B OH UMI L H R AB AL
Aferzyści i inne
opowiadania
1
2
Zamiast wstępu
Krwawa ballada, którą napisali czytelnicy
Panie Hrabal, niech mi pan wierzy, po przeczytaniu Pańskich książek nie mam
już spokoju, wciąż mnie męczy i prześladuje niewymowne piękno, subtelność, dowcip,
ból, mądrość, o Boże, niech to diabli.
Ta świnia wybiera takie sytuacje, żeby pofolgować swojej seksualnej perwersji.
Od czasu jak go przeczytałem, nie mam spokoju, ciągle chodzi mi to po głowie, aż
strach pomyśleć, ile szkody narobi się tym wśród dorastającej młodzieży.
Sądziłem, że jest Pan jednym z profesorów w sąsiedniej szkole budowlanej.
Usiłowałem tylko odgadnąć, jaki przedmiot Pan wykłada. To, co u Pana najmilsze i
najładniejsze — to te przenikliwe, niebieskie jak przetacznik oczy, których kolor nie
wyblakł z wiekiem. Wie Pan, rozbłękitnił je taki mały kwiatuszek, tulący się wśród
kamieni, co ma w błękicie płatków białe żyłki.
Ty wstrętny chamie, ty sklerotyczny dziadygo o sztubackich ciągotach, ty
obleśna świnio, twoje miejsce w kryminale, policja obyczajowa powinna się tobą
zająć, nadajesz się za kratki albo do czubków.
Mam tu przed sobą wywiad z Panem, wszystkie Pańskie książki, zdjęcie z
gazety z gigantyczną siecią zmarszczek na czole, po których powinny jeździć wszystkie
pociągi pod ścisłym nadzorem aż do krainy wujków Pepinów, do krainy zrozumienia
absolutnego.
Wygląda Pan jak poczciwy ojciec rodziny, który z nudów dłubie w nosie, a mnie
złość bierze, że to ma być reprezentant brneńskich rodaków. Dlatego prosto w oczy,
kawę na ławę, piszę: że też Ci nie wstyd, ty stary, zachlany pijusie.
Moja dusza zaiste napiła się źródlanej krystalicznej wody. Entuzjazmowałem
się w czasie lektury. Już dawno nie było mi tak jasno w sercu. Bo widzi Pan, człowiek
w gruncie rzeczy jest dobry, takie dziełko jak Pańskie „Bawidułki” wprawia w drżenie
właśnie te najlepsze struny, z których utkany jest ów najdoskonalszy instrument
muzyczny — dusza ludzka.
Panie Hrabal, pierwszy raz w życiu pisze do autora. Wczoraj po przeczytaniu
książki „Tato, tyś zbzikował” myślałem, że napiszę do Saroyana, ale gdzie go szukać.
Pan jest bliżej...
Wiecie, w jaki sposób zostać pisarzem? Jeśli nie wiecie, to poradzi Wam pan
Hrabal: „...pojechałem do Jugosławii, nad morze, ach, jakaż tam była wichura, istne
szaleństwo przyrody, które kiedy wedrze się mężczyźnie w rozporek, to mężczyzna
zostaje pisarzem”.
3
A poza tym, jeśli chodzi o Pańską metodę kompozycji, nie mogłem się
nadziwić, z jaką beztroską porusza się Pan po cienkim lodzie. Brawo, czemu nie,
jeszcze raz brawo! No, a wyraz Pańskiej fizjonomii ujawnił mi natychmiast, że bez
reszty koresponduje ona z Pańską metodą kompozycji.
To Twoja wina, że młodzież od 13 do 15 lat kurwi się w mieszkaniach swoich
przebywających w pracy rodziców. Jaką za to poniesiesz odpowiedzialność?
U nas w szkole na lekcjach czeskiego albo na pauzach często dyskutujemy o
Pana książkach. Ile razy usłyszymy słowo albo wyrażenie, które przypomina jakąś
historyjkę z Pana książek, od razu wszyscy zarykujemy się ze śmiechu.
Ktoś stworzył wokół niego glorię, i teraz mówi się już tylko, jaki to świetny
pisarz itp. A to jest łobuz, łajdak, może pedał albo impotent. Przecież te wszystkie jego
tzw. ludowe powiedzonka nadają się do zaskarżenia w sądzie, ale właściwie to jest po
pierwsze, obiekt dla badań neurologicznych, a po drugie, dla policji obyczajowej.
Nie chcę robię porównań, ale jest Pan istotnie z rodu Vanczurów, z rodu
Ladislava Klimy, z rodu Jarosława Haszka, z rodu Kubina. Ma Pan wspaniały słownik,
pełen poezji, żadnej tam ckliwości czy przesłodzenia, wszystko krwiste i jurne. I
jeszcze jedno: Był Pan podobno komiwojażerem. Ja też jeździłem kiedyś sprzedając
grzebienie, żyletki, kamienie do zapalniczek, zimne ognie, lep na muchy i inną
galanterię.
Ty świnio nieparzona, którą wszyscy dzisiaj wynoszą pod niebiosa, kiedy
przestaniesz zatruwać ludzkie dusze swoimi plugawymi perwersjami? Ile przechlałeś
ze swoimi „krytykami” i recenzentami po różnych burdelach, że tak cię wychwalają?
Jak Panu z pewnością wiadomo, w dniu 28 marca przypadają co roku oprócz
„Dnia Nauczyciela” również Pańskie urodziny. Byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdyby
mi Pan napisał, czy w maju zechce Pan przyjechać do nas na spotkanie, jest tu moc
ślicznych dziewcząt, a wszystkie Pana uwielbiają, jak również młoda nauczycielka
czeskiego.
Dość Hrabala! — oto hasło wszystkich porządnych ludzi. Nie wyobrażaj sobie,
że twoja sława sięgnie pod niebiosa. Ty gówniarzu, ty świński ryju. Niech cię diabli
wezmą!
Właśnie teraz miliony haczyków wbiły mi się w rdzeń kostny. Złowiły szpik i
ciągną go jak rybak wędkę. Co za piekielny ból. Ale kiedy pomacha ktoś do mnie ręką,
tak jak Pan, to mimo tego bólu robi mi się lżej na myśl, że ktoś mi współczuje. I za to
współczucie dla nieznajomych ludzi niech się Panu wszystko w życiu udaje.
Żałuję, że nie mam czasu, żeby wieczorem móc z rozkoszą napluć w twoją
zakazaną gębę, ty deprawatorze młodzieży.
Panie Hrabal, przywrócił mi Pan dzisiaj tą swoją książeczką nastrój, w którego
istnienie już dawno przestałem wierzyć, Pan zbudził mnie z mojej tępej rezygnacji,
wlał Pan we mnie kroplę jakiejś oczyszczającej tynktury, jakiegoś eliksiru.
4
Byłem parę razy w SPL, to znaczy w domu wariatów, naprawdę tam byłem, ale
nie jako pacjent, lecz jako stomatolog. Pewnego razu jeden z pacjentów zostawił przez
zapomnienie w poczekalni swój zeszyt z notatkami, a ponieważ nie wiedzieliśmy, do
kogo ten zeszyt należy, zatrzymałem go sobie. Teraz, po przeczytaniu „Lekcji tańca”
bardzo żałuję, że tego płodu literackiego nie przekazałem jakiemuś wydawnictwu.
Jakąż niezmierną, stratę poniosła czeska, a może nawet światowa literatura, że ten
zeszyt wyrzuciłem do kosza...
Jest wiele rodzajów humoru, których ostra broń sięga do wnętrza ludzkiej
duszy. Każda inaczej. Broń p. Hrabala dźwięczy srebrem, a z rany nią zadanej sączy
się balsam.
Kolejarze powinni cię zaskarżyć albo ukamienować, bo według ciebie, ty
nędzny bydlaku, pracownicy kolei nie robili nic innego, tylko się gzili na kanapie pana
zawiadowcy.
Ja doceniam Pańskie pomysły, myśli, głębię i serdeczność, i talent narratorski,
wszystko to sprawia, że Pańskie książki fascynują, jakby ktoś człowieka głaskał.
Diabli mnie biorą, kiedy w kawiarni albo w tramwaju słyszę; „A co powiesz o
Ferlinghettim?” „Aha, fajny”. To aha, fajny najwięcej mnie wścieka. Piszę do Pana
dlatego, że Pan wcale nie jest aha, fajny. Pan to czysta prowokacja. Nie daje Pan
człowiekowi spać, narzuca się Pan, musi się Pana ciągle czytać, zabiera to trochę
czasu.
Jak mamy patrzeć na to my, wychowawcy, a ponadto ojcowie dorastających
dzieci, będących właśnie w tym najtrudniejszym wieku, w okresie dojrzewania? Jak
mam na przykład wyjaśnić swojemu szesnastoletniemu synowi, co to jest „cipeczka?”
Niech Pan zostanie bokserem, zapaśnikiem, niech Pan celuje dokładnie w moją
brodę, w solar plexus, a ja przyrzekłem Panu w zamian, że będę trenować, chciałbym
wytrwać z Panem na ringu aż do końca, na techniczne KO niech Pan nie liczy, przy
dziewięciu zawsze się podniosę i będę się bić dalej, mój przeciwniku, mój drogi
przeciwniku.
Sądząc z niektórych recenzji i krytyk ta świnia, Hrabal, jest kontynuatorem
Nerudy i innych naszych klasyków!!! Zgroza!!! On nie jest godzien nawet stanąć koło
Nerudy. Haszek w całym swoim „Szwejku” na kilkuset stronach nie zmieścił tylu
świństw co ten zboczony seksualnie typ.
Jeśli my, Czesi, mamy jakąś szczególnie sympatyczną cechę, która sprawia, że
jesteśmy wyjątkowi, stuprocentowo i niepowtarzalnie czescy, panie Hrabal, to właśnie
cecha Pańskich bohaterów „Bawidułków”, ta umiejętność najbardziej ludzkiego
zagadania człowieka na śmierć, wplecenia siebie i innych w przędziwo osobliwych,
pięknych słów i wydarzeń.
P.S. Starożytni Hindusi zamieścili w swoich „Mądrościach” dobre zdanie:
„Tat twan asi!” Co znaczy: „Ty jesteś ty!” A zatem ten portret jest nie tylko moim
portretem, ale również podobizną każdego z moich czytelników, każdego człowieka
w ogóle. Lao-Tsi w książce „Tao-Tek-King” 500 lat przed narodzeniem Chrystusa
napisał: „Znać swoje białe i podtrzymywać swoje czarne — oto jest wzór niebios.
5
Znać swoją sławę, i podtrzymywać swoją hańbę — taki człowiek jest niebiańską
doliną”. Pewien król perski, którego nadworny poeta w swoim wierszowanym
peanie porównywał do słońca — otóż ów perski król usłyszawszy ten poemat,
powiedział: „Mój lasanoforos temu przeczy”. A „lasanoforos” znaczy po persku:
nocnik. Tak więc starożytni dobrze wiedzieli, że portret człowieka jest dialektycznie
złożony z wymierzanych przeciw niemu paszkwilów i z jego sławy. My w XX wieku
zmierzamy do tego, aby u siebie widzieć tylko tytuł do sławy, a u innych tylko do
hańby. I to jest początek zamętu. Ta konfrontacja nie pragnie być niczym więcej, jak
jedynie pochwałą mądrości starożytnych i krytyką głupoty współczsnych, o ile nie
będą również mądrzy i nie będą powracać do dialektycznego portretu człowieka,
jako do kryterium wszystkich zjawisk.
Przełożyła Emilia Witwicka
Aferzyści
... — i kuflem wyrżnął, u „Fiakra”, tak?
— Tak, tak, u „Fiakra”.
— Na Małej Sztupartskiej?
— Aha. Jak mnie coś nie wkurzyło, to gazeta ani linijki ode mnie nie dostała. A
czasem, uwierz pan, faktycznie nie było o czym pisać, no i trzeba było samemu
prokurować incydenty. W „Baby Pigalo” dałem komuś po gębie, żeby tylko był temat
na artykulik. Ja, którym ani muchy nie skrzywdził! A w „Oriencie” spiłem się z jedną
dziwką, żeby tylko dostać pieniądze za reportaż z nocnej Pragi. Zatytułowałem to
„Tragedia kobiety alkoholiczki”. Jak oberwałem w „Bal Negre” za artykuł „Praskie
domy publiczne”, tego nie będę nawet panu opisywał. A kiedyś, pamiętam, wchodzę
do „Tunelu”...
— Do tego „Tunelu” przy Tynie?
— Tak, tak; przy Tynie.
— Och, tam odniosłem olbrzymi sukces. Śpiewałem „Serenadę” z Johanna
Straussa, wtedy jeszcze miałem łagodny, miękki tenor...
— Moje gratulacje, no, a ja nie miałem artykułu do gazety, a w „Tunelu” już
zamykali. Siedział tam taki jeden brodaty, podchodzę do niego i mówię: „Panie,
wyglądasz pan jak Jezus-kind! I anim się obejrzał, jak dostałem w pysk, że hej, a ten
brodacz krzyknął: „Zasrany panie, wiesz pan, do kogo mówisz? Przywódca czeskich
anarchistów jestem, Vrba! V jak vermouth, R jak rum, B jak bimber, A jak alasz!”
Wezwałem policję i już miałem artykuł „Anarchista pobił dziennikarza w znanym
praskim lokalu”. A jaka była pańska ulubiona rola?
— „Róża ze Stambułu”, ach, to mój popisowy numer. Trzeba to było widzieć,
jak pod koniec stałem w mundurze niebieskim niczym niebo, w haremie, jak
rozrzucałem róże i śpiewałem... Stambulska różo, ach, jedyna na wieki tyś
Szeherezada ma! No i co z tego? Wolę już słuchać, jak to pan nie miał artykułu do
gazety.
— Pana to zajmuje?
— I to jak! Znam trochę ten półświatek. Wie pan, jako operetkowy śpiewak
musiałem reprezentować czeską operetkę. A dla czeskiej operetki to ja byłem ktoś!
6
— Skoro to pana zajmuje... Kiedyś dostaję cynk, że mam się przebrać, bo na
Krejcarku szykują kocioł, a tam będzie odchodził hazard na potęgę. Nie miałem
akurat artykułu, więc dobra nasza, myślę sobie. Przebrałem się za włóczęgę, no i na
Krejcarku było na co popatrzeć. Wieczór, parę świeczek, grało się na wózku. Żebracy
zastawiali to, co wyżebrali za dnia, a złodzieje i włamywacze dawali klejnoty. Bankier
to najpierw wyceniał, a potem wypłacał pieniądze. Żeby nie podpaść, wyciągnąłem z
worka moje trzewiki i postawiłem na żołędną dziewiątkę.
— Na treflową nefkę?
— Tak, ale przegrałem. Wyjąłem więc z worka surdut, bankier mi wypłacił
trzydzieści pięć koron, ale je też przegrałem. No i żeby to odzyskać, postawiłem
zegarek na dziewiątkę wino.
— Kto gra w piki...
— Aha. Ale znów przegrałem i dostałem stracha, że jak się teraz zacznie kocioł,
to się już nic a nic nie odegram. A tu nagle gwizdki, bankier świeczki zmiótł, zrobiło
się całkiem ciemno i kiedy wpadła policja, to capnęła samych złodziejaszków i
żebraków. Bankier i jego ludzie ulotnili się, rzeczy też. A ten detektyw, co mi dał cynk,
rzekł: „Ale będzie artykulik, co?”. I co mu miałem powiedzieć? Pojechałem do domu w
skarpetkach, ostatnim tramwajem, a w domu usiadłem i od ręki napisałem „Monte
Carlo praskiego światka przestępczego”. Ale panu, przyjacielu, musiało być we fraku
dobrze, nie?
— To prawda. O, ja zawsze miałem doborowe kostiumy, dwa fraki, trzy galowe
mundury. Carewicza, Bola, Valji. Zeszłego roku wymieniłem to wszystko na drzewo i
węgiel...
— Przyjacielu, może zadzwonię po siostrzyczkę?
— Nie, wszystko, tylko nie to! Teraz mi się przypomniało, tak, „Księżniczka
czardasza”, to była moja rola. I ożeniłem się, tak samo jak Boni. Kiedy po wojnie
mięso było na kartki, pewna dystyngowana dama zaoferowała mi sześćdziesiąt deko
kartek, a mnie te sześćdziesiąt deko mięsa tak wzruszyło, że publicznie, na papierowej
serwetce zobowiązałem się, że tę damę poślubię. No i poślubiłem... Usta milczą, dusza
śpiewa... kocham cię...
