Józef Ignacy Kraszewski
BARANI KOŻUSZEK
Opowiadanie historyczne z końca XVIII w.
Panu Wiktorowi Łodzia-Brodzkiemu w dowód wdzięczności, przyjaźni I wysokiego szacunku
przesyła
Autor
Spis treści
TOM PIERWSZY
TOM DRUGI
TOM PIERWSZY
Ulica przed pałacem, w którym sławny swojego czasu (1790 r.) pan Jan Marwani sprawiał
dla bawiącej się Warszawy reduty, jednego wieczora późnej jesieni wcale ciekawym zabawić się
mogła widokiem.
Błoto po deszczu, który nie przestawał, było ogromne. Ścisk przybywających na zabawę i
tych, co szczęśliwym pod oknami i przy wysiadaniu przypatrywać się mogli tylko, niesłychany,
wrzawa ogłuszająca. Dwie niezbyt jasno przyświecające latarnie, w których grube łojówki topniały,
nie dosyć od wiatru obwarowane, smugami bladymi rzucały na błoto i wskazywały kałuże, bo w
nich się blask ich odbijał.
Najrozmaitszego autoramentu powozy, poczynając od paradnych karet i karyklów, aż do
sznurkami powiązanych fiakrów i wózków, jedne po drugich cisnęły się do ganku. Woźnice, łając,
smagali batami zbyt najeżdżających, dyszle stukały o pudła lub gwałtownie zatrzymanym koniom
ponad łby się wysuwały. Z okien powozów ukazywały się głowy przybywających gości,
przelękłych lub zagniewanych.
Ciemność panująca dokoła, bo oprócz dwóch latarni Marwaniego i kilku maleńkich, z
którymi chłopcy biegali, innego światła na ulicy nie było, zwiększała jeszcze nieład i utrudniała
dostanie się do pożądanego ganku. Tu pomimo świeżo postawionej, żółtej jeszcze bariery, która
miała budowę ochraniać od nacisku tłumu, stał zastęp ciekawych tak zbity, iż tylko głowy nadeń
wystające widać było.
Przypatrzyć się im godziło zaprawdę, choć deszcz kropił chłodny i gęsty. Takiego
zbiorowiska charakterystycznych fizjognomij trudno było gdzie indziej znaleźć. Począwszy od
starców - żebraków i żebraczek, którzy mimo spóźnionej pory roku przywlekli się tu, rachując na
to, że zabawa i wesołość do szczodrobliwości pobudzają, aż do czeladzi i sług, kapot
mieszczańskich, przyodziewków rzemieślniczego gminu, Żydów i rzezimieszków, wszystkiego
było tu pełno. Młodzież a starzy pod gołym niebem i okapem, z którego deszcz się lał długimi
nićmi srebrnymi, tak się tu zabawiała wesoło jak ci, którym już muzyka w sali przygrywała.
Słychać ją było to ciszej, to głośniej, gdy się drzwi przymykały lub otwierały. Głuche burczenie
basetli wtórowało śmiechom tłumu.
Chłopaki od szewców z gołymi głowami, w skórzanych fartuszkach, bosonogie, w
pantoflach ze starych butów powykrajanych, rej wodzili dowcipkując. Witali oni każdego
wysiadającego i każdą przybywającą maskę jakimś rubasznym dowcipem, od którego zaraźliwe
powstawało parskanie.
Porządku uchwycić nie było tu komu. Dwaj dragoni, najęci przez antreprenera, zajmowali
stanowisko ważniejsze przy kasie u drzwi, bo tu trzeba było strzec rozsypanych pieniędzy, po które
drapieżne palce sięgnąć mogły.
Powozy zajeżdżały jak najbliżej ganku, do którego suchy przystęp przez kałużę gęstego
błota zabezpieczały dwie kładki; ale z dachu tu właśnie najobficiej ciekło, a po bokach dwie rynny
drewniane strumieniami tryskały.
Wysiadający więc musieli, nim się pod ochrończy dach dostać mogli, prześlizgnąć się przez
kładkę, błogosławieni z góry od deszczu, a potem przebyć ganek dosyć długi, z obu stron gęsto
ciekawymi obstawiony. Nacisk do tych pierwszych miejsc widowiska był tak wielki, że bariery
trzeszczały, a ci, co przy nich zajmowali stanowisko drogo okupione, łokciami i nogami od
uduszenia bronić się musieli.
U samych drzwi, wiodących do obszernych sieni, stała w prawo budka, w której bilety
wnijścia sprzedawano, a z obu jej stron dwaj dragoni wąsaci, dobrani tak, aby wrażali tłumowi
uszanowanie. Koło niej i tam, gdzie służba płaszcze i okrycia zdejmowała, nosząc się z nimi pod
ścianami, ścisk był nie mniejszy jak w ulicy. Lecz tu lokaje najemni i pańscy, więcej już z
widowiskami podobnymi obyci, nie okazywali ani tak wrzawliwej ciekawości, ani takiej uciechy z
masek przybywających.
Znaczniejsza ich część, służbą znużona, cisnąc na ramionach płaszcze i futerka, szukała
sobie wygodnego miejsca do spoczynku. Niektórzy, mimo wrzawy i dochodzącej tu muzyki,
popychania i kułaków, pod ścianami już drzemać próbowali. Żwawsi między sobą, dla zabicia
czasu, zabierali się do gry kartami zatłuszczonymi.
Reduty pana Marwaniego, tak jak heca, nie należały do zabaw wielkiego świata i tonu.
Towarzystwo tu zbierało się najróżnorodniejsze i nie najlepsze, lecz ci, co się bawili wówczas
nieustannie, tak pospolitymi zabawami znudzeni byli, tak one im spowszechniały, iż chętnie po
kryjomu zabłąkać się byli radzi w najbrudniejszy kąt, aby w nim znaleźć rozrywkę. Ciekawość ta
chorobliwa służyła wielu za wymówkę i tłumaczenie, gdy nią. jaką intrygę pokryć było potrzeba.
Na takiej więc reducie łatwo pod maską spotkać było można najświetniejsze imiona i
osobistości głośne, jakich by się tu spodziewać nie godziło.
Jaśnie pan Marwani, człowiek pochodzenia zagadkowego, mówiący po polsku z
cudzoziemska, mały, czarny; z włosem drobniuchno pokręconym na głowie, szepleniący dla
zbytniego pośpiechu, bo ledwie gębą i sobą starczyć mógł na wszystko, ukazywał się u kasy, którą
trzymała otyła i wystrojona kobieta, krzycząca jak przekupka, we drzwiach sali, po różnych kątach
sieni. Niknął czasem w jakichś przejściach i drzwiach, dla niego tylko się otwierających, ale na
najmniejszy hałas, nad skalę wrzawy powszedniej wyrastający, zjawiał się natychmiast zaperzony.
Miał biedaczysko co robić i pomimo chłodu jesiennego pot musiał ciągle ocierać z czoła. Reduta
obiecywała się nadzwyczaj świetną, gdyż szczęściem dla niej, dnia tego mniej niż zwykle zagrażała
jej konkurencja pałaców i teatru.
Około kasy biletów nie można było nastarczyć; jejmość odbierająca pieniądze dwakroć już
grube pończochy, przygotowane na zsypanie ich, pod swoje krzesło składała. Napływ nie ustawał.
Wprawdzie maski były niezbyt wykwintne, postacie dosyć pospolite, domina proste i lada jakie
płaszczyki przeważały, lecz między tym tłumem oko wprawne kasjerki wyróżniało wcale piękne
stroje, rączki białe w pierścieniach i mankietki koronkowe.
Pan Marwani znał dobrze świat ówczesny, z którym miał do czynienia, wiedział, że
elegancją ani przyborem świeżym nie może walczyć z panami wielkimi, że u niego nie szło o
przepych, ale o bezgraniczną swobodę. Nie starał się więc ani o sprzęt nowy, ani o oświetlenie inne
nad rurkowe łojówki, ani o bardzo przednią muzykę.
Sale były obszerne, otoczone ławami wybitymi trypą wytartą i krzesłami nie pierwszej
świeżości; muzyka na podwyższeniu, złożona z kilkunastu samouczków, podpita, rżnęła od ucha,
raźno, nie troszcząc się zbyt o czystość tonów. Miała ona jednak w sobie coś dzikiego,
rozkiełznanego, upojonego jak sami muzykanci i wlewającego szał w słuchaczów. Chociaż basy
monotonnie, jakby drzemiąc, mruczały, skrzypce za to, flet, klarnet, zele i bęben dokazywały
okrutnie. Najbardziej skostniałym nogom tańcować się chciało. Zachodząć z boku orkiestry tej,
można było dostrzec wypróżnione piwa butelki, które ożywienie jej tłumaczyły.
Skrzypek pierwszy, mąż wzrostu okazałego, ubrany aż do zbytku elegancko, z rękawami
zakasanymi, stał twarzą zwróconą do swych muzykantów, policzkiem niemal leżąc na skrzypcach i
nogą a sobą konwulsyjnie wściekły takt wybijał. Podkomendni jego, pomiędzy którymi i kapoty
widać było, i odzież wątpliwego charakteru i nazwiska, należeli do stellae minores; dyrektor kapeli
widocznie miał się za sponiewieranego wirtuoza. Czasem też zamiast prostej melodii,
przymrużywszy oko, twarz jeszcze mocniej do skrzypców przytulając, wygrywał fantazje osobliwe,
które zwracały nań ciekawe oczy jego towarzyszów i niekiedy ich bałamuciły. Twarz jego
rozpłomieniona, pot z czoła rzęściście spadający świadczyły, że obowiązek swój spełniał z furią i
namiętnością.
Był to reputowany wielce naówczas Szaławski (przezwany Żurawiem, może dla wzrostu),
który słynął z tego, że na dzień butelek wódki parę wypijał, nie licząc innych chłodzących napojów.
Gdy nie grał, spał. Mówił mało, a gdy go kto wyzwał na rozmowę, poczynał ją i kończył od siebie:
— W innym, panie, kraju toby mnie złotem zasypali, ale tu człek musi rzępolić do tańca.
Wieczór pana Marwaniego był w największym swym blasku.
W pośrodku sali widać było kupę masek: Węgrzyna z olejkami, Żyda z kramikiem, Kozaka
olbrzymiego, kilku Turków w turbanach ogromnych, Hiszpanów w kryzach, chłopa Podlasiaka z
kobiałką i astrologa w stroju dziwacznym. Cyganka-wróżka, w czerwonej kołdrze na białej koszuli,
cała obwieszona świecidłami, napierała się dłoni przechodzących, którym do ucha szeptała coś
piskliwie. Odchodzili od niej wszyscy prawie zagniewani i burczący.
Pośród tego tłumu, którego stroje niekoniecznie zamożność wskazywały, stał i wielki but,
którego cholewa ponad głowę jego się wznosiła, milczący i... jak but głupi. Pod kutasem, który go
zdobił, dwa otwory służyły mu do orientowania się wśród ścisku.
Wszystkich oczy jednak szczególnie na siebie zwracała kobieta w przepysznym stroju
jakiejś królowej Golkondy czy bajecznego państwa nieznanego. Ubiór jej był tak fantastyczny, iż
na odgadnienie jego charakteru próżno się kusić było; ale malowniczy, bogaty i świetny bardzo,
wszystkich zachwycał.
Prawda, że i postać, którą okrywał, mogła obudzić uwielbienie, i choć twarzy jej pod
maseczką wcale widać nie było, domyślano się piękności tak nadzwyczajnej oblicza, jak cudownym
było, co jej towarzyszyło.
Kibić, rączka, nóżka, płeć nieco odsłonionego popiersia były idealnego rysunku, kolorytu i
blasku.
Na złotych włosach, które w zwojach objętych spadały jej na szyję i ramiona, królowa miała
diadem z klejnotów różnych, misternie złożony, jaśniejący kamieniami drogimi. Nie były to ani
szkła, ani czeskie kamienie, ani owe szmaragdy Krasickiego za trzy grosze, ale rzeczywiste
brylanty, rubiny i szafiry, tak jak prawdziwych pereł kilka sznurów białą jej pierś zdobiło. Na sukni
z ciężkiej materii jedwabnej drapowała się przejrzysta z koronek złotych druga; pas cały był lśniący
od mozaiki ametystów i pereł, na rękach obręcze złote zwijały się, pospinane brylantowymi
fermoarami. Spod sukni nawet wyglądające trzewiczki błyskały kamykami.
Strój taki, na redutę wzięty, był jakby wyzwaniem. Niepodobna było odgadnąć, która z
wielkich pań tak się przepysznie dla towarzystwa tak niewybrednego mogła ubrać.
Znawcy oceniali klejnoty same na krocie, a nikt pochodzenia ich nie umiał się domyślić.
Lecz nad nie bardziej może intrygowała piękność sama. Zbiegi z wielkiego świata, znający
doskonale i panie wszystkie, i ich klejnoty, ani właścicielki ich, ani pochodzenia odgadnąć nie
mogli. Obchodzono ją, przybliżano się, poglądano, wyzywano na rozmowę, sądząc, że się zdradzi
głosem. Odpowiadała piskliwie, dziwacznie. Łamano sobie nadaremnie głowy.
W niewielkim od niej oddaleniu wskazywano sobie mężczyznę, który z nią miał wejść na
salę, lecz teraz trzymał się ciągle w pewnej odległości, nie spuszczając jej tylko z oka. Z tego też
domyślać się niczego i na żaden ślad wpaść nie było można. Miał na sobie strój francuski,
elegancki, pochodzenia paryskiego, kamizelkę suto szytą, mankiety koronkowe, u trzewików
sprzączki brylantowe, na ramionach czarne domino, na peruczce kapelusik zręcznie rzucony. Z
pewnej już otyłości i ruchów domyśleć się było łatwo człowieka nie pierwszej młodości. Maniery
wskazywały, że do świata większego należał.
Królowa czasem rzucała nań okiem, jakby tylko przekonać się chciała, że się przy niej
znajduje, zresztą zajętą była intrygowaniem tych, co się do niej cisnęli. Otaczano ją kołem wielkim
i coraz nowi przybywali do niego. Niektórzy, ruszając ramionami, odchodzili zrozpaczywszy, by
mogli tę zagadkę odgadnąć. Powszechnym prawie było zdaniem, że jedna z pań należących do
rodziny królewskiej (szeptano nazwisko) była tą królową, a klejnoty zapożyczonymi ze źródeł
wielu.
Znawcom się zdawało, iż niektóre z nich tam a tam, na tych a tych osobach widywali.
Wszystkie te przypuszczenia jednak, pod surową wzięte krytykę, nie wytrzymywały jej.
Pomiędzy tymi, którzy z największą ciekawością przypatrywali się nieznajomej, byli dwaj
młodzi ludzie, nie mogący się bliżej docisnąć, ale nie spuszczający jej z oka. Trzymali się pod ręce i
coraz to sobie wzajem spostrzeżeń swych udzielali. Chociaż zdawali się przyjaciółmi wielkimi,
różnił ich strój, będący w owych czasach oznaką przekonań i stronnictw prawie niezbędną. Starszy
z nich trochę, pięknej, wygolonej twarzy, rzymskiego typu, ze ślicznymi zębymi, które rad w
uśmiechu pokazywał, miał na sobie strój wytworny i smakowny francuski.
Postawa jak twarz uderzała pięknością, o której uwydatnienie posiadacz jej dosyć się zdawał
starać. Coś razem melancholicznego, szyderskiego, znudzonego a pańskiego stanowiło charakter
oblicza, na którym życie gorące zostawiło już ślady. Był to kwiat świeży jeszcze, ale już więdnieć
zaczynający. Mógł on mieć jeszcze chwile blasku młodzieńczego, lecz w godzinach powszednich
znużenie przeważało.
Towarzysz jego, młodszy, świeższy, wesół, uśmiechający się do życia, cały nim tryskający,
zdawał się żywiej daleko tym, co go otaczało, zajmować. Na twarzy jego, nie umiejącej nic
skłamać, każde najprzelotniejsze wrażenie malowało się tak dobitnie, iż nie dawało jej chwili
spoczynku. Ten miał na sobie naówczas wskrzeszony, po zaniedbaniu pewnym, szczególniej przez
młodzież, którą za sobą przykład i wola królewska pociągały, ubiór polski, według mody nowej
starannie, choć trochę jaskrawo i pretensjonalnie zrobiony. Przeważnie panowała w nim barwa
szlachecka, karmazynowa, bo i kontusza wyłogi, i żupan, pas i buty, i czapeczka na karabeli, i
rapcie jaśniały szkarłatem. Pod szyją miał spinkę z ogromnego rubina i guzy u kontusza z korali.
Wąs blond, do góry podkręcony, nadawał fizjognomii jakąś butę i rycerskość. Można było
zaręczyć, że sobie nie da, jak mówiono, napluć w kaszę i karabelę nie darmo nosi u pasa. Twarz
pomimo to więcej ochoty do wesołego życia, niż do zwady i warcholstwa oznaczała. Śmiał się,
patrzył, radował, pytał towarzysza nieustannie i może go nudził trochę.
— Ale któż ona jest, u licha?! — zawołał, zwracając się do ubranego po francusku i za rękę
go cisnąc. — Jeżeli Tytus nie wie, któż wiedzieć będzie?
— Tytus — odparł drugi z uśmiechem szyderskim — wprawdzie zna Warszawę na palcach,
lecz to... zagadka! To nie jest kobieta naszego świata.
— Tak, ale światów w Warszawie jest kilka — rzekł młody.
— Znam mniej więcej wszystkie, nawet te, do których znajomości przyznawać się nie
wypada — zawołał znudzony — lecz powiadam ci, kochany starosto, to cudzoziemka, to nouvelle
debarquee.
— I nie jesteś ciekawy zbadania tego zjawiska? — rzucił żywo starosta.
— Owszem, ciekaw jestem i — dodał Tytus — mogę zaręczyć, że tę tajemnicę odkryję,
tylko nie tu i nie dziś.
W tej chwili znudzony zapatrzył się na królową. Myśl jakaś przebiegła mu po głowie,
uderzył się z lekka w czoło, rękę wydobył z uścisku towarzysza i dawszy mu znak, by w miejscu
został, sam bardzo zręcznie się przemykając, począł zbliżać się do zagadkowej piękności. Pomimo
ścisku udało mu się przysunąć. Wyciągnął szyję i zaczął się pilnie przypatrywać, jakby znaku
jakiego szukał. Twarz mu się rozjaśniła zwycięsko i na miejsce do oczekującego nań starosty
powrócił.
Temu oczy się ciekawością iskrzyły.
— No cóż?
— Tst! Nie trzeba zdradzać tajemnicy — szepnął cicho Tytus. — Już wiem!
— Wiesz?
Zamiast odpowiedzi, Tytus ujął pod ramię pana starostę i pociągnął go za sobą do drugiej
sali. Niełatwo natłok masek przebić można było. W salach wszędzie prawie najróżnorodniejsze
towarzystwo grupowało się, dobierając sympatiami i antypatiami. Śmiechy i łajania, szyderstwa i
groźby latały w powietrzu, przerywane muzyką i drzwi trzaskaniem, szczękiem orężów i blach,
które maski przyniosły z sobą.
Tytus, który chciał wprowadzić starostę w spokojniejszy zakątek dla odkrycia mu
tajemnicy, nie mógł nigdzie wyszukać dwóch miejsc odosobnionych. W jednej sali grano. Około
faraona stała kupa poniterów taka, że ani złota, ani banku, ani trzymającego karty dostrzec nie było
można. Tu trochę ciszej już sprawiali się zapaśnicy, co z losem walczyli. Ławki pod ścianami, na
których karty podarte leżały tu i ówdzie, prawie były puste. Para zgranych biedaków, ze
zwieszonymi głowami, medytowała na nich nad zmiennością losu, czy nad... stawką nową. Chociaż
pokrycie tych siedzeń, zbrukane i stłuszczone, wcale nie było zachęcające, starosta niecierpliwie
pierwszy padł w kącie na ławę, i oglądającego się jeszcze i ociągającego Tytusa przy sobie
posadził.
— Wiesz więc, kto ona jest?! — zawołał niecierpliwie.
— Z największą pewnością — odparł zawsze obojętny Tytus. — Byłoby rzeczą
niesłychaną, ażebym ja w mieście kogoś nie znał i nie poznał.
Uśmiechnął się z wielką zarozumiałością pan Tytus.
Musimy jednak, nim do dalszych przyjdzie zwierzeń, w kilku choć słowach objaśnić
czytelnika o stanowisku, jakie pan Tytus w ówczesnym społeczeństwie zajmował.
Był on synem bardzo zamożnego kupca, rodem Włocha, od dawna osiadłego w kraju i
przerobionego już na Polaka. Ojciec jego, Ferotti, prowadził handel wielki, trochę potem
bankowymi zajmował się interesami, dorobił się ogromnego majątku, nadwerężał go nieco
spekulacjami fałszywymi i dźwigał się znowu. Syn, wychowany bardzo starannie, bo mu ojciec
wyrobił przyjęcie do Collegium Nobilium u pijarów, pozawierał tam znajomości z paniczami i
wsunął się z ich pomocą w lepsze towarzystwo.
Według naszego zwyczaju, jako cudzoziemca, przyjmowano go nawet w tych domach,
gdzie by żaden nieszlachcic uzyskać nie mógł wstępu. Pan Tytus, na którym ojciec wielkie pokładał
nadzieje, wychowany po pańsku, żył po paniczowsku, tracił dużo, robił długi, ale za to ocierał się o
to, co Warszawa miała najznakomitszego. Wielka łatwość w nauczaniu się języków obcych, w
przyswajaniu sobie tonu i maniery świata wyższego, młodość i powierzchowność ujmująca
uczyniły go pożądanym w salonach.
Panie, które po latach trzydziestu i czterdziestu nie wyrzekały się jeszcze zalotności i
przyjemnych z młodzieżą stosunków, protegowały pana Tytusa. Nabrał wielkiej pewności siebie i
marzył zapewne o jakimś świetnym małżeństwie, a tymczasem bawił się i zabawiał drugich, choć
sam już życiem bez celu dość znużony. Był to z prawa i przywileju mentor wszystkiej młodzieży
wchodzącej w świat, przyjaciel, doradca i nieodstępny towarzysz. Starał się jednak dobierać sobie
uczniów między najbogatszymi i najpiękniejsze noszącymi imiona.
Takim właśnie był starosta, młody, przyszły dziedzic ogromnej fortuny i jednej z
najznakomitszych rodzin w kraju spadkobierca. Ojciec jego zajmował w senacie krzesło do
najpierwszych się liczące.
Młody panicz, tylko co wyemancypowany, po raz pierwszy do Warszawy przybył i wpadł
zaraz w ręce pana Tytusa.
Ojciec, niezmiernie bogaty, ale nadzwyczaj skąpy, stosunkowo mało mu dostarczał na życie
w Warszawie, a starosta, surowo dotąd trzymany, rwał się namiętnie do życia. Pan Tytus był jego
opatrznością.
— Mów, zaklinam cię! — powtórzył, pochylając się ku przyjacielowi, młody panicz. — Kto
ona jest?
Tytus się uśmiechał.
— Nie byłem pewny — odparł — chociaż zaraz mi na myśl przychodziło, iż to chyba ona
jedna być może. Teraz twierdzę z pewnością, że nie kto inny. Poznałem ją po bardzo
charakterystycznej muszce podłużnej na szyi, jak ziarnko pieprzu.
Oczy starosty zdawały się spod powiek wyskakiwać; wstrzymał oddech. Tytusa bawić się
zdawała ta ciekawość, aż do namiętności posunięta.
— Jakże się zowie? — pytał starosta.
— Gdybym imię i nazwisko powiedział — odezwał się, wygodniej rozsiadając, pan Tytus
— tyle byście wiedzieli, co i teraz. Imię i nazwisko nic nie mówią. Muszę wam opowiedzieć jej
historią.
Starosta, któremu może o co innego szło niż o przysłuchiwanie się długiemu opowiadaniu,
przerwał błagająco:
— Mężatka? Rozwódka? Wdowa? Tytus się śmiał z politowaniem.
— Kochany starosto — rzekł — posłuchajcież i osądzicie sami, do jakiej ją zaliczycie
kategorii. Historia jest, słowo daję, ciekawa.
Zrezygnowany starosta umilkł i słuchał.
— Nie sposób zrozumieć nic, jeśli się nie pocznie ab ovo — mówił Tytus. — Ja doskonale
znam biografię jej, bo mój ojciec z jej ojcem był niegdyś w stosunkach. Ambroży Krużka Zelski,
zamożny szlachcic z Dobrzyńskiego rodem, ale w Lubelskiem osiadły, za młodu gorączka wielki,
rębacz i hulaka, ale człowiek wielce szlachetny i lubiony, z ojcem moim poznał się, gdy jeszcze
szumiał jak młode piwo. Miał naówczas trzy piękne wsie po rodzicach i majątku nie trwonił, lecz
go używał bez oglądania się bardzo na jutro. Miał być piękny i sympatyczny, jak hubka zapalny,
łatwy do zakochania i nieszczęśliwy w amorach, za którymi gonił. Łapały go za serce kobiety, które
do tego myślistwa miały wprawę i talent. On rozmiłował się zapalczywie, nieopatrznie i parę razy
ledwie go z rąk bardzo niebezpiecznych uratowano.
W Siedlcach u pani hetmanowej Ogińskiej, gdzie bywał, równie jak po wszystkich pańskich
domach, poznał on niejaką pannę Delacour, córkę byłego oficjalisty hetmanowej, ale wychowaną
przez fantazją pani, która ją dzieckiem dla piękności pokochała, tak jakby na królewskie pokoje
była przeznaczoną. Było to cudo swojego czasu ta boska Aneta. Śpiewała, grała, tańcowała, pisała
śliczne wiersze francuskie, zdobywała serca, szczególniej podżyłych panów, co u hetmanowej
bywali. Zdawało się, że powinna świetną nadzwyczaj zrobić partią. Kilka intryg, poprowadzonych
bardzo zręcznie, już, już miały do tego doprowadzić; lecz zdaje się, że panna zwodziła po kilku
naraz i skończyło się na tym, że się wielbiciele porozbiegali.
Była naówczas w całym blasku piękności; miała lat zaledwie parę nad dwadzieścia, a nie
zdawało się jej to ani zastraszać, ani odejmować w przyszłość ufności. Naówczas po wielu też
zerwanych projektach małżeństwa, tęskniący do miłości romansowej, pragnący kochania, zjawił się
pan Ambroży Krużka Zelski.
Aneta rzuciła się nań jak na pastwę dla niej przeznaczoną. W cieniach pięknego parku
siedleckiego odegrał się dramat miłosny, ze wszystkimi zwykłymi epizodami przysiąg, zaklęć
wierszami i prozą. Pan Ambroży oszalał, rozkochał się do utraty zmysłów, a panna z krwią chłodną
grała znów komedią, mającą doprowadzić do ołtarza. Ożenił się nieszczęśliwy Krużka z ideałem
swoim, ale szczęście marzone długo nie trwało.
Młoda mężatka, nawykła do życia wśród oklasków i uwielbień, jedyną miłością pod
słomianym dachem nie mogła się zaspokoić. Musiał stanąć pałacyk, otwarto dom i zaczęło się
życie, któremu pan Ambroży uległ w pierwszej chwili, lecz wkrótce je obrzydził. Płochość żony
stała się tak widoczną, tak rażącą, iż w pierwszym roku po urodzeniu się córki małżeństwo z
miłości owej pasterskiej przeszło do jawnie wypowiedzianej wojny.
Pan Ambroży był gwałtowny i namiętny we wszystkim, Aneta dumną i upartą; żadne z nich
ulec nie chciało. Niekiedy pani uciekała do Warszawy, czasem nieszczęśliwy małżonek zakopywał
się w folwarku w drugiej wsi i wcale nie widywał żony. Życie wesołe, nieopatrzne, wśród ro.ju
dawnych i nowych wielbicieli ciągnęło się nieprzerwanie. Mąż w końcu cierpieć je musiał, lecz
poznawszy lepiej Anetę, zobojętniał zupełnie, nie zrywając z nią dlatego tylko, iż do jedynej
córeczki swej Aloizy bałwochwalczo był przywiązany. Potrzebując kochać, kochał się w tej ślicznej
córce swej, nad którą czuwał, o ile mógł.
Dla niej on zrobił z siebie ofiarę i pomimo wstrętu, jaki mu sprawiało życie roztrzepanej
małżonki, wytrwał na upokarzającym stanowisku oszukiwanego męża.
Aloizka rosła na cudo piękności, ale charakterem, humorem, usposobieniami kropla w
kroplę była do matki podobną.
Wielbiciele, którzy dawniej i teraz jeszcze otaczali panią Zelską, gdy Loiska doszła lat
piętnastu, zaczęli się cisnąć do niej. Za wcześnie dojrzała dzieweczka poczęła się bawić hołdami i
pod przewodnictwem matki starać o świetne wyjście za mąż.
Kasztelanic S., którego niegdyś zwano Apollinem Mazowieckim, zapisany w pierwszych
latach swej młodości w regrestr mamy, żonaty później, rozwiedziony i niezbyt już młody, ale
zawsze jeszcze piękny, począł konkury o pannę Aloizę. Było rzeczą najpewniejszą, że rodzina mu
się z nią ożenić nie pozwoli. Pan Ambroży też opierał się całą siłą zbliżaniu się niemłodego i
osławionego człowieka do dziecięcia swego. Matka popierała kasztelanica. Stało się w końcu, że
dawszy tylko obietnicę ożenienia się wykradł pannę Aloizę.
Ojciec pogonił za nim z ludźmi, przysiągłszy, że go zabije, i byłby pewnie słowa dotrzymał,
gdyby go mógł pochwycić.
W Warszawie kasztelanic zawiózł porwaną do pałacu, ze ślubem się ociągał, a tymczasem
w kole swych znajomych jako żonę ją przedstawiał.
Nie oznaczony ten stosunek trwał parę lat. Matka często w pałacu kasztelanica
przemieszkiwała, a ślub ciągle niby miał się wkrótce odbyć, gdy... kasztelanie zmarł nagle i panna
Aloiza została, nie wiem jak to nazwać, słomianą wdową. Rodzina jej kochanka nie chciała nic
wiedzieć o niej. Musiała się natychmiast wynieść z pałacu i z matką razem zamieszkała w
Warszawie.
Ambroży, po nieszczęśliwej pogoni za córką, rzucił się z rozpaczy do rzeki, ale ludzie go
wyratowali. Odwieziono go na wieś, chorował długo, leżał, aż potem jednego dnia znikł nagle i po
dziś dzień nie wiadomo, co się z nim stało. Jedni utrzymują, że gdzieś się zamknął w klasztorze,
drudzy, że sobie odebrał życie.
— Więc to jest ta? — przerwał starosta.
— Tak, to jest ta, niby wdowa po kasztelanicu — rzekł z uśmiechem mentora Tytus —
wedle prawa panna Zelska, a jak ludzie mówią...
Znacząco ruszył ramionami opowiadający. Starosta ciągle mu w oczy patrzył natrętnie,
zdając się teraz właśnie dalszych informacyj o Loisce najciekawszym.
— Więc teraz? — szepnął.
— Teraz — ciągle tonem moralisty starając się mówić, kończył Tytus — teraz... podobno
się piękna Loiska z matką poróżniła. Ta siedzi na wsi, a piękna słomiana wdowa ma salon otwarty i
z wielkiego świata, oprócz kobiet naszych, którym pewnie bardzo żal, że u niej bywać nie mogą,
wszystko tam się zbiega.
— Bogata? — szepnął zaciekawiony starosta. Tytus ramionami poruszył.
— Około tej kobiety wszystko, tak jak ona sama, jest tajemnicą. Dom utrzymuje na takiej
stopie, jak gdyby była bardzo zamożną. Widziałeś, starosto, klejnoty?
— Ma więc kogoś — rzekł cicho, jakby się wstydził tego, co mówił, młodzieniec.
Tytus się śmiał.
—- I to — odparł — niezbadaną jest tajemnicą. Znamy kilku adoratorów, trzymanych na
stopie równej uprzejmości. Kobieta, mimo swych lat zaledwo dwudziestu kilku, niezmiernie
przebiegła, zręczna, rozumna, dowcipna, odgadująca ludzi, umiejąca ich prowadzić. Ci, co znali
niegdyś jej matkę, niepospolicie obdarzoną, powiadają, że ta ją nieskończenie we wszystkim
przechodzi. Dom dziwny. Oprócz jakiejś starszej pani skrzywionej i kwaśnej, nigdy tam żadnej
kobiety spotkać nie można, mężczyzn za to wszystkich, aż do naszych marszałków sejmowych. Na
przejażdżkach, uroczystościach, po kościołach, na balach publicznych ona wszędzie ma najlepsze
miejsca, najświetniejszą straż przyboczną, na nią się wszystkich oczy zwracają.
— Któż uchodzi za preferowanego? — tęsknie zagadnął starosta.
— Ci jakoby preferowani — rzekł Tytus — mieniają się zbyt często, by można zaręczyć; iż
istotnie zasłużyli na to wyróżnienie.
— Widziałeś tego pana, co stał przy niej? — wtrącił starosta. — Któż to mógł być taki?
Zdaje mi się, że ją wprowadził.
Tytus chwilę sobie przypominał.
— A! To nie może być kto inny, jak W..., który ze sławnymi klejnotami, zdobytymi grą w
Paryżu, niedawno do Polski powrócił. Tak, to on niezawodnie. Mówiono przed kilku dniami, że u
niej począł bywać codziennie i parę razy grę tam trzymał. Więc — dodał żywo Tytus — i klejnoty
na królowej Golkondy tłumaczą się łatwo. Są to sławne owe precjoza, wygrane jakoby od królowej
Marii Antoinetty.
Wszystko to, co mówił i o czym napomykał pan Tytus, było dla słuchającego dosyć
ciemnym.
Świeżo spod surowej klauzury domu rodzicielskiego wyzwolony, starosta nie pojmował
dobrze tych stosunków, z taką łatwością zawiązujących się i rwanych. Nie wiedział, kto był ten W...
Zadumany, marzył teraz o tym, jak by czarodziejkę widzieć z bliska i docisnąć się do niej. Z
życzeniem tym, pomimo już poufałej przyjaźni, jaka go łączyła z Tytusem, wydać się nie śmiał
jeszcze, ale drugi łatwo je mógł odgadnąć. — Znasz ją? Widywałeś bez maski? — wtrącił
nieśmiało.
— Przecież po ziarnku pieprzyka ją poznałem — rzekł z pewną przechwałką Tytus.
— I twarz tak piękna, jak figura obiecuje?
— Mogę zaręczyć, że ona wszelkie obietnice i nadzieje przechodzi — potwierdził Tytus. —
Twarz to jest klasycznie piękna, a szatańskim ogniem ożywiona; oczy, które mówią nie potrzebując
ust w pomoc przyzywać; wargi, co się śmieją tysiącznymi odcieniami śmiechu; fizjognomia jak
płomień ruchoma, zawsze niezrównanie, bosko piękna. Czarodziejka, jednym słowem,
niebezpieczna.
Spojrzał Tytus na towarzysza milczącego, wyzywając go na wyznanie, iż pragnąłby
zobaczyć to bóstwo.
— Możesz mnie tam wprowadzić? — zapytał młodzieniec.
— Mogę, ale nie chcę — odpowiedział Tytus. — Tak, nie chcę! Pozwól, kochany starosto,
abym był szczerym. Jesteś młody, niedoświadczony i strasznie zapalny. Ona piękna i zręczna. To
rzecz groźna.
Starosta w uśmiechu pokazał zęby białe i pokręcił wąsa.
— Czymże to grozić może? — odparł. — Przecież nie ożenieniem, bo o tym by nawet
pomyśleć się nie godziło. A jeśli worek odpokutuje, proszę cię, kiedyż go lepiej używać niż w
młodości?
Pan Tytus ramionami poruszył.
— Nie o to idzie — rzekł — ale uwikławszy się w podobne stosunki, zawsze potem odboleć
je trzeba. Żal by mi was było.
Starosta przymuszonym odpowiedział uśmiechem. Siedzieli ciągle na ławie.
— Byłbym wam jednak bardzo wdzięczen — odezwał się — gdybyś cie mnie jej
zaprezentowali. Wierzcie mi, nie jestem już tak naiwnym, abym się dał. wziąć na lada plewę.
Tytus się uśmiechał.
— To bo nie plewa — przerwał — wierzcie mi. Widziałem ludzi, posiwiałych w boju,
którzy przy niej języka w gębie zapominali. Wcale sobie nie wyobrażajcie, aby była pospolitą,
płochą kobieciną. Ma tyle powagi, co uroku, gdy chce. Potrafi być dziecinną, umie się zmienić w
dostojną, a nade wszystko usidlić każdego, gdy się na to uweźmie.
— Jednakże — przerwał starosta — dotąd nie zdobyła tego, co by dla niej pewnie
najpożądańszym było — męża.
— Kwestia, czy dla niej jest on pożądanym — rzekł Tytus. — Lubi swobodę. Dobrze jej z
tym, co ma. Mści się na innych kobietach nielitościwym językiem. W końcu zaś, jestem tego
pewny, gdy zamarzy o zamążpójściu, znajdzie sobie jakiegoś Tomatysa, który ją zaślubi.
— Żart na stronę! — wstając z ławy, zawołał starosta, podawszy rękę przyjacielowi. —
Ponieważ przyjmuje co dzień, spodziewam się, że jutro u niej będziemy. Proszę o to.
Tytus się skłonił.
— Je m en lave les mains — rzekł cicho.
— A teraz wróćmy się, aby tam na nią popatrzeć — dokończył starosta, śpiesząc wyjść z
sali gry ku muzyce i wirowi kręcących się masek.
Tu ścisk zdawał się większym jeszcze, niż był przed półgodziną, a wrzawa spotęgowała się
znacznie. Maski napadały się ze swobodą, którą nawet sala Marwaniego rzadko widywała. Z
pierwszej, w której piękna królowa Golkondy się im ukazała, krzyki dochodziły i śmiechy
straszliwe, jak gdyby coś się tam przytrafiło nadzwyczajnego.
W tym miejscu, gdzie stała niedawno piękna pani z swym towarzyszem, widać było na kiju
opartego staruszka, nędznie przyodzianego wytartym kożuszkiem baranim, z kawałkiem płótna
szarego, przyczepionego do twarzy na kształt maski, ze dwoma w nim wystrzyżonymi nieforemnie
dziurami na oczy. Było to coś na kształt żebraka lub przynajmniej tak doskonale udającego nędzę
zbrukaną, że ją za rzeczywistą wziąć było można. Z siwym na głowie rozczochranym, długim
włosem, z brodą na piersi spadającą, staruszek ów zamyślony, zapatrzony w ziemię, jak gdyby nic
nie widział i nie słyszał, co się wokół niego działo, dawał się szarpać maskom, krzyczeć sobie do
uszów, potrącać z boku, chwytać za poły, urągać z siebie. Wśród tego zgiełku był jakby
skamieniały boleścią i żółta twarz jego, wykrzywiona niby maska szyderska, wyzywała tłum, który
ryczał na różne głosy:
— Barani Kożuszek! Kożuszek Barani!
Żebrak, którego znała cała Warszawa pod tym imieniem, od lat już kilku dawał się widzieć
na ulicach pod kościołami, w kościołach i w miejscach, w których się go najmniej spodziewać było
można.
Znano go z tego, że chociaż żebrakiem się być zdawał, nie przyjmował od nikogo jałmużny,
ale za każdą ofiarowaną sobie wywdzięczał się nauką moralną. Wlepiał zwykle oczy w dającego ją
i wybuchał śmiechem szyderskim, naigrywaniem, czasem niesłychanie zuchwałymi admonicjami,
niekiedy grubiańskim morałem. Z tego powodu uznano go wariatem, chociaż to, co mówił, było
tylko nielitościwie ostrym, ale zawsze trafnym i rozumnym.
Nie wiedział nikt, ani kto był ten szalony Barani Kożuszek, ani skąd tu przybył. Obawiano
się z nim spotykać, uciekano od niego, powtarzano jego apostrofy i sarkazmy, a nawet na rachunek
jego tworzono je. Nigdy jednak dotąd żebrak ten nie ośmielił się wcisnąć na redutę Marwaniego i
widząc go tu, powątpiewali wszyscy, aby to był prawdziwy Barani Kożuszek; utrzymywano, że
ktoś się za niego przebrał.
Właśnie starosta z panem Tytusem wchodzili do sali tej i postrzegli oblężonego starca, gdy
w progu spotkali się z obu znajomym hrabią Teofilem z tych świeżych hrabiów, których
dziesiątkami koperty królewskich listów kreowały naówczas. Należał on do rodziny niedawno
jeszcze z mroków niewiadomego pochodzenia wydobytej, wątpliwego szlachectwa, lecz teraz już
uhrabionej.
Hrabia Teofil był z powołania tężyzną, człowiekiem potrzebującym żyć, bawić się i
sprzedającym za krescytywę siebie, swe przekonania, sumienie i wszystko. Nie było milszego ani
łatwiejszego w życiu człowieka nad niego, ale też na nikogo mniej rachować nie było można.
Przyjaciel najserdeczniejszy wczoraj, jutro — na rozkaz — był wrogiem. Przerzucał się ze
stronnictwa jednego do przeciwnego obozu, bez najmniejszego sromu, tak naturalnie, tak łatwo,
jakby to, co czynił, było niemal obowiązkowym. Wszystko obojętnym mu było, oprócz własnego
dobrego bytu. Dawał się za narzędzie używać każdemu, kto się nim chciał posłużyć, naiwnie tylko
zapytując o korzyści, jakie mu to przynieść miało.
Hrabia Teofil, zobaczywszy starostę, dla którego możnej i wpływowej rodziny był z wielką
czołobitnością, natychmiast powitawszy go, uwiązał się do pełnego nadziei młodzieńca.
— A cóż tu robi Barani Kożuszek? — zawołał Tytus.
— Nie byliście państwo, gdy tu nam tę scenę wyprawił? — zapytał hrabia Teofil.
— Jaką scenę? — podchwycił starosta.
— Widzę, że nie wiecie nic — począł żywo hrabia. — Ależ to nieoszacowane, osobliwe!
Warto było posłuchać, a powtórzyć się nie da.
— Cóż to takiego? Co? — badał ciekawy starosta.
— Scena — odezwał się śmiejąc hrabia. — Ja właśnie tylkom co przyszedł tu, bo mi
powiedziano, że dziś się u księżny generałowej panie zmówiły, iż przyjdą na redutę. Wchodzę,
patrzę: w środku sali otoczona tłumem stoi w klejnotach jakaś niby królowa.
Tytus przerwał:
— Hrabia jej nie poznałeś?
— Nie, doprawdy, że nie — ciągnął dalej Teofil.
— Chciałem zbliżyć się do niej właśnie — podchwycił po chwili, wyczekawszy, czy mu
Tytus nie odkryje tajemnicy — Wtem szmer się zrobił u wnijścia, wołanie jakieś. Patrzę : wsuwa
się ów łajdak Barani Kożuszek. Ja bo nie wiem, jak oni go tu mogą cierpieć na bruku, tego łotra.
— Ale to nie może być prawdziwy — oparł się pan Tytus.
— Prawdziwy czy fałszywy — mówił dalej hrabia — takich masek się nie puszcza! Widzę:
rzucił oczyma po sali, gęba mu się do śmiechu wykrzywiła, bo płachta jej nie zakrywa, jak
widzicie, i zaraz przy drzwiach chwycił za guzik od sukni wojewodzica — którego, mimo maski,
musiał poznać — i nuż mu coś w uszy kłaść. Ten aż się zżyma i wyrywa, ale dokoła ścisk, nie może
uciec, a wszyscy w śmiech. Musiał mu czymś dopiec, bo wojewodzic jak wściekły przebił się
nareszcie i umknął. To był początek dopiero. Ledwie ten odszedł, żebrak już pochwycił i wziął na
fundusz drugiego, nie mogłem poznać kogo. Publika aż ryczy, wszyscy uciekają ze strachu. Wtem
wpadła mu w oczy królowa w klejnotach. Począł się w nią niezmiernie uparcie wpatrywać i głowę
przerzucać z ramienia na ramię. Ta go jeszcze nie widziała. Stał niedaleko jakiś jegomość, zdaje mi
się, że W... Naprzód się przysunął do niego: „Dobry wieczór". Ten zmilczał dumnie. „Jakże tam
szansa służy — rzekł — po tej wenie, którąś jegomość miał w Paryżu? Pono przywiezione klejnoty
królewskie tu się rozlezą po lada jakich szyjach i ramionach. Ale co tam zważać na to: odegrasz się
jegomość. A od czego wolta?" Zrobił ruch ręką. Zaczepiony popchnął żebraka i odsunął się.
Przystąpił wtedy Barani Kożuszek do onej królowej, ale słyszeć nie mogłem, co do niej mówił.
Widziałem tylko, jak się jej pokłonił szydersko i ręką wywijając, począł sypać wyrazami z
największą gwałtownością, a publika mu wtórować śmiechem. Królowa stała jak na mękach.
Szyja i plecy jak krwią się oblały. Zaczęła się rzucać, ale żebrak nie ustępował. Z
zajadłością za cofającą się podchodził, śmiejąc się sam na całe gardło i w drugich wywołując
śmiechy. Litość brała, tak męczył tę nieszczęśliwą. Myślałem, że padnie trupem. Zakrywała sobie
oczy, uszy — ten wrzeszczał, miotał się i nie wiem, co by się stało w końcu, gdyby prawie
omdlewającą ten W. z kimś drugim nie pochwycili i nie uprowadzili. Ależ to zbój, łotr! Jego by
zaraz pod marszałkowską wartę oddać, słowo daję!
Starosta zaciekawiony, począł się przeciskać do Baraniego Kożuszka, aby mu się
przypatrzeć z bliska.
Starzec, pogrążony w myślach, dopiero teraz podniósł głowę i oczy wlepił w starostę. Kilka
osób ich od siebie tylko przedzielało. Młodemu paniczowi od tych oczów, które na nim
spoczywały, zrobiło się niedobrze. Chciał ujść, ale już było za późno. Barani Kożuszek trzymał go
na uwięzi swoim wzrokiem, bo przez szeroko rozdarte otwory płachty, która mu za maskę służyła,
oczy wystawały całe, z pomarszczonymi powiekami. Twarz, zasłonięta na pół, poczęła około ust się
uśmiechać. Stary odprostował się, przybrał postawę taką, jakby na nim nie łachmany, ale
najparadniejszy strój się pysznił, i z wielką grzecznością suchą, dużą rękę przyłożywszy do wytartej
czapczyny, pozdrowił starostę.
Paniczowi, który przez to wystawiony był na ciekawe wejrzenia gości, spodziewających się
nowego skandalu, wstyd jednak było uchodzić. Krew uderzyła mu do twarzy, podparł się w bok i
stał.
Barani Kożuszek spojrzał na towarzyszących staroście i uśmiechnął się:
— Czołem panu staroście — począł, zowiąc go po imieniu i nazwisku, co młodzieńca
nadzwyczaj zdziwiło. — Czołem dziedzicowi wielkiego w naszej rzeczypospolitej imienia!
Przykładem pan naszej młodzieży być winieneś. Zawczasu do życia się wprawiasz i mentorowie do
niego szczęśliwie dobrani. Experto crede Roberto. Centum laudes! Otóż to miło widzieć, gdy
młodzież rozumie tak zadanie żywota. Zamiast się na kresach w słoty i chłód nudzić na forpocztach
i głodzić — tu przy muzyczce, z ładnymi kobietkami, z dobrymi kamratami wczasu się używa.
Zaiste, to pochwały godne! Niech szaraczkowi i kapotowi za nas skóry i grzbietu nastawiają : my
wypijmy i vivat dobra myśl! Kto zawczasu zaczął, nigdy nie żałował. Potem, skoro znajdziesz:
podagrę, trąd, życia przesyt, pozbywszy się marnych dóbr świata tego, dopiero będziesz szczęśliwy
i wolny. Nie ma bo wolności, jak przy goliźnie i biedzie. Człek już do stracenia nic nie posiada.
Mówiąc przerywanym głosem, stary śmiał się, ale tak, że słuchającym z tego śmiechu ciarki
po skórze chodziły. Starosta drżał, w uszach mu szumiało, płonął, choć połowę słów gwar głuszył i
do uszu jego dojść im nie dawał.
— Niech panowie nie próżnują! — dodał Kożuszek. — Faraon w drugiej sali wabi złotem.
Tu czarnych oczek i niebieskich do wyboru dosyć, a ponczyk z burgunda wcale niezły. Do dzieła,
panowie, do dzieła!
Nieszczęśliwy starosta nie wiadomo jak długo byłby wystawiony na tę chłostę słów
niemiłosiernych, która w nim już wrzący gniew budzić zaczynała, gdyby Kożuszkowi nowa się nie
nasunęła ofiara. Była to maska, którą po stroju dosyć kosztownym można była odgadnąć, iż do tak
zwanego wielkiego świata należy. Słusznego bardzo wzrostu, barczysty mężczyzna, w stroju
francuskim, otyły, z dominem czarnym na ramieniu, jak się zdawało niemłody już wcale, lecz
wyelegantowany i woniejący, zwrócił na siebie oczy starca.
Rzucił starostę, jakby go już nie było, i zwrócił się Kożuszek ku nowej masce, pokłonem ją
do kolan witając.
— Jaśnie oświeconego eks-podskarbiego! Do nóżek się ścielę. Servus humillimus! Czołem
przed zasługą, czołem przed tym męstwem bohaterskim. Fraszka Achille i Hektory! To mąż, który
się plwania dwudziestu milionów ludzi nie uląkł i nie zadrżał! Zwalczył przesądy, uczciwość i
cnoty! Krucyfiksy poprzetapiał na okucie do chomątów. To mi człek!
Słuchający z początku się żachnął, potem rękę z laską podniósł, jakby starca chciał uderzyć,
lecz z ciżby ktoś pochwycił ją i na ziemię strącił, a nim ciężki trochę właściciel jej pochylił się, aby
ją podnieść, Barani Kożuszek odsunął się ze śmiechem i już kogo innego wziął w obroty.
Usiłując na próżno wyrwać mu się i uciec, stała przed nim maseczka kobieca, strojna
bardzo, wygorsowana, w nadzwyczaj starannie utrefionej peruczce. Dosyć otyła, biała, maska
zdawała się, mimo pretensji do młodości i przybranych ruchów żywych, wcale już niemłodą. Część
twarzy, której rąbek czarnej maski niezupełnie okrywał, była pofałdowana i puszkiem
niewiosennym okryta.
— Jaśnie wielmożnej wojewodzinie! — począł Kożuszek. — Nieśmiertelnej bogini mej!
Tak, bóstwa tylko mają ten przywilej, że czasu ząb na nich nie zostawia śladu. Lat temu już
trzydzieści, gdym się kochał w niej, naówczas dwudziestokilkoletniej. Dii potentes! Dwa razy
rozwódka, raz wdowa, a po tylu walkach, z których wyszłaś zwycięsko, zawsze piękna!
Kożuszek ręce rozłożył, podniósł je do góry i na jedno przykląkł kolano.
— Hołd nieśmiertelnej! — zawołał.
Dokoła parskano śmiechem, a nieszczęśliwa kobieta, na poły omdlała, zwieszona na
ramieniu prowadzącego ją mężczyzny, wołała:
— Sauvez moi! C est infame!
Pomimo wzruszenia, jakiego doznała, prześladowana maska odzywała się głosikiem,
któremu młodą intonacją dać się starała. Mężczyźnie towarzyszącemu jej udało się nareszcie
zasłonić ją i o kilka kroków w tłum uprowadzić.
Młodziusieńka istota jakaś, w stroju pasterki, cała w kwiatach, mimowolnie w ciągu tego
poruszenia tłumu została na oczach.
Barani Kożuszek zwrócił się do niej.
— Panieneczko — zawołał — jeżeli jakim przypadkiem u serca twego, jak u żłobu w
gospodzie, jest trochę wolnego miejsca, dam ci dobrą radę! Nastręcz się oto temu — wskazał — w
karmazynach staroście. Młody jak z igły, płomienisty, a jak Krezus będzie bogaty. Pomóżże mu się
rozerwać i życia skosztować. A mnie staremu porękawicznego buziaka!
Panienka krzyknęła, aż i ktoś na bok ją odsunął.
Barani Kożuszek oglądał się za pastwą nową, lecz nie nastręczał mu się nikt, oprócz
stojącego i wpatrującego się weń pielgrzyma, z niezmiernie długą brodą przyprawną, laską z tykwą
w ręku i torbą przez plecy, w kapeluszu ze skrzydłami wielkimi.
— Cha! Cha! — rozśmiał się stary, klepiąc go po ramieniu. — Wybrałeś się doskonale z
różańcem na maskaradę, a może i z kazaniem do tych niewiernych. Ojcze mój! Czas to i praca
stracone! Nie nawrócimy tu nikogo. Są to synowie Baala, zbiegi z Sodomy i Gomory, pastwa
szatanów. Ani słowem, ani łzami, ni zaklęciem, ani groźbą nie opamiętamy ich. Szaleć będą, pić
będą ze wszystkich czar żywota, pomyje ze wszystkich rynsztoków, aż póki ich i nas, i tego stosu
Sardanapala ogień z nieba i przepaść nie pochłonie. Musi to wszystko runąć, paść, być zgniecionym
na miazgę, aby się to stało pognojem nowego żywota. Musi ten śmiech w płacz się obrócić, to
pijaństwo w zgrzyt zębów, ten przepych w nędzę, ta lubieżność w zgniliznę, ta swywola w niewolę!
Popiołem, ale gorącym, Bóg posypie te parszywe czaszki!
Starzec plunął, czapkę na uszy wtłoczył, kij swój podniósł i nie patrząc już na nikogo,
skierował się ku drzwiom. Ciżba mu się rozstępowała w milczeniu.
W czasie ostatniej perory jego wrzawa ucichła była zupełnie, muzyka nawet grać przestała;
tłum stał w jakimś osłupieniu i dobrej chwili potrzeba było, póki znowu się ozwały skrzypki,
basetle, pisk masek, gwar i śmiechy.
— Ja powiadam — odezwał się hrabia, ochłonąwszy nieco — że to jest niepojęta
zuchwałość i niesłychane niedbalstwo z drugiej strony, ażeby takiemu jakiemuś wariatowi dać
wnijść na redutę i pluć w oczy światu całemu, a potem mu pozwolić wynijść bezkarnie. To tylko u
nas, gdzie nie ma najmniejszego porządku, stać się mogło.
Starosta i pan Tytus stali niemi i zmarszczeni.
— Ale któż to jest taki? — począł panicz, usiłując odzyskać swobodę. Hrabia Teofil, który
rad był zbliżyć się do niego, natychmiast podchwycił:
— To nie jest prawdziwy Barani Kożuszek — zawołał — tamten nie bywa tak zuchwałym!
Ja go widywałem. To maska, i odkryje się, kto ją włożył.
— A ja hrabiemu powiadam — wtrącił Tytus, który zawsze chciał być jak najlepiej
informowanym — że tak się przebrać nikt by nie mógł. To były jego prawdziwe łachmany. Nikt w
świecie, nawet dla przyjemności spłatania figla, nie włożyłby na siebie tak śmierdzącego kubraka.
Prawda, że książę Adam raz się za astrologa czy wróżbitę przebrał, aby damy zaintrygować.
— Na złośliwych dowcipnisiach u nas nie zbywa — podchwycił hrabia — to była maska.
Któś nieznajomy zupełnie z tłumu, słysząc to, głosem spokojnym wmieszał się do rozmowy:
— Nie jeden raz, ale razy dziesięć, o białym dniu, około Zamku, u Bramy Krakowskiej, pod
Bernardynami spotykałem się z Baranim Kożuszkiem i dobrze mu się przyglądałem. Mogę
zaręczyć, że to nie fałszowany, ale prawdziwy. Głos jego pamiętam.
— Ale tak! — potwierdził Tytus z wielką pewnością siebie. Hrabia, nie chcąc się spierać,
ramionami poruszył.
— Przecież, kiedy acan dobrodziej ciekawym go byłeś — odparł — musisz o nim cóś
więcej wiedzieć niż my. Kto to jest? Co za diabeł?
Nieznajomy, człek podżyły, dosyć poważny, bez maski, w stroju polskim niewykwintnym,
którego obecność na reducie nie dawała się tłumaczyć fizjognomią — odpowiedział zimno:
— Nikt tego nie odgadnie.
Wszyscy zwrócili nań oczy.
Pan Tytus z pewną zazdrością i z rodzajem szyderstwa spoglądał na nieznajomego,
przypatrując mu się bacznie.
— To tak, jakbyś waćpan twierdził, panie Bącik, że waćpana tu nikt nie zna i nie wie, po co
pan przyszedłeś na redutę.
Ubodnięty i wymienieniem swego nazwiska, i sarkazmem Tytusa, ów nazwany Bącikiem
obruszył się mocno i zaperzył.
— A cóż komu do tego, po co ja idę na redutę? — odpalił. — Albo mi to nie wolno? Cóżem
to ja gorszy od innych? Waćpana ojciec...
Miał cóś nieprzyjemnego powiedzieć panu Tytusowi, który przewidziawszy to, przerwał
mu:
— Nie gniewajże się. Nikt waćpanu reduty nie broni — rzekł. — Ale jak to można
twierdzić, że człowiek, co się po Warszawie przez tak długi czas kręci, może być i pozostać jakąś
tajemnicą?
Pan Tytus śmiał się.
Bącik na niego pogardliwie zerknął.
— Niechże pan raczy nam odkryć tę tajemnicę — odezwał się. Tytus trochę się zmieszał.
— Że ja nie wiem, kto jest Barani Kożuszek, to niczego nie dowodzi! — zawołał. — Mnie
taki sam fiksat, co komedie po ulicach wyprawia, nie obchodzi wcale.
Ruszył ramionami i gniewny na Bącika, zwrócił się z sarkazmem do niego:
— Za to panu Bącikowi powiem, po co za redutę zawędrował — rozśmiał się. — Hę,
chcesz?
Bącik się namarszczył.
— Pewnie jakiejś jejmościance pożyczyłeś zastawnych klejnotów na maskaradę i boisz się,
aby ci z nimi nie zbiegła?
Rozśmieli się wszyscy na głos, a lichwiarz, przeszywszy wzrokiem Tytusa, splunął i rzekł,
oddalając się:
— Na zastawy pożyczam czy nie — to moja rzecz. Ale gdybyś mi waćpan nawet duszę
chciał dać w zakład, nie pożyczyłbym na nią kulfona, bo i tego niewarta.
Spłonął pan Tytus cały i byłby się rzucił za uchodzącym, lecz ciżba go oddzieliła od nich, a
starosta za rękę go schwycił.
— Dajże pokój! Daj pokój! — zawołał. Tak się skończył ten epizod.
Noc była dosyć późna, a starosta, redutą dosyć już nasycony, u Marwaniego wieczerzać
sobie nie życzył. Szepnął Tytusowi, że gdzieś by na wieczerzę pojechać nie było od rzeczy. Hrabia
Teofil, nie życzący sobie opuszczać tak miłego towarzystwa, dosłyszawszy to, głośno za wieczerzą
wotował.
— Wielka szkoda, że ja — odezwał się starosta — jeszcze tak urządzonego domu nie mam,
abym o tej porze mógł panom ofiarować wieczerzę, ale...
Hrabia spojrzał na zegarek.
— W istocie — zamruczał — późno bardzo.
Tytus, który w sprawach tego rodzaju, jak wieczerza, był mężem dobrej rady, myślał jak
gdyby cóś najważniejszego miał sobie powierzone. Twarz jego zasępiona była i czoło pofałdowane.
Oczy obu panów zwróciły się ku niemu.
— Wiecie panowie co? — rzekł po bardzo głębokim rozmyśle. — U pani Loiski grywają do
białego dnia czasami, a wieczerzy nie dają inaczej, jak o drugiej godzinie. Gdybyśmy do niej
poszli?
Starosta zdumiał się mocno.
— Jak to? — szepnął. — Po tym, co tu dziś zaszło?
— Właśnie — rzekł Tytus triumfująco. — Znam tę kobietę. Tym bardziej okazać będzie
usiłowała, że jej to bynajmniej nie obchodzi. Jestem pewny, że przyjmuje, jakby w najlepszym
humorze.
— Ale ja tam nie byłem nigdy! — zawołał panicz. — A prezentować się po raz pierwszy w
nocy...
Hrabia się rozśmiał.
— Nie ma co się ceremoniować — rzekł. — Mogę zapewnić, że panu staroście będzie rada
o którejkolwiek godzinie raczysz ją odwiedzinami swymi zaszczycić.
Wahał się jeszcze panicz, do takiej swobody ruchów nie nawykły, ale Tytus swą powagą
przemógł jego obawę. Hrabia zabierał się im towarzyszyć, nie pytając nawet o przyzwolenie.
Z trudnością, pobrawszy się pod ręce, zdołali przebić się przez tłum, który teraz w
spóźnionej godzinie z coraz gminniejszych żywiołów będąc złożony, zagrzany ponczem, wcale się
do grzeczności dla elegantów nie poczuwał. Owszem, na przekorę im fale jego napędzały się,
uderzały i niby przypadkowymi częstowały w bok kułakami.
Wyszedłszy za drzwi, najbardziej poturbowany Tytus odetchnął.
— Szuja! — zawołał z pogardą.
W sieniach z trudnością znowu przyszło wyszukać śpiącego hajduka pana starosty, który
pomimo hałasu snem sprawiedliwych i pijanych chrapał w kącie. W ganku, około którego tłum
spektatorów deszcz przerzedził, musieli stać, dopóki zaspany hajduk, dobywszy głosu, z ciemności
nocnych nie wywołał woźnicy z landarą.
Deszcz lał już teraz nie takim kapuśniaczkiem, jak z wieczora, ale jesienną słotą, której
żaden wiaterek nie poruszał, co było znakiem, że się na czas długi zabrała tu gościć.
Tytus nakazał jechać na Krakowskie Przedmieście, do pałacu B.
W owym czasie pałacami zwały się nawet takie kamienice, które dziś skromnymi rozmiary
nie zwracają nawet uwagi. Kilka kolumn z przodu, facjata z armaturą lub herbami, czasem dwa
przyczepione po bokach skrzydła pałac stanowiły. Tak zwanych pałaców była liczba wielka. Ten, o
którym mowa, należał do najskromniejszych. Rodzina, której nosił nazwisko, mieszkała wówczas
za granicą, a pałac wynajmowano.
