ThurgoodSmythe'a. Nikt nie
przejmuje się losem tego niewielkiego zakątka świata, nie w obecnych czasach. I proszę
zauważyć, jakim znakomitym okazał się znawcą historii. Z jaką pieczołowitością odszukał
stare terminy, których głównym zadaniem już w średniowiecznej Europie było podsycanie
antysemityzmu. Spekulanci, krwiopijcy, bogacący się gdy reszta przymiera głodem. Jego
przesłanie jest zupełnie jasne.
Jan skinął głową.
Ma was w garści. Jeżeli nie zrobicie, czego chce, będzie cierpiał cały wasz kraj.
Ten kraj i tak będzie cierpiał. Przetrwamy jedynie wtedy, gdy wielkie potęgi tego świata nie
będą zwracały na nas uwagi. Tak naprawdę, to tych naszych kilkanaście bomb atomowych
przeciwko ich setkom tysięcy stanowi bardzo iluzoryczną równowagę. Jesteśmy zbyt mali i
słabi, by zawracać sobie nami głowę. Tak długo, jak pozostawaliśmy spokojni i zapewniali-
śmy im w zimie świeże pomarańcze i avocado, byliśmy bezpieczni. Teraz ThurgoodSmythe
chce to wszystko zmienić, a wojna dostarczyła mu doskonałego pretekstu. Ich oddziały suną
wolno w stronę naszych granic. Nie możemy ich powstrzymać. Zajmą wszystkie wyrzutnie
naszych rakiet porozmieszczane poza granicami naszego państwa. A gdy tego dokonają, będą
78
mogli zrzucić własne bomby lub wysłać czołgi. Nie będzie to już miało większej różnicy. Tak
czy owak, przegramy.
ThurgoodSmythe rzeczywiście może tego dokonać rzucił ze złością Jan. Nie z zemsty, iż
nie otrzymał waszej pomocy byłoby to działanie emocjonalne, a osobników emocjonalnych
zawsze można przekonać, by zmienili zdanie. Lecz ThurgoodSmythe jest człowiekiem innego
pokroju. Działa bez zbędnych nerwów i zawsze doprowadza do końca to, co zaplanował.
Chce, byście byli tego pewni.
Zna go pan bardzo dobrze powiedział BenHaim, spoglądając uważnie w twarz Jana. -A ja
sądziłem, że to tylko zbieg okoliczności. Teraz rozumiem, dlaczego jako emisariusza przysłał
właśnie pana. Nie było właściwie potrzeby, by pan osobiście doręczył nam jego przesłanie.
Chciał jednak, byśmy byli absolutnie pewni jego motywów, byśmy dokładnie wiedzieli,
jakim jest typem człowieka. Jest więc pan adwokatem diabła, Janie, czy to się panu podoba,
czy nie.
Co więc zrobimy? zapytała głucho Dvora.
Musimy przekonać Knesset, iż naszą jedyną szansą jest przyłączenie się do planu
ThurgoodSmythe'a. Wyślę wiadomość przez radio, obojętnie czy za ich zgodą, czy też bez. W
końcu i tak się przyłączą. Nie mają po prostu żadnej innej alternatywy. A potem nastąpi druga
Diaspora.*
Co takiego? Co pan przez to rozumie?
Pierwsza diaspora datuje się jeszcze z okresu niewoli babilońskiej. Tym razem jednak
wszyscy jesteśmy ochotnikami. Jeżeli atak na bazę na pustyni Mojave nie powiedzie się,
odpowiedź będzie natychmiastowa i ostateczna. Zagłada nuklearna. Cały nasz maleńki kraj
stanie się radioaktywnym piekłem. Musimy więc spróbować postarać się zredukować
śmiertelność. Musimy pozyskać ochotników, którzy pozostaną na miejscu, by utrzymywać w
ruchu urządzenia i ukryć nasze odejście. Reszta przedostanie się do krajów sąsiednich, w
których mamy wielu przyjaciół.
* Diaspora rozproszenie jakiejś narodowości wśród innych, lub wyznawców jakiejś religii
wśród grup inowierców.
Jeżeli nasz atak powiedzie się, będą mogli powrócić bezpiecznie do domu. Jeżeli nie, no cóż,
przeniesiemy naszą religie i naszą kulturę do innych krain. Ale przetrwamy.
Dvora skinęła z determinacją głową. Jan po raz pierwszy zrozumiał, co pozwoliło przetrwać
tym ludziom tysiące lat prześladowań i terroru. Wiedział, iż znajdą oni sobie miejsce w
przyszłości, tak jak wiele razy dokonywali tego w przeszłości.
79
BenHaim wzdrygnął się nagle jak ktoś, kogo niespodziewanie owiał zimny wiatr. Wyjął z ust
wygasłą fajkę i spojrzał na nią, jakby zaskoczony jej widokiem. Położył ją ostrożnie na stole,
wstał i idąc wolnym krokiem starego, zmęczonego człowieka, wyszedł z pokoju. Dvora
spoglądała za nim, dopóki nie zniknął za drzwiami, a potem odwróciła się i przywarła do
Jana, obejmując go silnie ramionami. Przez chwilę stali nieruchomo, starając się w cieple
własnych ciał znaleźć zapomnienie przed pędzącą im na spotkanie mroczną przyszłością.
Chciałabym wiedzieć, jak to się wszystko skończy szepnęła wreszcie Dvora.
Pokojem dla całej ludzkości. Sama to przecież powiedziałaś. Wojna, która kończy wszystkie
wojny. Ja uczestniczę w tej walce od samego początku. A teraz, czy chcę tego, czy też nie,
twoi ludzie także biorą w niej udział. Chciałbym tylko wiedzieć, o co naprawdę chodzi w tym
planie ThurgoodSmythe'a. Czy jest to pułapka, która ma nas zniszczyć, czy też rzeczywiście
przyniesie on pokój?
Był już prawie zmierzch, gdy na trawniku tuż obok willi wylądował śmigłowiec. Jan, który
razem z Dvorą znajdował się w ogrodzie, odwołany został do BenHaima.
Proszę na to spojrzeć powiedział stary mężczyzna, wskazując na stojącą na podłodze
zamkniętą walizkę. Specjalna przesyłka dla pana z placówki Narodów Zjednoczonych w
TelAvivie. Przynieśli ją bezpośrednio do naszej najbliższej tajnej agendy, która zajmuje się
nasłuchem ich sygnałów radarowych. Sposób dostarczenia tej przesyłki zdradza jej nadawcę.
To wiadomość dla mnie, iż wiedzą o naszych siłach więcej, niż nam się to wydaje. Jeśli
chodzi o pana - musi pan to otworzyć i zobaczyć.
Nie była jeszcze otwierana?
Nie. Posiada zamek cyfrowy, którego nikt nie chciał ruszyć. Nie ma powodu posyłać po
Dvorę, by ją otworzyła. Nasz nadawca ma z pewnością ważniejszą sprawę na głowie, niż
zamach na życie starego człowieka. Mogę?
Nie czekając na odpowiedź, BenHaim schylił się i szybkim ruchem palców zaczął
manipulować przy pokrętłach. Rozległ się cichy zgrzyt i walizka otworzyła się. Jan położył ją
na stole.
Wewnątrz znajdował się czarny mundur, takież same buty i pasująca do uniformu czapka z
błyszczącymi insygniami nad daszkiem. Na mundurze leżała przeźroczysta, plastykowa
koperta. Zawierała kartę kredytową na nazwisko John Holliday i gruby podręcznik techniczny
z wetkniętą pod obwolutę dyskietką. Pomiędzy kartkami podręcznika widniał skrawek
papieru z wypisanym na nim nazwiskiem Jana. Wyjął ją i odczytał głośno:
John Holliday jest technikiem ONZ pracującym w centrum komunikacyjnym w Kairze. Na-
leży także do Rezerwy Sił Przestrzennych, gdzie pełni funkcję technika łączności. Przyswój
80
sobie tę dziedzinę wiedzy szybko, Janie. Załączony podręcznik powinien ci w tym pomóc.
Masz dwa pełne dni, by nauczyć się swojej nowej pracy i udać się do Kairu. Twoi przyjaciele
w Izraelu są w stanie zapewnić ci bezpieczny transport. Gdy będziesz już w mieście, sugeruję,
byś nałożył ten uniform i udał się na lotnisko. Twoje dalsze rozkazy będą już na ciebie czeka-
ły w biurze oficera Służby Bezpieczeństwa. Życzę ci szczęścia. Powodzenie całej operacji za-
leży od wyniku twojej misji Jan spojrzał na stojącego naprzeciwko mężczyznę. I to już
wszystko. Żadnego podpisu.
Nie musiało go być. Obaj mężczyźni wiedzieli, że plan ThurgoodSmythe'a posunął się o
kolejny krok do przodu.
Rozdział 14
Masz szczęście, że jesteś prawidłowo umundurowany, żołnierzu wycedził oficer
Bezpieczeństwa, obrzucając Jana lodowatym spojrzeniem.
Stawiłem się natychmiast po otrzymaniu rozkazu powiedział Jan.
To, że przez chwilę korzystałeś z rozkoszy życia nie oznacza, że możesz zapominać o swoich
obowiązkach.
Po zakończeniu zwyczajowej w takich sytuacjach słownej chłosty, oficer wsunął kartę
identyfikacyjną do terminala i skinął głową na Jana, który położył prawą dłoń na
metalizowanej płytce. Był to prostszy i o wiele bardziej skuteczny sposób, niż zwykła
kartoteka odcisków palców. Po chwili karta wysunęła się z czytnika. Jego nowa osobowość
zaakceptowana została bez zastrzeżeń. Najwidoczniej ThurgoodSmythe miał dostęp do
kartotek identyfikacyjnych na najwyższym szczeblu a ponad nim nie było już nikogo, kto
mógłby go kontrolować.
No cóż, sir, wygląda na to, że zapewniono panu bilet pierwszej klasy nagła zmiana w
zachowaniu oficera wskazywała, iż nowy status Jana był o wiele wyższy, niż przypuszczał
policjant. Oczekujemy na przylot wojskowego odrzutowca, który ma pana stąd zabrać.
Gdyby zechciał zaczekać pan w barze, mógłbym pana wywołać natychmiast po wylądowaniu
samolotu. Czy odpowiada to panu? Bagażami zajmę się osobiście.
Jan skinął głową i skierował się w stronę baru. Szacunek, jaki okazywał mu teraz oficer Bez-
pieczeństwa, nie sprawiał mu jakoś przyjemności. Czuł się samotny i pozostawiony samemu
sobie. Inną rzeczą jest rozważanie czegoś w teorii, a jeszcze inną przystąpienie do działania.
W dodatku bez przerwy unosił się nad nim mroczny cień ThurgoodSmythe'a, co także nie po-
prawiło jego samopoczucia. Był niczym pionek w partii szachów, którą rozgrywał jego szwa-
81
gier. Nie pierwszy raz zaczął zastanawiać się, co ten człowiek właściwie planuje. Piwo było
zimne, za to zupełnie pozbawione smaku ograniczył się więc do jednej butelki. Za nim egip-
ski barman w niezwykłym skupieniu polerował jedną szklankę za drugą. Wszystko wskazy-
wało na to, że na lotnisku w Kairze nie było dużego ruchu. Nigdzie także nie było widać jed-
nostek wojska, z taką emfazą zapowiadanych przez Prezydenta Mahonta. Czyżby był to tylko
podstęp? W tej chwili trudno było na to odpowiedzieć.
Jednak jego kłopoty były zdecydowanie realne i nie oczekiwał przyszłych wydarzeń z
nadmiernym entuzjazmem. Wszystko zaczynało toczyć się z tak szaloną prędkością, że
dotrzymanie kroku zmieniającej się bez przerwy sytuacji przychodziło mu z coraz większym
trudem. Nudne życie na Halvmork prawem kontrastu wydało mu się nagle całkiem
przyjemne.
Gdy powróci jeżeli powróci przyszłe lata będą spokojne i bezpieczne. Będzie tam miał
rodzinę, żonę i dziecko, a potem więcej dzieci. Ostatnio, z powodu braku czasu, rzadko
wracał myślami do Elżbiety. Nagle zobaczył ją tak, jak widział ją po raz ostatni: obejmującą
go ramionami i uśmiechającą się, pomimo z trudem powstrzymywanych łez. Jednak obraz jej
szybko zbladł i zastąpiony został daleko wyraźniejszym wizerunkiem nagiej Dvory, ciepłej i
tak słodko pachnącej...
Cholera! Szybko wypił resztę piwa i skinął na barmana, by podał mu jeszcze jedną butelkę.
Życie jest zjawiskiem bardzo złożonym. Od chwili przybycia na Ziemię stało się
niekończącym pasmem niebezpieczeństw, ale jednocześnie... właściwie jakie? Zabawne? Nie,
nie było to odpowiednie słowo. Raczej ekscytujące. Diabelnie ekscytujące. Szczególnie teraz,
gdy zdecydował się pożyć jeszcze odrobinę dłużej. Chociaż w tej chwili nie powinien
właściwie rozmyślać o przyszłości. Nie w sytuacji, której nie wiedział zupełnie, co go jeszcze
czeka. Jedyne, co mógł zrobić, to za wszelką cenę postarać się przeżyć.
Technik Holliday zabrzmiało nagle z głośników. Technik Holliday proszony do wyjścia
numer trzy.
Spiker powtórzył tę wiadomość dwukrotnie, nim Jan zorientował się, iż dotyczy ona właśnie
jego. Odstawił szklankę i ruszył we wskazanym kierunku. Przy wyjściu na płytę oczekiwał
już na niego ten sam oficer Bezpieczeństwa.
Zaprowadzę pana, sir. Samolot zakończył właśnie tankowanie i jest gotowy do startu. Pański
bagaż jest już na pokładzie.
Jan skinął głową i ruszył za mężczyzną. Płyta lotniska skąpana była w promieniach upalnego
słońca, które złocistymi refleksami odbijało się od betonowych budynków lotniska. Podeszli
82
w stronę dwumiejscowego, naddźwiękowego myśliwca, którego bok opatrzony był białą
gwiazdą Lotnictwa Stanów Zjednoczonych.
Jan wspiął się do kabiny po drabince przytrzymywanej przez dwóch mechaników, podczas
gdy trzeci pomógł mu usadowić się w fotelu i zamknął osłony kabiny. Siedzący przed nim
pilot odwrócił się i w krótkim geście powitania pomachał dłonią.
Ktoś w wielkim pośpiechu zadecydował, by cię stąd wyciągnąć, chłopie. Odciągnęli mnie od
partyjki pokera i nie pozwolili nawet dokończyć rozdania. Zapnij pasy.
Silniki zagrzmiały i wkrótce po wyjeździe na pas znaleźli się w powietrzu.
Dokąd lecimy? zapytał Jan, podczas gdy samolot w dalszym ciągu płynnie wznosił się na
wyznaczoną ścieżkę przelotu. Mojave?
Diabła tam. Chciałbym, aby tak było. Chociaż, gdybym posiedział tam odrobinę dłużej, to z
pewnością zacząłby mi rosnąć garb, jak u wielbłąda. Nie, chłopie, gdy tylko wzniesiemy się
ponad korytarze pasażerskie, prujemy prosto do Bajkonuru. A Ruskie nie lubią tam nikogo,
nawet swoich. Zamykają cię w niewielkiej klitce, a dookoła pełno uzbrojonych strażników.
Dziesięć tysięcy cholernych formularzy, by ci zatankowali paliwo. Może być niezła zabawa.
A pamiętam...
Pilot zaczął snuć wspomnienia, których Jan nie silił się nawet słuchać. Najwidoczniej głos
pilota funkcjonował niezależnie od umysłu, bowiem prowadził samolot z godną podziwu
precyzją. Jak do tej pory nie wykonali ani jednego zbędnego manewru.
Bajkonur. Gdzieś w południowej Rosji to wszystko, co Jan pamiętał. Baza o niewielkim
znaczeniu strategicznym, gdzie w głównej mierze stacjonowały zwykłe holowniki orbitalne.
Prawdopodobnie istniała jedynie dlatego, by Udowodnić, iż Rosjanie w dalszym ciągu
zaliczają się do światowych potęg. Bez wątpienia stamtąd uda się w otwarty Kosmos. Nie
mając w dodatku najmniejszego pojęcia, dokąd się właściwie udaje. Atmosfera wojny musiała
dodatkowo powiększyć tradycyjną paranoję Rosjan, bowiem wieża kontrolna w Bajkonurze
pozostawała w stałym kontakcie radiowym z pilotem od chwili, w której pojawili się nad
Morzem Czarnym.
Uwaga, Air Force cztery trzy dziewięć. Mamy was na radarze. Jakakolwiek zmiana obecnego
kursu grozi natychmiastowym zestrzeleniem. To oficjalne ostrzeżenie i jako takie
egzekwowane będzie z całą surowością. Słyszycie mnie?
Czy słyszę? Do diabła, Bajkonur, już po raz siedemnasty powtarzam, że jestem tylko pasaże-
rem w tym pudełku. Mój autopilot działa na waszej częstotliwości i znajduję się na wyzna-
czonej przez was wysokości dwudziestu tysięcy stóp, jak zwykle zresztą! Prowadź nas
83
grzecznie na ekranie i jeżeli chcesz pogadać, to gadaj z własnym komputerem. Ja nie mam
żadnych możliwości zmian.
Jedyną odpowiedzią było powtórne ostrzeżenie:
Zostaniecie zestrzeleni przy jakiejkolwiek próbie zmiany kursu. Zrozumiałeś mnie, Air Force
cztery trzy dziewięć?
Zrozumiałem, zrozumiałem mruknął wściekle pilot i popadł w ponure milczenie.
Nad obszar Bajkonuru dotarli późno w nocy. Cały kompleks prawdopodobnie ze względów
bezpieczeństwa, pogrążony był w głębokich ciemnościach. Opadli w dół, prowadzeni jedynie
przez komputer wieży kontrolnej. Światła pasa przez cały czas pozostawały wyłączone.
Czując, jak myśliwiec wypuszcza podwozie, Jan wstrzymał oddech.
Lądowanie było jednak idealne. Zatrzymali się prawie na samym końcu pasa i natychmiast
tuż obok pojawił się pojazd dyspozycyjny. Pilot nasunął na oczy gogle na podczerwień i
zaczął kołować wolno za samochodem w stronę zaciemnionego hangaru. Kiedy tylko znaleźli
się w środku i zamknięto za nimi grube, stalowe drzwi, rozbłysło światło. Jan, oślepiony
nagłym blaskiem, zmrużył oczy i rozpiął pasy. Tuż przy drabince oczekiwał już na niego
oficer, odziany w taki sam, czarny mundur.
Technik Holliday?
Tak, sir.
Zabierz bagaż i idź za mną. Na orbicie jest już wahadłowiec dostawczy, a prom do niego
startuje za dwadzieścia minut. Musimy zdążyć. Pośpiesz się.
Od tej chwili Jan był już wyłącznie jednym z pasażerów. Napędzana paliwem chemicznym
rakieta wyniosła ich na orbitę, która leżała tuż poza atmosferą. Po chwili do kadłuba
przycumował wahadłowiec i pasażerowie, z których wszyscy stanowili personel wojskowy,
weszli na jego pokład. Każdy z nich w stanie nieważkości czuł się zupełnie swojsko. Jan
dziękował w duchu Bogu, iż pracował już w otwartej przestrzeni, inaczej jego niezdarność
zdradziłaby go natychmiast.
Siedząc w fotelach, oczekiwali na zakończenie załadunku towarów. Po mało apetycznym
posiłku, na który składało się coś, co jedynie z zapachu przypominało smażoną rybę, Jan
skorzystał z chemicznej toalety. Przedtem przeczytał jednak uważnie instrukcję, wiedział
bowiem, jakie nieszczęścia grożą ludziom, którzy przekręcą niewłaściwy zawór.
Wreszcie wyruszyli w drogę. Napięcie szybko ustąpiło miejsca nudzie. Na pokładzie waha-
dłowca można było jedynie przeglądać nagrania lub spróbować zasnąć. Kolonia kosmiczna
Lagrange 5 jak na złość była jedną z najdalszych i znajdowała się o przeszło dwieście tysięcy
mil od Ziemi. Podróż była więc długa.
84
Udając, że drzemie, Jan przysłuchiwał się rozmowom swych współpasażerów. Jak się szybko
zorientował, kolonia, do której zmierzali była równocześnie bazą Sił Przestrzennych i kwaterą
główną Ziemskich Sił Obronnych. Większość konwersacji była jednak mieszaniną pogłosek i
plotek, z których najciekawsze Jan starał się zapamiętać. Mogło się to okazać przydatne.
Po rozmowach z innymi przekonał się, że większość z nich była rezerwistami, którzy nigdy
nie służyli w regularnych oddziałach Sił Powietrznych. Natchnęło go to niespodziewaną
otuchą. Rzeczywiście, ThurgoodSmythe zadbał o jego przyszłość z nieomylną precyzją.
Wreszcie zadekowali przy Lagrange 5. Jan nigdy nie miał jeszcze sposobności, by z tak bliska
obejrzeć wnętrze satelity przemysłowego. Przy wyjściu ze śluzy powietrznej oczekiwał już na
nich posłaniec.
Technik Holliday? wykrzyknął w stronę grupki wychodzących mężczyzn. Który z was
nazywa się Holliday?
Jan zawahał się na moment, lecz już po chwili ruszył w stronę oczekującego nieruchomo
mężczyzny. Skoro w dalszym ciągu ma posługiwać się swą fałszywą tożsamością,
najwidoczniej było to częścią kompleksowego planu ThurgoodSmythe'a. Okazało się, że było
tak w istocie.
Wskakuj w kombinezon, a bagaż zostaw tutaj, Holliday. Poczeka na ciebie, aż wrócisz.
Wysyłamy statek zwiadowczy, a na pokładzie brakuje technika.
Ty jesteś tym szczęściarzem, który został wybrany
spojrzał na trzymany w dłoni komputerowy wydruk.
Nazwisko dowódcy brzmi kapitan Lastrup. Statek to Idą Piotr Dwa Pięć Sześć. Chodźmy.
Jego nowy pojazd okazał się otwartym, odrzutowym ślizgiem. Był to właściwie metalowy
szkielet z przymocowanymi doń sześcioma fotelami, czterema silnikami rakietowymi i
nieskomplikowanym pulpitem sterowniczym. Jan nałożył hełm i sadowił się na jednym z
foteli. Ledwie zakończył przypinać się troskliwie pasami, pilot odpalił silniki i wprowadził
niewielki pojazd na nową orbitę.
Flota Ziemi stanowiła imponujący widok. Dookoła dwukilometrowej kolonii zgrupowano
statki kosmiczne najróżniejszych rozmiarów i kształtów: od masywnych liniowców po ślizgi,
takie jak ten, w którym się właśnie znajdowali.
Zmierzali prosto w stronę wysuniętej do przodu, srebrzystej igły statku zwiadowczego.
Przestrzeń mieszkalna na dziobie wyglądała na niewielką, w porównaniu z silnikami i
zapasowymi zbiornikami paliwa na rufie. Najeżony błyszczącymi antenami i urządzeniami
nasłuchowymi, statek taki stanowił oko i ucho floty.