— Nie, niech pan nie śpiewa. Zaśpiewa mi pan, jak wyzdrowieje.
— Tak mnie tylko wzięło... niech mi pan opowie o kartach, bardzo proszę...
— Raz likwidowali dom gry u „Picków”, byłem przy tym, napisałem
wstrząsający artykuł „Przeklęte miliony”. Początek dałem śliczny, że od „Picków”
prowadziły tylko trzy drogi: pierwsza na Dworzec Wilsona, druga do więzienia na
Pankracu, a ta trzecia na olszański cmentarz. A potem zgrabnie wyliczyłem, że przez
te dwadzieścia lat, kiedy u „Picków” uprawiało się hazard, przepuszczono tam dwa
miliardy koron i że za tę kwotę można by sobie zafundować jeszcze jedną linię
Maginota. Wie pan, jak tu leżę, to dopiero teraz widzę, że dziennikarstwo
traktowałem jak sztukę, że częściej do tego interesu dopłacałem. Idę ja kiedyś koło
„Zielonego drzewa”...
— Na Żiżkowie czy w Koszirzach?
— Na Ziżkowie. Patrzę, a w bramie nowy patent. Składany stolik, a na stoliku
obrazki. Jako dziennikarz chciałem wiedzieć co i jak i postawiłem pięciokoronówkę, i
trafiłem główną wygraną.
— Grubasa...
— Aha. Potem znów wygrałem, ale w końcu zgrałem się na czysto. Obrączkę
nawet postawiłem, no i ją też przegrałem. Los zagrał mi na nosie.
— To musiało być piękne...
— Tego bym nie powiedział... a zresztą, zależy jak na to patrzeć. Ale ja grałem
także o swoją ludzką godność! Mówię bankierowi: „Daj mi pan choć na tramwaj”. A
7
on odpowiedział, faktycznie jak ten Los: „Nie miałeś pan dziś fartu”. No i poszedłem
do domu na nogach i od razu machnąłem artykuł „Wielkomiejskie rekiny decydują o
losie uczciwych obywateli”. Sam naczelny poklepał mnie po ramieniu i powiedział:
„Tak to napisane, jakby przeżył to pan osobiście. Dobrze, dobrze, o to chodzi”.
— Ale to brzydko z pańskiej strony, że był pan tak mściwy. Ileż to razy mnie coś
takiego spotkało, wszystko przegrywałem, wszyściuteńko. Ja też grałem do końca,
póki miałem krawat i sztyblety... a potem szedłem do domu piechotą, pohańbiony, ale
nikomu ani słówka. Przecież zadzierałem i próbowałem się z Losem!
— Pan śpiący, co?
— Nie... tak tylko pokasłuję... ulżę sobie, a potem... tak bardzo lubię teraz
ludzki głos...
— Tak się pan pocisz? Może dać pić? Zadzwonię po siostrzyczkę.
— Tylko nie to! Pomyślałaby sobie Bóg wie co... lepiej niech mi pan coś opowie
o gazecie, może być nawet smutne...
— Smutne? W gazecie prawie wszystko masz pan smutne, kiedy ją pan robisz.
W Brnie też byłem. Policja zrobiła raz nalot w Lużankach, na Koliszti. Spędzili te
prostytutki do jednego lokalu na ulicy Nowej...
— Nie była to przypadkiem „Fledynka”?
— Brno też pan znasz, jak widzę...
— Jak mam nie znać, zaczynałem tam swoją wielką karierę. Wie pan, co to za
wspaniałość była i jakie przeżycie dla ludzi, kiedy w „Wesołej wdówce” wchodziłem na
scenę we fraku i pelerynce z białymi jedwabnymi koronkami? Dłonią w rękawiczce
tylko skinę, o tak, i już śpiewam... Do „Maxima” pora iść, tam wesoło będzie dziś...
— Pięknie, przepiękny masz pan głos, ale napij się pan... odrobinkę... tak... to
ten kaszel złagodzi...
— Dziękuję... no i co pan widział we „Fledynce”?
— Komisarz policji kontrolował książeczki. Napisałem o tym taki reportaż...
Komisarz powiada: „No, Marżo, co z tobóm?” A ona: „Co ze mnóm? Mało, że mam
dziś niefart, to mnie jeszcze koło pióra robióm!” „Jakiego pióra?” „Słuchaj pan,
wysyła-jóm mię na siłę do Sokolnic, no to nagrałam sobie jednego alfonsa, a ten mi
nawijał i nawijał, że jest z Brna, ale on był z Boskovic. I jak mnie dziś przyskrzynióm,
to potem spadam do Boskovic, bo tam mnie nikt nie zna.” I komisarz jej książeczkę
oddał, taki był z niego poczciwina, spałem później u niego, do rana czytał w okularach
biblię. A jak się zbudził, zrobił nade mną wielki znak krzyża.
— Tak to pan dobrze pamięta?
— Przyjacielu, jak coś napiszesz, to zapamiętasz aż do śmier-” ci. Ma się
rozumieć to sprawa emocji.
— A ja myślę sobie...
— Nie siadaj... przyjacielu!
— Nie, nie... wiem już teraz, że moim najwspanialszym spek-ł taklem był
„Ostatni walc” Oskara Straussa... Czy to moja wina, że we mnie, poruczniku gwardii,
zakochała się księżniczka?
— Usiądź pan, proszę, zostań pan w łóżku.
— Czy to moja wina? Że śpiewałem jej na balu „Miłość to tylko sen”? Dzisiaj
wiem, że miał z nią tańczyć dowódca pułku, ale kiedy ona sama mnie wybrała... a
potem, przed całym pułkiem, niech pan sobie wyobrazi ten wstyd... dowódca zerwał
mi , epolety, szablę połamał...
— Połóż się, przyjacielu, zadzwonię na siostrzyczkę.
— Nie, nie... I płakałem na scenie, bo musiałem się z księżniczką rozstać.
Orkiestra grała cicho ostatniego walca... sceneria znika, na pagórek wjeżdża zza
8
zakrętu maleńka lokomo-tywka, i koniec... przez tego walca musiałem udać się na
obczyznę, przez tego walca...
— Przykryję pana, taki pan spocony...
— Ja? Ach tak, ale co pan ostatnio napisał?
— Ano, w końcu już na nikogo nie mogłem się wkurzyć, to i pisać nie
potrafiłem. Ostatnio kąpałem się pod Brandysem, a tam taka jedna dziewczyna
wygrzewała się w słońcu. Przejeżdżał dragon na koniu i ta panienka zapytała, czy by
jej na tym koniu nie nauczył jeździć. No i dragon pomógł jej wsiąść, ale koń się
znarowił, poniósł, popędził przez łąkę, a dziewczynie puścił kostium i zsunął się z
ciała, no i w samo południe hasała naga po brandyskim rynku, a w końcu koń z tą
dziewczyną wpadł do koszar, gdzie akurat wojsko jadło. Pięknie to zatytułowałem:
„Lady Godiva w Brandysie”, ale zakończyłem głupawo, że trzeba dać odpór
opalającym się dziewczynom, kiepsko trzymającym się kostiumom i znarowionym
koniom. Tego wieczora byłem w kinie, leciało „Nie jestem aniołem” z Anną Mae West.
I wtedy dotarło do mnie, że ani ja, ani nikt inny, nikt z nas nie jest aniołem. To i po co
łapać ludzi za słówka, wytykać czyny, a potem trąbić światu w gazetach, że się
ludzkość zbiesiła? No i otworzyłem okno i tak jak ten komisarz policji nad
prostytutkami w Brnie, zrobiłem nad wszystkim znak krzyża... Ale pan już śpi,
przyjacielu, może jednak wezwać siostrzyczkę?
— Nie”. nie... spać mi się tylko chce... proszę mówić... tak bardzo lubię ludzki
głos...
Za parę dni, kiedy fryzjer golił nieboszczyków, poskarżył mu się pracownik
kostnicy: — Cholera, czemu mnie to wciąż boli?
— Gdzie? — Fryzjer odłożył brzytwę, wyraźnie ożywiony. — Co, tutaj? Och, to
nic takiego, typowy postrzał, lumbago.
— Tego mi jeszcze brakowało! — Pracownik wyprostował krzyże.
— Ale, ale — fryzjer poprawił uczonym gestem okulary — :nie promieniuje
panu ten ból z pleców do kolan?
Wypowiedział to pytanie z naciskiem.
— Nie — odrzekł pracownik. — Siedzi mi to w krzyżach, jakby mi tam kto haka
zamontował.
— To dobrze, człowieku, tak ma właśnie być! — Zachwycony fryzjer zacierał
dłonie. — To całkiem zwyczajny heksenszus. Lumbago! Dostała się maleńka kropelka
krwi do mięśnia i gotowe. Dostaniesz pan na górze zastrzyk albo maść i za parę dni
będziesz pan gość! Gość!
Rozradowany wrócił do golenia trupów. Kiedy skończył, umył ręce i przyjrzał
się swemu dziełu.
— Trzeba się było przy chłopakach narobić... Delikatna cera i twardy zarost. Że
też w tej „trójce” to tak szybko leci?
— Od tego ta sala przecież jest. — Pracownik wysmarkał się. — A w dwójkę
zawsze to raźniej się kituje. Ale z tych tu — Boże, daj im wieczne niebo, jeżeli jakieś w
ogóle jest — były niezłe numery. Jak ten — postukał w wieko jednej trumny — tak i
ten — postukał w drugie. — Ten tutaj podał, że jest niby solistą w operetce, ale kiedy z
administracji zadzwonili do Związku, czy przyjdzie ktoś na pogrzeb, to usłyszeli, że
żadnego takiego solisty nie było. Mieli tam kogoś o takim nazwisku, ale tamten
śpiewał tylko w chórze'. No i widzisz pan, a został po nim album fotografii, same
główne role... chyba przebierał się w mundury i fraki i kazał sobie zdjęcia. Włożyłem
mu ten album do trumny. No i może mu to kto mieć za złe?
— Jak najbardziej! — Fryzjer zsunął okulary na czoło. — Na takie sztuki to ja
jestem pies. Pomyśl pan, do czego by to ludzi doprowadziło, hę?
9
— Daj pan spokój! Kiedy się tak koło siebie rozglądam, to właściwie wciąż
widzę tylko takich, co to mylą sobie, czym by chcieli być z tym, czym są — rzekł
pracownik.
Fryzjer układał w kuferku brzytwy i nożyczki. — Może i tak
— odpowiedział — ale społeczeństwo musi się bronić. Inaczej by się ludzi nie
rozróżniało, kto i na co zasłużył... No a ten drugi?
— skinął brodą w stronę trumny.
— Też udany typek. W Związku Dziennikarzy powiedzieli, że człowiek o takim
nazwisku coś tam w gazecie pisał, tyle że same szpunty. Ale pod głową miał pełny
album powycinanych wielkich artykułów. I to tak uciesznych, że wziąłem to sobie do
domu, na pamiątkę...
— Ostrzegam! — Fryzjer podniósł w uczonym geście palec. — Gruźlica gardła
jest zakaźna! Więc właściwie goliłem dziś dwóch aferzystów!
— A, idźże pan!
—r- Aferzystów! — powtórzył fryzjer i zatrzasnął drzwi do kostnicy.
Kroczył później korytarzem szpitala w białym rozwianym kitlu. Przy oknie
ujrzał młodzieńca z wyciągniętą nogą i kulami. Na korytarzu było pusto, podszedł
więc i dotknął zagipsowanego kolana.
— Fraktura patelae? — zapytał.
— Tak, panie doktorze, na motorze.
— Proszę siedzieć, proszę. Już lepiej, co? Idziemy na zmianę opatrunku?
— Tak, panie doktorze.
— No, najważniejsze, żeby ścięgna były w porządku. Noga spuchnięta?
— Już nie, panie doktorze.
— Wyśmienicie! No, niech pan idzie na górę, czekają już tam na pana... —
Fryzjer potrzepał dłonią, a kiedy z kuferkiem w ręce oddalał się korytarzem szpitala,
usłyszał jeszcze, jak młodzieniec woła za nim:
— Dziękuję, panie doktorze!
Przełożył Jan Stachowski
10
Kochaś
Jeszcze przed północą kanalarze zaczęli przygotowania do wytopu. Do roboty
było sześć kadzi i trzydzieści sześć kokil. Pracowali w milczeniu, skupieni, bo tam
gdzie płynie ciekła stal,, wszystko musi być z szamotowych rur albo dokładnie
wysmarowane grafitem. Kiedy w końcu włożyli na kokile kapelusze' i przygotowali
węgiel drzewny, brygadzista zadecydował:
— No, chłopaki, ciachać będziem, co? — I przebiegł po giętkiej desce przez
kanał. Na drugiej stronie przypomniał sobie:
— Hansi, myślisz że kto za ciebie będzie zbierał te wilki? — Wskazał na
zakrzepłe grudy rozlanej stali, zakrzepłe placki o przedziwnych kształtach.
— Ja — wskazał siebie Jenda i już się tłumaczy — ale od początku szychty nie
było wolnego kranu. O, na dwudziestce kraniarki dalej nie ma!
— Toś miał te wilki załatwić sznoblem... — rzekł brygadzista i wskazał na dach
stalowni, gdzie wisiała suwnica z hakiem.
— Łatwo się mówi, sznoblem, tylko że sznobel woził kadzie.
— Toś miał poczekać!
— Poczekać... tylko że potem sznoblem składali na kupę gorące odlewy, a teraz,
słyszy pan? — Jenda zgiął uniesiony palec w kierunku, skąd rozbrzmiewał dzwon —
słyszy pan!' Esai dzwoni na próbę, no i znów nie będzie wolnego kranu!
— Ale i tak się nie wymigasz — stwierdził brygadzista i żartobliwie klepnął
Jendę w policzek.
Siedli potem na boku, zaraz za stosem stygnących powoli odlewów, brygadzista
odwrócił pustą skrzynię po chromie, usiadł na niej i zarządził:
— No, Majcher, jedziemy z tym koksem! — Majcher uśmiechnął się: —
Jedziemy!
I wszyscy zezowali w górę, gdzie suwnicowy wychylał się z kabiny, przerzucał
biegi i maszyna ruszyła, ciągnąc w górę wypełnioną wapnem wanienkę, i przenosiła tę
nieckę z wapnem pod ścianę stalowni.
— To jest niezgodne z przepisami! — rzekł Jenda.
— Głupiś ty, synku — odpowiedział łagodnie brygadzista —> jak się kraniarz
będzie oglądał na przepisy, to stalownia wyrobi się na czterdzieści procent, synku ty
głupi.
A suwnica w stalowni łomotała, biała wanienka z wapnem, sunęła wzdłuż
elektrycznego pieca, na górze przy martenach drzwi były odsunięte i przez ten
olbrzymi prostokąt widać było rozgwieżdżone niebo.
Zaraz jednak otworzyli klapę i łopaty już rytmicznie wrzucają do kadzi
zmiażdżony nikiel, który w kąpieli topił się błyskawicznie, tworząc na powierzchni
olbrzymie lustro, które rozsiewało po stalowni identycznie olbrzymie odblaski i
oślepiało oczy. Nie opodal elektrycznego pieca stał wytapiacz i wpatrywał się przez
fioletową szybkę we wrzącą stal.
Jenda ściągnął teczki, które musieli wieszać na drutach, bo w stalowni
szczurów pełno.
— Tak mi się widzi — rzekł Majcher, kiedy z teczki wyjął owinięte w fartuch
nożyczki i maszynkę — że kiedyś te bestie spuszczą się nam z dachu po tym drucie!
11
— Majcher — przypomniał brygadzista — tylko obetniesz mnie tak, żebym
wyglądał jak nie obcięty. Bo inaczej w łeb mi duje!
— Jasna sprawa, zrobimy taki amerykański fasonik — odrzekł Majcher, kładąc
maszynkę na blaszanej beczce po wanadzie. A kiedy zobaczył, że Jenda siada na
skrzynce, wyciągnął mu ją spod tyłka. No i Jenda wyłożył się w kurzu wraz z
posmarowanymi kromkami chleba.
— Najwięcej zbierzemy z boków — rzekł Majcher jak gdyby nigdy nic, i ciągnął
dalej — gadał mi szwagier, jak to na starej hucie złapali w pułapkę szczura, oblali go
benzyną, podpalili i wypuścili z tej pułapki. I ten szczur zasuwał przez pomost jak
raca!