Pani Loiska (bo tak Aloizę powszechnie zwano) zajmowała tu całe pierwsze piętro, miała
połowę stajen i ogród latem do wyłącznej swej dyspozycji. Dół pałacu, ekscypowany dla dziedzica,
mieścił w sobie jego kancelarią, plenipotenta, służbę, zupełnie tu niepotrzebną, i rezydentów
wszelkiej maści. Drugie piętro wynajmowano lokatorom, którzy tak mało się pokazywali i czuć
dawali, że o nich całkiem można było zapomnieć.
Wyglądający oknem powozu Tytus z wielkim triumfem Wskazał, iż go rachuby nie omyliły.
We wszystkich oknach pierwszego piętra świeciło się rzęsiście. Przez otwarte drzwi sieni na dole
widać było schody, także oświetlone.
Powóz zatrzymał się u ganku. Trzej panowie z hajdukiem, który na ich płaszczach miał
sobie znowu do wygodnego spoczynku w antykamerze usłać, weszli na schody.
Na pierwszym piętrze znaleźli służbę i właśnie zimne półmiski wnoszono do jadalni. Tytus,
który swojego przywileju przedstawienia gospodyni domu starosty nie myślał ustępować hrabiemu,
wiódł go pod rękę.
Apartamenta, zwłaszcza przy świetle, przedstawiały się bardzo pięknie. Salon biały, ze
złotem, chociaż znać po nim było, że na przepych żaden gospodynię nie stawało, urządzony był z tą
sztuką niewieścią, która wiele ukryć i uwydatnić umie. Oko znawcy odkryłoby w nim zręcznych
kłamstw dużo, ale starosta nie był jeszcze żadnym znawcą, a dom jego ojca, chociaż magnata, ze
zbytkiem go nie oswoił.
W salonie przechadzało się dwóch panów na cichej rozmowie; gospodyni tu nie było. Przez
drzwi otwarte do dużego w prawo pokoju, skąd światło żywsze się ukazywało, dochodziły głosy
podniesione i śmiechy. Łatwo się było domyśleć, że tam życie skupiło się całe. Ciągnęła gra, przy
której i piękna gospodyni być musiała.
Tytus miał tam wprowadzić starostę, gdy z wielkim pośpiechem naprzeciw gości
wychodząca, w progu ukazała się piękna Loiska. Pierwsze wejrzenie starosty szukało w niej
królowej Golkondy, która go na reducie zachwyciła. Zdziwił się niezmiernie, gdyż pomimo całej
wiary w nieomylność pana Tytusa, w gospodyni niepodobna mu było najmniejszego znaleźć śladu
podobieństwa do onej królowej.
Loiska była piękności olśniewającej, lecz zdawała mu się wysmuklejszą, wzrostu
mniejszego, młodszą w ruchach i postawie, niż piękna maska na reducie. Włos, starannie utrefiony,
był barwy ciemniejszej nieco. Zdawało mu się, że pan Tytus się omylił. Prócz tego, po scenie tak
przykrej na maskaradzie piękna Loiska nie mogłaby być, nawet największą moc mając nad sobą,
tak roztrzpiotaną, wesołą i mieć oblicze tak wypogodzone.
Twarzyczka przeszła oczekiwanie pana starosty. Była nie tylko piękną, ale rozumną,
dowcipną i uroku niezwyciężonego. Para oczów ciemnych, ogromnych, śmiałych jak dwaj rabusie,
nadawała fizjognomii wyraz nadzwyczajnej bystrości i przenikliwości. Uśmiech był wypieszczony,
słodki a razem niedostrzeżenie szyderski. Płeć tylko nadzwyczajna swą świeżością i białością
przypominała widzianą na balu.
Tytus bardzo zręcznie przedstawił starostę, na siebie i hrabiego składając winę, że się w
porze tak niewłaściwej ośmielili itd. Gosposia przerwała im uśmiechem i głosem melodyjnym,
jakby śpiewała piosenkę:
— Ale proszę wcale się nie tłumaczyć! To właśnie pora najprzyzwoitsza. Bawić się można
tylko nocą; w dzień śpią przyzwoici ludzie. Przy tym hrabia W. trzyma bank u mnie dla zabawy
mojej i gości, a gra wszystko tłumaczy.
Starosta od pierwszej chwili był już pod urokiem czarodziejki, która doskonale o tym
wiedziała. Podała mu rękę, zapominając o hrabi i Tytusie, i zaprowadziła do pokoju, w którym
grano. Tu kilkanaście osób z taką namiętnością zatopionych było w faraonie, iż nikt się, słysząc
wchodzących, nie zwrócił nawet.
Ciągnący bank hrabia W., na którego spojrzał starosta, szukając w nim tego, który
towarzyszył królowej, był pięknej i wielce dystyngowanej twarzy, już niemłody, spokojnego,
wychłodzonego oblicza.
Fryzura jego i głowa przypominały widzianego na reducie, ale strój był zupełnie inny. Nie
zdradzało go nic.
W blasku rzęsistego oświetlenia tego pokoju Loiska jeszcze się wydała staroście
piękniejszą, a tak młodziuchną, że nie tylko lat dwudziestu kilku by jej nie dał, ale przysiągłby na
piętnaście. Przy całym rozumie oczów, miała razem cóś dziecinnego, cóś naiwnego i można było
powiedzieć... dziewiczego.
Nazwisko starosty zbyt go tu czyniło pożądanym gościem, aby mu nie dano pierwszeństwa.
Nawet gracze, choć z pośpiechem, odwrócili się od kart, by go powitać, a nieznajomi mu się
zaprezentowali.
Tytus z boku ciągle patrzył na gospodynię, jakby ciekawym był, w jaki sposób się obejdzie
z pastwą, którą jej rzucił pod nogi. Loiska była uprzejmą, lecz nadto rozumną, by się zbytnim
nadskakiwaniem zdradzić miała. Najpospolitsza rachuba kazała się jej z sobą podrożyć. Obchodziła
się ze starostą po trosze jakby z młodzieniaszkiem niezupełnie usamowolnionym, do którego
postępowania nie przywiązuje się wielkiej wagi. Zagadnęła hrabiego, uśmiechnęła się nawet
Tytusowi.
Tymczasem na chwilę przerwana gra z zapałem dalej się ciągnęła, ale w milczeniu
wytrawnych, starych graczów znamionującym.
Otwarte w pokoju gry drzwi do jadalnego dozwalały rzucić okiem na przygotowującą się
wieczerzę. Służący właśnie odbijał ostryg beczułkę, bez których wieczerzy eleganckiej wówczas
nie było. Na stole brak wprawdzie dawał się czuć starych sreber, ale zastępowały je porcelana i
szkła pięknie rznięte. Dom był na stopie bardzo wytwornej.
Mówiliśmy już, że starosta u kilkakroćmilionowego ojca swego, gdzie stół był zawiesisty,
staroświecki, a skąpstwo wielkie, do zbytków wcale nie nawykł. Wszystko więc tu wydawało mu
się pańskim, choć nim nie było. Ale największą panią, pięknością, manierami, strojem smakownym
wydała mu się gospodyni domu. To, co o niej słyszał, dało mu o niej całkiem inne wyobrażenie.
Znajdował ją w porównaniu do swych kuzynek wielkiego świata godną zupełnie stanąć z nimi na
równi. Troszkę tylko była śmielszą.
Tytus w porę jeszcze przypomniał sobie i szepnął mu na ucho, że przyjaciele domu dawali
jej tytuł kasztelanicowej, do którego żadnego prawa nie miała.
Młody pan, rzucając okiem na stół gry, przekonał się, iż dla niego niebezpiecznym byłoby w
nią wdawać. Kilka tysięcy dukatów, rozsypanych i w rulonach, leżyło przed bankierem.
Poniterowie nie stawiali mniej niż pięćdziesiąt czerwonych złotych. Przyszły dziedzic
fortuny olbrzymiej pensją miał wyznaczoną nadzwyczaj skromną, a choć się z pomocą Tytusa
ratować umiał wydawanymi obligami, nie rozporządzał nigdy znaczną gotówką. Tytus i inni zasilali
się jego kredytem; rwano go na wszystkie strony. Życie w Warszawie, przepełnionej ze wsi
przybyłymi posłami, ich rodzinami, mnóstwem ciekawych cudzoziemców, było drogie.
Przyjemności jego nęciły.
Starosta, jako krewny, ocierał się o koła, w których bawił się hetman i dokazywał serdeczny
marszałek sejmowy, Sapieha. Musiał nie okazywać się ani skąpym, ani zbyt uciśniętym przez ojca.
Zaczerwienił się więc jak wiśnia i jak te karmazyny, które miał na sobie, gdy mu Loiska wskazała
stół i spytała, czyby nie chciał szczęścia spróbować.
Salwował się komplimentem.
— Zdaje mi się, że mając szczęście być w pani towarzystwie, grzechem byłoby szukać go w
grze.
Loiska się uśmiechnęła.
— Ja bo sama grywam — rzekła wesoło. — Naprzód dlatego, iż się nie taję, że pieniądze
lubię, cóż życie bez nich warte? Po wtóre, że z tym niegodziwym losem stanąć do walki jest to
wielka przyjemność.
— Cóż, kiedy los zawsze zwycięża! — wtrącił starosta.
— O nie — zaszczebiotała Loiska — ja, gdy się uprę, to choć mi się opiera, złamię go!
To mówiąc, chwyciła kartę rzuconą, dobyła woreczka, przycisnęła ją dukatami i podsunęła
bankierowi. Gra zdawała się bardzo gorąco ją zajmować; zwróciła się do niej cała.
— Muszę wygrać! — wołała z dziecinną pewnością siebie. Hrabia W. ciągnął, nie mówiąc
słowa, nie zwracając oczu. As, na który postawiła, wygrał w istocie. Oczy jej zapłonęły, zagięła
parol na nim z gorączkowym pośpiechem. Inne stawki, daleko większe, odwracały uwagę. Loiska
pilnowała swojej. Wygrała znowu. Odwróciła się do milczącego starosty:
— Widzisz pan? Jestem taka uparta, że trzeci raz na asa postawię.
— I przegram — odezwał się hrabia W. zimno.
— I wygram! — zawołała Loiska.
Po kilku pociągnięciach as wysunął się w istocie, niosąc gospodyni setlewę. Ze śmiechem,
brzmiącym jak dzwonek, zgarnęła dukaty do sakiewki i obróciła się do gościa.
— Widzisz pan — rzekła — to wielka nauka! Wola ludzka jest potęgą ogromną, jest prawie
wszechmocą. Trzeba mieć ją silną, żelazną, upartą. Nią się do wszystkiego dochodzi.
Starosta pod wcale innym wrażeniem szepnął nieśmiało:
— Do wszystkiego?
Lekki rumieniec okrył śliczną twarzyczkę. Strzepnęła włosy, spadające jej nieco na skronie,
i patrząc mu śmiało w oczy powtórzyła dwuznacznie:
— Do wszystkiego!
Potem, jakby się namyśliła, dodała ciszej:
— Ale nie bez ofiar. Alboż to nie ofiara z mej strony, żem moję nieomylność i wiarę stawiła
na kartę?
Spojrzała ku pokojowi jadalnemu i głosik srebrny, łagodny zmieniając nagle, zawołała,
naśladując ton lokaja, oznajmującego, iż dano do stołu:
— Panowie! Ostrygi na półmiskach!
To mówiąc, gdy gracze zatopieni w kartach nie śpieszyli wstawać, dała rękę staroście i
poszła z nim do jadalni.
— Nie będziemy na nich czekali — rzekła.
Hrabia Teofil, znany ze swego na ostrygi łakomstwa, i Tytus, głodny, poszli za gospodynią.
Z graczów tylko dwóch szczęśliwszych wstało.
Starosta był upojony. Spoglądający nań Tytus widział, jakie na nim gospodyni czyniła
wrażenie. Nie można było zaręczyć, czy między nim a piękną Loiską porozumiewania się
wejrzeniami jakimiś nie było.
Nim hrabia W., dokończywszy talii, przyszedł do stołu, gospodyni, z wielkim podziwieniem
starosty, odezwała się głośno, tonem jak najdoskonalej obojętnym:
— Panie Tytusie, czy ja się mylę? Zdaje mi się, że... ale tak... dziś reduta Marwaniego. Kto
był na reducie?
Nastąpiła chwila namysłu.
— My z niej właśnie wracamy — rzekł hrabia, który drugi już tuzin ostryg pochłaniał.
— A, a! I nic mi panowie nie mówicie?! — zawołała Loiska. — Ja, chociaż tych brudnych
zbiegowisk nie cierpię i nigdy nie bywam na nich, przyznam się, że panom zazdroszczę tego, iż
bezkarnie się w tłum wmieszać możecie. Doprawdy, to musi być zabawne!
— Dziś niezbyt wesoło się bawiono — przerwał Tytus, wpatrując się pilnie w gospodynię,
która nie dając najmniejszego znaku zakłopotania, śmiało patrzyła mu też w oczy. — Królową
reduty była jakaś w klejnoty nadzwyczajnie drogie i wspaniałe ustrojona pani.
— A, teatralne klejnoty ze szkiełek! — przerwała, śmiejąc się, gospodyni.
— Zdaje mi się, że nie — mruknął hrabia.
— Wcisnął się na salę — mówił Tytus — nie wiem — fałszywy czy prawdziwy Barani
Kożuszek i narobił ogromnego skandalu.
Loiski twarz nie zdradziła się najmniejszym drgnięciem ani zmianą koloru. Słuchała
obojętnie. Starosta powiedział sobie w duchu: „To nie, mogła być ona".
Z twarzy Tytusa tego, co myślał, odgadnąć nie było można. Hrabia, który jadł i pił z
pośpiechem, wiedział tylko tyle, że gospodyni nie chciała być odgadniętą i to mu starczyło. Ostrygi
były doskonałe.
— Barani Kożuszek? Cóż to jest? — zapytała Loiska.
— Jak to? Pani byś nie słyszała dotąd o Baranim Kożuszku? — podchwycił hrabia.
— Ja o kożuszku? — rozśmiała się pogardliwie gosposia. — Ależ kożuch to rzecz
obrzydliwa! Pamiętam z lat mojego dzieciństwa zapach jego. Pfe, okropny! Mówcież, co ten
kożuszek znaczy.
— Zagadkę — odezwał się Tytus. — Jest to żebrak, zdaje się pomieszanych zmysłów, czy
któś, co udaje wariata i korzystając z tego, prawi najnieprzyzwoitsze rzeczy, aby tym wyłudzić
jałmużnę.
Gospodyni zrobiła minkę pogardliwą.
— Doprawdy, mówić o takich brudach nie warto.
Wtem gracze się wtoczyli, rozmawiając głośno i mając na czele hrabiego W. Zasiadali do
stołu, jeszcze prawiąc o swej grze i o nadzwyczajnym szczęściu bankiera, a niesłychanej malchance
podkomorzego, który już był kilka tysięcy dukatów przegrany. Rozmowa zmieniła się nagle, a
korzystając z jej zwrotu i z hałasu, jaki gracze z sobą przynieśli, Loiska poczęła szeptać z
zachwyconym starostą.
Nie można było po niej poznać, czy chciała go oczarować, czy tylko pragnęła być grzeczną.
Z wielkim chłodem i zręcznością mówiła do niego; ale ta obojętność jej była widać drażniącą, bo
niewprawny młodzik sadził się na najgorętsze wyrażenia i zapuszczał za daleko. Ona zbijała go z
tego toru, nazbyt przy pierwszej znajomości rażącego, ale to niewiele pomagało. Para kieliszków
burgunda do reszty go spoiła. Loiska, widząc to, zwróciła się ku Tytusowi, poczęła mówić z hrabią
W., dając mu czas do ostygnięcia i opamiętania się.
Po wieczerzy gry już nie ciągniono dalej. Pora była spóźniona bardzo, goście się
porozchodzili. Starosta też musiał pożegnać gospodynię, która z wielką powagą, niemal chłodno,
się z nim rozstała.
Na młodzieńcu wywarło to wrażenie takie, iż goręcej jeszcze do tej piękności zbliżyć się
zapragnął i na schodach szepnął Tytusowi:
— Jeżeli masz do mnie cokolwiek przyjaźni, kochany mój, to pomóż mi w tym, abym się
mógł do niej zbliżyć. Wzrok ma upajający. Kobiety tak pięknej nie widziałem w życiu ani
marzyłem o niej. Jestem cały przejęty.
— Tak — rozśmiał się Tytus z wytrawnością starego i doświadczonego zjadacza serc — i
nadto jej to okazałeś, więc musi się z sobą podrożyć. To stary aksjomat, iż gry demaskować
zawczasu nie trzeba. Ale... bądź starosta spokojny.
Uśmiechnął się i potrząsł głową.
— Kobieta rozumna! — dodał i umilkł. Pojechali do domu.
Stojący przy barierze ganku widzowie, którzy mimo deszczu przypatrywali się
nadjeżdżającym gościom, wychodzącego staruszka, znanego pod imieniem Baraniego Kożuszka
całej Warszawie, powitali hałaśliwym śmiechem i wołaniem.
Nawykły do tego starowina ani się nawet nie obejrzał.
Głosy tej ciżby, wśród których chyba może słowa dzieciaków kilku brzmiały szydersko, nie
były zresztą ani złośliwe, ani niechętne. Wiedzieli wszyscy, że to był bicz na ludzi możnych i
zepsutych, na tych, którzy serca nie mieli dla nikogo, oprócz dla siebie; ale ulica czuła w nim
sprzymierzeńca.
Ulica — to jest wszystko to, co chodzi obdarte, co głodem przymiera, co przyciśnięte nędzą,
zazdrości, co z sercem zakwaszonym cieszy się, gdy szczęśliwsi cierpią; ulica, która jest namiętną,
ślepą, biedną, głupią, ale której wiele przebaczyć potrzeba, bo cierpi wiele, a najczęściej nie wie, co
czyni.
Dla tej ulicy Barani Kożuszek, wchodzący na redutę po to, aby trwoniących tam grosz na
płochą zabawę chłostał i smagał, gdy biedactwo stało na deszczu, był wielce pożądany.
Okrzykiwano go jako posła, którego nędza wyprawiała pluć w oczy rozpuście. A jakżeby byli radzi
terminatorowie szewscy i uliczniki wcisnąć się za nim, aby posłuchać, aby zobaczyć, jak ta bomba
pękać będzie i obryzgiwać złotem szytych panów! Każdy z nich wiedział, że Barani Kożuszek nie
szedł tam darmo.
Wybuchy śmiechu, które się wkrótce słyszeć dały, tłumaczono sobie żganiem
nielitościwego starowiny. Widziano go nieraz czepiającego się magnatów, rzucającego ostre słowa
do karet, przed którymi kryły się głowy i okna zapuszczały, a piesi przestraszeni uciekali.
Gawiedź się z początku spodziewała, że go rychło za drzwi wyrzucą; ale dość długi czas
upłynął, nim z twarzą zaognioną, z której kawał płachty zerwał w sieniach, Barani Kożuszek ukazał
się z powrotem. Gawiedź czekająca nań powitała go znowu wołaniem, a niektórzy przyklaskiwać
mu zaczęli, jakby wiedzieli, iż na sali dobrze się musiał popisać.
Stary, któremu gorąco reduty oddech zatamowało, a może wzruszenie, zdjął z głowy czapkę
i wiatr siwe rozwiał mu włosy. Odetchnął, chwilę zatrzymał się w ganku, spoglądając na czarne
niebo, które oświecone od latarni, potoki deszczu przerzynały, rozepchnął ludzi, co mu na drodze
stali, i nie zważając na słotę, z głową spuszczoną powlókł się na miasto. O trzy kroki już go widać
nie było.
Przy ganku stało zawsze podostatkiem chłopaków z latarkami, którzy nie mający fiakrów
ani powozów, a mieszkających w bliskości do domów odprowadzali, bo większa część ulic nie była
oświeconą.
Prawdziwy łobuz warszawski, wyrostek kilkonastoletni, znany pod imieniem Juliaszka,
który pod teatrem, przy redutach i u każdego pałacu, gdzie tylko balowano, nastręczał się
zuchwałym zalecaniem i zaczepiał wychodzących, ofiarując się im ze swoją latarką — spostrzegł
przesuwającego się starca i nie mógł wytrzymać, świerzbiał go język.
— Jaśnie wielmożny Kożuszku! — krzyknął. — Może jaśnie pan raczy sobie kazać
poświecić do szpitala św. Łazarza.
Starzec z wolna się zwrócił ku niemu; ostygł już był. Wlepił oczy w chłopię wesołe i
złośliwe. Wzrok ten musiał mieć jakąś siłę straszną, bo Juliaszek zaniemiał, zasromał się, spuścił
głowę jak winowajca i poczuł, że się dopuścił niepoczciwego szyderstwa. Barani Kożuszek stał, z
politowaniem, bez gniewu spoglądając na chłopaka.
— Patrzaj no ty — rzekł łagodnie — abyś sam z tą swoją latarką nie zawędrował gorzej niż
do Łazarza. Moje dziecko, z nędzy w szpitalu umierać sroga to rzecz, ale miłosierdzie ludzkie nie
hańbi, a ubóstwo nie zawsze jest występkiem. Tyś próżniak, gonisz za łatwym zarobkiem po
nocach, a we dnie próżnujesz. Co z ciebie będzie, hę?
Juliaszek języka w gębie zapomniał. Słowa te zaświdrowały mu w sercu.
— I, niech bo jegomość da spokój — zaskomlał — ot, wyrwało się głupstwo.
Tłum, który widział i słyszał obu, brał stronę Baraniego Kożuszka; śmiać się zaczynano z
Juliaszka.
— Ze starości, z nędzy, z nieszczęścia cudzego — mówił, spokojnie stojąc na deszczu, stary
— nie śmiej się i nie urągaj nigdy. Pan Bóg, który biednym błogosławił i królestwo im przyobiecał,
mści się za tych, co są Jego dziećmi najmilszymi.
Juliaszkowi łzy się kręciły w oczach, latarka mu drgała w ręku. Szybkim krokiem podbiegł
do starego, schwycił rękę jego z poszanowaniem, pocałował i szepnął cóś po cichu.
Z tłumu przyklaśnięto.
Barani Kożuszek się uśmiechał.
— Ile zarabiasz, odprowadzając do domu? — zapytał.
— Różnie, proszę jegomości, różnie — wyjąknął Juliaszek. — Jak się dobrze trafi, to i dwa
złote.
Stary się rozśmiał, rękę włożył pod kożuszek, dwuzłotówkę wyciągnął i wsunął ją w rękę
chłopcu.
— Naści — rzekł — świeć na ulicę Krochmalną.
Juliaszek wysforował się natychmiast naprzód i nic nie mówiąc iść począł, wybierając co
najsuchsze miejsca, kładki i cegły, które gdzieniegdzie wśród błota były pokładzione. On jeden znał
tak swe miasto i wszystkie jego brukowe tajemnice, iż wśród najciemniejszej nocy mógł się w nim
orientować.
Z głową zwisłą na piersi, nie mówiąc nic, Barani Kożuszek szedł za swym przewodnikiem.
Minęli tak Ogród Saski, gdy u wejścia na Krochmalną ulicę starzec zawołał na chłopca:
— Sam tu! Juliaszek nadbiegł ku niemu.
— Wracaj nazad — rzekł nakazująco Barani Kożuszek — ja tu już do mojej budy i bez
ciebie trafię.
Klepnął go po ramieniu.
— Posłuchaj dobrej rady. Rzuć tę głupią latarkę do licha, a ucz się rzemiosła.
Juliaszek się poskrobał w głowę.
— Próbowałem — odezwał się markotno — ta co? Taką naturę mam, że w miejscu mi
wysiedzieć trudno, I znowuż te majstrowie psiawiary łają, a ja języka za zębami nie trzymam.
Szewc jak mi w pysk dał, tom mu oddał.
Ruszył ramionami, stary się rozśmiał.
— To się zwalasz — rzekł — a szkoda. Pomódl się, aby ci Bóg dał więcej cierpliwości.
I nim się Juliaszek opatrzył, zniknął mu stary w ciemnościach gdzieś tak, jakby — wedle
jego wyrażenia — poszedł wskróś ziemi. Chłopak postał chwilę zamyślony, spojrzał w latarkę, w
niej jeszcze łojówki zostało, i kopnął się nazad do Marwaniego.
Kożuszek tymczasem nie postrzeżony, mimo nocy ciemnej nie potrzebując się przypatrywać
dobrze znanej drodze pod parkanami, szedł dalej Krochmalną ulicą. Tu, wśród drewnianych
domostw po większej części stała odosobniona jednopiętrowa kamieniczka, która nad nimi
górowała.
W oknach pięterka jej nie było światła; dolne, okiennicami nieszczelnymi pozasłaniane, po
lewej stronie światełka z wnętrza przepuszczały. Staruszek cicho się zbliżył do drzwi, klucza dobył
z kieszeni, otworzył, wszedł i zamiast w lewo, obmacawszy drzwi, skierował się na prawą stronę.
Nie potrzebował, aby mu świecono do otwierania, znając dobrze miejscowość.
Izba, do której wszedł, była ciemna, ale i tu omackiem stary na kominie krzesiwo znalazł,
hubkę i siarką napuszczone drewienka. Wprędce zaświeciła hubka, zapaliła się siarkowana drzazga
, a od niej świeca na kominie przygotowana. Gdy się rozjaśniło w izbie, można w niej było dostrzec
tapczan nie zasłany niczym, na którym odzież jakaś złożona była, stolik przy ścianie z różnymi na
nim gratami, ławę zapyloną i podłogę nie umiataną od dawna. Była to pustka, a chłód w niej
przejmujący kazał się domyślać, iż jej nie zamieszkiwano.
Stary wszedłszy, zrzucił z siebie natychmiast obmokły kożuszek, który na ścianie, obok
dwóch zupełnie mu podobnych, powiesił. Siadł na tapczanie, zdejmując z nóg zabłocone obuwie,
które przygotowane buty długie zastąpiły. Czapkę położył na stole. Wdział kapotę szarą, a nareszcie
otarłszy twarz, włosy rozczochrane i brodę przyczesał.
Zmiana ta ubrania uczyniła go prawie innym człowiekiem; twarz nawet wyraz jakiś
spokojniejszy, smutny a poważny przybrała. Wyglądał jak zamożny mieszczanin jakiś i nic już
żebraczego nie miał w sobie. Westchnął, pocierając czoło, i ująwszy świecę z komina, wyszedł z
izby, którą starannie na kłódkę zamknął za sobą.
Sień domu niewielka była, ale czysta. Schody drewniane prowadziły na pięterko. Stary, nim
wszedł na nie, zapukał na lewo.
Za drzwiami poruszyło się cóś. Niemłoda kobieta, trzymając kądziel w ręku, otworzyła je i
poczęła wołać:
— Zaraz! Zaraz!
Wewnątrz izby widać było piec i kuchenkę, przybory jak zwykle dla czeladzi. Na ognisku
jeszcze płonącym gotowało się cóś. Dziewczynka, wyrostek z podkurczonymi pod siebie nogami,
drzemała pod piecem.
— Jak bo jegomość dziś późno! — zawołała schrypłym głosem zaspanym kobieta, krzątając
się około garnków. — Na dworze taka plucha zimna, że i psa nie wypędzić. Jeszcze choróbska
jakiego, Panie Boże uchowaj, jegomość się nabawi.
Stary, nie zważając na to gderanie i wcale nie odpowiadając, w milczeniu począł się drapać
na górę. Tu drzwi nie były zamknięte. Przedpokój czysto utrzymany przeszedłszy, stary znalazł się
w sporej izbie gościnnej, bardzo schludnie utrzymanej i niemal eleganckiej. Sprzęt był nienowy, ale
dość wykwintny, sofa i krzesła pokryte spłowiałym adamaszkiem, stół zawieszony kobierczykiem.
Zwierciadło stare, trochę poobijane, weneckie i para ciemnych obrazów przyozdabiały ściany.
Komódka saskiej fabryki stała w kątku. Widać było jeżeli nie dostatek, to przynajmniej nie nędzę, a
czystość i porządek mile uderzały oczy.
Przeszedłszy ten pokój, stary ze świecą wszedł do sypialni. Ten sam ład i tu panował. Łóżko
ze starym pawilonem w kątku, wielka szafa stara, kilka krzeseł, kufrów para ubierały pokój; lecz
najwięcej miejsca zajmował olbrzymi stół, spłowiałą i podartą makatą zasłany, tak zarzucony
mnóstwem papierów, broszur, książek, świstków i wszelkiego formatu starych i nowych ksiąg, iż
nie było na nim kawałeczka miejsca próżnego. Najwięcej było kartek luźnych, drukowanych,
plakatów i tych ulotnych pisemek, które tysiącami wyrzucały co dzień drukarnie czasu Sejmu
Czteroletniego.
Na rogu stołu, w miejscu, na które naprzód się zwróciły oczy wchodzącego, leżała paczka
sznurkiem związana. Schwycił ją, postawiwszy światło, i natychmiast z gorączkową ciekawością
przepatrywać zaczął. Jedne po drugiej odkładał kartki, to ramionami zżymając, to uśmiechając się
do nich, to brwi marszcząc. Były tam i drukowane głosy sejmowe, i wierszyki na bibule, i
rękopisma pośpieszną a niewprawną ręką przekopiowane, wydania Grolla i drukarń innych, które
wolały kłaść Alethopolis lub coś podobnego na tytule niż firmę własną.
Wprawne oko starego wszystko to przebiegało prędko; niektóre tylko ważniejsze rzeczy
odkładał na stronę.
Lecz papierów było tak sporo, iż zaczytawszy się w nich, nie postrzegł się stary, gdy
przyodziana już kobieta na próg weszła, cicho i ostrożnie szepcząc:
— Wieczerza na stole, niechże jegomość nie da stygnąć.
— A Maciej gdzie? — zapytał, nie podnosząc oczów od swych papierów, stary.
Kobieta milczała chwilę.
— Gdzie, proszę pana, ma być? Jak zawsze! Gdy jegomość się przypóźni, nieboraczysko
niepokoi się i szukać idzie. Tak i teraz. Bo, jak Boga kocham, na taką słotę, w taką noc...
— Dajże pokój, nie gderz — przerwał jej łagodnie stary. — Żebyście się wy mną do zbytku
nie opiekowali!
Zamilkła, cofając się, kobieta, a zamyślony starzec wysunął się z sypialni i wolnym krokiem
przeszedł do trzeciej izby, w której na rogu dużego stołu przygotowane było nakrycie i wieczerza,
składająca się z kawałka odgrzanego mięsa i talerza polewki. Kieliszek wódki poprzedził ją i
Kożuszek zaczął jeść zamyślony.
Tymczasem słychać było drzwi otwierające się na dole, głos gospodyni, potem kroki na
schodach, a po chwili mężczyzna słuszny, siwy, wyglądający na starego oficjalistę, z wąsami
zawiesistymi, z poczciwą twarzą pomarszczoną, a od chłodu teraz zarumienioną — stanął w progu
jadalni.
— Znowuś się niepotrzebnie włóczył po deszczu — odezwał się jedzący. — Widzisz,
mówiłem ci tyle razy: siedź spokojnie w domu. Mnie nic się nie stanie, nic, ja się już znam i z
ulicami, i z ludźmi.
— Ale bo, proszę pana — przerwał serdecznym głosem Maciej.
— Mój kochany, już mnie nie nawracaj — westchnął stary. — Com zaczął, dokończyć
trzeba.
Obaj zamilkli. Po chwili cicho zapytał pan stojącego u drzwi:
— Byłeś u księdza podkanclerzego?
— Byłem i nieraz — odparł Maciej. — Nie można się było docisnąć. Właśnie mu
przychodzili wszyscy pono nominacji winszować. Stojąc w kancelarii, nasłuchałem się, jak
pisarkowie drwili, że tacy teraz z respektem przybywali, co wczoraj mu się nie kłaniali na ulicy.
Nie było odpowiedzi; stary krajał twarde mięso, zamyślony. Maciej dodał po krótkim
milczeniu:
— Przyniosłem wszystko, co się gdzie ułowić dało, i położyłem na stoliku.
Stary głową kiwnął.
— Wiązka spora!
Ruszył ramionami. Znowu nastąpiło milczenie. Maciej spoglądał z ukosa, nie odchodząc.
Zdawał się coś jeszcze mieć do powiedzenia, z czym sam wystąpić nie chciał. Czekał. Wieczerza
już się miała ku końcowi. Stary, otarłszy usta, powstał, a Maciej, świece zabrawszy, przeprowadził
go do sypialni.
— Rozbierać mnie nie potrzebujesz — odezwał się, za stół siadając do papierów, Kożuszek
— idź spać!
Maciej się wstrzymał jeszcze, zawahał i szepnął cóś po cichu na ucho siedzącemu, jakby i tu
nawet, gdzie sami we dwóch byli, obawiał się podsłuchania.
— Wiem! — odparł marszcząc się stary i ręką dał mu znak, aby odszedł.
Nastała na mało uczęszczanej ulicy cisza głucha i deszcz już tylko na dach spadający, a
rynny, przez które potoki się lały, przez całą noc było słychać. W kamieniczce pogasły światła i w
jednym tylko oknie sypialni długo blade światełko migało.
Nazajutrz deszcz trochę ustał, chmury się podniosły, wiatrem północnym pędzone, posiniałe
i szkliste, na mróz się zbierać zdawało. Około dziesiątej godziny zapukano do drzwi. Maciej
poszedł otworzyć. Mężczyzna, cały osłonięty płaszczem, w czapie na uszy naciśnionej, tak że
twarzy jego nie można było rozeznać, poszeptawszy cóś ze sługą, z nim razem pośpiesznie wszedł
na górę.
Tu, gdy ciężką zrzucił w przedpokoju opończę, odprostował się i twarz odkrył, okazał się lat
zaledwie średnich mężczyzną, piwnych, żywych oczu, pięknych rysów, odkrytego czoła,
fizjognomii szlachetnej i sympatycznej. Typ to był zresztą pospolity dosyć zamożnego szlachcica,
na pół żołnierza krwią i postawą, szerokiej piersi, silnej dłoni, lecz złagodniały jakby wpływem
epoki, wśród której żyć mu przyszło. Ubiór polski niewykwintny, ale od sajety i jedwabiu,
dowodził dostatku. Nie był to pierwszy lepszy.
Maciej kłaniał mu się z respektem wielkim, drzwi szeroko, nie oznajmując go, otworzył i
wprowadził do bawialni.
Z sypialnej izby natychmiast wyszedł stary, który już był ubrany po wczorajszemu.
Postrzegłszy gościa, dość żywo i z uprzejmym twarzy wyrazem podszedł ku niemu. Ścisnęli się za
ręce. Maciej natychmiast zniknął i kroki jego na schodach słychać było. Przybyły gość, zaproszony,
zajął miejsce na sofie, stary siadł przy nim na krześle.
— Nic nowego? — zapytał gospodarz po chwili.
— Owszem, nowin jest dużo — odezwał się przybyły. — Nie wszystkie dobre, pewnie
połowa nieprawdziwych, bo się one na bruku naszym rodzą jak grzyby po deszczu. Ale próżniacy i
plotkarze mają czym żyć.
Spojrzeli na siebie.
— Ja się pana pisarza o te brukowe efemerydy nie pytam — rzekł Kożuszek — Cóż... u
nas?
— Zbliżamy się do celu — szepnął pisarz.
— A król? — zapytał gospodarz.
Nastąpiła chwila długiego milczenia. Zapytany westchnął.
— Król... król — począł powoli. — A! Dużo by o nim mówić potrzeba. Niepodobna nie
ulec urokowi tego człowieka, ktokolwiek się doń zbliży. Najmilszy z ludzi, jeden z
najdowcipniejszych i najuczeńszych monarchów swojego czasu. Sąd o rzeczach trzeźwy, serce
dobre...
Tu pisarz załamał ręce.
— Cóż po tym — odezwał się — kiedy charakteru nie ma? Siły mu brak do dobrego i do
złego zarówno i... kwoki panują nad nim. Znacie go, jak wszyscy.
— Pozwólcie — przerwał stary. — Jest to zapewne nieszczęście wielkie ten brak woli i
wytrwania, lecz z drugiej strony w tym momencie, gdy już nad jego umysłem pan Ignacy uzyskał
pewną przewagę, gdy i podkanclerzy nie jest bez wpływu, gdy widocznie pochylać się zaczął...
— Nawet się zupełnie zdaje nawrócony — dodał pisarz — ale kto za jutro zaręczy?
Wieczorem z głuchym Wilczewskim przekrada się na konferencje nasze jakby spiskowiec jaki.
Piattoli, Ignacy e tutti quanti starają się w niego wlać ducha. Zapala się, wtóruje, rzuca myśli
doskonałe, przyklaskuje naszym, cieszy się, unosi... Myśmy w siódmym niebie! W kilka godzin
potem głuchy Wilczewski odprowadza go nazad do sypialni. Tu starosta piaseczyński szepce mu,
że pani krakowska nań czeka. W istocie ona i Mniszchowa od godziny nudzą się w salce bocznej.
Król, po odbytej pańszczyźnie z nimi, znużony tym, czymeśmy go karmić musieli, wita z radością
przynoszące mu rozrywkę niewiasty. Ryks podawać każe herbatę i owoce. Zasiadają w małym
kółku. Pani krakowska powraca od prymasa i wiezie z sobą wyziewy atmosfery, którą była
otoczona. Pierwsze z ust jej słowo brzmi w uszach pana jak okropny dysonans. Lecz niedawno on
sam wtórował z tego tonu. Potrzeba przed kobietami ukryć zmianę, jaka zaszła w umyśle.
Uśmiecha się i potakuje. Przywiezione przez panią krakowską ziarna kiełkują,
oddziaływają. Król stygnie... Wszystko to, czemu przed chwilą przyklaskiwał, wydaje mu się teraz
niedorzecznością. Pan Ignacy jest utopistą, ksiądz Piattoli nie zna kraju. Król wzdycha. Powoli
zaczyna szydzić z tego, co przyniósł z sobą, otrzeźwia się i idzie spać zgryziony, nie wiedząc, z
czym się jutro obudzi. Nazajutrz z rana rozmowa z Bułhakowem. W sekrecie wyprawia się list do
Szczęsnego. Król chodzi smutny aż do wieczora. Wilczewskiemu daje się prowadzić aż do progu, z
najmocniejszym przekonaniem, iż się tu utopiom oprze z całą siłą przygotowanych argumentów.
Ba, przestąpiwszy próg, powitawszy swych współspiskowych, powraca do wczorajszego toku idei.
W duchu powiada, że prymas jest uparty, a Piattoli najmędrszy z ludzi.
Kończąc westchnął pisarz. Gospodarz słuchał z miną posępną.
— Niemniej potrzeba na słabego działać, pilnować go i mieć z sobą — rzekł z cicha. — Bez
niego się nie obejdziemy.
Znów wymieniali wejrzenia.
— Wypadki we Francji, wpłyną na reformę u nas — dodał stary. Pisarz się boleśnie
uśmiechnął.
— Nie wiem — rzekł. — W naszych pojęciach zamieszanie jest wielkie. Francja zdaje się
więcej ku republikańskim dążyć formom, a u nas najzagorzalsi republikanie stać będą przy starych
prawach i bronić źrenicy wolności.
— Tak, na nieszczęście, my mamy z przeszłością do walczenia i z nałogami wielą. Można
by słownik ułożyć tych wyrazów, do których się u nas fałszywe przyczepiły pojęcia. Mamy do
walczenia z dykcjonarzem. Począwszy od naszej wolności, wszystko w nim przerobić potrzeba.
— Jednakże — dodał pisarz — nasz obóz się powiększa. Mamy adeptów.
— No, i nieprzyjaciele wyrastają jawni — rzekł stary.
— Tym lepiej! — zawołał gość. — Niech podniosą przyłbice: obliczymy się.
Pomilczeli chwilę; stary miał twarz zasępioną.
— Mówcie, co chcecie — odezwał się — Lucchesiniemu nie wierzę i tego ich pruskiego
przymierza, w które biją, obawiam się.
— A! — krzyknął gwałtownie pisarz. — To pan z nas jesteś jedynym niedowiarkiem!
Zapewne ja mam to we krwi, jak wy wszyscy, iż Niemcowi nie ufam, ale tu, gdzie go własny
interes prowadzi...
Gospodarz mocno usta wykrzywił.
— Pamiętajcież — zawołał — abyście się do nakarmienia czymkolwiek sprzymierzeńca
przygotowali! Gdańska zechce lub...
— My ani piędzi ziemi — zawołał pisarz — nie damy!
— Nie ufajcież przymierzu — zakończył stary. I pomyślawszy, dodał z przyciskiem:
— Lucchesiniemu nie ufam i boję się go, tego szatana o jednym oku.
Pisarz, czy nie chciał na to odpowiedzieć, czy zdało mu się, że o Lucchesiniego nie warto
się spierać, nic nie odpowiedział.
— Trudności — rzekł — i z ludźmi, i ze sprawą będzie niemało. Ci nawet, co mają
pragnienie reformy i czują jej potrzebę, nie wiedzą jasno, co począć.
— Tak, tak! — potwierdził Kożuszek. — Trudności z tego wynikają, co nam przeszłość
zostawiła. U góry trzeba wyrobić siłę, której u nas monarcha nie miał, a u dołu dać swobodę. Dla
obojga moc tę skąd weźmiemy, jeśli jej nie zaczerpniemy ze środka, z tej skarbnicy szlacheckiej, w
której było wszystko zamknięte i zmonopolizowane? Oczywista rzecz, że ci, którym odbierają to,
co posiadali, opierać się będą spoliacji. I ta nasza przyszła ustawa, o której dojście do skutku tak się
troszczymy, ma to w sobie osobliwego, iż gdy gdzie indziej monarchom władzy ukrócają, my jej
naszemu dodać chcemy. A w przyszłości obok szlachty czy uszlachcony, czy też uszlachetniony lud
ma stanąć, to jest miliony za krocie.
Przeszedł się po izbie stary, z czołem zasępionym myślami.
— Wszystko to dobre — westchnął. — Jest w narodzie popęd, instynkt jakiś, że chwila
przyszła, gdy się lub ratować potrzeba nowymi prawami, albo ginąć. Szlachetniejsi gotowi są do
ofiar. Wszystko to dobre — powtórzył — ale (tu zwrócił się do pisarza z twarzą zaognioną i rękami
rozpostartymi) quid leges sine moribus? Poprawiąż nas ustawy? Na obyczaje spójrz. Co się to z
nami i u nas dzieje? Zgroza! Ten sejm, ci ludzie dobrej woli, usposobień szlachetnych, patrz jak
żyją! Jestli tu co poszanowanego? Świętość małżeństwa, powaga starości, niezłomność słowa,
godność człowieka? Szał jakiś ogarnia wszystkich; zbytek, rozpusta, używanie życia bezrozumne
pochłania, opanowuje, poniża. Wy myślicie o ustawie, ale potrzeba jakąś grozą i sromem działać na
tych ludzi, aby ich na lepszą wprowadzić drogę.
Republikanami się być chlubimy, a gdzież cnoty republikańskie i gdzie obyczaje
spartańskie? Gdzie czystość sumień i rąk? Starzec zamilkł, pisarz się począł uśmiechać.
— Wsiadłeś bo pan na swojego konika! — zawołał. — Ale trudno, by wszyscy święci byli.
Ludzie są ludźmi, słabości wiele przebaczyć trzeba.
— Słabości! Błędów!— przerwał Kożuszek. — A! Zapewne, ale nie bezwstydów i nie
nałogów obrzydłych, nie takiego obłąkania, które z tych, co prostą idą drogą, szydzi... bo prawem
się stało i obyczajem.
Pisarz widocznie chciał zwrócić rozmowę i zamilkł.
— Partia nasza — dodał — coraz rośnie, przeciwna maleje. Wiele siły nam dodaje, żeśmy
poczciwego Arystydesa Małachowskiego wybrali za wodza. No, i książę Kazimierz bardzo nam jest
pożyteczny.
Stary się rozśmiał trochę złośliwie.
— Zapewne, zapewne — rzekł — znaczy to cóś, że piękny, czysty, z pewnych względów
rzymskich czasów godny charakter stoi na czele. Małachowskiemu nic ująć nie można, oprócz że
poczciwski głowy wcale nie ma i że zamiast, co by on was miał prowadzić, wy jego prowadzicie,
chociaż się mu zdaje, że on to robi, co mu zręcznie podszeptują: Cienia w nim nie ma samolubstwa,
prywaty, ale cnotą swą dumny a ślepy.
— Zaręczam wam, że widzi to dobrze, iż reforma nas tylko zbawi — rzekł pisarz.
— Lecz on by jej nawet, i listy Kołłątaja przeczytawszy, nie wymyślił — dokończył stary.
— Co się tyczy księcia Kazimierza...
Tu pisarz mu podchwycił:
— To także szlachetny charakter. Starzec się wykrzywił.
— Pieszczoszek matczyn, no i hetmana siostrzeniec — rzekł. — Powiedz mi asindziej, ile
razy na czczo był w izbie?
Pisarz śmiał się.
— Co nie przeszkadza — wtrącił — że tęgą mowę palnie, głowę sobie zmywszy zimną
wodą. We drzwiach zwykle, gdy ze śniadania przychodzi, łapią go nasi. „Książę masz mówić! —
Ba! O czymże? — „Poprzesz silnie stutysięczną aukcją wojska". — Ale głowa moja! — „To nic,
jeszcze jest pół godziny czasu". I książę tnie mowę z zapałem, ze świetnością, z gorącością ponczu
burgundzkiego.
— Ale zlitujcie się — przerwał Kożuszek — ten, żebyście go na nie wiem co zaklęli, gdy
pałkę zaleje, przed matką lub wujem wyspowiada się z projektowanej ustawy i wszystko w łeb
weźmie.
— Ale, mój dobrodzieju — zawołał pisarz wesoło — on o ustawie jak w rogu i wiedzieć nic
nie będzie, aż gdy ona przyjdzie na stół!
— Jak to? Jeden z marszałków sejmu, co ma przygotować tę wiekopomną ustawę, nie wie
do ostatniej godziny, nad czym pracuje?
Pisarz poruszył ramionami i śmiał się.
— Tak jest, na to wam przysięgam!
Staruszek, nie wydając głosu, rozśmiał się ustami tylko.
— Co za społeczność, wśród której spiskować potrzeba, aby dojść do celu, wszystkich
bijącego w oczy!
Chwilę tak jeszcze rozmawiali o sprawach sejmowych, a gospodarz słuchał dawanych mu
informacyj to się zasępiając, to ciesząc, ale niezbyt gorąco i jakby niezupełnie w zapowiadany
wierzył skutek.
— Ja ci powtórzę — skonkludował — com już rzekł: Quid leges sine moribus.? Ustawa
piękną rzeczą będzie, lecz ona nierychło przerobi nas, a tu periculum in mora. Ratować trzeba od
rozkładu Rzecz naszę Pospolitą, szczególniej tę klasę, na której ona stała i długo jeszcze stać
będzie. Nim lud z otchłani i ciemności wyprowadzicie na światło, wiele czasu upłynie. Na
ramionach szlachty wszystko długo jeszcze spoczywać będzie, a ją zepsucie zjada i toczy. Magnaci
to kosmopolici i dla nich o ojczyznę nie idzie, bo się do innej z tytułami przesadzą. Półpankowie
ich naśladują dla tonu., a i po wsiach zaraza złych obyczajów i lekkości już się zakrada. Gdy runą te
stare podwaliny gmachu, padnie i on!
Pisarz zadumał się.
— Średnia klasa, lud — przebąknął nieśmiało.
— Obojga nie ma — zawołał stary. — Dekert nie stworzy jednej, a książę Stanisław z
Brzostowskim — drugiego. Lat, wieków potrzeba, aby się to wyrobiło, czego tylko jest ślepy
zawiązek, a tymczasem co zbudujecie na tych, którzy nie patrzą, skąd pieniądze biorą, którzy w
służbie Rzeczypospolitej obcych mocarstw tytułują się generałami i pułkownikami, a byle im dano
wysokie stanowisko, wszystko za nie sprzedadzą?
— Pan bo widzisz wszystko w zbyt czarnych barwach! — zawołał pisarz. — Sam
przyznajesz, że jest poczucie potrzeby reform, instynkt szlachetny, do ofiar gotowość. Powoli
poprawimy się.
— Nie, nie! — rzekł uparty Kożuszek. — Nie, poprawimy się dopiero, gdy legniemy pod
razami, gdy nas gruzy przysypią, gdy prorocze słowa Skargi i Jana Kaźmirza się sprawdzą. Bądź
wola Twoja!
Głowę pochylił stary, ale po chwili podniósł ją nagle z twarzą wypogodzoną i zawołał z
zapałem:
— Bądź co bądź, pisarzu, usque ad finem róbmy każdy swą powinność. Gdy twierdza jest
oblężoną, choć nie ma najmniejszej nadziei obrony ani odsieczy, żołnierz poczciwy walczy do
ostatka i daje się zabić na wałach. Tak i my: jedni w sejmie, drudzy w ulicy, trzeci na kazalnicy,
inni w szkole — powinniśmy czynić, co do nas należy.
Pisarz się podniósł z sofy, dobył jakiegoś świstka i począł czytać satyryczne wierszyki,
które tego dnia w fiakrach i na ławkach Saskiego Ogrodu rozrzucone były. Śmiał się z nich,
czytając, a i staruszek rad im był. Uderzył ręką po papierze.
— I to się przyda — rzekł. — Ten co to pisał, zdało mu się, że złości swej dogodził, a sam
nie wiedział o tym, że moralności mimo wiedzy służy. I koncept niekiedy oczy otwiera. Mówią, że
natura maxime miranda in minimis, a ja mówię, że Pan Bóg najcudowniejszy, gdy przez błaznów
uczy filozofów i statystów rozumu.
Pisarzowi już pilno było. Poszeptali cóś z sobą, wymienili papiery jakieś, gospodarz na
zegarek spojrzał i gościa do przedpokoju przeprowadził, przywołując Macieja do siebie. Lecz
właśnie kiedy ten pisarzowi drzwi otwierał, aby je za nim zaryglować, ukazał się w progu ich, w
czarnym płaszczu z puszką blaszaną pod szkaplerzem, braciszek od bonifratrów po kweście.
Ponieważ gość wychodził z domu, kwestarzowi zamknąć drzwi przed nosem nie wypadało.
Oprócz tego przyjęto za regułę, że chodzących za jałmużną, gdy pan był w domu, puszczano.
Wskazał więc stary Maciej braciszkowi na schody, a ten, puszki swej dobywszy spod sukni, powoli
wszedł na nie i do salki, w której się jeszcze stary znajdował. Zobaczywszy kwestarza, sięgnął po
sakiewkę, lecz bonifrater, który już był wyciągnął puszkę, spojrzawszy na twarz gospodarza, w
którą się wpatrzył z wyrazem niezmiernego podziwienia, stanął jak osłupiały. Ręka wyciągnięta z
puszką drżała, na twarzy jego malowało się niedowierzanie, zdumienie, ciekawość, prawie
przestrach. Usta otworzył i poczętej prośby o datek dla szpitala nie umiał dokończyć.
Stary postrzegł to.
— Co się tak, braciszku, wpatrujesz we mnie? — rzekł trochę zmienionym głosem.
Braciszek, posłyszawszy mowę, jeszcze dziwaczniejszą twarz zrobił. Stary począł się
uśmiechać.
— Co we mnie znajdujesz tak dziwnego? — wyjąknął, rzucając dwuzłotówkę w skarbonkę.
— Jaśnie wielmożny pan przebaczy mi — odezwał się pokornie bonifrater. — Głupie oczy
moje, nie wiedzieć, co im się przywidziało.
— Hm, cóż takiego? Co? — zamruczał, trochę się zasępiając, stary. — Rad bym wiedzieć.
— Bez urazy, niech pan daruje... osobliwe podobieństwo — mówił bonifrater. — Ale to
nawet i w głosie.
— Do kogo? — szepnął markotno gospodarz.
— Wstyd wyznać — mówił, śmiejąc się brat — do tego wariata, co go zowią Baranim
Kożuszkiem.
Gospodarz zaczął się śmiać na głos i wziął się aż w boki, ale mu się brwi ściągnęły i usta
zdawały się gniewem kurczyć.
— A toś mi pochlebne znalazł podobieństwo do jakiegoś włóczęgi! — zawołał. — Barani
Kożuszek... cóż toto jest?
— At, fiskat, którego by do ciupy zamknąć warto, a zimną go wodą oblewać — rzekł
bonifrater. — Ja z nim często u furty baraszkuję, ale to zajadła żmija, o, i niegłupi jak wszyscy
wariaci, w których głowie rozum niekiedy pobłyskuje. Nikomu nie daruje, szydzi, żga, wyśmiewa.
— Hm, hm! — rzekł stary. — A nic do rzeczy? Bez sensu?
— No, nie można powiedzieć, aby od rzeczy plótł — odparł bonifrater — tylko zły jest i
kąsa, a to też fiksacja, bo go za to prędzej później albo zamkną, albo wyświecą.
Gospodarz stał chwilę zamyślony.
— Może byś się kieliszka wódki napił? — odezwał się, idąc do drugiego pokoju i
przynosząc flaszkę z sobą. — A proszę was, o takim jakimś podobieństwie, któreście upatrzyli
między mną...
Tu się począł śmiać. Bonifrater protestował, kieliszek biorąc do ręki.
— Ja przecież od lat wielu jestem mieszczaninem stołecznego Jego Królewskiej Mości
miasta Warszawy i mam tu, jak widzicie posesją własną, a brata ani swata w całym mieście nie
znam.
Braciszek się uniewinniał.
— Pan mi daruje... at, stare oczy. Nawet pan słuszniejszego wzrostu i tylko te siwe włosy i
broda...
— Aleś bo mnie nieosobliwie zaszczycił! — dodał, żegnając się już, stary.
Bonifrater, usta otwarłszy po wódce, z niskim ukłonem do drzwi już uchodził, a stary,
flaszkę odniósłszy, zadumany powrócił do jadalnego pokoju.
Maciej stał w progu. Poszeptali coś z sobą po cichu. Stary zszedł ze schodów sam, skierował
się do izby, w której wczoraj złożył swe maskaradowe przybranie i zamknął się w niej na czas jakiś.
Maciej wzdychając stał we drzwiach na czatach i niekiedy spoglądał na ulicę, w której nic widać
nie było, oprócz kilku furek drzewa, ciągnących od Woli po rozmieszonym wczorajszym deszczem
błocie.
Nagle z lewego alkierza wyskoczył żebrak w baranim kożuszku, z rozczochranym włosem,
z kijem w ręku, w lada jakich chodaczkach, odarty i brudny. Nie spojrzawszy na Macieja, wybiegł
w ulicę i popędził popod domami a parkanami ku Saskiemu Ogrodowi. Dopiero dochodząc do
niego, zwolnił trochę kroku, odetchnął i podniósłszy głowę, szedł śmiało, szyderskie strojąc miny.
O trzy kroki przed nim bonifrater kwestarz, idący ulicą, zobaczył go, stanął znowu osłupiały i miał
wielką ochotę bliżej mu się przypatrywać albo i pogonić za nim, gdy Barani Kożuszek skorzystał z
pierwszej bocznej uliczki i pierzchnął tak, że mu znikł z oczów.
W tych latach lepsze towarzystwo w Warszawie i to, które albo się z nim łączyło, lub
naśladować je pragnęło, nie wstawało rychło. Damy, które z balów, wieczerzy przedłużonych lub
od gry powracały nade dniem, sypiały do południa. Ranne wizyty, przy czekoladzie, niektóre z nich
w łóżkach przyjmowały po pierwszej godzinie, niektóre i później. O dwunastej przedpokoje
napełniali zwykle przekupnie, faktorowie i faktorki, bez których się nikt nie obchodził.
Pani Loiska, inaczej zwana piękną kasztelanicową, pilnie tego. strzegła, aby jej dom zdawał
się być na pańskiej stopie. I tu więc dopiero o południu dniało. Lecz nazajutrz po bytności pana
starosty i reducie Loiska wyjątkowo wstała wcześniej, włożyła turecki szlafroczek i do niego
dobrane pantofelki cudnie haftowane i włosy ślicznie przewiązała wstążeczką. Zdawała się
oczekiwać na kogoś.
Otyła, ospowata, bardzo mimo tuszy fertyczna sługa faworyta, panna Brygida, Brysią
poufale zwana, kręciła się już około pani, która nieustannie czegoś potrzebowała.
W stroju tym porannym Loisce było cudnie. Spod szlafroczka rozpiętego widać było
spódniczkę białą jak śnieg, całą naszywaną szlarkami i falbanami haftowanymi misternie. Spod
szerokich rękawów wystające rączki z paluszkami długimi, jakby wytoczonymi, zdały się do
całowania stworzone. Przeglądała się w lustrze, zawieszonym naprzeciw berżerki, w której
siedziała z tym zadowoleniem, jakiego doświadczają panie, gdy z rana odświeży je sen, zarumieni i
odmłodzi. A ona nie potrzebowała jeszcze odmłodzenia; wiek nie ośmielił się na tym obliczu
marmurowym zapisać daty żadnej. Zdawała się jakby urodzoną wczoraj i na nieśmiertelność
przeznaczoną. Patrząc na nią, niepodobna było przypuścić, aby kiedy zestarzeć się mogła.
Uśmiechała się do twarzyczki swej w lustrze, zdając się mówić do siebie: „Któż ci się oprzeć
potrafi?"
Młodość tę i świeżość winną była może Loiska temu, że nigdy niczego nie brała mocno do
serca. Nie umiała kochać i po cichu śmiała się z tych, co się kochali, zakochiwali lub szaleli z
miłości. Ale wiedziała bardzo dobrze, iż miłość jest doskonałym narzędziem do... robienia
interesów. Pozwalała więc kochać się w sobie, grała, gdy było potrzeba, uczucie bardzo zręcznie i
żyła tak, będąc pewną, że i piękność zachowa, i celu dopnie.
Chociaż w domu pięknej kasztelanicowej swoboda była wielka i można było o nim mówić
różnie, nikt nie mógł poszczycić się szczególną łaską pięknej Loiski. Domyślano się, szeptano, ale
jawnych dowodów nie było. Amantów miała mnóstwo, preferowanego nie znano. Hrabia W., który
u niej grywał, już niemłody, obchodził się z nią protekcjonalnie i nie miał najmniejszego
podobieństwa do zakochanego. Zimna galanteria jego nie była udawaną dla oczów ludzkich, ale
najprawdziwszą. Wiedziano bardzo dobrze, iż u kogo innego z wielkiego świata był w łaskach. Tu.
tylko wygodnie mu czasem banczek trzymać było.
Loisce na wysoko położonych znajomościach, na protektorach u dworu, po ambasadach itp.
nie zbywało, lecz wszyscy jej służyli w nadziei, która się nigdy nie iściła. Wzdychali biedacy, żalili
się, a bogini i królowa, gdy już ich o apostazją posądzała, umiała jednym wejrzeniem na nowo do
siebie przywiązać.
Była tak śliczną...
Spodziewano się kogoś i pani zaczynała okazywać niecierpliwość pewną, gdyż godzina
była, w której i inni natrętni goście nadejść mogli, a przerwać konferencją.
Dzwoniła parę razy na Brysię, stojącą na czatach u jakichś drzwi, dla podsłuchań tajemnych
przeznaczonych, przez które wchodzących nie widzieli ci, co w przedpokoju czekali.
Brązowy zegar, przedstawiający jakąś świątynię, którą aniołkowie, a raczej amorki,
wieńczyły kwiatami, wskazywał już południe. Ciemne brwi Loiski coraz się mocniej ściągały, gdy
zdyszana Brysia wpadła małymi drzwiczkami, wiodąc za sobą niezbyt młodego, pięknego jeszcze,
a jak na rano, wystrojonego bardzo starannie mężczyznę. Wygolona twarz jego miała wyraz
osobliwszy zalotności, melancholii, galanterii, ale to była maska, spod której dobywało się cóś
demonicznie chytrego, przebiegłego, zdradliwego. Można było zadrżeć, wpatrzywszy się w tę
słodycz. Oczki przymrużone, może dlatego pod powiekami się kryły, aby nikt lisiego ich wejrzenia
nie zbadał.
— Cóż moja królowa rozkaże? — rzekł z ukłonem niesłychanie wykrygowanym, całując
rączkę, którą zatrzymał nieco i ta mu się nie opierała. — O, paluszki te! — zawołał z uniesieniem.
Loiska się uśmiechnęła.
— Siadaj no, panie pułkowniku. At, mam do pana prośbę, prośbę wielką!
Załamała rączki i te paluszki tak piękne pokazały się teraz posplatane cudownie, a że się
podniosły, za nimi utoczona biała rączka wyszła spod rękawów na świat.
— Królowo moja — rozkazuj! — zawołał pan pułkownik głosem jakimś bezbarwnym,
który szeleścił dziwnie. — Trzebaż się zaklinać, iż twe rozkazy zostaną spełnione?
Królowa oparła się na rączce, może, by ją na uwielbienie gościa wystawić, twarzyczka jej
powlokła się smutkiem.
— Ja dla pułkownika nie mam sekretów — rzekła.— zresztą na co by się to zdało? Pan
wiesz wszystko a wszystko, co się dzieje w mieście, lepiej niż ktokolwiek bądź inny.
Pułkownik palce położył na ustach i szepnął:
— Tst!
Pochyliła się, patrząc mu w oczy, królowa.
— Pułkowniku, zaklinam cię, niech to zostanie między nami. Byłam wczoraj na reducie. A!
Mój Boże, po co mnie tam moja ciekawość zapędziła? Ale któż się tego mógł spodziewać? Hrabia
W. mi towarzyszył, powóz był najęty.
— Ale ja to wszystko wiem — przerwał pułkownik.
— No, więc i to wiesz może, jaka mnie tam awania spotkała.
Ręce znów się załamały. Pułkownik głową dał znak potakujący. Dwie łzy zbiegły z powiek
Loisce, ale to były nie perły boleści, tylko dwa owoce gniewu.
— Na Boga, mój dobry, kochany, jedyny pułkowniku, dla mnie to uczyń! Będę ci
wdzięczną.
Tu rumieniec zdradliwy oblał jej twarz i więcej niż słowa powiedział. Zająknęła się.