85
Ślizg, błyskając płomieniami wstecznego odrzutu, zwolnił i zatrzymał się tuż obok śluzy po-
wietrznej. Jej zewnętrzny luk był otwarty, a tuż nad nim widniał namalowany olbrzymimi li-
terami symbol identyfikacyjny: IP256. Jan odpiął pasy, odepchnął się od fotela i poszybował
wolno w kierunku luku. Po wpłynięciu do środka śluzy złapał się za jeden z uchwytów, a
wolną ręką pomachał w stronę pilota ślizgu. Wreszcie nacisnął przycisk i luk zewnętrzny z
cichym pomrukiem zamknął się.
Chwilę trwało wyrównywanie ciśnień pomiędzy śluzą powietrzną a resztą statku, a potem luk
wewnętrzny otworzył się automatycznie. Jan zdjął hełm i wpłynął do środka. Kulista komora,
najwidoczniej przestrzeń mieszkalna, nie mogła mieć więcej jak trzy metry długości i tyle
samo wysokości. "Około dziewięciu metrów sześciennych przestrzeni życiowej dla dwu ludzi
pomyślał Jan. Cudownie." Dowództwo Floty nie poświęcało zbyt wiele uwagi wygodzie
własnych załóg.
Nagle w okrągłym włazie po przeciwnej stronie kabiny ukazała się twarz. Jak Jan ze
zdumieniem spostrzegł, mężczyzna po drugiej stronie musiał tkwić zawieszony do góry
nogami.
Nie wydajesz się być szczególnie rozgarnięty, techniku. Bez wątpienia był to kapitan
Lastrup we własnej osobie. Przy każdym słowie w stronę Jana mknęły kropelki śliny.
Przestań już fruwać dookoła i złaź na dół.
Tak jest, sir odparł służbiście Jan.
W dwie godziny po odcumowaniu i starcie, Jan zaczął już serdecznie nie znosić tego
człowieka. A gdy po przeszło dwudziestu godzinach kapitan zezwolił wreszcie na chwilę
odpoczynku, jego załogant czuł doń wręcz nienawiść.
Po trzech godzinach snu Jana obudził głośny brzęczyk. Obolały i wściekły, powlókł się do
sterowni.
Muszę się chwilę przespać, techniku, a to oznacza, że obejmujesz wachtę. Jako że jesteś
zupełnie niekompetentnym amatorem z rezerwy, nic nie rób i niczego nie dotykaj. Aparatura
świetnie poradzi sobie bez twojej pomocy. Lecz jeżeli zobaczysz choćby najmniejsze
czerwone światełko lub usłyszysz brzęczyk alarmowy, obudź mnie natychmiast.
Zrozumiałeś?
Tak, sir. Ale mogę dokonywać odczytu pomiarów, wiem przecież...
Czy pytałem cię o zdanie? Czy rozkazałem ci mówić? Wszystko, co do mnie mówisz jest dla
mnie niczym, chłopcze. I jeżeli jeszcze raz powiesz coś ponad "tak, sir", będzie to złamaniem
rozkazu i wyciągnę z tego konsekwencje. Chciałeś więc coś powiedzieć?
86
Jan był zmęczony i z każdą upływającą minutą coraz bardziej rozdrażniony. Nie odpowiedział
i z przyjemnością patrzył, jak twarz oficera purpurowieje z gniewu.
Rozkazuję ci mówić!
Jan wolno policzył do pięciu, nim odparł:
Tak jest, sir.
Była to niewielka satysfakcja po obelgach, jakie musiał znosić, ale jak na razie musiało to
wystarczyć. Jan zażył tabletkę pobudzającą i starał się nie pocierać bolących, podpuchniętych
oczu. Cała sterownia skąpana była w miękkiej czerwonej poświacie.
Ekrany radarów i urządzeń przeszukujących przestrzeń dookoła statku nie wykazywały
niczego, za wyjątkiem pustki. Wyszli już poza zasięg ostatnich stacji wczesnego ostrzegania i
wkrótce ich raporty staną się jedynym źródłem informacji o tym, co dzieje się w tej cząstce
kosmosu. I chociaż nie otrzymał od ThurgoodSmythe'a żadnych instrukcji, Jan doskonale
wiedział, jak ma się zachować w takiej sytuacji.
Na pełnej prędkości pędzili w stronę nadciągającej floty. Orbitujący radioteleskop wykrył na
swym maksymalnym zasięgu jakieś obiekty, których nie powinno tutaj być. IP256 był w
drodze, by wytropić coś, co mogło być jedynie flotą rebeliantów.
Jan wiedział, że nie może już sobie pozwolić na dalsze irytowanie kapitana Lastrupa.
Zaczynał już nawet żałować, że dał się ponieść nerwom i wywołał tę ostatnią sprzeczkę. Gdy
kapitan powróci do sterowni, musi go przeprosić. A potem będzie musiał stać się doskonałym
podwładnym i wykonywać tylko to, co każe mu zwierzchnik. Szybko i bez wahania. I musi
tak postępować aż do chwili, w której złapią przeciwnika na detektorach i będą absolutnie
pewni jego zamiarów i pozycji.
A jeszcze potem, wykorzystując przycięty już odpowiednio do tego celu kawałek kabla, z
prawdziwą rozkoszą udusi tego sukinsyna.
Rozdział 15
Mamy ich! Spójrz tylko na wielkość tej floty! Rejestrujesz to wszystko? Jeżeli nie, to ja...
Wszystko w porządku, sir przerwał Jan. Jeden zapis idzie na dysk pamięciowy, a drugi na
rezerwową płytkę molekularną. Urządzenia rejestrujące sprawdzałem wcześniej i działają bez
zarzutu.
Oby tak było mruknął wściekle Lastrup.
Zaprogramuję teraz komputer na kurs powrotny. Gdy wszystkie główne talerze anten zwrócą
się w kierunku Ziemi, włączysz odczyt danych na pełną moc nadawania. Zrozumiałeś?
87
Oczywiście, sir. To jest właśnie ta chwila, na którą czekałem.
W głosie Jana brzmiała prawdziwa radość. Ostrożnie owinął końcówki kabla dookoła
nadgarstków obu dłoni. Napiął go i spojrzał na przewód w zamyśleniu
około siedemdziesięciu centymetrów długości, powinno wystarczyć. Nie zmniejszając
naprężenia, kciukiem odpiął utrzymujący go w fotelu pas. Odbił się stopą od podłogi, już w
powietrzu przekręcił się do przodu i z wyciągniętymi przed siebie ramionami popłynął w
stronę kapitana.
Lastrup dostrzegł poruszającą się postać kątem oka. Miał jedynie tyle czasu, by odwrócić
głowę. W następnej sekundzie kabel zacisnął mu się dookoła szyi.
Jan po wielokroć przeprowadzał całą tę operację w myślach, planując każdą jej część z
osobna. Zaciskał teraz kabel stopniowo, wiedząc, że silne szarpnięcie mogłoby zmiażdżyć
krtań mężczyzny. Nie chciał go zabić, a jedynie obezwładnić. Zmagania toczyły się w
absolutnej ciszy, przerywanej jedynie ciężkim oddechem Jana. W końcu kapitan szarpnął się
gwałtownie, zamknął oczy i stracił przytomność.
Jan rozluźnił nieco kabel i czekał. W każdej chwili, gdyby postawa mężczyzny okazała się
jedynie wybiegiem, gotów był zacisnąć go ponownie. Nie było to jednak potrzebne. Lastrup
był nieprzytomny. Oddychał chrapliwie, lecz regularnie, na szyi, doskonale widoczna,
pulsowała niewielka żyłka. Wspaniale. Jan założył dłonie oficera za plecy i skrępował je
kablem. Związał mu także nogi, a następnie bezwładne ciało przytroczył do występu w tylnej
ściance sterowni.
A więc pierwszy krok został zrobiony. Jan nawet nie spojrzał w stronę pulpitu sterowniczego
statku. Wszystkie urządzenia obejrzał już sobie dokładnie podczas długich godzin samotnej
wachty i wiedział, że samo czytanie podręczników obsługi nie uczyni z niego pilota. Na
szczęście wektor kursu IP256, biegł raczej prosto w stronę nadciągającej floty rebeliantów.
To właśnie decyzja Lastrupa, by zmienić ten kurs była powodem, dla którego Jan zmuszony
był wyeliminować swego dowódcę. Obrzucił leżącą nieruchomo postać kapitana
pozbawionym ciepła spojrzeniem i odwrócił się w stronę ekranów.
Nie należało jednak oczekiwać, iż przetnie kurs rebeliantów prosto od czoła. Nie zaszkodzi,
jeżeli spróbuje nawiązać z nimi kontakt. Skierował jedną z największych anten w stronę
nadciągającej floty. Ścisłe ustawienie nie będzie konieczne nawet najbardziej skupiona
wiązka sygnałowa, jaką uda mu się wyemitować, po dotarciu do celu będzie miała średnicę
daleko większą, niż cała flota. Ustawił moc na maksimum, uruchomił urządzenia rejestrujące
i sięgnął po mikrofon.
88
Mówi Jan Kulozik. Jestem na pokładzie ziemskiego statku zwiadowczego, który zbliża się
właśnie w stronę waszej pozycji. Sygnał ten emitowany jest prosto w waszym kierunku. Nie
próbujcie, powtarzam, nie próbujcie tym razem nawiązywać ze mną kontaktu. Proszę
przygotować się na odebranie wiadomości: Byłem rezydentem Halvmork. Opuściłem tę
planetę na statku dostawczym, którego dowódcą był człowiek nazwiskiem Dębnu. Na orbicie
wpadliśmy w pułapkę Ziemskich Sił Przestrzennych i zostaliśmy pojmani. Później wszyscy
więźniowie zostali zabici. Jestem jedynym, który ocalał. Wszystkie szczegóły podam wam
później. W tej chwili mówię wam jedynie tyle, byście mogli zorientować się kim naprawdę
jestem. Nie strzelajcie do tego statku, gdy znajdzie się w waszym zasięgu. To dwuosobowy,
nieuzbrojony statek zwiadowczy. Dowódcę udało mi się unieszkodliwić. Nie wiem jednak,
jak się pilotuje taką jednostkę. Oto, co proponuję: Po ustaleniu mojego kursu i prędkości,
wyślijcie w moją stronę jeden z waszych liniowców. Nie mogę zmienić prędkości, pozostawię
jednak otwarty właz śluzy powietrznej. Potrafię poruszać się w stanie nieważkości i mogę
przedostać się na wasz statek. Sugeruję także, byście wysłali jednego z pilotów, który byłby w
stanie przejąć tego zwiadowcę. Na jego pokładzie znajduje się bardzo wyrafinowany sprzęt
detekcyjny. Wiem, że nie macie powodu, by mi wierzyć, ale nie macie też powodu, by nie
przejąć tego statku. W moim posiadaniu znajdują się także ważne informage dotyczące sił
obronnych Ziemi i przyszłych operacji. Przekaz ten nadawany jest na częstotliwości
alarmowej. Moje słowa są w tej chwili nagrywane i powtarzane będą automatycznie na
dwóch głównych częstotliwościach komunikacyjnych, a potem ponownie na częstotliwości
alarmowej. Emisja będzie trwała aż do momentu spotkania. Koniec.
Teraz Jan mógł już tylko jedynie czekać. I martwić się. Dowództwo Sił Przestrzennych
zasypywało go mnóstwem kodowanych wezwań, które radośnie ignorował. Najlepiej byłoby,
gdyby pomyśleli, że IP256 po prostu rozpłynął się w pustce kosmosu. Wywołałoby to
zrozumiałe zaniepokojenie, a przy odrobinie szczęścia przypuszczenie, iż rebelianci
dysponują jakąś sekretną bronią.
Nie potrafił jednak przestać się martwić. Jego plan był dobry, w tej sytuacji jedyny możliwy,
wymagał jednak ogromnej dozy cierpliwości. Do tej pory nie otrzymał żadnej wiadomości od
zbliżającej się floty. Mogło to oznaczać, że rebelianci otrzymali jego przekaz i kierują się
zawartymi w nim sugestiami. Mogło też oznaczać, że statki zmieniły kurs i omijają go
szerokim łukiem. A nawet jeszcze gorzej mógł się pomylić w identyfikacji. Flota, która
mknęła ku Ziemi, wcale nie musiała należeć do rebeliantów. Równie dobrze mogli to być
obrońcy. Ta i tym podobne myśli wcale nie poprawiały jego samopoczucia.
89
Kapitan Lastrup był kolejnym utrapieniem. Natychmiast po odzyskaniu przytomności rozpo-
czął wrzaskliwą przemowę na temat okropności, które czekają na Jana po powrocie na Zie-
mię. Nawet nie zauważył, że po brodzie cieknie mu strużka śliny. Jan zagroził, że ponownie
pozbawi go przytomności. Nie odniosło to jednak spodziewanego efektu. Wobec tego
ostrzegł, że ucieknie się do knebla. Gdy i to także niespowodowało żadnej reakcji, wprowa-
dził groźby w czyn.
Jednak widok sinej twarzy kapitana, z wybałuszonymi oczyma i miotającego się jak złapana
na haczyk ryba, był zbyt trudny do zniesienia. Wyjął knebel i aby zagłuszyć miotane na jego
głowę wściekłe przekleństwa, na pełny regulator włączył radio.
W podobnych warunkach upłynęły dwa dni. Kapitan zapadał w błogosławione chwile
drzemki, a potem budził się i rozpoczynał swą tyradę od nowa. Jan usiłował go karmić, lecz
związany mężczyzna z uporem wypluwał jedzenie. Pił jedynie niewielkie ilości wody.
Zapewne jedynie po to, by utrzymywać głos w pełnej operatywności bojowej.
Gdy Jan pozwolił mu skorzystać z toaletki, usiłował zbiec, wiec Kulozik zmuszony był
skrępować go ponownie. Było to bardzo niewygodne dla nich obu. Dlatego też trzeciego dnia
Jan z prawdziwą ulgą dostrzegł na ekranie radaru niewyraźny punkt. Wyłączył transmisję
przekazu i skrzyżował palce. Potera ujął za mikrofon.
Tu Jan Kulozik na pokładzie IP256. Mam was na radarze. Czy mnie słyszycie?
Jedyną odpowiedzią były dobiegające z głośnika trzaski. Wysłał sygnał ponownie i przeszedł
na nasłuch. W końcu coś usłyszał. Słabo, ale wyraźnie.
Nie zmieniaj kursu IP256. Pod żadnym pozorem nie uruchamiaj silników. Żadnych dalszych
emisji. W przeciwnym wypadku otwieramy ogień. Otwórz zewnętrzny właz śluzy
powietrznej, lecz nie wychodź na zewnątrz. Gdy zobaczymy przy śluzie jakiś ruch,
natychmiast otwieramy ogień. Koniec.
Jan pomyślał, że brzmiało to zdecydowanie po wojskowemu. Lecz gdyby był na ich miejscu,
prawdopodobnie zachowywałby się w taki sam sposób. Zgodnie z poleceniem wyłączył
nadajnik antenowy, odbiornik pozostawił jednak nastawiony na nasłuch. Następnie otworzył
zewnętrzny właz i pogrążył się w oczekiwaniu.
Przybywają przyjaciele mruknął pod nosem z większą pewnością, niż czuł w rzeczywistości.
Jego więzień w dalszym ciągu opisywał mu szczegółowo czekającą nań pełną przykrości
przyszłość. Stawało się to już męczące. Z pewnością pozbycie się towarzystwa kapitana
będzie jedną z głównych atrakcji, zamykających tę podróż.
W śluzie powietrznej coś nagle zachrobotało.
90
W chwilę później zapłonęło nad nią światło i Jan usłyszał szum pracujących pomp. Podpłynął
w stronę włazu, z niecierpliwością oczekując na zapalenie się zielonego światełka. W końcu
właz wewnętrzny otworzył się.
Ręce do góry i nie ruszaj się.
Jan uczynił, jak mu polecono. Ze śluzy wypłynęło dwóch mężczyzn. Jeden z nich zignorował
Jana i poszybował w stronę skrępowanego kapitana, który całą swą złość skierował na nowo
przybyłych. Drugi mężczyzna machnął trzymanym w dłoni pistoletem w stronę śluzy.
Właź w skafander i bez żadnych numerów. Podczas gdy Jan nakładał kombinezon, drugi
mężczyzna zakończył przeszukiwanie pomieszczeń.
Jest ich tylko dwóch powiedział.
I być może bomba zegarowa. To w dalszym ciągu może być pułapka.
Zgłosiłeś się na ochotnika.
Nie musisz mi o tym przypominać. Zostań z tym związanym, a ja przetransportuję tego
drugiego na pokład.
Jan podporządkował się temu z prawdziwą radością. Już na zewnątrz, za rufą zwiadowcy,
dostrzegł znajomy kształt średniej wielkości liniowca. Jego towarzysz, mający na plecach
silniczek rakietowy, chwycił go pod ramiona i zaczął holować w kierunku otwartej śluzy
powietrznej czekającego statku. Po przejściu przez śluzę i zdjęciu skafandra, Jan stanął twarzą
w twarz z dwoma uzbrojonymi ludźmi. Trzeci mężczyzna, potężny blondyn o silnie
zarysowanej szczęce, spoglądał prosto na Jana z zagadkowym wyrazem twarzy.
Jestem admirał Skougaard przedstawił się. A teraz proszę mi powiedzieć, o co panu
właściwie chodzi.
Jan, niezdolny do jakiegokolwiek słowa czy gestu, wpatrywał się w niego rozszerzonymi
grozą oczami. Stojący przed nim mężczyzna nosił taki sam czarny uniform Ziemskich Sił
Przestrzennych, co Jan.
Rozdział 16
Jan cofnął się do tyłu, jakby uderzony niewidzialną pięścią. Lufy pistoletów powędrowały za
nim. Admirał zmarszczył brwi, jednał; już po chwili pokiwał ze zrozumieniem głową.
Chodzi o ten mundur, prawda? na granitowej twarzy pojawił się cień uśmiechu. Być może
noszę go z tego samego powodu, co i pan. Jeżeli rzeczywiście jest pan tym, za kogo się poda-
je. Nie wszyscy na Ziemi są odszczepieńcami. Gdyby nie pomoc takich ludzi, jak ja, ta rebelia
91
dawno już dobiegałaby swego finału. Teraz każę pana przeszukać, Kulozik, a potem opowiem
mi pan całą tę historię od samego początku.
Admirał z pewnością nie był głupcem. Bez końca zmuszał Jana do powtarzania różnorakich
szczegółów, szukając nieścisłości w nazwiskach i datach, które znał. Przerwano im jedynie
raz oficer dyżurny zameldował, że IP256 został przeszukany i nie znaleziono na pokładzie
żadnych materiałów wybuchowych. Pilot skierował już jednostkę w stronę flotylli. Potem Jan
powrócił do swojej opowieści. W końcu admirał przerwał mu ruchem dłoni.
Niels! krzyknął. Przynieś nam trochę kawy i zwracając się ponownie w stronę Jana: -
Sądzę, że mogę zaakceptować pańską historię. Na razie. Wszystkie szczegóły dotyczące tej
wyprawy po żywność są prawdziwe. Znam fakty, ponieważ to ja zgromadziłem tę flotę i
wysłałem ją na pańską planetę.
Czy wielu statkom udało się przedrzeć?
Przeszło połowie. Co prawda spodziewaliśmy się, iż będzie ich więcej, ale nawet ta ilość na
jakiś czas oddala od nas klęskę głodu. Lecz tutaj dochodzimy do najciekawszej części
pańskiej historii i szczerze mówiąc, nie wiem zupełnie, jak ją zinterpretować. Czy dobrze pan
zna tego ThurgoodSmythe'a?
Aż za dobrze. Jak już powiedziałem, to mój szwagier. Jest niezrównanym intrygantem.
I niezwykle wyrafinowanym zdrajcą. Tego akurat możemy być absolutnie pewni. Bowiem
albo występuje przeciwko tym wszystkim, którzy widzą w nim ostoję starego porządku i
rzeczywiście chce dopomóc rebelii, albo to wszystko jest gigantyczną pułapką, która ma nas
zniszczyć.
Jan pociągnął łyk mocnej, czarnej kawy i skinął głową.
Wiem o tym. Lecz co możemy zrobić? Przynajmniej jedno jest pewne, a mianowicie udział
w tym ataku bojowników Izraela.
Lub też może to być najbardziej śmiertelna część całej pułapki. Zwabić nas, by w efekcie
zniszczyć. Izraelici mogą być jedynie przeznaczoną na odstrzał przynętą.
To możliwe. Właśnie takich rzeczy można się po nim spodziewać. Nie pomyślałem o tym
wcześniej. Lecz co z sugestią, by zająć bazę na pustyni Mojave? Brzmi rozsądnie. To z
pewnością zaważy na losach wojny.
Admirał roześmiał się.
Istotnie, nie tylko brzmi to rozsądnie, lecz jest jedyną możliwością, która mogłaby przeważyć
szalę zwycięstwa na korzyść jednej ze stron. My to wiemy i oni o tym wiedzą. Moglibyśmy
zająć wszystkie bazy księżycowe, satelity, a nawet kolonię Lagrange, lecz Ziemia i tak prze-
trwałaby. Jej flota w dalszym ciągu byłaby silna. A my z każdą upływającą chwilą stawaliby-
92
śmy się coraz słabsi. Mojave jest kluczem. Pozostałe bazy służą jedynie jako pasy startowe.
Ten, kto kontroluje Mojave, kontroluje operacje kosmiczne a w konsekwencji wygrywa woj-
nę.
Więc jest ona aż tak ważna?
Tak.
Co więc zamierza pan zrobić?
Przeanalizować to wszystko i uciąć sobie drzemkę. A zresztą i tak nic w tej chwili nie
możemy zrobić, dopóki nie znajdziemy się bliżej orbity Ziemi. Przykro mi, lecz na jakiś czas
będę zmuszony trzymać pana pod strażą. Tak będzie rozsądniej.
No cóż, po kilku dniach spędzonych w jednej kabinie z kapitanem Lastrupem, chwila
samotności będzie przyjemną odmianą. Jak on się właściwie miewa?
Jest pod silną narkozą. Obawiam się, że będzie potrzebował opieki lekarskiej.
Przykro mi.
Niepotrzebnie. To wojna. On, będąc w podobnej sytuacji, bez wątpienia zastrzeliłby pana.
Na mostku pojawił się młody kadet i wręczył admirałowi złożoną kartkę. Po przeczytaniu
wiadomości admirał spojrzał na Jana, uśmiechnął się i wyciągnął dłoń.
Witamy na pokładzie, Janie Kulozik. Oto wiadomość, na którą oczekiwałem. Na orbicie
dookoła Halvmork pozostał jeden z naszych statków. Chociaż uszkodzony po walce, jego
sprzęt radiowy jest w dalszym ciągu sprawny i może przesyłać wiadomości poprzez sieć
Fascolo. Poleciłem, by skontaktowali się z ludźmi na planecie i sprawdzili pańskie słowa.