— Majcher, tylko zostaw mi coś nad uszami — wystraszył się
brygadzista.
— Jasne, przecież nie będziesz się nosił jak ten goguś, co nie? — Majcher kiwną
na Jendę, który okrawał zakurzone kromki.
— Niech każdy się strzyże gdzie chce i jak chce! — wybuchnął Jenda — ale ja
chodzę tylko do Klubu Młodych, a tam strzyże Francuz, Theodor Olivieri, to ci
dopiero szpenio. Zapytajcie kogo chcecie, każdy wam powie, jaki z niego bikiniarz.
Wąskie nogaweczki, marynareczka przykrojona do figury, a w niedzielę po południu
nosi taaaki kapelusz, takieeego stetsona — powiedział z zachwytem Jenda i palcami
zatoczył wokół głowy koło.
— Jakiego? — zapytał Majcher przestając strzyc.
— Takiego, o — pokazał Jenda znowu — ale z wami Theodor nawet gadać by
nie chciał, on tylko mnie zrobi fryzurę na ży-1 czenie. Fale czy z grzywką? A na koniec
pyta: życzy pan sobie kolońską czy kwiatową? — Jenda zdjął czapkę, pochylił głowę
jak mógł najniżej i pokazywał, jakie ma piękne fale, które zrobił mu Theodor Olivieri
w Klubie Młodych... tylko jemu. Majcher skorzystał z okazji i zdmuchnął z maszynki
garstkę ściętych włosów na posmarowane kromki Jendy.
— Piękne włosy — stwierdził.
— Majcher — zaniepokoił się brygadzista, wyjmując rękę spod fartucha —
zmiłuj się, nie zdejmuj mi tego za dużo, ja już przeciąg czuję!
— Jasne, fryzurka będzie jak trza — uspokajał go Majcher, a kiedy spojrzał na
ziemię i zobaczył tam ślady szczurzych łapek, podobne do maciupich lilii, rzekł: —
Kiedy robiłem na martenach, raz też złapałem w pułapkę szczura. Wrzuciłem go do
koryta i suwnicowy podjechał z nim pod sam piec. Akurat było po spuście,
otworzyłem pułapkę... i szczur, jak zobaczył z drugiej strony pieca dziurę, przebiegł
przez cały rozpalony trzon!
Przez cały piec! Skoczyliśmy na drugę stronę, a tam leżał szczur, martwy już,
nogi mu się na amen spaliły, ale że miała, bestia, szansę, to spróbowała!
Kanalarze zamilkli i tylko nożyczki pracowały.
— Ładna pogoda — rzekł Jenda.
— Czego?
— To się tak mówi, kiedy ludzie siedzą i nie wiedzą o czym rozmawiać, no i
ktoś... Ładna pogoda — wyjaśniał Jenda. Ktoś schowany w ciemnościach krzyknął:
— W kadziach nie ma brei!
— Hansi, a jak obskakujesz dziewuchy? — spytał brygadzista.
Jenda jakby tylko czekał na to pytanie:
— Ostatniej niedzieli siedzę sobie w „Sportowej” przy barze, noga na nodze,
żeby było widać skarpetki w paski i małe buciki, ech, ja mam małą nogę, popatrzcie
no! — rzekł i wysunął but, żeby sprawdzili.
— Pokaż! — poprosił Majcher i kiedy Jeniezek wysunął but znowu, Majcher mu
go zgrabnie opluł.
12
— No co, no co! — zezłościł się Jenda — zazdrości pan, trzydziesty ósmy! A
obok mnie usiadła jedna cizia i ja do niej, pozwoli się pani zaprosić na kieliszeczek, co
pani pije? Kazała sobie rumu, trąciliśmy się, ja mineralną, bo abstynent jestem, ona
mnie fachowo obfilowała, a ja jej zajrzałem za dekolt i mówię, pani to ma czym
oddychać. A ona rzekła, głowa pana nie boli? A ja na to, że owszem, czasem to mi
nawet jakby tramwaj w niej jeździ. To ona mi poradziła, żebym wlał sobie do ucha
krople na wstrzymanie, a potem fest potrząsnął głową, tak jak się to robi z sidolem.
Ale frajdę miałem z tej dziewczyny, bezbłędną! — rozpamiętywał Jeniczek.
— Nie picujesz to? — rzekł brygadzista.
— Na pewno nie picuje! — rozindyczył się Majcher — taka to ichnia cała
generacja, tylko frajda i frajda. Ten mój szczun też. Przychodzi z szychty do domu i
powiada, wiesz, tatko, wy-cyrklowaliśmy pneumatyczny młot tak, żeby mi się
zatrzymał
dwa milimetry nad nosem. Ty szczanie, mówię, chybaś tam się nie położył?!
Ano, tatko, położył, a tu fru! a mnie w oczach całkiem ciemno, kiedy mi to grzmotnęło
te dwa milimetry przed nosem. Ale czemuś tam się położył, gadaj, czemu? mówię.
Wiesz, tatko, wierzę maszynom, to raz, a dwa... bomba frajdę miałem. I dziewczyny
teraz na mnie całkiem inaczej patrzą! — Majcher krzyknął, wygrażając nożyczkami: —
Ja bym wam, szczuny,
dał frajdę!
W tym momencie ruszył spust na martenie, na szóstce, pomocnik szybko uciekł
z drągiem, a rynną burzliwie chlustała stal, wpadając z bulgotem do podgrzanej kadzi,
iskierki pryskały jak płonące ziarna,\majster, zalany łuną jak diabeł, stał na pomoście,
jedną ręką pokazywał, żeby suwnica podjechała, drugą zaś trzymał przed oczyma
fioletową szybkę, wreszcie dał znak i pomocnik wrzucił do kadzi łopatę krzemu... i z
kadzi buchnął wpierw cynamonowy dym, a potem oślepiające światło, jak na
pirotechnicznych pokazach.
Suwnicowy, pod którym wisiała ta kadź, trzymał ręce na biegach i wstrzymywał
oddech, żeby jak najmniej nałykać się tych trujących, ale pięknych wyziewów.
— Majcher, jestem wystrzyżony jak szwabski rekrut. — Brygadzista obmacywał
sobie głowę.
—— To ci się tylko tak wydaje, szkoda, że nie mam lustra! Hansi) ruszże się i
skocz mi po kapkę wody — zarządził Majcher i podał Jendzie słoiczek po musztardzie,
stając mu jednocześnie
na nodze.
— Podgolimy baczki — rzekł cicho.
Kiedy Jenda wrócił, Majcher zwilżył palec i jeździł nim koło uszu brygadzisty, i
ciągnął dalej: — Frajda... frajda! Mnie też była w głowie sama frajda! Nie byliśmy
lepsi... Ale czemu to się Wiercisz? Jeszcze bym w uszko ciął! — przeraził się.
— Psiakrew, Majcher, nie poszłeś z tymi baczkami na całość?
— Nie... tylko troszeczkę, będziesz jak notariusz... i podgoli-my jeszcze karczek!
— rzekł Majcher, a kiedy się odwrócił, potknął się i celowo oblał Jendę. — Nie możesz
to, kurduplu, usiąść gdzie indziej?
— To nic, nic się nie stało — przepraszał Jenda, patrząc wciąż, przez otwartą
bramę na gwiazdy.
— No dobra, dobra, zapomnijmy o tym... Dajemy pomadę czy tylko skropić?
Skropić, dobrze. A kiedyś miałem za szefa niejakiego pana Szernera. Ten woził ze sobą
papiery, a w kostnicy, jakżeśmy się tam wpakowali, pan Szerner przeglądał kartoniki,
na których stało, jak się kto nazywa, żeby się to nie pomieszało, To samo macie na
porodówce, dzieci też mają kartoniki, żeby ich nie pomieniać... No i pan Szerner brał
te kartoniki i wykreślał je w papierach. A szofer powiada, panie Szerner, tam jest
13
jeszcze jeden na sekcyjnym stole. I pan Szerner wziął kartonik przywiązany żyłką do
kciuka... a tu ten nieboszczyk siada, salutuje i znów się kładzie. A pan Szerner, co to w
swoim życiu wykreślił już dziesiątki tysięcy nieboszczyków, podskoczył jak sprężyna,
rozdeptał wieko trumny, mnie przewrócił i dopiero jak był daleko, to się obejrzał... A
szofer się roześmiał i mówi, panie Szerner, patrz pan! I pociągnął za sznurki, a
nieboszczyk znów usiadł i zasalutował. Tą buteleczkę mam jeszcze od Pro-chazky,
Prague — rzekł Majcher, po czym poufale zapytał: —; Przedziałek robimy na
Fairbanksa?
— Na Fairbanksa — przytaknął brygadzista.
Majcher odwiązał fartuch i wszystko, co na nim było, strzep-» nął w oczy
Jendzie, który z rękoma pod kolanami patrzył na przeciwległą ścianę stalowni, tam
między martenowskie piece, gdzie odsunięte wrota obramowywały niebieską mapę
gwiazd.
— To nic, Hansi, nic się nie stało — dyszał Majcher, a kie-? dy się już
nachichotał do syta, powiedział — to się całkiem nie Mczy. Tak to już jest, człowiek
odstawia kozaka tak długo, aż, go dopadnie musek.
— Co? — Jenda przestał trzeć oczy i podniósł wzrok.
— Musek — odrzekł Majcher i dał Jendzie szczutka w nos, Brygadzista jeździł
palcem za kołnierzem koszuli, a potem obmacał potylicę.
— Musek? — Jenda wybałuszył oczy.
— Musek, pacanie. W Strasznicach, w krematorium miałem kolesia, bardzośmy
się lubili, nazywał się Olda Tuma. Hodowaliśmy razem rybki i rozwielitki. Raz mu się
zachorowało, mnie też. A jak już wydobrzałem, poszłem do krematorium, schodzę na
dół, przez sufit słyszę, jak chór śpiewa... Czechy piękne, Czechy me... a na dole
trumna. Mówię mistrzowi, mistrzu, a gdzie dziś jest Olda Tuma? Mistrz wziął
najsamprzód tą trumnę w kleszcze i zanim ją po płozach wsunął do paleniska, pokazał
na tą trumnę i rzekł... Olda Tuma dziś jest tutaj!... a mnie już tam nie było,
zatrzymałem się dopiero na Florze... ale po co to, nie trzeba — szepnął Majcher czując,
jak brygadzista wsuwa mu do kieszeni jakieś drobne.
Potem do fartucha w saksofony i harmonie włożył maszynkę, nożyczki i
grzebień, wyciągnął kawałek chleba, zaś teczkę zawiesił na drucie.
X
Powlekli się w stroną kanału. Na drugim końcu pracowała inna brygada,
hakami zdejmowali kapelusze z odlewów. Dźwig za każdym razem obniżał się, aż haki
dzwoniły o stal, potem ktoś szybko podskakiwał do różowej stali, z odwróconą twarzą,
ale . wciąż zezując, szybko mocował haki na uszach kapelusza... i szybko uskakiwał. A
dźwig szarpnął, zerwał kapelusz i już go odnosił... tylko szary krąg kładł się cieniem
nad kanałem, jak pęcherzyk, jak kółko z dymu... aż zniknął...
— No, chłopaki — zadysponował brygadzista, kiedy już włożył czapkę —
przygotujemy pod wytop kanał przy ósemce, ale najprzód wytargamy wilki i korzenie.
A jak który wilk będzie ciężki, to ty, Hansi, pójdziesz do tyłu, za esę, i przyniesiesz
obręcze z beczek po manganie, jedną obręcz dasz na jeden koniec wilka, drugą na
drugi... i kran to wam wyciągnie hakami, dobra?
I zeszli po drabinie do kanału.
Jenda wziął kilofy i łopaty, które miał wciśnięte za tarasującym kanał
sześćdziesięciocetnarowym odlewem. Zanim rozpoczęli pracę, odczekali chwilę,
przycisnęli się do ściany kanału, bo akurat nad nimi suwnica lejnicza przewoziła pełną
misę żużla. A nad tym rozżarzonym żużlem, jak zorza polarna świeciła szlaka
nasycona fosforem i trującymi wyziewami.... a jako że wózki z hałdy jeszcze nie
wróciły, więc suwnicowy postawił tę
14
misę przy kanale, tak że opierała się o konstrukcję martenow-skiego pieca.
Brygadzista splunął w dłonie i: — Hansi, a jak tam u ciebie z tańcami?
— Hę, trzeba mnie widzieć! Pod „Niebieską Gwiazdą” wycinałem z taką jedną
figury i tak mi się to spodobało, że poszłem za swoją partnerką aż do toalety. Tylko że
jej absztyfikantowi to się nie spodobało i dał mi po gębie.
— Nerwowe te ludzie jakieś, co nie? — Brygadzista nadstawił uszu.
— I to jak! — podchwycił temat Jenda — potwornie! Byłem raz w Pradze,
kupiłem sobie gramofonowe płyty z zespołem pana Kuczery, a potem wdepłem na
potańcówkę. Chłopaki fajnie grały, idę po ładną dziewczynę, kłaniam się i mówię,
można panią prosić? A temu tam, co z nią był, mówię jak się należy, stary, pozwolisz?
A on na mnie z mordą, spływaj, bęcwale! A ja na to, coś powiedział? A on znowu,
spływaj, bęcwale! Ukłoniłem się dziewczynie i rzekłem, łaskawa pani wybaczy, lecz
zmuszony zostałem towarzyszowi pani dać po gębie! Wyszliśmy na korytarz i on jak
mnie pierdyknął, to ażem fiknął, a wtedy taka mnie krew zalała, że jakbym miał przy
sobie pana Kuczerę, tobym ten jego zespół rozpieprzył w drobny mak. No, ale to był
byk, co mi przyłożył — cieszył się Jenda, przerwał pracę, otarł pot i pokazał: —
Mięśnie to miał takie! — I nie domkniętą dłonią zademonstrował na drugim ramieniu,
jakie to potężne bicepsy miał ten gość na potańcówce.
— Co, jakie mięśnie? — spytał znów Majcher.
— O, takie — pokazał zachwycony Jenda — i to się przytrafiło mnie, co jak
przychodzę do „Ludowego”, to od razu „Syl-vians” grają dla mnie, a najlepszy
perkusista, Jarda Votava, z taką uciechą wali w bębny, że aż pałeczki w powietrzu
fruwają! — promieniał Jenda.
A nad nimi, oparty plecami o poręcz majster wydzierał się w stronę otwartych
drzwi:
— Czemuście nie dodali do wytopu surówki?! Mglista postać stała we wrotach,
za nią migotały gwiazdy, postać krzyknęła:
—— Surówki nie było! Majster pogroził pięścią:
— Toż, do cholery, coś tam musieliście dodać, no nie?! A postać wrzeszczy:
— Podstawiliśmy kokile! Majster wychrypiał:
— Kokile! Kokile są do bani, tfu, kokile!
Jenda spoglądał z kanału w górę, przerwał pracę, bo zawsze, jak ktoś krzyczał,
Jenda myślał, że to on coś zawinił. Brygadzista powiedział:
— Spokojnie, Hansi, spokojnie... aha, a w niedzielę piłkę widziałeś?
— Widziałem, uch, to ci był piękny mecz — opowiadał Jenda — w drugiej
połówce na kości pana Ma j er a polowało trzech cieplickich, ale za to pan Fous i pan
Linhart tak tych z Cieplic kosili, że tamci z nerwów chcieli wlać sędziemu. Skończyło
się na tym, że z boiska znieśli pana Koksztejna i pana Braganiolę. Ale w ogóle piękny
to był mecz. Pan Kuchler do dziś ma taaakie oko — rzekł Jenda i przyłożył zwiniętą
pięść do oczodołu.
— Jakie, jakie? — Majcher zaczynał swoje.
— Taaakie — pokazywał łatwowierny Jenda — a zanim Cieplice wykosiły pana
Koksztejna, to on sam, po solówkach, zasunął im dwa gole. A ta druga bramka, co ją
strzelił, to była bramka, przez którą bramkarz jest dożywotnio szurnięty. To było,
proszę państwa, że palce lizać! — mlasnął Jenda, wyciągając z kieszeni kredę —
popatrzcie no, narysuję to wam na ścianie. No, ten krzyżyk to cieplicki bek, kółeczko
to pan Koksztejn, a te krzyżyki za nim to pomocnicy z Cieplic. A tu bramka. Jak
myślicie, co pan Koksztejn zrobił?