— Kto jest ten łotr niepoczciwy, ten rozbójnik, ten Barani Kożuszek? Głos jej drżał. Były w
nim jęk i złość, gniew i ból.
— Jemu to ktoś chyba podyktował — ciągnęła dalej — ale kto? Ja potrzebuję wiedzieć, co
to za człowiek i kto mu mógł włożyć to w usta. Tego niegodziwca potrzeba... potrzeba uwięzić,
zamknąć, ochłostać, wziąć go na tortury! Niech wyzna!
Zapalała się troskliwie piękna Loiska. Pułkownik słuchał zimny jak lód.
— W tym sęk, królowo moja — począł szeptać. — Powiadasz, że ja wszystko wiem. No
tak, nie przeczę, wiem wiele, bardzo wiele. Mogę panu B. donieść, co się wczoraj po cichu w
gabinecie króla uradzało; mogę powiedzieć, co pisał Lucchesini do króla pruskiego; mogę zgadnąć,
co myśli ksiądz Kołłątaj, a nie wiem, co to za łotr ten Barani Kożuszek. Nieraz on już okrutne na
siebie ściągał gniewy. Chciano go ścigać, starano się dośledzić, co pod tą skórą się kryje.
Nadaremnie. Jest to zagadka. Ukazuje się, niknie, bluzga w oczy najpotężniejszym, a gdy go
potrzeba schwycić, jakieś siły niewidzialne, jakieś protekcje tajemnicze go osłaniają.
Loiska słuchała zdumiona niezmiernie i drżąca.
— Jak to? — zawołała. — Jednego żebraka, włóczęgi, który jawnie się w ulicach co dzień
pokazuje i jakby wam urągał, występuje tam, gdzie ludzi najwięcej, nie możecie kazać pochwycić?
— Ba! — zawołał pułkownik. — To jest jakaś nie rozwikłana zagadka, w tym coś jest
niepojętego. Tego łotra w chwili niebezpieczeństwa jakieś niewidome siły osłaniają, bronią. Znika
w kamienicach, w których go nawet szukać nie można. Lud go bierze między siebie i gdzieś się
podziewa. Jest czasem w kilku miejscach razem, a nigdzie go pochwycić nie można.
Loiska śmiać się zaczęła.
— Ale cóż bo za bajki mi prawisz, jak dziecku! Proszę cię! — zawołała. — To chyba wasze
lenistwo lub nie wiem już co. Masz swych ludzi, ja naznaczę nagrodę temu, co go pochwyci, a
wówczas... rozumiesz — dodała z gniewem w głosie — możecie osądzić go i zamknąć na wieki,
możecie go kazać powiesić, bo to zbójca! Z politowaniem, ale chłodnym, słuchał pułkownik.
— Królowo moja — odparł cedząc — jakże bo ci łatwo wszystko! Brać, wiązać, wieszać.
Prawda, nawykłaś, śliczna despotko, robić, co się zamarzy, posłuszni ci wszyscy; ale nam nie tak
idzie, jak tobie. Są, na nieszczęście, prawa, klauzury i — mówmy szczerze — to nie jest żaden taki
Barani Kożuszek, jak ci się zdaje, w tym się cóś ukrywa.
— Tym bardziej wam — dodała Loiska — potrzeba odsłonić tę czarną tajemnicę. Ja
przychodzę w pomoc.
Szarpnęła szufladkę stoliczka, aż stojąca na niej filiżanka z nie dopitą czekoladą zadzwoniła,
dobyła rulonik i gwałtem go wcisnęła w rękę pułkownikowi.
— To dla tego, który pochwyci tego łajdaka. Pułkowniku, ja muszę wiedzieć, kto on jest i
kto go na mnie nasadził.
— Królowo moja — cicho odpowiedział pułkownik, trzymając jeszcze rulon w ręku. — W
istocie dajesz mi polecenie, którego trudności nie oceniasz. Muszę ci się wytłumaczyć. Oto raz
powracającemu do zamku marszałkowi Mniszkowi, który szedł pieszo i sam jeden, drogę zastąpił
ten łotr. Prowadził go tak aż do bramy, prawiąc mu największe obelgi, poobwijane niby w
komplimenta. Marszałek, na pół żywy, doszedłszy wrót, natychmiast wysłał go złapać. Przepadł jak
w wodę... Kilka dni szukano go po całym mieście. Jakby na złość, tam się pokazywał tegoż dnia,
gdzie go nie ścigano. Wyślizgnął się i na niczym się skończyło.
Loiska rzuciła się na siedzeniu zarumieniona.
— To wszystko dowodzi tylko, że u nas policji nie ma i porządku! — zawołała.
— Królowo moja — przerwał pułkownik — chyba że u nas są dwie policje. A to znaczy w
istocie, jakby żadnej nie było.
Odetchnął nieco pułkownik i napawając się widokiem królowej, po której rączkę białą
sięgnął i otrzymał ją, dodał po namyśle:
— Bądź co bądź, królowo moja, przyrzekam święcie, że zrobię dla miłości waszej, co tylko
się da uczynić. L'impossible! Daję słowo! Wyprawię w tropy za nim wszystkie moje wyżły i psy
gończe, a jeśli mi się uda pochwycić...
— Torturami z niego dobyć trzeba prawdy! — zawołała Loiska.
— Bylebyśmy go mieli, to i bez tortur się obejdzie — rzekł pułkownik.
I mówiąc to, jakby od niechcenia wsunął rękę do kieszeni, w której rulon, dotąd trzymany,
utonął.
— Kochany pułkowniku — dodała, znowu się rumieniąc, Loiska — będę ci wdzięczną!
Spojrzała wyraziście.
— Ten człowiek... ten człowiek serce mi zranił. Nie mogę. dotąd przyjść do siebie. W
oczach ludzi rzucił mi obelgę, wystawił na urągowisko! Pragnę zemsty i jak kobieta zemsty
okrutnej! My jesteśmy namiętne we wszystkim, pułkowniku!
Gość już był wstał, trzymał przepiękną rączkę i patrzył w oczy królowej. Był jeśli nie
wzruszony, to roznamiętniony. Loiska, która tego chciała, dobiła go wejrzeniem ognistym.
— Całą moję wdzięczność za zemstę! — szepnęła raz jeszcze.
Gdy za wychodzącym drzwi się zamknęły, siadła królowa, spojrzała w zwierciadło i
postrzegłszy się zmienioną, natychmiast usiłowała spokój w sobie przywrócić. Zburzone uczucia na
rozkaz jej skryły się i znikły, twarzyczka wypogodziła, uśmieszek wrócił na usta różowe.
Z przedpokoju szmer mnogich głosów dochodził; ale tam na straży była zręczna Brysia,
która natrętnych wierzycieli odprawiała, innych wejrzeniem jakimś i znakami uspokajała, od innych
przyjmowała zlecenia. A dziś nikogo do słabej pani nie dopuszczała. W przeciągu pół godziny cała
ta ciżba lichwiarzy, przekupniów, faktorek powoli się porozchodziła. Brysia z obliczem
triumfującym weszła do pani.
— Arona, paniuńciu — rzekła — w jakikolwiek sposób zaspokoić potrzeba. Szmulowa...
Loiska mówić jej nie dała.
— Nie nudź mnie interesami, dziś co innego mam w głowie. Gdy nadejdzie Tytus, znasz go,
wpuść do mnie.
Służący prawie w tejże chwili oznajmił pana Tytusa. Brysia się roześmiała. Loiska przybrała
minę poważną. Tytus wchodził z miną protekcjonalną, pańską i chłodną.
— Stawiam się na rozkazy — rzekł, zabierając miejsce, które przed chwilą pułkownik
opuścił. — Domyślam się nawet, dlaczego zostałem powołany.
— Ażeby dostać burę — odpowiedziała żywo Loiska. — Jakżeś mi pan mógł starostę
pierwszy raz do domu o tej godzinie przyprowadzić?
— Spodziewałem się za to podziękowania, nie bury — rzekł obojętnie Tytus.
— Ale to do niczego niepodobne — przerwała z udanym gniewem pani. — Jakie mieć
będzie wyobrażenie o mnie?
— Jak najlepsze — mówił Tytus, gniewu i wymówek wcale nie biorąc do serca. — Widzisz,
kochana pani, je connais mon monde. Przyniosłem jej klejnot, który mi się z rąk wyślizgnął i jutro
może by się dostał innej, bo nadzwyczaj pilno pójść w niewolę. Pani go już masz.
Loiska zdawała się uspokojoną.
— Cóż dalej ? — zapytała.
— To już od kunsztu pani i od jej własnych starań zależeć będzie — rzekł Tytus. —
Chłopak jest tak miękki, że w jej rączkach da się ulepić, na co go przeznaczysz.
Z tonu i toku, jaki przybrała rozmowa, pani Loiska wcale nie zdawała się rada. Raziło ją, że
Tytus nadawał sobie i poufałość, do której nie miał prawa, i śmiał dwuznaczne dawać jej rady.
Tego ona nie znosiła od nikogo. Zamyśliła się, zagryzając usta, może nie wiedząc, jak odpowiadać
miała.
— Przyznam się panu, że pomimo tych świetnych nadziei, jakie mi czynisz, wprowadzając
pana starostę, ja mu nie bardzo jestem wdzięczną za niego. Młodzików takich, zostających pod
kuratelą rodzicielską, nie lubię. Wiesz pan, że się u mnie słuszni ludzie grą zabawiają. Młody
chłopak może się zapalić, przegrać, a w moim domu, i tak na obmowę wystawionym, wcale by to
było nieprzyjemnym.
— Sądzę, że się tego nie ma co obawiać — rzekł Tytus, patrząc na nią zuchwale, co ją w zły
humor wprawiało, bo śmiałość jego obrażała ją. — Starosta nie dla kart tu pewnie przybywa.
Loiska się skrzywiła.
— A więc w nadziei jakichś łatwych umizgów i przepędzenia czasu — odparła. — Wybijże
mu pan to z głowy; mnie to nie bawi.
— Pani dziś jesteś w złym humorze — odezwał się Tytus.
— Jak zwykle.
— Nie, w gorszym, a ja nawet przyczynę gotówem odgadnąć. Gospodyni się zarumieniła.
— Ciekawam...
— To łatwo — rzekł Tytus — taka nieprzyjemna scena na reducie... Loiska wyprostowała
się, wstała z krzesła i oblana purpurą, ze zmarszczonymi brwiami krzyknęła:
— Cóż to znowu?
Tytus śmiał się, nie poruszając z krzesła.
— Niechże się pani nie gniewa — odparł. — Jeżeli nie chciałaś być poznaną, potrzeba było
ten śliczny pieprzyk zakryć na szyi. Zresztą, któż jej kibicią, płcią i wdziękiem postaci dorówna?!
Gdy to mówił, Loiska z największym gniewem szarpała rękawy szlafroczka i oczy jej
ciskały pioruny.
— Pan jesteś niegodziwy impertynent! — zawołała. — Na reducie nie byłam! Słyszysz pan?
Mówię, żem nie była!
— Je le tiens pour dit — rzekł z szyderstwem Tytus — i ciągnę dalej, czy pani chcesz, czy
nie chcesz słuchać. Zupełnie usprawiedliwiam to, że pani okazujesz się surową i starostę chcesz
chłodem swym do rozpaczy przyprowadzić. To strategia znana i nieochybna. Lecz ponieważ ja go
tu miałem honor zaprezentować, winienem dać o nim informacją. Nie potrzebuję powtarzać, co
wszyscy wiedzą, że będzie dziedzicem milionowej fortuny. Charakter szlachetny, unoszący się,
zapalny, niedoświadczenie zupełne, wielkie pragnienie życia, serce żądne amorów,
wspaniałomyślny i hojny. Tymczasowo mało ma, ale kredyt nieograniczony. Nie jest to więc gość
do pogardzenia.
Loiska siadła i zdawała się nie słuchać, czekając końca tylko lub myśląc o czym innym.
Zdaje się, że te odwiedziny Tytusa, których się spodziewała i czekała na nie, nagle jej jakaś
refleksja popsuła. Zlękła się takiego wspólnika w spisku i zbywała go milczeniem.
— Pani jesteś niewdzięczną — dodał Tytus, udając, że się zbiera wychodzić.
Loiska się namyślała. Nastąpiła pewna zmiana w jej usposobieniu, nie chciała ostatecznie
zrażać Tytusa.
— Owszem — rzekła — jestem panu obowiązaną za jego dobre chęci dla mnie. Widzę z
tego, co mówisz, że sądzisz o mnie tak jak inni, co mnie nie znają. Byłam w życiu nieszczęśliwą,
uznano mnie płochą, dlatego że kłamać nie chcę i nie umiem. Zdaje się ludziom, że to, co widzą,
dozwala się wiele więcej domyślać. Nie dbam o to, ale w nowych stosunkach muszę być ostrożną,
bo druga omyłka w życiu byłaby zgubną. Pan starosta ożenić się ze mną nie może, a ja niczyją
metresą być nie myślę.
Tytus słuchał i usta mu się ściągały tłumionymi uśmieszkami.
— Starosta... widzi pani — rzekł — il est capable de tout, ale trzeba umieć się wziąć. W
ostatku, jeżeli nie może się żenić sam, to może... ożenić kogo. Loiska piorunującym zmierzyła go
wejrzeniem. Nie powiedziała już nic.
— Żądałeś pan mówić ze mną — dodała. — Czy jeszcze mam co wysłuchać?
— Tylko prośby mojej, abyś pani starosty nie zrażała — rzekł Tytus z powagą przybraną.
— Zaraz to pani wytłumaczę. Dostało mi się być jego mentorem. Jest to zaszczytny, ale ciężki
obowiązek. Boję się, aby nie wpadł w złe ręce, wolę go więc powierzyć pani, niż pozwolić, aby go
opanowały...
Nie dokończył, bo Loiska dzwoniła na swą Brysię. Tytus się domyślił, że się go pozbyć
chciano.
— Żegnam panią — rzekł — i polecam się lepszemu jej humorowi. Na tym skończyła się
rozmowa, dosyć dla dwojga niemiła.
Po wyjściu jego gospodyni radziła się zegarka, czy nie czas by było myśleć o fryzurze i
toalecie, gdy Brysia przyszła jej cóś szepnąć do ucha.
— Prosić — odparła Loiska.
Znowu tymi drzwiczkami, którymi wchodził pułkownik, wsunął się ogromnego wzrostu,
twarzy polskiej, pięknej, ale wyżytej, zniszczonej, obrzękłej, jakby niewyspanej, mężczyzna w
stroju francuskim, niedbale włożonym, niezmiernie pańsko, butno i zuchwale wyglądający.
Niepospolite to były rysy tym, czym je uczyniła natura i czym je potem zrobiło życie.
Najszlachetniejszy materiał z rąk Bożych wyszedł i został jakby przez nieudolnego kunsztmistrza w
obrzydły sposób zeszpecony. Wyraz rycerski mieszał się tu z cynicznym, rozum przeradzał w
szyderstwo bezmyślne, męstwo przetworzyło się w zapalczywość ślepą. Piękne oczy niebieskie
miały to spojrzenie, jakie im nadaje prawie zawsze nałóg upajania się: patrzyły szklisto. Wszedł on
tu jakby do gospody, nie okazując wcale respektu dla gospodyni, z poufałym lekceważeniem.
Kapelusz zdjął dopiero, zobaczywszy panią, uśmiechnął się, kiwając jej głową, i bez powitania
prawie rzucił się całym ciężarem dosyć już ciężkiego ciała na krzesło, ukazując na drugie drzwi,
aby ich od natrętów pilnowano.
Loiska zdawała się. być zmuszoną do powolności dlań, chociaż ten sposób obejścia się z nią
nie był jej przyjemny. Poszła wydać rozkazy, wróciła i stanęła przed nim. Przybyły patrzył na jej
piękność dosyć chłodnym okiem. Jednak wyrwało mu się:
— A, jaka ty zawsze śliczna bestyjka jesteś!
— Panie het...
— Proszę bez tytułów, ja tu jestem, jeśli już koniecznie chcesz, panem hrabią.
Loiska siadła; hrabia pochylił się trochę ku niej.
— Cha, cha — rzekł — musisz, kochana moja, dalej prowadzić swą poczętą karierę
dyplomatyczna. Wszyscy nasi agenci funta kłaków niewarci, siano wozić im za tobą, ma cherie,
gdy tylko zechcesz. Komuż byś ty nie dobyła śmiertelnego grzechu spod serca?
Być może, że misja dyplomatyczna uśmiechała się w istocie Loisce, albo że ją do innych
celów prowadziła. Rozpogodziła się na wzmiankę o niej.
— O cóż chodzi? — zapytała.
Hrabia dumał trochę. Widać, że to, z czym przychodził, było mu narzuconym i sam tego nie
wymyślił. Przypomniał sobie, co mu zlecono.
— Widzisz, moja śliczna — rzekł — jest rzecz taka. Knuje się jakiś spisek, coup d'etat, do
którego i króla wciągnięto. O tym wiemy, ale co stanowi jego esencją, w jaki sposób ma być
wykonany, tego nie możemy pochwycić. Zrozumiej mnie dobrze! Ci, co do spisku należą, jak
prości śmiertelnicy, bawić się i grać lubią. Twój dom nie ma żadnej barwy. Dobrze by było ich tu
ściągnąć i ty byś powoli cóś podsłuchała i dobyła.
— Kogóż mianowicie? — zapytała nieśmiało Loiska.
— Ba! O koryfeuszach takich, jak ów purytanin Małachowski, ani myśleć, o Ignacym
Potockim także. Ale myślę, że na przykład Niemcewicza, Weissenhofa, młodych deputowanych, z
dyplomacji Engelstroma, a nawet Lucchesiniego mogłabyś ściągnąć. Zresztą spis ich ci damy.
Loiska pomyślała trochę.
— Dom otworzyć to rzecz najłatwiejsza — odezwała się — ale przecie ja sama nie mogę do
niego zapraszać i musiałabym mieć kogoś do pomocy.
— Tak, z mężczyzn — wtrącił hrabia — o tym pomyślimy. Wskażemy ci adiutanta. Idzie o
to, abyś młodzież tę, która tajemnicę swych podziemnych robót tak dotąd ukrywać umie, pozorem
wielkiego liberalizmu doprowadziła do tego, żeby. ci się wyspowiadała. Cóś knują, to wiemy.
Schodzą się po różnych kątach, dlaczegóż by nie mieli tu? Rozumiesz?
Trochę zakłopotana gospodyni zaprotestowała: — Ależ mój dom...!
— Allons donc! Allons donc! Cóż to twój dom? Przecie go to nie zniesławi, owszem
podniesie. Wszystkie nasze baby politykują. Przy tej sposobności nawet możesz urosnąć, ba, i za
mąż się wydać.
Loiska miała oczy spuszczone.
— Cela s'entend — mówił dalej hrabia — że z tego powodu będzie wydatek większy, i
rozumie się, że na to fundusz damy.
Loiska odpowiedziała milczeniem. Przeszłość zapewne zmuszała ją do posłuszeństwa
rozkazom ludzi, z których ją dawne wiązały stosunki. Milczenie oznaczało zgodę.
Hrabia czekał na dobitniejszą odpowiedź, gdy gospodyni wczorajszy dzień i doznana boleść
a chęć zemsty na pamięć przyszły. Podniosła żywo piękne swe oczy i poczęła:
— Dobrze panie het... panie hrabio, zgoda; ale nawzajem i ja mam prośbę do niego. Być nie
może, aby komu z panów nie dokuczył i nie dał się już we znaki ten jakiś wariat czy także
spiskowy, Barani Kożuszek, co lata po ulicach, buntując ludzi i plwając na wszystkich. Musicie
wiedzieć, kto on jest, i niepodobna abyście nie mieli środków pochwycenia go i ukarania.
Hrabia słuchał, widocznie usiłując sobie przypomnieć rzecz, która na umyśle jego
niewielkie uczyniła wrażenie.
— A! Ten żebrak! — zawołał. — Ale cóż cię on obchodzi?
— Już i mnie także...
Nie dokończyła, hrabia ruszył ramionami.
— Moja śliczna — dodał — powiadasz, że my mamy sposoby dowiedzenia się, ukarania.
Ale, na Boga, zapominasz, że w tej chwili my jesteśmy bezsilni, że tu z każdym dniem mocniej
opanowuje wszystko spisek, że nas ścigają, szpiegują i prześladują. Zresztą to dzieciństwo!
— Dla pana może, ale dla kobiety bezbronnej być publicznie prześladowaną...
— Cóż zrobił? Na co się ośmielił? — zapytał hrabia.
Loiska zamilkła, nie chcąc się przyznać, i usta do krwi prawie zagryzła. Po krótkim
przestanku hrabia dorzucił:
— Mnie także raz przy wnijściu do teatru uczcił ten łotr jakimś przydomkiem i szyderską
przemową, ale ja o to nie dbam!
Zadumał się trochę.
— Tak, tak — odezwał się jakby sam do siebie — to musi być ich kreatura, podstawiona
umyślnie, jeden z ich koniuratów. Postaramy się to zbadać lepiej.
Epizod ten w rozmowie uważając za wyczerpany, hrabia spojrzał na zegarek i żywiej
kończył:
— A zatem c'est dit. Staraj się u siebie młodzież, którą ci wskażemy, gromadzić. Hrabia W.,
który u ciebie grywa, będzie jednym ż wabików. Zresztą twoje wdzięki, którym się żadna siła nie
oprze, twoje kolacyjki, twój burgund...
— Panie hrabio, ale o introduktorze potrzeba myśleć — odezwała się gospodyni.
— Ba, ba! — zamyślił się, głową podrzucając, magnat. — Introduktor musi być z ich obozu,
aby nie obudzać podejrzenia. Pomyśl o tym. Jeden z młodszych posłów... Niepodobna, abyś ich nie
znała.
Loiska miała już na końcu języka zapytanie we własnym interesie o starostę, lecz że ten nie
był posłem i na nic się nie mógł przydać, zamilkła.
Hrabia wybierał się odchodzić. U drzwi zamieniono jeszcze słów kilka po cichu. Gość bez
ceremonii włożył kapelusz na głowę, posłał gospodyni od ust buziaka i nucąc wysunął się małymi
drzwiczkami. Loiska dzwoniła już na Brysię.
— Na miłość Boga! — wołała z pośpiechem. — Jeannot! Czy jest Jeannot? Czy w
gabinecie wszystko gotowe? Ledwie mieć będę czas się ufryzować.
I znikła.
Wieczorem jak zwykle zjawił się hrabia W., a za nim ściągać się zaczęli miłośnicy gry, ci
nałogowi szulerowie, którzy odsadzeni od stolika, chodzili jak błędni, nie słysząc, co do nich
mówiono, nie widząc, co się na świecie działo, czekając, rychło-li bankier, strzepnąwszy talią kart,
do życia ich powoła. Tych ludzi zastygłych, zbydlęconych, obałwanionych nałogiem, nawet
piękność gospodyni nie mogła z apatii wyprowadzić.
Hrabia W., chociaż niemal gracz z profesji, był zarazem człowiekiem światowym i więcej
umiejącym panować nad sobą. Nie śpieszył z założeniem banku wiedząc, że im dłużej czekać każe,
tym zapalczywszych poniterów mieć będzie przed sobą. Z powolnością obrachowaną dał się
nareszcie skłonić do stolika, prawie mimo woli. C etait une douce violence — wedle wyrażenia
jednego z dowcipnisiów.
Zasiadano do gry, gdy w towarzystwie Tytusa zjawił się starosta. Loiska była pewną, iż dnia
tego nie chybi. Ostatnia rozmowa z hrabią poddała jej myśl, że młody starosta może jej być do
odkrycia owego spisku przydatnym.
A że oprócz tego, mimo obojętności, jaką okazała w rozmowie z Tytusem, nie wyrzekła się
pewnie nadziei przykucia tak znakomitego jeńca do wozu swojego, dosyć go uprzejmie powitała.
Znaczniejsza część przybyłych otaczała stolik gry. Tytus był także, ilekroć miał pieniądze,
niepohamowanym graczem. Złożyło się więc, że gospodyni została prawie sam na sam na
rozmowie ze starostą, który tym był uszczęśliwiony. Lecz gdy on po młodemu usiłował rozmowę
na ton romansowy nastroić, okrywająca się powagą, maskująca chłodem Loiska, wcale inny
nadawała jej kierunek.
— Sądzę, że pan starosta ma już zapewne liczne znajomości między młodzieżą w
Warszawie. Sejm ściągnął do stolicy wielu dystyngowanych posłów z prowincji. Ja, choć kobieta,
żywo się interesuję sejmem i tym, co się tam dzieje. Wielkie, piękne rzeczy gotują się dla kraju.
Starosta, dotąd cały zajęty czym innym, nie wiedział, co odpowiedzieć. Ojciec jego należał
do dawnej partii króla i dworu, był przyjacielem prymasa. Stosunki familijne oddalały go od
reformatorów. Zaledwie obiło się o jego uszy, iż cóś zamierzano, że chciano powiększyć wojsko,
chłopów uwolnić, ze starostwami cóś zrobić, podatki zwiększyć. Lecz co go to obchodziło?
Loiska z milczenia zakłopotanego wniosła, że trafiła na grunt nie zasiany. Mogła więc łatwo
skorzystać z tego i uczynić z chłopca posłuszne narzędzie.
— Widzę — rzekła wdzięcząc się do niego — że pan jesteś jeszcze nie inicjowany. Bardzo
by mi było przyjemnie dać mu wskazówki i objaśnić, gdybyś sobie tego życzył, kto tu w sejmie gra
ważniejszą rolę, boć pan nie możesz, raz tu będąc, w politykę patriotyczną się nie wmieszać.
Polityka nie była do smaku młodzieńcowi, lecz dla jej pięknych oczów gotów był i do
piekła.
— A, pani! — zawołał wesoło. — Weź mnie w opiekę, proszę! Kieruj mną, będę jej chętnie
posłusznym. Muszę się przyznać, że dotąd bardzo mało mnie to interesowało.
— To bardzo źle — przerwała Loiska. — Młody człowiek takiego imienia, jak pan, nie
może obojętnie stać z boku i patrzyć, gdy tu wszystko goreje patriotyzmem.
Starosta zaprotestował znowu, iż pójdzie za radą swej łaskawej nauczycielki.
Loiska skierowała zręcznie rozmowę na sejm, na głównych jego aktorów, o których
wiedziała, że do najczynniejszych reformy, popleczników należą, obudziła ciekawość starosty i
niemal mu nakazała, aby się starał ich poznać i połączyć z nimi.
Zdawała się to tak brać do serca, iż coraz bardziej rozmiłowujący się starosta, dla
przypodobania się jej, poprzysiągł od jutra wnijść we wskazane mu sfery.
Gospodyni przy tym dała do zrozumienia, iż jej bardzo byłoby przyjemnie zbliżyć się do
koryfeuszów ruchu i że rachuje na to, iż starosta, zabrawszy z nimi znajomość, pomoże jej także do
zaznajomienia się z nimi.
Czegóż by był młody szaleniec nie przyrzekł i na co by się nie zgodził?!
Zręczna intrygantka, z łatwością osiągnąwszy cel, w nagrodę potem dozwoliła mu i patrzyć
w te oczy swe, które mówiły, co chciała, i zacząć pogawędkę o sentymencie.
Młodzieniec nie taił się, że choć miał szczęście dopiero po raz drugi ją widzieć, był w niej
szalenie rozkochany. W owych czasach nader szybko rozgrywających się spraw miłosnych nie było
w tym nic nadzwyczajnego.
— Ja w te tak nagle wybuchające płomienie — odezwała się Loiska — nie wierzę. Jak za
dawnych czasów, rada bym zawsze miłość wypróbować wytrwałością i ofiarami. Najlepszym jej
probierzem jest czas!
— I najstraszniejszą dla niej torturą — westchnął chłopak.
— Miłość — dodała poważnie — jest rzeczą bardzo piękną, ale miłostki — szkaradną. Ja
ich nie cierpię.
Starosta westchnął.
— Ja też — odparł — nie rozumiem inaczej miłości, jak bardzo serio i z zupełną ofiarą
siebie. Lecz pewien jestem, że wrażenie tak silne, jak to, którego doznałem, musi zwiastować
uczucie, które się żadnych prób nie ulęknie.
— Za to ręczyć nie można — odpowiedziała gospodyni. — Pan jeszcze jesteś tak młody i
tak mało znasz serce własne. Serca, zwłaszcza męskie, są tak rozmaite, miękkie, kruche, wodniste!
Zaczęła się śmiać z własnego porównania, a starosta jej wtórować. Uszczęśliwionym był, że
się mógł zbliżyć do niej i że pół godziny mówił z nią sam na sam, że mu dała rady, wskazała drogę,
a nawet, jak mu się zdawało, pozwoliła mieć nadzieję.
Tymczasem Tytus, który miał tego dnia pożyczonych od przyjaciela kilkadziesiąt dukatów,
przegrawszy je, odstąpił kwaśny od stolika. Gospodynię odwołano i starosta, jeszcze cały przejęty
szczęściem, które go spotkało, zbliżył się do niego.
— Winszuję — rzekł Tytus. — Gdy ja się zgrywałem, pan, lepszą sobie cząstkę obrawszy,
zapoznałeś się z gospodynią.
— A! Cudowna, boska kobieta! — zawołał starosta. — Co za urok! Te usta! Te oczy!
— I tam dalej, ja tę litanią umiem na pamięć — rzekł szydersko Tytus.
— I główka, rozum — mówił młodzieniec — statystka.
— Ona?
— Spodziewam się! Prawie cały czas mówiła mi o polityce. Tytus parsknął.
— O polityce? Skądże jej to?
Stanął wśród salonu i zaciekawiony badać począł.
Starosta mu się wyspowiadał dosyć jasno, by Tytus przeniknął, o co chodziło. Nie rozumiał
jednak, dlaczego starostę napędzała w tę stronę, od której wprzódy sama się usuwała. Byłali to
próba?
Tytus nie miał żadnej barwy. Jak hrabia Teofil służył własnemu interesowi tylko, mając w
pogardzie ludzi, którzy się zabawiali w politykę, w intrygi jakieś itp. „Baba ma w tym jakiś interes,
bo ona nic bez celu nie robi — rzekł w duchu. — Ale co mi tam do tego! Na starostę będę miał oko,
aby go nadto nie eksploatowano". Za bardzo dobry znak wziął Tytus, że Loiska, która miała oko na
młodego gościa, gdy ten objawił chętkę spróbowania gry, powiedziała mu z wielką powagą:
— Nie graj pan. Nie masz zwyczaju. Możesz się unieść. Zdaje mi się, że temperament jego
do gry nie jest stworzony. Więcej do niej zimnej krwi potrzeba.
Starosta zapłonił się, ale opieka ta była mu tak miłą, że posłuchał. Tytus śmiał się. Zbliżył
się doń potem i powinszował po cichu.
— Ale to — rzekł — sukces niesłychany, prawdziwe: veni, vidi, vici! Nigdym jeszcze
Loiski nie widział tak po macierzyńsku czuwającej nad nieopatrzną młodością. C est de bonne
augure!
Starosty miłość własna była połechtaną, a że wszystkie miłości sąsiadują z sobą, pierwsza
powiększyła drugą.
Przy wieczerzy gospodyni była zmuszoną trochę się zająć hrabią W. i innymi. Starosta
tymczasem napawał nią oczy, a goście uśmiechali się widząc, że zupełnie oszalał. Przy stole
przesiedziano czas dosyć długi i gry już, jak wczoraj, nie odnowiono z powodu spóźnionej godziny,
pomimo nalegania tych, co przegrali.
Znalazłszy się sam na sam w powozie z Tytusem, starosta rozpoczął od uściskania go.
— Jesteś moim dobroczyńcą! — zawołał. — Nie umiem ci wyrazić mej wdzięczności za to,
żeś mnie zapoznał z nią. Jestem zachwycony, przejęty, szczęśliwy! To pierwsza miłość w życiu
moim!
Tytus, widząc go tak rozgorzałym, na wszelki wypadek potrzebował zawarować się na
przyszłość.
— Kochany starosto — rzekł z przybraną surowością mentora. — Widzę cię tak jakoś
bezmiernie, nagle rozkochanym, że muszę ostrzec. Jest to niezaprzeczenie jedna z najmilszych istot
w świecie, ale chłodna. Tym chłodem swym może cię doprowadzić daleko. Baw się, ale...
ostrożnie. Nie zapominaj, że to zabawka jest tylko, która do niczego nie doprowadzi. Wolałem,
żebyś tu wszedł w towarzystwo niż gdzie indziej, boby cię eksploatowano.
Puścił się tak pan Tytus w nauki moralne, zupełnie próżne, gdyż zatopiony w sobie starosta
wspominał przez ten czas słówka czarodziejki, jej wejrzenia i poddawał analizie pilnej uścisk lekki
jej ręki, gdy się żegnała. Zdawało mu się, biednemu, że ten romans, pierwszy takiego znaczenia i
rozmiarów w życiu, dawał mu patent dojrzałości. Czuł się z dziecka urastającym na mężczyznę i
ledwie wysypującego się wąsika podkręcił.
W czasie niebytności pańskiej w domu stary Maciej zwykł był, niewiele mając do czynienia,
puszczać się na zwiady po mieście. Miewał rozmaite polecenia do osób, z którymi pan jego był w
stosunkach, a potem przysłuchiwał się, przypatrywał, bo i obawę miał o pana swego, niedobrze
rozumiejąc rolę, jaką on odegrywał, i ciekaw też sam był tego, co się wokoło działo.
Była to chwila, gdy pobudzone życie zarówno się czuć i widzieć dawało w salonach, jak na
ulicach. We wszystkich warstwach społeczeństwa drgały prądy, zwiastujące jakieś wielkie
przekształcenie. Mieszczanie upominali się o prawa swoje. Mówiono o reformie dla Żydów,
przekształcać miano wojsko, uwalniano tu i ówdzie włościan. Nowy wiatr jakiś ciepły powiewał na
stare lodu skorupy.
W ulicach grupowali się ludzie, rozmawiając głośno o posiedzeniach sejmowych, śmiejąc
się z wystąpień jednych, przyklaskując drugim. Po długich sesjach kobiety, które się im z galerii
przysłuchiwały, wracały z rumieńcami na twarzy, rozprawiając, unosząc się, śmiejąc. W ciemnych
izdebkach prostych rzemieślników gwarzono o czymś, czego dobrze nie rozumiano czując, że się
cóś wielkiego gotowało. Pospolity lud i stare dewotki zapowiadały wojnę.
W stolicy życie wrzało. Przyczyniało się do tego i to, że wielki napływ ludności z prowincji
handel i rzemiosła wprawiał w ruch niezwykły. Jakaś nowa era podbudzonego, energicznego życia
zdawała się zwiastować. Stosunki się zmieniały. Dawni, zwyczajni i najmilsi goście zamkowi teraz
unikali króla. Nowi ludzie zaczynali go otaczać.
Z kazalnic brzmiały mowy tak śmiałe, jakich nikt nigdy dawniej nie słyszał. Owo hasło,
później tak głośne: „Król z narodem!" już z ust do ust obiegało. Ludzie dawniej w stolicy
przemożni, szanowani, rej wodzący, niknęli lub siedzieli po domach pozamykani. Nowi rośli i
zaczynali być w ustach wszystkich.
Poczciwy stary sługa, pan Maciej, był w tym wszystkim jak w rogu. Nie rozumiał, co się
działo. Wiedział jedno tylko, iż starego, któremu od dzieciństwa służył, którego kochał i nad nim
bolał, ludzie jacyś opanowali. Nie mógł. pojąć, do czego się to zdało, co on robił, a przeczuwał w
tych pokątnych zabiegach jakieś niebezpieczeństwo. Człek był prosty, pobożny, cichy, po swojemu
niegłupi, a ciężarem nad siły przygnębiony. Pocieszało go to jedno, iż pana swojego znając od lat
młodych, poczciwym, prawym i rozumnym go zawsze widział.
— Juści ta musi on wiedzieć, co robi — mówił, pocieszając się. — Byle go źli ludzie na
jaką biedę nie narazili.
Trafiało się, iż błąkający się po mieście pan Maciej spotykał Barani Kożuszek, którego nie
powinien był znać. Naówczas odwracał się od niego szybko i uchodził.
Dzień staremu słudze upływał bardzo jednostajnie. Z rana szedł zwykłe na mszę świętą,
powracał do domu na Krochmalną ulicę, zjadał swój obiad, podrzemał na ławce i wyruszał znowu
na miasto. Sprawiwszy posyłki, bo musiał często gdzieś cóś odbierać i po księgarniach kupować
nowe świstki, miał zwyczaj starowina zachodzić na piwo do znanej sobie gospody na Marywilu, Tu
czasem cóś się o uszy obiło. Najrozmaitsi ludzie trafiali się w tym Kafarnaum. Miał pan Maciej i
porobione tu znajomości. Zresztą małomówny, bawił się przysłuchując rozmowom różnobarwnym,
do których rzadko bardzo się mieszał.
Dnia tego izba — w której zwykle piwo swe dostawał, nie prosząc nawet o nie, bo mu
Magda, sługa szynkarki, sama je przynosiła, zobaczywszy go — była więcej przepełnioną niż
codziennie. Było dużo czeladzi dworskiej ze wsi, ale i miejskiej gawiedzi dosyć.
Maciej zasiadł w kącie i przypatrywał się, czyniąc postrzeżenia. Na Marywilu, gdzie gęsto
zawsze było i żaden dzień się bez jakiejś awantury nie obszedł, najczęściej o złodziejstwach, o
przypadkach o nieczystych sprawach nasłuchać się można było.
Około milczącego starca siedziało dwóch ludzi. Szeptali z sobą, lecz niezbyt głos zniżając.
Jeden z nich, gdyby nie strój, podobny by był do hajduka. Chłopisko ogromne, wąsate, z czołem
niskim, z nosem burakowym, z twarzą popryszczoną, z oczyma biegającymi żywo na wszystkie
strony, zdawał się siedzącemu przy sobie jakąś naukę administrować. Kiwał palcem, brał go za
kołnierz od opończy i usiłował mu cóś wrazić. Drugi, człek średniego wzrostu, twarzy śniadej,
zasępionej, odziany ubogo, głową kiwał potakująco, z niejakim respektem dla nauczyciela.
— Jest taki przykaz wydany — mówił hajduk — żeby nas jak najwięcej na tego szelmę oko
miało. Musić albo co skradł, albo się sprzeniewierzył, albo zbiegł skąd, albo i zabił kogo może. Już
to nie darmo! Ja zawszem sobie mówił, od kiedy go widzę po kościołach i na ulicach, że to nie
żaden nasz jest — prosty żebrak. Bo to nie może być. Taki człek, co się ludzi nie boi, to ci pójdzie
przecie wypić, spocząć, pogadać. A ta bestia przewija ci się popod kruchtami, na ulicach, temu i
owemu do ucha co wrzaśnie. Tu był, tu go nie ma. Nikt jego nie zna. Barani Kożuszek i tyle! Ja
sobie myślałem zawsze, że na niego przyjdzie ta godzina, że go wezmą i wypatroszą, bo tam pod
tym kożuchem cóś jest. Więc ty, Dydak, słuchaj ino dobrze, bo to nie jest żadna darmocha, za to
zapłacą. My jego musimy przydybać tak, żeby wiedzieć, gdzie jego barłóg, gdzie on lega, a potem
wziąć — to już nie nasza rzecz. Będzie za to cóś, kto spenetruje, skąd on wychodzi i dokąd
wchodzi. Jednemu się za nim nie nabiegać; ale nas kilku, żeby diabła zjadł, żeby się pod ziemię
schował, dojdziemy.
Dydak głową kiwał, twarz miał jakąś niejasną, nic nie mówiącą, usta zacięte. Ale choć
hajduk obchodził się z nim jak z ba, i bardzo jakimś, wejrzenie, które czasem rzucał mały na
ogromnego, więcej sprytu zdradzało niż wielomównego nauczyciela instrukcja.
— Na ten przykład — bąknął nareszcie Dydak — gdyby my jego gniazdo odkryli, to ileż?
Hajduk się zamyślił.
— Bo to, widzicie — cedził powoli mały — kiedy się człek taki ma z czym kryć, niełatwa
rzecz trop znaleźć. Nie jeden dzień, ani dwa. Kto go zresztą wie, jaką on moc ma? To niełatwa
sprawa. —
Poczęli gwarzyć to ciszej, to głośniej, a Maciej, który wzmiankę o Baranim Kożuszku
posłyszał, drgnął cały. Pochylił się niby bez myśli ku rozmawiającym, chcąc, jak się zdawało, do
ich narady się wmieszać. Dosyć długo mu się nic nie wiodło. W ostatku, gdy znów głośniej cóś o
Baranim Kożuszku odezwał się hajduk, pan Maciej spytał:
— O tym żebraku mówicie? — i udał, że się śmieje.
— Ano — odparł Dydak, obracając się z ciekawością.
— To bo człek — mówił Maciej kręcąc głową. Hajduk słuchał z uwagą.
— Co myślicie?
— Co? On cóś zna — szepnął Maciej. — O niego się ocierać niezdrowo. Wiem ja o tym.
Dydak ciekawię się wykręcił cały do mówiącego.
— A ja powiem — odparł hajduk — że czy on zna, czy nie, to tam widłami pisano, ale
zbroić cóś musiał.
Maciej ruszył ramionami.
— On-że tu nie od wczora. Gdyby co na niego było, miało czas się pokazać.
Wdanie się pana Macieja zamknęło usta rozmawiającym, ale im otworzyło uszy. Hajduk,
pomilczawszy, rzekł, zwracając się do niego:
— Musiał cóś zbroić, kiedy tam z góry — wskazał palcem na sufit — na niego instygują.
Pan Maciej począł się uśmiechać i głos zniżywszy, mówił do ciekawie przysłuchujących się:
— A jakby nie mieli instygować? Albo to on mało im nagada takich rzeczy, jakich oni i z
ambony nie posłyszą? Co za dziw! Chybaście nigdy nie byli przy nim, kiedy stanie przed kruchtą i
żga wychodzących z kościoła, albo i przed zamkiem tych, co na sejm jadą. Czasem się magnaty
juszą i pienią ze złości. Więc jakżeby takiego człowieka nie mieli prześladować?
Hajduk zamyślił się.
— Cóś ja o tym słyszał, ale co mi było po tym? Jednym uchem weszło, drugim wyleciało. A
cóż im gada takiego? — spytał.
— Ano, gołą prawdę — mówił dalej Maciej. — Jednemu, że chłopów uciska, drugiemu, że
sług nie płaci, trzeciemu, że dziewczęta zwodzi.
— Skądże on to wie? — zamruczał hajduk.
— Kaduk go zna! — zaśmiał się Maciej. — W tym sztuka, że on wszystko wie.
Dydak i hajduk głowami kiwali milczący. Maciej korzystając z wrażenia, ciągnął dalej:
— Tać to człek nasz, przyjaciel biednych. Niejeden zły zawstydzi się i ustraszy, a
powściągnie. Na cóż takiego człeka my im w ręce dawać mamy?
— Jest racja! — rzekł Dydak powoli. — Ja sarn słyszałem raz pod Bernardynami, jak wziął
na fundusz starego kasztelana, co tu u króla raz w raz siedzi. Uciekał przed nim jak zając, a ludzie
co się naśmieli!
Hajduk dumał, sparłszy się na ręku. Widać było, że w sumieniu swym walczył, jak począć
wypadało. Grosz przyobiecany go kusił.
— Jaki on jest, to jest — zamruczał Dydak — zawsze Judaszem być i sprzedawać człeka
niedobra rzecz.
Gdy to mówił, instygator hajduk miał czas zebrać myśli i argumenta.
— Co to gadać! — zawołał. — Co my wiemy? My głupi ludzie. Już kiedy oni tam w górze
wiedzą, że szkodliwy, i łapać go każą, to oni za to sumieniem odpowiadają. Mnie do tego nic. Nam
robić, co każą.
Obrócił się do Dydka. Ten nieśmiało głową pokiwał, tak że wątpić było można, czy pójdzie
za radą hajduka, czy posłucha Macieja. Popił piwem, potrząsł znowu głową i milczał, jakby czekał,
czy się Maciej nie oddali.
Ten siedział uparcie. Udając obojętnego i wesołego, piwa też łyknął, postawił szklenicę na
stole, otarł wąsy i prawił:
— Ja nie wiem, za co by mieli tego człeka prześladować. Przecie nie od wczoraj tu jest. Sam
na to patrzyłem, że niemal co dzień u Bernardynów mszy świętej słucha, bywało i krzyżem leży, a
modli się i stęka, aż strach. Jakiż by on mógł kryminał popełnić? Cała rzecz, że im dokucza, jak ona
mucha w lecie, co lata i burczy, a spokoju nie daje. Chcą go z miasta wyświecić, aby im nie było
komu prawdy mówić.
Hajduk nie sprzeczał się, ale znać było, że obiecana zapłata więcej u niego ważyła niż
wszystkie argumenta pana Macieja. Nie zważając już na niego, pochylił się do ucha Dydakowi i cóś
mu długo poszeptał, palcami demonstrując. Koso patrzył na Macieja i prędko wyszedł.
Dydak, piwa swego nie dopiwszy, pozostał jeszcze.
Maciej też przyzostał trochę, może w nadziei, że tego, co Judaszem być nie chciał, nawróci i
przekona. Nim się zebrał rozpocząć na nowo, z wielkim hałasem, ze śpiewką na ustach, z latarką
pod pachą wpadł do gospody Juliaszek.
Okiem dokoła potoczył, szukając sobie miejsca, a że właśnie po hajduku próżne zostało,
natychmiast się umieścił i o stół począł bić kułakiem.
— Magdo! Ty dobrodziejko! Karmicielko! Daj co jeść, bo żreć się chce okrutecznie. A nie
każ czekać, bo zamrę, ta i biedę będziecie mieli!
Śmiał się do Magdy, dokoła oczkami żywymi wodził i nogami pod stołem bębnił.
Tymczasem Maciej powrócił do przerwanego nawracania i półgłosem mówić począł
Dydakowi:
— Samiście rzekli, że Judaszem nie godzi się być. Pewnie. A jeszcze takiego człowieka
sprzedać, jak Barani Kożuszek, to by znaczyło oko sobie wydłubać.
Juliaszek podchwycił wymówione nazwisko i uszu nastawił. Pochylił się nieznacznie i
słuchał. Chłopię, jak ogień sprytne, dorozumiało się wszystkiego; blada twarz mu zapłonęła.
— A, niedoczekanie ich — zamruczał — żeby mieli dostać do rąk tego starowinę!
Spojrzał z porozumieniem na Macieja, ale ten nie domyślił się, aby to chłopca obchodzić
mogło, i bardzo się zadziwił, gdy Juliaszek począł żywo:
— Ostatnim szelmą trzeba być, kto by marszałkowskim albo komu bądź dopomagał przeciw
naszemu starowinie! To święty człek! To mądry człek! To najpoczciwszy z ludzi! Oho, my go nie
damy!
Maciej się podniósł zdumiony i rozradowany, twarz mu się śmiała. Juliaszek kułakiem w
stół palnął.
— Tak mi Panie Boże dopomóż i święta męko Jego i Matko Boska Częstochowska,
patronko najosobliwsza. Baraniemu Kożuszkowi włos nie spadnie z głowy! Z karet mu pięści będą
wystawiali, ale my za niego pleców nastawim.
Uderzył się w piersi. Magda przyniosła właśnie miskę z czymś gorącym dla chłopca i tłustą
swą a otłuszczoną twarz ocierała ręką, aby się lepiej pokazać Juliaszkowi, którego lubiła, bo
wesołym był.
— Całuję rączki jejmości dobrodziejki! — zawołał chłopiec. — Daj Boże odsłużyć drużbą
na weselu!
Magda śmiała się i groziła mu. Juliaszek jadł, parzył się, ale rozmowy nie rzucał.
— Tak mi Boże dopomóż — powtarzał. — Kożuszka im nie damy! Znajdzie on takich, co
go obronią. Jak Bóg Bogiem, ja sam gotówem stróżować i pilnować.
Milczący Dydak dopił swego piwa i zwracając się do chłopca, rzekł:
— Ta guza złapać możesz, a żebyś go obronił, kiedy się na niego w górze naposiedli, nie
wierzę. Co my mizeroty przeciwko nim? At, kto mu dobrze życzy, naprzód powinien mu szepnąć,
aby sobie precz szedł z miasta.
Juliaszek nie miał już czasu mówić, bo jedzenie stygło; ale niewiele ważył słowa Dydaka,
który ruszywszy się z ławy, szłapiąc nogami, wyszedł.
Maciej został chwilę, patrząc na chłopca, który już o czym innym myślał i jedzeniem był
zajęty. I on wreszcie, za piwo zapłaciwszy, głową przyjaźnie pozdrawiając Juliaszka, opuścił szynk.
Gdy się to działo w gospodzie, a stary sługa pośpieszał do domu, Panu Bogu dziękując za
to, że podsłuchał zmowę i w czas będzie mógł ostrzec swojego pana, Barani Kożuszek narażał się
właśnie na największe niebezpieczeństwo. Z rana z domu wyszedłszy wprost do kościoła, z niego
po nabożeństwie podreptał na Krakowskie.
Tu, w jednej z kamienic, należących do ojca, miał apartament przez niego wyznaczony pan
starosta. Pałac, należący do familii, zajmowała ciotka, a oszczędny rodzic, syna wyprawiając do
Warszawy, nie chciał mu dać ani wielkiego dworu, ani zbyt obszernego pomieszkania, aby
wydatków nie pomnażać. Piętro pierwsze, z kilku pokoi i dwóch dosyć obszernych salonów,
starczyło dla młodzieńca. Miał z sobą kamerdynera, dwóch dworzan, kilkoro czeladzi, powóz,
konie, kucharza, kuchtę, lecz wszystko to skromne i niepokaźne.
Ten, który się kamerdynerem zwał, człowiek już bardzo niemłody, w domu tym od
dzieciństwa służący, więcej był dla dozoru dodany, niż dla usługi, młodemu staroście.
Panicz się go obawiał i szanował wiedząc, że ma zupełne ojca zaufanie. Niewiadomego
pochodzenia, nie przyznający się, jak inni, do szlachectwa, stary Czeremecha, prawdopodobnie
Rusin, w młodości z ojcem starosty odbywał podróże za granicę, języków się kilku nauczył, świata
widział wiele i miał tylko jedną wadę, jak o nim wyrażał się wojewoda, że lubił książki czytać.
Nie przeszkadzało mu to jednak z powagą wielką spełniać obowiązków marszałka dworu, a
jeśli go kto kamerdynerem nazywał, miał tyle rozumu, że się i o to nie gniewał. Naturę miał
spokojną, zrezygnowaną, trochę chłodną. Młodego panicza swojego kochał bardzo. Nie dokuczał
mu zbytnio, z jego płochostek śmiał się utrzymując, że młodemu piwu trzeba się było dać wyburzyć
i że kto nigdy własnej woli nie miał, ten się używać jej nigdy nie nauczy.
Patrzył jednak pilno na wszystko. Pana Tytusa, który się starosty uczepił, nie lubił, lecz do
czasu go tolerował.
Starosta jeszcze spał tego dnia, a Czeremecha był w swojej stancji na tyłach, gdzie właśnie,
korzystając z czasu, zabierał się do czytania Polaka w czui, gdy do drzwi jego zapukano i wnet na
próg wcisnęła się figura, na której widok Czeremecha wstał, sięgając żywo do kieszeni, ale zarazem
mrucząc:
— Czego wy się tu włóczycie?
W progu stał siwy, przygarbiony, z kijem w ręku, skulony jakby zmarzł, żebrak w baranim
kożuszku i patrzył pilno, uparcie w oczy staremu kamerdynerowi, który wyciągnął rękę z
trzygroszniakiem i trzymał ją, nie mogąc się doczekać, by żebrak przyjął jałmużnę. Zaintrygowany
tym, począł mu się pilniej przyglądać. Na ustach Baraniego Kożuszka zjawił się uśmiech bolesny.
Stali tak naprzeciw siebie, gdy żebrak nagle przybliżył się do Czeremechy, ręką usta
przysłonił i do ucha mu cóś szepnął. Ten go za rękę pochwycił.
— Nie może być! Na rany Chrystusowe! Wy?
— Ja!
Nastąpiło milczenie. Marszałek się przeżegnał powoli, nie spuszczając oka z żebraka.
— Cóż to jest? — szepnął.
Barani Kożuszek obejrzał się dokoła.
— Nikt nas nie podsłucha?
— Mówcie śmiało; sąsiadów nie mam, a w korytarzu gdyby się ktoś zbliżał, posłyszymy.
— Czy mnie Pan Bóg natchnął, czy diabeł opętał — począł stary żebrak — nie wiem.
Widzisz na co zszedłem. Zamiast z modlitwą chodzę z kazaniami, ludzi nawracając i chłoszcząc.
Nie mam złości i gniewu do nikogo, choć żalu dużo. Bóg widzi, dobrego pragnę! Nie może być,
ażebyście o mnie w Warszawie nie słyszeli.
— Skarżą się wszyscy na Barani Kożuszek, odgraża wielu — rzekł Czeremecha. — Ale po
cóżeście mnie uczynili swoim konfidentem?
— Boście wy mi potrzebni — odparł stary — i wiem, że mnie nie wydacie.
— Na cóż się wam zdać mogę? — spytał marszałek.
— Zaklinam was, złoty mój Czeremecho, coś mnie dawniej znał i wiesz, żem złym i
przewrotnym nie był, zaklinam was, łaskę mi jedną uczyńcie!
Ręce znowu złożył i kłaniał mu się, a patrzył błagająco.
— Ale mówcież, o co idzie — odparł skłopotany Czeremecha.
— Dopuście mi pół godziny rozmowy sam na sam ze starostą. Marszałek mocno się
zdumiał.
— Tak! I to dziś, nie zwłócząc — mówił Barani Kożuszek. — Dajcie mi się niby wkraść.
Niech mnie potem choćby czeladź wykuksa, ale mówić z nim muszę, muszę!
— Ale cóż wam do niego?! — zawołał Czeremecha.
— Co? Co? — począł, rozgrzewając się Kożuszek. — Trzeba go ostrzec. Inaczej z rąk ci go
wyrwą i zmarnuje się chłopiec. Czyhają na niego. Wprowadzi go przyjaciel do takiego (tu się
poprawił), do takich domów, gdzie nie tylko grosz, ale mu to, co poczciwego z domu wywiózł,
wydrą, upoją, obłąkają! Zlituj się! W tym chłopcu dziś jeszcze jest sumienie i godność. Jutro słowo
może już nie poskutkować. Daj ty mi z nim dziś mówić.
Czeremecha tak jakoś nie mógł pojąć zbyt gorliwego zajęcia się losem swego panicza w
człowieku obcym, tak go ta natarczywość zdumiewała, iż się niemal przeraził.
— Na rany Pańskie, zlituj się! Cóż wam? Jaki w tym macie interes? Kożuszkowi oczy
zaświeciły.
— Taki jak ten, co u brzegu stojąc, patrzy na człowieka, który się idzie kąpać tam, gdzie
niezawodnie utonie! Mówię wam, klnę się, chcę go ratować!
— On was słuchać nie zechce — rozśmiał się Czeremecha. — Krzyknie na czeladź i
wyrzucą za drzwi. Mówcie mi, o co idzie.
— Nie! — Zawołał z wielką energią Kożuszek. — Za drzwi mnie nie wyrzucą! Pan Bóg
daje słowu, które z czystego źródła płynie, siłę i potęgę niezwyciężoną! Wy nie możecie tak do
niego przemówić, jak ja, powagą i szyderstwem. Cóż się może stać, jeżeli na chwilę tylko mnie
dopuścicie?
Czeremecha jeszcze ruszał ramionami i nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Zmiłujcie się! Ja prawdziwie nie pojmuję. Żebrak nalegał.
— Czegóż się możecie obawiać? Nie stanie mu się nic ani wam. W najgorszym razie
służba dostanie naganę, że żebraka puściła do pana.
— Ale ona was nie puści — zawołał Czeremecha. — Oni od drzwi nie odchodzą i gotowi
zrzucić cię ze schodów.
— Właśnie ja o to was proszę, abyście ich rozesłali, a. mnie pozwolili...
— Zmiłuj się — przerwał marszałek. — Jesteś jakiś rozgorączkowany. Zachciało ci się
rzeczy po prostu śmiesznej. To, czego chcesz, nie może się stać!
— Wolisz więc, aby ginął? — odparł gorąco żebrak.
Mówił to, gdy szelest i chód żywy dał się słyszeć w korytarzu. Drzwi otwarły się nagle i
starosta w szlafroku, na pół ubrany, zjawił się w nich. Zobaczywszy o krok przed sobą tego
żebraka, który mu przypomniał żywo maskę widzianą na reducie, stanął zdziwiony i niemal
przestraszony.
Czeremecha śpiesznie podszedł ku niemu i do ucha mu cóś szeptać począł. Panicz oczyma
przelękłymi spoglądał na żebraka i na swego sługę, jakby pytał, co ten człowiek miał tu znaczyć,
gdy Czeremecha po namyśle krótkim dał Kożuszkowi znak ręką i wyszedł.
W ciągu małego tego przestanku Kożuszek zbladł, zadrżał, przeżegnał się nieznacznie i
można go było sądzić, że modli się po cichu, wzywając Ducha Świętego. Staroście, który się w
niego wpatrywał, zdawało się, iż ma do czynienia zna wpół obłąkanym.
Wtem Kożuszek odezwał się głosem drżącym:
— Panu Bogu wszechmogącemu dziękuję, że dozwolił mnie, grzesznikowi niegodnemu tej
łaski; spełnić, czego dawno pragnąłem, i zbliżyć się do was panie starosto! Tak! Pragnąłem na
początku tej drogi życia, w której bramie stoicie, powitać was, jak się u starych Rzymian witało
przychodnia ostrzeżeniem: Cave canem! Szczęśliwy jestem, że mogę ci powiedzieć: psów się strzeż
i gorszych od nich ludzi!
Dziwny ten początek jakoś brzmiał niezrozumiale w uszach starosty, iż nie umiał
odpowiedzieć. Człowiek ten zawsze mu jeszcze obłąkanym się zdawał.
Głos żebraka z wolna łagodnieć zaczął i drżącym być przestał.
— Spytacie mnie pewnie, jakim prawem ja, nędzny żebrak, twoim mentorem się kreuję? A,
panie, bo mi cię żal, bo ty, kwiatku świeży, rozwinięty na pniu starego rodu wielkiej zasługi, idziesz
nieopatrzny i nie wiesz, że w tej życia dobie jeden krok fałszywie postawiony może poprowadzić na
bezdroże, z którego nie wyjdziesz cało.
Starostą tą admonicją uczuł się trochę obrażonym.
Widać to było z nagłego rumieńca, który mu na twarz wystąpił, i z wyrazu oczów jego.
— Młodym jesteś, krew masz gorącą — ciągnął dalej Kożuszek. — Ludzie na twą
niewinność, nieświadomość, ich złości na twe żądze czyhają jak na pastwę. Zgubią cię!
Chciał przemówić cóś młodzieniec, gdy żebrak, ręce załamując, uklęknął przed nim.
— Daj mi mówić — zawołał — przysięgam, że chcę tylko dobra twojego, ratować cię póki
czas! Oto już cię zaciągnęli do domu tej kobiety, która ludźmi jako zabawkami rzuca, robi z nich,
co chce, oślepia, krępuje, popycha. Rozumna jest, zła, a przewrotna. To kameleon, to żmija,
czarownica. A Pan Bóg czy szatan jej dał umiejętność taką, że ostrzeżonych i ostrożnych
pokonywa, a cóż dopiero takiego, jak ty, który w kłamstwo to wcielone wierzysz. Na Boga żywego,
nie chodź tam! Ona zgubioną jest i z sobą do zguby powlecze, kto się do niej zbliży. Uciekaj od tej
kobiety! Bóg ją stworzył tak, jak te anioły, co upadły, piękną, rozumną, istotą wybraną. Ona wolała
w szatana się przedzierzgnąć i iść w piekło, w kał!
Mówiąc, stary patrzył w oczy staroście, który rumienił się i mieszał coraz bardziej. Żebrak
na chwilę zamilkł ze wzruszenia.
— Ta niegodziwa niewiasta jest sługą tych, co nasz nieszczęśliwy kraj wiodą do zguby; ona
jest narzędziem w ich ręku. Jeżeli nie chciwość, to ambicja ją prowadzi.
— Ale któż wy jesteście, co to wszystko wiecie i chcecie mi dawać nauki? — wtrącił
nareszcie z dumą pewną starosta.
Żebrak z pokorą potrząsnął połą swojego kożuszka, uśmiechając się gorzko.
— Jestem nędzny grzesznik, robak, nędzarz, człowiek, co wycierpiał wiele — rzekł cicho
— co już na świecie nie ma nic, oprócz głosu, jaki Bóg mu włożył w usta, głosu wołającego na
puszczy.
Panicz wpatrywał się w niego ciekawie. Kożuszek to w zapał wpadał, to hamował się i
ostygał. Ręką tarł czoło.
— Starosto — rzekł — wysłano was do stolicy w godzinie, gdy około winnicy praca wielka,
robotnika dużo, ale i roboty wiele! Twoi starsi i rówieśnicy krzątają się, aby stary gmach
Rzeczypospolitej na lepszych podwalinach ustawić. Idźże do nich, trzymaj z nimi, pracuj dla
przyszłości. Tam miejsce jest was godne. Cnotliwych szukajcie, a przyjmą was. Poznacie ich po
tym, że tam, gdzie was zaprowadzono, żadnego z nich nie ma.
Jutro, gdy was uwikłają i zaplączą ci, co do was przylgnęli, nie czas już będzie. Chwili dziś
poczciwi do stracenia nie mają. Jam proximus ardet Ucalegon.
Łacińska ta cytata, która się mimo woli wyrwała żebrakowi mocniej może uderzyła starostę
niż cała mowa. Była ona dowodem, że nie prostego żebraka miał przed sobą. Młodzieńcza
ciekawość pobudzoną była do najwyższego stopnia. Innymi oczyma spoglądał teraz na tę
dziwaczną, narzucającą mu się, niezrozumiałą postać.
— Nie sądzę — rzekł po namyśle — abym w ciągu krótkiego mojego pobytu w tej stolicy
postawił już jaki krok fałszywy. Wiek mój nie dozwala mi się mieszać w sprawy polityczne, a
stosunki, które nawiązałem, w niczym mnie nie krępują.