Okazuje się, iż mówi pan prawdę. Udało im się dotrzeć do pańskiej żony. A przy okazji
przesyła panu gorące pozdrowienia.
To prawdziwa przyjemność służyć pod pańskimi rozkazami, sir odparł Jan, ujmując
wyciągniętą dłoń admirała. Do tej pory nie brałem jeszcze udziału w samych walkach...
Ale już dokonał pan znacznie więcej, niż większość z nas. To jedynie dzięki panu nasze
statki mogły zabrać to zboże. Gdyby nie pańskie zdecydowanie, całe zapasy z pewnością
spłonęłyby. Czy ma pan pojęcie, jak wielu ludzi uratował pan przed śmiercią głodową?
Wiem, że to było ważne. Na szczęście zostało to już pomyślnie zakończone. Jednak
głównym powodem, dla którego zesłano mnie na tę planetę było moje aktywne uczestnictwo
w ruchu oporu. Teraz, gdy planety są już wolne, a przed nami ostatnia bitwa, proszę
zrozumieć, że po prostu muszę wziąć w niej udział.
I weźmie pan. Po rozpoczęciu walki będziemy potrzebowali pana jako łącznika pomiędzy
nami, a izraelskimi oddziałami na Ziemi. To bardzo odpowiedzialna funkcja. Zadowolony?
93
Oczywiście. Zrobię wszystko, czego ode mnie się zażąda. Z wykształcenia jestem inżynierem
elektronikiem ze specjalizacją projektowania mikroobwodowego. Jednak przez ostatnie lata
zajmowałem się głównie konserwacją maszyn i urządzeń.
To świetnie! Może okazać się pan tym właśnie człowiekiem, którego potrzebujemy. Chcę, by
poznał pan naszego technika, Vittorio Curtoni. Jest odpowiedzialny za nasze uzbrojenie,
między innymi za to, co niektórzy nazywają naszą sekretną bronią. Wiem jednak, że ma z nią
jeszcze sporo kłopotów, wiec być może będzie pan w stanie mu pomóc.
Byłoby to idealne rozwiązanie.
Dobrze. Polecę wiec, by zaraz przetransportowano pana na pokład Leonardo. Admirał
gestem dłoni przywołał stojącego w pobliżu kadeta.
W chwilę później Jan, ubrany w kompletny kombinezon próżniowy, znalazł się na pokładzie
niewielkiego zwiadowcy. Pozostał w otwartej śluzie powietrznej, nie chcąc tracić czasu w
oczekiwaniu na wyrównanie różnicy ciśnień. Przez otwarty luk widział przesuwające się w
obie strony sylwetki masywnych liniowców. Wytracając stopniowo prędkość, znaleźli się
nagle przy samej burcie jednego ze srebrnych olbrzymów. Podpłynęli pod otwartą śluzę i
wkrótce Jan, wsuwając się przez właz, znalazł się na pokładzie Leonarda.
Po drugiej stronie śluzy z niecierpliwością oczekiwał już na niego wysoki, ciemnowłosy
mężczyzna o twarzy ozdobionej imponującymi wąsami.
Pan Kulozik? zapytał z większą dawką podejrzliwości, niż entuzjazmu. Czy to pan jest tym
człowiekiem, który ma mi dopomóc?
A pan jest zapewne Vittorio Curtoni? Tak, mam nadzieję, że będę w stanie panu pomóc. To
znaczy, o ile potrafi pan wykorzystać umiejętności doświadczonego inżyniera
mikroelektronika.
Curtoni natychmiast wyzbył się początkowej rezerwy.
Czy potrafię? A czy głodny człowiek potrafi wykorzystać pieczeń wieprzową? Niech mi
będzie wolno pokazać panu, czym się ostatnio zajmujemy.
Poprowadził Jana w głąb statku. Przez cały czas rozprawiał z ożywieniem, robiąc przerwy
jedynie po to, by zaczerpnąć oddechu.
To wszystko to jedna wielka prowizorka. Zaprojektowana, wytworzona i przetestowana jesz-
cze tego samego dnia. A czasami i to nie. Admirał Skougaard okazał nam olbrzymią pomoc.
To on dostarczył wszystkich światłokopii i dokumentacji Sił Przestrzennych, dotyczących za-
równo uzbrojenia jak i projektów, które nigdy nie zostały zrealizowane. Co pan właściwie wie
o walce w przestrzeni kosmicznej? zwrócił się w stronę Jana, unosząc do góry brew.
94
No cóż, brałem już udział w walce w otwartym kosmosie, ale niewiele miało to wspólnego ze
starciem wrogich flot. Takie bitwy widziałem jedynie na filmach.
Otóż to! Na filmach takich jak ten, który za chwilę panu zaprezentuję.
Weszli do warsztatu. Curtoni przeszedł obok maszyn i urządzeń i poprowadził Jana w stronę
zwykłego telewizora, przed którym znajdował się rząd krzeseł.
Proszę usiąść i uważnie patrzeć powiedział, włączając telewizor. To bardzo stary film, który
odnalazłem czystym przypadkiem. Jest tu scena walki w przestrzeni. Lecz oto i ona.
Z głośnika ryknęła głośna muzyka, a na ekranie ukazał się statek kosmiczny. Posiadał okna,
wieże strzelnicze i baterie dział energetycznych. W ślad za nim sunął jego prześladowca,
jeszcze większy krążownik. Oba statki tryskały różnokolorowymi strumieniami energii, w
przestrzeni krzyżowały się promienie lasera, a nad wszystkim dominował bezustanny ryk
silników i grzmoty kolejnych salw. Nagle ukazał się widok mężczyzny, który wychylony z
wieżyczki mniejszego statku, strzelał z pistoletu energetycznego w stronę większego pojazdu.
Czerwony promień, rysujący na burcie wrogiego statku ogniste zygzaki, prezentował się
niezwykle malowniczo. W końcu mniejszy statek skręcił gwałtownie w bok i skrył się za
widocznym obok księżycem. Ekran zgasł.
I co pan o tym sądzi? zapytał Curtoni.
Niewiele. Wyglądało to raczej zabawnie.
Właśnie! Zabawa dla mało rozgarniętych dzieci. Lecz od strony technicznej, to potworność.
Ani jeden fakt ani jeden! nie jest naukowo prawidłowy. W przestrzeni nie występują żadne
dźwięki. Statki kosmiczne nie zatrzymują się czy zakręcają z taką gwałtownością, refleks
człowieka w warunkach manewrowania przestrzennego jest zupełnie bez wartości, broń
energetyczna nie działa...
Zgadzam się z panem, chociaż nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Ale proszę nie
odrzucać tak zdecydowanie broni energetycznej. Widziałem już tego typu miotacze w akcji.
W przeciągu kilku sekund zmieniają skałę w roztopioną lawę.
Być może odparł Curtoni, rozkładając szeroko ręce. Jeżeli lufa jest w takiej odległości od
skały. A gdy cel znajduje się sto metrów dalej? Czy podpali wtedy choćby skrawek papieru?
A gdy trzeba zniszczyć statek znajdujący się w odległości tysiąca kilometrów, co i tak w
przestrzeni kosmicznej jest bardzo nieznaczną odległością? To po prostu niewykonalne.
Rozchodzenie się światła, rozchodzenie się jakiejkolwiek formy energii...
Oczywiście, zmienia się proporcjonalnie do przebytego dystansu. Nie pomyślałem o tym
wcześniej.
95
No właśnie. Nikt nie pomyśli, dopóki nie stanie z takim problemem twarzą w twarz. Dlatego
właśnie wszystkim puszczam na początek ten mały instruktaż filmowy. To po pierwsze. Po
drugie, należy sobie uświadomić, że wszelkie wojny kosmiczne są tak bliskie
nieprawdopodobieństwa, że właściwie uznać je należy za niemożliwe.
Przecież prowadzimy właśnie taką wojnę, prawda?
Curtoni włączył jeden ze stojących na długim stole aparatów i pokręcił przecząco głową.
Prowadzimy rebelie, w której po obu stronach walczą ziemskie statki. Nie, ja mówię o
prawdziwej wojnie, w której walczyliśmy ze statkami zupełnie obcej cywilizacji,
nadciągającymi gdzieś spomiędzy odległych gwiazd. To bzdury, jak te rzeczy, które właśnie
widział pan na fiknie. Nawet Ziemskich Sił Przestrzennych nie zaplanowano, by toczyły
wojny. Gdy rozpoczęła się rebelia, zaledwie kilka statków było zaopatrzonych w broń. Nie
była ona zresztą nigdy używana, ponieważ Federacja miała absolutną władzę nad planetami i
wszystkimi liniowcami. Wiedzieli oczywiście, że jeden czy dwa z ich statków mogą zostać
porwane, przygotowali więc broń wyłącznie na taki właśnie wypadek. Była ona
zaprojektowana i wykonana według takiego samego, prostego schematu. Może zgadnie pan,
jakiego?
Prawdopodobnie pociski balistyczne, podobne do tych, które wykorzystuje się w atmosferze.
Dokładnie tak. A teraz, jak pan sądzi, jak wiele czasu zajęłoby nam zaprojektowanie,
wykonanie i przetestowanie naszych własnych pocisków?
Lata. Nawet gdyby udało się wam przejąć jakieś i po prostu powielić, to samo wykonanie
zespołów obwodowych, systemów kontrolujących, silników odrzutowych... całe lata.
Dokładnie tak. To przyjemność móc rozmawiać z kimś naprawdę inteligentnym, to znaczy z
kimś, kto się ze mną zgadza. Tak więc zarzuciliśmy pomysł z pociskami, chociaż, nawiasem
mówiąc, mamy kilka na jednostkach Floty Przestrzennej, które zajęliśmy. Bardziej istotne
było wypracowanie odpowiednich środków obrony. Dokonaliśmy tego, kopiując i
odpowiednio modyfikując systemy detekcyjne Ziemi. Gdy widzimy nadlatujące pociski,
uaktywniamy odpowiednie pola, które zakłócają ich systemy naprowadzające. Do ataku
przygotowaliśmy jednak coś o wiele prostszego. Jak to.
Podniósł z blatu niewielki kawałek metalu zakończony statecznikami i zważył go w dłoni.
To pocisk z pistoletu rakietowego zauważył Jan.
Waśnie. I lepsza broń w przestrzeni, niż na powierzchni planety. Brak grawitacji, która
zakrzywiałaby tor lotu, brak powietrza by spowolnić...
W próżni nawet stateczniki są bezużyteczne dodał Jan.
96
Ponownie ma pan zupełną raq'ę. Zmontowanie na statkach sterowanych komputerowo wy-
rzutni, strzelających seriami takich pocisków okazało się stosunkowo proste. Wystarczy po-
stawić zaporę z tych rzeczy tuż przed pędzącym statkiem kosmicznym, a będzie pan miał
wrak. Masa równa się prędkości, więc w przestrzeni taki rozpędzony kawałek metalu może
uderzyć z silą wielu ton. I żegnaj, nieprzyjacielu.
Być może odparł Jan, obracając niewielki pocisk w palcach. Lecz w dalszym ciągu widzę
jedną czy dwie trudności. Odległość i prędkość, a raczej obie te rzeczy na raz. Te pociski są
zbyt małe, by stanowiły jakąś poważniejszą siłę.
Oczywiście. Dlatego też używamy ich przeważnie do obrony. A do ataku mamy to.
Z pobliskiego stołu podniósł niewielką, metalową kulę i nacisnął na widniejącej tablicy
kontrolnej przycisk. Jan usłyszał niski, basowy pomruk. Gdy Curtoni zbliżył kulę do
umocowanego w pionowej pozycji pierścienia, ta wyrwała mu się z dłoni i zawisła
nieruchomo w samym środku obręczy. Podobne pierścienie, ustawione blisko siebie, widniały
na całej długości stołu. Technik nacisnął kolejny przycisk. Rozległ się krótki gwizd, błysnęło
i kula zniknęła, uderzając z głośnym trzaskiem o stojącą pod jedną ze ścian warsztatu grubą,
plastykową płytę.
Akcelerator linearny powiedział Jan z podziwem w głosie. Jak te na Księżycu.
Dokładnie takie same. Zainstalowane tam modele są w stanie przezwyciężyć grawitację
Księżyca, wystrzeliwując pojemniki wypełnione rudą prosto na satelitę Lagrange, w celu
dalszej obróbki. Jak pan widzi, pierwszy elektromagnes w formie pierścienia wytwarza pole
magnetyczne, które utrzymuje żelazną kulę nieruchomo w powietrzu. Uaktywnienie
kolejnych elektromagnesów powoduje, że zaczynają one działać niczym linearny motor,
przesuwając kulę coraz prędzej i prędzej do przodu, aż w końcu opuszcza ona ostatni
pierścień i z wielką siłą uderza w cel. Odwrócił się i zaprezentował większą kulę, która
mieściła się wygodnie w dłoni. To najbardziej praktyczny rozmiar, jaki udało nam się
uzyskać metodą prób i błędów. Waży trochę więcej niż trzy kilogramy, co w jednym z
bardziej archaicznych systemów miary wynosi dokładnie sześć funtów. Gdy przystępowałem
do tego projektu, ogromną pomocą okazały się wczesne testy balistyczne, uwzględniające
prędkości początkowe przy opuszczaniu lufy i tym podobne rzeczy. Z prawdziwą fascynacją
czytałem o pierwszych prymitywnych bitwach morskich, w których strzelano do siebie takimi
solidnymi pociskami, jak właśnie ten. Historia ma dla nas w zanadrzu jeszcze niejedną
niespodziankę.
Jak daleko zaszedł pan z tym projektem? zapytał Jan.
97
Cztery liniowce przekształcono w statki strzelnicze. Znajduje się pan na jednym z nich. Na-
zwano go, na cześć najgenialniejszego teoretyka nauki, który pierwszy wykonał rysunek tej
nieprawdopodobnej broni, Leonardo da Vinci. Na pokładach tych statków znajdują się setki
tysięcy kuł, które otrzymaliśmy, topiąc asteroidy bogate w rudę żelaza. Cały proces jest
zresztą niezwykle prosty. Pozostawione w próżni płynne żelazo pod wpływem napięcia
powierzchniowego samoczynnie formuje się w kształt kuli. Jak więc pan widzi, nasza
sekretna broń biegnie przez całą długość statku i otwiera się na obu jego końcach. Celuje się z
takiego działa obracając całym statkiem, przy czym zarówno celowanie, jak i prowadzenie
ognia kontrolowane jest przez komputer nawigacyjny. I wszystko byłoby doskonale, gdyby
nie jedna maleńka wada.
Mianowicie?
Niesprecyzowana usterka w zespole obwodów strzelniczych. Aby kule były efektywne,
powinny być wystrzeliwane jedna po drugiej w przeciągu mikrosekund. Jak na razie nie
potrafimy sobie z tym poradzić.
Jan odłożył kulę na blat stołu.
Proszę mi więc pozwolić zobaczyć całą dokumentację i diagramy. Postaram się szybko
zlokalizować tę usterkę.
Doskonale. Jeszcze wygra pan dla nas tę wojnę!
Rozdział 17
Owoce są już dojrzałe i możemy zaczynać zbiory powiedział stary mężczyzna. Im dłużej
będziemy czekać, tym więcej stracimy.
Możemy stracić coś o wiele bardziej wartościowego odparła dziewczyna. Na przykład nasze
głowy. Chodźmy, Tatę, czekają już na nas.
Starzec westchnął i powlókł się za córką w stronę stojącej na głównym placu kibucu
ciężarówki. Była już zatłoczona, lecz z uwagi na jego starczy wiek ustąpiono mu miejsca na
drewnianej ławce. Przeszło godzinę temu pod kocioł parowy podłożono pachnące żywicą
kloce, tak więc pojazd gotowy był już do drogi. Ktoś wykrzyknął, że to już wszyscy.
Kierowca otworzył przepustnicę i ruszyli. Przejeżdżali obok domów, w niektórych oknach
wciąż ciepło płonęło światło. Zjechali w dół krytą alejką pośród sadów i wjechali na
autostradę. Jechali nocą, lecz gładka nawierzchnia była doskonale widoczna nawet przy
mdłym świetle migocących w górze gwiazd.
98
Przekroczyli granicę Syryjską tuż po pomocy. Komputer w TelAvivie, za pośrednictwem
komputerów na granicy, odnotował kod identyfikacyjny ciężarówki i godzinę przejazdu. Jed-
nak nim dotarli do El Quncitra, kierowca skręcił w głębokie, wyschnięte o tej porze roku ko-
ryto rzeki.
Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy tuż przed sobą dostrzegł migocące niewyraźne światełka.
Na jego pasażerów oczekiwała już karawana wielbłądów. Niektórzy z wysiadających
mężczyzn dotykali jego ramienia, inni mruczeli po kilka niewyraźnych słów. Zaczekał, aż
karawana rozpłynęła się w mroku, a potem zawrócił i skierował się w stronę pustych
zabudowań kibucu, gdzie dotarł tuż przed świtem. Był ochotnikiem, który jako jedyny
pozostał w miejscu swego zamieszkania.
Przypominało to miasto umarłych mówił malarz. Przerażający widok dla kogoś, kto posiada
choć odrobinę wyobraźni. Na chodnikach żadnych dzieci, jedynie gdzieś w oddali przemyka
kilka pojazdów. Zapadł już zmierzch, więc wewnątrz mijanych przeze mnie domów zaczęły
zapalać się światła. Początkowo podniosło mnie to nawet na duchu. Dopiero gdy podeszłam
bliżej i zajrzałem przez jedno z okien, spostrzegłem, że w środku nie ma nikogo. Światła
zapalał komputer. W pewien sposób było to bardziej przerażające, niż pustka na ulicach.
Jeżeli nie przekracza to twoich możliwości, to postaraj się trzymać ten szablon nieruchomo,
Heimyonkel narzekał, nie przestając wprawnymi ruchami przesuwać lufę pistoletu,
wypełnionego czarną farbą. Kiedy wyjeżdżasz?
Dziś w nocy. Rodzina już wyjechała.
Ucałuj ode mnie żonę i poproś, by wróciła czasami myślami do samotnego artysty, który
spotkał się twarzą w twarz ze swym przeznaczeniem w mrocznych hangarach lotniska Lód.
Zgłosiłeś się na ochotnika.
To nie znaczy, że muszę śpiewać z radości, prawda? W porządku, zdejmuj.
Cofnął się o krok do tyłu i przyjrzał się swemu dziełu. Widniejąca do tej pory po obu stronach
kadłuba oraz na skrzydłach ciężkiego transportowca ANAN13 sześcioramienna gwiazda
Dawida, zastąpiona została ponurym, czarnym krzyżem.
Symbolika mruknął malarz. W dodatku niezbyt przyjemna. Gdybyś znał historię,
rozpoznałbyś ten krzyż.
Heimyonkel wzruszył ramionami i zaczął nalewać do zbiorniczka pistoletu srebrną farbę.
To krzyż Rzeszy Niemieckiej, prześladującej dzieci Izraela. Nie jest to miłe i zastanawiam
się, co to ma do diabła znaczyć. Czy rząd wie, co właściwie robi?
Nowe oznaki zaklejone zostały płachtami papieru. Po zamalowaniu ich srebrną farbą z kadłu-
ba samolotu zniknęły wszelkie ślady wykonanej wcześniej pracy.
99
Zaniepokojony BenHaim siedział w swym ulubionym fotelu z szeroko otwartymi, lecz
niewidzącymi oczami skierowanymi gdzieś w przestrzeń. Stojąca na stoliku szklanka
cytrynowej herbaty dawno już ostygła. Dopiero przybierające na sile buczenie śmigłowca
sprawiło, że starszy mężczyzna drgnął i spojrzał w stronę drzwi. Pociągnął łyk herbaty i
skrzywił usta z niesmakiem. Właśnie odstawił filiżankę na blat, gdy do pokoju weszła Dvora
z kolejną przesyłką.
Jeszcze jeden prezent, i tym razem także dostarczony przez policjanta z Bezpieczeństwa. Na
jego widok aż ścierpła mi skóra. A on tylko uśmiechnął się i wręczył mi to bez słowa.
Refleksyjni sadyści mruknął BenHaim, odbierając od niej grubą kopertę. Nie mógł
wiedzieć, co zawiera. Oni po prostu lubią, gdy inni ludzie się ich boją.
Po rozdarciu koperty z jej wnętrza wysunęła się metalowa, zamknięta kasetka. Mężczyzna
otworzył ją, ustawiając znajomą kombinację do komputera. Na ekranie monitora ukazała się
poważna twarz ThurgoodSmythe'a.
To już moja ostatnia wiadomość, BenHaim powiedział. - Do tej pory twoje oddziały i
samoloty powinny być już gotowe do przeprowadzenia zaplanowanej operacji. Dokładną datę
oraz plan lotu otrzymasz jeszcze w tym miesiącu. Przelot odbędzie się w ciemnościach, co
powinno zmniejszyć ryzyko waszego wykrycia przez urządzenia obserwacyjne Ziemi. Masz
już dane i instrukcje dotyczące sieci radarowej. Nigdy nie zapominaj, iż jest to atak
koordynowany. Jakiekolwiek odstępstwo od ram czasowych grozi katastrofą.
ThurgoodSmythe spojrzał na coś, co znajdowało się poza zasięgiem kamery i uśmiechnął się
lekko.
Dotarła do mnie spora ilość raportów, informujących, że nocami wydajesz się ewakuować
ludność poza granice kraju. Bardzo mądrze. Zawsze istnieje przecież możliwość jednej czy
dwu eksplozji nuklearnych, nawet jeżeli wszystko pójdzie dobrze. A może po prostu mi nie
ufasz? Lecz z drugiej strony nie masz także powodów, by mi ufać. Niemniej jednak
postępujesz słusznie. Mam nadzieję być w bazie, gdy rozpoczniecie atak. Jeżeli nie sprawi ci
to zbyt wiele kłopotu, to uprzedź swoich ludzi, by w miarę możliwości postarali się mnie nie
zastrzelić. Do widzenia zatem, Amri BenHaim. Módl się za pomyślność naszego
przedsięwzięcia.
Ekran zgasł. BenHaim odwrócił się, kręcąc z niedowierzaniem głową.
Nie zastrzelić go! Osobiście usmażę go na wolnym ogniu, jeżeli coś pójdzie nie tak!
Rondel z wysiłkiem wlókł swą sztywną nogę w górę schodów, posuwając się za każdym ra-
zem o jeden stopień. Dyszał ciężko. Granatnik przewiesił przez plecy, by jedną ręką móc wy-
100
godnie uchwycić się poręczy. Tuż za nim, z twarzą lśniącą od potu, szedł wysoki nastolatek,
dźwigając skrzynkę pełną granatów.
Tutaj rzucił Rondel. Otworzył ostrożnie drzwi i upewnił się, że zasłony są wciąż zaciągnięte.
Wszystko w porządku, chłopcze. Połóż tę skrzynkę pod oknem i zmiataj stąd. Dam ci dziesięć
minut. Idź powoli i nie pozwól, by zatrzymał cię jakikolwiek posterunek kontrolny. Gdy
wpadniesz, komputer w Londynie dowie się, że tu byłeś i będzie po tobie.