— No, zrobił... — podpuszczał Majcher.
— Tegom się mógł spodziewać. Było tak, jak rysuję, pan Koksztejn dostał gałę,
zwodem zrobił* pomocnika, potem kiwnął beka i z ósemki władował gałę pod
15
poprzeczkę. Nie do obrony! To była pierwsza bramka! — Jenda bazgrał w uniesieniu i
ciągnął dalej — a teraz ten cymes, ten drugi gol. Popatrzcie tylko, tu jest bramka, to są
cieplickie beki, tutaj pan Koksztejn, który
markuje podanie... ale naraz wpada między beków i jest sam na sam z
bramkarzem. Jak myślicis, co pan Koksztejn zrobił?
— Puścił mu tam petardę! — rzekł Majcher.
— Eee tam, jaka tam petarda... — szepnął Jenda potrząsając głową z
drogocennym obrazem, o którym się teraz rozpowiedział — tu macie bramkę, całą
bramkę wam narysuję — rzekł, malując na ścianie słupki i poprzeczkę — no i cieplicki
bramkarz myślał, że będzie kopyto, zrobił robinsonadę, ale widzicie, było tak, jak tu
wam rysuję, pan Koksztejn go kupił na zwód... ale jeszcze mu było mało! Podbił lekko
gałę... — Jenda grzbietem stopy podbił niewidoczną, ale dla niego całkiem wyraźną
piłkę, i upadając plecami na dno kanału, fikając kozła zawołał: — O, tak, nożycami, jak
słynny Pepan Kosztialek, też chłopak z Kladna, wpakował tą gałę w okienko! No
mówię wam, to był artystyczny numer!
Jenda, już leżąc na plecach, wierzgnął butami i do zachwyconych oczu znów
nasypał się grafit i piasek. Po chwili wstał i otrzepał się, uśmiechając się
przepraszająco.
— Ech, ty artystyczny numerze — rzekł Majcher, przystąpił do Jendy, złapał za
daszek i wbił mu czapkę aż po brodę — a teraz śmigaj za esę po obręcze, wywieziemy
kranem te wilki!
Jenda wykaraskał się z obcisłej czapki, obmacał swoje fale, a kiedy starannie
nałożył czapkę, powiedział błagalnym głosem:
— Ja nie wiem, gdzie te obręcze są, panie Majcher, nie przeszedłby się pan po
nie sam, będzie pan taki dobry?
— Ze niby jak się nazywam? — zapytał Majcher groźnie.
— Pan Szimunek... panie Szimunek...
— No! I pamiętaj mi! Wyczyść to tutaj, a ja idę po te obręcze — zarządził
Majcher.
— A ja se skoczę po piwo, zaraz wracam, szóstka już chyba będzie czysta,
będziemy odwozić odlewy. Jendo, wypucuj tu festj co? — rzekł brygadzista trzymając
się drabiny. Za chwilę już po niej wolno wchodził, Majcher za nim. Jenda usłużnie
przytrzymał, drabinę, a Majcher, jak to spostrzegł, wytarł podeszwy butów o stopień i
Jenda znów prychał grafitem i piaskiem. Kiedy przetarł oczy, zdjął kurtkę i czapkę, i
głaskał, i pies-
cił palcami te swoje piękne fale, i patrzył na dach stalowni, na konstrukcję,
która rozpościerała się jak skrzydła nietoperza, a z pomostu wytapiacz krzyczał na
całą halę: — Chłopaki, cholera jasna, chłopaki, ósemka się zlała!
Jenda wszedł na drabinę i kiedy rozglądał się, któż to tak krzyczy, to zobaczył,
że wrota znów są rozsunięte i że na niebieskim niebie drżą gwiazdy.
Wyszedł po drabinie, połaził trochę wzdłuż kanału, przez chwilę przyglądał się,
jak na odlewach płoną niebieściutkie kawałki węgla drzewnego, tak pięknie jak
kuchenka gazowa, później poszedł do tyłu za piece, gdzie w bramie martena ktoś
siedział z głową w dłoniach i drzemał.
Jenda otworzył drzwi i wyszedł na tory, wdychał chłodne nocne powietrze i z
uniesioną głową patrzył na obsypane gwiazdami niebo.
W tym momencie misa oparta o konstrukcję martena numer osiem przewróciła
się i wszystek rozżarzony żużel spłynął do kanału.
Po stalowni rozlało się różowe światło, a na dnie kanału płomienie liznęły
kurtkę i czapkę.
16
Majcher, który wracał spod esy z naręcza obręczy, kiedy to spostrzegł,
zatrzymał się, potem cisnął obręczami i pobiegł, potknął się o wilka, wyłożył się, ale
zaraz się podniósł i cały czarny od grafitu pognał w stronę kanału krzycząc: — Ludzie,
lu-dzieee, do mnie!
Ściągnął kurtkę, przykrył nią twarz i na czworakach podczoł-gał się pod kanał, i
krzyknął w głąb:
— Jeniczku, Jeniczkuuu!
Z bufetu przybiegł brygadzista, także owinął sobie głowę kurtką, ale kiedy
chciał zejść do kanału, wtedy drabina, która paliła się od dołu, zsunęła się powoli jak
do głębokiej wody.
— Może Jeniczek przelazł za odlew! — zakrzyknął i popędził wzdłuż kanału,
potem zlazł na dół, ale kiedy doszedł do tego olbrzymiego, tarasującego w poprzek
kanału odlewu, to nikogo tam nie było, tylko żużel rozlewał się wolno po ziemi.
Podali mu ręce i wyciągnęli.
_ Nasz Jeniczek załatwiony — splunął brygadzista, kiedy zbiegli się robotnicy i
stanęli wokół z niemym pytaniem \v oczach.
_ Idioci, jakżeście mogli postawić tą misę na linie! — krzyczał wymachujący
rękami majster — na linie!
Akurat od tyłu, od siódmego martena wracał Jenda, a kiedy zauważył tę łunę i
zbiegowisko, zatrzymał się wystraszony.
Brygadzista, który go zobaczył pierwszy, rzekł łagodnie:
— Jeniczku... ś
A dzwony na piecach różnymi głosami biły na alarm, na nieszczęście.
Majcher odwrócił się. Wychrypiał:
— Jeniczku, tyś na świecie? Gdzieś był? Majster odsapnął i rzekł:
— Oj, Jendo, Jendo, aleś nam napuścił stracha! Widzisz, idą po ciebie
łapiduchy... Wracajcie! Nic się nie stało! — krzyknął majster, a sanitariusze zawrócili i
wraz z noszami powlekli się z powrotem.
A kadziowi i ci od spustu, i ci, co przyszli spod elektrycznych pieców, zaglądali
do kanału, gdzie cichutko strzelały przepalone styliska łopat... i czarny skrzep z
niebieskim płomieniem pośrodku. Potem spojrzeli na Jendę, który wskazał na kanał i
rzekł: -* — Ładna to była kurtka, szkoda jej...
Brygadzista wysmarkał się:
— No ta, ale my tu myśleli, żeś ją miał na sobie.
— Toście myśleli, żem tam został? — Jenda pokazał tę zakrzepłą różową
powódź. Majcher uniósł ręce:
— Ty ciołku, a jak myślisz, czemu tu biegli z noszami? Czemu dzwonili na
piecach?
— Przeze mnie? — Jenda wskazał na siebie.
— A myślisz że przez kogo, co? — zapytał majster.
Jenda rozejrzał się wkoło, zaglądał mężczyznom do oczu, a wszystkie te oczy
spoglądały na niego... i Jenda olśniony dostrzegł, że coś znaczy, że on, Jenda, na tej
^talowni czymś jest.
— To byście przeze mnie beczeli? — zapytał z niedowierzaniem, zaglądając im
znowu w oczy.
— Jasne — rzekł Majcher.
— Ale czemu?
— Ciołku jeden, boby nam tu ciebie brakowało, toć każdy wie, że z tobą tu
mamy ubaw, no — rzekł Majcher.
— To wy mnie naprawdę lubicie? — krzyknął Jenda. — No, panowie, jak tak, to
musicie wpaść do nas, wszyscy. Oblejemy to. U nas jest wciąż tak jak w „Młodej
17
Gwardii”, na każdym stole obstawiają totka, ale to nic, stoły się zestawi i ja wam będę
puszczał płyty z zespołem pana Kuczery, jak śpiewa Lacri-mas negro... i Para vigo me
voy. Ja będę pił mineralną, a wy gorzałkę... Urządzę wam popijawę. A ja myślałem, że
wcale mnie nie lubicie... salut gołodupcew, panowie! — zasalutował
Jenda.
Majster rzekł:
— Dobrze, Jeniczku, ale gdzieś był?
— Na dworze... poszłem popatrzeć na gwiazdy. Taaakie duże są gwiazdy, jak
pięści! — rzekł Jenda wymachując ręką.
— Jakie duże? — zapytał Majcher.
— Takie, o... jak pięści — pokazał Jenda.
A Majcher zdjął swoją czapkę i wbił mu ją aż po brodę.
I rzekł:
— No nie mogę mu tego inaczej pokazać, że go lubię!
Przełożył Jan Stachowski
18
Druhna
Tak, tak, skarbie, powiadam sobie, nie musisz już wtrącać: się do ludzkich
rozmów, nie potrzebujesz już, aby ktoś wisiał ci u ramienia i zwierzał ci się ze swoich
utrapień, nie chcę już>( powiadam, aby ktoś chuchał na ciebie cierpiątkiem i abyś; w
jego oczach odnajdował powszechność swoich pospiesznych sądów. Nie potrzebujesz
już, powiadam, szukać wspólnego mianownika swoich bliźnich, udawaj raczej,
syneczku, że jesteś niemy, że już nie słyszysz, raczej, otoczony morzem słów,
nasłuchuj wewnętrznego monologu utraconej młodości, raczej nasłuchuj tajemnicy
jednakowości, a samotoność, w którą wchodzisz, nie będzie cię przerażać, i raczej
poprzez milczenie wnikaj za kurtynę ludzkich rozmów, aby stanąć w twarz ze
zwierciadłem ciszy. Tak, skarbie, wtargniesz z trzaskiem w pustkę milczenia, w
którym po raz wtóry zostaniesz mistycznie połączony ze wszystkim, tak jak po raz
pierwszy stało się to w łonie matki, gdzieś — otoczony centralnym ogrzewaniem —
poprzez pępowinę złączony był z początkiem nieskończoności...
A z przedniego pomostu już od dłuższego czasu wpatrywała się we mnie nie bez
przyjemności tleniona blondynka, kiedy zaś akomodowawszy wzrok przyjrzałem się
dokładnie, poznałem, że to ślicznotka mojej młodości, której łamałem serce, a która
mi za to obiecywała w zamian,, że ofiaruje mi najpiękniejszy dowód miłości. I
wyciągnąłem rękę, a ona ruszyła poprzez rozkołysany wagon, kiedy zaś ręce pa tylu
latach znów
się spotkały, smarknąłem ze wzruszenia i z nosa wyskoczył mi straszliwy
smark, taki sopel jak małym dzieciom. I inoja piękna od razu zgasiła płomień
zachwytu, i jej zielone oczy stężały ze wstrętu, szukałem, ale zdenerwowany nie
znajdowałem tej kieszeni, w której noszę chusteczkę, i tak stałem pośrodku tramwaju,
rozszczepiony pomiędzy zawstydzenie a wstyd, pasażerowie, którzy jeszcze przed
chwilą mi zazdrościli, teraz cieszyli się z mojego nieszczęścia, a powiernica mojej
młodości przecisnęła się do wyjścia, chwyciła się mosiężnego uchwytu, stanęła na
stopniu, potem wyciągnęła przed siebie buciczek i obcasiki zadzwoniły jeden po
drugim, a ona przebiegła chodnik i miotała gniewne spojrzenia, a jej usta rzucały
przekleństwa, aby w ten sposób sparaliżować niezręczność sytuacji, jaką jej
zgotowałem. Mnie nie pozostało nic innego jak pójść na piwo. „Pod Białym Lwem”
było wesoło. Zmaltretowani i wykończeni goście weselni zataczając się szli do
taksówek, panna młoda wróciła po bukiet ślubny, a kiedy w drodze powrotnej szukała
wyjścia usiłowała znaleźć klamkę w ścianie. Pan młody, Apollo o typie berberyjskim,
miał klapę smokingu pełną kapusty, niczym bukiecik rekruta lśniły na jego marynarce
resztki weselnego przyjęcia, a kiedy wyprowadzał świeżo poślubioną małżonkę, oboje
w pijanym widzie wleźli do kuchni. Gdy kelnerzy wskazali już drogę tej parze
nowożeńców, przy ustępie dla panów podniósł się gość w okularach, dwa zera na
drzwiach toalety unosiły się nad nim niczym podwójna aureola, i gość ten zaczął
klaskać w dłonie i zawołał: — Znakomiiiiicie! Biiis!
A tymczasem taksówki ruszyły, kelnerzy zamknęli oczy i teatralnie odetchnęli.
Lecz oto do lokalu wróciła pijana druhna i ze smakiem dopijała resztki
„Gambrinusa”, tego złotego pilzneńskiego piwa, które ciekło jej z różowych ust na
różowe piersi, na różowy staniczek, na różową sukienkę, która przylgnęła jej do
oblanej piwem cipeczki. Wypiwszy do końca resztki weselnej uczty bała się pochylić,
19
bo piwo sięgało jej aż do ust. A ja bawiłem się papierową tacką i bałem się myśleć o
owej nieprzyjemnej przygo-
dzie w tramwaju. I wobec tego wolałem patrzeć na kosmatą męską rękę, która
przy sąsiednim stoliku miętosiła nogę pulchnej blondyny. Rod żyrandolem
wyprostował się blady mężczyzna w nieokreślonym mundurze i ruszył chwiejnie do
ubikacji, a kiedy dwa zera na drzwiach przestały się poruszać, rozległ się trzask
bakelitowego sedesu, a potem długi tęskny odgłos: tak samo trytony dmąc w muszle
zwoływały zabłąkane nimfy. Druhna wodziła rybimi oczyma i nagle jej wzrok
zatrzymał się f la kosmatej męskiej ręce.
— Ma pan na to pozwolenie? — zawołała. Oczywiście, że nte!
I wszyscy spojrzeli na tę męską rękę, która widocznie na takie publiczne
czułości nie miała pozwolenia, bo przestała oddawać się z rozkoszą tłamszeniu
drogocennego ciałka. Z wychodka wrócił blady mężczyzna, w jego włosach lśniły
krople świeżej wody. Druhna wpatrywała się długo w tę aureolę z wody, po czym
wykrzyknęła olśniona odkryciem:
— Oczywiście, rzygał pan!
A mężczyzna w nieokreślonym mundurze przytaknął, zwalił się na krzesło i
poruszał szczękami. A ja nadal bawiłem się tacką, nadal patrzyłem na ten obracający
się w palcach krążek i objął mnie różowy cień, a potem różowe ręce druhny oparły się
o obrus i pochyliło się nade mną różowe ciało, ja zaś struchlałem ze strachu, że z
różowego gardziołka trysną teraz na mnie strugi piwa jak z różowej fontanny, jak z
różowego dzbana. Ale druhna chlusnęła na mnie słowami, które jeszcze bardziej mną
wstrząsnęły. ^
— I co, dziadku — zawołała — kupiliście już sobie różaniec?
I nadal bawiłem się aureolą, druhna patrzyła na mnie, a nie miała więcej niż
osiemnaście lat, jej tłuste różowe ramiona, różowa szyja i całe jej ciało lśniło od
złocistego piwa, wszystka była niczym różowe prosiątko, które — aby miało chrupiącą
skórkę — smaruje się piórkiem umoczonym w piwie. I „zrobiłem” te swoje najbardziej
ludzkie oczy, oczy świadomego swojej winy pieska, który spowodował katastrofę, i
tymi oczyma prosiłem druhnę, aby odwołała to, czym mnie oblała. Para podstarzałych
kochanków już zapłaciła, a teraz stała w drzwiach
-czekając, jak też ja z kolei pogodzę się z nieprzyjemną prawdą? Ale różowa
druhna wyciągnęła ku mnie palec i wykrzyknęła:
— Pisarz i prosię, dziadku, stają się sławni po śmierci! Przy drzwiach wygódki
podniósł się pijany gość w okularach i klaszcząc w dłonie zawołał:
— Znakomiiiicie! Braaaawo! Biiiis!