— I właśnie dlatego, że czas jeszcze zawrócić się, pragnąłem was widzieć, panie starosto —
odezwał się żebrak. — Dom tej kobiety, do której cię wprowadzono, jest jaskinią rozbójników,
szulernią, placem, gdzie się knują i wiążą intrygi bezecne, gdzie się sprzedają i kupują sumienia,
dobywają upojeniem tajemnice i gdzie frymarczą nimi. Ja tę kobietę... tę kobietę — tu starcowi głos
się zmienił i załzawił — znam na nieszczęście od dzieciństwa, gdy jeszcze aniołkiem była, a własna
matka popchnęła ją na zgubę i srom. Teraz już duszy jej nie wybielić, charakteru nie odmienić,
chyba...
Zamilkł chwilę i zamruczał:
— Chybaby ją wszyscy opuścili, a nieszczęście ją dotknęło, ażeby gorzkimi musiała płakać
łzami, krwawymi łzami.
Starosta przysłuchiwał się z rosnącą i nietajoną ciekawością.
— Powinienem wam podziękować — odezwał się — że z tak życzliwą radą przyszliście do
mnie. Zawdzięczam ją pewnie nie sobie, ale jakimś innym, niezrozumiałym dla mnie pobudkom.
Chciejcie mnie objaśnić. Słucham. Mówiliście o przyjaciołach. Znacież tych, co się tu moimi być
mienią?
Starzec głową kiwnął.
— Tak, co najbrudniejszego tu jest, najlepiej znam — rzekł. — To dziś moje powołanie,
abym się w błocie grzebał, ha, i z błota czasem, choć za uszy, wyciągał!
— Pana Tytusa znacie? — zapytał nieśmiało starosta.
— Mieszczańskiego synka, który panicza udaje — odparł Kożuszek. — Któż by takiego
trutnia i zlejbruka nie znał? Teraz gdy Dangel, Kabryt, Blanc, Teppery i Szulce podostawali
szlachectwa, a cena tego klejnotu spadła, ma nadzieję, że na szyld ojcowski włoży koronę, a
szlachciankę gdzieś z posagiem ukradnie.
Ojciec handlował i pracował, a ten bawi się i trwoni. Czepia się możnych jak pijawka.
Zaprowadzi was, gdzie zechcecie, i sprzeda. Do poczciwych tylko nie zawiedzie, bo ich nie zna, a
oni go znać nie chcą.
Ruszył ramionami.
Starosta miał na ustach jakieś drugie pytanie, gdy Kożuszek z pośpiechem dodał:
— Z tej jaskini łotrów uchodźcie! Tej kobiety się strzeżcie! Będzie wam grała cnotę surową,
bo to, co zowią kobiecą cnotą, ją nie kosztuje nic. Ona serca nigdy nie miała. Matka za młodu je jej
wyjęła, jak ptakom skrzydła ucinają, aby nie latały. Dziś ona rachuje tylko i zwodzi, niegodziwa,
spodlona!
Zabrakło mu głosu, głowę spuścił na piersi i łzy pociekły mu z oczów, tak że je rękawem
ocierać musiał. Wzruszenie, dla słuchającego niezrozumiałe, owładło nim tak nagle, iż próżno
przemóc je usiłując, zakrył oczy, pochylił głowę i chwiejącym się krokiem począł ku drzwiom
zmierzać.
Starosta patrzył, przejęty litością jakąś i strachem. I jemu serce biło mocno; w tych
wyrazach i łzach, w głosie tym żebraka była siła większa, niż się w nędzarzu odartym spodziewać
było można. W wystąpieniu jego kryła się jakaś tajemnica. Sam nie wiedział, co o tym sądzić.
Kożuszek chciał jakby cóś mówić jeszcze, silił się i próbował, ale strumienie łez ciągle mu
mowę tamowały. Przemóc ich nie mogąc, zrozpaczony rzucił się ku drzwiom, otworzył je nagle i...
zniknął.
Czeremecha, który tuż stał za progiem, wszedł natychmiast, zwracając oczy ciekawe na
starostę, jakby się uląkł o niego. Młodzieniec nie ruszał się z miejsca, jeszcze w myśli rozbierając
to, co słyszał, nie umiejąc sobie wytłumaczyć tej przygody rannej, która niespodziewanie uderzyła
go, raziła i przebrzmiała jak sen.
— Co to jest? Kto to był? — spytał w końcu stojącego z dala Czeremechy.
Stary miał już cóś na ustach, ale pomyślawszy, wstrzymał się nagle.
— Toć to jest ten Barani Kożuszek — rzekł. — Znasz go?
— Jak wszyscy, z widzenia... tak — przebąknął, mieszając się trochę, stary. — Ludzie się
różnie domyślają... człek bo osobliwy.
— W samej istocie — przerwał starosta. — Czy waćpan wiesz? Wystąpił mi z łaciną.
Czeremecha ramionami tylko zżymnął.
Zamyślony panicz, zapomniawszy już, z czym przyszedł do swojego starego sługi, zwrócił
się ku drzwiom. Marszałek odprowadził go, ale nie zatrzymywał.
W pokoju sypialnym, do którego powrócił, zastał zawsze już o tej porze zjawiającego się
pana Tytusa, który jak w domu czując się u niego, kazał sobie podać czekoladę i spokojnie się nią
posilał. Po twarzy zmienionej starosty i z dosyć chłodnego przywitania Tytus się mógł domyślać, że
świeże jakieś, nieprzyjemne wrażenie spotkało przyjaciela.
— Kochany starosta — odezwał się — cóś dziś znużony czy chory.
— Wstałem z bólem głowy — odparł panicz, siadając i wcale się nie myśląc tłumaczyć
przed Tytusem.
To, co o nim posłyszał z ust żebraka, nie pozostało bez następstw. Patrzył nań z pewną
obawą i niedowierzeniem.
Tytus tą tajemniczością przyjaciela, który zwykle bywał dlań aż do zbytku otwartym; tym
tonem, dla siebie nowym, został zaniepokojony. Zwrócił rozmowę, więcej rachując na wydanie się
nieumyślne młodego pana niż na wydobycie z niego czegoś pytaniami.
— Prawda — rzekł — że Loiska wczoraj była prawdziwie uroczą? Nie znam kobiety, która
by tak zawsze piękną, a tak rozmaitą być umiała.
Starosta ze spuszczonymi oczami bawił się połą szlafroka. Zimny był, nie potwierdzał i nie
przeczył. Pierwszy raz nie zachwycał się Loiską.
„Co to jest? — pomyślał Tytus. — Miałżeby wczoraj..." I spytał głośno:
— Mniej się wam podobała?
— Nie — rzekł starosta zimno — zawsze jest zachwycającą, ale wyznaję, że jej się obawiać
zaczynam.
Tytus wybuchnął śmiechem serdecznym.
— Obawa przyszła bardzo wcześnie — odparł — i to jest gwarancją, iż starosta z tym
ogniem będziesz się obchodził ostrożnie.
Gospodarz, sparty na stoliku, milczał.
Tytus, przebiegły i doświadczony, czuł już, że pomiędzy wczorajszym a dzisiejszym dniem
cóś zaszło, czego sobie wytłumaczyć nie umiał. W nocy starostę odprowadził do domu, dziś
pierwszy przyszedł do niego. Nie mógł się widzieć z nikim, nikt nań nie mógł wpłynąć ani ostrzec i
zniechęcić.
„Musiał chyba z domu od ojca odebrać jakieś złe listy" — pomyślał Tytus i od niechcenia
go zagadnął:
— Pan starosta nie miał wiadomości od wojewody?
— Ani wczoraj, ani dziś nie było listów. Spodziewam się kresów wieczorem.
„Chyba mu brak pieniędzy" — rzekł sobie w duchu Tytus, który rad był co najrychlej
przyjaciela udobruchać i poufały przywrócić stosunek.
— Nie masz, kochany starosto, interesu jakiego do miasta, w którym mógłbym mu być
pomocnym lub pośredniczyć? Dziś we własnej sprawie muszę być u Teppera i Blanka.
Starosta podziękował sucho.
— Nie, nie mam nic.
— Jakież projekta na dzień dzisiejszy? — ciągnął dalej Tytus.
— Nie myślałem o tym jeszcze — odezwał się, poziewając starosta. — Ale prawda! Mam
kilka wizyt koniecznych, które ojciec mi polecił, a dotąd je zaniedbałem.
— No, to w dzień, a wieczorem co robimy? — spytał Tytus.
— Nie wiem, teatr być musi — rzekł starosta obojętnie.
— Z teatru naturalnie na wieczerzę do Loiski — z uśmiechem wtrącił kusiciel.
— Dzień po dniu? — pytająco odezwał się panicz. — Zdaje mi się, że tak jej narzucać się
nie wypada. Ludzie mogliby sądzić, a co gorzej i ona sama...
— Co? Że ona się staroście podobała? — zaśmiał się Tytus. —Ale o tym zdaje mi się, i ona,
i ludzie już wiedzą.
Panicz siedział zadumany kwaśno.
Tytus, rozdrażniony zmianą, jaką w nim spotkał, lubo niespodzianie, nie myślał dać za
wygraną. Znał już na tyle starostę, iż mógł być pewnym, że bez przyczyny, dla fantazji humoru nie
zmienił. Cóś w tym tkwiło.
— Zatem dzisiejszy dzień wizytom poświęcony? — powtórzył. Na to pytanie starosta był
zmuszonym cóś odpowiedzieć.
— Tak, muszę wreszcie być u panów Ignacego i Stanisława Potockich. Są nam powinowaci
i wiedzą, że tu jestem — przebąknął po cichu.
— Pierwszego z nich — odparł jakimś tonem trochę szyderskim Tytus — wątpię, abyś pan
starosta znalazł kiedy w domu. Niezmiernie od niejakiego czasu jest czynny. Musi pilnować króla,
którego tak trudno było do sieci zastawionych napędzić.
A choćby zresztą jakim przypadkiem był w domu, to albo z księdzem biskupem
kamienieckim lub z księdzem Piattolim, z księdzem Ossowskim jeśli nie z podkanclerzym
konferencja. Wiadomo, że cała ta klika, posługując się ślepym Małachowskim, któremu jej kadzidło
oczy zamgliło, i księciem Kaźmirzem, który bawi się doskonale, marszałkując, buduje jakieś
monstrum mając nim Republikę uszczęśliwić.. Cha! cha! Doskonali! Dziedzictwo tronu, tam gdzie
król nieżonaty i żenić mu się chyba za późno. Generałowa zresztą nie pozwoliłaby na to. Nie
zważając, co się wyrwało Tytusowi, starosta obojętnie wtrącił:
— A! Przypomniałeś mi, że i u księdza biskupa Krasińskiego być muszę.
— Aha! Dziś więc kolej na koryfeuszów spisku — rzekł Tytus z przekąsem — spisku, od
którego ja, z obowiązków sumienia, rad bym pana starostę trzymać z daleka. Ostrzegam! Raz w ich
ręce wpadłszy...
Tytus zaczął robić miny, wyrażając wstręt i obawę. Gospodarz oczy nań podniósł zimno i
coraz mniej okazując tej poufałości, do której tak był nawykłym świeży przyjaciel, uśmiechnął się
tylko niezrozumiale. Panu Tytusowi tak się nie wiodło, iż najdziwniejsze posądzenia w głowie mu
się rodzić zaczynały. Nie mógł się tak z nim rozstać. Wspomnienie o Potockich i o biskupie
Krasińskim szczególniej dawało mu do myślenia. Dać mu wpaść w ich ręce, było to go postradać.
Tytus wiedział, iż tam miru nie miał i że starosta będzie ostrzeżonym. Przybrał minę poważną.
— Pan starosta mi pozwoli — rzekł — ponieważ o biskupie kamienieckim i o panach
Ignacym i Stanisławie Potockich była mowa, abym z obowiązku, jaki na mnie wkłada szacunek,
który dla niego powziąłem, dodał jeszcze słów kilka. Niech pan będzie ostrożnym z nimi. Nie
omieszkają oni tak go werbować do swej kliki, jak wciągają i innych. Elementa najróżnorodniejsze,
więcej na ilość niż na jakość zważając. Ale cała ta podziemna ich robota źle bardzo się skończyć
musi. Ludzie prawdziwie kraj miłujący, rozumni, wytrawni, jak ksiądz prymas, Rzewuski,
Szczęsny Potocki, hetman Branicki, są jawnie temu przeciwni. W Wiedniu i na północy pilno oczy
mają zwrócone na spisek i dosyć będzie hasła, aby się to wszystko wniwecz obróciło. Nie życzę się
kumać z nimi.
— Ale ja w żadną politykę wdawać się nie myślę — rzekł ze śmiechem suchym i dumnym
—bądź pan spokojny. A stosunki towarzyskie rodziny utrzymać muszę.
— Jak najskrupulatniej ograniczając się nimi — dodał Tytus. —
Jestem pewien, że tam pana starostę otwartymi przyjmą rękami, aby przez niego i ojca sobie
może pozyskać; u nich nie ma karesu bez interesu.
— A pan sądzisz, że gdzie indziej karesy są bezinteresowne? — odparł starosta.
Tytus się zmieszał nieco i zamilkł, lecz choć się czuł obrażonym, musiał, nie dając poznać
tego po sobie, połknąć pigułkę i w śmiech to obrócić.
— U naszej pani Loiski — rzekł — gdyby kares się mogło zyskać, ma foi, niejeden by...
przebaczył nawet, gdyby był nieco interesowny.
— Ale to by mu całą jego wartość odjęło — zimno rzekł, wstając, starosta.
Wstał i Tytus, zły, podrażniony, lecz poprzysięgając, że to, co mu zamąciło jego wygodny
stosunek ze starostą, odkryć musi i sparaliżować.
— Zatem — odezwał się — przed teatrem mam służyć? Czy kiedy pan starosta każe?
— Przed teatrem — odparł, chłodno żegnając gospodarz.
Tego dnia w poobiedniej godzinie, hrabia W. po krótkiej sjeście, do której był nawykł za
granicą, właśnie ze schodów powoli się spuszczał, mając wsiąść do powozu, który nań czekał, gdy
w przyćmionej sieni domu przy Miodowej ulicy, w którym mieszkał, z kąta występujący człek
odarty, wyglądający na żebraka, zastąpił mu drogę.
Hrabia był bardzo szczodrym. Wygrywał tysiącami, ale też dukatami rzucał, nie licząc.
Sięgnął do kamizelki, w której zawsze nosił kulfony oberznięte i srebro, aby się pozbyć natręta, gdy
usłyszał śmiech znany i zadrżał. Głos ten już nie pierwszy raz słyszał w życiu.
Żebrak przybliżył się do niego tak, że hrabia ze wstrętem się cofnął.
— Czego chcesz?! — zawołał grubiańsko. — Precz mi!
I na ziemię upadający słychać było pieniądz, który zadźwięczał i potoczył się. Nikt go nie
podniósł.
— Chcę z szanownym hrabią mieć chwileczkę rozmowy — odezwał się głos jakiś
szyderski. — Słóweczko tylko; nie zatrzymam długo i na banczek dosyć czasu zostanie. Mam
prośbę i radę: prośbę bardzo pilną, radę bardzo zdrową. Hrabiemu się tak całe życie wiodło
szczęśliwie, że oto z ubogiego litewskiego szlachetki zostałeś magnatem, grywałeś z królami i
poogrywałeś królów. Masz pełne szkatuły diamentów.
Pora umizgów i bałamuctw dla pana przeszła. Waćpan się kobietom na nic nie zdałeś i one
panu już obojętne być powinny. Gra u kobiet dla początkujących szulerów — no to jeszcze, ale dla
takiego wytrawnego...
— Co to ma znaczyć?! Pójdziesz ty precz?! — zawołał rozgniewany hrabia.
— Pójdę precz, ale słówko jeszcze, dokończyć muszę — rzekł żebrak — we własnym
pańskim interesie. Pan masz już kości stare, a jeśli nie przestaniesz grywać u Loiski i do niej swoich
sprowadzać, tak mi Boże dopomóż, kości te ci połamię! Ja czy kto inny..: nie ujdziesz cało!
Hrabia chciał krzyknąć na swą służbę, lecz z gniewu głos mu w gardle uwiązł.
— Słówko tylko, panie hrabio, słówko — dokończył żebrak. — Rada moja pochodzi ze
szczerej troskliwości o drogie zdróweczko jego. Po co się narażać na leżenie w łóżku, smarowania i
stratę czasu? Niech pan zerwie z tą kobietą, proszę bardzo, i żeby noga jego nie postała w jej domu.
— Juraś, Juraś! — począł wołać hrabia. Żebrak przyskoczył do niego.
— Nim Juraś nadejdzie, raz jeszcze, panie hrabio, od tego domu wara!
— Cóż to ma znaczyć?! — krzyknął w pasji hrabia, szamocząc się i usiłując wyrwać
zastępującemu drogę żebrakowi.
— To znaczy, że ja, słyszysz? Ja, Barani Kożuszek, rozkazuję ci, abyś mi się nie ważył tam
chodzić! Tłumacz to sobie, jak chcesz. Nie posłuchasz, zobaczysz skutki.
Hrabia powtórnie krzyknął na służbę, lecz nim ta usłyszeć go mogła i zdołała nadbiec,
żebrak się wyrwał z sieni w ulicę i zniknął.
Czas jakiś pan hrabia stał trzęsąc się z gniewu cały i ochota go odpadła siąść do powozu.
Zawrócił się na górę. Był tak poruszony, że musiał siąść w fotelu, aby wydychać gniew, i kazał
sobie podać szklankę limonady. Służbie za późno nadbiegającej nie powiedział, o co chodziło, bo
wstyd mu się do tego przyznać było. Awantury tej nie pojmował. Wprawdzie kilka razy go w ulicy
już Barani ów Kożuszek w sposób bardzo przykry interpelował, ale ta napaść była dlań
niezrozumiałą.
Ulec groźbie czy nie zważać na nią? Sam nie wiedział, jak postąpić. Rad był iść na przebój,
bo w salonie Loiski gra była wygodną, swobodną, a on panem. Lecz z drugiej strony dobijać się o
nią, narażając na niebezpieczeństwo życie, nie była warto. Hrabia miał do wyboru grę u siebie i w
wielu domach dystyngowanych, gdzie go przyjmowano z największą grzecznością, zapraszano,
pojono i karmiono.
Siedział jakiś czas w krześle, dopił limonady, uspokoił się i rezultatem krótkiego namysłu
było, że bilecikiem suchym, zimnym, nie bardzo zrozumiałym przeprosił panią
pseudokasztelanicową, iż służyć jej nie może. Nie obiecywał się nawet na dzień inny. Tajemnicza
ta jakaś groźba uczyniła na nim głębokie wrażenie. Grubiaństwem się brzydził; lubił dobre
towarzystwo, a dom Loiski nie był jedyny. Żebrak, mieszający: się do spraw tej kobiety, której
położenie i tak było dwuznacznym bardzo, ostatecznie go zniechęcił.
Barani Kożuszek wymknąwszy się z kamienicy, w której czas jakiś czatował na hrabiego,
pobiegł Miodową nie oglądając się i w pierwszą uliczkę ciaśniejszą, jaka mu się nadarzyła, rzucił
się, nie chcąc być postrzeżonym. Nie zważał na to, iż o kilka kroków od domu stało dwóch ludzi,
którzy, szli za nim już od dawna, ale z daleka i ostrożnie. Zobaczywszy go wymykającego się,
pośpieszyli wnet za nim, szepcąc i trzymając się w takim oddaleniu, aby go z oczów nie stracili.
Nim za żebrakiem skręcili w uliczkę, dwóch innych, poszeptawszy coś, przyłączyło się do nich.
Wszyscy razem pogonili.
Żebrak jednak czy się gdzie do domu jakiego skrył, czy ich zmylił w inny sposób, w uliczce
się już im nie pokazał. Na próżno kłusem pędzili, do bram zaglądając tu i ówdzie. Zginął im, jakby
poszedł wskróś ziemi. Zadyszani, hajduk i ci, których on prowadził, zatrzymali się nareszcie, pot
ocierając z czoła.
— Licho go wie, gdzieś w kamienicy przysiadł — rzekł ten, który dowodził.
Drudzy głowami trzęśli z pewnym powątpiewaniem.
— Nie, ale bo ja mówiłem zaraz — odezwał się jeden — najlepiej było we drzwiach
schwycić, zakneblować gębę i poprowadzić.
— Gdzie? Na Miodowej? — odparł hajduk — Żebyś ty mu nie wiem jak gębę prędko
zatykał, krzyku by był narobił. Zbiegowisko, awantura! A on swoich ma i byliby go obronili, a
odbili. Tak, i potem by już się miał na baczności. Z nim tak nie można, tylko kiedy brać, to na
pewniaka. Jak się raz nie uda, przepadło.
Towarzysze zdawali się być tegoż przekonania i zamilkli. Stali jeszcze skonfundowani, gdy
z bliskiej kamienicy, poświstując, z rękami w kieszeniach, wyszedł krokiem powolnym Juliaszek.
Miał krótką fajeczkę w gębie, czuprynę na bakier, a obie ręce w kieszeniach i minę gęstą. To dym
puszczał z gęby, to świstał. Stanął i począł się przypatrywać towarzystwu, które na widok
przybysza tego milcząc zaczęło sobie dawać do rozejścia się znaki.
— Słuchaj, Szczepka — odezwał się nagle Juliaszek do jednego z nich — mnie się widzi,
cóś musieliście tu zgubić, co tak nos spuszczacie w dół, hę? Ja bym wam pomógł szukać.
Dwuzłotówkę czy talara?
Hajduk spojrzał nań pogardliwie.
— Patrzaj no go, jaki mi! A co ty tu nosa wścibiasz? Patrz, by ci go, smarkaczu jakiś, nie
utarli.
— Doprawdy? — rozśmiał się łobuz. — A tom nie wiedział, że wy się i do tego zdali.
Proszę jako kogo! Że konieście kradli na Pradze i że was trzymali za to w kryminale, tom słyszał,
ale o nosach... Hajduk chciał się zrazu rzucić na niego, lecz się pomiarkował.
— Ej! Gębę ci zamaluję, ty psiawiaro! — bąknął.
— A to wy i gęby malujecie? — odparł ze śmiechem Juliaszek, nie ruszając się z miejsca i
stojąc rozkraczony. Żebym ja tyle rzeczy umiał, co wy, na co by mi z latarką chodzić.
— To szelma — zamruczał drugi. Juliaszek tymczasem dalej drwił:
— To bo nic innego nie będzie, tylko wy pewnie za kotem pędziliście, bom ja go widział,
jak umykał. Czuł, że koło niego kuso, wlazł na mur, z muru na dach i pewnie się tam nogą za ucho
skrobie myśląc, jakie to niezdarne chłopy, co we czterech jednemu kotowi rady nie dali, i to jeszcze
staremu.
— Słysz! — szepnął jeden. — On cóś wie.
— A gdyby go zdusić? — zamruczał drugi.
— Aże, będziesz ty takie nogi miał, żebyś go. dogonił — rzekł hajduk. Juliaszek świstał.
— Żebyście wy mnie do pomocy wzięli — rzekł — to nie tylko kota, ale byście barana byli
upolowali.
Stojący trącili się łokciami.
— Wie łajdak, jak Boga kocham.
Towarzysz hajduka, który miał tabakierkę w ręku i ciągle nią obracał, zaczął się z wolna
zbliżać do Juliaszka, inni zostali opodal. Poczęstował naprzód chłopca tabaką. Ten nie odmówił,
zażył, kichnął i sam sobie powiedział: „Na zdrowieczko!"
— Słuchaj, Juliaszek, ty wiesz, za kim my szli? — rzekł cicho.
— A jużciż.
— Mogłoby ci się co okroić, hę? Gdzie on przepadł?
— E, e! Gdzie?! Teraz już szukaj wiatru w polu; drapnął, aż się kurzyło. Ale co wam
daremnie po mieście za nim wałęsać się? Niech mi da ten — wskazał na hajduka — dwuzłotówkę,
to powiem wam, gdzie go znajdziecie.
Tabakierka poszła na radę do hajduka. Szeptali długo.
— To frant, drwi. Oszuka nas — mówił hajduk.
Juliaszek, któremu fajka zgasła, począł ognia krzesać spokojnie. Po naradzie tabakierka
wróciła do niego.
— Powiesz, gdzie go szukać?
— Dwa złote! Ani dydka nie ustąpię. Już kiedy fortunę robić szelmostwem, to przynajmniej
żeby człek miał chleb na starość.
Po nowej naradzie złożyli się, chciwi połowu, na dwuzłotówkę drobnymi miedziakami i
Juliaszek, skrupulatnie odliczywszy pieniądze a uwiązawszy je w węzełek u koszuli, przybrał minę
bardzo serio. Mówił po cichu, nachylając się, zasłaniając ręką i tak, jakby największą zwierzał
tajemnicę.
— Po mieście za nim się włóczyć darmo. Tu jest, tu go nie ma, swoich wszędzie znajdzie,
którzy go ochronią i skryją. Wprost idźcie do dnia na Pragę, trzeci dom od mostu w prawo, u
Szmula Zadarnogi ma kwaterę. Na noc tam zawsze powraca, a na; zaraniu go znajdziecie
pewniakiem i macie w garści.
Słuchali pilno, poglądając na siebie, wierząc i wątpiąc. Wprawdzie Szmula Zadarnogę znał
hajduk, lecz budziło to w nim podejrzenie, iż właśnie on z tym Szmulem miał do czynienia niegdyś
w sprawie koni skradzionych, do czego przyznać mu się było niemiło. Inni uwierzyli informacji i
wzięli ją do serca, umawiając się już o zasadzkę.
Juliaszek, który miał na sznurku uwiązaną rzepę, dobył ją z powagą zza pazuchy, jakby
zegarka, popatrzył na nią i kłaniając się zgromadzeniu, zawołał:
— Czołem panom moim, bo już godzina moja, w której ekwipaż powinien być gotów!
Zatem submituję się!
I poszedł.
Pozostali długo jeszcze rozprawiali nad wyprawą na Pragę.
Juliaszek tymczasem pobiegł żywo, ale nie do teatru. Domyślał się, że w rogu ulicy
Krochmalnej o mroku może się spotkać z Baranim Kożuszkiem, powracającym do domu, i tu pod
parkanem obrał sobie stanowisko, ręce obie głęboko za pazuchę wcisnąwszy, aby im ciepło było.
Lecz mrok nadszedł i noc się zbliżała, a Baraniego Kożuszka nie było.
Więc choć godzina teatralna nadeszła, Juliaszek z miejsca nie ustąpił, ziewał, drzemał,
próbował fajkę palić, nareszcie, siadłszy na ziemi, usnął ze znużenia, a gdy się obudził, już gdzieś
na zegarze północ biła. Powlókł się do domu.
Barani Kożuszek dnia tego wcześniej niż zwykle, ale inną drogą, dostał się do kamienicy i
zastał już przestraszonego Macieja, który na progu czatował. Zobaczywszy go, odetchnął lżej.
— Napędziłeś mi jegomość strachu — rzekł. — Toż to po mieście za wami gonią i szukają
was. Chcą porwać i zamknąć. Na Boga ukrzyżowanego, choć tydzień trzeba w domu przesiedzieć!
Starzec, nic nie odpowiadając, poszedł się rozdziewać i po chwili dopiero, na górę już z
pomocą sługi drapiąc się po schodach, rzekł z niechęcią:
— Daj ty mi pokój, czas najgorętszy. Komu by tam w głowie było mnie ścigać?
Bałamuctwo i po wszystkim.
Opowiadanie szczegółowe Macieja nie zdawało się go ustraszać.
— Co ma być, będzie — rzekł krótko — a swoje robić potrzeba. Tego wieczora na stoliku,
pomiędzy drukami sznurkiem zawiązanymi,.
znalazł się list i kartka, jakimiś cyframi zapisana, którą Kożuszek raz i drugi odczytał. Kazał
się Maciejowi o brzasku obudzić.
Nazajutrz próżne były zaklęcia i prośby starego sługi, który poprzysięgał, że na swe uszy
słyszał, iż się na niego nasadzeni ludzie zmawiali.
— Muszę iść, daremna rzecz — odparł posępnie Kożuszek. — Pan Bóg mnie dotąd łaską
swą obraniał, nic mi się i teraz nie stanie.
Za odchodzącym Maciej rozpaczliwie ręce załamał. Popatrzył w ulicę i postrzegł, że stary
jednak z większą niż zwykle ostrożnością ku miastu kroczył, stając i naprzód się rozpatrując. W
istocie z rana przynajmniej nie miał się czego obawiać, bo zwiedzeni przez Juliaszka ludzie, którzy
się na pochwycenie go uwzięli, wszyscy wynieśli się czatować nań na Pradze.
Barani Kożuszek, jak co dzień, najprzód poszedł do kościoła Bernardynów, gdzie przed
bocznym ołtarzem Matki Boskiej Bolesnej mszy świętej na klęczkach wysłuchał z pobożnością
wielką. Mszą odprawiał dobrze mu znajomy ojciec Pankracy, za którym powlókł się do zakrystii.
Tu w progu postawszy, póki się ksiądz nie rozebrał i nie odmówił pacierzy, przywitał się z nim,
całując go w rękę, i razem poszli do celi.
Ojciec Pankracy, wesołej i rumianej twarzy, która pochodzenie jego ludowe zdradzała, był
lat średnich, zażywny, krzepki i odpowiadał w zupełności temu typowi bernardyna, jakim zakon ten
ulubiony powszechnie u nas słynął.
Gdzie indziej wyśmiewano i spotwarzano zakony, które powstały z reguły świętego
Franciszka z Asyżu, ale u nas one tak się nadawały do charakteru narodowego, do obyczajów, do
humoru, iż przy całej swej rubaszności i niepozorności, więcej może dla utrzymania religijnego
uczucia i zaszczepienia cnót chrześcijańskich zrobiły niż inne, uczeńsze daleko i wyżej stojące w
opinii świata. Kwestarz, jeżdżący za jałmużną, woził obrazki dla dzieci, ale razem i pokrzepiające
słowo boże dla starych, otuchę wesołą i miłościwy uśmiech, a nadzieję w Opatrzności Bożej.
Posępnego berdynardyna trudno było spotkać, wymyślnym też żaden nie był. Znaczniejsza ich
część pochodziła ze stanu mieszczańskiego i z ludu, wszędzie więc im dobrze było, a chłód, głód i
razowy chleb znosili, nie krzywiąc się, i nie skarżąc. W pałacu i w chacie bernardyn był równie
miłym gościem. Na ambonie mieli więcej swobody słowa, mówili od serca, bo na uczoność nie
chorowali. Byli to prostaczkowie, ale serdeczni, a sercem się więcej jedna Boga i ludzi niż
mądrością.
Takim był i ojciec Pankracy, chłopskie niegdyś dziecko na Mazurach, trochę demagog,
niewielki przyjaciel możnych, na kazalnicy śmiały obrońca biedaków. Ta śmiałość jego właśnie
pozyskała mu serce Kożuszka, gdy go usłyszał każącego przeciwko zepsuciu wieku, zbytkom,
rozwiązłości, dumie możnych itp.
Przyjaźnili się ze sobą i ojciec Pankracy, wysłuchawszy starego spowiedzi, poznawszy
żywot jego, przywiązał się do biednego dziwaka. Z nim jednym Kożuszek był zupełnie otwartym,
mógł mówić, szukać u niego rady, żądać pociechy. Bernardyn zabierał go często do swej celi i nie
dając mu ani się gniewać, ani unosić, starał się, jak mógł, w żart wszystko obracać. Stary o wielu
rzeczach dowiadywał się od księdza, a teraz ksiądz znowu czerpał wiele z niego, bo Kożuszek miał
stosunki z dosyć czynnymi sejmu członkami.
Wprawdzie punkt widzenia obu wielce się różnił. Ojciec Pankracy, z czysto
chrześcijańskiego stanowiska, wszystkie obroty świata tego za błahe uważał. Kożuszek zapalał się
do reform, wierząc w ich skuteczność. Według pierwszego Pan Bóg tylko mógł złe na dobre
zmienić i starczyło modlitwy, aby wybrnąć z toni. Kożuszek sądził, że człowiek sam ratować się
był obowiązany, a Pana Boga tylko o pomoc prosić i błogosławieństwo. Jednakże bernardyn
chwilami interesował się i robotą ludzką; budziła w nim ciekawość taką, jak stawianie przez dzieci
budki z kart.
Gdy do celi jego weszli, a ojcu kawę przyniesiono — bo tego zbytku sobie mógł pozwolić
dawny gwardian — zaprosił gościa, aby przysiadł.
— No, masz tam co nowego? — zapytał wesoło Pankracy.
— Co wy u mnie, ojcze, nowego chcecie znaleźć, krom jakiej nowej zgryzoty? — rzekł
stary.
— Kto czego szuka, to znajduje — rozśmiał się ojciec. — Wy bo polujecie na to.
— Nie z dobrej woli — odezwał się Kożuszek. — Życie mnie na te łowy. popędziło. Co
mam robić? Własnej mojej biedzie zaradzić nie mogę, niech się na co ludziom przydam. Bernardyn
posilał się, spoglądając na niego.
— No — rzekł — słyszę cóś tam o starostwach radzą. Będzie z tego kwasu dużo i hałasu!
Panis bene merentium, a to był panis bene... czołgancjum i nagroda za upodlenie. Dobrze im tak!
Przyszła godzina sprawiedliwości! Lepiej to na obronę i wojsko obrócić niż na sukienki i fantazje
jejmościanek.
— Właśniem ja tu zaszedł nie po co do ojca, tylko przypominając przyszłe kazanie. Z
zamku tu zawsze ktoś przyjdzie, niechże jegomość im rżnie verba veritatis i napędza, aby kraj i
siebie ratowali, a póki czas, życie odmienili. Dużo jest. poczciwych, którzy dobrego chcą, ale od
siebie samych naprawy Rzeczpospolitej poczynać nie myślą. W sejmie głosują: dobrze i koszulę z
siebie oddać gotowi, ale potem bankietują i ostatni też grosz przepiją, przejedzą lub przegrają.
— To prawda, ale mój ty miły Kożuszyno — odezwał się bernardyn — ty z nich
kapucynów i bernardynów zrobić nie potrafisz. Ułomność ludzka! Świętych mało!
— O świętych i mowy nie ma — rzekł Kożuszek — ale żeby choć bydlętami być przestali.
— Srogi bo jesteś! — rozśmiał się bernardyn.
— Bo czas sroższy nade mnie! Gdy się Rzeczpospolita na nowo ugruntuje i nic jej grozić
nie będzie — zawołał Kożuszek — naówczas niech już sobie i bankietują, a teraz... wara! Nam wór
włożyć i głowy posypać popiołem, aby winy dawne zmazać.
— No no — przebąknął ojciec Pankracy, czysto po polsku zamykając rozmowę. — Jakoś to
będzie.
Kożuszek kręcił się na siedzeniu niespokojny; cóś jeszcze chciał mówić i nie śmiał.. Cały
ten wstęp był widocznie tylko przyczepiony, aby ułatwić postscriptum.
Wstał z krzesła i przyszedł rękaw ojca Pankracego pocałować.
— Ojczuniu! — szepnął. — Sił mi nie staje. Gdzie mogę i jak mogę, staram się, aby od tej
kobiety nieszczęsnej ludzi odstraszyć i poodpędzać; ale nie do wszystkich ja mogę dostąpić. Ona
drugich pogubi, a oni ją, do ostatecznej zguby przywiodą. Rozumiecie mnie, wiecie...
— No, wiem, wiem — rzekł bernardyn — ale cóż ja na to mogę poradzić?
— Możecie — odparł stary. — Do tego domu ciśnie się też osób wiele, do których wy
przystęp macie. Możecie ostrzegać.
Stary zadumał się.
— W ostatku — dodał — choćby przyszło z kazalnicy...
— Bójże się ty Boga! A cóż ja za kazalnicy mogę powiedzieć?
— Możecie tak tę jaskinię zatracenia odmalować, aby ją ludzie poznali i wstydzili się tam
nogą stąpić.
Pankracy schylonego pocałował w głowę i począł spokojnie:
— Nie unoście się, nie wymagajcie rzeczy niemożliwych, a i w tym, co czynicie, miejcie
miarę, liczcie się z czasem.
Gdy to mówił, stary ścisnął ręce z wyrazem rozpaczliwym. Łzy mu się potoczyły po twarzy
i rzewnie płakać a zanosić się zaczął. Szlochaniem tym przerwał mowę ojcu, który zamiast go
nawracać, zaczął pocieszać.
— We wszystkim cierpliwości potrzeba, mój drogi. — Cierpię — odparł zza łez stary.
Dał mu się trochę wypłakać ksiądz Pankracy i zażywszy tabaki, a popatrzywszy na
stojącego przed sobą, z cicha począł już z innej beczki.
— Ja miałem też was szukać — rzekł — aby ostrzec. Lękam się, aby was nie poturbowano.
Nadto o Kożuszku w mieście gadają i mnóstwo z tych, którymeście ostro publicznie przycięli,
skarży się i odgraża. Zmitygujcie się, przycupnijcie trochę, nie pokazujcie się tak często w ulicach.
Niech o was zapomną.
Stary począł głową trząść. — Nie mogę — rzekł krótko.
— A jeżeli się porwą na was i, uchowaj Boże, uwiężą?! — zawołał bernardyn. — Wszakże
wówczas wcale już nic robić nie będziecie mogli.
— Wola boża! — obojętnie odezwał się Kożuszek. — Jeżeli mnie co spotka z dopustu
Opatrzności, będę wiedział, iż mi to było przeznaczone, a sam sobie wędzidła nakładać nie mogę.
Ksiądz znowu ciekawie nań popatrzył, poszeptał coś po cichu, ręce wsunął w szerokie
rękawy habitu i biernie czekał końca rozmowy. Stary też niezupełnym jej powodzeniem zdawał się
zniechęcony. Zbliżył się do Pankracego, pocałował rękaw i z wolna ku drzwiom celi zmierzał.
Na pożegnanie rzucił mu ksiądz jeszcze: — Miej miłosierdzie nad sobą!
W korytarzu Kożuszek zwolnił kroku, powlókł się smutny do krzyża, który zobaczył w
końcu jego na ścianie, ukląkł przed nim, pomodlił się i wyszedł nareszcie z klasztoru na zwykłą swą
pielgrzymkę.
Dnia tego była właśnie sesja sejmowa i niektórzy posłowie, niektóre panie, posiedzeń i mów
ciekawe, którym przyklaskiwały z galerii, już się zbierać zaczynali. Około zamku widać było
stojące gromadki pieszych i zachodzące powozy. Ruch ten był znaczny, bo i na przekupniach nie
zbywało, przynoszących posiłek dla zgłodniałych i napój dla uznojonych. Stała i straż wojskowa w
bramie. Konno też podjeżdżali niektórzy, w mundurach kawalerii narodowej.
Dla człowieka tak już osławionego i mianego na oku, jak ów żebrak, zbliżenie się do zamku
było najniebezpieczniejszym, bo tu go lada kto mógł wskazać i dać wziąć pod wartę. Barani
Kożuszek jednak, wcale tym nie ustraszony, popatrzywszy dokoła, wprost się skierował ku
zamkowi.
Na pół drogi od Bernardynów napędził go Juliaszek. — Na miłego Boga! — począł,
targając go za połę.— Ja was od wczoraj wieczora szukam, gonię... dobrze, żem złapał. Zmiłujcie
się, nie pokazujcie w ulicy, bo za wami chodzą i szukają. Wczoraj, gdyście z Miodowej szli, o mało
was nie pochwycili. Słyszałem, jak się zmawiali. Odprawiłem ich na Pragę, szukać wiatru w polu,
ale te szelmy powrócą. Któś im wyznaczył nagrodę, żeby was wydali marszałkowskiej straży.
Żebrak słuchał, zżymając ramionami.
— Śni ci się chyba. Juliaszek począł się niecierpliwić.
— Co by mi się miało śnić?! Cóż bym ja miał kłamać?! — zawołał. Obojętność jakąś i
zniechęcenie widać było w starcu. Stał, zadumał się, dobył z kieszeni dwuzłotówkę, wcisnął ją
Juliaszkowi i rzekł cicho:
— No, no, bądź spokojny. Mnie oni nie wezmą łatwo. Juliaszk stał uparty, wskazując w
lewo.
— Na Krochmalną! Idźcie do domu, powiadam wam.
To naleganie poczciwego chłopaka złamało wreszcie starego. Zawrócił się od zamku, do
którego już dążył, i wolnym krokiem posunął się na Stare Miasto.
Juliaszek pozostał jeszcze na placu, rozglądując się, czy wracających z Pragi nie zobaczy.
Dnia tego Barani Kożuszek nie pokazał się w mieście. Zwiedzeni przez chłopca ludzie wrócili,
kłócąc się, z Pragi i odgrażając, że łobuza kłamcę ukarzą. Niełatwo było jednak tak zwinnego i
przebiegłego ulicznika pochwycić.
Pan Maciej zdziwił się i ucieszył, gdy zawczasu zobaczył powracającego pana, który
zrzuciwszy swe przebranie, siadł czytać i pisać listy i już dnia tego z domu nie ruszył. Nazajutrz
stary nie wyszedł także, lecz z południa już mu tęskno i nudno było. Mrucząc chodził po izbach,
siadał, brał papiery i książki i rzucał je natychmiast. Nałóg włóczęgi ulicznej, tego napastowania
ludzi i wylewania żółci, która się w nim zbierała, odpoczynek ten coraz nieszczęśliwszym czynił.
Trzeciego dnia, mimo słoty, mimo próśb Macieja, nic go już wstrzymać nie mogło. Z rana
zbiegł ze schodów, przywdział swój żebraczy ubiór i z gorączkowym pośpiechem wybiegł w ulicę.
Sługa tego dnia nie miał ochoty wyjść na miasto; został w kuchni, pocieszając się narzekaniem
przed gospodynią na dziwactwo pańskie. Tak dzień cały upłynął.
Trafiało się, że Barani Kożuszek wracał o dobrym zmroku, ale bardzo rzadko w nocy.
Wieczorem więc Maciej, dopilnowawszy, aby jedzenie było gotowe, oczekiwał go z coraz rosnącą
niecierpliwością. Godzina zwykła minęła. Deszcz ustał, niebo się wypogodziło, na zegarach biła
dziesiąta, a Barani Kożuszek nie powracał. Niepokój wielki ogarnął Macieja. Nie mógł wytrzymać
już w kuchni, wdział opończę i poszedł na miasto. Nie umiejąc odgadnąć, gdzie by miał szukać
pana, puścił się na oślep. Więcej mu może szło o to, aby się ruchem odurzyć, niżby się czegoś
dowiedział, bo i nie miał u kogo dostać języka. Po drodze rozpatrywał się w przechodniach, czy
gdzie nie spotka opóźnionego, i dostał się/tak aż do teatru.
Dnia tego było właśnie widowisko i ścisk około niego znaczny. Obojętnym okiem
rozpatrując się w tłumie wrzawliwej służby, która oczekiwała na panów, Maciej postrzegł
Juliaszka, widzianego w gospodzie na Marywilu. Chłopiec stał pod ścianą ze swą latarką, z rękami
na piersiach założonymi, z czołem zmarszczonym, zły i smutny. Zwykła nawet gadatliwość go
opuściła i choć go gawiedź zaczepiała, nie odpowiadał. Wtem i on, przypomniawszy pewnie
Macieja, a widząc go wpatrującego się w siebie, poruszył się żywo.
— A co?! — zawołał prostując się. — A co? Te szelmy na swoim postawiły. Pamiętacie, co
mówiliśmy o Baranim Kożuszku?
Na wspomnienie to Maciej aż podskoczył ku niemu.
— Cóż? Co się stało?! — zawołał.
— Pochwycili go i oddali marszałkowskim — począł Juliaszek. — O! Teraz go stamtąd
dobyć nie będzie łatwo. Zalał on wielu sadła za skórę. Pomszczą się na nim.
Maciej stał ręce załamawszy.
— Co ty pleciesz? Czy to może być? Juliaszek się obejrzał dokoła, bo już na nich patrzono i
słuchano.
Odciągnął starego na stronę i począł żywo:
— Wzieni go, wzieni! Ale im sam w ręce wlazł, powiadam wam. Wychodzili posłowie z
sejmu, wybrał sobie dycht miejsce pod wrotyma i począł po swojemu ich witać. Ja tam mało
którego znam, ale kilku wiem, jak się zwą. Uczepił się naprzód pana Jezierskiego i cóś mu dociął.
Potem szedł ten krzykacz... tego wszyscy znają, Suchorzewski. A tu trafiła kosa na kamień,
bo to i gardło ma, i gębę, a i rąk za pasem nie trzyma. Ten go sam zaraz za kołnierz ułapił, a silna
bestia, i jak wrzaśnie na wartę, pochwycili starego w mig i poprowadzili.
— Gdzie? Dokąd?
— Kto ich wie? Pewno nie gdzie indziej, tylko do marszałkowskiego więzienia. Stamtąd go
i diabła nie dobędzie. A jak się ludzie dowiedzą, że Barani Kożuszek w kozie, dopiero się sypną
oskarżenia. Chyba go żywego stamtąd nie puszczą.
— Jezu miłosierny! Cóż tu począć?! — zawołał Maciej.
Juliaszek, widząc taki żal i trwogę w starym, przestał mówić. Przyglądał mu się tylko,
usiłując odgadnąć, jaki węzeł mógł łączyć tego, wcale porządnie odzianego człeka z tym Baranim
Kożuszkiem odartym. Wprawdzie dwie dwuzłotówki, które otrzymał od żebraka, różnych mu myśli
napędziły do głowy, ale do ładu z nimi jakoś przyjść nie mógł. Rad się był czegoś dowiedzieć o tym
żebraku, ku któremu czuł pociąg szczególny, i zapomniawszy o swej latarce, choć. godzina
wychodzenia z teatru zbliżała się, przystał do Macieja, nie opuszczając go.
Stary sługa w pierwszej chwili nie mógł się opamiętać, co mu czynić wypadało. Juliaszek to
z twarzy jego wyczytał i targnąwszy za połę, szepnął:
— Chodźmy no, jegomościuniu na stronę. Tu ludzi siła.
Tak obezwładnionego żalem Macieja odciągnął precz od teatru, w pusty ulicy zakątek.
Chłopak był bystry, uczuł, że mu się naprzód potrzeba wytłumaczyć temu nieznajomemu, dlaczego
mu Barani Kożuszek nie był obojętnym.
— Widzi pan — rzekł z cicha — ten poczciwy stary dał mi dwa razy po dwuzłotówce. Serce
ma dobre. Żal mi go jakby ojca rodzonego.
Spojrzał w oczy Maciejowi, ale ten stał, nie słuchając i nie widząc nic, i tylko dźwięk głosu
chłopca obił mu się o uszy.
— Cóż tu począć? — bąknął. — Do kogo iść? Chłopak głową potrząsał.
— Tego ja nie wiem — rzekł — ale mi się widzi, że go dobyć spod ich klucza nie będzie
można. Na niego dawno zęby ostrzyli, gotowi go nie wiem o co obwinić. Powiesić, może nie
powieszą, ale wyświecić z miasta i osmagać — to nie chybi.
Maciej stał długo, w myślach zatopiony; spojrzał na chłopca.
— Widziałeś sam, jak go brali? — spytał.
— Jak na was patrzę! W pierwszej chwili chciał zaraz iść do więzienia marszałkowskiego
stary sługa, ale godzina była późna, przystęp niepodobny. Przy tym obawiał się zdradzić pana.
Nierychło na myśl mu przyszło, o czym wiedział dobrze, iż Kożuszek w bliskich był z ojcem
Pankracym stosunkach. Jedynym ratunkiem więc było naprzód dać wiedzieć bernardynowi, potem
jednemu z tych posłów, z którymi Kożuszek się znosił. Tego dnia jednak nic już poczynać nie było
można, ani się do klasztoru dostać, ani do żadnego z tych, których rankami u pana widywał. Trzeba
było z rozdartym sercem powracać do domu i czekać ranka.
W brudnej izbie, o jednym zakratowanym oknie, okrytym kurzem i nie przepuszczającym
światła, na garści słomy w kącie leżał Barani Kożuszek. Nie był tu sam. Na ławce pod oknem
siedział z rękami w kieszeniach, z krótką fajką w gębie, człek jakiś w odartej opończy, spod której
widać było odzież, dawniej dosyć wykwintną, ale zszarzaną i zabłoconą. Ten, sam do siebie cóś
mówiąc ciągle, rękami różne gęsta robił, jakby z kim rozmawiał i przekonać go się starał. Spuścisty
wąs czarny zakrywał mu część wielką twarzy i spadał na dawno nie goloną brodę. Ostry dym
tytoniu zmuszał go do ciągłego plucia. Mruczenie niewyraźne czasami przechodziło w szept, z
którego wyrywały się dobitniej okrutne przekleństwa.
W drugim kącie izby spała w nędznym przyodziewku kobieta, z głową związaną chustą
wielką, tak spokojnie chrapiąc, jakby była we własnym domu. Dwóch obdartusów, oglądając się,
szeptało cóś żywo, jakby się naradzali. Czasem jeden z nich palcem wskazywał na okno, drugi na
drzwi. W ciemnych zakątkach izby, pełnej zaduchu i wyziewów jakichś, przyległych do ścian, bo
powietrza nigdy nic nie poruszało, chyba chwilowe drzwi otwarcie, szarzały inne jeszcze
nieruchome postacie jakby senne lub skostniałe. Światła w izbie nie było, z korytarza tylko przez
szybę, oprawioną we drzwiach, wdzierał się słaby promyk jakiejś latarki i na bliższych
przedmiotach migotał.
Barani Kożuszek na przegniłej i wyleżałej słomie, sparty na ręku, odpoczywać się zdawał,
oczyma wodząc po towarzyszach swego więzienia, jakby oni go więcej obchodzili niż dola własna.
Na tę zdawał się być zupełnie obojętnym. Z nich zaś żaden ani nań patrzył. Mruczenie tego, który
siedząc na ławie, sam ze sobą rozprawiał, chrapanie śpiących, westchnienia ich przez sen —
milczenie niekiedy przerywały. W korytarzu nie słychać było chodu straży. Z dala turkot głuchy
powozów dochodził.
Oprócz tego, który z sobą bardzo żywo monolog prowadził, reszta więźniów zdawała się już
do nocnego zabierać spoczynku. Ci dwaj, co się naradzali po cichu, przysiedli, poobwijawszy się w
opończe, bo izba, mimo dusznego powietrza, była chłodną. Kożuszek nie spał. Na bladej jego
twarzy widać było politowanie, które wzbudzali w nim współwięźniowie. Czasem uśmieszek jakiś
dziwny przemknął po bladych, zaschłych wargach i zmieniał się w wyraz boleści.
W korytarzu zaszłapało i zabrzęczało. Oczy i uszy tych, co jeszcze nie spali, zwróciły się ku
drzwiom. Kręcono kluczem w zamku. Niepokój ogarnął więźniów. Kobieta śpiąca przebudziła się i
krzyknęła:
— Bodaj cię diabli porwali!
Drzwi na zawiasach się ruszyły, dwóch pachołków weszło rozglądając się do izby. Pierwszy
z nich trzymał kaganek w ręku. Oczyma szukali czegoś po kątach. Jeden z nich spostrzegł leżącego
staruszka i nogą go kopnął.
— Wstawaj!
Kożuszek, na rękach się sparłszy, z ciężkością mógł się dźwignąć, lecz był posłuszny.
Zaledwie się podniósł, gdy obaj pachołkowie, słowa nie rzekłszy, chwycili go pod ręce, szarpnęli
nim i ledwie mu dawszy zdjąć z ziemi kij i czapkę, podnieśli go ku drzwiom; Wszyscy więźniowie
pozrywali się z barłogów, spoglądając przestraszeni, czy którego z nich ten sam los nie spotka; ale
wnet drzwi się już zatrzasnęły i ciemność poprzednia wróciła.
Kożuszek nie zdawał się ani zdziwiony, ani przelękły; nie spytał w korytarzu, co z nim robić
myślą. Pachołkowie popchnęli go, szedł.
Jeden z nich w ciemnych przejściach przyświecał. Zakręcili się w korytarzu raz i drugi,
potem na schody prowadziła droga i na korytarz znowu. Tu drzwi jedne kredą naznaczone były
ogromnym numerem czwartym. Pierwszy pachołek je otworzył. Weszli do przedpokoju, w którym
na ławce siedział wpół uśpiony, chudy, niby żołnierz, niby sługa sądowy. Na widok wchodzących
ziewnął i wyciągnął się.
Przez półotwarte drzwi widać było izbę oświetloną. Wskazał na nią. Pachołkowie popchnęli
więźnia, a sami pozostali za drzwiami.
Kożuszek znalazł się w pustej, dużej sali, w pośrodku której stał ogromny stół, papierami,
kałamarzami i fascykułami zarzucony. Nikogo tu nie było, oprócz przy jednej świeczce z zieloną
umbrelką, w krześle starym, wyślizganą skórą obitym, chudego człeka, który czapkę miał na uszy
naciśniętą i futerko na ramionach.
Drzemał czy siedział zamyślony. Dopiero gdy drzwi zamknięcie i chód posłyszał, zerwał
się, rękę do oczów przyłożył, popatrzył chwilę i począł zbliżać się do więźnia, mierząc go oczyma
zaczerwienionymi i błyszczącymi jak u kota. Chudy był, słuszny, przygarbiony, twarzy pociągłej, a
dolna warga w ustach zwieszała mu się. przerosła, na wpół rozcięta, spod rzadkiego wąsa, dając
twarzy wyraz dumny i srogi. Warga ta i krwawe oczy były najwybitniejszymi rysami twarzy. Nos
mały, przyklepany, płaski, zaledwie był widoczny. Otulając się futrem, milczący urzędnik stanął,
popatrzył, obszedł dokoła więźnia i powróciwszy do krzesła, rozsiadłszy się w nim, chrząknął i
począł:
— Sam tu! Bliżej!
Głos miał ochrypły, rozkazujący, szeleszczący w gardle a ostry.
— Coś zacz?
Stary pomilczał chwilę.
— Barani Kożuszek.
— Ja ci tu dam Barani Kożuszek, złodzieju ty jakiś! Włóczęgo! Żebraku! Coś zacz?
Żebrak milczał dość długo.
— Powiedz mi pan wprzódy, za co mnie uwięziono? — odezwał się. Okrutne uderzenie w
stół było oznaką, że indagator wpadł w gniew wściekły; Oczy mu jeszcze bardziej krwią zapłynęły.
— Ja cię zasiec każę, w kajdany okuć, łotrze jakiś!
— Cóżem zrobił? — spokojnie począł żebrak.
Rzucił się w krześle badający i całe krzesło sobą poruszył, aż zaskrzypiało.
— Nie gniewaj się, miłościwy panie — począł z wolna nieustraszony żebrak. — Jestem
biedny człek, pokutujący za grzechy, modlący się, proszący Boga za siebie i za takich, jak ja,
grzesznych ludzi. Złego nie zrobiłem nic. Powiedzcie mi, za co mnie wzięto.
Badający mruczał cóś niezrozumiałego sam do siebie.
— Ty mi się dopiero wyspowiadasz, jak krwią spłyniesz pod rózgami — począł, dwie
ściśnięte pięści podnosząc mu do twarzy. — Patrzajcie go, to on tu mnie badać będzie i
inkwirować!
Zaśmiał się dziko i powtórzył: — Coś zacz? Zbieg? Poddany czyj?
— Niczyj poddany, sługa boży — odparł Kożuszek.
Zimna krew, z jaką odpowiadał żebrak, do wściekłości prawie pobudziła indagatora. Brakło
mu zapewne czasu na dłuższe badanie i to jeszcze niecierpliwość zwiększyło.
— Będziesz ty mi gadał, zbóju, łotrze?! Żebrak milczał.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, porwał się z siedzenia badający, ale po namyśle padł na
nie znowu. Spojrzał na stojącego starca, spotkał wzrok jego spokojny, twarz, jakiej może między
tymi, których co dzień mu przyprowadzano, nie widział i wielki gniew z wolna ustąpił osłupieniu i
ciekawości. Nowe połajanie i groźba w ustach mu zamarły.
Żebrak skorzystał z tego przestanku i zaczął głosem podniesionym:
— Sądzicie wy mnie dziś niewinnego, ale Bóg kiedyś was też sądzić będzie i spyta może:
Jakeście to obchodzili się z tymi, których ja braćmi nazywałem moimi? Zowiecie mnie łotrem,
zbójem i wszelkimi imionami plugawymi, choć o mnie nie wiecie nic i nie uczyniłem nic, abym na
to zasłużył. Włóczęgą jestem, tak; ale i apostołowie, uczniowie Chrystusowi, włóczęgami się stali
dla opowiadania ewangelii. Spytajcie o mnie ludzi. Słowa bożego opowiadać nie śmiem, bom sam
nędzny grzesznik, ale co mówię, tego się przed sądem bożym nie powstydzę.
Instygator aż się pochylił słuchając. Zdumienie z osłupieniem prawie graniczące zmieniło
mu rysy. Warga ogromna zwisła bardziej jeszcze, oczy wyskakiwały z powiek. Gdy Kożuszek
mówić przestał, nie odezwał się już. Zasłuchany był i czekał.
— Jestem człek niewinny. — dodał Kożuszek. — Nie mam się na kogo powołać, bo mnie tu
nie zna nikt; ale zaświadczy za mną spowiednik i dobrodziej mój, ojciec Pankracy u Bernardynów,
żem nie żaden zbój ani złoczyńca.
Znowu obaj milczeli. Instygator zadumał się, zmarszczył i powtórzył, lecz znacznie
złagodzonym tonem:
— Ale coś zacz?
Żebrak poruszył ramionami.
— Pokutnik biedny.
Posłyszawszy tę odpowiedź zrezygnowaną, badający popatrzył długo na Kożuszka,
ramionami dźwignął, plunął, i rozśmiał się.
— Fiksat! — zamruczał i w ręce uderzył.
Weszli pachołkowie. Skinął na nich, obwijając się w futerko, indagator, czapkę nacisnął na
uszy i wyszedł stukając drzwiami.
Barani Kożuszek poszedł nazad do smrodliwej izby i dawnych towarzyszów.
TOM DRUGI
Dnia tego, gdy stary w sieniach domostwa przy Miodowej napadł hrabiego, piękna
kasztelanicowa spodziewała się wieczorem świetnego towarzystwa i wielu gości. Poczyniono też
przygotowania stosowne na ich przyjęcie, bo Loiska miała tę dumę małych ludzi, którzy boleją, gdy
w ich domu najwyszukańszy nie panuje zbytek. Gotową była zastawić klejnoty, największą ofiarą
okupić wystawę i przepych. Nie mogła ścierpieć, aby jej dom z najzamożniejszymi się nie mierzył.
Gotowano więc wieczerzę, sprowadzono ostrygi, przyniesiono wina, kupiono owoce, a sama
gospodyni, choć wcale nie umiejąca niczym zarządzić, niecierpliwa, zapominająca się, tego dnia po
kilkakroć zapytywała o wszystko.
Potrzeba było przyjąć czasowo jednego lokaja więcej. Wszystkie pokoje miały zajaśnieć
światłem jarzącym.
Loiska z rana była w kilku sklepach, u pani Lex i u Łazarewiczowej, ażeby sobie coś do
wieczornego dobrać ubioru. Zimna jak lód, myślała jednak o młodym staroście i głowa jej była nim
zajęta. Serce nie uderzyło mocniej, choć chłopak był piękny, świeży i mogący się podobać, choć z
oczów jego tryskała rodząca się namiętność. Rachowała tylko, że mogłaby go może doprowadzić aż
do ołtarza. Ołtarz dla niej znaczył bogactwo, imię, znaczenie, przepych, zwycięstwo. Zadanie było
trudne bardzo, lecz czuła się na siłach, by mu podołać. Zwierciadło mówiło jej, jak była piękną, a
na przebiegłości, na panowaniu nad sobą nie zbywało. Odegranie roli cnotliwej, surowej,
nieprzystępnej nic ją nie kosztowało.
Ku wieczorowi miała ochotę pojechać i pokazać się w teatrze, lecz po małym rozmyśle
musiała się wyrzec tego. Pięknością olśniewała wprawdzie, lecz nie chciała się w oczach starosty
pokazać osamotnioną, wyłączoną z towarzystwa kobiecego, a panie wcale jej nie znały.
Przypatrywały się pogardliwie z daleka i okazywały lekceważenie. Nie wszyscy też mężczyźni
coram publico z uszanowaniem byli dla niej. Musiała się wyrzec tej przyjemności. Siadła
tymczasem do klawikordu i po trosze wprawiała białe rączki, nucąc coś półgłosem. Tak czas zbiegł
aż do godziny, gdy zwykle hrabia W. nadchodził, ciągnąc za sobą nie nasyconych wzruszeniami
graczów. Nikogo nie było jeszcze.
Wtem w przedpokoju zaszumiało i wystrojony wpadł Tytus sam — tak sam jeden. Loiska
zarumieniła się, wstając od klawikordu i czekając na tłumaczenie, co te odwiedziny solo oznaczać
miały. Tytus miał twarz zasępioną. Zbliżył się do niej żywo.
— Czybyś pani miała czym wczoraj starostę zrazić, odstręczyć? — zapytał.
— Ja? — odparła Loiska rumieniąc się. — Cóż to jest? Nie rozumiem:
— Na zapytanie moje, czy pójdziemy tu na wieczór, odpowiedział mi jakoś dwuznacznie,
chłodno i znajdował, że mu się zbyt narzucać nie wypada.
Dumną minkę robiąc, lecz z wyraźnym nadąsaniem, gospodyni odparła:
— Cóż mnie to tak bardzo obchodzić może?
Tytus popatrzył na nią, a choć nie odpowiedział żadną niegrzecznością, dał do zrozumienia
milczeniem i uśmieszkiem, że wie, co ma trzymać o tym.
— Życzę panom, abyście się gdzie indziej bawili lepiej niż u mnie! — zawołała ze źle i
przesadnie udaną wesołością.
To mówiąc, parę kroków odeszła, zawołała lokaja i kazała poprawić świece w
żyrandolikach u ścian. Tytus stał, jedną rękę włożywszy w kieszeń. Przystąpił do niej, swobodnie
nadając sobie ruchy poufałego domu przyjaciela.