A nie mógłbym zostać z tobą, Rondel? Mógłbym potem pomóc ci uciekać. Twoja noga...
Nie martw się, chłopcze, nie dostaną starego Rondla. Udało im się to tylko raz, dawno temu.
Przetrącili mi nogę i zafundowali wycieczkę po górskich obozach. Ten jeden raz wystarczy,
możesz mi wierzyć. Nie mam zamiaru tam wracać. Ale ty idź już stąd. To rozkaz.
Z westchnieniem ulgi usiadł na skrzyni z granatami i przez chwilę wsłuchiwał się w szybki
tupot zbiegających po schodach stóp. Dobrze. Przynajmniej o niego nie będzie się musiał
martwić. Zrobił sobie mocnego skręta i zaciągnął się z lubością, zapominając niemal o bólu w
sztywnej nodze. Palił, dopóki żarzący się koniec skręta nie sparzył go w usta. Rzucił
niedopałek na podłogę i przydeptał obcasem.
Już czas. Odsłonił zasłony i ostrożnie otworzył okno. Od strony Marlybone wiał leciutki
wietrzyk, niosąc ze sobą odgłosy ulicznego ruchu. Na widok przesuwającego się w dole
konwoju wojskowego odsunął się pod ścianę. Gdy dźwięk silników zamarł już w oddali,
uniósł wieko skrzynki.
Wyjął jeden z granatów i z uśmiechem zważył metalowy cylinder w dłoni. Dobra robota.
Ręczna, ale sumienna. Podczas testowania granatnika zaledwie jeden pocisk na dwadzieścia
okazał się niewypałem. A powiedziano mu, że od tamtej pory ich konstrukcja została
znacznie ulepszona. Miał taką nadzieję. Złamał broń w pół, wsunął granat do cylindrycznej
lufy, zarepetował i wyjrzał na zewnątrz. Po drugiej stronie ulicy wznosiły się budynki Służby
Bezpieczeństwa.
Ponurej fasady nie szpeciły żadne okna. Kwatera główna Służb Bezpieczeństwa Wielkiej
Brytanii, a w chwili obecnej prawdopodobnie całego świata. Wyśmienity cel. Jeżeli wszelkie
kalkulacje były słuszne, to zasięg tej broni pozwalał na obrzucenie granatami dachu
pierwszego budynku. Istniał tylko jeden sposób, by to sprawdzić. Rondel podniósł broń do
ramienia, wymierzył troskliwie i nacisnął spust.
Przy wystrzale granatnik szarpnął, uderzając go kolbą w ramię. Dostrzegł cienką smugę
dymu, niknącą poza krawędzią dachu. Doskonale. Załadował kolejny granat. Gdy wystrzelił
ponownie, nad dachem zaczął się już unosić słup białego dymu.
Dobra robota, chłopcze uśmiechnął się złowrogo i jął ostrzeliwać dach ogniem ciągłym.
101
Ktoś powiedział mu kiedyś, że granaty termitowe wypalają dziury absolutnie we wszystkim.
Miał rację.
Ulica poniżej zaroiła się od uzbrojonych mężczyzn. Rondel cofnął się od okna i by nie mogli
go dostrzec, położył się płasko na podłodze, nie przerywając ostrzału.
Kiedy pociągnął za spust po raz kolejny, granatnik zareagował jedynie głośnym sykiem.
Niech to wszyscy diabli! mrukął wściekle Rondel.
Złamał broń i uderzył kolbą o podłogę, by wyrzucić wadliwy ładunek na zewnątrz. Schwycił
dymiący granat i nie zważając na ostry ból w dłoni, cisnął go przez okno. W samą porę.
Eksplodował w sekundę później, a z dołu dobiegły go okrzyki bólu i wściekłości.
"Zasłużyli sobie dranie pomyślał. Nie musieli podchodzić tak blisko." Podczołgał się w
stronę drzwi i ignorując ból w poparzonej dłoni, posłał kolejny granat w dół schodów.
Odpowiedziało mu więcej okrzyków, a tuż nad jego głową seria pocisków odłupała tynk ze
ściany. To powinno ich na chwilę zatrzymać.
Zostały mu jeszcze dwa granaty, gdy wywalili drzwi. Wystrzelił prosto w grupę atakujących
mężczyzn i sięgał właśnie po ostatni granat, kiedy kule przecięły go niemal na pół. Umarł
szybko, leżąc na plecach pod oknem, wpatrując się w widoczne na zewnątrz słupy białego
dymu.
Rozdział 18
Admirał Kapustin był bardzo, bardzo zadowolony. Pogwizdując wesoło przez zęby, odwrócił
się, by po raz ostatni spojrzeć na własne odbicie w lustrze. Mundur był zapięty jak należy,
skórzany pas i wysokie buty lśniły. W porządku. Obrzucił dumnym spojrzeniem widniejącą
na piersi imponującą kolekcję medali i odznaczeń, po czym otworzył drzwi.
Stojący w korytarzu żołnierze wyprężyli się oddając honory wojskowe. Mijając ich, admirał
niedbałym gestem dotknął koniuszkami palców daszka czapki. Wreszcie nadszedł ten
wymarzony dzień! Echu sprężystych kroków towarzyszył leciutki brzęk umocowanych przy
obcasie butów ostróg. Nawet jeżeli ktoś dostrzegł coś niezwykłego w butach do końskiej
jazdy i ostrogach na pokładzie statku kosmicznego, dwieście tysięcy mil od najbliższego
konia, to nie dał tego po sobie poznać. Los tych, którzy odważyli się choćby uśmiechnąć w
kierunku admirała Kapustina, nie był godny pozazdroszczenia.
102
Wkraczającego na mostek admirała powitał jego osobisty adiutant, Oniegin. Podwładny trza-
snął obcasami i pochylił się w lekkim ukłonie, trzymając w obu wyciągniętych przed siebie
dłoniach srebrną tacę. Admirał rozprawił się z niewielką szklaneczką zmrożonej wódki za
pierwszym podejściem i sięgnął po papierosa. Adiutant błysnął zapaloną zapałką.
Dziś jest ten dzień, Oniegin powiedział admirał, otaczając się chmurą aromatycznego dymu.
Wkrótce rozegra się pierwsza w historii kosmiczna bitwa i ja będę pierwszym dowódcą,
który ją wygra. Miejsce w książkach historycznych zapewnione. Jakieś zmiany w ich kursie?
Żadnych, towarzyszu admirale. Może pan sam się przekonać.
Oniegin rzucił krótki rozkaz w stronę operatora hologramu, który natychmiast wyświetlił
obraz zbliżającej się floty nieprzyjaciela. Obraz holograficzny mierzył przeszło trzydzieści
metrów sześciennych, zajmując całe centrum mostka bojowego. Sam obraz był
trójwymiarowy i mógł być oglądany z każdej strony. Pośrodku zmaterializowała się nagle
grupa świecących symboli, od których w górę biegła biała, kropkowana linia, ginąca poza
zasięgiem wzroku.
Tak wygląda ich kurs w tej chwili powiedział Oniegin. A to projekcja przyszłościowa. Na
hologramie ukazała się kolejna linia, tym razem czerwona, zmierzająca w stronę podłogi.
Dobrze chrząknął admirał. A dokąd to ich właściwie prowadzi?
Wewnątrz hologramu zmaterializowała się nagle błękitna kula Ziemi, otoczona satelitami i
orbitującymi dookoła księżycem. Biała linia biegła prosto w jej kierunku.
To projekcja bieżąca, nie biorąca pod uwagę żadnych zmian przyszłościowych wyjaśnił
Oniegin.
Lecz oczywiście, w dalszym ciągu istnieje mnóstwo możliwości zmian. Na przykład takich.
Ukazało się kilkanaście czerwonych linii, z których każda mknęła w innym kierunku, celując
w jakiś odległy punkt w przestrzeni. Admirał chrząknął ponownie.
Ziemia, Księżyc, satelity, kolonie, cokolwiek. I właśnie dlatego tu jesteśmy, Oniegin. Nasze
zadanie polega na obronie Ziemi. Ci kryminaliści, cokolwiek planują, będą musieli przejść tuż
obok nas. Nawet jeszcze nie wiedzą, co ich czeka. A prowadzi ich mój stary przyjaciel,
Skougaard. Co za radość! Po ich pojmaniu osobiście wykonani wyrok na tym zdrajcy. Wódki!
Opróżnił kolejną szklaneczkę i usiadł na swym fotelu, skąd miał doskonały widok na cały
hologram.
Do tej pory walki były jednym pasmem nikczemnych podstępów. Bomby, miny, wreszcie
zdrady. Ci bandyci są nie tylko zdrajcami, lecz także tchórzami, którzy umknęli przed naszym
sprawiedliwym gniewem, a potem pozbawili nas naszych własnych baz. Ale to już skończo-
ne. Mieliśmy dość czasu, by przegrupować się i zorganizować obronę. Teraz muszą spotkać
103
się z nami na otwartym polu. I przeżyją niespodziankę, gdy to zrobią. Proszę pokazać mi
ostatnie fotografie.
Astronomowie na orbitującym dookoła Ziemi trzynastometrowym teleskopie optycznym
początkowo zaprotestowali, gdy zażądano od nich zdjęć zbliżającej się floty. Argumentowali,
iż teleskop ten zaprojektowany został do zupełnie innych celów. Osłonięty przed promieniami
słońca, bez atmosfery, która mogłaby zniekształcić wizję, mógł penetrować tajemnice
nieprawdopodobnie odległych galaktyk, badać systemy gwiezdne leżące w odległości tysięcy
lat świetlnych. Ich stosunek do przedstawionej im propozycji uległ gwałtownej zmianie, gdy
kolejnym promem z Ziemi złożyło im wizytę kilkunastu policjantów. Wspólnymi siłami
znaleziono sposoby, by wykonać to zadanie.
Wewnątrz hologramu pojawiły się sylwetki liniowców nieprzyjaciela. Szare i dość zamazane,
rozciągały się w szerokim łuku.
Dajcie mi ich flagowy, Dannebrog zażądał Kapustin.
Okręt pośrodku formacji zaczął się powiększać, aż miał przeszło metr średnicy. Jednak jego
obraz wciąż pozostawał niewyraźny.
Nie możecie czegoś z tym zrobić? parsknął zniecierpliwiony admirał.
Spróbujemy komputerowego wspomagania obrazu rzucił Oniegin.
Po chwili widoczna na hologramie sylwetka zamigotała i stała się wyraźniejsza.
Teraz lepiej mruknął admirał. Podszedł bliżej i wymierzył palec wskazujący w okręt. Mata
cię, Skougaard. Ciebie i ten twój cenny Dannebrog. Już mi nie uciekniesz. Dajcie mi teraz
projekcję kursów zbieżnych.
Obraz zmienił się ponownie. Symbole floty nieprzyjaciela pojawiły się teraz po jednej stronie
hologramu, a floty Ziemi po drugiej. Od obu zgrupowań pomknęły w głąb obrazu przerywane
linie. W miejscu, w którym linie skrzyżowały się, wykwitły nagle żółte i zielone cyfry. Żółte
migotały i zmieniały się bezustannie. Zielone reprezentowały odległość w kilometrach od ich
obecnej pozycji do miejsca przecięcia, żółte czas, za jaki dotrą tam przy obecnej prędkości.
Admirał przez chwilę wpatrywał się w hologram. Wciąż byli za daleko.
Pokażcie mi teraz dziesiątkę i dziewiećdziesiątkę.
Komputer dokonał niezbędnych kalkulacji w przeciągu mikrosekund. Na hologramie ich
przyszły kurs przecięły nagle dwa łuki światła. Łuk bliższy flocie nieprzyjaciela był właśnie
dziewięćdziesiątką był to zasięg, w jakim dziewięćdziesiąt procent ich pocisków miało ude-
rzyć w nieprzyjaciela. Dziesiątka leżała dalej i oznaczała dziesięć procent skuteczności poci-
sków. Jednak nawet ten niepraktyczny zasięg osiągnięty zostanie dopiero za kilka godzin.
Wojna w przestrzeni kosmicznej, tak samo jak starożytne bitwy morskie, polegała na długich
104
okresach podróży, przerywanych krótkimi potyczkami. Admirał zaciągnął się radośnie papie-
rosem i czekał. Ostatecznie, był przecież człowiekiem o nieskończonej cierpliwości.
Okręt flagowy admirała Skougaarda, Dannebrog, nie posiadał tak wyrafinowanego mostka
bojowego jak jego główny przeciwnik we flocie nieprzyjaciela
Stalin. Skougaard nawet tak wolał. Wszystko, czego potrzebował, z łatwością mógł odczytać
z ekranów, a gdyby zażądał czegoś większego, aparat projekcyjny w razie potrzeby był w
stanie powiększyć obraz do rozmiarów ściany grodziowej. Zawsze uważał, że niezwykle
złożony emiter holograficzny jest jedynie zbędną komplikacją.
Stał właśnie przed ekranem głównym i pocierając w zamyśleniu masywną szczękę, spoglądał
na powiększony obraz obu flot. W końcu drgną) i odwrócił się w stronę Jana, który czekał
cierpliwie na boku.
A więc moja artyleria jest już w pełnej gotowości bojowej. To dobrze. Muszę przyznać, że z
serca spadł mi ogromny ciężar.
Problem nie był właściwie zbyt skomplikowany
przyznał Jan. Zastosowałem tu coś, co z powodzeniem wykorzystywaliśmy przy
automatycznych liniach produkcyjnych, kiedy musieliśmy przyśpieszyć tempo cykli. To
właściwie kwestia mechaniki, a nie elektroniki. Cykle oparte na zasadzie sprzężenia
zwrotnego zdają świetnie egzamin w przypadku obwodów zespolonych, gdzie różne typy
operacji przebiegają tak szybko, że w czasie realnym wydają się zachodzić niemal
równocześnie. Mechanika zajmuje się obiektami fizycznymi, które mają zarówno wagę, jak i
masę. Rozpędzenie i zatrzymanie takich obiektów pochłania znaczne ilości czasu. Zmieniłem
więc program strzelniczy komputera w ten sposób, by kontrolował nie cały proces, lecz każdą
z poruszających się kuł oddzielnie. Tak więc jeżeli jedna z kuł zwolni, zostanie usunięta, a na
jej miejsce wprowadzona zostanie następna. Nie będzie potrzeby zatrzymywania całego
urządzenia, tak jak to miało miejsce w przeszłości. Oznacza to także, że możemy strzelać
tymi kulami w o wiele mniejszych odstępach czasu i rozmieszczać je w mniejszych
odległościach od siebie.
Admirał skinął z zadowoleniem głową.
Cudownie. Możemy je więc porozrzucać na kursie kolidującym tuż przed atakującą flotą. W
jakiej właściwie odległości od siebie mogą być wystrzeliwane?
Podczas prób doszliśmy do około trzech metrów.
Niewiarygodne! A wiec oznacza to stalową ścianę, na którą nadzieją się swoimi
rozpędzonymi nosami!
Dokładnie tak. Uprości to przy okazji resztę funkcji, pozostawiając jedynie celowanie.
105
Mamy więc coś, co staremu Kapustinowi sprawi przykrą niespodziankę. Admirał spojrzał na
ekrany z lekkim uśmiechem satysfakcji. Znam go bardzo dobrze. Znam jego taktykę,
uzbrojenie, a przede wszystkim jego głupotę. Pędzi prosto na mnie, nie mając właściwie
pojęcia, co chowam w zanadrzu. Zapowiada się interesujące spotkanie. Będzie to coś, co
jeszcze długo będzie pan pamiętał.
Nie wyobrażam sobie, bym mógł pełnić rolę biernego obserwatora. Sądzę, że moje miejsce
jest na jednym z okrętów strzelniczych.
Nie. Będzie pan bardziej przydatny, pozostając ze mną. Na wypadek, gdyby skontaktował się
z nami ThurgoodSmythe, lub gdyby pojawił się w jakiejkolwiek innej sytuacji. Jego osoba
jest jedynym nieznanym czynnikiem w moich kalkulagach. Wszystko pozostałe zapięte jest
już na ostatni guzik.
Jakby na potwierdzenie tych słów widoczne na ekranie kursowym cyfry zaczęły migotać, a na
mostku rozbrzmiała syrena alarmowa.
Zmiana kursuobwieściłmechanicznym głosem komputer.
Silniki zwiększyły ciąg. Obydwaj mężczyźni wyraźnie wyczuwali stopami drżenie stalowych
płyt pokładu.
A teraz zobaczymy, jak szybki jest komputer Kapustina powiedział Skougaard. A także, jak
szybki jest on sam. Maszyny zbierają jedynie informacje, ale to on będzie musiał
zadecydować, co z tym fantem zrobić.
Co się właściwie dzieje? zapytał Jan.
Rozdzielam moje siły. I to z dwóch ważnych powodów. Ten statek, oraz widoczny na
ekranie Sverige są jedynymi jednostkami, które posiadają pociski antyrakietowe. Stary
Lundwall, który dowodził Sverige, dawno już powinien przejść na emeryturę, jest jednak
najlepszym taktykiem, jakiego znam. Razem opracowaliśmy tę operację. Każdy z nas stanie
na
czele oddzielnej eskadry. Wiem, że moi chłopcy wypracowali efektywne techniki zakłócenia
systemów naprowadzania rakiet wroga. Z pewnością okażą się one przydatne w dalszej fazie
rozgrywki. Na początku wolę mieć jednak z przodu dwie jednostki wyposażone w solidne
ekrany detekcyjne, które wykryją wszystkie pociski, zanim jeszcze wejdą w bezpośredni
zasięg rażenia.
Jan bez słowa wpatrywał się w ekran, na którym widoczne były pozycje wszystkich jednostek
floty. W tej właśnie chwili przesuwały się powoli, zgodnie ze schematem kontrolowanym
przez komputer. Okręt flagowy wysunął się na czoło, podczas gdy połowa floty ustawiła się
106
za nim w długą linię. Druga połowa robiła to samo za Sverige. Wkrótce obie eskadry znalazły
się na kursach rozbieżnych.
To da towarzyszowi Kapustinowi sporo do myślenia oświadczył z uśmiechem Skougaard.
Wszystkie nasze jednostki posuwają się w dwóch liniach za okrętami flagowymi, które bez
przerwy kierują się w stronę ich formacji. Może to oznaczać, oczywiście z ich punktu
widzenia, że pozostałe statki po prostu zniknęły. To dobrze, że nasz przeciwnik nie zna
historii. Słyszał pan kiedykolwiek o admirale Nelsonie, Janie?
Tak. Jeżeli to ten sam facet, który stoi na szczycie kolumny na Trafalgar Sąuare.
Ten sam.
Brytyjski bohater z wieków średnich, czy jakoś tak. Walczył z Chińczykami?
Niezupełnie. Chociaż z pewnością nie miałby nic przeciwko temu. Walczył chyba z
wszystkimi innymi nagami. Jego najświetniejsze zwycięstwo, które go zresztą zabiło, miało
miejsce w trakcie bitwy pod
Trafalgarem, kiedy przełamał szyk francuskich okrętów w sposób, jaki mam teraz zamiar
powtórzyć. Statki prowadzące przyjmują na siebie pierwsze uderzenie, dopóki w formacji
nieprzyjaciela nie uczyniona zostanie wyrwa...
Pociski odpalone przerwał mu meldunek komputera.
Czy nie jesteśmy jeszcze poza zasięgiem? zapytał nerwowo Jan.
Tak, ale to jedynie pociski antyrakietowe. Ich silniki nadają ciąg przez stosunkowo krótki
okres czasu, a potem wyłączają się. Tworzą przed nami rodzaj parasola ochronnego, zdolnego
do przechwycenia pocisków wroga, stając się w ten sposób systemem wczesnego ostrzegania.
W chwilę później przestrzeń przed nimi zakwitała białymi kulami ognia.
Bardzo niezwykłe zauważył Skougaard. Kapustin już w pierwszym ataku używa głowic
jądrowych. Niezłe, gdyby mogło się udać. Tym razem zrobił jednak poważny błąd, ponieważ
wiem, iloma takimi pociskami dysponuje.
Spojrzał na zegar, a potem, na ekran, na którym jednostki uformowane w dwie, idealnie
proste linie, sunęły w ślad za okrętami flagowymi.
Historyczny moment powiedział wreszcie. Początek pierwszej bitwy podczas pierwszej
wojny w przestrzeni kosmicznej. Od jej wyniku zależy przyszłość nas wszystkich.
Rozdział 19
Oa coś knuje powiedział Kapustin z lekkim niepokojem w głosie.
107
Pułapka została już zastawiona. Skougaard nie miał innego wyjścia, jak w nią wpaść. Lecz we
wnętrzu hologramu statki wrogiej armady zaczęły znikać z pola widzenia, aż pozostały tylko
dwa.
Przechodzą na napęd przestrzenny! wrzasnął Kapustin. Próbują mi uciec!
To raczej niemożliwe, towarzyszu admirale powiedział ostrożnie Oniegin. Jedna z
trudniejszych funkcji adiutanta polegała na formułowaniu myśli w taki sposób, który
sugerowałby, iż powstały one w głowie admirała. Pan pierwszy wytłumaczył mi przecież, że
z powodu zachodzących na siebie pól grawitacyjnych napęd przestrzenny Fascolo nie może
być używany w bezpośredniej bliskości planet. Nieprzyjaciel próbuje czegoś o wiele
prostszego. Jego statki formują się w dwie linie za...
To przecież oczywiste. Każdy głupiec to zauważy. Nie musi pan marnować mego czasu,
objaśniając mi takie rzeczy. Ale czy zauważył pan, że ich kursy także się zmieniły? Proszę
trzymać oczy otwarte, Oniegin, to nauczy się pan kilku ciekawych rzeczy.
Trudno było tego nie zauważyć. Korzystając z chwili czasu, operator hologramu
wprogramował w obraz dwie Unie sunących za jednostkami statków. Nie miało to większego
znaczenia, niemniej jednak usatysfakcjonowało admirała.
Przeprowadźcie analizę tych kursów. Chcę wiedzieć, dokąd zmierzają. I wystrzelcie kilka
pocisków z głowicami jądrowymi. Niech nie będą tacy pewni siebie.
Mamy ich dość ograniczoną ilość... raczej wcześnie, nie sądzi pan... może pociski innego
typu...
Proszę się zamknąć i wykonywać rozkazy.
Chociaż ton głosu admirała był zupełnie beznamiętny, Onieginowi zrobiło się nagle zimno.
Wiedział, że posunął się za daleko.
Oczywiście, towarzyszu admirale! To doskonały pomysł.
I podajcie mi wreszcie tę trajektorię ich przyszłych kursów.
Na hologramie od strony zbliżających się eskadr wytrysnęły nagle zakrzywione stożki
światła. Początkowo pokrywały one olbrzymi obszar, włączając w to całą Ziemię i sporą
liczbę satelitów. Jednak w miarę napływu danych radarowych stożki robiły się coraz większe,
przybierając w efekcie postać dwu świecących linii.