Nagle do lokalu wpadła kobieta i nim się kto spostrzegł, jednym uderzeniem
pięści powaliła gościa w okularach, szkła poleciały gdzieś w górę, teraz zadzwoniły o
mosiężną konsolę, a ta kobieta wzięła gościa i zaczęła go bez trudu ciągnąć ku
drzwiom, tak lekko, jakby ciągnęła żakiecik, a kiedy go tak ciągnęła, nie ustrzegła się i
przycisnęła jego zakrawawioną twarz do muru, tak że na ścianie została długa smuga.
Potem wcisnęła sobie na głowę słomiany kapelusik i wybiegła z pijanym gościem aż
na chodnik, a gość krzyczał uszczęśliwiony:
— Znakomiiiicie! Biiiis!
Para podstarzałych kochanków oddaliła się pospiesznie, jakby to, co właśnie
widziała, mogło w przyszłości stać się jej udziałem. A różowa druhna tanecznym
krokiem wybiegła z „Białego Lwa”, a ja piłem „Gambrinusa” za „Gambrinusem”,
piłem to słodziutkie piwo i myślałem o blondynie sprzed trzydziestu lat: siedziała w
łódce z czerwoną parasolką w ręku, a ja w ubraniu wszedłem do rzeki i spytałem, czy
mógłbym przewieźć ją na tej łódce? A ona powiedziała, że tak, więc ja, chociaż po pas
w wodzie, przerzuciłem nogę wprost przez burtę, po czym wiosłowałem, a woda
20
kapała ze mnie i daleko za miastem skoczyłem do wody, i wyciągnąłem łódź na piasek,
i podałem jej rękę, i pomogłem jej wysiąść z łódki, i tak leżeliśmy na rozgrzanym
piasku, a ona poprosiła, abym wysuszył swoje ubranie, że i tak nikogo tu nie ma, a
kiedy zdjąłem z siebie wszystko, uspokoiła się i położyła się koło mnie, i zamknęła
oczy, odważyłem się i cichutko zdjąłem z niej wszystko, ale kiedy była już naga, nie
mogłem się na nic zdobyć, tak piękne było to białe ciało w wierzbach za miastem, że
tylko patrzyłem i nic więcej. Potem widywaliśmy się już tylko ubrani, nigdy już nie
byłem do tego stopnia przejęty jej urodą, aby w ubraniu wejść do rzeki, aby za-
rjomnieć się rozebrać... I tak przez trzydzieści lat byłem ciągle tym młodym
człowiekiem... Aż tu idę sobie w zeszłym roku ulica świętego Łazarza, zatrzymuje
mnie jakaś kobieta i: „Wujku, gdzie tu jest sąd?” Ja na to: „Słucham?” A ona raz
jeszcze:
Wujku, gdzie tu jest sąd?” I od tego czasu stałem się wujkiem, i dopiero w tym
roku studentka ustąpiła mi miejsca w tramwaju:
Proszę bardzo, usiądźcie sobie, ojczulku!” Teraz siedzę „Pod Białym Lwem” i
piję różowego „Gambrinusa”, cały lokal jest różowy, różowe firanki, nawet obrusy po-
różowiały, siedzę w różowej samotności i wchodzę w różowe cisze i zerka, dwa
unoszące się zera na drzwiach pisuaru są moim różowym herbem, mój ty różowy
staniczku, mówię sobie, twoje ongiś tak bogate przedsiębiorstwo ogłasza upadłość,
musisz spłacić wszystkich wierzycieli, abyś nie był nic winien elementom, od których
brałeś wszystko na kredyt, różowy staniczku, przyznaję się do bankructwa i zaczyna
mi świtać w głowie, że doskonałym żalem i pokutą można otworzyć sobie nowe konto
w domu bankowym nieskończoności i wieczności, tych dwóch zer, tych dwóch
otwierających się gardzieli czyhającej nicości, dwóch zer, które niczym znaki
heraldyczne wypisane są na drzwiach wszystkich męskich sraczy...
Siedzę „Pod Białym Lwem” i kończę pić ostatnie piwo, kelnerzy powiesili na
ścianie żółtą tarczę i rzucają w nią ostrymi strzałkami przyozdobionymi w
różnokolorowe piórka: strzałki są ostre i ciężkie jak wyprostowany cyrkiel, każdy, kto
gra, zaczyna od tych stu punktów, a wygrywa ten, kto pierwszy dojdzie do zera. I ja też
grałem, i grając wygrałem, byłem pierwszy, komu nic nie zostało. Zapłaciłem i
wyszedłem na świeże powietrze.
Skarbie, powiadam, wystarczy w tej chwili otworzyć gazetę, a każdy nekrolog to
twoja klepsydra, każdy śmiertelny wypadek z „Kroniki wypadków” to twój wypadek,
każda karetka jadąca z wyjącą syreną na dachu jedzie po ciebie. Skarbie, powiadam
sobie, wszystko dla ciebie jest już więc gdzie indziej, wracać ku początkowi oto twoja
droga naprzód, marzenie o pięknych dziewczynach to wewnętrzny monolog
starzejącego się ciała, skarbie, powiadam, w rozmowie szukałeś nadtekstów i pod-
tekstów wszystkich rozmów, ale zamiast humoru znajdujesz teraz pusty
interwał — i to właśnie w nim przeleciał aniołek. Możesz, skarbie, uważać jedynie za
wielką łaskę, że u schyłku tej nocy będzie jeszcze Jutrzenka, mimo iż wiesz, że
capstrzyk i pobudkę gra się na tej samej trąbce. Tak więc, skarbie, twoim
uniwersalnym dziedzicem jest pewien grób, z którego nieustannie wyciąga cię za
włosy spojrzenie w górę, na nocne niebo, na którym niewidzialne ręce z wieczności w
wieczność robią na dwóch niewidzialnych drutach ciemnoniebieski sweter ozdobiony
widzialnymi gwiazdami...
Pogrążony w takich medytacjach doszedłem na Palmowkę. Główna ulica
odwijała kostki brukowe niczym dywan w kratkę, fioletowe światła wysepki gruchały
miłośnie, powiew od rzeki wysrebrzał szyny, a druty sieci elektrycznej lśniły jak
strużka śliny cieknąca z ust człowieka, który zwariował z miłości. A potem pośród
świateł mignęła w oddali różowa postać, poczułem zapach jasnego piwa. A tam, w
dole, nad torami, błyskała czerwona latarnia i dźwięczał dzwonek, i ta latarnia
21
opadała z wolna, a ja pełen goryczy powiedziałem sobie: „A czyż ja to jakiś wujek?
Jakiś ojczulek? Jakiś dziadek?” I znów jak młody mężczyzna rzuciłem się w zawody z
opadającymi zaporami, musiałem pochylić grzbiet, aby przebiec pod szlabanem i tak z
wysuniętą do przodu głową wpadłem na tory jak atleta przerywający taśmę na mecie.
I tej chwili ogarnął mnie różowy mrok i upadłem, runąłem wstrząśnięty zderzeniem, i
z głowy wyroiły mi się robaczki świętojańskie. Kiedy ten różowy mrok zrzedł,
zobaczyłem, że przede mną siedzi na torach różowa druhna, która podobnie jak i ja
zraniła sobie swoje czoło o moje czoło. Przybiegła rozbestwiona dróżniczka i ściągnęła
nas z torów. I natychmiast potem przejechał parowóz sikając mi w twarz wodą
zmieszaną z olejem i parząc mi spodnie gorącą parą. Dróżniczka podniosła najpierw
jedne, później drugie zapory i czerwona latarnia zakołysała się z wesołym chrzęstem
na uniesionym szlabanie.
— Ty barani łbie — zaczęła krzyczeć dróżniczka — dokąd się tak spieszyłeś?
Mów!
— Na drugą stronę! — powiadam.
_ A ty dokąd się tak spieszyłaś, swawolnico, dokąd? — wrzeszczała na druhnę.
._ Ja za nim! — oświadczyła różowa i na czworakach przy-lazła do mnie, wyjęła
okrągłe lusterko i przytrzymała je, a ja zobaczyłem, że z rozbitego czoła kapie mi krew.
Dróżniczka odeszła, ale nie odmówiła sobie przyjemności i z mroku rzuciła jeszcze:
_ Lepiej byś sobie, dziadygo, różaniec kupił!
Rozjątrzyło mnie to i chciałem pobiec za nią.
Ale druhna zaczęła mnie uspokajać:
— Daj jej spokój, Wacusiu! Niewiele ci już czasu zostało! Przynajmniej przez te
ostatnie chwile bądź dobry dla ludzi, bo nie przyjdą na twój pogrzeb!
I wzięła to małe okrągłe lusterko, i patrzyła na swoje czoło, z którego ciurkiem
płynęła krew, a ja w blasku ulicznych latarni ^przeczytałem po drugiej stronie tego
lusterka: „Wiedz, że czekolada »Ego« jest niezrównana w smaku!”
A tymczasem różowa druhna wycierała sobie czoło, oddychając mi w twaiz, a ja
odwróciłem się i zacząłem się zastanawiać: jak to, że dopiero teraz zrozumiałem,
dlaczego żona odwraca się ode mnie, kiedy wionę jej w twarz pachnącymi piwem
zdaniami, że gdybym naprawdę kochał swoją żonę, tak jak kocham jswoje ego, to
piłbym raczej wino albo w ogóle przestałbym pić. I wziąłem to okrągłe reklamowe
lusterko, i bilardowo chuchnąłem na siebie swoim wrłasnym ohydnym oddechem, i
poczułem wstręt do samego siebie. I natychmiast ucałowałem druhnę w różowe
policzki, aby podziękować jej za to odkrycie, lecz ona przylgnęła do mnie i poprzez
całe jej ciało przebiegło miłosne drżenie, i nasze czoła zlepiły się schnącą krwią, i ona
oddychała żarliwie tuż przy moich ustach:
— Jareczku, najdroższy, daj mi się napić swojej śliny, daj... I oddech jej stał się
nagle słodki, i ona szeptała mi:
— Ależ ty pachniesz... A ja szeptałem:
— To ty pachniesz...
I tak robiliśmy nawzajem jedno z drugiego bukiet róż i całowaliśmy się, i
poznawaliśmy smak swojej śliny i oddechów, i im
mocniej całowaliśmy się, tym bardziej pachniały nasze oddechy,, i im bardziej
wsłuchiwaliśmy się w ten gorzki smak, tym żywsze-stawało się wrażenie, że pływamy
w stuhektolitrowej beczce eksportowego piwa, że kąpiemy się w cysternie pachnącego
chmielem i słodem nektaru.
— Marysiu — powiadam — jesteś piękna.
— Wiem o tym — odparła z przekonaniem.
— I co jeszcze wiesz, Ewko? — spytałem.
— Wszystko, Jureczku — szepnęła.
22
Zatrzymaliśmy się na Żertwach, latarnia gazowa charcząc wymiotowała na
chodnik witriolem. Kuta z czarnego żelaza krata secesyjnego balkonu ciągnęła się
wzdłuż kamienicy niczym papierowa ozdoba trumny.
Druhna podała mi klucz.
— Staraj się otworzyć jak najciszej, Franiu — powiedziała.. -— Tatuś ma lekki
sen, wiesz?
— Wiem, Marysiu — odparłem, ale ręce mi drżały.
— Chwileczkę, Fredziu — zdecydowała i odebrała mi klucz, przycisnęła
kolanem i drzwi otworzyły się, i zapach klatki schodowej powiał niczym polana piwem
chorągiew. Żółte światło latarni gazowej położyło się na pierwszym schodku.
Nastawiłem reklamowe lusterko i rzuciłem na zielonkawą ścianę nieruchome oko
odbicia.
— Jasiu — mówiła czule. — To lusterko zatrzymaj sobie na. pamiątkę ode mnie.
Czy wiesz, że nadaje się dla ciebie?
— Wiem — powiedziałem.
— Nic nie wiesz — szepnęła. — W to lusterko patrzyła moja. matka po raz
ostatni przed śmiercią, wiesz!
— Wiem — przytaknąłem.
Zamknęła, ale zanim przyskrzyniła odbicie okrągłego lusterka na murze, zjawił
mi się na tej ścianie Charles Baudelaire:: przekroczywszy chodnik daremnie wyciągał
rękę po aureolę,, która ze źle odmierzonym krokiem upadła w błoto.
A w korytarzu powiało chłodem: to obłęd wzbijał się do lotu.
Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski
23
Legenda o pięknej Julci
Zamieszkałam w hotelu „Pałace”. Koło północy, ledwie zdążyłam się położyć,
stwierdziłam, że nad drzwiami do łazienki tyka zegar elektryczny. Ja, która nie
znosiłam nawet tykania zegarka na rękę i zawsze owijałam go szalem i wkładałam do
torebki, a torebkę wraz z tym tykającym czasem zamykałam do .szafy, teraz oto
słyszałam nad sobą mechanizm caasu umocowany jednym końcem dużej wskazówki
do środka tarczy. Zapaliłam światło. Wrogo spojrzałam na zegar. I kiedy duża
wskazówka zbliżała się do tej mniejszej, szybko przesunęłam stół, na stole postawiłam
krzesło, weszłam na stół, potem na krzesło, otworzyłam szklane wieczko, ujęłam w
palce dużą wskazówkę, ale miała taką siłę, że mi się wyśliznęła. Pospiesznie zeszłam
na dywan, otworzyłam walizkę, wyjęłam z walizki pierwszy lepszy sznurowany bucik,
wywlekłam sznurowadło, po czym .szybko weszłam na stół, ze stołu na krzesło, ze
sznurowadła zrobiłam pętlę, stryczek, i kiedy duża wskazówka wraz z małą
wskazówką wskazywały północ albo południe, nałożyłam tę kluczkę na pokrywające
się wskazówki i pociągnęłam na sznurowadło. Po chwili w zegarze elektrycznym coś
się napięło, jęknęło, zatrzeszczało, mechanizm raz jeszcze spróbował zerwać pęta i
uwolnić wskazówki, ale wkrótce poddał się, w zegarze coś poskarżyło się, zachrypiało
— po czym zapanowała cisza. Przed dwunastu godzinami oponami swojej galaxie 500
przekroczyłam granicę państwa. Potem zatrzymałam się w Bajce, w tuczami bydła,
która również nazywała się „Bajka”. Teraz stoję we wrotach tuczami bydła,
czterdzieści byczków ze smakiem zajada melasę ze żłobów, oborowy nabiera twardą
szczotką srebrną wodę z wiadra i szczotkuje łaciatego byczka. A kiedy ten człowiek
idzie do hydrantu po wodę, widzę piękne męskie nogi w sztruksowych spodniach, a
każdy z tych byczków, jeśli tylko pozwala mu na to łańcuch, liże to idące ubranie, i
ręce, i twarz tego rozczochranego mężczyzny, który lśni w słońcu od mokrej śliny
zasychającej w kryształki melasy. I kiedy ten człowiek tak szedł w tym szklistym
ubraniu, powiedziałam sobie, że na pewno ten mężczyzna, zanim położy się spać, na
pewno stawia te spodnie w kącie jak dwie zbite na krzyż deski. I mężczyzna ten
podobał mi -się straszliwie, tak straszliwie mi się podobał, że gdybym miała dość siły,
to zbiłabym go na kwaśne jabłko^ bo jak ja kogoś lubię, to od razu biłabym go, gdyż
pełna względów jestem tylko dla mydłków, dla konwencjonalnych durniów, z którymi
muszę żyć. Dziś rano, po śniadaniu, odwiedziłam w pewnej kwestii prawnej
mecenasa, w kwestii, dla której właściwie do Pragi przyjechałam, bo ja, Julcia Krim,
pasierbica pana Samuela Krima, byłego handlarza bydłem i komisanta rzeźni
praskich, ja, Julcia Krim, przyjechałam swoją ga-laxie 500 do kraju po raz pierwszy
od czasu, kiedy mnie — jedyna z całej rodziny Krimów — udało się potajemnie
wywieźć w tendrze lokomotywy przez Węgry do Jugosławii, a stamtąd do Anglii,
podczas gdy cała rodzina tak długo nosiła i tak długo deponowała u praskich
przyjaciół handlowych perskie dywany i porcelanę miśnieńską, i holenderskie
oryginały, tak długo, aż. hitlerowcy ich jednego po drugim wybrali i wszyscy
wykończyli się w obozach koncentracyjnych, bo nie potrafili w porę odciąć się od
majątku. Siedzę teraz w eleganckim pokoju radcy prawnego mojego ojczyma, patrzę
na oryginały holenderskich mistrzów, które jako dziewczynka widziałam w willi
swojego ojczyma, pana Krima, patrzę do serwantek na — właściwie moją — porcelanę
sewrską i miśnieńską, stąpam po swoich perskich dywanach. Kiedy wreszcie mecenas
24
się zjawił, spytał mnie, czy bym z nim czegoś nie przekąsiła, czy nie zjadłabym z nim
drugiego śniadania. W ten sposób zobaczyłam ponadto, jak służąca na srebrnych
talerzach pana Samuela Krima przynosi jajka z szynką, Jak do moich sewrskich
filiżanek nalewa herbatę — jadłam też swoimi sztućcami z inicjałami S.K. A kiedy
potem oświadczyłam mecenasowi, że jestem jedyną spadkobierczynią pana Samuela
Krima i że przyszłam spytać, co pozostało z tak ogromnego majątku, mecenas zwęził
szczoteczki brwi, potem uniósł i pokazał mi obie dłonie, i powiedział, że jego ręce są
czyste, że wprawdzie wszystkie te rzeczy przynosiła do niego moja matka, wszystkie te
perskie dywany, tę miśnieńską i sewrską porcelanę, te holenderskie oryginały i te
sztućce i zastawę stołową, dodał, gdy spojrzałam na widelec, ale tego wszystkiego on,
adwokat rodziny, użył jedynie w tym celu, aby najpierw oddalać wywiezienie rodziny
Krimów, potem zaś, aby przez całą wojnę posyłać całej rodzinie paczki do obozów
koncentracyjnych, narażając przy tym nie tylko swoje życie, ale życie całej rodziny, i
że wobec tego ma czyste ręce. Podniosłam się, stąpałam po swoich dywanach,
patrzyłam na swoje oryginały, adwokat chodził za mną i wyjaśniał mi, że w obecnej
sytuacji politycznej nawet owa willa prawnie już także do mnie nie należy, gdyż
urządzono w niej żłobek, że jedyną rzeczą, jaka pozostała, jest jakiś nie dokończony
sweterek, który moja matka, Julcia Krimowa, robiła na drutach i który przed
aresztowaniem zostawiła u portiera w hotelu ,,Palące”... A ja uśmiechnęłam się,
podziękowałam, mecenas raz jeszcze uniósł ręce i pokazał mi swoje dłonie, i raz
jeszcze oświadczył, że ma czyste ręce, a ja odniosłam wrażenie, że życzyłby sobie,
abym i ja skończyła tak jak moja mamusia. Wyszłam, wśliznęłam się do galaxie 500,
położyłam ręce i głowę na kierownicy... Hej, wy! Hej! Wy tam!” — zawołałam. Ale ten
człowiek z tuczami bydła „Bajka” szedł nadal ciężkim krokiem, niósł wiadro, ramię
miał białe, ale rękę opaloną. I kiedy tak szedł, każdy z tych byczków — na ile pozwalał
mu łańcuch — raz jeszcze pyskiem pełnym melasy polizał tego pastucha i każde z tych
bydląt zostawało ugodzone za każdym tym liźnięciem, jakby przyjęło Świętą
Eucharystię. A ja stałam we wrotach obory w słońcu i niemal dotykalnie oblizywałam
jeży-
kiem tych byczków te mokre spodnie i karmelową bluzę, tę męską opaloną
szyję i twarz, niemal dotykalnie i ja stawałam się tym człowiekiem i będąc lizana —
lizałam. To zresztą cała ja: cukier szczypczykami, ale jak coś mi się podoba, to od razu
chaps! do ust. To takie proste: umieć się pogrążyć we wszystkim, co żyje! Ale muszę
się mieć na baczności, aby gdy ktoś umiera, abym współprzeżywając wraz z nim sama
nie wyciągnęła kopyt! A potem poprosiłam tego niemożliwego człowieka, czy nie
byłby tak łaskaw i nie pojechał ze mną na żydowski cmentarz w lesie. Powiedział, że
nazywa się Apolon. I nad wzgórze i las wzbiła się ponad okolice czerwona rakieta,
potem rozległ się wystrzał, pan Apolon wyjął straszak i strzelił w niebo i rakieta tego
samego koloru pękła i opadała w rozpryskach na ziemię. A galaxie 500 poddawała się
moim imperatywnym rękom, przejeżdżałam ulicami Pragi. Zatrzymałam się przed
starymi robotniczymi domami czynszowymi, przed pięciopiętrowymi budynkami
przypominającymi więzienia, gdzie do mieszkania wchodzi się wprost z otwartych
ganków. Gdy zatrzasnęłam drzwiczki galaxie 500 i weszłam na podwórze, spychacz
wściekłym czołem wywracał starą akację, akację, na która wspinałam się, kiedy byłam
mała, bo na tym podwórku bawiłam się do dziesiątego roku życia, gdyż mamusia
miała mnie jako panna, a pan Samuel Krim ożenił się z mamusią, kiedy miałam
akurat dziesięć lat, kierowca spychacza zatrzymał maszynę, wziął stalową linę,
zarzucił ją wokół pasa starej akacji, a potem ruszył: w korzeniach drzewa zatrzeszczało
straszliwie, rzuciłam, się biegiem, ale przy drugim skrzydle kamienicy stanęłam jak
wryta: dom nie miał już dachu, robotnicy stali z kilofami na murach, cegły spadały z
łoskotem, wśród pyłu wspinałam się po schodach, minęłam pierwsze, drugie piętro, a
25
na trzecim, biegłam gankiem, po deskach, które kołysały się, poręcz już zdjęto,
nieomal na oślep dotarłam do drzwi. Sufit kuchni, w której sypiałam i w której się
urodziłam, był zerwany, ściana pokoju zburzona, na murach stali dwaj robotnicy,
którzy patrzyli na mnie jak na zjawę. Pod warstwami kolorów rozpoznałam, nasz: w
różyczki, rozstawiłam dokładnie wszystkie sprzęty zaówno w kuchni jak i w pokoju,
chodziłam wśród rumowiska cegieł i tynku i pokazywałam, i wyjaśniałam robotnikom,
gdzie dawno, przed laty, wszystko stało, aż murarze musieli usiąść, oprzeć się o kilofy,
i na przemian patrzyli to na stojącą pośrodku podwórza galaxie 500, to na mnie, i nie
mogli ukryć zdumienia. Zebrało mi się na płacz. Pobiegłam wśród pyłu po chwiejącym
się ganku, minęłam podwórze, a obok mnie spychacz, wlókł na linie wyrwaną z
korzeniami starą akację, która zaczepiła się korzeniami o wrota i wyrwała te wrota,
drzewo nie-dało się oderwać od starych wrót... jakby mnie wlekli na miejsce straceń,
wszyscy chyba bronili się jak ta stara akacja,, w której gąszczu siadywałam, jadłam
kromkę chleba z masłem,, siedziałam z koleżankami w gałęziach i bawiłam się lalką.
Przed osiemnastu godzinami galaxie 500 ulegała moim imperatywnym rękom, w
lusterku wstecznym widziałam swoją rozradowaną twarz oddalającą się od tuczami
bydła ,,Bajka”, a potem pędzącą wstecz okolicę i drogę, okolica była pięknie
wystrojona, bo tam, gdzie ja jestem, nawet szare i nudne okolice są piękne, każda
okolica pięknieje mną, a ja pięknieję wszystkimi tymi pięknymi okolicami, bo ja nie
potrafię już rozróżniać: wniebowstąpienie Chrystusa to dla mnie to samo, co
odpalenie i start rakiety „Atlas”, której motory pracują z siłą ciągu stu sześćdziesięciu
ton. Wczoraj skończyłam czterdzieści lat, w lusterku wstecznym oglądam siebie
wstecz aż do bawiącego się dziecka pod starą akacją w Pradze, do dziewczynki, która
codziennie kupowała sobie cudowną kopertę z „dziecięcym szczęściem”, myślę wstecz
i prowadzę w przód swoją galaxie 500, i teraz, kiedy dotyka mnie kolano pana
Apolona, słyszalnie dla mnie zagrzmiało i błysnęło mi w oczach. A galaxie 500 skręca
to w prawo, to w lewo, tak jak wskazuje palcem pan Apolon, na zakrętach
wprowadzam wóz w poślizg i smakuję ten poślizg jak. wyższy ład, nad nami i wokół
nas, i w nas... perspektywa liściastych olszyn i dębów, tunele sosnowych gałęzi, pasy
popołudniowego słońca, otwarty widok ponad łąki i buczyny, błotniste zagajniki i
laski. Miałam taki jeden okres, szczęśliwą fazę życia., kiedy musiałam wydać
wszystkie pieniądze koniecznie przed
południem, aby po południu nie mieć ani grosza przy duszy; w londyńskim
ZOO przy klatce z niedźwiedziami spotkałam młodego człowieka, stało się to akurat w
chwili, kiedy ten niedźwiedź polarny ustawił niedźwiedzicę przy kracie i tak śmiesznie
kochał się z nią od tyłu, że oboje roześmialiśmy się na ten widok i tak oto poznaliśmy
się, wydałam wszystkie jego pieniądze, było już dobrze po północy, a on mi nagle
mówi, że w Chelsea jest taki mały park, gdzie pod gałęziami srebrnych świerków
ukryta jest mała biała ławka, staliśmy później przy wysokiej kracie w Chelsea, przy
kracie tak samo wysokiej jak ta, co otaczała polarne niedźwiedzie, pośrodku parku
lśniła biała ławeczka ukryta pod gałęziami srebrnych świerków, jak na ogromnej
harfie graliśmy na kopiach ogrodzenia, krążyliśmy wciąż dokoła parku, w którym
srebrne świerki to zasłaniały, to znów odsłaniały tę białą ławeczkę, aż wreszcie
wróciliśmy tam, skąd wyszliśmy: do zamkniętej furtki, do bramy, na której wisiał
ogromny, wprost krowi łańcuch, i łańcuch ten zamknięty był na ogromną kłódkę
przypominającą budzik. Staliśmy tak zdumieni, zaskoczeni, zdziwieni, przerażeni,
staliśmy tak jak wówczas, kiedy poznaliśmy się, przy kracie, młody mężczyzna za
mną, tak jak owe niedźwiedzie polarne w ogrodzie zoologicznym, ale w sytuacji
wywróconej na nice rękawiczki, my nie mogliśmy się dostać do środka, niedźwiedzie
polarne na zewnątrz, tylko to wysokie ogrodzenie było takie samo. W foyer hotelu
„Palące” czekał na mnie stary portier. Nie zdziwiłam się wcale, kiedy powiedział mi, że
26
bardzo mu przyjemnie powi7 tac w mojej osobie córkę pani Julci Krimowej, która
mieszkała ostatnio nie tylko w tym samym hotelu, ale nawet w tym samym pokoju co
ja. Ten stary portier był wprost przysypany śniegiem białych włosów na głowie i na
twarzy, trzymał klucz i przypominał mi świętego Piotra, kiedy tłumaczył mi i
pokazywał, jak mamusia zbiegła na dół przed aresztowaniem, jak prosiła go, aby
przechował jej nie dokończony sweter, który portier włożył do przegródki pod
numerem pokoju, do przegródki na pocztę i mniejsze paczki, jak po wojnie zaniósł ów
nie dokończony sweter na strych, bo każdy porządny hotel i przyzwoity
portier przechowują zapomniane i nie odebrane przedmioty swoich gości przez
kilka lat, on jednak na poddaszu ma szafy, w których takie rzeczy przechowuje się
przez lat dwadzieścia i więcej... I stary portier wspiął się po schodach, odemknął
strych, otworzył szafę... A galaxie 500 — tak jak wskazywał palec pana Apolona —
skręcała to w lewo, to w prawo, obok pożółkłych kwiatów w kwaśnych dąbrowach, w
cienistych podcieniach osypujących się rozpadlin, obok jaworów i dębów, kwiatów w
głębokich jarach, pod sklepieniami wielopiętrowych drzew, obok kwiatów leśnych
przypominających chłodne oczy dziwożon. A pan Apolon milczał wciąż i milczał,
wdzierając się w ten sposób w moją duszę, w serce. Portier pokazywał zapomniane
laski i parasole, tuziny krawatów i kamizelek, butów i buciczków, trzewików i
trzewiczków, zabawek. I mówił cichutko, że z każdym przedmiotem wiąże się jakieś
wydarzenie, ale przyzwoity portier milczy niczym spowiednik dochowujący tajemnicy.
Siedziałam kiedyś w Paryżu w „Cafś de la Paix”, na tarasie ulicznej kawiarni, o której
istnieje legenda, że co sobie tam człowiek pomyśli, czego będzie sobie w duchu życzyć,
to mu się spełni, westchnęłam sobie, udręczona upałem, w ojczystym języku: „Ach,
gdyby tak kufelek pilzneńskiego piwa!” I garson, kelner o pięknych nogach, odsunął
mankiet, spojrzał na wskazówki zegarka i powiedział w tym samym języku: „Ma-
dame, ja kończę tu za kwadrans i jeśli pani sobie życzy, to tu za rogiem u Louisa jest
staroczeski kiermasz, gra orkiestra dęta, a pilzneńskiego piwa mają tam całe beczki!”
Miał nie tylko piękne nogi, ale i ciało, ten garson. Teraz stoi na konsoli w kryształowej
kuli mojej katedry, macha do mnie rękami, daje mi oburącz znak, że mnie widzi,
kłania mi się jak Cassius Clay po zwycięskiej walce, jakby w dłoniach trzymał moje
serce, tak jak i inni mężczyźni, z którymi kiedykolwiek spałam i którzy mnie kochali, i
którym jestem wdzięczna, i nie wstydzę się ich, bo wspomnieniami wszyscy oni
umilają moją teraźniejszość. Stary portier wyciągnął buty, podsunął mi je pod nos,
abym je mogła powąchać, i powiedział, że należały i nadal należą do pewnego kupca
greckiego, który cały kraj zaopatrywał w ko-
rrzenne przyprawy, tak że nie tylko on i jego walizki, ale nawet teraz, po
dwudziestu latach, te jego buty tchną wonią egzotycznych przypraw. A potem
wyciągnął zakurzony pakuneczek, zdarł owijającą go gazetę i podał mi ten nie
dokończony sweter przebity dwoma drutami jak serce Chrystusa, zwinięty, nie
•dokończony sweter-. Podziękowałam mu, było to coś niby rodzima bajeczka o Jasiu,
co dostał na początku grudkę złota, a na koniec nic mu nie pozostało. Portier zamknął
swoje skarby, a gdy zeszliśmy na dół, do recepcji, wyciągnęłam druty i obok księgi
hotelowej z nazwiskami cudzoziemców rozwinęłam nie dokończony sweter. I zalśniły
tam kolczyki mamy, wysadzane drogimi kamieniami i brylantami broszki mamy, i
naszyjnik, wszystko to takie, jakie znałam, jakie sama przed lustrem przymierzałam,
kiedy mama szła z panem Krimem do opery albo z wizytą. Stary portier i ja byliśmy
zdumieni, przez kilka minut niczym święta rodzina nad żłobkiem, w którym leżało
Dzieciątko Jezus. „Panie portierze — powiedziałam — proszę sobie wybrać jeden z
tych pierścionków na pamiątkę!” Kiedy wzięłam klucz i otworzyłam pokój, w którym
po raz ostatni mieszkała moja matka, wiedziałam, że w tym mieście i w tym pokoju
nie mogę już dłużej przebywać. Zatelefonowałam, poprosiłam o rachunek,
27
popatrzyłam na zegar elektryczny ze związanymi wskazówkami, czarne sznurowadło
wisiało jak żałobna szarfa. Przysunęłam stół, postawiłam na stole krzesło, weszłam na
krzesło i przecięłam nożyczkami tę czarną wstęgę, ale zegar już nie chodził, czas, który
wczoraj, na minutę przed północą spętałam, nie miał dalszego ciągu. Potem górska
łączka z kępami karłowatych wierzb i prześwitami. Dwa pograniczne niemieckie
dworki leżą w gruzach, zarośnięte krzewami malin i jeżyn. Kiedy byłam mała,
czytałam niemieckie bajki i legendy. Gdy nadejdzie Boże Narodzenie, na pewno nad
tymi opuszczonymi domostwami w pogranicznym lesie nada-ł unosić się będzie
baj-,kowy Knecht Ruprecht ze swoim workiem, do którego wrzuci obcięte główki
dzieci, co to przykładają sobie do oka ciekawską dziurkę od klucza i podglądają, jak
rodzice stroją choinkę 4 przygotowują prezenty, nadal nad tymi zburzonymi budynka-
m- w lesie pędzą po nocnym niebie baśniowe srebrne sanie ciągnięte przez
srebrne jelonki, a w tych srebrnych saniach siedzi Jezuskind i jedzie na polankę, aby
pod patronatem świętego Huberta, przy udziale wszystkich zwierzątek, sądzić złych
gospodarzy, którzy w ciągu tego roku źle obchodzili się ze zwierzętami domowymi.