— Nie zaprzeczam — szepnął — że okazywanie pewnego chłodu i maleńkie odpychanie
ma siłę pociągającą. Stara to reguła: ale nie trzeba, zwłaszcza z młodymi i niedoświadczonymi,
biorącymi wszystko za dobrą monetę, przesadzać tą strategią. Boję się, czyś pani nie była za zimną
i surową.
Zniecierpliwiona już Loiska zarumieniła się ogromnie, słysząc tę admonicją, zaperzyła się,
tupnęła nogą i z niecierpliwością swojemu charakterowi właściwą wybuchnęła:
— A! Proszę! Uwolnijże mnie pan od tych nauk i przestróg! Jestem, zdaje się, pełnoletnią i
panią mej woli.
Tytus się zżymnął, podniósł rękę, w której trzymał kapelusz, jakby go w pokoju chciał
włożyć na głowę i... zatrzymał się:
— Przecież kasztelanicowa nie wątpi, że jej dobrze życzę.
Loiska tak jeszcze była rozgniewaną, że słuchać nie chcąc, zawołała drugiego lokaja,
rozkazując mu stoliki do gry przygotować. Tytus, nienawykły do takiego obchodzenia się z sobą,
skłonił się i nie oglądając poszedł ku drzwiom.
Właśnie miał próg przestąpić, gdy się tu spotkał z lokajem, niosącym na srebrnej tacce list,
na którego adres rzucił okiem i poznał charakter hrabiego W. Hrabia W. pisał, a zatem pewnie tego
wieczora nie miał być u Loiski. Zdawało mu się, że ta dezercja zmiękczy piękną panią i ułatwi mu
może rozmowę. Zawrócił się więc od progu, jakby po namyśle, i ręce w tył założywszy począł
przechadzać się po saloniku, z ukosa spozierając na Loiskę.
Widział, jak pochwyciła list, na adres spojrzawszy, jak zacięła usta, rozerwała pieczątkę,
zmarszczona czytać zaczęła i zmiąwszy bilet, wcisnęła do kieszonki. Twarzyczka jej pałała
gniewem. Obrachowywała łatwo, iż niebytność hrabiego pociągnie za sobą w salonie pustki.
Narażało ją to na śmiech własnej służby, a może i kogoś więcej. Niedługo myśląc, przystąpiła ona
do pana Tytusa.
— Proszę pana, pozdrówże ode mnie starostę i powiedz mu, że właśnie spodziewając się go
dziś, dałam odprawę graczom. Bylibyśmy wieczór spędzili razem.
Było to kłamstwo, na którym Tytus poznał się czy nie, ale rad był z niego.
— Tak, to rozumiem — szepnął. — Przewybornie! Gdy mu to oznajmię, nie zaręczam...
Loiska podała mu rękę przy rozstaniu daleko grzeczniej, niż go powitała. Tytus wyszedł
rozweselony, nucąc.
Na ostatni ten manewr kasztelanicowa niewiele rachowała, bo zmiana projektów starosty na
ten wieczór mało była prawdopodobną. Mogło to chyba na przyszłość posłużyć. W tej chwili więcej
ją obchodziła z wielu względów niemiła dezercja hrabiego, którego Loiska potrzebowała.
Był jej kasjerem, bankierem, pomocą w utrzymaniu domu, a nie wymagał od niej niczego
więcej nad przyjęcie wieczorem, nad kolacją, którą później płacił. Loiska w najgorszym razie
rachowała na to, że może nawyknąć do niej, do domu i uczynić ją choćby wątpliwą hrabiną, a
niezawodnie milionową panią. Same klejnoty hrabiego szacowano na krocie dukatów. Pierwszy to
raz hrabia W. nie stawił się bez ważnej przyczyny. Wprawdzie nie zdawało się to być groźnym,
lecz było wielce nieprzyjemnym. Gości, choćby przyszli, niepodobna było utrzymać.
Siedziała zadumana, gdy pierwszy z partnerów zwykłych hrabiego wszedł na próg, pytając
już o niego w przedpokoju.
Generał X. był to gracz namiętny, znany z tego, że wszystko, co teraz miał, przegrywał.
Wyłysiały, podstarzały, niegdyś piękny, z dawnego antinousostwa swego zachował tylko zręczną
postawę, ramiona silne, pierś szeroką.
Twarz była zaogniona i rysy zgrubiałe. Elegant niegdyś, i teraz ubierał się starannie, ale
przy grze zapominał i zaniedbywał, tak iż bywał nawet śmiesznym. Raz w życiu wygrał był
trzykroć sto tysięcy złotych, które bardzo prędko puścił, i odtąd marzył tylko o nowym uśmiechu
fortuny. Miał stałe postanowienie zgrać hrabiego W. Tymczasem jednak ostatki co wieczór mu
oddawał.
Zaledwie przywitawszy gospodynię, dosyć niegrzecznie zapytał:
— Jak to? Nie ma go jeszcze?
— Nie ma go i nie będzie dziś, trochę chory — odpowiedziała, zbliżając się doń, Loiska.
Była z nim bez ceremonii.
— Zmiłuj się, generale — dodała nadąsana — załóż ty bank i pociągnij.
— Ja? Ja? — odskakując podchwycił generał. — Ale ja nie umiem, nie mam wprawy.
Poniterować — choćby do rana, bylebym miał czym. Zresztą, entre nous, moja kasa...
— Pożyczę ci sto dukatów na wieczór do spółki! — zawołała gospodyni.
Generał się zadumał.
— Ano — rzekł — któż wie? Bank nam może pójść lepiej, zwłaszcza z taką spółką.
Loiska w tejże chwili poszła do sekretarzyka i wsunęła mu rulon do ręki.
— Siadaj, generale, i przygotuj się. Gdy cię zastaną w gotowości, nikt się pokusie nie oprze.
Generał też nie umiał się jej oprzeć. Złożył kapelusz, przeszedł do drugiego pokoju, siadł na
krześle bankierskim i dukaty rozsypał tak przed sobą, aby ich kupka jak najpokaźniejszą się wydała.
Zamyślony, z uśmieszkiem talię kart tasował i pstrykał.
We drzwiach ukazał się baron i dwaj wojewodzice. Za nimi szło dwóch jeszcze wiernych
poniterów hrabiego. Wszystkich ich z podwojoną uprzejmością witała gospodyni, jednym starając
się wytłumaczyć niebytność hrabiego, drugich pocieszyć, innych skusić do pozostania ostrygami i
wieczerzą.
Goście jednak nie kryli wielkiego zawodu i przykrości, że im hrabia uszedł. Grać z nim
robiło choć nadzieję, dawało możność znacznej wygranej, gdy z generałem widziano bardzo
dobrze, iż sumę większą tylko stracić było można. Jednakże to trzaskanie kartami, ten widok kupki
złota wywarły pożądany skutek.
Jeden z wojewodziców szepnął, że należało naprzód zdebankować generała, a potem iść
albo do Schultza do kamienicy Dulfusa, albo choćby do Bera na Podwale. W ostatku z biedy do
Ausowej, do Sarneckiej, do Domagalskiego na Nowe Miasto.
Wprawdzie wszystkie te stoły i sale gry były już chyba ostateczną ucieczką, gdy gdzie
indziej brakło banku; lecz dla nałogowych pijaków, gdy brak likworu, i siwucha go zastępuje.
Pierwszy baron podszedł do stolika i nie siadając, rozpoczął od żartów i porównań hrabiego z
generałem.
— Mam ochotę va banque postawić — rzekł.
Generał trochę pobladł, ale wstyd mu było, się wypraszać, milczał. Tymczasem jeden z
wojewodziców położył pięćdziesiąt dukatów na karcie i podsunął ją. Początku tego było dosyć, by
inni za poniterki chwycili. Stół ostawiono dokoła. Nie bez strachu, choć śmiejąc się, generał dość
niezgrabnie talią rozpoczął. Nie wiadomo, jemu czy gosposi sprzyjało szczęście, bo w ciągu tej talii
bank się potroił. Baron o va banque nie myślał. Powoli zaczynano siadać i gra się na dobre
rozpoczęła.
Gości przybyło jeszcze kilku. Generał był w najdoskonalszym humorze, szło mu na podziw
szczęśliwie. Gracze, choć się krzywili, widząc niezgrabność bankiera, spodziewali się z niej później
korzystać. W istocie karty trzymał niezręcznie; kilka razy można je było podpatrzyć. Stawiano niby
na pewne, śmiejąc się, no i przegrywano. Gospodyni oddychała trochę swobodniej widząc, że
przynajmniej dom tego wieczora nie będzie pusty. Ożywiona gra trwała jak zwykle do kolacji.
Generał, wstając od niej był dość grubo wygrany, rozpromieniony i wdzięczny Loisce za tak dobrą
radę.
Miano już siadać do stołu, gdy we drzwiach dalekich pokazała się niespodziewanie i
niewłaściwie Brysia, dając znaki Loisce, iż cóś pilnego przynosiła. Zręcznie się wysunęła pani
domu, poszeptała cóś z nią i powróciła robić honory wieczerzy, ale widocznie pomieszana,
uskarżając się bardzo na silny ból głowy.
To było powodem, że goście pośpieszyli z ostrygami i dorozumiewając się, iż się ich pozbyć
chciano, po wieczerzy pożegnali Loiskę. Wszyscy uważali, że czy ją bolała głowa, czy nie, ale cóś
na niej ciężyło. Oglądała się niespokojnie, niecierpliwie i nie słyszała, co do niej mówiono.
Generał, bardzo sumiennie podzieliwszy wygraną, ucałowawszy rączki kasztelanicowej,
wyszedł ostatni, brząkając dukatami w kieszeni i myśląc je jeszcze tejże nocy zanieść do kamienicy
Dulfusa, na pierwsze piętro, przy Długiej ulicy.
U Bera na Podwalu gra była mniejsza i towarzystwo mniej dobrane.
Ledwie się drzwi za generałem zamknęły, gdy szybkim krokiem Loiska pobiegła do
gabinetu swojego przy sypialnym pokoju. Tu, rozparty w krześle wygodnie, z butelką pękatą
burgunda przy sobie i kielichem na pół wypróżnionym, siedział hrabia, któregośmy już raz u Loiski
widzieli.
— Nie gniewajże się — zawołał, nie podnosząc się z krzesła — proszę cię! Musiałem
Kurdwanowskiego i parę osób jeszcze na radę, w sprawie bardzo ważnej, zaprosić do ciebie.
Nigdzie teraz pewnym być nie można, że któś nie podsłucha i nie zdradzi. Tak samo jak ten
Francuz, sekretarz pana Ignacego, mojego dobrego przyjaciela, co dzień chodzi z raportem do
Bułhakowa, jak pisarz Rzewuskiego przekupiony był przez pana Ciachi — może i mnie ktoś wydać
przed spiskowymi.
Loiska stała słuchając.
— Ale panie het...
— Hrabio — poprawił siedzący w krześle. — Proszę cię, nie irytuj się tym. Przecież to
domowi twemu krzywdy nie czyni. Ma foi! Nie jesteśmy pierwsi lepsi. A wcale nie życzę sobie,
aby kto o nas wiedział.
— U mnie schadzki po nocy? — zamruczała Loiska.
— Bardzo są naturalne i daleko łatwiej wytłumaczone, ma toute belle — śmiejąc się rzekł
hrabia. — Pas de pruderies! Każ przychodzących i pytających o mnie tu puszczać. Gabinet ten nam
starczy, a tu nas ludzie twoi dewizażować nie będą. Pod te czasy spisków, koniuracyj, katilinariów
należy być ostrożnym.
Mówił to hrabia na pół drwiąco.
— Ty, prześliczna gosposiu, w czasie naszego koncyliabulum możesz... no, robić, co ci się
podoba. Obecność twa byłaby dla nas, choć już podtuptanych, niebezpieczną dystrakcją.
Loiska, ramionami ruszając wyszła, i w tejże chwili w małych drzwiczkach pokazał się
generał Kurdwanowski.
— Ledwiem się potrafił pozbyć Suchorzewskiego — rzekł od progu. — Jest to człowiek
wielce pożyteczny, ale języka nie utrzyma.
— Zlituj się, a któż by tego krzykałę wziął do rady tajemnej?! — zawołał hrabia. —
Bawimy się nim wszyscy, bo jest wyśmienity i bierze się na serio; ale niech go kaci porwą, jaki
głupi! Tego rodzaju kretyństwa — dodał — spotkać mi się nie trafiło w życiu, bo połączone z
rodzajem wymowy, czyniącej wrażenie na tłumie, i mającej pozory czegoś niegłupiego.
Suchorzewskiego musimy piastować jak oko w głowie, bo go można jak miotłę w komin
popchnąć, gdzie się kominiarzowi samemu iść nie chce. Don Kiszot nasz sejmowy, do pary z
kasztelanem łukowskim.
Hrabia śmiał się jeszcze, gdy naprzód jeden małego wzrostu, przygarbiony, w okularach,
wszedł mężczyzna, że śmiesznym zmarszczeniem twarzy przypatrując się tym, co go poprzedzili.
Potem wsunął się pleczysty, w mundurze wojskowym, średnich lat brunet, który z dala i z wielkim
uszanowaniem się pokłonił. Wszyscy, usadowiwszy się na znak dany przez hrabiego, gdzie kto
mógł, od niego oczekiwali zagajenia. On tu widocznie stanowił ognisko.
Nie zapraszając gości swych na burgunda, którego sobie nalewał, hrabia pomyślał nieco i
zamiast sam począć, odezwał się:
— Kurdwanowski, mów ty za mnie. Nie podnoś tylko głosu. Ja mam ten brzydki zwyczaj,
że jak ostatni szlachcic polski nie mogę mówić bez wrzasku. Sejmiki nas tego nauczyły. Mów
krótko, Kurdwanosiu, i cicho. Chociaż jesteśmy w miejscu bezpiecznym, dziś za nic ręczyć nie
można.
Kurdwanowski śmiały był, ale wymową nie celował. Zaczął od tego, że się zająknął. Hrabia,
lubiący się pośmiać przy każdej sposobności — nawet gdy o najważniejszą w świecie rzecz
chodziło — nie można było ręczyć, czy umyślnie generała na sztych nie wystawił.
— Rzecz tedy taka jest — mówił generał z wysiłkiem. — Nie ma wątpliwości, że spisek i
zamach na Rzeczpospolitą istnieje, że ją utopiści chcą na monarchią absolutną przerobić i swobody
szlacheckie odwieczne podeptać. Bądź co bądź choćby życie stawić przyszło, my tego nie
dopuścimy.
Po cichu mężczyzna w okularach potwierdził:
— Nie godzi się dopuścić.
Tu hrabia, widząc, że generałowi szło jak z kamienia, machnął ręką i sam głos zabrał:
— Spiskowi, choćby tak rozumnego mieli człowieka na czele, jak mój serdeczny przyjaciel
pan Ignacy, jak ksiądz biskup kamieniecki i ten demagog podkanclerzy, zjedzą licha, gdy czego
dokażą bez króla. Obmotali go też, oplątali i wzięli w kuratelę. Nikt tego człowieka lepiej nie zna
nade mnie. Pan Ignacy ze swoim i z Piatolego rozumem nigdy by niczego nie dokazał, gdyby jego
eks-jezuita nie użył kobieciny jako pośredniczki. Ale intra parenthesim. Króla im potrzeba odebrać.
Ale jak? Otóż to sęk! Prymas się usunął, pani krakowska próżno kwili.
Grabowska się gniewa, ale czasy jej przeszły. Król znosi jej łajanie z pokorą, bo mu dobrze
uszy naciera, a gdzie indziej się konsoluje. Gdybyśmy kwokę znaleźli nawet, niepewny to środek. A
króla nam potrzeba mieć koniecznie! Wszyscy potakiwali. Hrabia głos zniżył; słuchający skupili się
bliżej.
— Ja wam powiadam, że czasem i od wariatów się czegoś nauczyć, można i trzeba.
Tu się uśmiechnął.
— Pamiętacie — dodał zupełnie cicho — jak konfederaci barscy porwali Króla Jegomości?
Nie było to głupio, tylko wykonanie myśli nie odpowiedziało. A gdybyśmy my zręczniej to
wykonali? Ja za sukces ręczę; ludzi mam i ludzi dam. Jadącego do Łazienek w alei Ujazdowskiej
otoczymy i porwiemy. W naszych rękach będzie inny*.
Milczenie głębokie zapanowało, gdy hrabia mówić przestał. Słuchający oglądali się jeden na
drugiego. Hrabia śledził uczynione wrażenie. Nie oponował nikt wprawdzie, lecz i przyzwolenia
ani oklasku myśl śmiała nie znalazła. Mężczyna w okularach począł powoli:
— Choćbyśmy na sarnę tę myśl zgodzić się mogli, wykonanie niesłychanie trudne,
niebezpieczeństwo wielkie, ryzyko straszne!
— Ale tym razem głowę daję — przerwał hrabia — że się uda. Ja w tym... Mam władzę,
siłę, ludzi po temu, a chwilę potrafię wybrać, bo wiem, co się każdego dnia na dworze dzieje.
Dyskutujemy założenie, egzekucją biorę na siebie.
— Suponujemy więc — począł okularowy — iż rzecz się ma wykonać. Dalej co? Króla
mamy tedy w ręku, ale cóż z nim?
— Z królem w ręku natychmiast rekonfederacja. Żywioły do niej gotowe.
— Ale gdzież Najjaśniejszego Pana myśli hrabia uprowadzić? Tu w Warszawie oni mają ze
sobą ludność, część wojska, sejm...
— Ta ta ta! — zawołał hrabia. — Im się zdaje, że oni to wszystko mają. Terroryzują! Każą
milczeć, krzyczą i nikt się odezwać nie śmie. Mamy przeciwko nim broń doskonałą. Naprzód
źrenicę wolności nam chcą wyrwać; po wtóre wiemy z pewnością, że traktują zdrajcy z Prusakiem,
chcąc przymierze z nim okupić ustąpieniem z Gdańska i Torunia. Będą dowody czarno na białym.
Całą tą fakcją nimi zabijemy. Król raz w naszych rękach, śpiewać będzie, jak my zagramy.
* Projekt ten jest historyczny (przypis autora)
Zbyt miękki i rozumny człek, by się opierał, a w gruncie on widzi, że robi głupstwo, tylko
biedaczysko oprzeć się nie ma siły. Tę siłę my mu damy!
Zamilkli wszyscy. Hrabia się coraz myślą własną zapalał, burgunda pił, śmiał się i rzucał
oczyma po swoich.
— Cóż panowie na to ?
Skromny ów mężczyzna, który się dotąd nie odzywał i stał trochę na uboczu, nagle wtrącił:
— Myśl, jak nie może być lepsza. Śmiała, jedyna w dzisiejszych okolicznościach, co nas
zbawić może i od wojny uchronić. To już o nic nie idzie, tylko jak? Quomodo?
Hrabia się uśmiechnął.
— Najgłówniejsza rzecz — rzekł — zachować tajemnicę, ale taką, aby żywa dusza, oprócz
nas, nie domyślała się tego. Nikt dziś nic podobnego przypuścić nie może, nikomu takie
zuchwalstwo na myśl nie przyjdzie. Król Jegomość, słuchając tego miłego wołania: „Król z
narodem, a naród z królem", bezpieczny jest, spokojny, ani mu się śni nic podobnego. Stary jego
stangret na koźle, dwóch lokajów, adiutant, może kilku konnych mu towarzyszy, i to nie zawsze,
gdy do Łazienek jedzie. Postarać się o to najłatwiej, aby naznaczonego dnia ludzie, jakich nam
potrzeba, z nim jechali lub aby ich jak najmniej było. W alei otoczy go przechodzący oddział
wojska, którego ja pewnym będę, i weźmiemy go tak cicho, że na zamku ani o tym wiedzieć będą.
A gdy na larum uderzą, Król Jegomość mieć będzie przy sobie imponującą siłę militarną. A co?
Hrabia z rozweseloną twarzą wstał z krzesła.
Obecni zdawali się przyjmować, myśl bez sporu; jeden tylko okularowy miał minę obojętną
i nieprzekonaną.
— Wszystko to bardzo pięknie — rzekł. — Zasadniczo rzecz się zdaje obmyślana na
pewnej podstawie, z gruntowną znajomością sytuacji i charakteru króla. Ale ja, Tomasz niewierny,
powtarzam swoje: wykonanie trudne, niebezpieczne! Gdyby się nawet udało, zawre w całym kraju
jak w kotle. Patrioci mają znaczną siłę...
— Nieprawda, jako żywo! — przerwał Kurdwadowski. — Terroryzm usta zamyka. Drżą
wszyscy i odzywać się nie śmią; ale prawdziwi republikanie jęczą, wiedząc, że grozi absolutum
dominum i ruina swobód naszych.
— Tak jest — potwierdził hrabia gorąco. — Patriotyzmy modne i kunsztowne; ale to,
czymeśmy żyli wieki, auream libertatem, opłakują wszyscy.
Okularowy nieznacznie ramiona podniósł
— Suponujemy, że tak jest — rzekł — ale wykonanie! Trzeba ludzi do niego, zatem i do
konfidencji przypuścić niemało osób, a gdzież to u nas widziana rzecz, ażeby się sekret utrzymał?
Nie ma narodu mniej nad nas do tajemniczych robót stworzonego. Zaleje kto wieczorem pałkę,
będzie się ściskał i ślinił z pierwszym lepszym, rozpłacze i wypaple. Rzadki, co by przed żoną
język wstrzymał lub przed kochanką. Gęba będzie świerzbiała. Nuż przed czasem kto bąknie... po
wszystkim.
Hrabia się rzucał słuchając:
— Mylisz się, panie strażniku — rzekł. — Ludzi będziemy mieli, nie spowiadając się przed
nimi. Asindziej powiadasz, że nie ma narodu, który by do sekretów mniej od nas był stworzony —
concedo; ale też nie ma narodu, który by przywiązawszy się do człowieka, ślepiej w niego wierzył.
Ja mam takich, co po dobrym śniadaniu pójdą za mną, nie pytając, kędy zechcę.
— A, prawda! — dodał milczący mężczyzna. — Słowo daję! Prawda święta!
Pan strażnik zamilkł.
— Zatem — podchwycił hrabia — myśl tę każdy z nas bierze ad dełiberandum, ale z
samym sobą, i wiążemy się, najświętszą, najuroczystszą przysięgą.
Tu hrabia palce złożone podniósł do góry.
— Pod kpem, szelmą i infamisem, nikomu, rodzonemu ojcu ni bratu, ani słowa!
Obejrzał się mówiący. Wszyscy bez wyjątku popodnosili palce i szeptali coś jakby
przysięgę.
— Ale bo też wygadać się z tym, to by znaczyło gardła nastawić — rzekł strażnik. —
Spisek taki, boć to koniuracja nie co innego, pachnie...
— Czym ma pachnąć? — przerwał hrabia. — Dobrym starostwem i krzesłem senatorskim,
gdy się uda. A że się uda...
Uderzył się w piersi.
— Nie zaprzeczycie, że buława, którą mam honor dzierżyć, ma pewne prerogatywy, choć
ten głupi sejm wydrzeć je jej pragnie i pierwszego stróża wolności obezwładnić. Zjedzą kaduka! Są
tradycje! Jeszcze nowostki te się nie przyjęły i ta fakcja swojego sejmu nie zamknęła. Stanie
przeciw konfederacji rekonfederacja. Król będzie z nami.
Tu rozśmiał się bardzo głośno.
— A, dożyć tej chwili, gdy się to wszystko rozproszy i po mysich dziurach szukać będzie
schronienia! — wołał. — Warto prawdziwie cóś za to poświęcić. Zatarł ręce, a potem palec położył
na ustach.
— Tylko sza!
Narada zdawała się skończona. Strażnik tylko przystąpił do hrabiego i na bok się z nim
usunąwszy, chwilę cóś szeptał.
— Wiecie panowie co? — odezwał się hrabia. — Pierwsza myśl jest rzucona; niech to
ziarno kiełkuje, niech rośnie. Schodzić się nam potrzeba gdzieś, aby jeśli komu co przyjdzie do
głowy, poddał to dyskusji. Zatem, zdaje mi się, że stosowniejszego kąta, jak tu, trudno znaleźć.
Dom nie tak bardzo na oku. Piękna gosposia, gra u niej... jeśli kogo wabią, dziwu nie ma. Nikt tu
nie podejrzywa. U mnie, choć ludzi moich znam, za nikogo nie ręczę. Za tydzień więc, o tej samej
godzinie ja uproszę znowu, aby nam się dano naradzić.
Był to znak do rozchodzenia się. Hrabia z wolna rękawiczki nakładał i szepnął
Kurdwanowskiemu, aby gości wyprowadzał. Sam chciał pozostać i gospodyni podziękować.
Gospodyni ręczyła wprawdzie, że nikt podsłuchiwać nie może i nie będzie, ale sama czuła
się uprawnioną do nastawienia ucha. Cieniuchne drzwiczki, ukryte za pawilonem, doskonale się do
tego nadawały. Ciekawość była zbyt wielką, aby się oprzeć jej mogła. Naradzano się tajemnie, a
posiadanie tajemnicy jest zawsze siłą nie do pogardzenia. Piękna Loiska, stojąc za drzwiczkami,
wysłuchała tak prawie całej rozmowy, a choć ułamki pewnie nie doszły jej uszu, łatwo domyśleć
się ich mogła. Śmiałość pomysłu hrabiego przeraziła ją, osłupiała niemal. Serce uderzyło jej mocno,
gdy się uczuła panią tak ważnego sekretu. Trzymała więc w ręku nić spisku i mogła... w główce się
jej zawracało. Była nadzwyczaj rada z siebie, iż podeszła pod drzwiczki.
Nim się jeszcze rozchodzić poczęto, przeszła dla niepoznaki po cichutku do salonu, i tam
oczekiwała, aby jej Brysia, na czatach stojąca, znać dała, że do gabinetu może powrócić. Zamiast
Brysi sam hrabia otworzył drzwi, oczyma szukając pani domu. Majestatycznym kroczkiem, z
twarzyczką kwaśną i nachmurzoną umyślnie, Loiska zbliżyła się do niego.
— Dziękuję i dobranoc! — zawołał hrabia. — Tak, niestety, dobranoc dać muszę, bo...
Spojrzał na nią szydersko nieco.
Loiska zmarszczyła się groźno.
— Panie hrabio — rzekła—niechże ta narada o godzinie tak niezwykłej, będzie ostatnią.
— A, par exemple! — przerwał żywo, kapelusz już na głowę nałożywszy, gość. — O tym ja
nie chcę słyszeć. Ma toute belle, zobaczysz, że na małej, wyświadczonej mi usłudze źle nie
wyjdziesz.
Skłonił się i dalszych protestacyj słuchać już nie chcąc, wyszedł.
Loiska siadła zmęczona, ale w duszy uradowana wielce. Mało jest kobiet, które by z
posiadania wielkiej tajemnicy nie były uszczęśliwione, a w położeniu i przy charakterze pięknej
pani — sekret takiej wagi był prawdziwym darem nieba. Wśród tego społeczeństwa obracając się z
trudnością, w położeniu będąc wątpliwym, właśnie teraz, gdy starosta zdawał się chcieć ją opuścić,
gdy hrabia W. ostygał, potrzeba jej było mieć w ręku nowy oręż do obrony i działania. Straty
poniesione dnia tego mniej już dotkliwie bolały.
Jak znaczniejsza część ludzi owych czasów, Loiska nie miała przekonań żadnych, sympatie
nie pociągały jej ku żadnemu obozowi. Z jednym z nich tylko wiązały ją bliższe stosunki i interes.
Gotową była zupełnie poświęcić ludzi, dla których nie miała szacunku ani przywiązania, gdyby się
to tylko na co zdało. Mogła króla obronić! Uśmiechała się, myśląc o tym i o nieopatrzności
hrabiego, który szukał sobie tak przemyślnie bezpiecznego kąta, a drzwi zapomniał obejrzeć i głos
tak podnosił, że go w trzecim pokoju słychać było. To, co mówił strażnik, przychodziło jej na myśl.
Wielką zdawał się mieć słuszność.
W nierównie lepszym humorze, niż z wieczora była, znalazła ją przy rozbieraniu powiernica
Brysia, a paręset dukatów, wygranych przez generała, także się do tego przyczynić mogło, bo w
domu nie zawsze był dostatek, a nieustannie zwiększały się potrzeby. Im położenie Loiski
dwuznaczniejszym było, tym więcej dla pozłocenia go potrzebowała. Z uśmiechem na ustach
usnęła spokojnie i marzyła może, iż starosta klęczał u nóg jej, białą rękę całował, a u stopek składał
wszystko, co miał: serce, rękę, skarby, imię i... młodość ledwie rozkwitłą, której jej tyle pań miało
zazdrościć.
Wstała Loiska późno bardzo. Ranek jak zawsze, sprowadził do przedpokoju przekupniów i
usłużnych faktorów. Naprzykrzonym wierzycielom można było dać teraz małą zaliczkę. Dziwnym
wydało się trochę Loisce, że przy toalecie gości nie było, i gdy ubrana prześlicznie na
przedobiedzie wyszła do salonu, nikt się nie zjawił.
Było to prawie nie praktykowanym.
Z południa na chwileczkę wpadł pan Tytus, tylko aby oznajmić, iż prawdopodobnie starostę
przyprowadzi. Ale Loiska już mniej się zdawała dbać o to. Obojętnie dość odparła:
— Bardzo mi będzie miło.
Z Tytusem jednak obeszła się grzecznie, była mu wdzięczną za gorliwość jego i białą rączkę
wyciągnęła do pocałowania. Po przejażdżce do miasta, bo gdy miała pieniądze, zawsze czegoś ze
sklepów potrzebowała i chętnie traciła na fraszki, Loiska wróciła do domu, aby się na wieczór
przystroić.
Hrabia W. nie dawał znaku życia. Miałoli to oznaczać, że przybędzie czy że... Nie umiała
odgadnąć. W godzinie zwyczajnej ani hrabiego W., ani żadnego z tych, co z nim grywali, nie mogła
się doczekać. Trochę ją to zniecierpliwiło. Więc nawet generał ten przebrzydły ją zdradził. Hrabia
W. widocznie był stracony. Znajdowała teraz, że to było bardzo szczęśliwym, bo gracz mógł w
końcu dom jej skompromitować. Ale ta pustka w domu, te salony oświecone dla nikogo...
Na próżno starała się sama oszukać, uspokoić, wytłumaczyć to na dobre. Łzy jej chwilami w
oczach stawały. Wszystkie więc najwyszukańsze rachuby zawiesić ją miały? Szukała w swym
postępowaniu omyłek i znaleźć ich nie mogła. Miłość własna ją zaślepiała.
Tak część wieczora upłynęła: nie było nikogo. Spodziewała się jeszcze starosty, myśląc już
z trochą niepewności, jak się z nim obchodzić miała. Czy Tytus miał słuszność, czy też ona? Loiska
byłaby w najgorszy humor wpadła, gdyby nie podchwycona tajemnica, którą sobie obiecywała
zużytkować. Stanowiło to całą jej pociechę.
Godzina była już dość późna, gdy w przedpokoju usłyszała pani domu szastanie nogami.
Miała słuch tak delikatny, a pamięć tak doskonałą, że prawie wszystkich swoich gości
rozpoznawała po chodzie, po głosie, po czymś nieznacznym. Wzdrygnęła się i zadrżała,
usłyszawszy ochrypły głos basowy, znany jej dobrze, ale od dawna już nie obijający się o ściany jej
mieszkania. Odgadła po nim krajczego.
Był to możnej i wielkiej rodziny w kraju potomek, podupadły, słynny z największych
szaleństw i rozpusty, utracjusz, zrujnowany awanturnik, który się teraz najmniej godziwymi
środkami od ostatecznej bronił nędzy.
Familia, wyrzekając się go, uważając za odrzutka, już mu nie pomagała. On ją napastował,
procesował, a że niegdyś miał stanowisko urodzeniu odpowiednie, wciskał się wszędzie: do króla,
do dygnitarzy i był plagą całego społeczeństwa. Cynik, nie mierzący wyrazów, podrażniony,
wszędzie, gdzie wszedł, przynosił z sobą skandal. Uciekano od niego jak od zapowietrzonego, i ci
nawet, co niewiele lepszą od niego reputacją mieli u ludzi, z krajczym na równi stawać nie chcieli.
Stary rozpustnik, zawsze jeszcze licząc się za magnata, bo mu mnogie procesa, w jego przekonaniu,
odzyskanie jakiejś bajecznej fortuny zapewniały, upodobał był sobie bardzo kasztelanicową i chciał
się nawet z nią żenić; ale Loiska, mimo tytułu, jaki jej przynosił, obrzydliwego człeka ze wstrętem
odpychała. To mogło dać miarę upadku krajczego.
Od dawna nie bywał on już u Loiski, a przybycie jego tak ją oburzyło, że chciała podbiec,
aby ludziom dać rozkaz nieprzyjmowania, gdy on już się z pańską butą wtoczył do salonu.
Był to typ osobliwy zrujnowanego magnata, któremu pozostały duma, śmiałość,
przesadzony cynizm i maniery wielkiego świata, połączone z grubiaństwem jakimś. Twarz
czerwona, cała w plamach i wyrzutach, przypominała Tyberiuszową. Piękne niegdyś suknie leżały
na nim pomięte, zaniedbane, starte, poplamione. Ręce i nogi obrzękłe miał od podagry, a szyję i
twarz pomarszczoną i wychudłą. Wejrzenie zuchwałe, ogłupione, obwisłe wargi, oczy płonące
budziły największą odrazę. Przy tym wszystkim miał jeszcze pasję do kobiet i rad był galanta
udawać, choć ręce mu się trzęsły i na nogach ledwie mógł ustać.
— Królowej mojej do nóżek upadam! — zawołał wchodząc. — Cóż to? Samę zastaję?
Szczęście osobliwe! Gdzie dwór i adoratorowie asindźki?
Chciał się do ręki przysunąć, ale Loiska się cofnęła i wskazała mu krzesło. Krajczy padł na
nie.
— Każ mi dać się co napić — zawołał — pali mnie! Mam szalone pragnienie, a widok twój,
królowo moja, powiększa je.
Począł się śmiać, z bydlęcym wyrazem zadowolenia, oczu nie spuszczając z gospodyni,
która trzymała się z dala, widoczny mu wstręt okazując.
Krajczy rozparł się szeroko w fotelu, za nogi sycząc pochwycił, odprostował się i próbował
uśmiechnąć.
— Cóż, królowo moja? — począł. — Pogardziłaś mną, hę? Żałować będziesz. Ja proces z
tymi łotrami wygram i magnatem jak byłem, tak będę. Zobaczysz. To są uzurpatorowie. Nie chcę
im dowodzić, że są illegitimi, ale ta cała linia nie z krwi naszej.
Wszyscy o tym wiedzą. Już mi ofiarowali pół miliona, aby mi gębę zamknąć. Odmówiłem...
Nauczę ich...! Widzisz, królowo, byłabyś miała tytuł hrabiny i magnacką fortunę, a choć mąż trochę
stary, ale jary. Z tych bólów w nogach, da Bóg, na rok przyszły Pyrmont mnie wyleczy i mazura
jeszcze zatańczę.
Przyniesiono limonadę; krajczy skrzywił się na nią, popatrzył, a nareszcie wypił.
— Poncz bym wolał — mruknął.
Loiska ciągle się trzymała z dala; gość oczyma ją pożerał.
— Wiecznie młoda i piękna! — zawołał. — Ale cóżeś to tak sama jedna? Hrabia W. grywał
u ciebie, hę? Odprawiłaś go czy on się sam wyabszytował?
Loiska ruszyła ramionami. Pragnęła pozbyć się go przed przybyciem starosty.
— Chciałam dziś wyjechać z domu — szepnęła. Krajczy jakby nie słyszał.
— Ja tu do ciebie nie bez interesu przybyłem — rzekł. — Chciałem ci jeszcze tę refleksją
uczynić, że dobrze byś zrobiła, idąc za mnie. Masz dużo rozumku i śmiałości, pomagałabyś mi
dokuczać familii mojej. We dwoje łatwiej nad nią odnieślibyśmy zwycięstwo. Samo ożenienie już
by ich do pasji doprowadziło (zaczął się śmiać), a to by mi było bardzo miłym.
Loiska aż nogami tupała z niecierpliwości. Krajczy śmiał się, ale mu razem łzy z oczów
ciekły.
— Rozmyśl się, kochaneczko — dodał — jam gotów. Familia będzie się wściekała.
— Zdaje mi się — odrzuciła Loiska — że panu właściwiej myśleć o doktorze niż o żonie.
— Jedno drugiemu nie przeszkadza — odparł gość. — A choć nogi trochę strzykają, serce
gorące mam, królowo moja i bóstwo ty moje! Wiesz — dodał — przypominasz mi margrabinę de
St. Adelgonde, Francuzkę, dla której się z pierwszą żoną rozwiodłem; kubek w kubek była jak ty.
Miałem się z nią żenić. Szczęściem Francuz mnie wyręczył. Kochała się szalenie we mnie... byłem
młody...
Loiska odwróciła się od niego. Byłaby wiele dała, żeby go się pozbyć, gdy w przedpokoju
poznała głosy Tytusa i starosty.
Młody panicz wszedł już do salonu zmieszany i nieswój, a zobaczywszy krajczego, którego
znał z reputacji i z widzenia, jeszcze bardziej się zakłopotał.
Stary, przymrużywszy oczy i popatrzywszy nań, ruszył się, na lasce podpierając, aby go
przywitać. Loiska, z wyrazem wstrętu na twarzy, odwracała się od niego ku nowo przybyłym. Ci
nie bardzo mieli ochotę kumać się z rozgłośnym awanturnikiem, lecz krajczy zmusił ich do tego.
Podszedł sarn do starosty.
— Cieszę się, że asindzieja tu widzę — rzekł — to dowodzi, że gust masz dobry.
Pięć grubych palców złożył razem i w końce ich się pocałował, patrząc na gospodynię. Po
czym rozśmiał się cynicznie. Loiska gniewem pałała. Starosta, zimno powitawszy natręta, ustąpił
nieco na bok. Krajczy przyczepił się do Tytusa.
— Spotkaliśmy się już gdzieś z asindzim, fizjognomia mi znajoma. Przyjacielujesz
staroście? Ano, powinien ci być wdzięczny za zrobioną znajomość z tą piękną panią.
Tytus się nasrożył i chciał odchodzić, ale krajczy nie zważał na to.
— Nie myślicie zagrać? Tu co wieczór grywają, hę? Miałem i ja ochotę — rzekł,
potrząsając kilkunastą dukatami w kieszeni — Ja gram w co kto chce: lombra, tryszaka, faraona,
vingt et un.
Nikt nie odpowiadał. Wszyscy, nie wyjmując gospodyni, taki mu chłód okazywali, że
krajczy w końcu, mimo nawyknienia do awanij, obruszył się. Kapelusz trzymany w ręku nałożył na
głowę, laskę postawił naprzód i nadąwszy się, począł iść ku drzwiom, z salonu już wołając na
lokaja:
— Gerome, futerko!
Wyszedł tak, nie żegnając się i nie żegnany, w progu, choć z wielką trudnością, umyślnie
zaczynając poświstywać. Loiska, której z gniewu mdło się robiło, padła na krzesło, zakrywając
sobie oczy.
— Mój Boże — rzekł Tytus — nie potrzeba tego tak brać do serca! Jest to człowiek znany
ze swego cynizmu i bezczelności. Niedawno toż samo zrobił u księżny hetmanowej, która go źle
przyjęła.
Loiska pomyślała, że łatwiej to było znieść księżnie niż jej. Starosta starał się niby nie
widzieć wypadku, a osłodzić przypomnienie jego grzecznością i zwróconą na inny przedmiot
rozmową. Ale wieczór był struty. Gospodyni nadąsana nie mogła już przyjść do siebie i wszystkie
jej plany zdobywcze w połykanych łzach gniewu się rozpłynęły.
Starosta też sztywniejszym był niż dawniej, mniej poufnym, niezmiernie grzecznym,
nadskakującym, ale zimnym.
Loiska uczuła, że musiano go przestrzec, że miał się na baczności i że na opanowanie go tak
bardzo liczyć nie mogła. Z rozpaczy wróciła do zwykłego sobie, śmiałego tonu, do rozmowy bez
rachuby, do ostrych dowcipów, które ją czyniły jeśli niezbyt idealną, to bardzo interesującą. Z
goryczą poczęła mówić o wielkim świecie, o tych, którzy na nią patrzyć i znać jej nie chcieli. A że
dla starosty ten ton i ta śmiałość były rzeczą nową, potrafiła go rozbawić i zatrzymać do wieczerzy.
Zrozpaczone to postępowanie lepszy skutek zrobiło niż dawna duma i przesadna surowość.
Starosta wyszedł znowu zachwycony.
A jednak była to — wedle potajemnego jego postanowienia — ostatnia, dla przyzwoitości
oddana wizyta, gdyż chciał się wycofać i nic nie mówiąc Tytusowi, stosunek ten zerwać. Wpłynęły
na to przestrogi żebraka zagadkowego i tu i owdzie w czasie wizyt oddawanych w mieście
pochwytane wyrazy. Wiedziano już, że bywał u tak zwanej kasztelanicowej i nie odradzając mu
wyraźnie, mimochodem ostrzegano o niebezpieczeństwie. Właśnie w tych kołach, do których
zajrzał, odwiedzając Ignacego i Stanisława Potockich, wiedziano o stosunkach Loiski z obozem
przeciwnym. Zwrócono uwagę młodego chłopaka na to, iż może zetknąć się z ludźmi, z którymi
stosunki mogłyby go tam zaprowadzić, gdzie zajść ani chciał, ani był powinien. Starosta, pomimo
młodości i gorącego temperamentu, poczynał wchodzić w siebie i myśleć. Ostygł też znacznie dla
Tytusa.
O pochwyceniu Baraniego Kożuszka nazajutrz wiedziano w mieście, a że Warszawa cała
naówczas żyła bardzo podnieconym życiem, łaknęła nowin, chwytała je chciwie i z drobnych
rzeczy nawet robiła wielkie, mówiono o tym nie tylko w ulicy, ale i po salonach. Niejednemu
zagadkowy ten żebrak dokuczył, obawiano się go, odgrażano nań. Sam marszałek Mniszech miał
raz z nim do czynienia i pamiętał o tym. Inni wysoko położeni panowie, szczególniej ci, którym
sejm 1772 roku pamiętano, ci, co otwarcie teraz występowali przeciw reformom, niejeden raz
publiczne szyderstwa znosić od niego musieli i pocieszali się tylko tym, że Barani Kożuszek za
wariata był ogłoszony.
Dnia następnego po uwięzieniu mówiono z nie tajoną radością o tym, że nareszcie bruk
warszawski oczyszczony zostanie z nieznośnego napastnika, który niczego nie szanował.
Wiadomość, kolportowana szybko, dostała się do tych, którzy potajemny mieli stosunek ze starym i
może używali go po swej myśli.
Rano w kancelarii księdza podkanclerzego Kołłątaja, ksiądz Jezierski głośno opowiadał z
oburzeniem, że biednego, niewinnego staruszka straż marszałkowska miała niesłusznie pozbawić
kawałka chleba. Ksiądz podkanclerzy usta wydął, pokiwał głową i nic nie rzekł. Jezierski, sam
dowcipny i złośliwy, a znający bliżej pono starego, nalegał na to, aby się kto wstawił za nim.
— Co bo mówisz? — odparł podkanclerzy. — Tego tylko brakowało, aby mnie i was, i
tych, co się w to wdadzą, okrzyczano jako spiskujących z ulicą, z demosem. Wszak asindziej wiesz,
iż mówią i tak na mnie, żem mieszczan podszczuł, aby się o swe prawa upominali, żem im pisał
memoriał i miał narady z nimi, a nawet, żem od nich wziął pieniądze.
Ruszył ramionami.
— Zmiłujcie się, mnie i siebie nie kompromitujcie! Staremu się nic nie stanie. Wyrzucą go
precz z miasta, to drugą bramą powróci i barani kożuch zamieni na opończę.
Skrzywił się ksiądz Jezierski.
— Est modus in rebus — szepnął. — Niekoniecznie nam samym się trzeba wdawać, ale
człowieka salwować musimy.
Ksiądz Kołłątaj ruszył ramionami. Tegoż ranka pan pisarz, któregośmy widzieli u Kożuszka
na poufnej rozmowie, zjawił się u Ignacego Potockiego i po cichu oznajmił mu o aresztowaniu
starego. Chcąc jednak radzie coś i ratować go, potrzeba było postępować ostrożnie i iść drogami
zakrytymi: Wiedziano, ile osób domagało się zemsty nad nieznośnym i zuchwałym człowiekiem.
W salonach, choć jawnie zwano ów Barani Kożuszek wariatem, po cichutku w nim
domyślano się jakiegoś przebranego spiskowca i sprzymierzeńca patriotów. Piękne panie, wysocy
dostojnicy, którym dokuczył stary, domagali się wykrycia tajemnicy, kim był ten zagadkowy
szyderca.
— Pan marszałek ma go teraz w ręku — mówiono — powinien zmusić, aby się odkrył, kim
jest. Na to są przecie sposoby.
Podczas gdy po mieście rozpowiadano sobie dnia tego o Baranim Kożuszku, Maciej, który
przez całą noc oka zmrużyć nie mógł, skoro świt pobiegł do Bernardynów, do ojca Pankracego.
Trafił na to, że właśnie mszę raniej niż zwykle odprawiał, bo go gdzieś wysłać miano, i ledwie
pochwycił śpieszącego ze śniadaniem.
— Ojcze dobrodzieju — zawołał, cisnąć się do celi, zapłakany sługa — jeżeli w Boga
wierzysz, ratuj! Nieszczęście spotkało mojego pana, o los którego ja dawno się lękałem. Straż
marszałka wczoraj go pochwyciła.
— Kogo?
— Barani Kożuszek — wyjąknął Maciej, całując rękaw habitu. — Jeżeli wy nie poradzicie,
to nikt. Możecie poświadczyć za nim.
— Siedzi na zamku? — odparł ojciec Pankracy i ręce złożył. — A mówiłem, a
przestrzegałem go! Co teraz począć?
— Ojczuniu, na miłość bożą, idźcie do kogo trzeba. Ja nawet nie wiem, do kogo się udać.
Poświadczcie, że to człek bogobojny i uczciwy.
Ojciec Pankracy głową tylko potrząsł; zdało się, iż potajemnie się modlił. Maciej niewiele
mógł go nauczyć o tym, jak i za co wzięto starego. Pankracy zamierzoną podróż odkładając,
poszedł oznajmić o tym gwardianowi, włożył płaszczyk i natychmiast udał się do urzędnika, który
zwykł był więźniów indagować i od którego zależało najwięcej, co z nimi potem uczynić miano:
odesłać do prochowni, precz wygnać czy ukarać i więzić.
Był to ten właśnie Suzantowski, który dnia wczorajszego swoim obyczajem tak się obszedł
grubiańsko z Baranim Kożuszkiem. Podsędka Suzantowskiego znał ojciec Pankracy dosyć dobrze,
bo niejeden raz do więźniów chorych lub skazanych chodził. Ale w tej godzinie, gdy tyle miał do
czynienia w kancelarii, przystęp do niego był trudny. Szczęściem, suknia duchowna i popularność
ojca Pankracego wszędzie mu drogę ułatwiały. Przebrnął więc i straże, i pozamykane dla innych
drzwi, dostał się do izby, w której już nad protokółem ze zbiegiem jakimś pracował Suzantowski, i
potrafił go odwołać na stronę.
Podsędek, dla wypoczynku, przy sądzie miał małą ciupkę, w której jadał niekiedy, jeśli
czasu nie miał do stracenia, i drzemał po obiedzie. Wprowadził do niej ojca Pankracego.
— Co jegomości do mnie sprowadza? — zapytał, usadowiwszy go obok siebie.
— Kochany podsędku, miłosierdzie chrześcijańskie, litość — rzekł ksiądz. — Posadziliście
do aresztu ze złoczyńcami człowieka, którego ja znam nie od dziś. Mówię o Baranim Kożuszku.
No, w głowie u niego czasem pstro, ale to starowina pobożny i poczciwy.
Suzantowski podniósł do góry głowę, skrzywił, się nieco, ręką po brodzie pogładził, jakby
próbował, czy dobrze ogolona, i uśmiechnął się.
— Ale, ba! — rzekł cicho. — Uczciwy człowiek. Ale, ba! A po chwilce dodał:
— Niechże mi jegomość dobrodziej będzie łaskaw powie, co on za jeden?
Ojciec Pankracy oczy spuścił.
— To, co mnie o sobie wyznał na spowiedzi, sub sigillo confessionis, tego ja ci nie mogę
powiedzieć — rzekł ksiądz — ale świadczę słowem kapłańskim, że kryminału na sobie żadnego nie
ma. Pokutnik jest.
— Bardzo dobrze — odparł Suzantowski — ale przecie imię i nazwisko jakieś mieć musi.
— Tak, ale przez pokorę i dla pokuty uczynił votum iż je zatai.
— Dobrze — powtórzył podsędek — a zatem ciągnijmy z tego, coś jegomość dobrodziej mi
powiedział, logiczne wnioski. Pokutuje, zatem zgrzeszył, a nazwisko tai przez pokorę, więc musi
ono cóś być warte, wszelki zaś cywilny urząd domaga się jasno, gdy indaguje. Musimy wiedzieć,
kto ten jegomość jest, abyśmy dlań należne, sic decet, poszanowanie mieli i wzgląd pewien.
Ojciec Pankracy zmieszał się trochę.
— Podsędku kochany — rzekł — znasz mnie nie od dziś dnia. Moja poręka cóś warta i
słowo kapłańskie, choćby przed trybunałem, się liczy.
Suzantowski pogładził się jeszcze po brodzie, piór, które miał zatknięte za uchem, wyjął,
począł na nie patrzyć, potem je na paznokciu próbować i ocierać o poły wyszarzanego kontusza.
Dumał.
— Reverendissime — rzekł powoli — gdyby o mnie jednego szło, wygralibyście sprawę
może; ale tu na nieszczęście zachodzą takie wpływy, takie względy, iż ja, jako subaltern nic albo
niewiele mogę. Nie wiem, kto taki ten wasz pokutnik; szanuję tajemnicę spowiedzi świętej, ale
Barani Kożuszek naraził się wysoko położonym dygnitarzom.
Suzantowski, minę robiąc oburzenia pełną, ręce załamał i szepnął:
— Chyba nie wiecie, że raz jego ekscelencję samego jaśnie wielmożnego marszałka w ulicy
śmiał napastować. Horrendum! Nie wiem, co mu rzekł, ale swojego czasu hrabia był furiosus i tego
mu nie zapomniał. Jeżeli naówczas uszedł kary i smagania, winien to był szczególnym
okolicznościom, że się uwaga odwróciła od tego i roztrąbiać nie chciano. Ale dziś, na sarnę
wiadomość o uwięzieniu wszystkie stare grzechy mu przypomniano.
Ruszył ramionami.
— Cóż ja tu mogę? Nic.
— Miejże litość nad starcem — dodał ksiądz.
Suzantowski, w milczeniu, rękami szeroko rozkładając, ukazywał, iż jest bezsilnym.
— Dziś już, ojcze kochany — rzekł głos zniżając — jak tylko wieść gruchnęła, że go
wzięto, natychmiast marszałek sam przysłał, zalecając najsurowszą indagacją.
To mówiąc, Suzantowski ruchem dobitnym okazał, jak się ona odbywać miała.
— Na rany boskie! — zawołał bernardyn. — Toż starzec bezsilny!
Podsędek dobył chustkę ogromną z kieszeni, nos otarł, złożył ją porządnie i rzekł głosem
płaczliwym:
— Choćby mi się serce krajało, ojczuniu, obowiązki moje... Musimy statum civilem jego
mieć czarno na białym.
— Ale z niego, choćbyście go i męczyli, niczego się nie dowiecie. Tu Pankracy zadumał się
trochę i wtrącił:
— A nuż szlachcic? — rzekł nagle.
Suzantowski, który tego argumentu się nie spodziewał, trochę się żachnął w tył. Pomyślał.
— Niewiadomość grzechu nie czyni — rzekł. — My u żebraka klejnotu szlacheckiego
suponować nie możemy.
Pomimo to podsędek przypuszczeniem szlachectwa cokolwiek był zmieszany. Jakby sam
się chciał przekonywać, dodał:
— Bito nieraz i szlachtę; nie tylko sąd, ale niejeden magnat na kobiercu i bez niego, bizuny
dawał. Panu staroście kaniowskiemu uboga szlachta napraszała się nieraz, aż w końcu musiał
odpowiadać: „Nema hroszy, ne budu bity". — Kiwnął głową. — Gdzie on tam szlachcic! Lada jaki
szlachetka herbu by między tałałajstwem, żebractwem, pod kruchtami nie posponował.
— A pokuta! — odparł ojciec Pankracy.
Podsędek, którego coraz głośniejsza rozmowa, dochodząca przeze drzwi z izby sąsiedniej,
niepokoiła, wstał, jakby chciał skończyć konferencję z księdzem.
— Mój ojcze — rzekł — jedyną radę mam — podniósł palce do góry. — Chcecie go
salwować, tam się potrzeba udać, tam. Ja słucham rozkazów.
Westchnął ojciec Pankracy.
— Gdzieżeście go posadzili? — zapytał.
— Jak to, gdzie posadzili?! — zawołał Suzantowski. — Może mu osobny apartament dać
miano? Siedzi razem ze złodziejami i włóczęgami pościąganymi z ulicy. Ani z miny, ani z
czupryny do innego aresztu się nie kwalifikował. Prawo wszystkich równa.
— Złoczyńców — odparł żywo ksiądz. — A on zbrodni żadnej nie popełnił.
Suzantowski otarte pióro założył powoli za ucho.
— Wszystko to, ojcze, czego byście po mnie w imię miłosierdzia chrześcijańskiego
domagać się mogli, kompetencją moję przechodzi. Mam tylko prawo in articulo mortis posłać po
spowiednika, a tymczasem pilnować, by z głodu nie umarł.
Z tym Suzantowski księdza odprawił, do sieni go odprowadził i ze spokojnym sumieniem
siadł do protokółu.
Pomimo surowości podsędka i zamkniętej izby, w której siedzieli więźniowie, troskliwy o
pana Maciej, zrobiwszy zapas żywności łatwo przenośnej, potrafił, przekupując straże, przesłać
Baraniemu Kożuszkowi trochę bułek i wędliny; ale te staruszek natychmiast pomiędzy
współtowarzyszy rozdzielił. Ponieważ dnia tego nie wzywano go jakoś do prawdziwego badania,
zajął się, nie mając co czynić a o siebie nie okazując troski ni obawy, robieniem znajomości z tymi,
do których los go przybliżył. W początku szło to, dosyć opornie, bo i niektórzy go nawet
grubiańsko zbywali. Później podział żywności serca mu zjednał i pewien respekt u ludzi, którzy
bezinteresowności tej zrozumieć nie mogli.
Posądzali go też o bzika w. głowie, bo któż rozdaje chleb, gdy jutro sam głodny być może?
Pierwszy, z którym zawiązał dłuższą rozmowę, był ten, co wczoraj, w niedostatku interlokutora,
półgłosem sam z sobą rozmawiał. Był to zbiegły sługa z jakiegoś dworu, który pono nie tylko sam
się salwował, ale znaczny wyniósł z sobą majątek. Przed spółtowarzyszem spowiadał się otwarcie,
nie udając niewinnego, ale tylko okazując mu, jak dowcipnie się bronić myśli.
Barani Kożuszek słuchał go cierpliwie, a po skończeniu relacji rozpoczął z wolna
nawracanie grzesznika.
— Bracie mój — rzekł — sprawiedliwość ludzką łatwo oszukać, ale bożej nikt nie zdoła, bo
najwyższy Sędzia widzi i wie wszystko. Jeżeli ci mam radzić, do winy się przyznaj. Lepiej na tym,
niż na tamtym świecie pokutować.
Hajduk na uniewinnienie swe nadzwyczajny ucisk pana i nieznośne obchodzenie się
komisarza opowiadać zaczął.
— Za to oni też odpowiedzą — ciągnął stary — bo przed sądem bożym ani panów, ani
komisarzy, ani chłopów nie będzie, tylko ludzie. Co się komu na tym świecie krzywdą stanie,
sowicie nagrodzi się na drugim.
Hajduk westchnął.
— Mówcie wy, co chcecie — rzekł konkludując — łajdaki są i po wszystkim.
Ku wieczorowi wcale niespodzianie Barani Kożuszek wniósł odmówienie wspólnej
modlitwy. Gawiedź przyjęła to z pewnym zdumieniem, nikt jednak opierać się nie śmiał i stary,
uklęknąwszy, na głos począł naprzód litanią odmawiać do Najświętszej Panny, potem psalm Kto
się w opiekę i wieczorne modlitwy. Serca ludziom zmiękły jakoś. Kobieta, siedząca w kącie,
płakać zaczęła. Cóś z dawnego, poczciwszego życia się jej przypomniało. Na starego patrzono z
pewnym poszanowaniem. Dla każdego miał słowo dobre, pociechę, a pomimo że nie lepiej od nich
wyglądał, poczuli w nim wyższość jakąś. Przyniesione przez Macieja jedzenie powtórnie
rozdzielone zostało. Ludzie domyślali się już w tym człowieku jakiejś zagadki.
Późno wieczorem pachołkowie znowu wyprowadzili starego do Suzantowskiego. Tym
razem jednak podsędek przyjął go inaczej, milcząc i ciekawie mu się przypatrując, nim usta
otworzył. Nie łajał już i nie klął.
— Miałeś czas do rozmysłu — ozwał się mrukliwie. — Tandem cierpliwość się wyczerpuje,
litość ma granice; potrzeba raz to skończyć. Gadaj, kto jesteś. Skąd rodem, stan, wiek, anteriora?!
Sąd, jak na spowiedzi, potrzebuje szczerego wyznania.
— Alboż mój stan, wiek i ród są grzechem i winą? — odparł stary. — Powiedzcie mi, com
zawinił.
Suzantowski się szarpnął.
— Włóczęgostwo bez wszelkiej legitymacji już w obliczu prawa winą jest! — zawołał. —
Mogę ci zarzucić, że jesteś jednym z tych, co okradli pana wojewodę Walewskiego lub należeli do
zabójstwa pana Sieniuty.
— Więc należałoby tego. dowieść — rzekł stary.
— Nie, należy tobie się wywieść! — krzyknął już zniecierpliwiony Suzantowski.
— Ńic łatwiejszego — bardzo łagodnie odezwał się Kożuszek — bo gdy wojewodę
okradano, a panów Sieniutów zabijano, jam tu był i u księży bernardynów mszy świętej słuchał.
Podsędek porwał się z krzesła.
— Błazeństwa prawisz! — krzyknął. — Ja tu nie mam czasu z tobą komedii grać. Gadaj mi!
Kożuszek na kiju się sparłszy, głowę zwiesił i z rezygnacją słuchał długiej admonicji. Gdy
się skończyła, nie poruszył się wcale i pozostał milczący. Suzantowski wzdłuż i wszerz przebiegał
izbę.
— Chciało ci się spokojnie Pana Boga chwalić? — zawołał, stając przed nim — to po cóżeś
na siebie brał jakieś funkcje, do których nie byłeś powołany, hę?!
— Jakie?
— Napadałeś na ludzi spokojnych sprosnymi mowami.
— Mówiłem prawdę, aby ich do pokuty i opamiętania nakłonić.
— Któż ci to polecił?
— Sumienie.
Suzantowski, posłyszawszy ostatnią odpowiedź, plunął i odszedł nazad do krzesła. Barani
Kożuszek stał oparty na kiju.
— Gdybym twoich siwych włosów się nie litował — odezwał się podsędek — dobyłbym z
ciebie prawdy wiadomym sposobem; kazałbym oćwiczyć, abyś mi wszystko wyśpiewał. Lecz —
dodał z powagą — chcę dać ci jeszcze czas do namysłu. Siedź i gnij w ciupie!
Groźba nie uczyniła żadnego wrażenia, a pachołkowie odprowadzili starego do więzienia.
Więźniowie powitali go z radością, on ich z uśmiechem. Poszedł do swojego kąta i na barłogu spać
się położył.
Nazajutrz w mieście rozpowiadano sobie bardzo rozmaicie, jak sprawiedliwość na próżno
usiłowała z człowieka tego dobyć prawdy, jak się zapierał nazwiska, wykłamywał, uwodził. Miano
podejrzenie wielkie, iż był zbrodniarzem i mordercą. Ciekawość wzrastała.
Maciej tymczasem biegał do ojca Pankracego, który skarżył mu się, że nic nie może
uzyskać, że trzeba było Bogu ofiarować cierpienie, a mieć cierpliwość. Zaręczał słudze, iż
podsędek, choć krzykliwy i napastliwy, w gruncie okrutnym nie był.
Tymczasem pozostawiony we wspólnej izbie, Barani Kożuszek spełniał dalej to, co za swe
więzienne posłannictwo uważał. Pół dnia prawie nawracał i kazania im prawił, a że je co dzień
popierał, dzieląc się tym, co mu z miasta potajemnie przynosił Maciej, powagę zyskiwał coraz
większą.
Tydzień już przeszło trwało to bez zmiany, gdy dnia jednego pachołkowie zabrali staruszka,
nie oznajmując mu dlaczego, i przenieśli go do izby innej, w której miał sam jeden pozostać. Kto to
i z jakiego powodu zarządził, nie było wiadomo. Nowe więzienie, nie lepsze od pierwszego, miało
tapczan słomą narzucony, jedno okno i piec, który czasem ogrzewano z korytarza. Staremu żal było
towarzyszów więzienia, na których już wpływ jego zaczynał być widoczny. Przyjął jednak to
osamotnienie, poddając mu się z pokorą.
Dziwiło go tylko trochę, iż do podsędka wzywanym nie był. Chciano go widocznie złamać
tym odosobnieniem od ludzi. Maciej, i tu porobiwszy stosunki, opłacając się stróżom, jadło po
kryjomu przynosił.
Jednego dnia nareszcie, o mroku, większym datkiem ująwszy klucznika, sługa stary wcisnął
się do pana i gdy się znaleźli sami, płacząc do nóg mu się rzucił.