Dwa oddzielne cele Kapustin nie odrywał wzroku od hologramów. Pierwszy, to nasze bazy
księżycowe. Cudownie. Baterie umieszczonych tam rakiet zniszczą ich, gdy tylko podejdą
bliżej. Ale gdzie prowadzi ten drugi kurs?
108
Najprawdopodobniej na orbitę geostacjonarną. Znajduje się tam spora liczba satelitów. To
może być...
To może być cokolwiek. I nawet nie jest to w tej chwili ważne. Zamienią się w parę na
długo, nim tam dotrą. My także podzielimy nasze siły. Chcę, by obie eskadry przecięły kurs
tych statków. By zagrozić Ziemi, będą się musieli przez nas przedrzeć. Nie będzie to takie
łatwe.
Była to walka niewidzialnych sił strumieni elektronów w komputerach, fal radiowych i fal
światła. Żadna ze zbliżających się flot nie widziała jeszcze bezpośrednio drugiej mogło się
zdarzyć, iż nie dostrzegą siebie nawet w trakcie bitwy. W dalszym ciągu znajdowali się o
tysiące mil od siebie. Załogi statków kosmicznych przypominały marynarzy odległych bitew
morskich, których dalekosiężne działa niszczyły nieprzyjaciela, nim ten pojawił się w zasięgu
wzroku.
Obie floty zbliżały się do siebie coraz bardziej. Kapustin z radością w oczach spoglądał na
widoczny na ekranie powiększony kształt okrętu flagowego Skaugaard Dannebrog.
Druga eskadra na robić dokładnie to, co ja. Strzelać na rozkaz. Nie zezwalam na oddzielne
komendy. I niech żaden inny statek nie próbuje zbliżyć się do Dannebrog, gdy go już
wypatroszymy. To moja ofiara. Wystrzelić salwę pocisków w formacji rozproszonej. To
powinno nimi wstrząsnąć.
Na pokładzie Dannebrog admirał Skougaard uśmiechnął się szeroko i uderzył dłonią o
kolano.
Proszę spojrzeć na tego głupca zwrócił się w stronę Jana, wskazując równocześnie na
ekrany. Rozrzuca swe cenne pociski jak kawałki chleba dla ptaków.
Komputer wyświetlał trasy pocisków, które zostawały przechwytywane i niszczone.
Ten człowiek jest zupełnym głupcem, nie mającym pojęcia o taktyce. Wydaje mu się, że
może nas zniszczyć, używając jedynie brutalnej siły. Być może byłoby to możliwe, gdyby
poczekał, aż się zbliżymy. Nasza obrona zostałaby wtedy przygnieciona taką masą pocisków.
Na szczęście mam tu kilka niespodzianek, które dadzą mu trochę do myślenia.
Okręty strzelnicze gotowe do otwarcia ognia zameldował komputer.
Oba ogromne okręty weszły w zasięg trajektorii, którą posuwała się nieprzyjacielska forma-
cja. W kierunku miejsca, w którym wkrótce miały znaleźć się wrogie jednostki, pomknął nie-
przerwany strumień żelaznych kuł. Włączone na pełną moc silniki korekcyjne utrzymywały
statki w pozycji, przeciwdziałając wstrząsom, wywołanym przez opuszczające wyrzutnie ku-
le. Strumienie metalu wyglądały na ekranach jak świetliste ołówki. Wkrótce zniknęły z pola
widzenia. Pozorujące płynącą przed nimi flotę, pociski antyrakietowe sunęły po wyznaczo-
109
nych komputerowo kursach. Ich reflektory radarowe, pole Gaussa i źródła ciepła miały za za-
danie zwieść i zniszczyć rakiety nieprzyjaciela.
Przechadzający się po mostku bojowym Stalina Kapustin, nie wydawał się być zadowolony z
rozwoju sytuacji.
Czy mogą być jakieś błędy odczytu? To nie może być prawda! krzyknął, wskazując na
pojawiające się na ekranie cyfry.
Zawsze występują błędy, sir odparł spokojnie Oniegin. Lecz stanowią jedynie niewielki
procent ostatecznego wyniku.
Lecz ta głupia maszyna wciąż twierdzi, że nie trafiliśmy w ani jeden statek nieprzyjaciela. W
ani jeden! A ja na własne oczy widziałem eksplozje.
Tak, admirale. Lecz w większości były to jedynie antyrakiety, których zadaniem było
przyjęcie na siebie naszych rakiet. Po każdym kontakcie nasze radary przeszukują obszar
eksplozji w poszukiwaniu szczątków. Po ich ilości określają, czy zniszczony został statek, czy
jakiś inny obiekt. Musi pan jednak pamiętać, że z każdą eksplozją niszczona jest jedna z ich
antyrakiet. Ponieważ mamy o wiele więcej pocisków niż oni, ostateczne zwycięstwo będzie
należało do nas. Kapustin nie sprawiał wrażenia w pełni zadowolonego z tego wyjaśnienia.
A gdzie są te ich pociski? Czy ten tchórz nie ma nawet zamiaru ich wystrzelić?
Ponieważ ma ich o wiele mniej, sądzę, iż czeka, aż odległość zmniejszy się na tyle, by ich
siła rażenia była jak największa. Nasze ekrany ochronne są jednak tuż przed nami i z
pewnością nie uda im się ich przebić.
Ta ostatnia uwaga była szczególnie niefortunna. Właśnie gdy adiutant kończył ją
wypowiadać, na mostku zabrzmiał alarm. Na ekranie krwistą czerwienią pulsował napis:
OBIEKTY NA KURSIE KOLIZYJNYM. Niemal natychmiast z innych jednostek napływać
zaczęły raporty o uszkodzeniach. Sparaliżowany zdumieniem, admirał wpatrywał się w ekran,
na którym jego liniowce zmieniały się w poskręcane sterty złomu. Na jego oczach jeden ze
statków eksplodował złocistą kulą ognia.
Co to jest? Co się dzieje? wykrztusił.
Strumień meteorytów... zaczął Oniegin, chociaż wiedział, że to nie może być prawda.
Admirał, zapominając o zamknięciu ust, opadł na fotel. Sprawiał wrażenie kompletnie zdezo-
rientowanego. Oniegin poprosił operatora o powtórne odtworzenie całego zajścia. Chociaż
trwało ono niespełna sekundę, zostało zarejestrowane przez komputer, który odtworzył je te-
raz w zwolnionym tempie. Na ekranie ukazała się zwarta ściana jakiejś materii przeszło dwu-
kilometrowej długości, z precyzją sunąca kursem kolizyjnym na spotkanie liniowców floty.
Potem nastąpiło zderzenie. To musiała być akcja nieprzyjaciela. Na powiększeniu Oniegin
110
spostrzegł, iż ową ścianę tworzyły w rzeczywistości niewielkie, kuliste przedmioty. Wystrze-
lone przez nich pociski, pomimo że tworzyły w przeszkodzie pokaźne dziury, nie mogły po-
wstrzymać głównego impetu.
Wygląda na to, że to pewien rodzaj broni powiedział wreszcie Oniegin.
Co takiego?
"Tajnej" chciało mu się dodać. Nie uczynił jednak tego, ponieważ mogło go to kosztować
życie. Zamiast tego powiedział jedynie:
Niewielkie obiekty pozbawione własnego napędu, które wystrzelono nam na spotkanie.
Jednak jakie to obiekty i w jaki sposób wystrzelono je z taką precyzją, w dalszym ciągu nie
wiadomo.
Będzie ich więcej?
To możliwe, chociaż oczywiście nie mogę być tego pewny. Być może wystrzelili w nas od
razu wszystkim, co mają...
Więcej pocisków defensywnych. Wystrzelili je natychmiast.
Za pierwszym razem ich efekt był zupełnie znikomy, towarzyszu admirale. Gdy wystrzelimy
je teraz, zabraknie ich na...
Urwał, gdyż silny cios w twarz przewrócił go na podłogę.
Odmawia pan wykonania rozkazu? Kwestionuje pan moje dowództwo nad tą flotą?
Nigdy! Proszę wybaczyć... to była tylko sugestia... to się więcej nie powtórzy Oniegin
podniósł się na nogi.
Z kącika rozciętej wargi sączyła się krew.
Postawić parasol ochronny z pocisków defensywnych... I to z wszystkich! Ta piekielna broń
musi zostać powstrzymana!
Lekkie szarpnięcie Stalina świadczyło, iż pociski zostały wystrzelone. Oniegin otarł
krwawiące usta rękawem. Co jeszcze mogli zrobić? Musi być przecież coś, co pozwoliłoby
im uniknąć ostatecznej katastrofy. Ten głupiec admirał był zbyt niekompetentny, a oficerowie
za bardzo się go bali, by zaproponować jakieś rozsądne rozwiązanie.
Czy mógłbym zasugerować coś, co byłoby bardziej efektywne niż pociski defensywne,
towarzyszu admirale? Czymkolwiek ta broń jest, nie posiada własnego napędu. Nasze
czujniki nie wykrywały u niej śladu jakiejkolwiek radiagi. Dlatego wydaje mi się, że
wystrzeliwana być musi po ściśle określonej trajektorii. Gdybyśmy znniejszyli szybkość,
istnieje spora szansa, że pociski te przejdą przed nami.
Co takiego? Zwolnić? Bierze mnie pan za tchórza?
Oniegin westchnął.
111
Nie, sir. Oczywiście, że nie. Równie dobrze możemy przyśpieszyć. Efekt będzie ten sam.
Być może. w Każdym razie nie wyrządzi to chyba większej szkody. Niech pan wyda rozkaz.
Przerwać ogień wydał polecenie Skougaard. Zwiększyli szybkość, więc nasza ostatnia
salwa przejdzie za nimi. Lecz i tak zadaliśmy im spore straty. Proszę spojrzeć na ekran.
Wytrąciliśmy z walki więcej niż czwartą część ich sił. Kolejna zapora wykończy ich. Czy
jesteśmy już w odpowiednim zasięgu dla naszych rakiet?
Będziemy za trzydzieści dwie sekundy, sir.
Wydać polecenie otwarcia ognia. Chcę, by napotkali na swej drodze stalową ścianę.
Z precyzją co do mikrometra płaskie wieżyczki strzelnicze obróciły się, kierując wyloty
swych wyrzutni na obrany punkt w przestrzeni. Od części zamkowej każdej wyrzutni biegła
przezroczysta, plastykowa rura, przez którą podawano z wnętrza statku strumień niewielkich,
zmodyfikowanych pocisków rakietowych. W sumie była to prosta, mało subtelna broń lecz
bardzo efektywna.
Po osiągnięciu określonego punktu w przestrzeni włączano obwody strzelnicze. We
wszystkich wieżyczkach elektroniczny zapłon zadziałał równocześnie, wyrzucając smukłe
cygara rakiet w przestrzeń. Na ich miejsce w wyrzutnie wsuwały się następne, a potem
następne. Ponieważ nie było potrzeby otwierania i zamykania zamka, czy wyrzucania pustych
łusek, szybkostrzelność tych urządzeń była niewiarygodna. Ograniczało ją jedynie tempo
mechanicznego podawania pocisków. Co sekundę jedną wyrzutnię opuszczało przeciętnie
sześćdziesiąt rakiet, a sto osiemdziesiąt każdą wieżyczkę. Sto dziewięćdziesiąt siedem takich
wieżyczek zamontowano, zanim jeszcze flota wyruszyła do akcji, a ostatecznych połączeń i
testów dokonano już w drodze.
Co sekundę wyrzutnię opuszczało dziewięćdziesiąt cztery tysiące pięćset sześćdziesiąt rakiet.
Przeszło dwie i pół tony stali, Gdy zaprzestano odstrzału po minucie, \v stronę ziemskiej floty
zmierzało przeszło sto pięćdziesiąt ton stali.
Na radarze masa ta przypominała połyskującą mgłę, która szybko zniknęła w przestrzeni.
Komputer zaczął odliczać czas, który pozostał do momentu spotkania.
Wszyscy na mostku wstrzymali oddech. Minuty, a potem sekundy, nieubłaganie zmierzały w
stronę zera. Teraz!
Dobry Boże... westchnął Jan na widok nieprzeliczonej ilości eksplozji.
Admirał Skougaard odwrócił wzrok od ekranów, które ukazywały orgię zniszczenia. Znał
większość z tych, którzy tam ginęli. Część służyła niegdyś pod jego rozkazami.
112
Tam, gdzie jeszcze przed chwilą była imponująca flota statków kosmicznych, teraz widniały
jedynie porozrywane, osmolone metalowe szczątki. W przeciągu kilku sekund obie ziemskie
eskadry przestały istnieć.
Dwie chmury rozpraszających się powoli odłamków szybko pozostały z tyłu.
Przed rebeliantami leżała Ziemia.
Rozdział 20
Powinnam być w samolocie powiedziała Dvora. Pozostali są już na pokładzie.
Zmęczona bezustannym wyczekiwaniem w samochodzie, wyszła na zewnątrz, by
rozprostować kości. Noc była wyjątkowo ciepłą, bezchmurne niebo pobłyskiwało tysiącami
gwiazd. Chociaż sam port lotniczy był zaciemniony, sylwetki zgrupowanych na pasie
startowym transportowców były doskonale widoczne. Amri BenHaim stanął tuż obok
dziewczyny. Ssąc nieodłączną fajkę, obrzucił spojrzeniem torbę Dvory, zawierającą zapasowe
magazynki i przewieszony przez plecy młodej bojowniczki karabin maszynowy.
Nie ma pośpiechu, Dvora powiedział. Do startu pozostało jeszcze trzydzieści minut. Twoi
żołnierze to dorośli ludzie, nie musisz prowadzić ich za rączkę.
Dorośli ludzie! parsknęła ze zniecierpliwieniem. Farmerzy i profesorowie uniwersytetu. Jak
się będą zachowywać, gdy dookoła zaczną świstać kule?
Dadzą sobie radę, jestem tego pewny. Przeszkolenie, które przeszli było bardzo dokładne, tak
samo zresztą jak twoje. Ty po prostu masz więcej doświadczenia, to wszystko, Możesz na
nich polegać...
Wiadomość! wykrzyknął nagle kierowca.
Potwierdź moim kodem identyfikacyjnym polecił BenHaim.
Kierowca szepnął coś w stronę mikrofonu, a po chwili wychylił się przez okno.
Podali tylko dwa słowa: beth doar.
Poczta! wykrzyknął BenHaim. Odwrócił się w stronę Dvory. A więc udało się. Zajęli stację
w Khartumie. Powiedz Blonsteinowi, że sytuacja, używając jego ulubionego powiedzenia,
jest do przodu. A potem wsiadaj do samolotu. Nie chcę, byś mi się tutaj niepotrzebnie pętała.
Dvora nałożyła heim i sięgnęła po mikrofon.
Tak... tak, generale. Oczywiście, powtórzę odwróciła się w stronę BenHaima. Wiadomość
dla pana od generała Blonsteina. Powiedział, by miał pan oko na Izrael. Po powrocie chce go
zwiedzić.
113
Postaram się. Ale następnym razem powiedz mu, że zależy to od niego, a nie ode mnie. No,
idź już. Posiedzę sobie na balkonie, czekając na wynik akcji. To znaczy tak długo, jak będę
miał balkon, na którym mógłbym siedzieć.
Dvora pocałowała go leciutko w policzek i ruszyła w stronę oczekującego samolotu. Wkrótce
jej sylwetka rozpłynęła się w mroku.
BenHaim nasłuchiwał, jak silniki potężnych samolotów budzą się z hukiem do życia. Mrok
nocy rozświetliły buchające z dysz ognie odrzutu. Pierwszy samolot mknął już po pasie,
nabierając prędkości, aż wreszcie płynnie uniósł się w powietrze. Za nim następny i następny.
Na obu pasach trwał nieprzerwany ruch. W końcu niewyraźne kształty samolotów rozmyły
się w ciemnościach, echo silników zamarło i powróciła cisza.
BenHaim wyjął z ust wygasłą fajkę i wystukał ją o krawędź buta. Nie czuł ani podniecenia,
ani zmęczenia; po dniach pełnych napięcia i przytowań był po prostu zmęczony. Od tej chwili
nie było już odwrotu. Wsiadł do samochodu.
W porządku. Możemy wracać do domu, chłopcze polecił kierowcy.
Wysoko w górze, już poza zasięgiem wzroku, powietrzna armada zatoczyła szerokie koło.
Przestrzeń powietrzna Izraela była zbyt mała na wykonanie takiego manewru. Nie obawiano
się co prawda sieci radarów, lecz w dole leżały gęsto zaludnione miasteczka, których
mieszkańcy mogliby się zastanawiać, dokąd właściwie te wszystkie samoloty się kierują.
Kiedy maszyny ponownie przekroczyły granicę Izraela, znajdowały się na wysokości sześciu
mil. Z takiej wysokości odgłos pracy silników był już zupełnie niesłyszalny na dole. W
zwartej formagi skręcili na południowywschód i znaleźli się nad Morzem Czerwonym.
Grigor wyjrzał przez okienko i aż cmoknął ze zdumienia.
Dvorapowiedział. To, co widzę, nie wygląda koszernie.
A cóż takiego widzisz? Stadko świnek?
Raczej fale Morza Czerwonego.
Grigor był z zawodu wykładowcą matematyki. Niezwykle roztargniony, zupełnie nie
odpowiadał wszelkim wymaganiom stawianym żołnierzom. Lecz jako strzelec wyborowy nie
miał sobie równych. Jego wyczyny na strzelnicy przeszły już do legendy.
Chodzi mi o to, dokąd lecimy. Mamy zaatakować przecież Spaceconcent na zachodzie Sta-
nów Zjednoczonych. Wiem, wiem, nie podniecaj się tak. Dawno już się tego domyślaliśmy.
Tak wielki sekret, że nawet dziecko by na to wpadło. Ale do rzeczy. Z położenia gwiazdy
pomocnej wnioskuję jedynie, że lecimy na południe. Właśnie to skłoniło mnie do refleksji, iż
nie wygląda to zbyt koszernie. Chyba, że nasz samolot ma wystarczające zapasy paliwa, by
dolecieć do Ameryki przez biegun południowy.
114
Nie lecimy bezpośrednią trasą.
Mogłabyś nam coś o tym powiedzieć, Dvorkila
wtrącił Vasil, celowniczy ciężkiego karabinu maszynowego.
Pozostali pochylili się w jej kierunku i zastygli w oczekiwaniu.
Mogę powiedzieć wam o kursie, jakim teraz lecimy, ale nic ponad to. Lecimy teraz prosto na
południe, lecz nad Pustynią Nubijską zakręcimy na zachód. Jest tam a raczej była stacja
radarowa wKhartumie. Nasi ludzie zajęli ją. Jest to jedyna stacja na drodze do Maroka...
zawahała się i umilkła.
A dalej? nalegał Grigor. A może ma to związek z tymi czarnymi krzyżami, które po zdjęciu
papieru znaleźliśmy na kadłubie? Wtargniemy tam pod fałszywymi znakami, jak piraci?
To ściśle tajne...
Dvora, proszę. To w końcu my nadstawiamy głowy.
No dobrze, macie rację. Zresztą teraz i tak nie jest to już tajemnica. Wiecie z pewnością, że w
rządzie Narodów Zjednoczonych mamy naszych agentów
urwała nagle.
"Lub być może oni mają nas pomyślała ponuro.
Za późno jednak, by się wycofać. Nawet jeżeli to rzeczywiście pułapka, to musimy w nią
brnąć dalej, aż do krwawego końca."
Od nich właśnie dowiedzieliśmy się ciągnęła dalej. Że do pomocy w utrzymaniu bazy na
pustyni Mojave wysłano oddziały niemieckie. To ich właśnie znaki i numery identyfikacyjne
mamy na naszym samolocie. Zajmiemy po prostu ich miejsce.
Nie tak po prostu przerwał Grigor. Przypuszczam, że istnieje jeszcze sporo rzeczy, o których
nam nie powiedziałaś.
To prawda. Lecz muszę dodać coś jeszcze. Wyprzedzamy samoloty niemieckie zaledwie o
godzinę. Dlatego tak niezwykle ważne było skoordynowanie czasowe całej akcji. Jak na razie
wszystko rozwija się zgodnie z planem. Mieścimy się w czasie. Więc lepiej spróbujcie teraz
trochę odpocząć, bo po wylądowaniu nie będzie już na to ani chwili.
Lecieli już kilka godzin. Większość ludzi spała. Czuwały jedynie załogi, obserwując bez
przerwy wskazania automatycznych pilotów. Generał Blonstein, jako wykwalifikowany pilot,
znajdował się w pierwszym samolocie formacji. Po minięciu pustyń Maroka znaleźli się nad
Oceanem Atlantyckim. Generał wpatrywał się właśnie w ciemny przestwór, gdy nagle ożyło
radio.
Wieża Rabat do Air Force cztery siedem pięć. Czy mnie słyszycie?
Air Force cztery siedem pięć. Słyszymy głośno i wyraźnie, wieża Rabat.
115
Kontakt radiowy był jedynie formalnością. Stacje naziemne uaktywniły już transpondery we
wszystkich samolotach, otrzymując w ten sposób wszystkie zakodowane wcześniej dane
dotyczące identyfikacji, trasy przelotu i miejsca przeznaczenia.
Macie czystą drogę aż nad Azory, Air Force - z głośnika dobiegł szmer prowadzonej
ściszonymi głosami rozmowy. Mamy tu dane dotyczące waszego lotu. Wygląda na to, że
jesteście pięćdziesiąt dziewięć minut przed czasem.
Mamy sprzyjający wiatr odparł spokojnie Blonstein.
Zrozumiałem, Air Force. Koniec.
Na dole, nasłuchując na częstotliwości wieży kontrolnej, tej krótkiej wymianie zdań
przysłuchiwał się jeszcze ktoś inny. W kępie drzew tuż przy nadmorskiej autostradzie tkwił
mężczyzna w burnusie. Wzdłuż autostrady biegły słupy trakcyjne sieci wysokiego napięcia.
Mężczyzna słuchał rozmowy niezwykle uważnie, marszcząc czoło, gdy dobiegające z taniego
radia trzaski zagłuszały niektóre słowa. Odczekał jeszcze chwilę, by być absolutnie pewnym,
że transmisja została już zakończona. W końcu skinął głową i nacisnął guzik z boku
niewielkiej skrzynki, która przez cały ten czas tkwiła u jego stóp.
W niebo wystrzelił jaskrawy słup ognia, a w sekundę później jego uszu dobiegł odgłos
eksplozji. Jeden ze słupów trakcyjnych jął chylić się ku ziemi, aż w końcu runął, krzesząc
przy tym malownicze snopy iskier.
Połowa świateł w całym Rabacie momentalnie zgasła. Przy okazji wysiadła także podstacja
naprowadzania radiowego wieży.
Obsada dyżurna lotniska Cruz del Luz na wyspie Santa Maria pogrążona była w błogim śnie.
Ostatnio bardzo niewiele samolotów lądowało tutaj by napełnić zbiorniki, szybko więc
godziny dyżuru nocnego stały się zwykłą rutyną. A zresztą, gdyby coś się działo, to wcześniej
i tak obudziłoby ich radio.