Później galaxie 500 zatrzymała się na brzegu sztucznego jeziora, zaporowej kałuży
pośród lasów. Pan Apolon wyskoczył i ruszył swoim długim pasterskim krokiem nad
ten wielki leśny staw. A ponad lasami wzbiła się na niebo czerwona rakieta, potem
rozległ się wystrzał i rozpryski rakiety posypały się na wierzchołki drzew. Pan Apolon
wyjął z kieszeni straszak, wystrzelił — i czerwona rakieta odpowiedziała. Stara droga
prowadziła na leśny cmentarz żydowski, droga niknąca w wodzie jak ślady opon
samochodu, który wzbił się w powietrze. Jakby ta droga prowadziła prosto do nieba.
Żydowski cmentarz leśny, który połową znajdował się na lądzie, drugą zaś połową pod
wodą zapory. Pan Apolon blaszanym grzebykiem przyczesał włosy nasiąknięte
melasą, po czym usiadł na pieńku i z gałązki wierzbowej strugał sobie fujarkę. A
galaxie 500 opuściła Pragę, wracała tam, skąd wyjechała, wracałam do Bajki jak duża
wskazówka zegara, wskazówka spiesząca się, aby pokryć się z małą wskazówką, aby
wskazówki znalazły się jedna nad drugą albo nad sobą, jak o północy albo w południe.
Przed Pilznem zatrzymał mnie autostopowicz, młody chłopak z zielonym plecakiem;
był pijany, ale ja tego nie zauważyłam. I w miarę jak trzeźwiał, zaczynał być naprawdę
pijany. Z niezwykłym zapałem opowiadał mi, że w tym kraju piramida kroczy do góry
podstawą, że robotnicy zajmują wysokie stanowiska, a inteligenci z dwoma
doktoratami myją okna. I w miarę jak trzeźwiał, zaczynał być tak pijany, że zapominał
podstawowych słów, wymagało to od niego niemałego wysiłku, aby przy mojej
pomocy przypomnieć sobie, jak mówi się: stół, krzesło, koń. Zaprosiłam go na
kieliszek, a kiedy napił się do syta, przestał się zataczać i znów uśmiechał się i mówił z
niewiarygodnym wprost zapałem i ironią. Potem ni stąd, ni zowąd otworzył zielony
plecak, przeraziłam się, 'bo w tym worku znajdo-
wało się różowe wymię krowie ze sztucznego tworzywa, i młodzieniec
powiedział mi, że zamiast studiować na uniwersytecie, chodzi z tym sztucznym
wymieniem i uczy wieśniaków, jak najlepiej doić krowy i w ten sposób umacniać
pokój nie tylko w powiecie, ale w całym kraju i w Europie, i na całym świecie, ze
nazywają go Sztuczny Cycek. I ujął strzyk, i pouczał ironicznie, że to jest prawa rączka,
a to lewa rączka, a ten przedni lewy strzyk, a to tylny prawy strzyk, a to znów prawy
przedni strzyk, a to tylny lewy strzyk. Boso weszłam w tę cmentarną wodę i
odczytywałam hebrajskie i niemieckie napisy na pomnikach żydowskiego cmentarza
leśnego, który łagodnym stokiem zanurzał się w jezioro, z brzegu odzywała się
wierzbowa fujarka, dwa powtarzające się natrętnie tony... Johanna Rubin, ge-boren
Łowy, Regina Wahle, geboren Stiedry, Cilly Elend, Em-ma Fischl, geboren Siberstein,
Henriette Bodanzky, geboren Bejkowsky, Eli Karniol, Pauline Bondy, Clara Piesen... i
w blasku słońca, które właśnie zachodziło, płyty nagrobkowe zstępowały w wodę i
28
brodziły jak wojsko przeprawiające się przez rzekę. Galaxie 500 minęła miejscowość o
nazwie Srebro, a ja z poważną miną zwierzałam się autostopowiczowi, który w miarę
jak zaczynał trzeźwieć, stawał się przeraźliwie pijany, że ostatnio jakoś kiepsko widzę,
że od czasu ostatniej katastrofy jedno oko mam tak poharatane, że widzę na nie
równie źle, jak na to drugie oko, którego omal że nie straciłam, kiedy rozbiłam
doszczętnie galaxie 500, tamtą, którą miałam przed tą, prosiłam autostopowicza, aby
mi pomagał rozpoznawać przedmioty, mur cmentarny brałam za pas mgły, stojący na
drodze walec parowy za strzęp obłoku, skarżyłam się, że od czasu, jak przed rokiem
ledwie wyszłam z życiem z katastrofy, jakoś kiepsko mi się galaxie 500 prowadzi. I
autostopowicz wytrzeźwiał, podziękował i oświadczył, że już jest na miejscu, wysiadł,
zataczał się ze sztucznym wymieniem, które sterczało mu z zielonego plecaka. Prawie
na samym końcu cmentarza spostrzegłam czarny pomnik z dwiema złotymi uciętymi
rękoma, dotykającymi się kciukami i odstawionymi palcami serdecznymi. A za inną
wciąż ta natrętna kwinta wierzbowej fujarki, wciąż ta wierz-
bowa kwinta. Zamoczyłam sobie spódnicę. Wróciłam na brzeg. Kiedy
wjechałam teraz w pograniczny las, ujrzałam na poboczu chłopca ze szkolnym
tornistrem na plecach, właśnie wyjął z kieszeni straszak, uniósł go i wystrzelił, i
czerwona rakieta wzniosła się ponad lasy, rozprysła się i jej szczątki opadały pomiędzy
drzewa. Zatrzymałam się. Domyśliłam się, że nie może to być kto inny, jak syn pana
Apolona. I z odległego lasu wzbiła się ponad wierzchołki drzew i błysnęła w
odpowiedzi na niebie czerwona rakieta, i wybuchła, i opadała w rozpryskach na
ziemię. „Chodź, Apolonie — powiedziałam — wezmę cię ze sobą.” Usiadł obok mnie,
włosy miał takie same i taką samą twarz jak ten człowiek z tuczami bydła w Bajce.
Spytałam, co robi mama, ale chłopiec powiedział, że mamy nie ma, że jest sam z
tatusiem, że kiedy idzie do szkoły albo z niej wraca, zawsze pośród głębokiego lasu
daje ojcu znak, że znajduje się w drodze do szkoły, i że tatuś zawsze mu odpowiada
takim samym straszakiem. Gdy galaxie 500 zatrzymała się przed tuczarnią „Bajka”,
chłopak podziękował i wszedł do budynku. Weszłam do obory, ale po byczkach ani
śladu. Obora była pusta. Przeprosiłam młodego człowieka, który stał oparty o futrynę
wrót i czytał jakieś urzędowe pismo, czytał je już chyba po raz setny, bo papier
opatrzony urzędową pieczęcią był okropnie pomięty, spytałam, kiedy skończył czytać,
gdzie jest pan Apolon. Powiedział, że pan Apolon siedzi w gospodzie we wsi Bajka i
pije, bo zabrano mu byczki do rzeźni. Powiedziawszy to, raz jeszcze zaczai odczytywać
ten papier, w którym informowano go, że ma odsiedzieć jakiś wyrok. Zawróciłam
galaxie 500 i ruszyłam do wsi. Pan Apolon siedział na pniu jak faun, z łokciami
opartymi na kolanach i z fujarką w palcach. Rozpięłam guziczki stanika, ściągnęłam
zsuwak spódnicy. A potem stałam naga, kwinta wierzbowej fujarki uderzała w
łupkowy zmierzch. Wbiegłam w wodę opryskując hebrajskie i niemieckie napisy na
pomnikach wśród poziomek. Zanurzyłam się i tak jak pływają dzieci, odpychałam się
jedną nogą, wyławiałam z dna kamyczki i kładłam je na ramionach nagrobków, coraz
to bliżej i bliżej tych złotych uciętych rąk na czarnym tle. A potem klęczałam po
szyję w wodzie i czołem dotykałam tych złotych odciętych ramion, dłoni — i
palcem namacałam imię i nazwisko na płycie... Nathan Krim Rabiner... Położyłam
swoje ręce na rękach złotego rabina, który pod moimi kolanami leżał w chłodnej,
rozmiękłej od wody ziemi, mój dziad, ojciec mojego ojczyma, rabin opętany ideą
chasydyzmu, który na starość oślepł, co uważano za szczególną łaskę, ślepy rabin,
który na emeryturze zaprzyjaźnił się z katolickim dziekanem, również już w stanie
spoczynku, i obaj opowiadali sobie nawzajem soczyste, pieprzne anegdoty, a pod
wieczór, kiedy wracali z przechadzki, dziekan zaglądał w oświetlone okna i opowiadał
mojemu dziadowi, czego on tam nie widzi: że dziewczyny i kobiety rozbierają się do
snu i do miłości. Zatrzymałam swoją galaxie 500 przed jedyną gospodą we wsi Bajka,
29
gospodą, która również nazywała się „Bajka”. W kąciku przy kontuarze siedział pan
Apolon, wciąż w tym swoim zaślinionym ubraniu, które lśniło jak ze szkła. Siedział
melancholijnie, z wyciągniętymi nogami, i tępo wpatrywał się w ziemię, wypił,
zezowaty kelner przyniósł mu następną szklankę. Wyprostowałam się i oparłam
plecami o pomnik. Woda sięgała mi po pas, złote ręce rabina dotykały moich bioder.
Dźwięk fujarki ucichł. Panowała iskrząca się cisza, przypominająca obmacywanie
dziecięcymi paluszkami i przeczucie zawartości zaklejonej koperty z „dziecięcym
szczęściem”. Usiadłam na krześle i wpatrywałam się w twarz tego pięknego człowieka,
do którego tu wróciłam. Kędzierzawe włosy spadały mu na twarz niczym diabelskie
różki, zupełnie tak samo jak przedwczoraj, kiedy stałam naga w cmentarnej wodzie, a
on patrzył na mnie. Potem zaczął się rozbierać, tak że oderwał wszystkie guziki od
zgrzebnego kaftana. Miał białe, starozakonne, nie dotknięte słońcem ciało. I wbiegł do
letniej cmentarnej wody. Położyłam dłoń na wierzchu jego słodkiej od melasy ręki,
patrzyłam w jego patrzące gdzie indziej oczy, ciągle widział to przed sobą; jak po
południu wydaje rzeźnikom czterdzieści byczków, widział, jak byczki spoglądają na
niego z wyrzutem, słyszał ich rozpaczliwe głosy wzywające, aby pospieszył im z
pomocą, ale on nie mógł, bo przecież tuczył byczki na ubój! Mój
lec dotykał wierzchu słodkiej ręki. Dziś stąpałam po swoich ?erskich dywanach,
patrzyłam na swoje oryginały, na swoją
iśnieńską i sewrską porcelanę, jadłam swoimi sztućcami ze swoich srebrnych
talerzy. Pośrodku gospody „Bajka” siedziała przy stole mała cyganeczka * Pisała litery
w zeszycie, pomagała pióru języczkiem, pogrążona w szczelnym dzwonie
nieświadomości. Skarb w nie dokończonym swetrze mamy. I cóż z tego? 'A potem
czułam z jednej strony chłodne ręce rabina, a z drugiej te opalone ręce człowieka z
tuczami bydła, biegnące fale omywały hebrajskie i niemieckie napisy, a moje usto-
krotnione ręce jak języczki byczków wędrowały po białym ciele mężczyzny, mój język
oblizywał słodkie od melasy włosy i twarz tego niewiarygodnie pięknego człowieka, i
stałam się świętem, uroczystością, błyskawicą, która z grzmotem zszywa rozdarte
chmury, stałam się drogą wspinającą się gwałtownie w niebo. I nieskończoność
objawiła mi się pod postacią płynącego nasienia. A potem schyliłam się, wyłowiłam z
dna płaski kamyczek i położyłam go na ramieniu czarnego pomnika. Niechaj chroni
mnie światło jego zasług, zasług mojego dziada, ojca mojego ojczyma, mój zegarek
wskazywał pół do szóstej, zegar z kukułką nad kontuarem wskazywał trzy na dziesiątą,
ale właśnie wy-kukał trzecią. A zegar na zalanej słońcem wieży kościelnej naprzeciw
gospody „Bajka” wskazywał kwadrans na drugą, ale bił dwunastą. W sionce grupa
mężczyzn otaczała grających w fer-bla, sami rośli chłopi tworzyli mur ciał, tak że ci
niżsi na próżno wspinali się na palce. I tak oto byli skazani na informacje, jakich im
udzielały te wielkoludy. Ale te informacje wcale owych pędraków nie zadowalały.
Spierali się, kłócili, a w końcu z powodu tych informacji zaczęli się bić. A potem do
gospody wbiegł synek pana Apolona krzycząc: „Tatusiu, nowe cielątka przywieźli!”
Galaxie 500 słuchała moich imperatywnych rąk, tuż przy mnie siedział synek pana
Apolona, a obok niego — pan Apolon. W tuczami bydła konwojenci i kierowcy
przystawili już ukośne schody. Pan Apolon otwarł wrota obory i cielątka zbiegły w dół,
pan Apolon i jego synek wyciągali do nich ręce 1 cielątka lizały te wyciągnięte ręce,
wygłodniałe — ssały palce,
oblizywały dłonie. Weszłam do obory i wyciągnęłam ręce i wystraszone
zwierzątka całowały mnie, a ja gładziłam je i prowadziłam do żłobów. Pan Apolon był
wzruszony, płakał ze szczęścia, popatrzył na mnie i w tuczami bydła „Bajka” raz
jeszcze objawiła mi się nieskończoność. Kurz i kamienie na podwórzu były mi drogie
jak złoto. Wrota, w które i poprzez które wchodziły cielęta, te wrota były końcem
świata, widziałam przez nie drzewa na podwórzu, zielone drzewa, które wprawiały
30
mnie w zachwyt, a uroda i słodycz przyspieszały bicie mojego serca i uniesienie
ogarnęło moje zmysły, tak niezwykłe to było i cudowne. Kilkoro bawiących się na
podwórzu dzieci, dziewczynek i chłopców, wydawało mi się igrającymi klejnotami. I
wcale nie chciałam wiedzieć, że te dzieci urodziły się, ani że muszą umrzeć, bo w tej
chwili wszystkie rzeczy pozostawały takie, jakie były i gdzie były. Wieczność objawiła
mi się w blasku tego zachodzącego dnia, za każdą rzeczą i za każdą osobą ujrzałam coś
nie mającego końca. To odpowiadało moim oczekiwaniom i budziło moje pragnienie.
Ten budyneczek znajdował się w Edenie albo wzniesiono go w niebie, tak jak uczył
mnie przed laty srebrno-usty człowiek, Tomasz Traherne. Niechaj chroni mnie
światło jego zasług!