Barani Kożuszek, choć się uradował, ale razem pogniewał.
— Bodajżeś ty... a toć mnie zdradzić możesz mimo woli! — zawołał. — Po co ty mi nosisz
to jadło i sznurkujesz tu w więzieniu? Powezmą podejrzenie, ciebie będą śledzili i może dojdą. Na
rany Pańskie, nie frasuj się tak o mnie! Abo to ja chłodu i głodu znosić nie umiem i z innej gliny
ulepiony jestem niż ludzie ci, co toż samo cierpieć muszą?
Po odebranej burze Maciej dostał naprędce informacją, do kogo i z czym miał iść, co
przynieść, jeżeliby mu się znowu do więzienia wcisnąć udało.
Tydzień upłynął bez zmiany żadnej. Rozmaitymi drogami trafiano do Suzantowskiego, do
marszałka nawet, do osób różnych, starając się o uwolnienie ciche staruszka. Mniszech jednak był
nieubłagany, bo pamiętał i przebaczyć nie mógł napaści na siebie. Marszałkowa nawet na próżno
przemówiła cóś za tam więźniem, o którym tyle w mieście mówiono. Mniszech słuchać nie chciał,
żądał dowiedzieć się, co to za człowiek i kto go nasadził, bo nie przypuszczał, ażeby sam się ważył
tak go ostro zadrasnąć. Prosty człowiek, jakim sobie żebraka wyobrażano, nie był do tego zdolnym
i powodu nie miał.
Ojciec Pankracy raz i drugi jeszcze poszedł do Suzantowskiego, ale nie do urzędu
marszałkowskiego, tylko do domu. Skutkiem może tych starań było, że podsędek jednego dnia
zameldował się z rana do marszałka.
Nawet urzędnikowi trudno się było docisnąć do wielkiego dygnitarza i męża siostrzenicy
królewskiej. Obowiązki jego przy dworze i królu, ze stanowiska wypływające, nie tyle. mu
zabierały czasu, co towarzyskie różne zajęcia i kłopotliwa administracja Wiśniowca, który i
mieniać, i sprzedawać chciał, a potem znowu wielkim nakładem upiększał. On i pani marszałkowa,
siostrzenica króla, jak cała jego rodzina, prawie zawsze potrzebowali pieniędzy i w polityczne
intrygi byli wplątani. Nie miał więc marszałek czasu na zajmowanie się pomniejszymi sprawami,
które zdawał na podkomendnych swoich.
Powołanie Suzantowskiego było rzeczą osobliwszą i wielce znaczącą. Wieczorem dano mu
znać, aby z rana się stawił.
Podsędek ogolić się musiał, przeciw zwyczajowi swemu, bo powszedniego czasu czynił to
tylko dwa razy na tydzień.
Marszałka zastał przy toalecie, a razem obłożonego dokoła porozpieczętowanymi listami z
Drezna, Wiśniowca, Dubna, Petersburga i Kijowa. Spraw państwo Mniszchowie mieli mnóstwo.
Gdy podsędek się oznajmił, marszałek nawet kamerdynera Francuza odprawił. Był namarszczony,
znudzony i w złym humorze.
— Domyślasz się asindziej, po co go wezwałem — rzekł. — Koniec potrzeba zrobić jakiś z
tym żebrakiem, o którym tyle mówią w mieście, że — tu się skrzywił — nawet Król Jegomość
pytał mnie o niego.
Podsędek ściągnął usta.
— Jakże jaśnie wielmożny marszałek rozkaże?
— Ale któż to jest? Co za człowiek?
— Dojść trudno — począł Suzantowski. — Świadczą o nim tacy ludzie, jak ojciec
Pankracy, spowiednik jego, że pobożny i pokutujący. Koniec końców, jaśnie wielmożny panie,
mnie się widzi i jestem tego pewnym z kilku indagacyj, że z wielkiego nabożeństwa dostał on
pomieszania zmysłów. Trudno karać obłąkanego.
— Oho, ho! — przerwał Mniszech. — Cóż, puścić go, aby mi wyrabiał brewerie pod
bokiem sejmu, zaczepiał ludzi, buntował uliczników głupim gadaniem?
— Ale niemniej pewna, że to jest wariat — powtórzył podsędek. Marszałek namyślił się
trochę.
— Wariat? A ponieważ nie wiadomo, kto jest i skąd rodem, aby go można do miejsca
urodzenia odesłać, więc do bonifratrów z rozkazem, aby go trzymali w zamknięciu.
Suzantowski popatrzył błagająco; chciał się odezwać.
— Do bonifratrów — powtórzył marszałek. — Rzecz skończona!
Myśl ta zdawała się nawet tak do smaku przypadać Mniszchowi, że mu się czoło rozjaśniło
trochę. Skłonił się lekko podsędkowi i siadł do listów, dodając:
— Proszę zalecić, aby go pod żadnym pozorem bez mej wiadomości nie uwalniano.
Nie mógł już podsędek odezwać się, marszałek był zagłębiony w czytaniu listu.
Stało się, że co pan Suzantowski miał za środek jedyny oswobodzenia starego, za którym
ciągle go proszono, pogorszyło jeszcze położenie jego.
Wiadomym było, że ojcowie bonifratelli, wedle ówczesnego, powsze- chnie przyjętego
systemu, z obłąkanymi obchodzili się bardzo surowo, a innych środków leczenia aberacyj
umysłowych wtedy nie znano nad golenie głów, zlewanie zimną wodą, krwi puszczanie i pijawki.
W razie oporu wiązano i krępowano nieszczęśliwych.
Lecz na to już rady nie było. Tegoż dnia, nad. wieczorem przyszedłszy, Maciej od stróża się
dowiedział z przerażeniem, iż Barani Kożuszek został do bonifratrów przewieziony. Nie
powiedziano mu, wyprowadzając go z więzienia, co z nim uczynić miano. Stary ze swą rezygnacją,
która go nigdy nie opuszczała, wziął kij i był gotów do drogi. Przeprowadzający go stróż miał
pismo z urzędu marszałkowskiego; polecające obłąkanego czujności braci.
Dopiero u furty Barani Kożuszek, z uśmiechem postrzegł, że go odstawiono do czubków.
Pierwszym z braci, który go tu spotkał, szczególnym zarządzeniem był właśnie ten, który chodząc
po kweście, uderzony był podobieństwem właściciela kamienicy przy ulicy Krochmalnej do
Baraniego Kożuszka. Teraz jeszcze żywiej go uderzył zupełnie podobny głos starego do słyszanego
w rozmowie. Wlepił oczy w żebraka i oderwać ich nie mógł.
Przełożonym podówczas był ojciec Filip Brzeski. Do niego więc, dla rozpoznania, w jaką
kategorią miał wnijść chory, zaprowadzono starego. Kwestarz, żywo zajęty nim, poszedł razem,
niosąc pismo od urzędu.
Barani Kożuszek stanął w progu i czekał, gdy tymczasem kwestarz po cichu coś powiedział
przełożonemu, który w milczeniu, ze znajomością fizjognomij, jaką mu dawało doświadczenie,
przypatrywał się żebrakowi. Wielce go zdziwiło, że ów obłąkany był bardzo spokojny, a wzrok
jego nie zdradzał najmniejszego symptomatu zboczonego umysłu, nie było też w nim tej
melancholii, jaką się w innych wypadkach odznaczają monomani. Ojciec Filip był człowiekiem
surowym, ale dobrego serca. Odczytawszy pismo, z dala się dobrze przyjrzawszy Kożuszkowi, a
mając informacją braciszka, z wolna się zbliżył do niego.
— Cierpiący jesteś? — zapytał.
— Któż z ludzi nie cierpi?
— Musiałeś być dotknięty nieszczęściem jakimś.
— Tak, mój ojcze, wielkim, strasznym! I łzy mu mówić nie dały.
— Tu u nas, w spokoju, przy staraniach, Bóg da, może ci będzie lepiej i przyjdziesz do
zdrowia.
Staruszek nic nie odpowiedział.
— Skąd jesteś? Jakiego stanu? — ciągnął dalej przełożony.
— Pokutnik jestem, grzesznik, to mój stan — rzekł żebrak. — O nazwisku rad bym
zapomnieć.
Tu, zamilkłszy trochę, dodał z cicha:
— Jeżelibyście się o mnie czego dowiedzieć chcieli, spytajcie ojca Pankracego od
bernardynów.
Na tym skończyła się rozmowa. Ostrożny przełożony, nim coś postanowił, lękając się
jakiegoś wybuchu, dodał staremu do dozoru i obserwacji tego braciszka, który go przyprowadził.
Brat Izydor ciągle jeszcze nie mogący zrozumieć, co znaczyło to podobieństwo, które go
niepokoiło i z myśli mu wynijść nie mogło, zaprowadził go do celi. Staruszek poszedł za nim z
pokorą i dobrym humorem, poddając się losowi. Ksiądz Izydor nie spuszczał z niego oka. Postarał
się naprzód nakarmić go, potem ośmielić, wreszcie rozpoczął rozmowę.
— Nie masz tu krewnych, brata lub kogo w Warszawie? — zapytał.
— Nie — rzekł Kożuszek.
— Przy ulicy Krochmalnej, hę? — zagadnął ksiądz Izydor. — Jak mi Bóg miły, twarz,
głos...
Stary ramionami poruszył.
— Nienaturalna rzecz takie podobieństwo — mruczał braciszek.
Badanie o pobyt w Warszawie, o dawniejsze życie nie doprowadziło do niczego. Izydor
postanowił, nie mówiąc nic, nazajutrz znowu z puszką po kweście udać się na ulicę Krochmalną i
sprawdzić, czy tam był ów samowtór żebraka.
Do nocy najpilniejszą zwracając uwagę na starego, gdy ten się zaczął modlić, opuścił go
braciszek, ale dla bezpieczeństwa zamknął w celi. Ponieważ obłąkanie okazało się łagodnym, a
właściwie żadnych jego znaków dopatrzyć się nie było można, nazajutrz puszczono swobodnie
żebraka, z dala tylko dozór mając nad nim.
Ksiądz Izydor tymczasem, zadraśnięty zagadką, która mu nie dawała pokoju, pobiegł na
ulicę Krochmalną. Maciej, który mu otworzył, nie chciał go puścić. Uderzyło go to, że kwestarz
gwałtownie się upominał o widzenie z właścicielem domu i poprzysiągł, że mu o jałmużnę nie
chodziło, że ma do niego interes tylko. Sługa oświadczył, iż pana nie ma w domu. Wiedział już od
wczoraj, że przeniesiono go do bonifratrów, a to naleganie kwestarza nadzwyczaj mu było
podejrzanym. Nużby się tajemnica wydać miała.
Niepokój i odpowiedzi niepewne Macieja dały do myślenia braciszkowi. Obawiając się, aby
kwestarz nie chciał szkodzić staremu, sługa wierny drżącą ręką ofiarował zbyt obfitą jałmużnę. To
obudziło większe jeszcze podejrzenie. Ksiądz Izydor nie ustępował od progu, oczyma badał
Macieja, który bełkotał, czerwieniał i łzy mu w oczach stawały. Nie wiedzieć, co było począć z
natrętem. Sługa miał wielką ochotę zwierzyć mu się, a nie śmiał. Drżał cały. Puścić go tak z
niczym, a co gorzej — z podejrzeniem, o którym mówić mógł, nie znając jego możliwych skutków,
nie chciał Maciej. Po namyśle więc wpuścił go do domu.
— Ażebyć się ksiądz dobrodziej przekonał, iż nie kłamię — rzekł — proszę ze mną na górę.
— Braciszek poszedł. Milczeli przez schody. Maciej wzdychał. Weszli do pustych pokoi, na
których widok słudze łzy w oczach stanęły. Łzy te poruszyły księdza.
— Ale tu w tym wszystkim tkwi tajemnica jakaś. Jaż nie jestem zły człowiek — począł
żywo ksiądz Izydor. — Ja waćpanu powiem otwarcie. Widziałeś mnie, gdym tu był przed kilką
tygodniami. Uderzyło mnie wówczas nadzwyczajne podobieństwo waszego pana do Baraniego
Kożuszka.
Maciej zbladł i drżeć począł, a ręce mimo woli mu się złożyły jak do modlitwy.
— Tego człowieka wczoraj do nas z urzędu warszawskiego oddano za wariata. Ale on
wariat nie jest. W tym wszystkim cóś tkwi.
— Nie ma nic! Nic! Nic! — zakrzyczał Maciej. — Ale na rany Chrystusa, milcz jegomość,
bo zgubisz człowieka!
— Będę milczał, ależ mnie zaufajcie — odezwał się bonifrater. — Mów mi, tłumacz, co to
jest. Za co go wzięli? Dlaczego do nas odesłali? Gdy zrozumiem wszystko, jużci to wpłynie i na
obejście się z tym nieszczęśliwym. Przecież suknię duchowną noszę i zdrajcą żadnym nie byłem i
nie będę.
Maciej począł go całować po rękach.
— Siadaj, mój dobry ojcze — rzekł — powiem wszystko. Bóg widzi, że gdyby nie ten mus,
milczałbym jak kamień; ale wy mu pomożecie, my go ocalimy.
Westchnął stary.
— No, tak, tak. Barani Kożuszek a mój pan, z którym tu mówiliście, jedną jest i tąż samą
osobą. Człowiek ten ucierpiał wiele od ludzi, był nieszczęśliwym nad wyraz wszelki. Rozmiłował
się w kobiecie, która jego imię sponiewierała, na co on patrzyć nie mógł. Potem jedyne dziecko, dla
którego żył, co mu było całym światem, matka tak wychowała, że i to poszło na zgubę.
Cóż chcecie? Żal mu okropny ścisnął serce. Porzucił żonę, dom, wszystko; przyszedł tu, aby
choć z daleka patrzyć na zgubione dziecię i próbować, czy go uratować nie zdoła. Zgorzkniało w
nim wszystko, w żółć się obróciło. Ot, jak biedny do tego przyszedł, że mu się zachciało za swe
nieszczęście mścić nad światem całym. Począł się za żebraka przebierać i... wiecie, co dokazywał
ów Barani Kożuszek.
Maciej nie płakał już, ale beczał. Księdzu Izydorowi też łzy w oczach stały.
— Jaki on wariat? — mówił dalej sługa. — Mój ojcze, kiedy się już wszystko mówi, toć
najrozumniejsi ludzie go się radzą, toż z nim tacy przestają, co najwyżej stoją... On ma więcej
rozumu w palcu jednym, niż my w głowach. Ale niechaj już go i za wariata udają. Bóg z nimi, byle
nieboraka nie męczyli.
Braciszek milczał, lecz widać było, że mocno go przejął los tego człowieka.
— Cóż tu robić? — zamruczał. — Przełożonemu mówić o tym czy nie?
— Niech Bóg uchowa! — zakrzyczał Maciej, ręce podnosząc. — Już i tak za wielu nas wie
o tym. On woli znosić biedę, niż się wydać z sobą.
Ścisnął księdza za kolana Maciej.
— Miejcie tylko opiekę nad nim, bo on sam żadnej nad sobą litości nie ma.
Z pół godziny jeszcze na cichszej rozmowie pozostali sługa i braciszek, który na dalszą już
kwestę nie idąc, natychmiast do klasztoru powrócił, Zastał tu Kożuszka, który nie mając nic do
roboty, wyprosił sobie miotłę i starannie zamiatał korytarze.
Pomimo danego Maciejowi przyrzeczenia, braciszek Izydor natychmiast, pod sekretem
spowiedzi, poszedł wszystko opowiedzieć przełożonemu.
Ksiądz Brzeski, posłyszawszy to, zadumał się mocno. Nie wdawał się on w sprawy krajowe,
bo ani czasu do tego nie miał, ani ochoty. Z tego jednak, co słyszał o wystąpieniach Baraniego
Kożuszka na warszawskim bruku, mógł łatwo się domyśleć, iż był sprzymierzeńcem patriotów. W
duchu i on do nich należał. Wzbudziło to w nim sympatię dla niego.
Położenie więc staruszka tu, gdzie się spodziewano dlań surowości i obejścia ostrego, nie
pogorszyło się wcale, owszem stało znośnym. Gdyby nie pewna bojaźń odpowiedzialności przed
marszałkiem, który tak blisko stał króla będąc dobroczyńcą klasztoru i szpitala, przełożony byłby
przez szpary patrzył nawet na ucieczkę żebraka.
To pewna, że do zbytku go nie strzeżono. Ksiądz Izydor wprowadzał doń po kryjomu
Macieja, przynoszono mu nowe druki, odbierał i pisywał listy. Żeby się zaś nie zdradzać, z dobrej
woli pełnił posługi w klasztorze najmniej przyjemne i najcięższe.
Czas upływał. Spodziewano się, iż sprawa Baraniego Kożuszka zapomnianą zostanie i on
sam po cichu wymknąć się potrafi. Byłoby też w istocie do tego przyszło, gdyby nie rzecz całkiem
nieprzewidziana.
Nadzwyczajna wówczas wychodziła ilość pamfletów i pism ulotnych, pod
najdziwaczniejszymi tytułami. Takimi były: „Dzwon polski", „Polak w czui", „Cygan z gandziarą",
„Ksiądz z kropidłem" itp.
Jednego dnia wśród tych druków, które często dla większego rozpowszechnienia autorowie
ich rozsypywali na ławach Saskiego Ogrodu, po fiakrach najemnych itp., zjawił się świstek
dowcipny, ale nadzwyczaj złośliwy, pod tytułem „Barani Kożuszek".
Z druku nie można było odgadnąć, czy go wydała najpłodniejsza z ówczesnych drukarń,
Grollowska, czy go potajemnie złożono u pijarów lub w innej jakiej drukarni. Posądzano wielce
redakcję gazety Niemcewiczowskiej, iż go na świat wydała. Barani Kożuszek w świstku tym, pod
przybranymi, ale łatwymi do odsłonięcia nazwiskami, stawił pod pręgierz opinii publicznej
wszystkich niemal koryfeuszów tak zwanej republikanckiej opozycji, poczynając od hetmana
Branickiego, Rzewuskiego, Szczęsnego Potockiego itp. i dogryzał im wspomnieniami przeszłości,
aluzjami do rozmaitych, dotąd na jaw nie wyciągniętych wypadków. Autor był tak doskonale
świadom wielu tajemnic, tak dowcipny i nielitościwie złośliwy, iż broszurę rozrywano. Jedni
wściekali się i odgrażali, drudzy śmieli do rozpuku i radowali. Tegoż dnia „Barani Kożuszek" był w
rękach wszystkich, na zamku, u króla, w ręku posłów i senatorów czasu posiedzenia.
Hulewicz, przyjaciel Szczęsnego, sławny z dowcipu, wymowy i do pióra wprawny, gotował
się już odpowiedzieć i obiecywał oddać pięknym za nadobne, nie oszczędzając nikogo. Miało się
tam dostać i temu nieszczęśliwemu, co najwyżej siedząc, najwięcej krwawym się potem oblewał.
Tymczasem całe miasto mówiło o Baranim Kożuszku i przypomniano go sobie — na
nieszczęście. Pochodzenie pamfletu jedna rzecz poniekąd zdradzała.
Znaną była wszystkim przyjaźń niczym nie zachwiana Ignacego Potockiego dla hetmana
Branickiego, wystąpienie jego za nim w procesie podskarbiego.
W pamflecie Barani Kożuszek, choć nie pominął hetmana, obszedł się z nim daleko
dyskretniej, łagodniej niż z innymi. Można się więc było dorozumiewać, że owa tak zwana frakcja
spiskowych niezupełnie była obca w świat rzuconej broszurze.
W mieście z tego powodu zaczęto dopytywać i śledzić, co się stało z Baranim Kożuszkiem
prawdziwym? Byli i tacy, którzy posądzali, że on sam pisał tę zajadłą satyrę. Marszałek Mniszech,
przed którym król skarżył się uśmiechając na niepotrzebny ten pamflet, choć może nie był z niego
tak bardzo niekontent, bo mu on kadził zręcznie, przypomniał też sobie zesłanego do bonifratrów
żebraka. Będąc na mieście dnia tego, zajechał incognito do przełożonego. Chciał się przekonać
sam, czy więzień jest na miejscu.
Gdy księdzu Brzeskiemu dano znać o dygnitarzu, wybiegł na jego spotkanie. Barani
Kożuszek, wedle raz przyjętego zwyczaju, zamiatał właśnie korytarz. Na zapytanie o niego ksiądz
Brzeski wskazał marszałkowi delikwenta dodając, że zachowywał się bardzo spokojnie i
najmniejszych oznak obłąkania nie dawał.
— Niemniej proszę go mieć na oku — rzekł hrabia. — Ludzie z niego. w złych celach
usiłują uczynić jakiegoś bohatera. Fałszywe obiegają pogłoski. Potrzeba zawsze mieć go pod ręką,
aby móc udowodnić w potrzebie, co to jest za figura.
— To człowiek nieszczęśliwy, ale spokojny — zakończył przełożony.
Od tego dnia, gdy pięknej Loisce jej codzienny gość, hrabia W. biletem grzecznym
oznajmił, iż służyć jej nie może i gdy zarazem starosta się nie pokazał, wszystko się zdawało spikać
na to, aby kasztelanicowej krzyżować jej plany i zawodzić nadzieje.
Hrabia W. wprawdzie oddał jej wizytę we dnie, dobrawszy sobie kogoś do towarzystwa, aby
we cztery oczy przed sąd nie zostać pozwanym, lecz nie grywał już tutaj. Urządził sobie
mieszkanie, w którym męskie towarzystwo dystyngowane się zbierało, korzystając ze swobody,
jaką dom kawalerski dawał.
Pomimo nalegań Tytusa, starosta był też rzadkim gościem i wielki ten zapał, jaki w
początkach go ogarnął, ostygł wielce. Wprawdzie ile razy się panu Tytusowi udało tu go wciągnąć,
starosta ulegał czarowi tej kobiety, zapalał się znowu; lecz był to pociąg wdzięku czysto
zmysłowego, który się rychło rozpraszał, gdy rozmaite uwagi nań oddziaływały.
Przestrzeżony o tym domu, w którym ludzie dwuznaczni mieli swe schadzki i narady,
starosta, który coraz bardziej do młodego obozu się garnął i czuł dlań sympatią, bardzo rzadkim u
kasztelanicowej był gościem.
Loiska nadto była dumną, aby go pospolitymi sposoby ściągać chciała. W charakterze tej
kobiety zimnej, obrachowanej, było wiele sprzeczności. Obok zepsucia przez wychowanie i
przykłady, natura jej dała jakąś szlachetną dumę, często szkodliwą dla rachub, ale stanowiącą
lepszą charakteru stronę. Dumy tej pozbyć się nie mogła. Gdy się jej nie powodziło, zamiast szukać
podstępnych środków naprawienia złego, wybuchała gniewem, rzucała się niecierpliwie, zdradzała
czasem nieopatrznymi słowy.
Charakter jej w ogóle, obok braku uczucia, obok zmysłowego chłodu i temperamentu
dziwnego, gwałtowny był, niepokonany. Uniesienia te psuły jej rachuby. Nie umiała być czułą ani
łagodną, nawet gdy rola tego wymagała. Z największym przymusem zaledwie wymóc mogła na
sobie pozór spokojniejszy. Rzadko wesoła, gdy raz przyszła do dobrego humoru, wpadała w rodzaj
szału, a przyjście z niego do gniewu i pasji było piorunowe i czasem nie dającymi się odgadnąć
drobnostkami wybuchające. Przy wszystkich tych dziwactwach, kaprysach, wybrykach
fantastycznych, pięknością swą i jakimś urokiem nie dającym się określić obudzała gwałtowną
namiętność.
Wszyscy, co się zbliżali do niej, przeszli przez takie przesilenie miłosne, namiętne, chociaż
mało kto później, zrażony obejściem się, nie ostygł wprędce. Najmniejsze zobojętnienie dumna
piękność karała natychmiastową wzgardą i już nie spoglądała na adoratora. Służba u niej była
niewolą u najstraszniejszego z despotów. Gdy położenie, okoliczności zmuszały ją ulegać komuś,
zastosowywać się, słuchać, już dla tego samego zaczynała go potajemnie nienawidzieć.
Po dezercji hrabiego W. i ostygnięciu starosty mało kto wiernym jej pozostał. Dom coraz
bardziej stawał się pustym i milczącym. Spiskowi tylko, których tajemnicę podsłuchała Loiska,
zbierali się tu czasem wieczorami, w liczbie niewielkiej.
Uwięzienie Baraniego Kożuszka, do którego się przyłożyła kasztelanicowa, było dla niej
nowiną radosną. Usiłowała starać się o to, aby zuchwałego żebraka ukarano jak najsurowiej; ale
wpływ jej był mały i rozbił się o mnóstwo kanałów, którymi miał dostać się do marszałka.
Loiska dowiadywała się, posyłała, obiecywała wiele za zemstę, której pragnęła, i w końcu
zrozumiała, iż starania jej będą próżne, że należy sprawę tę zostawić równie jak ona obrażonym.
Zapewniano ją, że żebrak już świata bożego nie zobaczy. Musiała się tym zaspokoić.
Do innych utrapień, jakie spadły na Loiskę właśnie w tych czasach, nowe przybyło i
niespodziewane. Majętność, która należała zapisem ślubnym w części do matki, a późniejszą
dotacją przeznaczoną została córce, dotąd była w posiadaniu pierwszej. Stosunki pomiędzy
dzieckiem a matką nie odpowiadały pojęciu, jakie by o nich z tych imion powziąć było można.
Loiska potrzebowała teraz wiele i coraz więcej; ale i matka, która nawykła do zbytków, a z wiekiem
coraz się stawała rozrzutniejszą, traciła bez miary. Z wielkiego przywiązania zrodził się później
chłód, żal do matki za popełnioną omyłkę, która przyszłości groziła, nareszcie otwarta nieprzyjaźń i
wojna. Matka w spadku dała Loisce swój temperament i charakter. Obie równie były
niepohamowane w gniewie i gwałtowne. Gdy raz poczęły sobie czynić wymówki i wyrzuty,
nienawiść zastąpiła miłość rodzicielską i dziecięcą. Matka nazywała córkę niewdzięczną, ona ją
przyczyną swojego upadku i zguby. Od dosyć już dawna nie widywały się z sobą.
Opuszczona przez męża, pani Zelska miała zawsze ulubieńców, rezydentów i wiodła życie
prawdziwie na przekór światu. Im więcej na nią krzyczano, tym otwarciej się z tego urągała.
Majątek, rozmaitymi sposoby ratowany od ostatecznej ruiny, w końcu nie starczył na zbytki,
zabawy i podróże. Córce nie przysyłała już nic. Po wymienieniu kilku litów, coraz groźniejszych,
Loiska zapozwała swą rodzicielkę. Wytoczył się proces gorszący a zajadły. Matka, która pomimo
wieku zawsze jeszcze nadzwyczajnej swej piękności zachowała ostatki, miała wielu dawnych i
nowych przyjaciół, ale Loisce też na nich nie zbywało. Sprawa córki była prócz tego słuszną, jasną
i nie mogła być przegraną, tylko przewleczoną. Proces się ciągnął, lecz zaczynał być groźnym, tak
że pani Zelska, z porady prawników, postanowiła osobistym widzeniem się z córką spróbować
przejednania i jakiegoś porozumienia.
Nie widywały się już od dawna. Loiska wcale się odwiedzin spodziewać nie mogła i nie
była do nich usposobioną, gdy dnia jednego utrzymujący jej interesa mecenas Zażywski wszedł o
południu, meldując się z pilną sprawą. Musiała kończąca toaletę piękna pani, która była tego ranka
w najgorszym humorze, wyjść do niego na pół ubrana.
Proces, jak wszystko, czego tknęła, roznamiętniał ją.
Wzmianka o nim każda niecierpliwiła; na sarnę więc wieść o Zażywskim wybiegła.
Podtatusiały kontuszowiec, który niepotrzebnie galanta rolę chciał odgrywać przy klientce, chociaż
żonaty był i do umizgów nie stworzony, począł od całowania rączek i komplimentu do
olśniewającej piękności. Piękność się skrzywiła.
— Mecenasie, czasu nie mam. Mów... jestem niecierpliwą.
— A, to źle — rzekł Zażywski — bo ja właśnie zimnej krwi potrzebuję.
— Szukajże jej u ryb, nie u mnie — odparła, zapinając suknię.
Mina, którą prawnik zrobił, była tak osobliwą, zagadkową, ale razem tak go brzydkim
czyniła, że Loiska suchym śmiechem parsknęła.
— Pan wiesz, że ja jestem niecierpliwą. Więc mów, z czym przyszedłeś.
— Właśnie, póki pani niecierpliwa, mówić nie mogę. Loiska, nogą tupiąc, zawróciła się.
— Mów pan, bo idę!
Zażywski sięgnął po rękę; nie dano mu jej.
— Czy co nowego zaszło w sądzie? — spytała.
— Nie w sądzie — odparł mecenas — ale sprawa nowy obrót wziąć może. Okoliczność
zaszła niespodziewana.
— Mówże pan otwarcie! Nie jestem dzieckiem.
Mecenas westchnął. Nie było już sposobu i musiał rąbnąć i mówić otwarcie.
— Matka pani jest w Warszawie.
Loiska zbladła; patrzący na nią prawnik zląkł się wyrazu twarzy, którą gniew uczynił prawie
brzydką a wielce straszną. Nie rzekła nic długo.
— Cóż to mnie obchodzi? — odparła wreszcie. — Pan wiesz, że się od dawna nie
widujemy, że stosunki są zerwane i że ja jej widzieć nie mogę. Powtórzyła po przestanku małym, z
nową siłą:
— Nie mogę!
— Lecz widzenie się to — przerwał prawnik — którego, jeśli się nie mylę, życzy sobie
matka, mogłoby...
— Tak, teraz ona sobie życzy, bo widzi, że sprawę przegrała; ale to właśnie jest jednym
więcej powodem, bym ja nie chciała.
Mecenas, wyczekawszy trochę, rzekł tylko jedno słowo:
— Matka...
Oczy Loiski zaiskrzyły się.
— Widzieć jej nie chcę! — zawołała. — Przestałyśmy dla siebie być matką i córką. Była dla
mnie gorzej niż macochą. Zgubiła mnie...! Głos jej drżał, łkanie w nim słychać było.
— Nie mogę, nie mogę! — wyjąknęła odwracając się.
— Potrzeba jednak, potrzeba koniecznie. Są rozmaite interesa, oprócz głównego, a w
ostatku...
Spójrzał błagająco. Loiska popatrzyła:
— Nie chcę i nie mogę. Jeśli pan chcesz — dodała po chwili — traktuj, umawiaj się... ja....
Ruchem rąk namiętnym jeszcze raz okazała, że matki widzieć nie chce. Lecz zdaje się, że
wszystko było przewidzianym i obrachowanym, że Zażywski, wysłany przodem, miał tylko
wybuch pierwszy wywołać; bo w tejże chwili drzwi się otworzyły i matka wpadła do pokoju.
Niezmiernie ustrojona, uróżowana i wybielona, pani Zelska była tylko starszą Loiską.
Nadzwyczajnego podobieństwa twarzy, ruchów, wyrazu nawet wiek zatrzeć nie mógł. Z krzykiem
nadto kunsztownym, aby mógł z serca pochodzić, chciała się przybywająca rzucić córce na szyję,
gdy ta z wielką dumą i powagą cofnęła się. Zażywski, który tu już rolę swą odegrał i czuł się
niepotrzebnym, wyszedł pośpiesznie do drugiego pokoju. Próba przemówienia do serca dziecka nie
powiodła się. Starsza pani natychmiast ostygła, wyprostowała się i zobaczywszy, że są same,
przemówiła głosem suchym i ostrym:
— Możesz mieć żal do mnie, jak ja do ciebie, ale to nie przeszkadza, byśmy nie mogły
widzieć się, mówić i porozumieć.
Nie czekając odpowiedzi, Zelska na najbliższym fotelu usiadła, sparła się na ręku i patrząc
na stojącą z dala córkę, czekała odpowiedzi.
Loiska, równie jak ona, ochłonęła z pierwszego wrażenia. Stały przed sobą jak dwie
zapaśniczki, mające walkę stoczyć. Kasztelanicowa wprawdzie miała myśl ujść, zamknąć się w
sypialni i matkę zmusić do odjechania; lecz obawiała się, aby scena ta, rozniesiona po mieście, nie
zaszkodziła jej więcej jeszcze u ludzi. Postanowiła więc raczej ostro stanąć i raz na zawsze
skończyć. Czym? Ona sama nie wiedziała.
Obok nienawiści, którą teraz ku sobie czuły, było cóś, uczucie nieokreślone, co je pociągało
do siebie. Jak to wytłumaczyć? Nie wiemy. Matka z chciwą ciekawością jakąś przypatrywała się
córce. Ta również oczyma zaiskrzonymi śledziła zmiany, które wiek na matce uczynił. Starsza z
nich, doświadczeńsza, zepsutsza, przewrotniejsza, silniejszą była od Loiski.
Znała jej charakter i ze swojego, i z młodości, wiedziała, jak z nią poczynać było potrzeba.
Kasztelanicowa namyślała się jeszcze nad tym, jak miała wystąpić przeciwko matce, aby się
jej pozbyć, gdy rzuciwszy przypadkiem okiem na stronę, ku drzwiom swojego pokoju, spostrzegła
w milczeniu, z szyderstwem na ustach, z rękami założonymi na piersiach, stojącego i
przypatrującego się spotkaniu ich jak komedii — hrabiego hetmana.
Brysia czy umyślnie, czy oprzeć mu się nie umiejąc, wpuściła go do gabinetu, a stąd poufały
pan, który tu gospodarował jak w domu, dostał się do drzwi salonu. Loiska zobaczywszy go,
zarumieniła się i poruszyła gniewem.
Hrabia dawniej bardzo był dobrze znajomym z matką, znał też stosunki rodzinne. Bawiło go
to, że był świadkiem zajadłej kłótni dwóch kobiet. Loiska uczuła całe upokorzenie, na jakie ją
namiętność wystawić miała i ochłodła, przybierając dumną postawę. Hrabia z uśmiechem, po cichu
szeptał:
— Nie przeszkadzam?
Wtem i matka zobaczyła go i poznała. Dla niej był to w samą porę, jakby z niebios zesłany
sprzymierzeniec. Z cynizmem i swobodą, których jej długie, burzliwe życie nauczyło, poruszyła
się, idąc ku hrabi.
— Właśnie w porę przybył, aby nie dopuścić sceny niepotrzebnej! — zawołała, piękne
jeszcze rączki wyciągając ku niemu i wdzięcząc się trochę śmiesznie. — Cher comte,
wyperswadujże tej ślicznej kapryśnicy, że z matką się nie wojuje, że się matce wiele przebacza i że
jeśli komu, to nam, spotwarzonym, biednym kobiecinom, nowego powodu do złośliwych plotek
dawać nie trzeba.
Nim hrabia miał czas odezwać się, Loiska niecierpliwie wtrąciła:
— Tylko bardzo proszę, bardzo proszę, nie mieszać się do spraw naszych familijnych. Nie
potrzebujemy żadnych pośredników.
— Et vous laverez votre linge sale en famille — szepnął nielitościwy hrabia, który gdy mógł
ukąsić, nie pożałował nikogo. Loiska pięść mu za to pokazała, matka poczęła się śmiać.
— Dobrze — rzekła — wyrzekam się pośrednictwa, ale nie bądźże dzieckiem i daj słowo,
że się ze mną rozmówisz, jak przystało.
Loiska ruszyła ramionami gniewnie.
— Przecież nie jestem żadnym zwierzęciem — burknęła.
— A ja — dodał hrabia — ponieważ czasu nie mam, a z czymś pilnym przyszedłem, proszę
pięknej gosposi na dwa słowa. Mama tymczasem siądzie i spocznie.
Dał znak Loisce, która nierada, zła widocznie, musiała jednak pójść do gabinetu z panem
hrabią. Matka tymczasem, która mieszkania córki i urządzenia jego nie znała, już to z
trzpiotowatością i zaciekawieniem wiekowi swemu niewłaściwym, obchodziła wszystkie kąty,
przypatrywała się i zabawiała fraszkami, jakby zapomniała o tym, co ją tu sprowadziło i o scenie
wyprawionej przez córkę. Malował się w tym cały lekkomyślny charakter.
Mecenas Zażywski, który ustąpił był do drugiego pokoju i podsłuchiwał, nie wiedząc, co
spowodowało milczenie, wyjrzał.
Zelska spostrzegła go.
— Mecenasie — zawołała — wracaj sobie do domu! Nie będziesz już potrzebny. Loiska
zaraz powróci, a ja już sobie z nią dam radę.
Posłuszny prawnik przeszedł na palcach pokoje i zniknął.
Hrabia niedługo zatrzymał piękną panią. Zamknąwszy drzwi gabinetu, zwrócił się ku niej,
śmiejąc się z twarzyczki nasępionej i wykrzywionej namiętnie.
— Przestrzegam cię, ma toute belle — począł — że gniew nie do twarzy i nadweręża twe
śliczne rysy klasyczne. Wiesz, że Grecy nigdy marmurom swym nie nadawali wyrazu namiętnego.
Naśladuj ich. Sądzę — dodał, przechodząc zaraz do innego przedmiotu — że z mamą się
porozumiecie i że ona tu długo gościć nie będzie, boby nam zawadzała.
Loiska nie odpowiadała. Hrabia się zbliżył do niej.
— Koniecznie, gwałtownie mi potrzeba spotkać się u ciebie ze starostą. Jest to dla mnie
figura ważna, bo przez niego trafić mogę do ojca, wojewody, a tego ja i Rzewuski mieć chcemy i
musimy z sobą. Zaproś go, ściągnij, zrób, co chcesz, i daj mi wiedzieć kiedy. Tytus ci usłuży. Nie
odmawia się zaproszenia na wieczerzę tak ślicznej i miłej pani.
— Nie mam szczęścia do pana starosty — odparła z minką kwaśną Loiska.
— A! To chyba albo on oślepł, albo ty sama tego nie chcesz. Ale ja starostę tu u ciebie, a
huis clos, mieć muszę. Gdzie indziej mi przeszkodzą. Przyjdę z generałem, wezmę może jeszcze
kogo z sobą i nawrócić go musimy.
To mówiąc i nie słuchając już, co by przeciwko temu mogła powiedzieć Loiska, hrabia
wziął kapelusz, zawołał: A bientót! i wyszedł. Gospodyni jednak, choć uwolniona od niego, nie
zaraz wyszła do salonu.
Chciała się namyśleć, co ma począć i jak postąpić z matką. Czuła się czasami tak samą, tak
jej brakło przyjaciółki i powiernicy, że mimo żalu do matki, prawie jej była rada, z warunkiem
tylko, aby służyła, nie rozkazywała. Gniew pierwszej chwili znacznie już zwolniał, zastępowały go
rachuby. „Jeżeli się zechce zastosować... Jeżeli mnie zrozumie..." Tak mrucząc, powróciła do
salonu i zastała Zelską z filiżanką saską w ręku, admirującą porcelanę. Stanęły naprzeciw siebie.
— Słuchaj, Loisko, niewdzięczna ty, ja bo cię kocham, zawsze, nie zabijajże ty mnie!
— To ja skarżyć się miałabym prawo.
Tak już wcale ź innego tonu rozpoczęła się rozmowa, której powtarzać nie będziemy,
chociaż była wielce ciekawą. Matka i córka kłóciły się, czyniły sobie wyrzuty, mówiły o rzeczach
obcych sprawie, przychodziły do najostrzejszych przekąsów, godziły się, śmiały w końcu i w parę
godzin znalazły sposób zawarcia jakiegoś modus vivendi. Starsza pani dowiodła kasztelanicowej, że
choćby na próbę, powinna ją wziąć do siebie.
— Ja twojej najzupełniejszej swobody nie będę krępowała w niczym — rzekła. — Rób, co
chcesz, ale ze mnie mieć będziesz doskonały parawan. Ty nie masz doświadczenia, gorączkujesz
się. Obecność matki nada domowi powagę. Słowo ci daję! Spróbuj! Mnie ta wieś dokuczyła, a
Warszawa, mi się uśmiecha. Mam tu z mojej młodości znajomych, stosunki. Zobaczysz!
Argumenty były tak przekonywające, że Loiska na ostatek, w pewnych warunkach, na próbę
zgodziła się matkę wziąć do siebie. Zelska ją uściskała. Po obiedzie kłóciły się już, ale w sposób nie
zagrażający spokojowi. Loiska czuła się jakąś silniejszą, matkę mając u boku. Wymawiała sobie
tylko, aby nią rządzić nie myślała, bo się rozstaną. Matka zaprzysięgła, że chce służyć jej tylko.
Fizjognomia domu mało się przez to zmieniła; lecz w wielu wypadkach Loiska miała się
kim wyręczyć, a starsza pani posiadała przebiegłość, takt, wymowę, znajomość ludzi, która ją od
fałszywego kroku zabezpieczała. Wieczorem zaraz posłała Loiska. kartkę do Tytusa, który się
nazajutrz rano stawił.
— Będę może dziś miała parę osób na wieczerzy — rzekła do niego. — Proszę mi
przyprowadzić starostę.
— Jeżeli go gdzie nie zaproszono, bo go rozrywają — odparł Tytus.
— Na ten raz ja muszę go mieć — powtórzyła Loiska — zatem bez żadnej wymówki.
Powiedzieć mu możesz, iż ja wymagam tego, proszę.
Tytus spojrzał jej w oczy, chcąc wybadać; lecz z tego wejrzenia, które to tylko mówiło, co
chciało, nigdy się niczego nauczyć nie było można.
O przybyłej matce nie znajdowała potrzebnym oznajmywać Tytusowi, jej zaś wydała
rozkaz, bo tego inaczej nazwać nie było można, aby uważała się za gościa. Zelska spojrzała na
córkę i nie odpowiedziała nic. W pierwszych dniach potrzebowała ulegać, aby pozyskać władzę.
Tak się jej przynajmniej zdawało. Przygotowania poczynione do wieczora i wieczerzy, lubiącej
elegancję, dobry stół i wesołe towarzystwo, jejmości podobały się bardzo.
— Cieszę się, że tak dobrze rozumiesz życie — rzekła do córki. — Mów sobie, co chcesz,
ale ty to wzięłaś po mnie.
Tytusowi tak się powiodło, że starostę, który dnia tego nie miał ani wizyt, ani obiadu
proszonego, mógł przyprowadzić wcześniej, niż się go spodziewano. Wystrojona i przy świecach
wcale ładnie wyglądająca matka już siedziała w saloniku z pasjansem. Składało się tak wybornie, iż
Tytus, zaraz do niej przystąpiwszy i znalazłszy harmonijnie dla siebie nastrojoną istotę, z którą się
porozumiewał nadzwyczaj łatwo, jak przykuty został przy niej. Nieznacznie, delikatnie pochlebiała
mu, aby go sobie pozyskać. Trochę była zalotną, podnosiła jego dowcip, łechtała dumę i zyskała go
sobie.
Starosta, u progu przyjęty przez gospodynię, pozostał z nią sam na sam, bo przyobiecane
towarzystwo hrabiego jak zwykle się spóźniało i dopiero ku wieczerzy przybyć miało. Wieczór to
był w życiu pani Loiski stanowiący o przyszłości. Stan jej duszy usposabiał ją dziwnie. Była
znużoną, życie jej ciężyło, pragnęła jakiegoś spokoju, czegoś, czego sama oznaczyć nie umiała.
Przeciw naturze i zwyczajowi, czuła się tęskną, smutną.
Starosta, który przy pierwszym spotkaniu tak był natarczywym, roztrzepanym, młodym —
już wskutek przestróg, własnego namysłu, obawy jakiejś i wpływu ludzi, z którymi teraz obcował,
przedstawił się bardzo zmienionym. Nie był to już płochy chłopak, goniący za życiem, ale
mężczyzna patrzący z pewną trwogą na przyszłość i poczuwający się do pewnych obowiązków.
Listy ojca, rozmowa z panem Stanisławem Potockim, który dlań okazywał wielką sympatią,
uczęszczanie do towarzystw poważniejszych ochłodziły starostę.
Nie przeszkadzało mu to jednak być bardzo uprzejmym dla gospodyni, galantem nawet i z
zachwyceniem wpatrywać się w jej wdzięki. Budziła w nim nie tylko uwielbienie, ale razem —
powiedzmy otwarcie — politowanie.
W obcowaniu z ludźmi są tajemnice, które się tłumaczyć nie dają. Wiele usposobień
odczuwa człowiek, ma ich intuicją, nie potrzebując, by mu o nich powiadano, by mu je jawnie
okazywano. Starosta, wchodząc zaraz, niezwykłego, smutnego usposobienia gospodyni miał
przeczucie na pierwsze wejrzenie. Loiska też zrozumiała, iż starosta teraz spoważniał i że inaczej
się z nim trzeba było obchodzić.
Zaprezentowała go matce, która starała się grać rolę wielce szanownej damy. Zaledwie kilka
słów przemówiwszy, młody gość rozpoczął przechadzkę po saloniku z gospodynią. Z początku ona
spojrzała nań parę razy, aby zbadać lepiej humor i nastroić się do właściwego tonu. Widziała go
wprzód kilka razy, znajdowała przystojnym i miłym, lecz na niej nie robił nikt wrażenia,
przywiązać się nie umiała. Serce jej nie uderzyło nigdy. Raz, dawniej biło ciekawością i chciwością
życia, gdy ją kasztelanic wykradał. Potem nie odzywało się już nigdy. Zdawało się jej, była pewną,
że wszystko wyczerpała i że nie ma już nic, do czego by się przywiązać, czego by pożądać mogła.
Rozmowa poczęła się obojętnie a zimno, lecz Loiska, spoglądając na swego towarzysza,
wpatrując się w niego, spotykając wejrzenie tryskające życiem niekłamanym, uczuła się jakby
zmieszaną, zasromaną, upokorzoną. Taka bo była piękna ta młodość, wykołysana czystymi
myślami, nie pokalana jeszcze tchem żadnego kunsztu, nie znająca fałszu. Uśmiech, wejrzenie,
mowa jego miały w sobie coś tak prawie dziecięco naiwnego a szlachetnego. Takiego człowieka
kochać, być kochaną przez niego, bez rachuby, bez komedii, bez myśli o przyszłości nawet —
wydało się jej czymś najpiękniejszym na ziemi. Lecz zarazem poczuła, że ona, ze swą przeszłością,
obok niego stanąć nie mogła... Serce jej się ścisnęło.
Jak gdyby te myśli zrozumiał, starosta tego dnia był z większym poszanowaniem dla Loiski.
Nie prawił jej słodyczy powszednich i przesadzonych, za co mu była wdzięczną. Rozmowa, poczęta
trybem dawnym, jako dalszy ciąg poprzedzających ją, żartobliwa, płocha, nieznacznie przeszła w
ton poufny, serdeczny. Starosta dawniej był pod czarem zmysłowem wrażenia tej piękności. Teraz
po raz pierwszy natrafiał w jej duszy na dźwięki i odgłosy sympatyczne. Z płochych umizgów
przeszli do cichej rozmowy.
Loiska nigdy w życiu tak poruszoną nie była. Gniewało ją to. Ona, niezwyciężona, zimna,
doświadczona, ona, co tak panowała nad sobą, teraz drżała i ten dzieciak czynił na niej wrażenie
istoty, która ma nad nią, nad królową, panować. Jakgdyby zimne dotknięcie tych przyszłych kajdan
uczuła, parę razy rzuciła się, buntując. Kilka słów szyderczych wybiegło z jej ust; lecz
zarumieniona wnet, zmieszana, z pokorą poddała się temu,co niestety było już dla niej rozkoszą.
Loiska kochała pierwszy raz w życiu.
Miłość ta może w zarodku już po przeszłych spotkaniach ze starostą w sercu się kryła, ale
teraz ona ją dopiero uczuła. Trwoga ją opanowywała. Rozmowa, w początku głośna i przerywana
śmiechami, stała się coraz cichszą. Matka: rzuciła parę razy okiem na tę parę i nie znając
przeszłości, osądziła tylko trafnie bardzo, że to był romans serio, do którego się jej córka nie
przyznała.
Tytus, który nigdy jeszcze ich tak zajętych sobą i w takim dobrym, poufałym porozumieniu
nie widział, tak był zdumiony metamorfozą, iż posądził ich, że się chyba kryjomo widywali z sobą,
bo gdzieżby w pół godziny taką przestrzeń ogromną ubiec mogli.
Jak do tego doszła Loiska, że zaczęła prawie ze łzami w oczach, choć z pewnymi
przemilczeniami, opowiadać staroście swą bardzo nieszczęśliwą przeszłość, cierpienia swoje,
zawody, sama nie wiedziała. Mówiła ze zgrozą, ze strachem, a siła jakaś wewnętrzna, niepojęta,
niezwalczona ust jej zamknąć nie dawała.
Starosta był wzruszony i przejęty. Uspokajał ją, cieszył, chwytał za rączki, a to, co mówił,
takie było serdeczne! Gorąco bardzo zaofiarował jej swą przajaźń. Loiska szepnęła mu, że wiele by
jeszcze powiedzieć chciała, zwierzyć, ale... powinien był kiedy przyjść bez Tytusa.
Wszystko to, co wczoraj jeszcze kasztelanicowa byłaby w ten sam sposób wykonała z
rachubą przewrotną, na zimno, teraz robiła pod wrażeniem niepojętym dla siebie, wzruszona,
rozkochana. Nie łudziła się najmniejszą nadzieją podbicia i ujarzmienia pięknego chłopca. Chciała
go po prostu kochać i być kochaną taką jakąś miłością świętą i czystą, o której nie słychać było na
ziemi.
W zepsutym sercu czy może odezwać się takie uczucie? — spytacie. Nie wiem. Za trwałość
jego ręczyć trudno, ale możliwość jego chwilową poświadcza tysiąc przykładów. W miłości takiej
jest i boleść wielka, lecz ona ją czyni tym silniejszą, ponętniejszą może.
— Często on tu bywa? — szepnęła matka do Tytusa, spoglądając na tę parę, tak sobą zajętą.
— Był zaledwie kilka razy — odparł Tytus.
— Ale są z sobą bardzo... dobrze.
— Dziś nadzwyczajnie. Przyznam się pani — dodał zapytany — że patrzę na to niezmiernie
zdumiony.
— Wszak to syn wojewody? — szepnęła Zelska.
— Tak jest, i jedynak — rzekł Tytus. Spojrzeli na siebie i umilkli.
Loiska tak była dziwnie zajęta gościem swym, że nawet zdawała się
O matce i Tytusie, i o pewnych wymaganych przyzwoitościach zapominać. Nie chciała
tracić czasu, a gdy szelest w przedpokoju wyrwał ją z tego osłupienia, wstała zarumieniona,
zmieniona, pomieszana, z nowym twarzy wyrazem i potrzebowała chwili opamiętania, aby wyjść
naprzeciw nadchodzących już hrabiego z generałem Kurdwanowskim i z dowcipnym a rubasznym
Hulewiczem.
Jak laską czarodziejską zmieniło się za przybyciem tych gości wszystko w saloniku. Weszła
z nimi wesołość, trzpiotostwo, wrzawa. Starosta, trochę się mający na baczności, pozostał
sztywnym i nieśmiałym. Lecz z tego usposobienia hrabia z towarzyszami natychmiast, od
pierwszego przywitania, począł go wyprowadzać, na ton lekki, wesoły i rubaszny nastrajając
rozmowę.
— Pragnąłem bardzo poznać bliżej pana starostę — rzekł. — Ze czcigodnym ojcem jego,
panem wojewodą, niejeden raz szliśmy w ordynku i nieraz teżeśmy się kłócili. Nigdzie pana
starosty nie mogłem pochwycić. Raz tylko z daleka zobaczyłem w teatrze. Ale młodemu, w czasie
takich saturnaliów przybywającemu do stolicy, trzeba zażyć świata. Nie należy się zamykać, ha, ha!
Z ojcem ileśmy się to razy upili i jak? A cośmy się nastrzelali do głów tureckich! Pan bo wpadłeś tu
w złe ręce — dodał hrabia — młodości szkoda marnować w takiej klauzurze. Przyjedź do mnie
kiedy na obiadek lub wieczerzę, a zobaczysz, jak się bawimy.
Starosta, usiłując się uśmiechnąć, dziękował.
— Nie ma nic niebezpieczniejszego — dodał hrabia, zwracając się do Hulewicza — jak gdy
król daje zły przykład. Znam go dawno, nigdy dwóch kieliszków wina nie dopije.
Hulewicz szepnął:
— Za to upaja się do zbytku czym innym.
— Jak to do zbytku? — zaprotestował hetman. — Upajać się czymkolwiek bądź nigdy do
zbytku nie można. W upojeniu rozum, a kto trzeźwy, głupi!
Śmiano się na głos wielki. Gospodyni znikła, ale matka jej w wesołą rozmowę wmieszała
się żywo.
Ponieważ wieczerzy jeszcze nie oznajmywano, spiskowi otoczyli starostę i nieznacznie
poprowadzili go do ustronnego kątka.
— Żebyś tylko, uchowaj Boże, nie dał się klice tej spiskowców zaciągnąć do ich obozu —
rzekł hrabia — hę? Słyszę, bywasz u pana Ignacego, u Stasia, u Krasińskiego. Prawdali to?
— Ale dlaczegóż bym nie miał tam bywać? — odparł starosta, który przestrzeżonym był
może, iż go odciągać będą, a miał już mocne postanowienie nie dać się obałamucić.
— Dlaczego? — przerwał mu Hulewicz. — Bo to jest komedia, która skończyć się może
tragicznie dla aktorów, a i dla sceny niezbyt wesoło.
— Mów szczerze, starosto, les opinions sont libres — rzekł hrabia.— Czy czujesz sympatię
dla tych rewolucjonistów?
— Rewolucjonistów? — odparł starosta. — Przepraszam. Ja bo nie znam żadnych tutaj.
— Mówmy otwarcie, cartes sur table — prawił Hulewicz. — Co u licha, dlatego się
możemy szanować i kochać, i kumać, I ściskać, choć jeden widzi biało, drugi czerwono. Otóż my,
wierni synowie tej starej Rzeczypospolitej, za której swobody antecesorowie nasi krew przelewali,
mówimy sobie, że formy rządu co rok na nowo przykrawać, jak sukni dla mody, nie godzi się; że co
naddziadowie zostawili, to święte, a największym klejnotem swoboda. Ci reformatorowie chcą u
nas absolutum dominium wprowadzić. Jesteś i pan za tym?
Starosta minę nastroił bardzo poważną.
— Bez wątpienia — rzekł — że spuścizna po przodkach szacowna jest wielce. Lecz gdy w
sukni ciasno, a chodzić w niej mus, nie dla mody, ale dla życia przykroić ją potrzeba. O ile wiem i
słyszałem, na anarchią u nas od dwóchset już lat narzekano. Trzeba by silny rząd wprowadzić.
Skarb wycieńczony, wojska nie mamy...
Hrabia syknął i zaprzeczył.
— U nas co szlachcic, to żołnierz!— zawołał.
— Są to kwestie — odparł starosta — których mnie, bez doświadczenia, młodemu,
rozstrzygać się nie godzi; lecz vox populi...
— Nie kończ, panie starosto — wtrącił Hulewicz. — Vox populi to najczęściej la voix des
moutons du Panurge... Ja wolę głos wieków i tradycji niż ryczenie ulicy, która nie rozumie nic.
Starosta milczał. Hetman poufalej coraz zbliżał się do niego.
— Okrutny mam żal, że waćpana, panie starosto, jak widzę, już nakarmiono tymi modnymi
bałamuctwami. Wszystkiemu ten kochany pan Ignacy winien. Marzyciel... Nabił mu głowę Piatoli,
obcy człowiek, co kraju nie zna, ten przewrotny klecha Kołłątaj i tutti quonti. Zmiłuj się, usłuchaj
dobrej rady, nie mieszaj się do tego, stroń od utopistów, bo ojca zmartwisz.
Starosta uśmiechnął się.
— Ale ja, panie hrabio, posłem nie jestem, do niczego nie należę i gram tu tylko rolę
spektatora, który się czegoś nauczyć pragnie. Więcej nic.
— Ja spektatorowi zalecam — rzekł hrabia — patrzyć na wesołe twarze, bawić się, w spiski
nie mieszać. Słowo ci daję, życzę wam dobrze. To wszystko się źle skończy. Z Prusakami, jak
Niemcy powiadają, wiśnie jeść niezdrowo.
Śmieli się. Starosta rad był zmienić rozmowę i spytał hrabiego o sławnego arabskiego
wierzchowca, na którym on cudów dokazywał.
— A! Słychać o nim? Przyjdźże go zobaczyć do mnie. Raz przynajmniej w dobrym
towarzystwie się upijesz i nie będą cię nudzili projektami do nowych praw. Mnie to pociesza, że
poznałeś Loiskę. Masz jakąkolwiek dystrakcją.
Starosta zarumienił się jak wiśnia. Hetman go wziął pod rękę i wyciągnął z sobą dalej.
— Kochany starosto — rzekł — szczerze ci powiadam, że dla samego imienia, które nosisz,
interesujesz mnie. Przyjm tę przyjacielską przestrogę: nie wiąż się z tak zwanymi patriotami. To ci
na całe życie zaszkodzi, zafarbuje cię. Między nimi są i dobrzy ludziska, ale oleju im w głowie
brakuje. Ta budka z kart, którą chcą stawić, wywróci się, nim ją zbudują. Siła i rozum po naszej
stronie. Im się zdaje, że z pomocą mieszczan i demagogów potrafią szlachtę odrzeć z jej
odwiecznych praw i Rzeczpospolitą na monarchią przemienić. My się śmiejmy z tego!
— Ale w sejmie mają większość za sobą.
— Sztuczną. Zahukali dudków i posługują się nimi. Nie wdawaj się w to. — I natychmiast
dodał żywo: — Jutro cię czekam na obiad.
Gospodyni, poważna bardzo, podchodziła właśnie, oznajmując wieczerzę. Wszyscy się
posunęli do jadalni. Hulewicz inaugurował posiedzenie konceptem dosyć nieprzyzwoitym o
ostrygach.
Hrabia sakramentalny przed każdym jedzeniem kieliszek wódki przypominał.
— Inne narody piją po jedzeniu — rzekł. — Polacy przed... Daleko rozumniej, bo jadło
znajduje już gotowego na przyjęcie robotnika. Mnóstwa rzeczy rozumnych za granicą nie znają i od
nas by się uczyć powinni.
— Niezawodna rzecz — odparł Hulewicz — na przykład golenia głów. Człowiek w każdym
czasie gotów potem do bonifratrów.
Śmiano się.
— A propos bonifratrów — ozwał się Kurdwanowski. — Marszałek, słyszę, przekonał się,
że ów Barani Kożuszek, który nam tu tak dokazywał w ulicach, był wariat i zamknął go w szpitalu.
— Kwalifikował się gdzie indziej! — zawołał hrabia ponuro.
Loiska posłyszawszy wzmiankę o żebraku, która jej przypomniała redutę, zarumieniła się i
musiała wody napić. Dziś właśnie wspomnienie to najboleśniejszym dla niej było.
— Nie mogli, słyszę, dojść — ciągnął dalej Kurdwanowski — i do dziś dnia nie wiedzą, kto
jest ten łotr.
— Dałbyś pokój z nim — przerwał hetman. — U nas zaraz z komara robią wołu. Co tu
hałasu dla jakiegoś niezdary.
Hulewicz zaczął cóś szeptać sąsiadce, pani Zelskiej, o znajdujących się w Warszawie
pięknościach i napomknął o pani Lucchesini.
— Nie mów, że piękna — odezwał się hrabia. — Figurę ma zręczną, ale twarz... Wśród
naszych kobiet wiele się nie odznacza. Że się z nią Lucchesini ożenił, to tylko tym tłumaczę, że ma
jedno oko.
— Ale za piękność jej staje dowcip — rzekł Hulewicz. — Baba godna małżonka swego.
Niemcewicza sobie zyskała, a przez niego i innych. Lucchesini polityce poświęcił nawet małżonkę.
— To bajka — odezwał się Kurdwanowski. — Niemcewicz nie kocha się w niczym, tylko
w tym, co pisze, w swoich bajkach i w gazecie.
— Ja poczciwego Łuskinę wolę, słowo daję — przerwał Hulewicz. — To mi jest gazeta! Na
rozum nie choruje i nikomu nie przycina. Nie mogę znieść gazety, co mnie korzennymi
przyprawami traktuje, mam ich dosyć gdzie indziej. Gazeta to chleb, powinna być z czystego żyta,
bez przymieszki. Vivat Łuskina!
Że ile razy Hulewicz usta otwierał, śmiano się, nawet nie słysząc, co powiedział, więc i tym
razem śmiech towarzyszył temu wystąpieniu.
— Warszawa, doprawdy, staje się nie do zniesienia — dorzucił hetman — i nie do
poznania! Powiał na nią wiatr jakiś, co zwarzył to wszystko. Króla zmienili nam, sejm przekabacili,
przymierza odwieczne ponicowali. Mieszczanom dają szlacheckie niemal swobody, chłopom chcą
szkoły zakładać, od księży odbierają, co kościołowi dali ojcowie — słowem, świat wywrócony! Nie
dziwuję się, że Szczęsny uciekł do Wiednia. Ja gotówem choć do Turków...
Nie dokończył. Cicho się zrobiło na chwilę.
Gdy wszyscy tak ostrygami i polityką byli zajęci, starosta skorzystał z tego, by spojrzeć na
Loiskę. Siedziała smutna, zatopiona w sobie, jakby nie słyszała, co mówiono. Uczuła instynktem
wzrok zwrócony na siebie i zapłaciła zań półuśmiechem.
Hrabia pił i zachęcał do picia w imieniu gospodyni, humory coraz się stawały lepsze; ale
Loiska, jakby lękając się zbytnich wesołości i wybryków ze strony hetmana, coraz poważniejsza,
nie okazując, aby ją to cieszyło, a oczyma żaląc się staroście. Usunęła się w końcu z krzesłem i
wstała, żaląc na ból głowy.
Hrabia, choćby był dłużej bankietował, zmuszony został prędzej, niż chciał, porzucić
wieczerzę. Zabrał jeszcze do kąta starostę, przypominając mu zaproszenie, mrugnął na swych
towarzyszów i pożegnał Loiskę. Rad nierad, starosta za właściwe uznał także nie pozostawać tu
dłużej.