Tak stało się i tym razem. Kapitana Sarmiento wyrwał z okowów pełnego pięknych dziewcząt
snu wzmocniony głos, dobiegający z wiszącego na ścianie głośnika. Żołnierz zerwał się z
leżanki i nim udało mu się zapalić światło, wyrżnął się boleśnie w goleń.
Zgłasza się Cruz del Luz wymruczał sennie. Odchrząknął, splunął do pełnego kosza na
śmiecie i zaczął przerzucać leżące na biurku wydruki.
Tu Air Force cztery siedem pięć. Prosimy o zezwolenie na lądowanie w celu uzupełnienia
paliwa.
Trzęsące się palce Sarmiento znalazły właściwy wydruk, nim jego rozmówca skończył
mówić. Tak, wszystko się zgadzało.
116
Możecie lądować na pasie numer jeden nagle zamrugał i spojrzał na zegar ścienny. Jesteście
o godzinę wcześniej, niż było to przewidziane w harmonogramie, Air...
Sprzyjający wiatr padła lakoniczna odpowiedź.
Sarmiento opadł na fotel i z obrzydzeniem spojrzał na swą rozespaną i ziewającą załogę,
wkraczającą właśnie do centrali łączności.
Wy syny portowych dziwek! Po raz pierwszy od sześciu miesięcy przybywa tu prawdziwy
major, a wy śpicie jak świnie w błocie. Ruszać się! Procedura tankowania.
Jeszcze przez chwilę przemawiał w ten sposób, aż w końcu wszyscy jego ludzie zabrali się do
roboty. Podobała im się ta bezpieczna praca i za nic nie chcieliby jej utracić.
Wzdłuż całego pasa równymi szeregami zapłonęły światła pozycyjne. Wkrótce z otaczających
lotnisko ciemności wyłoniły się samoloty. Jeden po drugim obniżyły się i lądowały, zostając
natychmiast kierowane automatycznie do punktów tankowania.
Każda część tej operacji sterowana była komputerowo. Samoloty podłączane były w
odpowiednie miejsce, a ich silniki wyłączone. Na każdej z wież znajdowała się kamera
telewizyjna, która określała położenie wpustów zbiorników na skrzydłach. Natychmiast po
ich umiejscowieniu mechaniczne ramię unosiło klapę i wprowadzało do baku końcówkę
węża. Rozpoczynało się pompowanie.
Sensory określające pojemność przesyłały informacje o ilości benzyny w każdym zbiorniku.
Przypadkowe rozlanie paliwa lub przepełnienie zbiornika było wykluczone. W trakcie
tankowania wszystkie samoloty pozostawały ciemne i ciche.
Za wyjątkiem pierwszego, w którym najwidoczniej znajdował się dowódca formacji. Luk w
tym samolocie został otwarty, a na ziemię opuszczono metalową drabinkę. Zszedł po niej
umundurowany mężczyzna i sztywnym krokiem ruszył wzdłuż zbiorników z paliwem.
Nagle, przechodząc obok jednej z wyniosłych ramp paliwowych, coś przykuło jego uwagę.
Podszedł bliżej i nachylił się, by przyjrzeć się temu czemuś bliżej. Ponieważ górne części
jego ciała znalazły się w cieniu rzucanym przez rampę, nikt nie zauważył niewielkiej
paczuszki, którą wysunęła mu się zza pazuchy i spoczęła obok zbiornika. Mężczyzna
wyprostował się, obciągnął mundur i ruszył w stronę wieży kontrolnej.
Sarmiento na widok wchodzącego oficera poczuł się trochę nieswojo. Zamrugał nerwowo
powiekami. Czarny mundur mężczyzny był odprasowany i nieskazitelnie czysty, guziki i
złote naszywki lśniły zimnym blaskiem. U szyi oficera wisiał krzyż maltański, pierś
pokrywały rzędy beretek, a w oku tkwił monokl. Sarmiento, na którym wygląd przybysza
uczynił piorunujące wrażenie, poderwał się na baczność.
Sprechen się Deutsch?- zapytał mężczyzna.
117
Przykro mi, ale nie rozumiem ani słowa. Oficer skrzywił się i zaczął mówić źle
akcentowanym portugalskim:
Przyszłem, by podpisać formularz zapotrzebowania.
Tak, oczywiście Sarmiento machnął ręką w stronę komputera. Nie będzie jednak gotowy
przed zakończeniem tankowania.
Oficer skinął głową i zaczął przechadzać się tam i z powrotem wzdłuż pomieszczenia.
Sarmiento zajął się jakąś nie cierpiącą zwłoki pracą. Oboje drgnęli, gdy rozległ się brzęczyk i
z drukarki wysunął się gotowy formularz.
Proszę podpisać tutaj i tutaj powiedział Sarmiento wskazując na właściwe miejsce.
Dziękuję.
Wręczył kopię oficerowi, który odwrócił się i ruszył w stronę pasa startowego. Dopiero gdy
zniknął we wnętrzu samolotu, Sarmiento spojrzał na trzymany w dłoni papier. Dziwne
nazwiska mają ci obcokrajowcy. I cudaczna pisownia. Wygląda to na Schickelgruber... tak,
Adolf Schickelgruber.
Ile mamy czasu? zapytał niecierpliwie oficer po zajęciu miejsca w fotelu pierwszego pilota.
Około dwudziestu ośmiu minut. Musimy być w powietrzu, nim nawiążę kontakt radiowy.
Mogą się przecież spóźnić...
Lecz mogą być także wcześniej. Nie możemy ryzykować.
Pierwszy z samolotów opuszczał właśnie pas startowy, wznosząc się ostro w górę. Jako
ostatni wystartował samolot dowódcy. Jednak zamiast podążać za formacją, zatoczył nad
oceanem koło i zawrócił na lotnisko.
Jednostki straży pożarnej powróciły do remizy powiedział pilot.
Reszta ludzi jest już w wieży kontrolnej. Nie, chwileczkę ktoś stoi w drzwiach i macha ręką
uśmiechnął się generał Blonstein. Zamrugajmy mu reflektorami na pożegnanie.
W chwilę później ponownie znaleźli się nad oceanem i łagodnym łukiem zakręcili na zachód.
Blonstein przycisnął słuchawki do uszu i modląc się o czas, nasłuchiwał uważnie. Wciąż
cisza, żadnych wezwań. A więc wszystko w porządku.
Udało się powiedział jedynie.
Podniósł widniejącą na tablicy kontrolnej czerwoną pokrywkę i nacisnął tkwiący pod nią
guzik.
Sarmiento usłyszał przytłumiony huk i wyjrzał przez okno, spoglądając na bijące pod niebo
słupy ognia i czarnego, oleistego dymu. Rozjęczały się sygnały alarmowe, ożyły drukarki i
radio.
118
Transportowce niemieckie przekroczyły właśnie brzeg afrykański, gdy dowódca oddziału
otrzymał zaszyfrowaną wiadomość.
Nowy kurs powiedział, spoglądając na wyświetloną na ekranie komputera mapę. Jakiś
wypadek, ale nie podają szczegółów. Kierują nas do Madrytu.
Dowódca zdziwiony był tym nowym kursem, niepokoił go także niski poziom paliwa w
zbiornikach. Nie przyszło mu do głowy, by spróbować połączenia z lotniskiem Cruz del Luz
w tej chwili nie było to już jego zmartwienie. W ten sposób zrozpaczony i śmiertelnie
przerażony kapitan Sormiento nie musiał dodatkowo łamać sobie głowy tajemniczym
przelotem tej samej nocy dwu formacji samolotów, posiadających identyczny harmonogram
lotu i takie same znaki identyfikacyjne.
Rozdział 21
A więc pierwsza połowa naszego zadania zakończyła się sukcesem powiedział z satysfakcją
admirał Skougaard, gdy szczątki floty nieprzyjaciela pozostały już daleko z tyłu. Poszło nam
tak samo dobrze, jak Nelsonowi pod Trafalgarem. A nawet lepiej, zważywszy fakt, iż po
bitwie pozostałem przy życiu. I nie ponieśliśmy żadnych strat. No, może za wyjątkiem
złamanej nogi jednego z artylerzystów, na którą spadła upuszczona przypadkowo kula.
Korekty kursu?
Wprowadzone do komputera, sir odparł operator. Silniki włączą się za około cztery minuty.
Doskonale. Po wejściu na nową orbitę chcę, by dotychczasowa zmiana warty udała się na
odpoczynek. Odwrócił się w stronę Jana. Przywilej rangi. Właśnie z niego korzystam i idę
coś zjeść. Przyłączy się pan do mnie?
Aż do tej chwili posiłek był ostatnią rzeczą, która absorbowała umysł Jana. Lecz gdy napięcie
poprzednich godzin minęło, nagle zdał sobie sprawę, że jest wręcz niesamowicie głodny.
Z przyjemnością, panie admirale.
W prywatnej kabinie admirała czekał już na nich suto zastawiony stół, dookoła którego
krzątał się osobiście szef kuchni. Admirał wymienił z nim parę słów w gardłowym,
kompletnie dla Jana niezrozumiałym języku.
Smorgasbord - westchnął z zachwytem Jan, spoglądając na pyszniące się na stole potrawy.
Ostatni raz jadłem to... już nawet nie pamiętam, kiedy.
Stor kold bar poprawił admirał. Chociaż w powszechnym użytku przyjęła się nazwa
szwedzka, w rzeczywistości nie oznacza ona tego samego. My, Duńczycy, jesteśmy bardzo
119
dumni z naszych potraw. Zawsze wyruszam w przestrzeń z pełnymi lodówkami. Chociaż
niewiele już pozostało westchnął. Lepiej szybko zakończmy tę wojnę. Za zwycięstwo!
Spełnili toast szklaneczkami zmrożonej akvavity. Szef kuchni natychmiast uzupełnił je
ponownie z butelki, spoczywającej w pojemniku z lodem. Posiłek przedstawiał się
imponująco. Poczesne miejsce zajmował ogromny półmisek, pełen grubych kanapek z
przyrządzonymi na różne sposoby filetami ze śledzia. Potem zaserwowano zimną wołowinę z
chrzanem i jajka w kawiorze, a wszystko to uzupełnione kolejnymi puszkami zimnego,
duńskiego piwa. Ucztowali z apetytem zwycięzców ludzi, którym udało się uzyskać jeszcze
kilka dni życia.
Przy kawie powrócili jednak w rozmowie do ostatniej fazy bitwy.
Czy da pan wiarę, że miałem zaprogramowanych kilkanaście planów strategicznych,
zależnych od rezultatu tego starcia? zapytał Skougaard. Na szczęście mogę wprowadzić w
życie ten najlepszy. Pierwszy. Tak więc moim kolejnym problemem jest utrzymanie tego
planu w sekrecie przed rezerwami nieprzyjaciela. Zaraz go panu wyjaśnię.
Porozkładał na stole solniczkę, słoik z musztardą, widelce i noże.
Nasza eskadra to ten nóż. Tuż obok jest widelec, czyli druga eskadra. Tu leży nasz cel.
Ziemia. Pozostałe statki nieprzyjaciela grupują się w luźnych formacjach tutaj i tutaj. Chociaż
znajdują się na odpowiednich orbitach, nie zdążą już przeszkodzić nam w naszych planach.
Zanim osiągną ten punkt, nasze jednostki opanują te widelce, czyli satelity energetyczne. Jak
pan zapewne wie, ich ogromne lustra przetwarzają energię słoneczną na elektryczność i
wysyłają na Ziemię w postaci mikrofal. Z energii tej korzysta cała Europa i Ameryka
Pomocna, więc wyłączenie tych satelitów spowoduje totalne zaciemnienie i panikę. A chcemy
wyłączyć je wszystkie równocześnie. Jednak na dłuższą metę nie będzie to miało większego
znaczenia, bowiem Ziemia posiada wystarczająco dużo innych źródeł energii, które będzie
mogła wykorzystać. Mnie jednak interesuje chwila obecna. Najprawdopodobniej
przeprowadzą atak i spróbują usunąć stamtąd naszych ludzi. Wykonają go siły desantowe,
wątpię bowiem, by odważyli się na użycie pocisków rakietowych. Mogłoby się to zakończyć
całkowitym zniszczeniem satelitów. My nie mamy jednak żadnych skrupułów przed
strzelaniem do ich statków. Tak, będzie to niezwykle interesująca potyczka. I zupełnie bez
znaczenia. Dywersja, nic więcej. Dotknął noża. A powinni szukać tego.
Przesunął nóż dookoła jednego talerzyka i z powrotem w stronę drugiego.
Księżycpowiedział, dotykając pierwszego talerzyka i wskazując na drugi, dodał: Ziemia.
Podniósł spoczywające na talerzyku ciastko. Jedna nasza dywersja zaabsorbuje większość ich
120
obrony. A druga część naszego planu porobi ogromne dziury w tym, co z niej jeszcze pozo-
stanie.
Druga część? Czy nie dotyczy ona przypadkiem ataku na bazę Spaceconcentu na pustyni
Mojave?
Skougaard oblizał palce z resztek kremu.
Dokładnie tak. Mój plan zakłada, że zniszczenie ich głównej floty, atak na satelity, blokada
urządzeń energetycznych oraz akcje dywersyjne ruchu oporu spowodują chaos, w którym
potracą głowy. Ułatwi to zadanie naszym siłom, które zaatakują bazę na Mojave.
Tuż obok pierwszego noża położył drugi i ponownie przesunął go za talerzyk, symbolizujący
Księżyc.
Tutaj mam zamiar ponownie rozdzielić siły. Po drugiej stronie Księżyca będziemy poza
zasięgiem ziemskich stacji namiarowych. A gdy miniemy to miejsce, o tutaj, zmienimy kurs.
Siły główne przemieszczą się w tym kierunku odsunął lekko jeden nóż od drugiego by
uniknąć rakiet obrony, które do tej pory z pewnością będą już tam na nas czekały. Lecz
główna zmiana dotyczyć będzie dwóch pozostałych statków. Tego, na którym się właśnie
znajdujemy i transportowca piechoty. Zmienimy orbitę i zwiększymy szybkość. Wyskoczymy
zza Księżyca jak zawieszony na sznurku ciężarek i znajdziemy się tutaj. Daleko z boku
głównych sił obronnych i na szlaku ku Ziemi.
Na orbicie, która w efekcie zaprowadzi nas nad pustynię Mojave?
Właśnie. Daanebrog, ze swymi pociskami, będzie stanowił powietrzne wsparcie i
jednocześnie osłonę dla sił, atakujących bazę. Będziemy mieli wystarczająco dużo czasu, by
strącić to wszystko, co obrona bazy zdecyduje się na nas rzucić. I nie musimy się obawiać baz
księżycowych. Małe bombardowanie sprawi, iż będą mieli coś innego do roboty.
W pańskich ustach to wszystko brzmi prosto stwierdził Jan.
- Wiem, ale to nieprawda. Wojna nie jest rzeczą prostą. Może pan zaplanować wszystko w
najdrobniejszych szczegółach, a i tak o końcowym efekcie świadczy zawsze zwykły
przypadek i czynnik ludzki. Napełnił stojące przed nim szklaneczki. No, jeszcze po jednej i
proponuję odrobinę snu. Potem przekonamy się, co czeka na nas w pobliżu Księżyca. Proszę
trochę odpocząć. I jeżeli jest pan wierzący, proponuję, aby pomodlił się pan, by pański
szwagier tym razem rzeczywiście był po naszej stronie.
Jan położył się na przydzielonej mu koi, lecz nie mógł zasnąć. Pędzili pełną mocą silników ku
nieznanemu przeznaczeniu. Dvora także była częścią owego przeznaczenia, nie powinien o
niej myśleć, niemniej jednak myślał. Halvmork, wszyscy jego przyjaciele i żona znajdowali
się o lata świetlne stąd. Lecz na szczęście wojna, całe to zabijanie, już wkrótce się skończy.
121
W ten, czy inny sposób. A co z ThurgoodSmythe'm? Był on główną niewiadomą w całym
tym równaniu. Czy jego plan powiedzie się czy też wpadną w zastawioną przez niego pułap-
kę?
Ciepłe mięso, martwe mięso, broń, życie i śmierć, wszystko to zaczęło wirować mu przed
oczyma. W konsekwencji obudził go brzęczyk budzika. A więc mimo wszystko zasną].
Chwilę potrwało, nim przypomniał sobie, po co właściwie nastawił ten alarm. Szybko zerwał
się na nogi. Bitwa wkraczała w swą decydującą fazę.
Jan odnalazł Skougaarda na mostku. Admirał nasłuchiwał prowadzonych poprzez komputer
rozmów. Potem spojrzał na ekran i skinął szybko głową. Był wyraźnie w filozoficznym
nastroju.
Słyszy pan? zapytał. Wyrzutnie prowadzą ostrzał celów, których nawet nie widzą, i niszczą
je,
nim do nich dotrzemy. Czy rozważał pan wszystkie implikacje matematyczne owego
niewielkiego ćwiczenia, które w tej chwili uważamy już za całkiem oczywiste? Zastanawiam
się, za ile lat będziemy w stanie wykonywać takie obliczenia od ręki. Proszę spojrzeć.
Wskazał na ekran, na którym widniała przesuwająca się wolno powierzchnia Księżyca.
Wprowadziłem do komputera najnowsze fotografie powierzchni Księżyca. Oznaczyłem na
nich trzy bazy z wyrzutniami pocisków rakietowych, które usytuowane są po widocznej z
Ziemi stronie naszego satelity. A potem nakazałem po prostu rozpoczęcie ostrzału. I to się
właśnie teraz dzieje. By tego dokonać, należy prowadzić stałe namiary powierzchni Księżyca
i naszej orbity, biorąc pod uwagę prędkość i wysokość. Potem należy określić położenie baz
w relacji do naszego kursu. Potem obliczyć nowe orbity dla pocisków, które muszą
uwzględniać naszą prędkość, ich prędkość wylotową oraz kąt, który umożliwi im uderzenie
we właściwy cel. Fantastyczne spojrzał na zegar i nagle jego uniesienie zastąpione zostało
chłodnym spokojem. Za trzy minuty Ziemia ukaże się ponad horyzontem. Zobaczymy, jakie
czeka nas tam powitanie.
W miarę zbliżania się ku Ziemi, poprzez trzaski statyczne przebijać się poczęły pojedyncze
słowa, a potem całe zdania. Komputer przeszukiwał wszystkie częstotliwości, próbując
zlokalizować kanał łączności bojowej nieprzyjaciela.
Niezła aktywność zauważył Skougaard. Wygląda na to, iż wsadziliśmy kij w mrowisko. Po-
zostało im jednak kilka wyśmienitych dowódców, o niebo lepszych niż nasz nieodżałowany
towarzysz Kapustin. Jeżeli ten ThurgoodSmythe działa po naszej stronie, powinien ich zdezo-
rientować, wydając sprzeczne rozkazy. I oby tak było, bowiem w tej chwili ważna jest każda
forma pomocy.
122
Błękitny glob Ziemi znalazł się już w zasięgu wzroku. Przestrzeń omiatały wiązki radarowe,
które natychmiast po zlokalizowaniu jednostek rebeliantów zastępowane były bardziej
dokładnymi promieniami detektorów laserowych. Flota inwazyjna także złamała niepotrzebną
już ciszę radiową i w eter pomknęły strumienie danych. Na ekranach komputerów zaczęły
pojawiać się cyfry i symbole kodowe.
Mogło być lepiej mruknął Skougaard. Lecz z drugiej strony, mogło też być o wiele gorzej.
Jan nie odzywał się ani słowem. Admirał zajął się poprawkami kursowymi, obliczeniami
prędkości i zasięgu czyli tym wszystkim, co było istotne dla prowadzenia wojny w
przestrzeni kosmicznej. Nie spieszył się, wiedząc, iż każda podjęta przez niego decyzja będzie
nieodwołalna musiała więc być prawidłowa.
Sygnał gotowości do eskadry pierwszej. Plan siódmy. Zakodowany raport do eskadry
drugiej.
Skougaard usiadł w fotelu i zamyślił się. Po chwili podniósł wzrok i dostrzegając stojącego
tuż obok Jana, skinął w jego kierunku głową.
Obrona nieprzyjaciela przybrała kształt szerokiej sieci, co było zresztą do przewidzenia.
Najprawdopodobniej sam postąpiłbym w podobny sposób. Wiedzieli, że nie wynurzymy się
spoza Księżyca na tej samej orbicie, na której byliśmy, gdy stracili z nami kontakt. To dla nas
i dobrze, i źle. Dobrze dla jednostek pierwszej eskadry. Są na ciasnej orbicie dookoła dwu
najważniejszych satelitów kolonii Lagrange, tych przemysłowych. Po korektach kursów
nieprzyjaciela przekonamy się, czy zechcą zorganizować pościg. Siłą rzeczy będzie on jednak
dość niemrawy, ponieważ siły naszego przeciwnika rozrzucone są na dość szerokiej
przestrzeni. Może to być jednak niebezpieczne dla nas, gdyż mogą skomasować większe siły i
spróbować zagrodzić nam drogę. Miejmy jedynie nadzieję, że pomylą się w wyborze
priorytetów.
Co pan przez to rozumie? Skougaard wskazał na ekran, na którym widoczny był sunący tuż
obok nich transportowiec piechoty.
W tej chwili wszystko zależy od tego statku. Jeżeli wytrącą go z akcji, przegramy wojnę.
Nieprzyjaciel już wie, iż obecny kurs zaprowadzi nas gdzieś nad Europę Środkową. Lecz w
trakcie hamowania zmienimy kurs i skierujemy się prosto na pustynię Mojave. Znajdziemy
się tam zaledwie w godzinę po ataku oddziałów Izraela. Z naszą pomocą zajmą bazę, jak i
wyrzutnie pocisków rakietowych. Będziemy w stanie zwalczyć każdy atak z kosmosu, lub też
zniszczyć bazę, jeżeli zaatakowana zostanie z Ziemi. Koniec bitwy. Koniec wojny. Jeżeli jed-
nak zniszczą ten transportowiec, no cóż... baza pozostanie nie zdobyta, Izraelici polegną, a my
przegramy wojnę... Chwileczkę. Wiadomość od trzeciej eskadry.
123
Admirał przebiegł wzrokiem raport i uśmiechnął się szeroko.
Udało się! Lundwall i jego chłopcy zajęli wszystkie trzy satelity energetyczne. Uśmiech
stopniowo znikł. Straciliśmy dwa statki.
Trudno było o jakiekolwiek słowa. Zajęcie tych satelitów i kolonii Lagrange będzie
niezwykle ważnym czynnikiem w szybkim zakończeniu wojny po zdobyciu bazy
Spaceconcentu. Jednak na razie były to działania głównie dywersyjne. Miały one na celu
rozdzielenie sił nieprzyjaciela, co umożliwiłoby bezpieczne przedarcie się transportowca.
Jednak czy dywersja ta zakończyłaby się sukcesem, oszacować będzie można dopiero po
ustaleniu nowych kursów jednostek Ziemi.
Ocena wstępna dobiegł ich głos komputera. Trzy jednostki na kursie jeden alfa.
Prawdopodobieństwo kontaktu bojowego osiemdziesiąt procent.
Miałem nadzieję na tylko jeden lub dwa powiedział w zamyśleniu Skougaard. Nie podoba
mi się to. Podajcie mi identyfikację tych trzech jednostek.
Teraz mogli jedynie czekać. Nim trzy punkty w przestrzeni przybiorą kształty jednostek
bojowych, program identyfikacyjny musi szukać innych szczegółów. Przyśpieszenie przy
zmianach kursu może dać pojęcie o typach silników. Ich kod komunikacyjny może zostać
złamany. To wszystko zabierało jednak czas bezcenny czas, w którym statki zbliżały się do
siebie coraz bardziej.
Identyfikacja oznajmił wreszcie komputer. Skougaard spojrzał na ekran, na którym
wykwitły serie symboli.
TU hehede! rzucił z zimną wściekłością. Coś poszło źle. To ich najcięższe krążowniki,
uzbrojone po zęby wszystkim, co udało się im wymyślić. Nie przedrzemy się. Możemy się już
uznać za martwych.
Rozdział 22
Latem pogoda nad pustynią Mojave rzadko sprawiała jakiekolwiek niespodzianki. Podczas
krótkich miesięcy zimowych warunki zmieniały się występowały chmury, okazjonalnie padał
nawet deszcz. Pustynia zakwitała wtedy różnokolorowymi kwiatami, które po kilku dniach
124
bladły i więdły. Latem pustynia nie zmieniała się nigdy pozostawała tym samym żółtym i ja-
łowym pustkowiem.
Tuż przed świtem temperatura opadała do trzydziestu ośmiu stopni. Dla Amerykanów, którzy
z uporem godnym lepszej sprawy odmawiali przyjęcia obowiązującego już powszechnie
systemu metrycznego, było dziewięćdziesiąt. Mogło nawet być o kilka stopni chłodniej, ale
nie więcej. A potem wschodziło słońce.
Gdy pojawiało się ponad horyzontem, paliło niczym rozpalony piec. W południe, temperatura
przekraczająca sześćdziesiąt stopni sto trzydzieści wcale nie była czymś niezwykłym.
Kiedy samoloty podchodzić zaczęły do lądowania, wschód rozjaśniały już pierwsze
promienie słońca. Wieża kontrolna lotniska Spaceconcent pozostawała w kontakcie z
dowódcą eskadry od chwili, w której ta pojawiła się nad Arizoną.
Porucznik Packer ziewnął i bez większego zainteresowania spoglądał na pierwszy samolot,
który kołował właśnie w stronę rampy rozładunkowej. Na kadłubie i skrzydłach widniały
wyraźne, czarne krzyże. Szwaby. Porucznik nie lubił szwabów, ponieważ w książkach
historycznych nieodmiennie występowali jako Wrogowie Demokracji. Podobnie jak
komuchy, Ruskie, żydzi i czarnuchy. Szwabów nie lubił szczególnie, chociaż w całym swym
życiu nie spotkał ani jednego.
Dlaczego do ochrony tej bazy nie przysłano dobrych, amerykańskich chłopców?
Stacjonowali tu co prawda Amerykanie, sam był przecież jednym z nich, ale ponieważ
Spaceconcent było towarzystwem międzynarodowym, główny trzon obrony stanowiły
oddziały pościągane z różnych zakątków świata. Jednak szwaby...
W samolocie otwarty został właz i opuszczono drabinkę. Zeszło po niej trzech oficerów
którzy, wolnym krokiem skierowali się w jego stronę. Za nimi pojawili się żołnierze.
Natychmiast po opuszczeniu samolotu zaczęli formować dwuszereg. Packer jedynie raz
widział mundury Armii Światowej, niemniej jednak bezbłędnie rozpoznał generalską
gwiazdę. Przyjął postawę na baczność i zasalutował.
Porucznik Packer. Trzeci oddział Kawalerii Zmotoryzowanej.
General von Blonstein. Heeresleitung. Gdzie nasz transport jest?
Nawet mówił jak typowy szwab na jednym ze starych, wojennych filmów.
Jest już w drodze, generale. Oczekiwaliśmy was za...
Pomyślny wiatr odparł krótko generał.
Odwrócił się i wydał kilka rozkazów we własnym języku.
Porucznik Packer ze zdziwieniem spostrzegł, iż świeżo sformowany dwuszereg szybkim kro-
kiem rusza w stronę hangarów. Postąpił krok w stronę generała.
125
Proszę mi wybaczyć, sir, ale mam konkretne rozkazy. Transport zabierze pańskich ludzi do
baraków...
Dobrze powiedział generał odwracając się. Packer szybkim krokiem obszedł go dookoła i
ponownie znalazł się tuż przed nim.
Pańscy ludzie nie mogą wejść do tych hangarów. To obszar zamknięty.
Gorąco. Do cienia idą oni.
Niestety, to niemożliwe. Muszę o tym zameldować. Sięgnął po radiotelefon, gdy nagle jeden
z towarzyszących generałowi oficerów uderzył go silnie kolbą pistoletu w dłoń, a następnie
przyłożył lufę do brzucha.
To pistolet z tłumikiem w głosie generała zniknęły nagle wszelkie ślady obcego akcentu.
Rób, co każę, a nic ci się nie stanie. Odwróć się i idź z tymi ludźmi do samolotu. Jedno słowo,
jeden fałszywy ruch, a zginiesz. Ruszaj polecił i po hebrajsku dodał: dajcie mu zastrzyk i
zostawcie w samolocie.
Za procedurę lądowania odpowiedzialny był komputer główny wieży kontrolnej. Pomyślne
zakończenie całego programu zasygnalizował głośnym brzęczykiem. Jeden z operatorów
podniósł do oczu lornetkę i spojrzał na lądowisko. Wszystkie samoloty stały już na
wyznaczonych pozycjach; podjeżdżały już do nich ciężarówki i autobusy. Dowodzący
konwojem oficer w towarzystwie dwóch nowo przybyłych żołnierzy, szedł właśnie w stronę
jednego z samolotów. Prawdopodobnie mieli tam butelkę. Uśmiechnął się pod nosem.
Najwidoczniej żołnierze niemieccy niewiele różnili się od amerykańskich.
Do tyłu, nie pchaj się tutaj rzucił ze złością kapral na widok żołnierza, który otworzył drzwi
ciężarówki i zaczął gramolić się do środka.
Ja, ja, gut odparł żołnierz ignorując polecenie.
Cholera, chłopie, nie mówię w twoim narzeczu. No dalej...urwał i ze zdumieniem spojrzał na
intruza, który wychylił się do przodu i złapał go za nogę.
Coś ukłuło go w udo. Otworzył usta, by zaprotestować, lecz zdołał jedynie westchnąć i osunął
się bezwładnie na kierownicę. Izraelczyk wsunął ukryty w dłoni hipnotyzer do kieszeni i
zepchnął kierowcę na siedzenie obok. Za kierownicą usiadł kolejny Izraelczyk. Zdjął hełm i
nałożył na głowę sfatygowaną czapkę kaprala.
Generał Blonstein spojrzał na zegarek.
Ile czasu nam to jeszcze zajmie?
Dwie, trzy minuty, nie więcej odparł adiutant. Na samochody ładują się już ostatnie
oddziały.
Dobrze, jakieś kłopoty ?
126
Nic ważnego. Musieliśmy uśpić kilku ludzi, którzy zadawali zbyt dużo pytań. Nie
zaatakowaliśmy jednak żadnej ze strzeżonych bram ani budynku.
I nie zaatakujecie, dopóki wszyscy ludzie nie znajdą się na swych pozycjach. Ile czasu
pozostało do akcji?
Sześćdziesiąt sekund.
Ruszajmy więc. Reszta ludzi dogoni nas po drodze. Nie możemy zmieniać planu ataku ani o
sekundę.
Dvora siedziała obok Vasila, który miał prowadzić opancerzoną ciężarówkę. Jej cały oddział
znajdował się z tyłu pojazdu. Długie włosy związała w ciasny węzeł i ukryła pod hełmem.
Jak długo jeszcze? zapytał Vasil podgrzewając silnik.
Dziewczyna zerknęła na zegarek.
Jeśli trzymają się planu, to ruszamy za kilka sekund.
To duży obszar mruknął Vasil i wskazał na widniejące po drugiej stronie drutów kolczastych
wieże, dźwigi i magazyny. Być może uda nam się go zdobyć, ale z pewnością nie zdołamy
go utrzymać.
Byłeś przecież na ostatniej odprawie. Otrzymamy posiłki.
Nie powiedziano jedynie, skąd.
Oczywiście. Jeśli nie wiesz, nie będziesz mógł tego wypaplać.
Mężczyzna uśmiechnął się zimno i dotknął zawieszonego na szyi łańcucha granatów.
Gdyby mnie dostali, to jedynie martwego. Możesz więc śmiało powiedzieć.
Dvora odwzajemniła uśmiech i ruchem głowy wskazała na niebo.
Pomoc nadejdzie prosto stamtąd. Vasil chrząknął i pokręcił głową.
Teraz gadasz zupełnie jak rabbi urwał, gdyż radiotelefon ożył serią ostrych gwizdów.
Ruszamy! Strzelcy gotowi? rzuciła do mikrofonu.
Na pozygach odparł głos w słuchawkach.
Ciężarówka skręciła za róg jednego z magazynów i zatrzymała się przed zamkniętą bramą,
obok której mieścił się posterunek żandarmerii. Jeden ze strażników podszedł w stronę
ciężarówki.
Traficie do raportu, chłopcy. Ten grat nie ma prawa wjazdu...
W rozcięciu okrywającej tył pojazdu plandeki ukazała się zaopatrzona w tłumik lufa karabinu
maszynowego. Krótka seria, odgłosem przypominająca zduszony kaszel, odrzuciła żandarma
do tyłu. Równocześnie drugi karabin unieszkodliwił strażników stojących po drugiej stronie
pojazdu.
Taranem rzuciła Dvora.
127
Ciężarówka ruszyła do przodu. Brama poddała się ze zgrzytem rozdzieranego metalu. Gdzieś
w oddali rozbrzmiały syreny alarmowe, dobiegł ich również przytłumiony głos kilku
eksplozji.
Dvora spojrzała w rozłożoną na kolanach mapę.
Za następnym rogiem w lewo poleciła, wodząc palcem po zakreślonej na czerwono trasie.
Jeżeli nie napotkamy na żaden opór, ta droga doprowadzi na wprost do celu.
Znajdowali się na obszarze bloków biurowych i magazynów. Oprócz nich, na drodze nie było
nikogo. Yasil nacisnął pedał gazu do oporu i ciężarówka skoczyła do przodu. Maltretowana
skrzynia biegów zaprotestowała głośnym zgrzytem, a siedzący z tyłu żołnierze kurczowo
uczepili się uchwytów.
To ten duży budynek... urwała i jęknęła, widząc tuż przed nimi pękającą nagle nawierzchnię
drogi. Yasil z całej siły nacisnął na hamulec. Było jednak za późno. Ciężarówka,
pozostawiając za sobą pasy spalonej gumy, wyrżnęła z impetem w stalową płytę, która
wynurzając się spod ziemi, zatarasowała dalszy przejazd.
Impet rzucił Dvorę do przodu. Uderzyła silnie hehnem w deskę rozdzielczą. Vasil złapał ją
pod ramiona i pomógł wyprostować.
Wszystko w porządku?
Wciąż oszołomiona, skinęła jedynie głową.
Ta bariera... nic o niej nie mówili na odprawie... W kabinę i pancerne okna ciężarówki
uderzyła nagle seria pocisków.
Wszyscy wyskakiwać! krzyknęła Dvora.
Podniosła karabin i posłała krótką serię w stronę, w której, jak się jej wydawało, dostrzegła
jakiś ruch. Vasil był już na zewnątrz, wyskoczyła więc za nim. Żołnierze rozbiegli się po
ulicy w poszukiwaniu jakiejkolwiek osłony, odpowiadając chaotycznie ogniem na ogień.
Nie strzelajcie, dopóki nie ujrzycie celu poleciła. Są ranni?
Za wyjątkiem kilku siniaków obyło się bez poważniejszych urazów. Część żołnierzy
przycupnęła za ciężarówką, pozostali schronili się pod ścianami domów. Zagrzmiała kolejna
seria, wyrzucając w powietrze fragmenty płyt chodnikowych. Nagle spod ciężarówki rozległ
się pojedynczy wystrzał i zapadła cisza. Z okna budynku leżącego naprzeciwko wypadł
karabin i z metalicznym brzękiem uderzył o bruk.
Był tylko jeden powiedział Grigor, wprowadzając do komory kolejny pocisk.
Idziemy na piechotę. Dvora podniosła wzrok znad mapy i rozejrzała się dookoła. Musimy
unikać głównych dróg. Tędy, pójdziemy tą aleją. Na początek dwójka zwiadowców. Ruszaj-
cie i uważajcie na głowy. Teraz!
128
Dwóch żołnierzy, jeden po drugim, przemknęło przez ulicę i zniknęło w bezpiecznym
wylocie alejki. Reszta oddziału podążyła za nimi. Biegli szybko, boleśnie świadomi
upływającego z każdą minutą czasu. Vasil, objuczony dwiema ładownicami i dźwigający na
ramieniu ciężki karabin maszynowy, dyszał ciężko.
Przebiegli kolejną główną ulicę, nie napotykając tym razem na żaden opór. Tu także
nawierzchnię jezdni tarasowała stalowa płyta, a w oddali widzieli ich jeszcze więcej.
Jeszcze jedna ulica powiedziała pochylająca się nad mapą Dvora. Budynek z pewnością
będzie broniony.
Nagle podniosła w górę dłoń. Żołnierze rozsunęli się i odbezpieczyli broń.
W otwartej bramie sporego, mieszczącego się naprzeciwko budynku, zamajaczyła
przygarbiona postać. Cywil, prawdopodobnie nieuzbrojony. W dodatku odwrócony był do
nich tyłem.
Nie ruszaj się, a nic ci się nie stanie poleciła Dvora.
Spłoszony mężczyzna odwrócił się szybko i aż jęknął, widząc tuż przed sobą uzbrojony
oddział.
Nic nie zrobiłem. Pracowałem wewnątrz, gdy usłyszałem alarm. Wyjrzałem i...
Do środka przerwała Dvora i zasygnalizowała w stronę oddziału, by ruszył w ślad za
mężczyzną. Co to za budynek?
Magazyn kwatermistrzostwa. Ja jestem kierowcą jednego z podnośników.
Czy istnieje przejście przez ten budynek?
Pewno. Schodami na drugie piętro a potem przez biura. Ale co tu się właściwie dzieje,
panienko?
Małe kłopoty. W bazie ukryli się sympatycy rebeliantów. Ale zniszczymy ich.
Mężczyzna spojrzał na milczący, uzbrojony oddział; przesunął spojrzeniem po jednakowych,
pozbawionych jakichkolwiek oznaczeń czy stopni mundurach. Już otwierał usta, by zadać
oczywiste pytanie, lecz w ostatniej chwili połapał się i powiedział jedynie:
Chodźcie za mną. Pokażę wam drogę. Przeszli jedną kondygnacje schodów i ruszyli wzdłuż
hollu.
Powiedziałeś przecież, że drugie piętro zauważyła podejrzliwie Dvora i uniosła lufę pistoletu
maszynowego.
Ano właśnie. To jest drugie piętro.
Ano właśnie. Dvora skrzywiła się lekko. Zapomniała, że Amerykanie pierwszym piętrem na-
zywają parter. Przez chwilę zastanawiała się, jak idzie pozostałym oddziałom. Czy innym
129
także "zapomniano" czegoś powiedzieć, jak im o tej stalowej zaporze na drodze? Jednak bez
wyraźnej potrzeby nie chciała przerywać ciszy radiowej.
To te drzwi powiedział ich przewodnik. Za nimi są schody na ulicę. Dokąd chcecie iść?
Dvora skinęła na Grigora, który postąpił krok do przodu i uderzył odwróconego tyłem
przewodnika kantem dłoni w szyję. Mężczyzna bez czucia zwalił się na podłogę.
Dziewczyna uchyliła lekko drzwi i wyjrzała na zewnątrz. W oddali rozbrzmiewały eksplozje i
zduszone serie z broni automatycznej. Szybko zamknęła je z powrotem i ustawiła radio na
częstotliwości bojowej.
Czarny kot pięć do czarnego kota jeden. Słyszycie mnie?
Tu czarny kot jeden padła natychmiastowa odpowiedź.
Jesteśmy na pozycji.
Czarny kot dwa ma poważne klopoty. Nie może się przebić. Działajcie na własną rękę.
Spróbujcie dostać się do środka. Koniec.
Dvora spojrzała na stojących dookoła mężczyzn. Wszyscy byli w pogotowiu, oczekując na
instrukcje.
Dobre chłopaki. Ale właściwie nic nie wiedzieli jeszcze o prawdziwej walce. Muszą się jej
dopiero nauczyć. Ci, którzy przeżyją, będą doświadczonymi żołnierzami.
Grupa, która atakowała cel od frontu, napotkała na silny opór i nie może się przebić
powiedziała. A wiec my musimy to zrobić. Budynek po drugiej stronie ulicy nie powinien
być dobrze strzeżony. Musimy się do niego dostać, a potem przejść na jego tyły, skąd
będziemy już bardzo blisko celu. Pójdziemy tedy... urwała, słysząc narastający na zewnątrz
jęk syreny.
Grigor spojrzał na Dvorę i widząc w jej oczach przyzwolenie, rzucił się przed drzwiami na
ziemię i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz.
Nadjeżdża samochód zameldował. Być może zatrzyma się przed wejściem do tego
budynku. Ktoś stoi tam w drzwiach i macha w stronę samochodu ręką.
Idziemy rzuciła Dvora, podejmując natychmiastową decyzję. Rusznica. Gdy samochód się
zatrzyma, rozwal go. Druga rakieta w drzwi. Ruszamy natychmiast po drugim wystrzale.
Dalsze działanie było już kwestią odpowiedniego treningu. Grigor odturlał się na bok, a jego
miejsce zajął strzelec z bazooki. Jego ładowniczy przycupnął tuż za nim, wepchnął rakietę w
rurę i klepnął swego towarzysza w ramię na znak, że wszystko jest już gotowe. Pozostali roz-
sunęli się na boki, by uniknąć buchającego w momencie oddawania strzału płomienia wylo-
towego z dyszy. Na zewnątrz syrena zawyła jeszcze raz i umilkła. Samochód zatrzymał się.
130
Z dyszy wystrzelił długi jęzor ognia, a nad ulicą przetoczył się grzmot eksplozji. Ładowniczy
wsunął do rury kolejny pocisk. Z potrzaskanych okien runął w dół grad odłamków szkła.
Cel przesłonięty dymem... mruknął strzelec.
Odczekał chwile i z dyszy bluznęła kolejna struga ognia. Druga eksplozja rozległa się tym
razem wewnątrz budynku. Dvora mocnym pchnięciem otworzyła drzwi na oścież i poderwała
oddział do biegu.
Minęli roztrzaskany wrak samochodu i nieruchome, dopalające się ciała. Wbiegli przez
rozbite drzwi do środka, przeskakując trupy żołnierzy. Nagle jeden z nich, skąpany we krwi,
dźwignął się niepewnie na łokciach i podniósł broń. Dwa wystrzelone w biegu pociski
ponownie przygwoździły go do ziemi. Skręcili w holi i stanęli twarzą w twarz z grupą
zaskoczonych obrońców.
Padnij krzyknął Vasil, a sam, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, rozpoczął ostrzał z
ciężkiego karabinu maszynowego. Zaskoczenie było całkowite. Śmiertelny strumień
pocisków przewracał ludzi jak szmaciane kukiełki, przecinał na pół, unicestwiał i zabijał. W
przeciągu kilkunastu sekund wszyscy obrońcy byli już martwi.
Chociaż szybkość i gwałtowność ataku działały na ich korzyść, czas nieubłaganie uciekał.
Przyspieszyli tempo, biegnąc w ślad za Dvorą, która kierowała się otrzymanym wcześniej
planem budynku.
To tutaj powiedziała, gdy wbiegli do dużego pomieszczenia, którego cały tył zajmowały
skrzynie do pakowania. Ta ściana z tablicą ogłoszeń. Sześć metrów, licząc od lewej strony.
Troje ludzi natychmiast przystąpiło do mierzenia i wiercenia dziur podładunki wybuchowe.
Dvora usiadła na jednej ze skrzyń i troskliwie obejrzała wyjęte z plecaka zapalniki. Wszystkie
były w porządku.
Ukryjcie się poleciła. W hollu, za tamtymi pakami. Ruszamy natychmiast po wybuchu.
Powinniśmy znaleźć się w szerokim korytarzu prowadzącym do drzwi, które mają być
odblokowane. Uwaga...
Podłączyła przewody i pobiegła w ślad za żołnierzami do hollu. Gdy naciskała guzik
detonatora, przed jej oczami stanęła twarz ThurgoodSmythe'a. Zaraz się przekonają czy jego
zapewnienia o tym, co czeka ich po drugiej stronie tej ściany, były prawdziwe.
Po eksplozji ładunków wybuchowych nie było już czasu na myślenie. Krztusząc się od kurzu
i dymu, rzucili się przez wyszczerbiony otwór. Szybki bieg. Zaskoczeni obrońcy, słysząc
nadciągających od tyłu napastników, mieli jedynie tyle czasu, by odwrócić się i umrzeć.
131
Dalsza walka szybko przerodziła się w prawdziwą masakrę. Bunkry, od czoła nie do zdoby-
cia, z tyłu były zupełnie otwarte. Granaty i serie z automatów zmieniły je w kostnice. Dvora
sięgnęła po radiotelefon.
Czarny kot... naprzód... droga wolna... powiedziała przerywanym ze zmęczenia głosem.
Zza kurtyny czarnego dymu zaczęły wyłaniać się pierwsze oddziały. Prowadził je generał
Blonstein.
A teraz do centrali sterowania pociskami rakietowymi. Za mną.
Powoli, zachowując wszelkie niezbędne środki ostrożności, weszli do budynku i udali się na
trzecie piętro. Olbrzymi holl był pusty.
Musimy tam wejść bez jednego strzału powiedział Blonstein. Postaram się odwrócić ich
uwagę, a wy w tym czasie zabezpieczcie wszystkie konsolety. Ale pamiętajcie: musimy to
miejsce opanować, a nie zniszczyć...
Przerwał mu stłumiony huk eksplozji, który wydawał się dobiegać z pokoju naprzeciwko. Po
chwili drzwi otworzyły się powoli i stanął w nich mężczyzna,
Rozdział 23
opierając się ciężko o framugę. Przód jego koszuli splamiony był krwią.
ThurgoodSmythe! wykrzyknęła ze zdumieniem Dvora.
A jednak nie obeszło się bez zdrady wyszeptał ThurgoodSmythe i osunął się bezwładnie na
podłogę.
Wiedzieli rzucił wściekle Skougaard, nie odrywając wzroku od ekranu. Musieli wiedzieć.