Czas jakiś upłynął. Zbliżała się wiosna powoli i ów dzień uroczysty dla księży bonifratrów,
Emaus, gdy zwykle tłumy pielgrzymów puszczane bywały dla zwiedzenia szpitala obłąkanych.
Było to starym zwyczajem i w tym roku przygotowywano się na przyjęcie tych gości.
Ksiądz Brzeski jak zawsze krzątał się, aby razem z widokiem tych nieszczęśliwych publika
miała dowód starania i pilności, z jaką około nich chodzono.
Barani Kożuszek, który spełniał pewne posługi w klasztorze i wszyscy tu do niego
przyzwyczaili się i. nawykli, jednego dnia rano nie pokazał się ani w kościele, ani na korytarzu.
Przełożony, który go lubił, sądził, że stary mógł zachorować i począł dopytywać się o niego. Nikt
go nie widział jeszcze dnia tego. Zapytany braciszek Izydor zmieszał się jakoś, zakręcił i poszedł do
izdebki, którą stary miał wyznaczoną dla siebie.
Tu go także nie było; nie było i kijka, z którym chodził. Leżały tylko próżne sakwy w kątku,
z którymi go przyprowadzono.
— Nie ma go w celi — rzekł zdyszany, powracając do przełożonego.
— Jednakże potrzeba dojść, gdzie się ukrył, bo osłabł może — odparł ksiądz Brzeski. —
Szukajcie go w klasztorze.
Brat Izydor pośpieszył na zwiady, ale po półgodzinnym poszukiwaniu wrócił do
przełożonego zafrasowany.
— Nigdzie go nie ma, cały klasztor strząsłem — rzekł smutnie.
— Jużciż bez zezwolenia nie wyszedłby na miasto. Pytaj u furty. Nie mógł się schować, i po
co?
— U furty byłem, nie widzano go tam.
— Cóż to jest? — odparł przełożony wstając. — Wiecie, że nam go polecono pilnować i
marszałek gniewać się będzie, zresztą i jemu tu źle nie było. Miałżeby uciec?
— Niepodobna! — odezwał się brat Izydor.
W klasztorze się ruch zrobił wielki, nowe śledzenie i poszukiwanie po salach, między
obłąkanymi, z których złośliwsi najbałamutniejszymi odpowiedziami zwodzili. Staruszek jeden,
który od dawna miał się za Boga Ojca, zaręczał, że św. Piotrowi kazał go wpuścić do nieba. Drugi
przyznawał się, że go zabił. Młody człowiek, który pracował nad zrobieniem skrzydeł do latania,
pokazywał na okno i zaręczał, że wyleciał nim. Znaczniejsza część łagodniej obłąkanych, z którymi
Kożuszek chętnie obcował i wdawał się w rozmowy, a okazywanym im współczuciem serca sobie
zaskarbił, opłakiwała stratę przyjaciela. Przetrząsano wszystkie kąty, szopy w podwórzu — nigdzie
śladu ni wieści nie było.
Inni zakonnicy powiadali, że od wczorajszego wieczora, gdy o mroku do swej celi poszedł
na odpoczynek, nie widzieli go wcale. Ksiądz Brzeski gniewał się, niecierpliwił, wymówki czynił
dozorcom. Furtian zapewniał najuroczyściej, iż wyjść nie mógł. Mury były za wysokie, nie do
przebycia i nigdzie znaku usiłowania ucieczki. Ponieważ brat Izydor zostawał z nim w najlepszych
stosunkach, posądzać go zaczynano o ułatwienie mu ucieczki, ale ofiarował się przysiąc na
Ewangelią, iż nie wie o niczym.
Przypomniano teraz sobie, że przed kilką dniami stary prosił o spowiednika swego, ojca
Pankracego, po którego posłano, i ten właśnie wczoraj przybywszy, spowiadał go, zabawił chwilę
w jego celi, a potem się oddalił. Furtian zaś, sprzeczając się z bratem Izydorem i innymi,
utrzymywał, że jako żywo nie jeden bernardyn przyszedł, ale dwóch ich być musiało, gdyż po ojcu
Pankracym, późnym już wieczorem, wyszedł inny zakonnik o kiju. Wprawdzie nie mógł sobie
przypomnieć wrotny, czy ci dwaj bernardyni przyszli razem , czy pojedynczo, lecz najpewniejszym
był, iż wychodziło ich dwóch, jeden wcześniej, drugi później znacznie.
Ksiądz Brzeski, wysłuchawszy tego opowiadania, mocno się nagniewał, nałajał, a w końcu
milczeć kazał o tej ucieczce, aby o niej w mieście nie gadano. Nikt więc już nie śmiał się o tym
odezwać, tylko brat Izydor, chodzący z puszką, nazajutrz wybrał się na Krochmalną ulicę. Tu, po
długim pukaniu do drzwi, trochę je otworzyła stara gospodyni i natychmiast zaryglowała,
zapewniając, iż nikogo w domu nie ma.
Powracając spotkał braciszek Macieja.
— Zlituj się, co się z nim stało? — zapytał zatrzymując go.
— Z kim?
— Z twoim starym.
— Alboż co? — odparł Maciej. — : Ja mu dziś chciałem zanieść bieliznę.
— Zniknął z klasztoru! Nie ma go od wczoraj! Uszedł jakimś cudem. — To nie może być!
— zawołał Maciej przestraszony.
Braciszek głową potrząsał niedowierzająco. Maciej się w piersi uderzył.
— Tak mi Boże dopomóż, dotąd nie wiem nic!
— No, no, wiesz, nie wiesz — odparł braciszek — ale nie zapomnij go przestrzec, żeby się
nie pokazywał, a z odzyskanej swobody korzystał; bo gdy go teraz złapią, gorzej być może.
Z postawy i twarzy można było wnosić, że stary istotnie o panu swym nie wiedział.
Przycichło o Baranim Kożuszku. Miano co dzień świeże dla zabawy plotki polityczne i
historyjki z bruku wyrosłe i łatwo o wszystkim zapomniano.
Sejm i posiedzenia jego burzliwe, namiętne, przeszłością brzemienne, zajmowały umysły.
Zapowiadające się olbrzymie zmiany, z których jedni cieszyli się, drudzy się ich lękali, odciągały
uwagę od spraw pomniejszych. Oprócz tego Warszawa się bawiła jak nigdy. Domów otwartych
było mnóstwo, młodzieży i cudzoziemców bez liku, bale po balach następowały i gorączkowo
podbudzane życie panowało w sferach wszystkich.
Nie uszło jednak baczności tych, którzy obok salonów wielkiego świata lubili poufalsze
kryjówki i w nich swobodniejszą zabawę, iż jeden z domów, na który najwięcej rachowano, stał się
niedostępnym prawie. Kasztelanicowa Loiska nie zapraszała nikogo, przyjmowała chłodno, a
często nie bywało jej w domu.
Nie było tajemnicą dla nikogo, że młody starosta tam najczęściej przesiadywał. Tytus,
którego Loiska się grzecznie pozbyła, a starosta dla niego ostygł i niemal się z nim rozstał, mszcząc
się, dziwne o tym stosunku rozpowiadał rzeczy, nazywał go bardzo groźnym i znajdował, że
przyjaciele wojewody powinni go byli o tym ostrzec.
— To nie są miłostki chwilowe — mówił. — Opanowała go kobieta z głową, przebiegła,
zimna, obrachowana i doprowadzi niedoświadczonego młokosa, gdzie zechce.
Przyjaciele nowi starosty: Potoccy, Niemcewicz, Weissenhoff i cały ten obóz, do którego on
się wcielił, mimo usiłowań hetmana, bronili go żarliwie i w stosunku tym nie widzieli nic ani
zdrożnego, ani groźnego. W owych czasach wydawał się on bardzo naturalnym, ogół był wielce
pobłażający. Nie ważono się nic mówić na starostę, bo miał silnych obrońców. Zyskała na tym
stosunku z nim i Loiska, którą zaczynano nawet z przeszłości uniewinniać i tłumaczyć, a znajdować
zachwycającą.
W pierwszych dniach po przybyciu matki obie kobiety zgadzały się jako tako. Zdawało się,
że żyć z sobą będą mogły. Ale matka miała nawyknienia, a widok stolicy i życie w niej, spotkanie
wielu dawnych przyjaciół i znajomych, szał ten jakiś, który był w powietrzu, podziałały na nią
pobudzająco. Dom córki za swój uważając i znajdując go jak klasztor nudnym, poczęła się w nim
rządzić, chcąc go świetnym uczynić. Bez wiedzy Loiski zaczęła tu ściągać swych odwiecznych
adoratorów, a że właśnie córka teraz spokoju zapragnęła i w jej usposobieniach zaszła zmiana, którą
gwałtowne uczucie dla starosty wywołało; w parę tygodni zaczęły się nieporozumienia.
Obie żywe i niecierpliwe, starły się parę razy. Loiska przyjaciół matki przyjmować nie
chciała. Sprzeczki trwały po całych dniach, aż w końcu Zelska, znalazłszy sobie i protektorów, i
mieszkanie osobne, jednego dnia, po burzy strasznej, wyniosła się od córki.
Loiska odetchnęła: była teraz swobodną. Zmieniła zupełnie tryb życia. Przyjmowała,
zmuszona dawnymi stosunkami, hetmana i jego spiskowych; ale zresztą unikała towarzystwa,
przestała. zapraszać na wieczerzę. Starosta przesiadywał u niej po dniach całych.
Tytus nie mylił się może, widząc w tym stosunku niebezpieczeństwo dla niego. Cóż może
być dla młodego niebezpieczniejszym nad prawdziwe przywiązanie kobiety pięknej, namiętnej, a
zepsutej, gdy namiętność ta jest w niej pierwszą, nie udaną, a nic jej szranków nie zakreśla?
Zimna owa i gwałtowna razem Loiska, dla niego stała się czułą, powolną, posłuszną niemal.
Starosta zapomniał o przyszłości, o obowiązkach położenia, o nieuchronnym, smutnym
końcu tego snu uroczego — oddał mu się cały. Znajdował w tej kobiecie wszystko, o czym mógł
marzyć tylko. Pod wpływem jego szlachetnego charakteru i młodzieńczego zapału Loiska nawet
zmieniła przekonania, opinią o ludziach. Dawni przyjaciele z tego obozu, który jej za narzędzie
używał, stali się dla niej nienawistnymi. Chciała się ich pozbyć, zerwać z nimi. Gotową była służyć
ideom starosty. Lecz z przeszłością tak zerwać trudno! Każda teraz narada potajemna u niej
niecierpliwiła ją, oburzała niemal. Hetman poznać jej nie mógł i podejrzywać ją zaczynał, ale
schadzki w gabinecie trwały jeszcze. Loiska, podsłu-chując ich ciekawie, wiedziała, że plan
porwania króla dojrzewał, że dzień, chociaż jeszcze oznaczonym nie był, zbliżał się. Walczyła z
sobą, nie chcąc podchwyconej zdradzić tajemnicy, ale zarazem nie przypuszczając, aby się godziło
dozwolić spełnienia zamachu, który teraz wydawał się jej groźnym.
Hrabia coraz się więcej zapalał do swojego projektu, opartego na doskonałej znajomości
charakteru króla Stanisława Augusta. Hulewicz, wysłany do Wiednia z zapytaniem o konsens na
porwanie króla, przywiózł od tamtejszych przyjaciół zgodę i pochwały. Nikt jednak do tego spisku
należeć nie chciał i hetman ograniczyć się musiał swoimi najbliższymi sługami i powiernikami.
Loiska dotąd nie powiedziała staroście o swym odkryciu, nie żeby ukrywać je przed nim
chciała, lecz wstyd jej było wyznać przed nim swe stosunki z tymi, dla których on okazywał jawnie
wstręt i wzgardę. Był to jeden z najcięższych spadków jej przeszłości.
Każda prawdziwa miłość uszlachetnia, podnosi, bo obok niej w sercu nic plugawego i
nikczemnego wyżyć nie może. Jest to płomień oczyszczający. Matka też znajdowała teraz Loiskę
tak nie do poznania zmienioną, według jej wyrażenia zgłupiałą, iż się z nią pogodzić nie mogła.
Wyrzucała jej najmocniej, że nie mając najmniejszej nadziei wyjścia za mąż, bo o tym myśleć
nawet nie było podobna, nie korzystała z namiętności wojewodzica, zawczasu sobie zapewniając
donacje i zapisy.
Loiska na myśl tę się teraz oburzyła. W istocie zmieniona była bardzo. Płakała po nocach.
Gdy została sama, czuła się nieszczęśliwą, a gdy starosta nadchodził, szalała jak dziecię,
zapominała o wszystkim.
Ta roztrzepana kobiecina, co niedawno w pożyczonych klejnotach pyszniła się jako królowa
Golkondy na reducie, teraz zasłaniała twarz, wykradając się na miasto, i unikała wejrzenia
ludzkiego.
Za to matka, która w atmosferze miejskiej odżyła, za dwie dokazywała. Wrócili jej starzy
znajomi, znajdując ją jeszcze, dosyć powabną, a nadzwyczaj miłą, bo w jej saloniku przy Długiej
ulicy nieograniczona panowała swoboda. Od Domagalskiego z Nowego Miasta banczek faraona
przeniósł się do Zelskiej. Późnym wieczorem roznoszono sławny poncz na burgundzie, któremu
nigdzie równego nie było. Chwalili ją starzy, powtarzając sobie: Elle n'est pas du tout begueule.
Stara odmłodniała i czuła się najszczęśliwszą. O córce nie lubiła mówić, a zmuszona, poruszała
ramionami, narzekała na jej głupotę i dąsała się. Dawne znajomości Zelskiej wprawdzie nie dawały
jej wstępu do tych domów, do których się wcisnąć pragnęła, ale mężczyźni bywali u niej wszyscy.
Pokazywała się na balach, a że kibić zachowała dość piękną i pod maseczką mogła się wydawać
młodą, nie opuszczała żadnej maskarady. Ów krajczy, którego Loiska pozbyła się niegrzecznie, nie
przyjmowany prawie nigdzie, siadywał tu po całych dniach i cynizmem swym zabawiał
towarzystwo.
Tytus zaglądał czasem, aby mógł gdzie indziej zdać raport z tego, co się tu działo. Bolała go
niezmiernie odprawa przez starostę, którą on niewdzięcznością nazwał. Nie uważał on jej jeszcze za
ostateczną, strzegł się zrywać, bo stosunku tego potrzebował na przyszłość. Kiedy niekiedy zjawiał
się z rana u starosty, ale zaufania jego nie miał. Unikano go. Powoli zaczęła się w nim rodzić chęć
pomszczenia się, nie na tym, którego życzliwość zachować sobie pragnął, lecz na Loisce, która mu
okazywała nie tajoną wzgardę. Przestrogi już były wyczerpane. Tytus potrzebował jakiegoś faktu,
którym by oczy otworzył panu staroście i oderwał go od tej kobiety.
Z myślą tą nosił się długo. Traf mu nastręczył wiadomość o schadzkach hetmana, generała
Kurdwanowskiego, strażnika, Hulewicza i innych, potajemnie się odbywających u Loiski.
Wiedział, że starosta teraz całym sercem do przeciwnego obozu należał. Zdało mu się, że
oznajmując o tym zakochanemu, obrzydzi mu kobietę, która była przyjaciółką nieprzyjaciół jego.
Był pewnym, że kasztelanicowa musiała to przed nim ukrywać. Wahał się czas jakiś, aż na ostatek,
trafiwszy na usposobienie, które mu się zdawało najprzyjaźniejszym do wywarcia żądanego skutku,
jednego ranka zjawił się ze swą szyderczą miną u pana starosty.
— Przepraszam — rzekł — że trudzę pana moją smutną figurą, ale jakże tu nie gryźć się,
gdy się widzi tak zacnego i godnego szczęścia człowieka w rękach takiej istoty, jak Loiska. Bystro
spojrzał nań zagniewany starosta.
— Panu przecież winienem jej znajomość — rzekł — i jest to, przyznam się, jedyna
przysługa, za którą wdzięczność mu winienem.
— A ja mam to sobie do wyrzucenia, bo widzę, że starosta nadto bierze to na serio. Jako
zabawka była to znajomość miła, ale jako trwały stosunek rzecz niebezpieczna.
— O — rozśmiał się z przymusem starosta — proszę być spokojnym.
— Nie mogę, dopóki przynajmniej z serca wszystkiego nie zrzucę, co mam na nim.
Usiłowałem pana starostę ustrzec od stosunków z tak zwanymi patriotami. Ja otwarcie wyznaję, że
do nich nie należę, lecz przekonania wszelkie szanuję. Starosta liczysz się do ich obozu, a ta pani
jest najdzielniejszym narzędziem w rękach przeciwników jego.
— Pan się mylisz! — odrzucił żywo starosta. — Była może, nie przeczę, ale nie jest!
— Jest — potwierdził Tytus.
— Nie! — zaprzeczył gorąco gospodarz.
— Za pozwoleniem — rzekł przyjaciel — a jeśli ja dowiodę tego, co mówię?
Zarumienił się młody panicz.
— Poczytuję to sobie za obowiązek, aby staroście łuskę zedrzeć z oczów. Loiska jest
doskonałą aktorką, gra taką rolę, jaka jej jest dogodną. Wydobywa z pana, co jej potrzeba, i dzieli
się tym ze swymi druhami.
Uśmiechnął się.
— Chodzi o dowody — zamruczał starosta.
— Złożę je — rzekł Tytus, triumfując zawczasu. — Dawne bardzo stosunki poufałe łączą ją
z hetmanem.
— Z tego mi nie robiła tajemnicy — rzekł starosta.
— Tak, ale one trwają do dziś dnia.
— To są słowa — odparł starosta chłodno. Tytus wziął za kapelusz, skłonił się i rzekł
zimno:
— Pan starosta pozwolisz mi, abym którego wieczora wziął go z sobą na półgodzinną
przejażdżkę?
— Będę mu służył — odparł z ukłonem gospodarz.
Rozstali się tak. Starosta wzburzony, gniewny, długo przyjść do siebie nie mógł. Miał z rana
być, wedle zwyczaju, u Loiski, ale wstrzymał się. Nie chciał kłamać przed nią, a powiedzić jej, co
słyszał, nie śmiał.
Walczył z sobą, nim potrafił wyrobić to, czego chciał, to jest przekonanie, że Tytus potwarz
rzucił. Parę dni oczekiwał na niego i uspokoił się wreszcie, gdy jednego wieczora nadjechał
przyjaciel, w milczeniu prosząc go z sobą.
Mieli iść pieszo. Tytus ze znajomością wszystkich miasta zakątków, podprowadził starostę
do tylnej bramy, którą zwykle wchodzili spiskowi, ustawił go tak, aby nie postrzeżony mógł ich
widzieć i poznać, i prosił o chwilę cierpliwości. Starosta z bijącym sercem czekał.
Nierychło potem wślizgnęli się hetman, generał i parę osób jeszcze. Widział ich, poznał i
musiał się uznać zwyciężonym. W pierwszym momencie chciał zaraz wpaść do Loiski i zerwać z
nią na zawsze. Ale serce go zabolało, chłopięce łzy zakręciły się w oczach. Podziękował zimno
Tytusowi i powrócił zamknąć się w domu.
Noc przebył niespokojnie, najdzikszymi karmiąc się myślami. Chciał natychmiast powracać
na wieś, nie widzieć jej więcej. Potem znowu zapragnął zdradę wyrzucić jej na oczy, a potem... już
sam nie wiedział, co czynić. Gdy nadeszła godzina, w której zwykle bywał u niej, mimowolnie
porwał kapelusz i pobiegł.
Loiska, oczekująca od wczoraj na niego, w progu już postrzegła z twarzy zmianę jakąś.
Przeczuła katastrofę, której się zawsze lękała.
Starosta blady był i drżący.
— Pani — rozpoczął, dając jej tytuł dawno już porzucony. Usłyszawszy to, Loiska padła z
okrzykiem na krzesło. Omdlała...
Brysia, usłyszawszy głos, nadbiegła cucić. Starosta stał blady i niemy. Przyszedłszy do
siebie, kasztelanicowa, której nagle powróciła dawna jej gwałtowność, sama rozpoczęła rozmowę:
— Słucham pana.
Dumne to wyzwanie już znacznie słabszym znalazło starostę, niż był wchodząc.
— Nie mam prawa czynić jej wyrzutów — rzekł — ale od wczoraj chodzę jak zbity. Pani
miałaś dla mnie tajemnice. Przyjmowałaś skrycie tych, o których mówiłaś mi, że się brzydzisz nimi.
Tam, gdzie hetman ze swymi przyjaciółmi wchodzi jednymi drzwiami, a ja drugimi, daruj pani —
ja bywać nie mogę.
Krew uderzyła na twarz Loisce; załamała ręce i upadła przed nim na kolana.
— Winnam — rzekła z boleścią — nie miałam odwagi ani tych ludzi odepchnąć, choć się
nimi brzydzę, ani tobie się przyznać do tych kajdan, które na mnie nieszczęsna przeszłość włożyła.
Winnam tak, zabij mnie, potęp, ale... ulituj się nade mną, nie pogardzaj mną! To grzech
przeszłości, to kara za nią, gorzkimi oblana łzami!
Nie potrzebujemy dodawać, że po krótkim tłumaczeniu Loiska spłakana zawisła na szyi
starosty, który wszystko zrozumiał i wszystko przebaczył. Przez wdzięczność za to kasztelanicowa
w uniesieniu zawołała, że właśnie to, co on jej poczytywał za zbrodnię, przyczyni się do
zapobieżenia zamachowi, który mógł zniszczyć wszystkie plany patriotów. Słowo to z ust jej
wybiegło prawie mimowolnie. Chciałaby je była może cofnąć, lecz było za późno. Starosta
domagał się tłumaczenia.
Dał słowo naprzód, że sam nic nie pocznie, że się oboje naradzą nad tym, jak zapobiegając
złemu, nikogo nie narazić na prześladowanie. Naówczas Loiska opowiedziała mu ze szczegółami
cały plan porwania króla, osnuty przez hrabiego, wskazała miejsce na drodze do Łazienek, gdzie
oddział wojska miał oczekiwać itp.
— Niechże to będzie dowodem, że jestem szczerze nawróconą. Mogę poprzysiąc, iż miałam
zamiar sama prosić króla o posłuchanie i zwierzyć mu to.
— I powinnaś to uczynić — podchwycił starosta. — Innej drogi nie ma. Znając tych ludzi i
wiedząc, że jedna chwila upojenia, po dobrym obiedzie, przy podanej sposobności może stanowić o
wykonaniu przyśpieszonym, nalegam i proszę: jedź jutro, dziś, jeżeli można.
Loiska godziła się na wszystko.
— Ale jak trafić do króla? — rzekła.
— Jadę natychmiast do generała Komarzewskiego i na jutro audiencję ci wyrobię, nie
mówiąc nic. O, król — dodał starosta z uśmiechem smutnym — piękne panie przyjmuje zawsze,
choćby mu tak ważnej nie przynosiły wiadomości.
Wszystko to wyrzeczone było i postanowione szybko i bez zastanowienia. Teraz dopiero
przyszło na myśl kasztelanicowej, iż krokiem tym, który nie mógł pozostać tajemnicą, bo hetman
miał swoich szpiegów i sprzymierzeńców w zamku, narażała się na zemstę człowieka
gwałtownego, który miał w ręku broń przeciw niej okrutną. Uczuła się zgubioną... Hetman był
mściwy, możny, nie przebierający w środkach, gdy się chciał pomścić.
— Tak, uczynię to, bom powinna, aby się oczyścić — rzekła głosem osłabłym — lecz nie
przebaczą mi tego. Wiem, co mnie czeka.
Starosta zachmurzył się i uląkł także, nie o siebie, ale o nią.
— Mógłbym — rzekł — podjąć się poselstwa i pójść sam z przestrogą; ale źródło zawsze
będzie łatwe do odkrycia, a zemsta, jeśli ją wywrzeć zechcą, pójdzie do źródła . Radźmy, jak się od
niej uchronić.
Rada była więcej, niż trudną, bo niemożliwą.
— Stanie się ze mną, co mi przeznaczone — westchnęła po namyśle Loiska. — Muszę
spełnić to, co moje sumienie oczyści. Jedź prosić o posłuchanie.
— Jadę — zawołał starosta — ale od jutra masz mnie jako obrońcę! Część zemsty niech
spada na mnie, nie ulęknę się jej!
Pod wrażeniem wiadomości tej, która go poruszyła i wzburzyła, starosta pobiegł do zamku.
Rzadko go tam widywano. Raz tylko po przybyciu do Warszawy przedstawionym był królowi,
który go z nadzwyczajną, przez wzgląd na ojca, przyjął łaskawością. Zaproszony potem na wieczór
muzykalny, miał sposobność pokłonić się królowi, który we wszystkich językach i na wszystkie
tony obdzielał swych gości najwyszukańszymi komplimentami. Otoczenie króla znało go tylko jako
syna wojewody, z którym rachować się było potrzeba dla jego wpływów i znaczenia.
Generał Komarzewski, którego widział niegdyś u rodzica na wsi, przywożącego Order Orła
Białego od króla, przyjął go nadzwyczaj uprzejmie. Starosta czerwienił się jak dziewczę, gdy mu
przyszło wypowiedzieć swą prośbę dla osoby, którą nawet nie wiedzieć, jak nazwać było. Nie miała
ona prawa do tytułu i imienia człowieka, który mężem jej zwał się tylko przez przypuszczenie.
Komarzewski zrozumiał zaraz, o kogo szło, ale się skrzywił.
— Jeżeli jest prośba jaka — rzekł — to może byśmy mogli, nie trudząc Najjaśniejszego
Pana...
— Prośby nie ma żadnej — przerwał starosta — ale jest wiadomość najwyższej wagi, którą
tylko ona sama zwierzyć może Najjaśniejszemu Panu. Tyczy się ona bezpieczeństwa osoby jego...
Generał zbladł.
— Przywidzenie jakieś, plotka — przebąknął. — Ale bądź co bądź, w imię tak
nadzwyczajnej sprawy...
Zawrócił się natychmiast do gabinetu króla, pozostał w nim z kwadrans i wrócił cichuteńko,
oznaczając godzinę dziewiątą rano. Pani się miała zgłosić do starosty piaseczyńskiego. Z twarzy
generała widać było, że choć audiencję wyrobił, już w wielkie jej znaczenie nie bardzo wierzył.
Starosta natychmiast pojechał do Loiski i pozostał u niej do wieczora. Znalazł ją we łzach,
złamaną, przybitą, przerażoną tym, co się stało i co spełnić musiała. Miała poczucie, że dni
szczęśliwe marzeń były skończone, że gorąca ta miłość, która błyskawicą przeszła, już dawną nie
wróci. Między nią a nim były już łzy, zachwiana wiara, ta plama podejrzenia, która choć zmyta,
zostaje zawsze śladem jakimś... On także trwożył się i bolał. Dziwne myśli przechodziły mu przez
głowę: ucieczka z Warszawy, ukrycie się gdzieś na wsi.
Nazajutrz rano drżąca, blada, zakwefiona Loiska pojechała do zamku. Znalazła tam już
oczekującego na nią w sieniach starostę, który ją w ręce oddał Ryxowi. Pomimo naznaczonej
godziny, czekać było potrzeba. Najjaśniejszy Pan odpieczętowywał listy i depesze. Oczekiwanie
wiekiem się wydało dla Loiski, ale jej dało czas zebrać myśli i męstwo.
Weszła, gdy się drzwi otwarły, szybko i śmiało.
Król, w rannym ubraniu, w rodzaju szlafroka, na którym wyszyta była gwiazda, siedział
przed stolikiem, zarzuconym papierami. Kopert kilka podartych leżało na ziemi. Na kanapce obok,
po pani krakowskiej, która się schroniła do przyległego gabinetu, pozostała chustka i flakonik.
Stanisław August był jeszcze owym pięknym mężczyzną, któremu tylko wzrostu trochę
brakło i postawy, by mógł się nazwać jednym z najurodziwszych swojego wieku. Twarz była
wdzięczną, łagodnego wyrazu, nawykła do banalnych uśmiechów i powszedniej, nieustannej
grzeczności; lecz spod tej maski chwilami jeszcze dobitnie wyglądało znużenie okrutne, smutek i
troska.
Zwrócił się na szelest sukni kobiecej ku drzwiom ciekawie i piękność Loiski uczyniła na
nim wrażenie takie, iż krótką chwilę pozostał w niemej kontemplacji. Z wolna podniósł się z
krzesła; na ustach zarysował się mocniej poczęty już uśmiech. Loiska stała naprzeciw niego i
głębokim pozdrowiła go ukłonem. Wyraz jej twarzy, pełen boleści i upokorzenia, obudzał
politowanie.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się cicho — przychodzę tu z tak dziwnym wyznaniem,
iż nie wiem prawdziwie, jak do niego przystąpić. Mogę nie zasłużyć na wiarę, krok mój fałszywie
może być tłumaczony, lecz byłam... jestem do niego zmuszoną.
Król, nie przywiązując wielkiej wagi do tej przedmowy, przypatrywał się ciągle i uśmiechał
do pięknej pani.
Loiska spuściła oczy.
— Mówże pani, proszę, otwarcie — odezwał się Stanisław August, poprawiając koronkowe
swe mankietki i błyskając białą ręką, na której duży pierścień widać było. — Czasu, niestety, mam
tak mało!
— Najjaśniejszy Panie — rozpoczęła, ośmielając się nieco, Loiska — przypadek (tu
rumieniec twarz jej okrył)... przypadek dozwolił mi podsłuchać tajemnicę tyczącą się osoby
Waszej.
Twarz króla spoważniała, ale wyrażała razem niedowierzanie i doznaną przykrość.
— Przyjmowałam w swym domu dawniej mi znajomego hetmana, który w nim spotkał się z
innymi przyjaciółmi swymi: generałem Kurdwanowskim, strażnikiem i... (wymieniła nazwisk
jeszcze kilka). Ci panowie osnuli plan porwania Waszej Królewskiej Mości w przejeździe do
Łazienek, u Ujazdowskiej alei. Miał być w tym celu oddział wojska przygotowany.
Mówiła jeszcze, gdy spojrzawszy ukradkiem na króla, zobaczyła go na krzesło upadłym,
bladym, drżącym, z twarzą zmienioną, która oburzenie, strach, gniew i jakąś niepewność wyrażała.
Ręką chwytał za poręcz, usta otworzył, jakby chciał zawołać kogoś, ale nie miał siły.
— Zastanów się, parni, co mówisz — odezwał się po chwili głosem słabym — takie
obwinienie jest rzeczą największej wagi.
— Ja też ważność mojego zeznania rozumiem dobrze — odparła Loiska. — Sama jedna
byłam, gdym podsłuchała; nie obwiniam, ale przestrzegam.
— Ale to mógł być żart chyba — przemówił król, w którego głosie czuć było trwogę jakąś i
pomieszanie.
— Mówiono o tym nieraz i bardzo serio — dodała Loiska. — Mogę powtórzyć szczegóły,
motywa. Spodziewano się zmusić Waszą Królewską Mość do stanięcia na czele nowej
rekonfederacji. Hetman wyznaczył do otoczenia karety oddział ze swojego regimentu. On i generał
Kurdwanowski osobiście znajdować się mieli. Zdaje się, że to w prędkim czasie, w tych dniach
dokonać się miało.
Loiska mówiła coraz śmielej.
— W moim interesie poważam się błagać Waszej Królewskiej Mości, abyś czyniąc użytek z
tej przestrogi, raczył oszczędzić mnie, bo i tak lękam się być wystawioną na nieubłaganą zemstę
hrabiego.
Król, na ręku oparty, dumał; łzę było widać w oku jego.
— O, ten niewdzięcznik — szepnął — człowiek, który mnie winien jest wszystko, dla
którego wycierpiałem tyle!
— Najjaśniejszy Panie — ośmieliła się wtrącić kasztelanicowa — sumienie mi każe dodać,
iż bynajmniej nie myślano nastawać na życie jego.
Z wolna przychodząc do siebie, król się poruszył.
— Rzecz jest, niestety, bardzo prawdopodobna — rzekł — a słowom pani nie mogę nie dać
wiary. Jednakże...
Tu myślał chwilę, niepewien, co miał uczynić. Wziął za dzwonek i postawił go na stole;
podszedł ku drzwiom jednym i zawrócił się od nich; skierował się ku drugim i wstrzymał. Blady
był, drżący i zdawał zapominać nawet, że Loiska stała i czekała jeszcze.
Za trojgiem drzwi gabinetu z jednej strony siedział Ryx, który wpuścił Loiskę, za drugimi
czekał Komarzewski, trzecie oddzielały, króla od pani krakowskiej i Mniszchowej.
Stanisław August wahał się widocznie, komu pierwszemu miał powierzyć tajemnicę i kogo
wezwać do rady. Nałóg i serce może pokierowały go ku pani krakowskiej. Zostawując Loiskę na
chwilę samą, wszedł żywo do sąsiedniego pokoju, gdzie panie piły czekoladę. W kilku słowach
opowiedział rzecz całą. Słychać było dwa wykrzyki, szelest sukni i wielce poważna, z resztkami
dosyć starannie pielęgnowanej piękności na twarzy, pani krakowska wsunęła się, wprost idąc do
Loiski. Oblicze jej było pełne gniewu, ale zarazem jakby nadąsania na nieostrożną kobietę, która
wprost, bez przygotowania, przyniosła królowi taką straszną wiadomość. Oczy pani krakowskiej z
cynizmem wielkiej pani, mającej przed sobą istotę jakąś podrzędną, badały Loiskę, w której cała jej
duma rozbudziła się od tego wzroku.
— Asindźka to słyszałaś na swe uszy? — zapytała.
Loiska potwierdziła skinieniem głowy tylko. Król wchodził już z siostrzenicą, panią
Mniszchową, piękną panią, nie mniej pańsko i arystokratycznie wyglądającą. Szeptała ona cóś do
ucha królowi, jak się łatwo domyślać było, o Loisce. Piękność jej nie podobała się ani zwiędłej pani
krakowskiej, ani pani marszałkowej, która chorowała na imaginacją, piła ciągle wody, brała
lekarstwa i tym sobie płeć i cerę niszczyła.
Król prosił kasztelanicowej, aby powieść swą powtórzyła, co ona dosyć niechętnie, w
krótkich słowach spełniła. Komentowano opowiadanie, znajdując je prawdopodobnym, lecz trwogi,
jaką król okazywał, panie te nie podzielały.
Przywołany przez króla Komarzewski, gdy mu udzielił tę wiadomość, usta zaciął, zadumał
się i nie powiedział nic.
Ponieważ Loiska nie miała już nic więcej do dodania i ciężkie swe posłannictwo spełniła,
pilno jej było odejść. Król, jakby nie chciał jej puścić jeszcze, naradzał się z generałem.
— Polecam się opiece Waszej Królewskiej Mości — odezwała się Loiska — gdyż się
zemsty obawiam.
— Bądź pani spokojną, ja nie wydam jej, to pewna — rzekł król. — A nawzajem proszę jej,
abyś o tej sprawie całej nie wspominała przed nikim. Musimy ją utopić i pogrześć. Nikt o tym
wiedzieć nie powinien. Zamach, gdyby nawet o wykonaniu jego myśleli, spełznie na niczym,
bośmy ó nim zawiadomieni. Nikt zaś nie potrzebuje wiedzieć, czy wypadek stanął na przeszkodzie,
czy ostrzeżenie. Zatem i mścić się nie będzie mógł hetman.
Loiska po dwakroć się już skłaniała, chcąc odchodzić, a król, wstrzymując ją, szeptał cóś
jeszcze z panią krakowską i marszałkową. Ta wyszła do drugiego pokoju i powróciła, pakiecik jakiś
przynosząc królowi, który przystąpił bliżej z wymuszonym uśmiechem do Loiski i dziękując, chciał
ją skłonić, aby od niego małą przyjęła pamiątkę. Ognisty rumieniec wystąpił na twarzyczkę kobiety.
Cofnęła się i głosem drżącym odparła:
— Najjaśniejszy Panie, proszę, abym nie była upokorzoną. Pamiątką dnia tego będzie dla
mnie, żem się do Waszej Królewskiej Mości zbliżyć mogła.
Zmieszana, wysunęła się natychmiast. Małe kółko, pozostałe w królewskim gabinecie, czas
jakiś po wyjściu jej, pod wrażeniem jeszcze świeżym, milczało.
— Jest to tak do niego podobne — odezwał się w końcu król — a zresztą tak niemożliwą
byłoby rzeczą cóś podobnego wymyśleć...
Pani krakowska, która przysiadła na kanapce i przybrała wyraz Egerii, dwuznacznie
odpowiedziała:
— To tylko powinno królowi dowieść, iż nie tak powszechny jest ten entuzjazm dla
przyjaciół pana Ignacego, jak go malują. Partia przeciwna ma siły i gotowa się posunąć do
ostateczności.
— A! To przymierze pruskie! To gospodarstwo nowe, które wszystko chce w kraju
przerabiać na jakiś fason osobliwy! Nie kryję, że mi to wszystko w najwyższym stopniu wstrętliwe.
Jakżeśmy daleko od szczęśliwych dni Kaniowa!
Marszałkowa westchnęła, król się zasępił.
— Tak — rzekł — od Kaniowa jednak pragnąłem się pojednać z hetmanem. Potemkin robił,
co mógł. Byłem świadkiem jego dobrej woli i pilnych starań; ale nic hetmana nie mogło nawrócić,
szalony człowiek.
— To gorzej, że nie on jeden taki — dodała pani krakowska. — Pan Szczęsny, Rzewuski i
wielu innych podziela jego zdanie. Wczoraj u prymasa spotkałam biskupa inflanckiego, który też w
spółce jest z nimi i oświadczył mi to bardzo otwarcie.
Generał Komarzewski stał milczący na boku. Panie zdawały się chcieć korzystać z
wypadku, aby króla spróbować odciągnąć od nowych przyjaciół.
— W smutnym jestem położeniu — odezwał się Stanisław August. — Nie możecie wątpić,
znając mnie od dawna, po której stronie są rzeczywiste sympatie moje; ale monarchą będąc, z
władzą tak ograniczoną, do prądów czasu i do woli większości stosować się muszę.
— Kwestia tylko, czy to istotnie wola większości, czy gromadki ludzi, co wiele wrzawy
robić umie — odezwała się z przekąsem marszałkowa.
— Prymas toż samo powiada — powiedziała pani krakowska. Król rozpostarł ręce.
— Za daleko już zaszliśmy, potrzeba eksperyment doprowadzić do końca — rzekł.
— Byleby go potem za drogo nie przyszło opłacić — dodała siostra królewska.
— Proszę was, o tym wszystkim ani słowa — odezwał się król, zwrócony ku generałowi
także. — Z hetmanem, nie dając mu poznać, iż wiem o tym, widzieć się postaram.
Zamilkli wszyscy smutnie jakoś, a po chwili król począł w sposobie monologu:
— Wszystkich mych dawnych, najlepszych przyjaciół, poczynając od Semiramidy,
naraziłem sobie, wszystkich! Nikt z nich nie rozumie twardej konieczności, której ulegam, wstrętu,
jaki mam do tych nowatorów i do całej ich nieszczęśliwej roboty.
— Ale Wasza Królewska Mość mógłbyś, opierając się na tych dawnych a wypróbowanych
przyjaciołach, oprzec się tej klice.
Król się uśmiechnął.
— Rad bym, ażebyście byli na moim miejscu — westchnął. — Przekonalibyście się, że
panem swej woli nie jestem.
Gdy to mówili, Ryx już zaglądał, cóś szepcząc. Słychać było wymówione przez niego imię
pana Ignacego Potockiego i podkanclerzego.
Pani krakowska z Mniszchową wstały zachmurzone, szybko się przenosząc do gabinetu,
którego drzwi zawarły za sobą. Komarzewski drugimi wyniósł się do sali. Z twarzy króla zszedł na
rozkaz wyraz chmurny i pełen troski; zwykły uśmiech zarysował się na ustach. Obrócił się do
stolika, biorąc z pośpiechem pierwszy list, na jaki natrafił.
Tuż piękna, spokojna postać Ignacego Potockiego ukazała się we drzwiach, a za nią
niepozorny i na już obrzękłych trochę nogach ciężko posuwający się ksiądz podkanclerzy, którego
czarne, wyraziste, ostre a rozumne oczy biegały po pokoju. Im mniej król był usposobiony do
czułego i sympatycznego przyjęcia tych gości, tym żywszą na pozór radością zwrócił się ku nim:
— Siadajcież, proszę! Czekałem. Cóż słychać? Całym sercem jestem z wami. Robota
postępuje, nieprawdaż?
Zwrócił się do podkanclerzego:
— Waćpan jesteś jej duszą, to zaręcza już za sukces. Do pana Ignacego wyciągnął rękę.
— A mamy wiele jeszcze do zwyciężenia, nim się starych politycznych nałogów i poglądów
pozbędziemy. Ale audaces fortuna iuvat, nieprawdaż? Jakże usposobieni posłowie dla nowego
prawa?
— Nie ma wątpliwości, że przejdzie wielką większością — rzekł pan Ignacy. — Tylko ta
nieszczęsna nasza wielomówność! Nie ma nikogo, co by się ze swadą nie chciał popisać.
Kasztelanów łukowskich i sandomierskich do zbytku, a czas drogi!
— To prawda! — zawołał król, składając ręce. — Ale obyczajowi narodowemu folgować
musimy. Niech się wygadają.
Schylił się król i jak przed chwilą zdawał się podzielać myśli i uczucia rodziny, tak teraz
całą duszą wylany był, niby otwarty, ufny z tymi, których miał przed sobą.
— Wyście najlepsi przyjaciele moi — dokończył — wy jedni mnie rozumiecie. Lecz
kochani, drodzy kolaboratorowie wielkiego dzieła, umiarkowania, wytrwałości... Wiele oszczędzać
i na wiele oglądać się muszę.
I tak samo, jak przed panią krakowską, ręce szeroko rozłożył i westchnął:
— Całą duszą jestem z wami!
W pałacu Radziwiłłowskim była reduta dnia tego, a zmęczona, choć nie dająca się znużyć i
nie spoczywająca ani na chwilę, Warszawa już się zawczasu do niej przygotowywała.
Chociaż dnia nie było jednego, aby gdzieś jakaś wieczerza, obiad, asamble, bal, zabawa nie
pociągały tego towarzystwa, zawsze i wszędzie się okazującego, choć oprócz tego męskie uczty na
Woli często posłów wstrzymywały, tak że późno się na posiedzenia sejmowe zbierali, choć panie,
oprócz innych dystrakcji, po całych dniach przesiadywały na galeriach czasu rozpraw i ubrane w
kolory białe z pąsowym, gorący udział oklaskami i okrzykami brały w naradach — jednakże reduta
była pożądaną. Tu wszyscy byli swobodni, na neutralnym gruncie. Tu wiele par, co się gdzie
indziej zbliżyć do siebie nie mogły, spotykało się pod maskami. Intrygowano się i zawiązywano
stosunki, robiono znajomości, bawiono się doskonale, choć nie zawsze w doborowym
towarzystwie. Ale też ono w końcu stawało się jednostajnym.
Tłok i tu, jak u Marwaniego, obiecywał się wielki, bo czasu tego sejmu ludzie tak zdawali
się potrzebować rozrywki, iż na żadnej nigdy nie brakło go reducie. Prawda, że i tu wielkiej
rozmaitości masek nie było. Powtarzały się też same Cyganki wróżące, Węgrzyni z króbkami, w
których się znajdowały karykatury na wybitniejsze osobistości sejmowe, Żydki faktorzy, pasterki,
fircyki we frakach moręgowatych, astrologowie, Grecy i Greczynki fantastyczne, Turcy z książek
starych naśladowani, według rycin u Mikoczy i Rikota, Kozacy itp. Właśnie jednak może najmniej
wybitne i nie ściągające oczów postacie najżywsze mogły budzić zajęcie, bo te tu sprowadzało
cichaczem dane sobie słowo. Niejedna z pań — opowiadano sobie — przybywała tu, znikała w
karetce z towarzyszem jakimś i nie zjawiała się znowu, aż pod koniec zabawy, gdy wreszcie
szukającego jej a zabłąkanego małżonka zdołała wynaleźć.
Matka Loiski, dawno pozbawiona tych gorączkowych wrażeń maskaradowych, których była
spragnioną, nie opuszczała teraz żadnej reduty ani kasyna. Dosyć liczne grono dawnych przyjaciół
otaczało ją zawsze. Bawiła się doskonale i mogła nawet poszczycić się,nowymi zdobyczami w tym
świecie, dla którego nowość tak stawała się pożądaną, że gotów jej był szukać nawet na śmiecisku.
Wieczora tego pani Zelska ubrana była za odaliskę, a że maska już nieco zwiędłą twarz
przysłaniała, piękne jeszcze białe ręce, popiersie, kibić czyniły złudzenie młodości. Znając choć z
widzenia i imię prawie wszystkich, mogła sobie pozwolić intrygowania ich, nie obawiając się być
poznaną, bo w towarzystwach stołecznych jej nie przyjmowano i nie starała się nawet o to. Tego
wieczora miała nadzieję spotkania się tu z córką, do której zbliżyć się chciała.
Zdawało się jej, że Loiska ze starostą przyjdzie pewnie dla rozrywki, a poznania jej była
pewną. Szukała jednak nadaremnie w licznych grupach i usiadła w końcu znużona.
Loiski nie było. Matka nie wiedziała o tym, że przed kilką dniami nagle wyniosła się ona ze
swego mieszkania, które jeden z posłów odnajął, i znikła zupełnie z warszawskiego horyzontu, tak
po cichu i nieznacznie, że nikt tego wytłumaczyć nie umiał. Lecz starostę jak przedtem widywano,
nie posądzano go więc o żaden rapt i wnoszono, że stosunki zerwane być musiały.
Po północy, gdy Zelska już ostrożnie, aby maseczki nie poruszyć, ocierała pot z czoła i
rozglądała się po sali, uderzyło ją w jednym z kątków zbiorowisko cisnących się masek i
głośniejsze stamtąd buchające śmiechy. Ciekawi otaczali kogoś, tak iż go dojrzeć nie było można.
Górą tylko nad ich głowami widać było starą, baranią czapkę.
— Cóż to tam tak do śmiechu budzi? — spytała starego podkomorzego, który jej
towarzyszył, a który powracał właśnie z tamtego kąta.
— A! To ten Barani Kożuszek — rzekł stary. — Któś się widać przebrał umyślnie. To była
figura znana całemu miastu, cynik jakiś, co ludziom nieprzyjemne prawdy po ulicach prawił; ale
jego już dawno nie ma w Warszawie. Marszałek go, słyszę, kazał ochłostać i precz wyrzucić.
Odaliska słuchała opowiadania obojętnie. Pierwszy to raz nazwisko Baraniego Kożuszka
obijało się o jej uszy; nie bardzo go też była ciekawą. Maska, która się tu, przybierając tę
charakterystyczną postać na siebie, zjawiła, zupełnie była podobną do tej, jakąśmy u Marwaniego
widzieli. Można ją było nawet wziąć za tęż sarnę. Ci tylko, co się zbliżyć do niej tego wieczora
mieli sposobność, więcej w niej znajdowali goryczy, a mniej tego lekkiego dowcipu
sarkastycznego, którym dawniej słynął Kożuszek.
Węgier, chodzący z karykaturami i rozdający właśnie wizerunki jakiegoś hetmana bez
buławy, Rady Nieustającej dawnej, z podpisem „Zdrada nieustająca", podskarbiego P., chodzącego
za jałmużną z kartami w kieszeni, biskupa Mass... konno przy szpadzie jako szefa pułku swojego
imienia itp. — oderwał był słuchaczów od Baraniego Kożuszka.
Na chwilę został sam, bo wszyscy się do Węgra cisnęli. Rozpatrywał się dokoła, postrzegł
odaliskę, wlepił w nią oczy i... powolnym krokiem przysuwać się do niej zaczął. Nic mniej miłym
nad to być jej nie mogło. Zbliżyła się naprzód do podkomorzego, odwróciła głowę, potem wstała,
chcąc się oddalić; lecz przecisnąć się nie było podobna. Barani Kożuszek wprost szedł ku niej.
Już to samo, że był brudny, że twarz miał szarym kawałem płótna, jak ścierka
wyglądającego, pokrytą, że potargane włosy siwe wyglądały mu spod czapki — obudzało wstręt u
pani Zelskiej. Brzydziła się starością. Oprócz tego, sama nie wiedząc czemu, obawiała się i trwogę
czuła, patrząc na starca, który z niej oczów nie spuszczając, wprost szedł ku niej.
— Podkomorzy, zlituj się, uchodźmy; idzie wprost na nas.
— Ależ niepodobieństwo — zamruczał towarzysz — przecież nas nie zje. Nie można się
przecisnąć, poobrywają na nas wszystko.
Zelska drżała siedząc. Obok niej na ławce, z drugiej strony siedziała kobiecina jakaś w
lekkiej sukni, w przebraniu, które o ubóstwie świadczyło. Ta, zobaczywszy Kożuszka, zerwała się i
uciekła. Stary natychmiast zajął miejsce opróżnione. Sąsiadka odwróciła się zupełnie od niego i
sądziła, że jej nie zaczepi, gdy usłyszała głos zmieniony, lecz przypominający jej jakiś niegdyś
znany:
— Góra z górą, mościa dobrodziejko — szeptał jej w ucho Kożuszek. — Myśmy to starzy,
starzy bardzo znajomi, hę... z Siedlec jeszcze. Hm, ale ja siwy jestem, a asindźka wiecznie
kwitniesz i z kielicha życia pijesz... Hm, ale już męty być muszą.
Cała drżąca, zwróciła się Zelska ku niemu i szepnęła:
— Mylisz się pan, nigdy nie byłam w Siedlcach, nie znam was.
— Barani Kożuszek nigdy się nie myli — rzekł sąsiad — tym mniej, gdy o taką dobrą,
serdeczną znajomą idzie, z którą się tyle wieczorów i księżycowych nocy nad brzegiem stawu
spędziło.
Szyderski śmiech towarzyszył odpowiedzi.
— Co to jest — ciągnął dalej — kiedy komu Pan Bóg da szczęście. Ja w łachmanach, a
asińdźka w atłasach. Ja sam, pani zawsze z adoratorami. Mnie w ustach i sercu gorzko, a u niej...
słodycz i ambrozje. A jednak, słowo daję, chodziliśmy, pod ręce pobrawszy się, po tym ogrodzie i
ja te niegdyś malinowe usta całowałem. Ale tysiące potem innych pocałunków starło z nich ślady
tych gorących...
Zelska, drżąc, nacierała na podkomorzego:
— Na miłość Boga, chodźmy, chodźmy!
Stary towarzysz ze słabymi nogami, obawiający się ścisku, a nie słyszący, co z drugiej
strony prawił Kożuszek, protestował:
— Siedź bo, asińdźka, nie można. Barani Kożuszek ust nie zamykał.
— Niewymownie się cieszę, że widzę dawną przyjaciółkę tak szczęśliwą i tak zawsze
piękną. Słyszałem, ba, słyszałem, że się jej wiodło nadzwyczaj pomyślnie. Miałaś podobno
głupiego męża, niepoczciwego zazdrośnika, który zawadzał. Potrafiłaś się go pozbyć, majątek
dostać do rąk i córunię tak wychować, że pierwszy ładny młodzieniec, co się zjawił, wziął ją jak
młody grzybek. Co też się z nią stało? Śliczne to było dziecko! Córka poszła pewnie w ślady
szanownej mamuni. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. I dobrze się jej dzieje, hę? Prawda to, że
pierwszy amant jej, nie ożeniwszy się z nią, świat ten pożegnał? W sam czas ją uwolnił. Swobodna,
może teraz zażywać świata, póki służą lata. Ma pewnie przyjaciół dużo.
Odalisce spod maski łzy już płynęły, ale Barani Kożuszek nie patrzył na nią.
— I to szczęśliwe, że asińdźka wróciłaś do stolicy ze wsi. Tam w tej dziurze, między lasami,
niedźwiedziom tylko żyć, a tu gdy się w ostateczności cerę straci, a siwizna przyniesie popielcowe
memento mori, jak stary woźnica będziesz asińdźka, nie mogąc powozić sama, drugim bicze kręcić.
To się opłaca. Słowo daję.
— Mości panie — zawołała, nie mogąc już wytrzymać, odaliska — jest rzeczą podłą znęcać
się nad kobietą!
— Jak nad jaką — rzekł Barani Kożuszek. — Nad niewiastą, co nie poszanowała w życiu
nic, ani mężowskiego imienia, ani świętości domowego ogniska, ani niewinności dziecka własnego,
nad taką starą, niepoprawną rozpustnicą Bóg przykazuje nie mieć litości i chłostać ją. A że biczem
nie mogę, słowem smagam.
Odaliska krzyknęła, lecz wrzawa na sali nie dała posłyszeć rozpaczliwego jej głosu.
Odwróciła się do podkomorzego, który patrzył w inną stronę, i chwytając rękę jego, poczęła wołać:
— Na miłość bożą, chodźmy...! Umrę...! Stary ofuknął ją:
— Słowo daję, że w ten tłum nie pójdę. Siedziałabyś... Kożuszek zamilkł na chwilę.
— Pierwszy raz się spotykamy — mówił potem — lecz nie ostatni, nie! Póki ty się tu ze
swym sromem nosić będziesz po Warszawie, ja za tobą, bom ja bicz boży, chłosta boża, pomsta
niebieska. Nie dam spokoju, wytchnienia. Nękać będę, aż pójdziesz stąd precz na pokutę, na łzy, na
upamiętanie, choć późne.
Odetchnął ciężko.
— Nie, ty harpio okrutna, coś splugawiła wszystko, czego dotknęłaś, ty nie upamiętasz się
nigdy! Zamrzesz w tej kałuży, w której żyłaś. Tyś stary łachman brudny, gorszy od tego, który ja
mam na sobie... Idź, gdzie chcesz... Ale precz stąd, abyś córki nie zgubiła... Ta jeszcze, kto wie...
uratowaną być może, a ty... nigdy! Póki ty tu, póty jej grozi twój uścisk macierzyński zatratą. Ty
musisz iść precz stąd!
Podkomorzy, który dopatrzył się, iż przejście było nareszcie możliwe, wstał. Odaliska
uwiesiła się na jego ramieniu, dysząc zapłakana, i pchała go już, nie oglądając się za siebie.
Wtem Barani Kożuszek pochwycił ją pod drugą rękę i choć mu się wyrywała, począł
prowadzić, wołając głośno:
— Proszę puścić wolno! Miejsca, panowie! Prowadzę najcnotliwszą z odalisek do haremu
jego sułtańskiej mości, z którego się wymknęła z tym eunuchem. Sułtan czeka! Miejsca, panowie!
— Do domu, do domu! — nalegała Zelska na podkomorzego, który zajęty nogami swymi i
trudnościami pochodu, nic nie słyszał.
— Tak, powracaj do domu — począł Kożuszek — i z domu natychmiast precz, precz w
lasy, gdzie by cię ludzie nie widzieli, abyś poczciwego imienia na hańbę tu nie włóczyła!
Puścił ją nareszcie Barani Kożuszek i nie ścigał już dalej, a zaledwie stanął, otoczyła go
ciżba, poczynając zaczepiać i domagając się, aby jej coś prawili Ale stary stał znękany, głowę
opuściwszy; na kiju się sparł i choć go szarpano i zaczepiano, nie odezwał się ani słowa. Wkrótce
potem, rozepchnąwszy zastępujących mu drogę, powoli wyszedł z sali i wydobył się na podwórze.
Juliaszek, który jak zawsze stał z latarką, postrzegłszy go, natychmiast nadbiegł, ale
niezmiernie zdziwiony. Zdawał się własnym oczom nie wierzyć, oglądał go dookoła.
— Jak Boga kocham! Pan to czy nie pan? Barani Kożuszek czy Kożuszek Barani? Ozwijże
się, jegomościuniu! A toć ja ten, coś mu dał dwa złote, pamiętasz? Poświecę na Krochmalną ulicę.
— Chyba mi poświeć na cmentarz — odparł stary.
— Chowaj Boże, tam my wszyscy i bez mojej latarki się dostaniemy, ano jeszcze czas.
Zajrzał mu w oczy.
— Skądżeś się tu wziął? — począł, przyskakując ciekawie. — Toż cię marszałek ułapił, a
potem... gdzieś posadzili, hę? Dali jegomości w skórę czy nie?
— Oni nie, mój kochany, ale los mi dał — rzekł Kożuszek — tak, cięgi dobre.
Juliaszek głową pokręcił.
— Mam z latarką służyć? — zapytał.
— Nie, obejdę się bez niej i bez ciebie.
To mówiąc, oddalił się i w tłumie znikł, a zamyślony chłopak wiódł za nim oczyma.
„Znowu tedy będzie w ulicach komedie wyprawiał — szepnął. — Gdy kogo skóra świerzbi, nie ma
na to ratunku".
Nazajutrz rozeszła się po Warszawie pogłoska, iż ów Barani Kożuszek czy któś, co go
doskonale udawał, był znowu na reducie w Radziwiłłowskim pałacu i strasznie językiem
szermował. Ci, którzy od niego oberwali, milczeli. W salonach wszakże utrzymywano, iż nie mógł
to być ten dawny Kożuszek, którego z miasta wyświecono, lecz jakiś jego naśladowca. Dowcipnego
młodego Turkułła posądzono nawet, iż on odegrał tę rolę.
Powróciwszy do domu z podkomorzym, który niczego się nie domyślał i nic nie słyszał,
Zelska, skarżąc się na okrutny ból głowy, natychmiast poszła do łóżka. Płakała ze złości noc całą. Z
mowy z początku nie poznawała swojego prześladowcy, lecz w końcu musiała się go domyśleć.
Groźby jego nie pozostały bez skutku, gdyż zaraz nazajutrz rano zapowiedziała, że wyjeżdża do
domu.
Zdziwienie wielkie było między przyjaciółmi i żal nie mniejszy, gdyż dom jej zaczynał
wchodzić w modę. A że parę dni temu wcale mowy nie było, aby pani Zelska Warszawę opuszczać
miała, gubiono się w domysłach, co nagłe to postanowienie mogło spowodować. Krajczy i
podkomorzy usiłowali ją wstrzymać. Nie chciała słuchać nawet.
— Za nic w świecie tu nie zostanę! — wołała.
Tegoż dnia posłała bilet do córki, żądając się z nią widzieć. Służący powrócił z nim i z
oznajmieniem, że kasztelanicowa wyniosła się z dawnego mieszkania, dokąd... nie wiadomo.
Mecenas Zażywski, wezwany przez nią, nie umiał też powiedzieć, co się z Loiską stało. Musiała
matka posłać po Tytusa, który przed wieczorem przybyć tu raczył.
— Pan musisz wiedzieć, co się stało z Loiską! — zawołała za ukazaniem się jego,
podchodząc do progu z pośpiechem.
— Domyślam się czegoś, ale nie wiem nic stanowczego, pewnego — rzekł, siadając, Tytus.
— Dotąd nie mogłem dośledzić, gdzie ją uwiózł i skrył starosta; lecz jestem pewnym, że zniknięcie
to jego jest sprawą.
— Jak to? Jeszcze starosta? — zapytała naiwnie matka. — Ale cóż ona sobie myśli? Wszak
z pewnością się z nią ożenić nie może. Mówią, że od niego nic na zawinięcie palca nie przyjmuje.
Cóż to jest?
— To po prostu romans, nie wiem w ilu tomach, lecz dla obojga ich — rzekł Tytus —
życzyłbym, aby jak najprędzej go skończyli. Kasztelanicowa traci czas, kompromituje się. Starosta
sam nie wie, co robi, bo to młokos niedoświadczony, a niczyjej dobrej rady nie słucha. Słyszałem
— dodał — że pani na wieś powraca. Cóż to znowu znaczy?
— Mam dosyć Warszawy — kwaśno odezwała się Zelska.
— A tak pani dobrze tu było.
— Tak dobrze — rozśmiała się gorzko — iż rada bym dziś ją opuścić.
— Cóż więc zaszło? — spytał Tytus.
— Nic, wcale nic, proszę się nie domyślać — rzekła z przyciskiem Zelska. — Nudzi mnie
to wszystko.
— No, i kosztuje dużo, co? — odezwał się trochę impertynencko Tytus.
Zelska wargi zakąsiła.
— Nie zgadujesz pan — odparła.
— Więc chyba na reducie ostatniej Barani Kożuszek, który długo przy niej siedział, jak mi
mówiono, dał jej radę.
Zelska drgnęła i zaczerwieniła się.
— Słyszałeś pan co?! — krzyknęła poruszona, zdradzając się.
— Nie, domyślam się tylko, ale widzę, że trafnie. Gospodyni zamilkła, patrząc na stół, który
stał przed nią.
— Powiedz mi pan, co wiesz tu wszystko. Znacie tego człowieka? Wiecie, kto on jest?
Tytus wykrzywił się pogardliwie.
— To pewna, że pod baranim tym kożuchem kryje się osobistość wcale do niego nie
stworzona. Jest to zagadka, która się wyjaśni, gdy ten wrzód, co teraz w sejmie nabiera, pęknie.
Zelska nie pytała więcej.
— Nie rozumiem takiej stolicy, w której lada włóczęga, żebrak, może sobie tyle pozwalać
— rzekła.
— Cóż pani chce? Takich czasów dożyliśmy. Dekret mieszczan prowadzi na sejm i
dopomina się dla nich o miejsce. Szkoda, że nie w senacie. Synowiec królewski chłopom daje
wolność. Pan Butrymowicz pisze projekt, żeby Żydów z chrześcijanami porównać. Cóż dziwnego,
że żebrak jakiś został kaznodzieją ulicznym?
Tytus tym frazesem, wyuczonym pono gdzieś, skończywszy, zabrał się do wyjścia i już miał
pożegnać gospodynię, gdy w przedpokoju hałaśliwy głos nakazujący dał się słyszeć.
— A puszczajże k... jakiś. Żebym ja ci się meldował! Hrabia wszedł do pokoju.
Chociaż Zelska znała go dawniej, lecz odwiedziny hetmana u niej były czymś tak
nadzwyczajnym, że i ona, i Tytus stanęli niemal osłupieni. Ze zwykłą sobie rubasznością wchodził
w kapeluszu i zdjął go dopiero, zobaczywszy gospodynię. Nie witając się nawet, postąpił parę
kroków. Był czerwony, zaperzony czegoś i w bardzo złym humorze.