Ich pojawienie się tutaj w tej właśnie chwili nie może być przypadkowe.
ThurgoodSmythe? zapytał Jan.
To pan może mi na to odpowiedzieć w głosie admirała nie było śladu ciepła. To pan
przecież wprowadził mnie w jego plan.
Lecz powiedziałem także, że nie jest to człowiek, któremu można ufać.
Istotnie. I za tą omyłkę wszyscy zapłacimy teraz życiem. Szkoda mi tylko tych chłopców na
transportowcu.
Możemy przecież walczyć, prawda? Nie ma pan chyba zamiaru się poddać.
Wąskie wargi admirała rozciągnęły się w niewesołym uśmiechu.
Oczywiście, że będziemy walczyć. Ale obawiam się, że w tej rozgrywce nie mamy szans.
Mają trzy razy więcej pocisków, niż my, a może nawet więcej. Przy takiej masie ognia nasza
132
obrona będzie bezsilna. Możemy jedynie spróbować skoncentrować na sobie całą ich uwagę i
mieć nadzieję, że transportowiec zdoła się wymknąć.
A zdoła?
Nie. Wynik tej bitwy jest już przesadzony. Ale zaatakowali nas, będziemy więc walczyć.
Możemy zmienić kurs.
Oczywiście. Oni także. Nie unikniemy w ten sposób śmierci, co najwyżej odłożymy ją na
później. Wiec jeżeli ma pan jakąś osobistą wiadomość do przekazania, radziłbym się
pospieszyć...
To niesprawiedliwe! Po tylu wysiłkach, gdy zaszliśmy już tak daleko...
A od kiedy to sprawiedliwość ma cokolwiek wspólnego z wygrywaniem bitew? Niegdyś
piechota i marynarka zwykła mieć w swych szeregach księży, którzy przekonywali żołnierzy
po obu walczących stronach, iż w nadchodzącym starciu Bóg będzie im właśnie sprzyjał.
Jednak pewien generał powiedział kiedyś, że Bóg jest po stronie tych, którzy mają liczniejsze
bataliony. W pełni się z tym zgadzam.
Nie było już nic do dodania. Trzy krążowniki przeciwko jednemu. Nawet urodzony optymista
nie mógł mieć złudzeń, co do wyniku takiego starcia. Na rozkaz admirała kurs obu statków
zaczął się z wolna rozdzielać; jednak kurs przeciwnika nie uległ zmianie. Skougaard wskazał
na jeden z ekranów.
Nic nie ryzykują i jednocześnie nic nie pozostawiają przypadkowi. Jeżeli zetkniemy się z
atmosferą z taką prędkością jak obecna, spłoniemy. Wiedzą, że musimy hamować.
Prawdopodobnie wiedzą nawet, w którym momencie. Poczekają, aż będziemy tuż nad
atmosferą i kiedy nasza szybkość zmaleje do minimum zaatakują.
Wraz z upływem godzin wściekłość i żal przerodziły się w apatię; w odrętwienie skazańca w
celi śmierci, oczekującego na nadejście kata. Jan powrócił myślami do dziwnego splotu
okoliczności, które doprowadziły go w to właśnie miejsce. I chociaż nie chciał jeszcze
umierać, wiedział, że każdy podjęty przez niego wcześniej wybór, każda decyzja, były
słuszne. Przeżył swe życie w sposób, którego nie żałował chociaż dobiegało ono kresu o
wiele wcześniej, niż miał to w planie. Daleko przed nimi przestrzeń rozjarzyła się nagłym
blaskiem eksplozji.
A więc zaczyna się ostatni akt zauważył z ponurym fatalizmem Skougaard. Wysyłają
pociski, chociaż wiedzą, iż jesteśmy grubo poza zasięgiem. Wiedzą także, że nie mamy
wyboru. Musimy wystrzelić antyrakiety. Taktyka wojny na wyczerpanie. Gdy pozbawią nas
pocisków defensywnych, będziemy bezradni.
133
Ostrzał nieprzyjacielskich rakiet trwał przeszło godzinę i zakończył się tak samo nagle, jak
rozpoczął..
Nasze rezerwy spadły do dwudziestu procent
powiedział admirał. Ciekawe, co szykują teraz.
Kontakt radiowy zameldował nagle operator.
Na naszej częstotliwości, ale nadaje nieprzyjaciel. Chcą z panem rozmawiać, admirale.
Na ekranie komunikacyjnym ukazał się wizerunek brodatego mężczyzny w mundurze Sił
Przestrzennych.
Tak myślałem, że to możesz być właśnie ty, Ryzard w głosie Skougaarda zabrzmiała dawna
ironia. Czego chcesz?
Podać ci warunki, Skougaard.
Kapitułami? Nie sądzę, by był to mądry pomysł. Przecież i tak nas wszystkich w końcu
pozabijasz.
Oczywiście. Ale uzyskasz parę tygodni życia. Gwarantuję ci sprawiedliwy proces i honorową
śmierć przed plutonem egzekucyjnym.
Brzmi czarująco, ale mało atrakcyjnie. Dlaczego właściwie chcecie, by moje statki się
poddały? Zazwyczaj nie bawicie się w takie subtelności.
Nie statki. Statek. Chcę ciebie i twój Dannebrog, jako pamiątkę po zakończonej fiaskiem
rebelii. Ten drugi statek, który, jak sadze, jest transportowcem, zostanie przez nas zniszczony.
Możesz kazać się wypchać, Ryzard. Ty i reszta twoich morderców.
Wiedziałem, że tak właśnie odpowiesz. Ale zawsze byłeś uparty...
Jedno pytanie, Ryzard. Ostatnia przysługa dla starego druha z ławy szkolnej. Byliście
poinformowani o naszych planach, prawda?
Ryzard uśmiechnął się nieznacznie i pogłaskał palcami po brodzie.
Teraz to już właściwie bez znaczenia. Wiedzieliśmy o wszystkim, co macie zamiar zrobić.
Nie mieliście żadnej szansy. Informacje płynęły z samej góry...
Nie czekając na resztę, Skougaard przerwał połączenie.
A więc jednak ThurgoodSmythe. Galaktyka byłaby o wiele przyjemniejszym miejscem,
gdyby w młodości poślizgnął się na skórce od banana i skręcił sobie kark... przerwał, gdyż
nagle na mostku rozdzwięczały się sygnały alarmowe. Szybko odwrócił się w stronę ekranu,
nad którym pulsowała czerwona lampka.
Pociski z Ziemi mruknął w stronę Jana. Zadają sobie wiele trudu, by upewnić się, ze zamie-
nimy się w parę. Te cygara mają po kilka głowic jądrowych, a jest ich przeszło tuzin. Nie je-
134
steśmy w stanie ich powstrzymać. Dotrą do nas za kilkanaście sekund... ależ nie! To niemoż-
liwe!
Co takiego? wykrzyknął Jan. Co się stało?
Dotknięty chwilowym paraliżem strun głosowych Skougaard wskazał na ekran. Jan spojrzał i
z wrażenia zaschło mu w ustach.
Rakiety w dalszym ciągu sunęły po zaprogramowanych wcześniej kursach, jednak ich celem
wcale nie były statki rebeliantów. Pędziły prosto w stronę krążowników Ziemskich Sił Prze-
strzennych.
Przebiły się przez zaskoczoną obronę i eksplodowały. W ułamku sekundy wszystkie trzy
okręty wyparowały w piekle atomowego ognia.
Było to niewiarygodne lecz jak najbardziej prawdziwe. W jednej chwili klęska przerodziła
się w całkowite zwycięstwo.
Pełną niedowierzania ciszę przerwał stanowczy głos admirała:
Sygnał do transportowca. Siły nieprzyjaciela zniszczone. Procedura lądowania. Schodzimy.
Na mostku rozległy się pełne entuzjazmu okrzyki.
Rozdział 24
Lądowanie, pomimo iż nie wspomagał ich komputer wieży kontrolnej, przebiegało pomyśl-
nie. Obie olbrzymie jednostki, błyskając ogniem z dysz hamujących, schodziły w dół nad cen-
tralną, wolną już od samolotów płytę. Załoga i żołnierze, przypięci pasami do swych koi,
oczekiwali na dalsze rozkazy. Komputer pokładowy przeprowadzał ostatnie korekty. W chwi-
lę później podpory ładownicze z lekkim wstrząsem dotknęły betonowej nawierzchni lądowi-
ska Spaceconctent. Ich długa podróż dobiegła kresu.
Po wyłączeniu silników hamujących opadły przesłony kamer i ekrany na mostku Dannebrog
jęły pokazywać to, co dzieje się na zewnątrz. W stojącym obok transportowcu otwierano luki
ładunkowe i włazy, spuszczano na ziemię rampy zjazdowe i drabiny.
Rozpoczynał się atak. Po rampach zjeżdżały lekkie czołgi i transportery. Wylewający się na
zewnątrz żołnierze przypominali strumień czarnych mrówek. Nie napotykając na żaden opór,
pobiegli w stronę stojących na zewnątrz lądowiska budynków.
Admirał Skougaard słuchał podawanych mu na częstotliwości bojowej meldunków. W końcu
skinął z satysfakcją głową i wyłączył radio.
Wszystko w porządku powiedział. Połączyli się z oddziałami Izraela i atakują pozostałe
punkty oporu. My już wykonaliśmy nasze zadanie. Reszta zależy od nich.
135
Jan z lekkim zamętem w głowie spoglądał na niknących we wnętrzach budynków żołnierzy.
Czy to rzeczywiście był już koniec? Koniec wojny czy też oddziały Ziemi kontynuują walkę?
Gdy nadciągną posiłki, rebelianci nie będą w stanie ich powstrzymać. Ale sama baza zostanie
zniszczona. Czy to jednak wystarczy, by powstrzymać dalszy rozlew krwi...?
Proszę Skougaard podsunął w stronę Jana pełną szklankę. Wypijmy za sukces.
Była to akvavita, tym razem nie rozcieńczona wodą. Wypili. Jan miał wrażenie, że przełyka
płynny ogień.
W kierunku statku zbliża się niezidentyfikowany pojazd zameldował operator.
Admirał uśmiechnął się i skinął głową.
W porządku. Chodźmy na zewnątrz.
Przed statkiem czekał już na nich wojskowy samochód terenowy. Jego boki w dalszym ciągu
zdobił białoniebieski emblemat Sił Ziemi, w tej chwili podziurawiony już kulami. Izraelski
kierowca otworzył przed nimi drzwi.
Mam polecenie zawieźć panów do Kwatery Głównej powiedział.
Z piskiem opon ruszyli w stronę wyłomu w murze na ulicę. Toczyły się tu najcięższe walki
wszędzie dookoła widać było poprzewracane, płonące wraki i leżące nieruchome ciała. Jak
wyjaśnił kierowca, podczas ataku na budynek, w którym mieściła* się centrala sterowania ra-
kiet, rebelianci ponieśli najwięcej strat. Kwatera Główna usytuowana została na parterze.
Wewnątrz generał Blonstein rozmawiał z kimś przez radio, lecz na ich widok podniósł się i
ruszył, by ich powitać.
A więc zdobyliśmy bazę oświadczył bez żadnych wstępów. Ostatni z obrońców właśnie zło-
żyli broń. Jednak na odsiecz ciągną dwie kolumny pancerne, wspomagane regimentem skocz-
ków spadochronowych. Musimy ich powstrzymać. Negocjacje są w toku.
Wskazał na siedzącego przy biurku mężczyznę, który przyciskał do ucha słuchawkę telefo-
niczną. Tamten powiedział coś krótko, przerwał połączenie i odwrócił się do nowo przyby-
łych twarzą. Był to ThurgoodSmythe.
Witam z powrotem Janie, uszanowanie, panie admirale. Jak zapewne sami już to zauważyli-
ście, wszystko toczy się zgodnie z planem. Na jego policzku, szyi i koszuli widniały strugi
ciemnej krwi.
Jesteś ranny powiedział Jan i postąpił krok bliżej.
Kąciki ust ThurgoodSmythe'a drgnęły i uniosły się leciutko do góry.
Przykro mi, iż muszę cię rozczarować, Janie, ale nie jest to moja krew. Należy do mego
współpracownika, obecnie martwego, który w ostatniej chwili próbował pokrzyżować nasze
136
plany. Mowa o Auguście Blanc, dyrektorze, a raczej byłym dyrektorze tego centrum. Udało
mu się zamienić moje rozkazy dla pozostającej na orbicie floty.
Te krążowniki, które na nas czekały? wtrącił admirał.
Właśnie. Chociaż właściwie nie powinienem go winić, ponieważ wszystkie wysyłane przeze
mnie rozkazy podpisywane były jego nazwiskiem. Wolałem się zabezpieczyć, by w razie po-
ważniejszych kłopotów odpowiedzialność spadła na niego. Gdy zorientował się, czym to
wszystko pachnie, w ostatniej chwili zdecydował się spełnić swój patriotyczny obowiązek.
Nie mogłem do tego dopuścić.
Przez ciebie powiedział Jan niskim, pełnym wściekłości głosem mogliśmy wszyscy zginąć.
Ale nie zginęliście, prawda? A w ostatecznym rozrachunku wasze opóźnienie nie pociągnęło
za sobą poważniejszych konsekwencji. Biedy August był na tyle głupi, iż nie omieszkał po-
chwalić się przede mną przenikliwością własnego umysłu i opowiedział mi o wszystkim, co
zrobił. Po uprzednim zabraniu mi pistoletu, oczywiście. Spojrzał na swe poplamione krwią
ubranie. Był bardzo zaskoczony, gdy broń eksplodowała mu w ręku. Byłem pewny, iż w
ostateczności spróbuje mnie zabić. Dlatego właśnie spreparowałem odpowiednio mój pistolet.
Zawsze był głupcem.
Pan ThurgoodSmythe umożliwił nam zajęcie tego pomieszczenia bez żadnych strat ani
zniszczeń
wtrącił generał Blonstein. Wystrzelił także pociski, które zniszczyły atakujące was jednostki.
Negoguje teraz warunki kapitulacji. Jego pomoc dla naszej sprawy jest wprost nieoceniona.
Pod jedną ze ścian stał oparty karabin maszynowy. Jan podniósł go i wycelował lufę w stronę
grupki stojących nieruchomo mężczyzn.
Niech wszyscy odsuną się od tego człowieka
polecił. Zabiję każdego, kto postąpi choćby o krok w jego kierunku.
W pokoju zapadła cisza. Chociaż wszyscy obecni mieli broń, nikt nie był przygotowany na
coś podobnego. Nikt się nie poruszył.
Proszę to odłożyć, Janie powiedział spokojnie Skougaard. Ten człowiek jest po naszej stro-
nie. Czy nie rozumie pan, co on zrobił?
Rozumiem aż zbyt dobrze. Wiem o wszystkim, co zrobił. To kłamca i morderca. Jest czło-
wiekiem, któremu nie wolno ufać. Nigdy się nie dowiemy, dlaczego właściwie zrobił to, co
zrobił. Zresztą to już nieważne. Będziemy bezpieczni dopiero wtedy, gdy zginie.
Ktoś wysunął się do przodu. Jan natychmiast skierował w tę stronę lufę karabinu. Była to
Dvora.
Janie, proszę powiedziała. On jest po naszej stronie. Potrzebujemy go...
137
Nie, nie potrzebujemy. Jestem pewny, że ponownie zechce sięgnąć po władzę. Bohater rewo-
lucji. Każde działanie, jakie kiedykolwiek podejmował, zawsze miało na celu przyszłą ko-
rzyść. W rzeczywistości on nie przejmuje się nami, czy naszą walką. Myśli wyłącznie o sobie.
Istnieje tylko jeden sposób, by go powstrzymać.
Czy mnie zastrzelisz także? zapytała dziewczyna, stanąwszy tuż przed nim.
Jeżeli będę musiał odparł. Odsuń się. Nie poruszyła się. Zaciśnięty na spuście palec Jana nie
drgnął nawet o milimetr.
Niech pan nie będzie głupcem powiedział Skougaard. Zginie pan, jeżeli pan go zastrzeli.
Czy jest to tego warte?
Tak. Wiem, co robił w przeszłości. Nie chcę, by tego typu rzeczy powtórzyły się...
ThurgoodSmythe ruszył do przodu i odepchnął Dvorę na bok. Zatrzymał się dopiero wtedy,
gdy lufa nieomal dotknęła jego żołądka.
A więc dobrze, Janie, masz swoją szansę. Zabij mnie i skończ z tym wszystkim. Co prawda
nie przywróci to życia martwym, ale być może uczyni cię szczęśliwym. Więc zrób to. Jeśli
przeżyję, będę w tym twoim nowym, wspaniałym świecie stanowił znaczną siłę. Być może
będę nawet ubiegał się o urząd podczas pierwszych, tak bardzo wymarzonych przez ciebie
demokratycznych wyborów. Byłoby to szczytem ironii, nieprawdaż? ThurgoodSmythe, wróg
ludzi zbawca ludzkości zostaje wybrany na przykład prezydentem. Więc strzelaj. Sam nie
masz wystarczająco dużo wiary w tę swoją wolność, by pozwolić, by ktoś taki jak ja pozostał
przy życiu, nie mam racji? Tak więc ty, który zawsze przeciwny byłeś zabijaniu, będziesz te-
raz pierwszym, który zabije. Być może będziesz nawet pierwszym, który zostanie za to osą-
dzony i skazany przez nowe prawo.
Chociaż w jego słowach była gorzka ironia, na jego twarzy nie zagościł nawet cień uśmiechu.
Gdyby to zrobił, Jan bez wahania pociągnąłby za spust. Lekkie naciśnięcie i problem Thurgo-
odSmythe'a na zawsze przestałby istnieć. Było to tak kusząco proste rozwiązanie... Lecz to,
co dotyczyło ThurgoodSmythe'a nigdy nie było proste.
Powiedz mi prawdę powiedział to tak cicho, by słyszeli to jedynie oni dwaj. Chociaż raz w
życiu powiedz mi prawdę. Czy rzeczywiście zaplanowałeś to w ten właśnie sposób od same-
go początku, czy też po prostu w odpowiedniej chwili dostrzegłeś możliwość zmiany stron i
przyłączyłeś się do lepszych?
Przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się nieruchomym spojrzeniem. W końcu Thurgood-
Smythe westchnął i powiedział:
138
Mój drogi szwagrze, w tej chwili mówienie ci czegokolwiek nowego byłoby kompletną stratą
czasu. Cokolwiek bym ci powiedział i tak mi nie uwierzysz. Musisz więc zadecydować sam.
Przykro mi, ale nie jestem w stanie ci pomóc.
Odwrócił się i wolnym krokiem podszedł w stronę stojącego nieopodal krzesła. Jan, chociaż
miał ogromną ochotę, nie mógł się zmusić, by wystrzelić. Cokolwiek ThurgoodSmythe zrobił,
jakiekolwiek były jego motywy, w końcówce był przecież razem z nimi. Bez jego pomocy
oswobodzenie Ziemi nie byłoby możliwe. Zaangażował się w tę walkę, więc ostateczne zwy-
cięstwo stało się także i jego udziałem. Jan po raz kolejny zdał sobie sprawę, iż jego szwagier
nie pozostawił mu właściwie wyboru. Uśmiechnął się, zdjął palec ze spustu i cisnął broń pod
ścianę.
W porządku, Smitty, ta runda dla ciebie. Jesteś wolny. Możesz robić, co chcesz, możesz na-
wet ubiegać się o urząd prezydenta. Nie zapominaj jednak, że przez cały czas będę cię obser-
wował. Jeżeli powrócisz tylko do swych wypróbowanych metod...
Wiem. Odnajdziesz mnie i zabijesz. Nie wątpię w to ani trochę. Będziemy więc musieli po-
zwolić, by przyszłość zatroszczyła się o siebie sama, prawda?
Jan nagle zapragnął znaleźć się na świeżym powietrzu, uwolnić się od tego człowieka, zapo-
mnieć o wszystkim i pomyśleć w spokoju o przyszłości. Nikt nie starał się go zatrzymać, kie-
dy odwrócił się i wyszedł. Na zewnątrz zatrzymał się i zaczerpnął kilkakrotnie głęboko tchu,
zastanawiając się nad targającymi nim emocjami. Ktoś wybiegł za nim. Jan odwrócił się i
spostrzegł Dvorę. Nie myśląc już o niczym innym, schwycił ją w ramiona i przytulił.
Muszę zapomnieć o tym człowieku powiedział żarliwym szeptem. Chcę powrócić do moje-
go domu na Halvmork, do mojej żony i przyjaciół. Jest tam jeszcze tyle do zrobienia.
Tutaj także powiedziała. Ja też chcę już wrócić do mojego męża...
Nic mi o nim nie mówiłaś odsunął ją na odległość wyciągniętych ramion.
Nigdy nie pytałeś odparła z uśmiechem, odgarniając opadające na oczy włosy. Ale powie-
działam ci przecież, że nie chcę ci się oświadczać, pamiętasz? Mój mąż jest rabinem, bardzo
pobożnym i poważnym. Jest także znakomitym pilotem. Pilotował jeden z naszych samolo-
tów. Bardzo się o niego martwiłam. Warunki zmusiły nas do rozstania. Teraz na zawsze bę-
dziemy już razem.
Jan nagle spostrzegł, iż uśmiecha się. Nagle, bez żadnego powodu, wybuchnął serdecznym
śmiechem i nie przestawał się śmiać, dopóki po policzkach nie pociekły mu łzy. Wówczas
przytulił Dvorę po raz ostatni.
Masz rację. Musimy wierzyć, że to już rzeczywiście koniec. Musimy pracować teraz nad
tym, by dla wszystkich ludzi koniec wojny był początkiem nowego życia. Z nagłym posta-
139
nowieniem spojrzał na przesłonięte słupami dymu niebo. Wrócę na Ziemię. Nie sądzę, by
Elżbiecie się tu spodobało, lecz będzie musiała się przyzwyczaić. Ziemia ponownie stanie się
centrum świata. Więcej zrobię dla Halvmork i zamieszkujących ją ludzi, będąc tu, na miej-
scu...
Dla wszystkich możesz zrobić bardzo dużo. Znasz Ziemię, znasz planety i wiesz, czego po-
trzeba ludziom najbardziej.
Wolności. Mają ją teraz. Lecz może okazać się trudniej ją utrzymać, niż było ją zdobyć.
Zawsze tak było odparła. Poczytaj niektóre książki. Większość rewolucji ponosiło kieski za-
raz po tym, jak osiągnęły zwycięstwo.
A więc upewnijmy się, że ta nie przegra ponownie spojrzał na niebo. Chciałbym, aby była
noc. Chciałbym zobaczyć gwiazdy.
Są tam przecież. Ludzkość wyruszyła już raz ku gwiazdom, ale nie zrobiła tego dobrze. Te-
raz dano nam drugą szansę. Musimy postarać się dobrze ją wykorzystać.
To prawda przyznał Jan, rozmyślając o potędze, jaką właśnie zdobyli, o broni i o nieskoń-
czonej różnorodności sposobów na zadawanie śmierci i zniszczenia.
Musi nam się udać. Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek mieli trzecią szansę.