— Nie powiesz mi pani przynajmniej, co się z córką jej stało?! — zawołał.
— Właśnie ja o to badam pana Tytusa. Hetman stanął i strząsnął głową.
— Możesz się pani pochwalić jej wychowaniem — począł szydersko. — Na uczciwość,
walna kobiecina! Przysłużyła mi się, jeśli się nie mylę, a nie mylę się, tak, że pókim żyw, jej tego
nie zapomnę.
— Ale cóż to jest? — przerwała matka przestraszona.
— Co jest, to jest! — zawołał hrabia. — Ale choć z kobietą sprawa, a na płci pięknej mścić
się nie godzi, za taką zdradę...
Nie dokończył i odwrócił się hetman.
— Na Boga, niechże mnie pan objaśni! — przemówiła matka.
— Objaśnić nie mogę — odezwał się hrabia swoim zwykłym tonem — bo sam jeszcze
objaśniony nie jestem, ale mam więcej niż podejrzenie. Jakże mogła, nie dawszy mi znać o sobie,
wynieść się? Miała przecie względem takiego, jak ja, przyjaciela obowiązki. Ufałem jej,
zwierzałem się.
Hetman przestał mówić nagle, oczy wlepił w matkę Loiski i zawołał:
— Nie kłamże, moja jejmość! Co się z nią stało! Zdrada czy... czy nieszczęście jakie?
Przypadek? Z takimi pięknościami jak ona nigdy człowiek niepewien jutra. Albo mnie zdradziła, co
być może, albo ją zdradzono, co także jest możliwe, albo ją porwano, lub kto pomścił. Ale cóż się z
nią stało? Powiedzcie mi, co się z nią stało!
— Ja nie wiem! — krzyknęła matka.
Tytus ramionami ruszył, Zelska rzuciła się, oczy zakrywszy chustką, na kanapkę i szlochała
naprawdę lub czuła się obowiązaną okazać sentyment. Hetman dał znak Tytusowi; wyszli do
drugiego pokoju.
— Jakąż ona popełnić mogła zdradę? — spytał Tytus, korzystając z poruszenia hetmana,
który w podobnych razach wygadywał się łatwo.
Hrabia spojrzał nań z góry pogardliwie, jakby się dziwił, że taki człeczyna śmie chcieć go
indagować.
— Jaką ona mogła zdradę popełnić — powtórzył — to mnie wiedzieć. Mieliśmy z
Kurdwanowskim zrobić pewnego figla, który gdyby się był udał, cienko by śpiewali ci, co teraz
chór prowadzą. No, i u Loiski nam było dogodnie o tym radzić. Schodziliśmy się u niej... Kat ją
wie! Ta kobieta i z oczów zgaduje lub gdzieś, do licha, podsłuchać nas mogła. Wczoraj, choć
zwykle już na zamku u króla nie bywam, bo my z nim już teraz jesteśmy, po owej wielkiej
przyjaźni dawnej, jak pies z kotem, po obiedzie mi się zechciało zajrzeć mu w oczy: jak też
przyjmie. Poszedłem. Było poufałej jego kompanii dosyć. Gdym wszedł, jak makiem zasiał, umilkli
wszyscy. Oczy się na mnie skierowały, ale ja, jak wiesz, ani wobec nieprzyjaciela na placu, ani
przeciw rurze pistoletu, ani na widok gniewnego majestatu oka nie mrużę. Byłem co się zowie w
różowym humorze. Król, nakrochmalony, blady, zbliżył się do mnie. Pierwsze słowo:
— Pozwól — rzekł — sobie powiedzieć, że w takim stanie, w jakim jesteś obecnie, wizyt
się nie oddaje.
— Najjaśniejszy Panie — odparłem— jest to taki stan szczęśliwy i energią obdarzający
człowieka, że gdybyś Wasza Królewska Mość częściej do kieliszka zaglądał, daleko by nam i jemu
z tym lepiej było.
Uśmiechnął mi się kwaśno, ale staliśmy jako wprzód naprzeciw siebie. Począłem go pytać o
zdrowie, bo cóś wyglądał mizernie.
— Powietrze mi nie służy — odparł. — Radzą doktorowie, abym się, jak tylko pociepleje,
wyniósł do Łazienek.
Tu spojrzał na mnie. Nie będę tłumaczył, jaka w tym aluzja być mogła, ale mnie się zdaje,
że była. Odparłem żywo:
— Ja też za Łazienkami głosuję, bo może by tam mniej Waszą Królewską Mość napadali
nowi jego przyjaciele.
— Napadali? — odparł król z uśmiechem. — Hm, ja na zamku nie boję się napaści; ale pod
te czasy, z zamku do Łazienek jadąc, mógłbym być na niebezpieczeństwo wystawiony.
W tym do jakiejś plotki, mnie się tyczącej, aluzja była wyraźna. Począłem się śmiać.
— Wasza Królewska Mość rozkaż tylko — rzekłem — a ja z moim regimentem buławy
koronnej w przejeździe będę konwojował.
Na to król rzekł misternie:
— Kto wie! Straż by była może niebezpieczniejsza niż niebezpieczeństwo samo:
— Patrzyliśmy sobie w oczy, no i de Cache nadszedł z kartami. Rozmowa się skończyła.
Otóż — dodał hetman — masz wiedzieć, że o tym, do czego król aluzją czynił, nikt oprócz
afidowanych wiedzieć nie mógł i może jedna Loiska. Mam więc tę kobietę w silnym podejrzeniu,
że wkupując się w łaski królewskie, mogła nas wydać.
Tytus słuchał z zajęciem.
— Byłoż w istocie coś podobnego na myśli? — zapytał. Hetman odwrócił się, nie chcąc
odpowiedzieć.
— Tysiące się rzeczy mówi i przypuszczeń robi — zawołał — gdy się chce kraj od zguby
ocalić! Mógł cóś takiego Kurdwanowski pleść, nie przypominam sobie. Ale mów mi — bo przecież
ty wiesz wszystko, co się w mieście dzieje — gdzie, z kim ona mogła uciec? Dokąd?
— Nikt w tych czasach u niej nie bywał oprócz starosty — rzekł Tytus. — Co dziwniejsza,
ta kobieta, w której nigdy nikt najmniejszego nie obudził sentymentu, zakochała się w nim.
— Cha! cha! — rozśmiał się hrabia. — Rozumiem to dobrze. Kalkulacja wcale niezła.
— Ja miałem tam u niej stosunki ze służbą, donoszono mi wszystko — rzekł cicho Tytus —
bo jak pan hrabia powiadasz, wszystko wiedzieć muszę. Otóż zaręczyć mogę, że nigdy od niego
nawet prezentu kosztowniejszego nie przyjęła.
— Rozumiem — rozśmiał się hetman. — Ale waćpan wiesz, że takie bezinteresowności w
kobietach zawsze najdrożej kosztują, bo się je potem płaci ryczałtem, osobą lub fortuną.
— Na ten raz nie wiem — rzekł Tytus. — Była formalnie w nim rozmiłowaną.
— Więc też zapewnie nawrócił ją na swą wiarę i skłonił do zdrady przeciwko mnie! —
zawołał hetman z gwałtownością wielką. — Otóż ja ci powiadam, że choć to jest kobieta i choć nie
po kawalersku się spiszę, ale ja jej tego nie daruję!
To mówiąc, hrabia wyszedł do pierwszego pokoju, w którym już z suchymi oczyma,
zamyślona, blada, zbrzydła i zestarzała siedziała Zelska. Hetman ledwie spojrzał na nią.
— Ja także wyjeżdżam z Warszawy — odezwała się, wstając z kanapy. — Pozwoli hrabia,
bym go pożegnała.
— Moja dobrodziejko, nie witaliśmy się, gdyś tu przybyła, i żegnać się nie mamy
obowiązku. Niech Bóg prowadzi, a jeślibyś córkę zobaczyła, powiedz jej, że ja jeszcze długie mam
ręce!
— Ja się z córką nie widuję — odparła Zelska.
Hetman nie słuchając jej, wyszedł. Tytus, skłoniwszy się, wybiegł za nim, rad się jeszcze
więcej czegoś dowiedzieć. Hrabia nie był w humorze i nie odwróciwszy się, siadł do karetki, która
na niego czekała, rozkazując wracać do swego pałacu.
Tu, chociaż godzina była sesji sejmowej, a znaczniejsza część publiki ówczesnej w Izbie lub
na galerii się znajdowała, gości oczekujących na hetmana było dosyć. Czekali nań między innymi
generał Kurdwanowski i strażnik Mierzejewski, którzy natychmiast weszli za powracającym do
gabinetu.
— Nie ma wątpliwości, że mój plan wniwecz obrócony! — zawołał hetman. — Kto mi się
przysłużył, królowi denuncjując, nie wiem. Silne mam posądzenie na tę niegodziwą syrenę.
— Ale ona o niczym wiedzieć nie mogła! — zakrzyknął Kurdwanowski.
— Kobieta, w której domu spiskowi się zbierają, żeby nie znalazła sposobu podsłuchania,
żeby się nie domyśliła! Kurdwanosiu, ty to mówisz? — rzekł szydersko hetman. — Czy ja mogę
zaręczyć, żem sam się z czym nie wypaplał? Starałem się — począł po chwili hrabia — dostać
języka na zamku. Mam tam swoich. Otóż wiem, że z rana, parę dni temu, była tam nieznajoma
jakaś, czarno zakwefiona petentka, przypuszczona przez Ryxa.
Strażnik się uśmiechnął.
— Takie petentki co dzień mu Ryx wpuszcza w różnych godzinach.
— Dosyć, że ja tę syrenę posądzam i nie bez fundamentu — dokończył hetman, ciskając o
stół rękawiczkami. — Projekt diabli wzięli! Ale znajdziemy inny — dodał. — Tylko ja jej płazem
tego nie puszczę!
Chwilę chodził, poruszony mocno. Odwrócił się do strażnika.
— Strażniku — rzekł — ty jesteś człowiek pióra, ja pisać tak dalece nie umiem, chyba
szablą po nosach. Ta dzierlatka bałamuci starostę i jeżeli się dopuściła zdrady, to z namowy amanta.
Ona się w nim kocha. Piękne za nadobne; potrzeba się jej odwdzięczyć. Napiszmy list do ojca, pana
wojewody, ostrzegając go, w czyich syn jest rękach.
— Anonim? — szepnął strażnik. Hetman się cały wstrząsnął.
— Ależ, mój strażniku, ja co robię, tego nigdy nie taję. Nawet gdy mi trzeba było jako
łowczemu iść na konfederatów barskich, wiesz, że anonyme nie szedłem. Głupstwo czy rzecz
rozumną, bodaj krwią, ale podpisuję.
Więc i list do wojewody podpiszę nomine et cognomine manu propria, tylko mi go
skoncypuj tak, jak do starego wojewody przystało, naszpikuj łaciną, nasól komplimentami, trochę
ze staroświecka.
Strażnik głowę skłonił i wyszedł. Wieczorem następujący koncept listu do pana wojewody
leżał na stoliku hetmana:
„Jaśnie Wielmożny Wojewodo, mnie Wielce Miłościwy Panie a Bracie.
Chociaż tempora mutantur et nos mutamur in illis, a długich lat upłynionych cursus
pozbawił mnie tej szczęśliwości, bym oblicze jaśnie wielmożnego pana oglądał i sercu jego mógł
się viva vo ce przypomnieć — tandem pochlebiam sobie, iż całkowicie z pamięci jego wyrugowany
nie zostałem, tak jak w mej zawsze respekt i rewerencją dla osoby jego konserwuję pilno.
Nie śmiałbym jednak spokoju jego i otia bene merita, zasługami dla tej Rzeczypospolitej
położonymi, naruszać, gdyby okoliczność magni momenti, dla serca jego rodzicielskiego i honoru
familii, nie nakazywała mi pro veteri officio pośpieszyć z poufnym ostrzeżeniem.
Od niejakiego czasu przebywający tu w stolicy, pięknych przymiotów i animuszu, od
wszystkich wielbiony młodzieniec, syn jego, imć pan starosta M., vereor, by przez krewkość,
młodzieńczemu wiekowi jego właściwą, nie wpadł w sieci niewiasty, która już na niejednym, lepiej
przeciwko takim atakom uzbrojonym, sił swych dała eksperymenta.
W czas tedy zapobiegać potrzeba, aby aperto capite, nieopatrzny młodzieniec w przepaść
nie leciał, a tak wielkich nadziei, jakie na nim ojczyzna pokłada, jako na synu magni herois, nie
zmarnował w tej Kapui. Zatem sub quovis nomine, owego obłąkanego na powrót wezwać i z tych
więzów wyzwolić, pozwalam sobie solicytować jaśnie wielmożnego pana. Moję zaś intromisją w
tej sprawie delikatnej niczemu innemu nie przypisywać, tylko tej weneracji i respektowi, z jakim
zawsze byłem i na wieki pozostanę" itd.
Chociaż list ten, zdaniem hetmana, który uśmiał się z niego, zakrawał na szyderstwo ze
starego stylu, wszakże przez wzgląd na tego, do kogo miał być wystosowanym, został przyjęty i
odprawiony. Dla odmalowania zaś dziwnych stosunków ówczesnych przydać należy, iż poszedł z
kresami królewskimi, a pan wojewoda odebrał go razem z uniwersałem kancelarii króla, do niego
wystosowanym.
Zniknięcie Loiski, która w ostatnich czasach niewiele osób przyjmowała i dom miała prawie
zamknięty, niewielkie zrobiło wrażenie. Hrabia W. tylko, choć u niej grać i bywać przestał, tęsknił
za nią i dopytywał się pilno, co się z nią stało.
Nikt mu o niej nic powiedzieć nie umiał, słabość jego dla pięknej Loiski była jedną z tych
fantazyj podstarzałych ludzi, którzy do młodych istot przywiązują się jak do dzieci.
Żal mu jej było. Zatarło się jednak wspomnienie prawie, gdy jednego ranka kamerdyner z
dosyć tajemniczą miną przyszedł mu oznajmić na ucho, że jakaś pani, której twarzy dojrzeć nie
było podobna, bardzo gwałtownie dopomina się o chwilkę rozmowy na osobności. Ponieważ hrabia
W. słynął z tego, iż zawsze miał sporo gotówki, a nawet najwyżej położone wówczas panie często
go o pożyczkę potajemnie prosiły, bo demon gry je pętał, gospodarz nie mógł odmówić posłuchania
i naprędce wdziawszy suknię, wyszedł do gabinetu.
Na pierwszy rzut oka poznał we wchodzącej kobietę młodą, a gdy twarz odsłoniła,
wykrzyknął radośnie, widząc Loiskę. Była blada, smutna i na twarzy tęsknotę niosła i cierpienie.
Drżąca musiała usiąść, tak zmieszana była i strwożona. W rękach cisnęła pudełko jakieś i
konwulsyjnie je w nich przewracała.
— Hrabio — odezwała się — przychodzę prosić o łaskę jedną. Byłeś mi przyjacielem, a co
więcej, przyjaźń twa była bezinteresowną i taką, żem się jej wstydzić nie potrzebowała. Pomóż mi,
ratuj mnie!
Przestała mówić, wciągając powietrze w piersi; w oczach jej łzy stały.
— Uspokój się pani — rzekł hrabia. — Jeśli to jest w mej mocy...
— O, najzupełniej — odezwała się Loiska, podnosząc pudełko, które w ręku trzymała. —
Oto wstyd mi wyznać, jestem w potrzebie, a nie mam się udać do kogo. Chcę sprzedać resztkę
moich biednych klejnotów. Jubiler... Żydzi oszukują mnie na nich. Hrabia masz ich tyle, nabądź,
proszę!
Gospodarz ruszył się żywo.
— Ale pani nie potrzebujesz ich sprzedawać... ja służę jej. Dam, ile każesz.
— Nie, nie! — stanowczo odparła Loiska. — Dawniej byłabym może przyjęła pożyczkę z
wdzięcznością, dziś... nie mogę. Wierz mi, hrabio, jestem inną, chcę być inną! Nie przyjmę tego,
czego bym nie mogła ci wrócić tak rychło. O resztki majątku muszę z własną matką... ale do rzeczy
to nie należy.
Żywo dobyła pudełko, otworzyła je i postawiła na stoliku. Hrabia, jeden z najlepszych w
Europie znawców wartości drogich kamieni, rzucił okiem na sznur brylantów i garnitur do niego;
był on wysokiej wartości.
— To dar tego, który był... który miał być raczej — uśmiechnęła się gorzko — mężem
moim. Podarek jego ślubny.
— Pamiątka — rzekł hrabia.
— O, smutna, upokarzająca — rzekła Loiska. — Naówczas, gdy mi ją przywiózł, dzieckiem
byłam i cieszyłam się nią jak dziecię. Dziś ją łzami oblewam. Weź, kup, proszę!
Hrabia stał zadumany; wyjął sznur i poszedł z nim do okna. Brylanty świeciły cudnie, były
najpiękniejszej wody i duże jak ziarna grochu, a sznur mógł dwa razy szyję opasać. Sam soliter w
spięciu miał wartość wielką.
— Najniżej ceniąc — rzekł hrabia chłodno — mniej niż trzy tysiące dukatów dać nie
można.
Loiska uderzyła w ręce białe; twarzyczka jej zarumieniła się i zajaśniała.
— Zbawisz mnie — rzekła — to rok życia w spokoju, rok szczęścia!
— Pani droga — odezwał się hrabia — pozwól sobie, w imię dawnej przyjaźni, zrobić
uwagę, rzucić pytanie. Całe miasto wie, że starosta się w niej kocha, że dla niego wyrzekłaś się
świata.
Loiska spuściła oczy.
— On jest bogaty, jakże pani możesz potrzebować? Kasztelanicowa drżała, nie mogąc
mówić długo; lecz dawna jej charakteru siła wróciła po chwili. Śmiało oczy podniosła na hrabiego.
— Tak, on jest bogaty i ja go kocham, ale chcę być tej miłości i tego człowieka godną.
Nigdy nic nie przyjmę od niego. To by odebrało całą wartość mojemu przywiązaniu, to by je zabiło.
Nigdy! Nigdy! O, kochany przyjacielu, pozwól mi przemarzyć chwilę, być trochę szczęśliwą,
podnieść się z tego błota, w które upadłam, a potem... co mi tam! Choćby umrzeć!
Stary gracz był poruszony. Stał, zmarszczywszy czoło.
— Ze strony pani jest to sentyment piękny — rzekł — poszanowania godzien, lecz ten
młodzieniec... ten panicz...
— Wart jest, aby dla niego poświęcić wszystko — żywo przerwała Loiska. — Nic pan nie
mów przeciwko niemu. Ja go znam, ja go kocham, ja...
Rumieńcem twarz się jej oblała. Hrabia W. stał przejęty politowaniem.
— Starosta — rzekł — wierzę temu, jest bardzo zacnym młodzieńcem, lecz nie panem swej
woli. Ojciec — człowiek surowy, na syna spada wielkie imię, fortuna, pozycja, obowiązki.
— Wszystko to ja wiem, panie hrabio — zawołała Loiska — i znam przyszłość moję
smutną! Ach, smutną bardzo, bo po takiej miłości, jak moja, już się nie kocha. Ale za nią warto
życiem zapłacić.
Mówiła z takim ogniem i siłą, że stary gracz skłonił głowę i zamilkł.
— Więc — spytał — każesz mi pani zabrać te brylanty?
— A bierz je, bierz! Uwolnij mnie od nich. Uczynisz mi największą łaskę. Lecz — dodała
— słowo honoru, iż tego są warte, co mi chcesz zapłacić za nie? Żadnej łaski!
Hrabia W. zarumienił się nieco.
— Żadnej łaski — rzekł — ja na nich nawet zarobię. Trzy tysiące pięćset.
— Nie, trzy.
— Nie liczyłem solitera — odparł hrabia. Loiska wstawała już.
— Pieniędzy, pieniędzy! — poczęła klaszcząc w ręce. — A! Nigdy tak ich nie pragnęłam.
Obawiam się, aby on nie uczuł, nie odgadł niedostatku, aby mnie nie upokorzył ofiarą.
Gospodarz już otwierał szafkę, chował w niej pudełko i dobywał rulonów.
— Pani tego nie udźwigniesz — rzekł uśmiechając się — jeśli się nie mylę, trzydzieści kilka
funtów złota. To nad siły.
— Ja! Ja bym podniosła teraz nie wiem ile, tak jestem szczęśliwa! — odparła Loiska.
— Nie, nie — oparł się W. — Poszlemy po fiakra i ja sam jej szkatułkę włożę do niego, tak
będzie najlepiej.
Grzeczny staruszek prosił siedzieć i zajął się liczeniem.
— Na wszelki wypadek — odezwał się— niechże pani mi powie, przynajmniej mnie,
poufnie, gdzie ją znaleźć, gdzie się o niej dowiedzieć można. Nikt nie wie, wszyscy się dziwią,
dopytują.
— I nikt, nawet ty, kochany przyjacielu, wiedzieć o tym nie powinieneś — odpowiedziała
Loiska. — Do tej tajemnicy zmusza mnie troskliwość o niego i o siebie sarnę. Mam powody lękania
się zemsty hetmana, wiem, że on ściga mnie, stara się dośledzić. Ja tego człowieka się lękam. Jeżeli
w ostateczności czyjej pomocy potrzebować będę, udam się do was. Teraz... na długi czas jestem
spokojną.
Hrabia W. nie nalegał. Stało się, jak życzyła Loiska. Powóz zaszedł, włożono do niego
szkatułkę, siadła zakwefiona i szepnęła po cichu, dokąd miał jechać woźnica.
W tejże chwili ujrzał hrabia W. na drugiej stronie ulicy stojącego, na kiju spartego
człowieka, w którym poznawszy Barani Kożuszek, przestraszony się cofnął.
Stary patrzył pilno, gdy do powozu wsiadła Loiska. Miał przy sobie chłopaka, odartego
ulicznika, któremu nieznacznie wskazał odchodzącego fiakra. Chłopiec pobiegł za nim i w
mgnieniu oka zręcznie z tyłu się uczepił, chwytając za resory. Odwrócił potem głowę ku
Kożuszkowi i pokiwał nią, pokazując, jak się dobrze sprawił. Biegł z początku, potem na rękach się
dźwignął, nogi podniósł w górę i w nąjniewygodniejszym położeniu, wisząc tak uczepiony za
fiakrem, razem z nim zniknął na zakręcie ulicy.
Stary pozostał w miejscu, jakby na powrót jego oczekiwał.
W Alejach Ujazdowskich mało było naówczas domów i te, które tam urosły świeżo,
naprędce sklecone, po większej części zajmowali restauratorowie i kawiarnie.
W bok od głównej ulicy, wśród starych drzew stał wysoko oparkaniony, niepozorny
dworek. Kawał spory gruntu przy nim z dawna był sadem i ogrodem. Wśród grusz, jabłoni i dzikich
drzew a krzaków ukryty domek drewniany, niczyich oczów nie ściągał, bo nie mógł mieścić
nikogo, oprócz właściciela ogrodu i tych, co mu posługiwali. Biedny był i dosyć zaniedbany.
Oprócz niegdyś pobielonych ram około drzwi i okien, innej ozdoby nie miał. Rustyk był, wedle
ówczesnego wyrażenia, w całym znaczeniu.
Lecz poza tą chatą ogrodniczą, zakryty gałęziami jabłoni i śliwek, opodal nieco, stał pawilon
daleko czyściej i staranniej niedawno wybudowany, na którym już smak lepszy obecnego
panowania trochę znać było. Wznosił go nie prosty cieśla, ale zapewne architekt, który wedle pojęć
ówczesnych, zamiast się do materiału drzewnego, z którego budował, zastosować, zapragnął nim
mury udawać. Było to trochę śmiesznie, ale elegancko. Ganek podpierały drewniane kolumny,
ściany z gzymsami małpowały kamień i cegłę. Zblakłe już malowania miały złudzenia dopełniać,
lecz drzewo mściło się za lekceważenie i choć budowa była niestara, wychodziła z linij, świadcząc,
że doznała gwałtu. Niemniej pawilon ten odosobniony wcale był dobrze utrzymany, czysty, a gdy z
wiosną zakwitły dokoła drzewa, zazieleniały liście, przyleciały ptaszki, mogło w nim być miło
siedzieć, jak w cichym gniazdku, w gałęziach ukrytym.
I było też tu cicho w istocie, bo oprócz starego ogrodnika, dwu jego pomocników, baby, co
im jeść gotowała, nie widać było nikogo. Pawilon zdawał się zamieszkany, ale przez kogoś, co się
w nim ukrywał i zamykał. Czasem fiakr do wrót przywiózł młodego jegomości, który otulony
płaszczem, natychmiast znikał za bramą. Rzadziej jeszcze wyjeżdżała lub ukazywała się
zakwefiona pani.
Było to teraz pomieszkanie tej lubiącej przepych, zabawy, świat i ludzi Loiski, która się tu
kryła ze szczęściem swoim. Starosta z największymi ostrożnościami przybywał do niej i tak samo
się wykradał. Wierna Brysia i stary sługa składali cały dwór Loiski. Opłacano sowicie ogrodnikowi
za najem pawilonu i obowiązywano go do zachowania tajemnicy. Nikt też tu nie zaglądał i nie
bardzo się domyślano istnienia pawilonu, wzniesionego przed dziesiątkiem lat dla równie
tajemniczego schronienia jakiejś piękności, z którą król przed zazdrosnymi paniami ukrywać się
musiał.
Loiska czuła się szczęśliwą, odrodzoną, a choć żywy jej temperament sprowadzał czasem
chwilowe burze, następowało po nich lazurowe, wypogodzone niebo, tym piękniejsze jeszcze, że
przez chwilę było zaćmione. Starosta umiał tak jakoś pogodzić swe obowiązki społeczne z
potrzebami serca, iż mu na oboje czasu stawało. Widywano go w Warszawie tam, gdzie być był
powinien, nawet na wieczorach przy pięknych paniach, które na próżno próbując go zbałamucić,
cierpliwie czekały, aż się pierwsza fantazja młodzieńcza rozpryśnie.
Tytus bywał zawsze jeszcze u dawnego przyjaciela, starał się o odzyskanie zaufania, czynił
małe przysługi, otrzymywał małe prezenta, ale o niczym nie wiedział a niewiele mógł się domyśleć.
Starosta, przewidując, że go szpiegować będą, umiał doskonale wymykać się jak ścigany zając w
polu.
Ciągnęło się tak wszystko bez zmiany aż do wiosny, gdy dnia jednego do Czeremechy
wprost adresowana korespondencja przybyła umyślnym bojarem, wysłanym przez wojewodę.
Zawierała ona list do starosty, krótki i suchy, sub oboedientia nakazujący natychmiastowy powrót
do domu, bez żadnych zwłok i wymówek, a do Czeremechy rozkaz, aby po odebraniu instrukcji
pakować kazał i staroście wyjazdu odraczać nie dał, nawet gdyby był chory.
Czeremecha przeląkł się odebranego pisma, w tak ostry sposób, z przebijającym się w nim
gniewem, było ułożone. Sam pan wojewoda dyktował i podpisał.
Starosta, przeczytawszy list ojca, pobladł strasznie. Z listu można się było domyślać
wielkiego nieukontentowania i pewno niełaskawego w domu przyjęcia. Czeremecha, patrząc na
ukochanego swojego panicza, litość uczuł wielką. Ale cóż ona znaczyła? Co on mógł? Należało być
posłusznym lub narazić się na gniew starca, który słynął z surowości niezbłaganej. Starosta, jak
odrętwiały, nie mówił. nic. Ręce mu zwisły, na czoło pot wystąpił, wargi pobielały.
— Nie ma rady — odezwał się marszałek — pakować trzeba natychmiast, a jutro rano w
drogę.
I na to nie było odpowiedzi. Po chwili dopiero wstał z krzesła panicz, słabym głosem
odezwał się, żeby wszystko gotowano do drogi, wziął za czapkę i wyszedł.
Przybył do pawilonu w niezwykłej godzinie, gdy się go nie spodziewano. Loiska wesoła,
rozpromieniona, nucąc biegała po pokojach z Brysią, myśląc o nowym ich przystrojeniu, bo miała
teraz pieniądze. Chciała to życie otoczyć wszystkim, co tylko je jak najrozkoszniejszym uczynić
mogło. Na tak uradowaną, śliczną, odmłodzoną marzeniami trafił starosta, który wszedł blady jak
trup, bezmowny, na twarzy mając wypisane, że niósł z sobą wyrok okrutny.
Loiska spojrzała, krzyknęła i przybiegła mu się uwiesić na szyi. Słów nie potrzebowała.
Czuła nieszczęście, którego się obawiała. Wiedziała dawno, że godziny ich były policzone; miała
nadzieję, że się jeszcze długo, długo pociągną.
— Mów — wyszeptała w końcu.
Starosta ręką niepewną, drżącą dobył list ojca i położył go przed nią. Rzuciła nań oczyma.
— Nie powrócisz już — odezwała się głosem głuchym i stłumionym. — Wszystko się
skończyło!
— Nie, nie! — gwałtownie przerwał, rzucając się, starosta. — Ojca usłuchać muszę, tak,
lecz mimo niego, mimo wszystko powrócę. Przysięgam!
— Nie przysięgaj — odezwała się, usta mu ręką zatulając. — Ty nie znasz ani siebie, ani
świata, ani siły swej, ani tej, której ulec musisz.
Straszliwa boleść w tej kobiecie przeszła jak piorun tylko; cała energia jej charakteru
wróciła natychmiast. Widziała się zgubioną; dzień jeden zostawał jeszcze. Nie chciała go zatruwać.
Potem... była przygotowaną na wszystko.
— Kiedy? — zapytała krótko.
— Jutro rano.
— Koniecznie?
— Muszę!
Ściągnęły brwi i usiadła przy nim, na pozór spokojna.
— Mój Boże! — odezwała się łamiąc ręce. — A jam taka szczęśliwa przybyła tu niedawno,
rozmarzona, wioząc z sobą złoto, aby nim tę chwilę życia naszego oprawić, aby nam na niczym nie
brakło.
Łzy zakręciły się jej w oczach, ale je otarła szybko.
— Jutro — szepnęła — dla mnie już nie ma jutra.
— Ani dla mnie — rzekł starosta. — Ale poza tymi dniami, nie wiem wielą, świeci mi
nadzieja.
Loiska siadła przy nim i ręką pogłaskała go po głowie.
— O mój drogi — rzekła — gdybyś ty nawet mógł powrócić, czy myślisz, że te dni czarne,
które przetną pasmo złote, pozwolą je znowu nawiązać tak, aby się dalej ciągnęło? A! Nie wiesz, że
taka miłość nie powraca raz drugi, że ty mi nie przyniesiesz już tego samego serca, a w moim
znajdziesz ślady łez gorzkich. Nic nie wraca. Dni takie są jedyne w życiu. I ty już tym, co byłeś, nie
będziesz, i ja... Ale co tam mówić o mnie!
Rzuciła mu się na szyję płacząc i śmiejąc się konwulsyjnie. Przestała mówić.
Starosta wciąż powtarzał, iż powróci i przywiezie jej serce gorętsze jeszcze. Ona, głaszcząc
go po głowie, uśmiechała się z politowaniem. Na chwilę zbiegła do sługi, aby wydać jakieś
rozkazy, i powróciła na wpół obłąkana prawie. Po drodze spojrzała w zwierciadło i znalazła się tak
strasznie zmienioną, iż stanęła przed nim i z uśmiechem boleści poczęła włosy rozczochrane
poprawiać.
— Dziś jeszcze trzeba być piękną dla ciebie!
Dzień był wiosenny, lecz razem jeden z tych, w ciągu których słońce walczy z resztkami
zimy nie dającej się odegnać. Chwilami promienie jego złote wpadały do pokoju, a wnet szumiał
wiatr, gradem i krupami sypiąc w okna. Słychać było grzmoty i śnieg przelatywał po nich. Ogród
stawał w bieli na krótko i słońce znowu wracało, okrywając go kroplami brylantowymi.
Natura, czasem urągająca człowiekowi, zdawała się trafem wtórować uczuciom tej pary, w
której sercach przechodziły promienie jasne i burze.
Na pozór Loiska zdawała się nieczułą prawie; wesołość jej, dzika jakaś, dochodziła do
szalu. Smutnemu staroście niepodobna było do tego wesela pogrzebowego się nastroić. Uśmiech
konał mu na ustach, słowa przerywało łkanie. Cierpiał okrutnie. Jednakże wśród tej katuszy on
ciągle powtarzał sobie i jej, że powrócić musi. Ona milczała.
W liście do Czeremechy, który on zaledwie przeczytał naprędce, zawarte były papiery. Te
dopiero po powrocie do swej izdebki stary począł rozpatrywać. Jak rodzaj wyrzutu przyłączył mu
wojewoda w oryginale list hetmana. Już po wyjściu starosty znalazł go Czeremecha, a że wiedział,
gdzie go szukać było potrzeba, a zdawało mu się, iż wiedzieć był powinien, kto go tak dotknął,
wysłał natychmiast list przez chłopaka w Aleje. Gdy Brysia wniosła go do pokoju, w którym
siedzieli niemi i smutni, porwała się zaraz Loiska i chwyciła pierwsza papier, którego się obawiała.
— Tak, tegom się była powinna spodziewać — rzekła. — Hetman pomścić się musiał i
srożej nie mógł nad to.
Rzuciła list na ziemię. Starosta podniósł go, popatrzył nań i zarumienił się.
— Wrogiem mu będę przez życie całe — rzekł.
Widok tego listu truł ostatnie chwile Loisce; zmięła go i rzuciła w ogień. Starosta miał teraz
do wszystkich wrażeń i uczuć dnia tego i zemstę w dodatku, która cierpienie zwiększała. Chciał
jechać zaraz i wyzwać hetmana.
— Dziś nie — nakazująco zawołała kobieta — dziś należysz do mnie! Ani dziś, ani nigdy
— dodała. — Hetman strzela zbójecko i nie oszczędzi was, a wy swojego młodego życia przeciw
resztkom steranego żywota nie powinniście stawić. Nie pozwalam! Honor nie wymaga tego.
Darować mu życie jest może najstraszniejszą karą. Szczęśliwi, co umierają młodo — zawołała z
uniesieniem — przy uczcie życia, z kielichem w dłoni, w różanym wieńcu, z nie zeschłym sercem!
Oczy jej zaświeciły.
— Tak ja umrę! Pić do dna te męty, o, to by było okrutnym! Przeżyć serce własne, powoli
doczekać się tej nocy, co wszystkie blaski brudnym płaszczem rozczarowania okrywa... O, nie!
Starosta starał się uspokoić ją; siadła przy nim śmiejąc się.
— Ile jeszcze godzin do jutra? — spytała i popatrzyła na zegar stojący na kominie.
Nazajutrz rano starosta wyszedł z pawilonu sam, na wpół obłąkany z bólu, nie umiejąc
wśród drzew ogrodu znaleźć drogi. Szedł i oglądał się za siebie; w oknie nie było nikogo. U wrót
stał powóz, który nań czekał. Zaturkotało. Cisza panowała w pawilonie. W ganku siedząc stara
Brysia płakała ocierając łzy.
Dzień po wczorajszych burzach wstawał pogodny i zimny, niebo miało to barwę
bladoniebieską, w zieloną wpadającą, którą stare turkusy przybierają. Chłód przejmował. Gdy
Brysia, wypłakawszy się, podniosła oczy, krzyknęła przestraszona. Przed nią na przeciwległej
ławce siedział, spokojnie czekając, na kiju oparty mężczyzna stary, siwy, w baraniej czapce na
głowie i kożuszku baranim. Musiał jednak być znajomym Brysi, gdyż z pierwszego przestrachu
przyszedłszy do siebie, odezwała się, choć na żebraka wyglądał:
— A! Jakże mnie pan przestraszył!
Na twarzy starego malowały się litość, współczucie i niepokój.
— Pojechał? — zapytał. Brysia głową potwierdziła.
— I nie wróci, to nie ulega wątpliwości — dodał po cichu stary. — Wiem o wszystkim od
Czeremechy. Cóż ona biedna pocznie? Bóg dziwną drogą doprowadził ją do opamiętania i
poprawy. Niechżeby wytrwała w niej i nie wracała do dawnego życia. Zdaje mi się, moja panno
Brygido — dodał — że teraz, jeśli kiedy, czas, abym się ja jej dał poznać i stanął jako opiekun, jako
obrońca. Na to mi i wasza pomoc potrzebna. Przygotuj ją.
— Ale jakże ja to potrafię? — odezwała się stara sługa.
— Pocznij jak chcesz, jak ci serce podyktuje — rzekł Kożuszek — ale nie zwlekaj z tym.
Później, gdy ta boleść przejdzie, gdy starym nałogiem zechce szukać rozrywki i złych ludzi
towarzystwa, ja się już na nic nie zdam. Trzeba korzystać z czasu.
— Przyjdź pan sam — przemówiła po namyśle sługa — ale nie w tym stroju, który jej
przypomina nieszczęśliwe wasze wystąpienie na reducie.
— Ona mnie już nie pozna. Ona zapomniała nawet twarzy mojej — westchnął Kożuszek.
— Boś się pan zmienił, postarzał, tyle lat upłynęło — mówiła Brysia — a i strój ten, Boże
odpuść... Trudno się było domyśleć.
— Tak, strój. Wyście to mnie w niego przebrali — westchnął Kożuszek — z rozpaczy go
wdziałem, a chwilami, Bóg widzi, myślałem, że oszaleję i szalałem doprawdy. Domowe
nieszczęścia, kraju losy, niepoczciwość ludzka rozpacz wywołały.
Gdy to mówił, Brysia nagle położyła palec na ustach; wstała blada i niespokojna. Zamilkli.
Wśród ciszy z głębi domu dobywały się jakby stłumione jęki.
Niespokojna sługa wbiegła do wnętrza, drzwi nie zamykając za sobą. Krzyk się dał słyszeć
nagle. Kożuszek wstał, drżąc cały; wargi jego drżały jakby jakąś modlitwą. Chwila długa
oczekiwania upłynęła. Z załamanymi rękami, z twarzą wywróconą Brysia wybiegła z pokojów.
— Na miłość Boga! — krzyknęła. — Kto żyw, kto w Boga wierzy, po doktora! Ona jest
konająca. Otruła się, czy co... Przy łóżku stoi flaszka... wypiła jakieś lekarstwo... truciznę...
dogorywa... Po doktora!
Stary rzucił się, niepewien, czy do domu ma wpaść, czy sam biec po lekarza. Głowę stracił.
Służącego, który się zjawił. Brysia popchnęła także.
— Po doktora!
Z domku ogrodowego na wieść o chorobie pani wybiegli też wszyscy, każdy w swoję
stronę, gdzie kto o jakim lekarzu wiedział.
W sypialni leżała Loiska na pół żywa, blada, walcząc z jakąś siłą, która jej odbierała życie.
Oczy to się zamykały ciężko, to otwierały przestraszone; oddychała z trudnością. Białymi rękami
chwytała dokoła siebie odzież i posłanie, gorączkowo je ściskając. Niekiedy westchnienie wyrwało
się z piersi, lecz natychmiast zacinała usta, nie chcąc wydać okrzyku i okazać cierpienia. Pot lał się
po białych skroniach, otoczonych rozplątanymi, bujnymi włosów warkoczami.
Brysia, płacząc, na klęczkach przypadła przed nią, podając jej wodę, trzeźwiąc octem, który
ona z wysiłkiem odpychała.
— Nie chcę żyć — wołała — nie ratujcie mnie! Nie posyłajcie po nikogo. Księdza tylko...
księdza. Nie mogę żyć... Już walkę tę ze śmiercią przebyłam... już nic nie wróci.
Stara sługa, która nie wiedząc, co robić i jak ratować, bezmyślnie mówiła, co jej usta same
machinalnie wygłaszały; odezwała się z rozpaczą:
— Gdyby choć on, choć ojciec był tutaj!
Na wspomnienie ojca drgnęła Loiska i podniosła się nieco z trwogą.
— Ojciec... Ale on mnie się zaparł i opuścił... Nie mam ojca.
— Był tu, jest tu — zaczęła sługa — ja nie wiem, przed chwilą.
Właśnie, gdy to domawiała, stary w kożuszku wbiegł, prowadząc z sobą doktora
Lafontaine'a. Widok tego żebraka krzyk dobył z piersi Loiski, rękami osłabłymi oczy sobie zakryła.
Brygida dla uspokojenia jej zawołała:
— To ojciec! Ojciec!
Oczy chorej otwarły się strasznie. Stary klęczał przy niej. Loiska patrzyła osłupiała.
Doktór tymczasem, vńie zważając na nic, nie widząc, co się wokoło niego działo, chwytał
flaszkę stojącą przy łóżku, aby poznać truciznę, i ręką drugą cisnął puls chorej, która zdawała się
konającą.
Słabym głosem, patrząc na tego, którego jej ojcem nazwano, zawołała:
— Księdza!
Stary chciał wstać, lecz siły go opuściły; padł na ziemię.
Lafontaine już, dobywszy z kieszeni jakieś proszki, które na wszelki wypadek wziął,
wiedząc o otruciu, rozpuszczał je w wodzie i chciał zmusić chorą, aby je wypiła. Loiska odepchnęła
z całą siłą napój podany.
— Ja nie chcę żyć! — zawołała z wysiłkiem.
Niepodobna było ani złamać jej uporu, ani siłą ją do wzięcia antidotum przymusić.
Tymczasem walka z życiem, ze wzruszeniami tymi przeciągała się, lecz jawną była na zmienionej
straszliwie i ściągniętej boleścią twarzy. Loiska z niewieścim sromem coraz to sobie usiłowała
zakryć lice, aby jej męczarni nie widziano.
Doktór rozpaczał prawie. Każda chwila była drogą, każda stracona zwiększała
niebezpieczeństwo. Loiska nie dawała się skłonić do wypicia podawanego napoju. Siły jej
uchodziły, śmiertelny pot występował na twarz wybladłą. Wśród tych straszliwych zapasów ze
śmiercią, sługa ze schwytanym na ulicy przypadkiem kapłanem stanął u łoża Loiski.
Był to starzec, a powierzchowność jego dziwna, jakby cudzoziemska, oblicze wyrazu
świętobliwości i natchnienia pełne. Powaga, siła tych rysów niepięknych, ale duchem wielkim
wypięknionych do ideału, czyniły wrażenie, któremu nie było można się nie poddać. Wbrew
zwyczajowi długą, siwą, na piersi spadającą miał brodę. Suknie wskazywały, że należał do braci z
góry Karmelu. Surowego cóś, ale litościwego razem było w tym obliczu; cóś, co człowieka nie z
tego świata znamionowało.
— Kobieto! — zawołał, podnosząc głos i w rękę biorąc krzyżyk swojego różańca. —
Kobieto, co śmiesz przeciw woli Stwórcy twojego się buntować, nakazuję ci: oczy otwórz, skłoń
głowę i słuchaj! Zły duch, co tobą owładnął, niech idzie precz, na ustęp!
Loiska odetchnęła z bolesnym krzykiem, a doktór, korzystając z wrażenia, napój do ust jej
przysunął.
— Buntownico, bądź posłuszna — powtarzał kapłan — na krew Chrystusową rozkazuję ci!
Lafontaine wlał napój w jej usta. Kapłan żegnał krzyżem świętym. Oczy Loiski otwarły się i
wryte pozostały długo w tę twarz piękną, spokojną, a potęgi ducha pełną. Szepnęła cicho, że chce
spowiedzi. Ksiądz ręką wskazał, aby wszyscy wyszli. Nie wyjmując trochę zmarszczonego doktora,
usunęli się obecni do drugiego pokoju. Siła jakaś wstąpiła w chorą, która podniosła się ku
pochylonemu kapłanowi i cicho szeptać, płacząc, poczęła.
Zza drzwi przymkniętych słychać było łkanie i głos napominający a pocieszający kapłana, a
potem spokojną, zwycięską jego modlitwę. Sam on zawołał lekarza.
— Teraz ty czyń — rzekł — czym cię Bóg natchnie, abyś życie zatrzymał, jeśli w tym jest
wola Jego.
Nie odszedł jednak i stał zamyślony, patrząc na to biedne dziecię ziemi, które rozpacz
zgniotła jak robaka. Nie widać było w jego twarzy tego zmiękczenia i litości łzawej, jaką w innych
wzbudzał stan chorej. Był jak posąg miłosierdzia, ale nieziemskiego, z góry patrzący na krótki ból
tego żywota. Znać było na nim, że wiele łez i krwi miał przed oczyma i w pamięci, że przeszedł
długą drogę krzyżową, a duchem już mieszkał w niebiesiech.
Stary żebrak, szepcząc cóś, całował ręce jego. Zdawał się o cud prosić i wierzyć, że mógł go
wybłagać.
— Nie domagajcie się u Boga — odrzekł kapłan cicho — tylko tego, co jest Jego wolą,
albowiem On wie, co zbawienne, a gdyby wam dał, czego pragniecie, jutro byście może musieli
błagać Go, aby wam to odjął. Niech się stanie wola Jego, na wieki wieków amen.
Lafontaine, zajęty chorą, która zdawała się nieco uspokojoną, dawał znaki, aby ją
zostawiono samą, i stary kapłan z Kożuszkiem wyszli do izby pierwszej.
— Pobłogosławcie ją, aby żyła — składając ręce, odezwał się do niego żebrak. — Znam
was i wiem, że wy wszystko możecie u Boga.
Stary kapłan podniósł ręce i uśmiechnął się, patrząc nań z politowaniem.
— Bóg daje, Bóg bierze siły — rzekł. — Nie mam ja ich, bo one w mych rękach nie byłyby
już potrzebne. Ubogi i bezmocen mnich jestem, nie ten Marek, o którym zasłyszeliście, na którego
rozkaz biły pioruny i katowie na kolana padali. Siła boża wyszła ze mnie. Modlić się tylko mogę,
abyś był pocieszony, stary mój. Macie czas, sprowadźcie z wiatykiem kapłana, i niech się stanie, co
Opatrzność tobie i jej naznaczyła.
Ksiądz Marek, mówiąc to, nakrył głowę czapeczką, szeptać począł pacierz i wyszedł
powoli, cały zatopiony w swej modlitwie.
Lafontaine ukazał się po chwili. Ojciec patrzył nań z trwogą i oczekiwaniem. Po doktorze
nic poznać nie było można: ani zwątpienia, ani nadziei. Kazał wysłać po lekarstwa nowe i siadł
odpocząć trochę.
Zbliżył się doń- stary, błagając oczyma.
— Nic powiedzieć nie mogę — odezwał się doktór. — Pomoc przyszła późno, ale któż wie?
Albo ją ocali, lub tylko cierpienie przedłuży. Zrobimy, co jest w ludzkiej mocy.
Tak dzień cały w niepewności upływał i strachu. Brysia nie odstępowała chorej, lekarz
zaglądał, dawano lekarstwa, ale stan się nie polepszał wiele. Noc nadchodząca nie zmieniła go.
Chora to usypiała, to zrywała się z trwogą i jękiem. Północ była, gdy zażądała od sługi, aby do niej
przyszedł ojciec. Stary, który zrozumiał to, że jego ubiór mógł przykre na chorej czynić wrażenie,
posłał we dnie do Macieja, przebrał się i stawił u łożą dziecka. Loiska patrzyła nań długo i łzy z jej
oczów ciekły.
— Przebacz mi — rzekła — umierającym trzeba darować ich winy.
— Ty nie umrzesz, dziecko moje! — zawołał stary wybuchając. — Ty żyć będziesz dla
mnie i na pociechę moję po wielkich i ciężkich strapieniach. Ty żyć musisz!
— A! Nie każcie mi żyć — odezwała się Loiska. — Teraz właśnie przygotowaną jestem,
aby się rozstać ze światem, nie żałując go, rozgrzeszona. Cóż więcej on mi dać może?
Płakała po cichu.
— I ty mi przebacz — rzekł ojciec — bom szalał z bólu i wstydu. Loiska wzięła rękę jego i
przycisnęła ją do ust; wargi jej były jak lód zimne. Przyłożył usta do jej czoła; i ono stygło. Oczy
zachodziły jakby zasłoną mglistą.
Starzec odstąpił po cichu.
Zdawało się, że usypia.
Nazajutrz w mieście, pod kościołem Bernardynów, w zmiętym odzieniu, z głową odkrytą,
stał człowiek wykrzykujący i śmiejący się, podskakujący, wesół, to znowu zanoszący się od płaczu,
stał, a potem na ziemię padał i zrywał się, i kładł znowu.
Przechodnie stawali dokoła zdumieni.
— Szalony jest — mówili.
— Pijany — poprawiali inni.
Ojciec Pankracy, który właśnie miał wychodzić na miasto, zobaczywszy gromadkę, zbliżył
się, rozpychając ją. Spojrzał na leżącego na ziemi, który rękami wywijał groźnie i
najdziwaczniejszymi, urywanymi wyrazy tłum łajał, szydząc z niego.
— Panie Ambroży! Na miłość Ukrzyżowanego, co waćpanu! Pochwycił go za rękę.
— Co to jest?!
— Nic, kto ojcu powiedział, że ja jestem Ambroży? Jaki Ambroży? Nigdy w świecie. Ja nie
mam ani imienia, ani nazwiska. Imię i nazwisko zgubiłem; wpadły w błoto i ludzie nogami je
rozmiesili.
— Pójdź ze mną! — zawołał nakazująco, porywając go za rękę, Pankracy.— Wstawaj!
Słyszysz?
Starzec dźwignął się, bo i drudzy litościwymi rękami mu pomogli. Mrucząc dał się zawlec
do celi ojcu Pankracemu. Ten, niespokojny, posadził go gwałtem na stołku i przyniósł mu wody,
którą on odtrącił.
— Co ci jest? Oszalałeś czy co?
— Nie — rzekł z namysłem głębokim i wysiłkiem jakimś stary — właśnie teraz do
przytomności przyszedłem. Wszystko jak najlepiej. Grzesznica moja najdroższa wyspowiadała się i
umarła ślicznie. Drugą diabli wezmą za jej grzechy, ale tamtej już ocalić nie ma sposobu. Ja zdrów,
syt, bogaty i szczęśliwy. Czego chcecie?
Wziął się w boki i wstawszy z krzesła, podniósłszy poły, począł nogi ustawiać jak do
tańca. Księdzu patrzącemu na płacz się zbierało.
— Dawid tańcował przed arką — rzekł Kożuszek — i ja bym mógł, idąc za jej pogrzebem,
poskakać. A co?
— Panie Ambroży! Panie Ambroży! — wołał ojciec Pankracy.
— Proszę, tylko bardzo proszę nie tytułować mnie wcale. Nie znam, nie wiem o żadnym
panu Ambrożym. To był z kretesem głupi człek, który na jedną damę z faraona postawi! całe życie i
przegrał. Potem, żebyż był sobie w łeb wypalił albo pod koło młyńskie się rzucił. Nie... Dziecka
żałował, a to...
I przerwał sobie nagle.
— Ojcze, jakeś mi był zawsze dobrym i łaskawym, pogrzeb żeby był suty, co się zowie.
— Ale co ci się śni? Któż umarł?
— Jak to! Wszystko generalnie umarło. Poczciwi ludzie co do nogi, szelmy tylko zostały.
Umarł wstyd, honor zdechł, patriotyzm się zadławił własnym językiem. Pogrzeb żeby był suty... ja
płacę. Taka blada leży jak posąg ze słoniowej kości... i łzy na oczach jej przyschły... Biedne
dziecko! Za grzechy matki, za głupotę,moje. Wystaw sobie, spowiadać się chciała. Biegnę, patrzę...
Święty patron mój za rękę prowadzi księdza Marka.
— Co pleciesz — odparł Pankracy — gdzie Marek?
— Przyszedł pieszo, nie wiem, z Baru, czy z Horodyszcza, pobłogosławić Warszawie —
mówił stary — ale jest. Przyprowadziłem go do jej łóżka, błagałem, aby cud zrobił; ale za późno
było, a jam niegodny. Mój ojcze, pogrzeb żeby był suty. Trumna choćby srebrna, zapłacę.
Począł płakać trochę, siadł znużony, zmrużył oczy i wnet porwał się z krzykiem:
— Ratuj, kto poczciw! Doktora! Lafontaine osioł!
Ojciec Pankracy, przystąpiwszy doń, za obie ręce ujął go i żegnając krzyżem świętym,
strofować zaczął:
— Nie buntuj się przeciw Bogu, nie szalej. Ochłoń, odpocznij. Módl się.
Widząc, że stary sam nie zbierze się na modlitwę, głośno zaczął odmawiać psalmy pokutne.
Pierwsze ich wiersze stary zbywał milczeniem, potem ruszyły mu się usta, głos dobył z piersi i
niewolniczo, posłusznie, uspokojony nieco, coraz wyraźniej powtarzał za księdzem. Ojciec
Pankracy zmiarkował, że dla uspokojenia ducha potrzeba było przedłużyć, ile możności,
machinalne to mruczenie, które nie dopuszczało staremu szaleć i rozpaczać. Nadchodzącemu
tymczasem braciszkowi szepnął, by po doktora posłano i Macieja sprowadzono.
Dopóki trwało to odmawianie psalmów, stary zachowywał się spokojnie, jakby przykuty i
zniewolony do powtarzania ich za księdzem. Ile razy się zatrzymał, Pankracy nalegająco powtarzał
wiersz, póki go nie wymówił. Trwało to tak długo, że wszystkie siedem psalmów pokutnych
wyczerpali i na nowo je poczynali, gdy doktór Forster wszedł do celi.
Stary był znużony, lecz spokojniejszy. W kilku słowach, po cichu zakonnik objaśnił lekarza,
o co chodziło. W klasztornej apteczce znalazł się napój uspokajający i usypiający. Chory brać go
nie chciał, ale stary przyjaciel nakazał stanowczo. Wypił ze wstrętem. Wyczerpanego z sił po
gwałtownej kryzys wprędce sen ogarnął, a braciszkowie obezwładnionego zanieśli do infirmerii.
Nadbiegł i Maciej spłakany, aby zasiąść na straży przy śpiącym. Po pierwszym śnie
głębokim nastąpił mniej spokojny, jękami i wykrzykami przerywany. Maciej czuwał i podawał
napój przepisany. Tak dotrwali do rana, aż nareszcie obudził się chory, powstał, siadł i oglądać się
zaczął. Doktór czekał na to.
Z pierwszych słów wyrzeczonych łatwo poznać było można, że przytomność nie wróciła mu
i nigdy już zapewne wrócić nie miała. Lecz obłąkanie przybrało charakter łagodny i wśród niego
przechodziły jakby błyski rozumne, jakby wspomnienia całe i zdrowe dawnych uczuć i myśli.
Zmieszało się tylko wszystko, czego doznał dawniej i teraz, co go zaprzątało i bolało. Osób
obecnych to nie poznawał wcale i mówił do nich jak do obcych, to je sobie przypominał i mianował
po nazwisku. Wola, złamana, nie opierała się nikomu; jak gdyby miał poczucie obowiązku
posłuszeństwa, czynił, co nakazano. Nieustannie prawie mówił cóś, potrzebował myśli swoje
głośno wywoływać lub choć sobie samemu mruczeć. Usta były w ciągłym ruchu, ręce im
dopomagały.
Około południa Maciej podjął się, widząc go spokojniejszym, odwieźć do domu. Posłano
dla większego bezpieczeństwa do bonifratrów po brata Izydora, który miał pewne doświadczenie w
obchodzeniu się z obłąkanymi.
Gdy mu powiedziano, że powinien jechać do domu, uśmiechnął się, utrzymując, że domu
nie ma, ale się dał prowadzić, do fiakra posadzić i mrucząc a rękami poruszając, jechał. Traf chciał,
by właśnie od klasztoru odjeżdżając, kondukt pogrzebowy spotkali. Na widok trumny i żałobnych
chorągwi rzucił się z powozu tak gwałtownie, iż Maciej z braciszkiem zaledwie go utrzymać mogli.
Wołać począł, iż musi iść za pogrzebem, iż to jest jego obowiązek. Rozpłakał się i ledwie dał
zmusić do posłuszeństwa.
Gdy przybyli na Krochmalną ulicę i wprowadzono go do domu, gwałtem wyrwał się im z
rąk, pobiegł w prawo i mimo oporu Macieja, zrzuciwszy z siebie suknie, przebrał się w barani
kożuszek.
Dopiero w tym stroju dał się zaprowadzić na górę, ale tu jak gość się znajdował i do sypialni
swej iść odmówił. Siadł u drzwi, ciągle cóś mówiąc do siebie i śmiejąc się czasami.
Posłano już nie po doktora, ale po kilku lekarzy.
Przyjaciele pana Ambrożego polityczni, którym on służył tak czynnie, zbiegli się na smutną
wiadomość o jego stanie umysłowym. Nie chciano wierzyć, by go to nieszczęście dotknęło.
Dołożono starań wszelkich, by uspokoić umysł i ciało do normalnego przyprowadzić stanu.
Wszystko jednak okazało się nadaremnym. Pan Ambroży wyzdrowiał fizycznie, a pierwszą tego
oznaką było, że jeść począł dużo i chciwie. Zimno, zmiany temperatury znosił z największą
obojętnością. Dzień i noc potrzeba było okna otwierać, bo mu ciągle było za gorąco. Lecz chociaż
na pozór uspokoił się, mruczał nieustannie, mówił cóś do siebie, rękami poruszał, uśmiechał się.
Gwałtowniejsze wybuchy ustąpiły zupełnie, pozostał tylko rodzaj melancholii dziwacznej i
nużące owo krążenie jednych myśli, które pod rozmaitymi postaciami powracały, wywłócząc za
sobą pokrewne wspomnienia, powiązane często w sposób osobliwy, z logiką obłąkanym właściwą.
Lekarze musieli się wyrzec wszelkiej nadziei uzdrowienia.
Nie wiadomo, kto doniósł będącemu na wsi staroście o śmierci Loiski. Czeremecha, przez
którego przyszła ta wiadomość, chcąc go do niej przygotować ostrożnie, postąpił sobie niebacznie,
powiedział mu, że jest chora. Starosta, nie spytawszy ojca, nie obrachowując skutków kroku tego,
siadł na pierwszego konia, którego mógł pochwycić, i poleciał do Warszawy.
Przybył tu już po pogrzebie i zastał w pustym pawilonie płaczącą Brysię, a gospodarującą
już z chciwością obrzydliwą panią Zelską, która po małym paroksyzmie rozpaczy myślała tylko o
spadku po córce. Dowiedziawszy się zaś o obłąkaniu męża, natychmiast przedsięwzięła kroki, aby
go oddać do bonifratrów i zagarnąć, co zostało. Lecz tu znalazła na swej drodze przyjaciół starego,
z taką opozycją groźną, iż mieszania się w sprawy jego wyrzec się musiała.
Starosta pobiegł na grób Loiski, a wysłana pogoń przez ojca znalazła go w łóżku
niebezpiecznie chorym, tak iż sam ojciec musiał za jedynakiem nadbiec do Warszawy, aby mu na
staraniach nie zbywało.
Młodość ocaliła mu życie, lecz zdrowie nie powróciło już nigdy. Wstał z łoża złamany,
zestarzały, aby natychmiast na wieś odjechać.
Barani Kożuszek przeżył tak rok 1791, nie pokazując się nigdzie. Odwiedzali go
przyjaciele, upatrywano w chwilach uspokojenia symptomata powracającej częściej i dłużej
pamięci wypadków i osób. Lecz czasem, wśród najrozsądniejszej rozmowy, wyrwało mu się cóś
bez związku z nią, cóś szyderskiego, cynicznego.
Ponieważ ruch i powietrze nakazane było przez lekarzy, Maciej podjął się z nim odbywać
przechadzki, unikając tych miejsc, które obudzić mogły wspomnienia.
W roku 1792 nie można już było pozwolić mu wychodzić na ulicę, gdyż gorączkowy stan
miasta oddziaływał na chorego. Trzymano go w domu strzegąc, aby nie dowiedział się o
wypadkach, które by zbyt poruszyć go mogły. Sprawy polityczne narodu, losy, jakim ulegał,
obchodziły go zawsze mocno. O nich jeszcze mógł najzdrowiej mówić i najdłużej się nimi z całą
przytomnością zajmować.
Wpadł potem w apatią spokojną, która trwała do wiosny 1794 roku. Maciej nie zawsze
potrzebował z nim chodzić: włóczył się sam, zimą i latem, zawsze w baranim kożuszku, wybierając
miejsca, gdzie najwięcej osób i najgorętsze było życie. Znali go wszyscy, lubiło wielu, a
szczególniej mieszczanie, pomniejsi urzędnicy, niektórzy wojskowi pozdrawiali go i chętnie
rozpoczynali z nim gawędki. Była w tych rozmowach mieszanina rozsądku z fantazją i
rubasznością cyniczną, zabawna razem i smutna.
Pozostałe wrażenie, iż zepsuty świat większy pozbawił go szczęścia, a wpływem swym żonę
mu i córkę pokalał, czyniło go nieprzyjacielem wszystkiego, co miało cechę pańską. Zaczepiał
często brutalnie jadących lub przechadzających się z takimi sarkazmami i na ten sposób, jak w roku
1790. Lecz do szyderstw mieszały się teraz groźby. Powietrze przejęte było wyziewami
nadchodzącej burzy; zwiastowały ją drgania konwulsyjne, jakby prądy elektryczne, przebiegające
nawet umysły tych, co nieświadomi byli i obojętni na przyszłość.
W roku 1794 Barani Kożuszek siadywał gdzieś u Krakowskiej Bramy, na kolanach
trzymając małą gilotynkę a za pazuchą mając spory zapas lalek, poubieranych tak, że do nich łatwo
było przyczepić imiona. Bawili się ludzie, przypatrując staruszkowi, który wertep ten ze
stosownymi wierszykami pokazywał ciekawym.
Wciągano go do salonów, aby się zabawić tą smutną komedią człowieka na pół obłąkanego,
któremu któś podszeptywał wróżby, spełnić się nie mające nigdy, jak się zdawało.
W początkach kwietnia tego roku zaniepokojona nareszcie rozgłosem, jaki ów wertep
nabierał, władza miejska pochwycić kazała starego i precz go z miasta wysmagano.
Więcej już o nim słychać nie było.