Postscriptum
Legenda ta powstała jako sublimacja wydarzenia, o którym mi kiedyś
opowiadano. Julcia Kominikówna, córka praskiego kupca i komisanta praskich
rzeźni, która na wiosnę 1939 roku studiowała w Paryżu i mieszkała w hotelu ,,Ritz”, w
przeddzień owego tragicznego dnia w marcu 1939 roku otrzymała telegram:
^Natychmiast wracaj do domu!”, a kiedy zarezerwowała już sobie miejsce w
samolocie, zbiegła do foyer hotelu ,,Ritz” i po zastanowieniu zdjęła brylantowe
kolczyki, pierścionki i broszki i zawinęła je w nie dokończony sweter, który właśnie
robiła na drutach, i portier ten nie dokończony sweter włożył do przegródki pod
numerem jej pokoju. Julcia nie wiedziała i nie mo-
gła wiedzieć, że samolot, którym przyleciała do Pragi, był ostatnim samolotem,
że Niemcy wkroczyli do Pragi i zajęli cały kraj, że jej krewni szli kolejno do obozów
koncentracyjnych, że ona wraz z matką tak długo nosiły do krewnych oryginały i
drogo-* cenną porcelanę, dopóki do obozu koncentracyjnego nie powędrowała jej
matka, a w końcu ona sama. Po zakończeniu wojny tylko ona jedna wróciła,
odwiedzała swoich znajomych i stąpała po swoich dywanach, patrzyła na swoją
porcelanę, na swoje oryginały, ale nie dostała nic, znajomi bowiem twierdzili, że
posyłali paczki. A potem Julcia przypomniała sobie hotel „Ritz”, poprosiła o
pozwolenie. Kiedy stanęła w foyer hotelu „Ritz”, zauważyła od razu, że jest tam już
inny portier. Przedstawiła mu się, wyjaśniła, o co idzie, portier powiedział: tak, zanim
stary portier poszedł na emeryturę, przekazał mu nie dokończony sweter — i portier
sięgnął do przegródki, i wyjął ten nie do-r kończony sweter, i podał go Julci, która
rozwinęła ten niedo^ kończony sweter, i na dnie hotelu „Ritz” zalśnił mały skarb —r
zupełnie jak w bajce. I Julcia powiedziała: „Panie portierze, proszę sobie wybrać jeden
pierścionek na pamiątkę”.
Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski
31
Chrzciny 1947
Usiadł w rowie przy drodze. Słońce już zaszło, ale gwiazdy „jeszcze się nie
ukazały. Siedział w rowie i patrzył, jak po szosie pędzą auta i motocykle. Teraz jedno
auto zapaliło małe światła, a wóz, jadący naprzeciw, zrobił to samo. Tak zaczął się
wieczór na szosie, a wszystkie pojazdy skrapiały asfalt przed sobą skromnie
opuszczonymi światłami. Potem pierwsze auto włączyło duże światła, i reflektory
spryskały wapnem wszystkie drzewa w alei. Tak na szosie zaczął się wieczór.
Widział, jak przejeżdża oświetlony autobus, jak się zatrzymuje, a potem
odjeżdża z dwoma rubinowymi światełkami z tyłu. Wiedział, że to jest jego autobus,
który miał go zawieźć do miasteczka, gdzie zamówił nocleg, ale siedział dalej w rowie
przy drodze i patrzył, jak na szosie krzyżują się reflektory, mrugają czerwone
światełka kierunkowe, uprzejmie wymijają się w przerzutach przednie światła, a tylne
światełka oddalają się jedne od drugich.
Tuż za nim zaczynał się głęboki las. Na skraju bielała ściana leśniczówki, z
której wyszła teraz zapalona lampa z zielonym abażurem, kołysząca się w rytm
kroków tego, kto ją niósł i nie był widoczny. Teraz ta lampa zniknęła za krzakiem i
znowu się ukazała, by zniknąć. Kto też tu chodzi z naftową lampą koło domku na
skraju głębokiego lasu? •— pomyślał. Ale zza zakrętu szosy wychynęły dwa reflektory,
które na chwilę go oślepiły. -•••./•• .
Zaskrzypiały hamulce.
— Podwieźć pana? — spytał przyjemny męski głos.
— Chyba tak — odpowiedział, podparł się ręką o skraj rowu i wyskoczył na
drogę. Potem schylił się, wśliznął do auta i usiadł obok kierowcy.
— Dokąd pan jedzie? — spytał szofer.
— Tam, dokąd i pan.
— No to mamy jedną drogę — roześmiał się kierowca. Opuścił szybę drzwiczek,
wystawił dłoń pod wiatr i z rozkoszą poczuł, jak chłodne wieczorne powietrze
przecieka mu przez palce.
— Pachnie jak matczyna szafka z ziołami.
— Czy to dębowy las?
— Bukowy...
— Szkoda. Moją ulubioną i szczęśliwą kartą była zawsze dziewiątka żołędna —
rzekł podróżny.
— Słyszy pan — nastawił uszu szofer — to Ziindapp! Ładnie chodzi, słyszy pan?
Jak BMW — i dalej nasłuchiwał warko-r tu zbliżającego się motocykla. Kiedy ich
mijał, błysnęła rurą wydechowa.
— Ziindapp — stwierdził z satysfakcją podróżny.
— Kim pan jest? — zapytał kierowca.
— Oferuję pogrzeby.
— Ho, ho!
32
— Tak. Kochacie swoją mamusię? Kochacie swego tatusia? Opłaćcie im z góry
piękny pogrzeb w „Arimethe” — wyrecytował, po czym innym już głosem dodał: — To
firma, którą re^ prezentuję.
— Serio? — zdziwił się szofer i mocniej ujął kierownicę.
Daleko na szosie kicał dziki królik, nagle znieruchomiał, zapatrzył się w
reflektory. Wytrzeszczył oczy. Kierowca dodał gazu, ale królik otrząsnął się z czaru
światła, głową naprzód skoczył do rowu i biała kreseczka zniknęła w bezpiecznej
ciemności.
— Cholera! — ulżył sobie szofer.
— A mógł mieć piękny pogrzeb — zauważył pasażer. — W rondlu, bogato
ozdobniony przysmażaną cebulką, czosnkiem,
słoninką, bobkowym listkiem, paroma ziarnkami pieprzu, świeżymi
korzeniami...
— ... i szczyptą muszkatu — dodał szofer. — Ale tak czy inaczej, nie wierzą
panu. Wie pan co? Ja pana podwiozę, a pan mi za to zaproponuje pogrzeb.
— Zgoda — odrzekł człowiek, który oferował pogrzeby. —
A kto to są umarli?
— Umarli to ci, którzy byli przed nami — zaśmiał się szofer.
— Doskonale! A zatem któż by nie chciał mieć pięknego pogrzebu?
— Wcale mi na tym tak bardzo nie zależy.
— Ale z pewnością, jak każdy człowiek, chciałby pan, aby pana odejście do
wieczności odbyło się tak, by jeszcze w dziesięć lat później ludzie sobie opowiadali: „E,
dzisiejsze pogrzeby to już nie to, ale jakieś dziesięć lat temu miał pogrzeb taki jeden
— jak to on się nazywał? — To był pogrzeb!” A jak tak na pana patrzę, to dla
pana nadawałaby się świetnie trumna typu sarkofag egipski, wzór numer siedem.
Mówię panu, lepiej zapłacić z góry, przyjemniej się potem umiera.
Z rowu wyskoczył bażant, piękny ptak ze strojnymi piórami i szmaragdowymi
oczyma. Zapatrzył się w reflektory, zdziwiony podniósł jedną nóżkę i zafascynowany
wpatrywał się w zniewalające światło.
Szofer szarpnął kierownicą, natychmiast wyrównał, ale bażant wzbił się w górę,
pstre kolory jego piór przesypały się przez reflektor, ptak mocnym machnięciem
skrzydeł mignął tuż koło okna, zaświeciły dwie poziome nóżki i uniosły się w mrok.
— Psiakrew! — syknął kierowca.
— Uratował się! — odetchnął z ulgą pasażer. — Uleciał z blaszanej trumienki i
w ten sposób oddalił swój naturalny koniec, uświetniony tymiż samymi honorami,
jakie szykował pan dla królika. A do szpikowanego bażanta... gałązka tymianku —
pycha! — podniósł palec.
Ale szofer uparcie milczał.
A potem od tyłu przedarły się naprzód dwa silne reflektory zmieniały światła i
pokazywały, że chcą ich wyminąć.
\
— No chodź, chodź — zachęcał szofer, machał ręką w kierun-. ku oślepiającego
światła, zjechał na sam skraj szosy i dodał: —>• To Ford, mleczarz!
W tej samej chwili mignęła srebrna cysterna i szybko się oddaliła.
— Ciągnie dziewięćdziesiątką — z uznaniem stwierdził szofer i z głośnym
śmiechem zaczął opowiadać: — Na głównej szosie, tam zza zakrętu schodził z pola
jeden chłopek z krowami... Nadleciał taki właśnie Ford, wpadł przed zakrętem w
poślizg, cy-> sterna się urwała, przeleciała nad chłopem i roztrzaskała się c drzewo, a
ten chłop o mały włos byłby się razem z krowami utopił w mleku.
Kiedy odczekał, aż zblednie wizja tego mlecznego potopu, rzekł: — No i jak to
będzie z moim pogrzebem?
33
— Żałobna komnata suto wybita czarnym suknem, przed pań-! ską trumną
błyszczący czarny krzyż. Trzydzieści sześć ćwierć^ kilowych świec. Życzy pan sobie,
żeby konie przy karawanie miały odświętne pióropusze? Dopłata za taki pióropusz
wynosi pięćdziesiąt koron od konia. Następnie...
— Dosyć, już panu wierzę. Ale sądząc ze sposobu wyrażania się... Kim pan był
przedtem, zanim poświęcił się pan temu smut-i nemu zajęciu?
— Kościelnym.
— Ho, ho! — szofer uniósł ręce i uderzył nimi o kierownn cę. — To już trochę za
wiele jak na mnie! A co pan robił przed^ tem, zanim pan został kościelnym?
— Zawodowy szuler. Trzymałem bank w oko. Tak długo od-* grywałem rolę
Opatrzności, aż raz przechodzę obok kościoła i myślę sobie: Co też oni tam robią? A
kiedy zobaczyłem, jak; wikary służy do mszy, mówię sobie: To jest zajęcie dla ciebie,
No i byłem kościelnym... teraz najchętniej byłbym nim znowu...
Z zarośli wybiegła sarenka, przesadziła rów i biegła przez, szosę. Nagle
obejrzała się i zapatrzyła w reflektory. Szofer do-! dał gazu i poprawił się na siedzeniu.
— Siedź pan prosto, bo mi pan szybę czołem wypchnie!
A sarenka była coraz większa i większa, teraz już prawie ' dotykała nosem
reflektorów. .; Szofer szarpnął kierownicą, zagarnął sarenkę błotnikiem i łu-kiem
odrzucił ją do rowu. Nadepnął na hamulec.
Potem, odwrócony głową i tułowiem do tylnego okienka, zaczął się cofać.
Zatrzymał wóz. W świetle reflektorów rozpływał się niebieściutki dym z przegrzanego
silnika. Było cicho.
Wyskoczył, z kieszonki drzwiczek wyciągnął kordelas, podał pasażerowi latarkę
i rozkazał: — Świeć!
Rozejrzał się, szosa była pusta, tylko tu i tam spadał zakosami rdzawy liść.
W rowie leżała na boku sarenka, wierzgała kopytkami w opadłym listowiu i
kopała czarną ziemię. Kiedy zobaczyła mężczyznę i znowu oślepiło ją światło, chciała
uciec od swego obolałego ciała. Przewaliła się więc parę razy z boku na bok, becząc
żałośnie. Potem ucichła z oczyma szeroko rozwartymi, z czarnego pyska chlusnęła
krew.
Szofer rozejrzał się na obie strony, nikogo na szosie nie było. Ocenił sytuację,
potężnym susem rzucił się na zwierzę i przygniótł je do ziemi. Ale sarenka była silna,
uniosła ciężkiego człowieka w górę i usiłowała go z siebie strzasnąć. Wgniatał ją w
opadłe liście, a ona parę razy polizała go po włosach, jakby prosiła o litość. Uwolnił
rękę, błysnął kordelas i wbił się między żebra, w serce. Dopiero teraz sarenka
zrezygnowała; wyciągnęła się bezsilna i zwiotczała, z oka spłynęła jej łza wielka
jak brylant.
Przyklęknął, potem podniósł się z trudem, ułamał ze świerka gałązkę,
rozszczepił ją, jeden kawałek włożył sarence do pyska, drugi zaś do śmiertelnej rany w
boku.
— Teraz szybko! — zawołał i podbiegł do auta, chwycił z tylnego siedzenia koc,
rozpostarł go na ziemi, dźwignął sarenkę i delikatnie złożył ją na tym kocu, niby
śpiące dziecko.
Potem związał koc w węzeł i zaniósł do auta na tylne siedzenie.
Kiedy siadł już za kierownicą, rozmyślił się, wrócił do rowu, butem wygładził
ślady walki i rękami zgarnął stos liści... Nacisnął gaz, a kiedy auto ruszyło, rzekł:
— Nie uwierzy pan. Jak rąbnie kopytkiem, rozpłata pana przez ubranie jak
najostrzejszym nożem.
— Biedactwo! — rzekł człowiek, który oferował pogrzeby.
Nad polaną wisiał mosiężny księżyc.
34
Kierowca był ogromnie podniecony i usiłował zamaskować to rozmową: —
Trudno wprost uwierzyć, o co to dzisiaj ludzie się modlą. Tam, u nas w mieście,
młodzi chłopcy włamali się w nocy do kościoła, zapalili świece na głównym ołtarzu i
sami sobie służyli do mszy! Jeden śpiewał: „Boże, spraw, aby wolno nam było tańczyć
boogie-woogie, spraw, Panie, aby nam wolno było tańczyć boogie-woogie”. A tamci
odpowiadali mu chórem: „Spraw, Panie, aby nam wolno było tańczyć boo-gie-woogie,
amen! Spraw Panie, aby nam wolno było tańczyć boogie--woogie...” I odprawiali tę
czarną mszę, rozbili szafy i ubrali się w mszalne ornaty i pluwiały, potem chcieli grać
melodie dżezowe na organach, ale zamiast guzika od organów elektrycznych któryś z
nich nacisnął guzik od elektrycznych dzwonów, które zaczęły bić... Powybiegali ludzie
— kościół oświetlony... Zajrzeli przez dziurkę od klucza — a tam chłopaki biegają w
ornatach... Wyłamali drzwi, ale młodzieńcy zwiali bocznym wyjściem. Jeszcze na
drugi dzień w południe kościelny zbierał ornaty porozwieszane na wierzbach za
miastem... nad potokiem — śmiał się szofer. Jedną ręką prowadził wóz, a drugą
sięgnął za siebie i dotknął sarenki owiniętej w koc.
— Nie żyje — rzekł i zadowolony dodał: — Raz to mi jeszcze w jakimś
przedśmiertnym skurczu rozpruła kopytkami skórzane siedzenie aż do sprężyn. W
kwadrans potem, jak ją położyłem. Ale co robić z młodymi ludźmi? Jak im się nie da
tego, czego chcą, to wezmą sobie sami... Mój Boże, niech więc już sobie tańczą to
boogie-woogie, no nie?
Wyjechali z lasu, księżyc oświetlał pagórkowatą okolicę, a auto zbliżało się do
dużej wsi.
Potem pierwsza latarnia, a pod nią dwaj młodzi chłopcy oparci o ramę roweru,
palący papierosy i rozmawiający z sobą, trochę dalej na zwalonych kłodach ktoś potarł
zapałkę i blask oświetlił rondo kapelusza, a z zabudowań gospodarczych słychać było
pobrzękiwanie łańcuchów i porykiwanie krów.
— Jestem na miejscu — rzekł szofer — jeśli pan chce, może się pan przespać w
gospodzie, mają tam pokoik. — Zahamował przed jednopiętrowym domem. Wszystkie
okna były oświetlone, a przez ściany przenikały dźwięki starego gramofonu.
Wysiedli i kierowca starannie podkręcił okno.
— Nie jestem uwalany krwią? — spytał.
— Niech pan pokaże — powiedział człowiek, który oferował pogrzeby, i w
świetle latarni przyglądał się szlachetnej twarzy tamtego. — Tutaj trochę — rzekł,
wyjął chusteczkę, poślinił i otarł wilgotną jeszcze krew.
Kierowca szepnął: — To moje kłusownictwo strąci mnie jeszcze kiedyś z
niebios. Panie, pokrop mnie hyzopem, niechaj nad śnieg bielszym się stanę...
— Et cum spiritu tuo — odparł jego twarzysz podróży.
Na pierwszym piętrze otworzyło się okno i jakaś kobieta w czarnej sukni i
białym fartuchu wychyliła się, spojrzała na auto, potem na kierowcę... rozłożyła
szeroko ręce, odwróciła się i radosnym głosem zawołała w głąb pokoju:
— Ksiądz proboszcz już przyjechał! Możemy zaczynać
chrzciny!
Przełożyła Emilia Witwicka
35
Baron Münchhausen
Do pracy jeździł Hanta wcześnie rano. W tramwaju usiadł, wyciągnął z teczki
„Herald Tribune" i udawał, że z zainteresowaniem czyta artykuł wstępny.
— Ech, ci kapitaliści to aż się napraszają! •— zawołał naraz. — Ja bym im
pokazał politykę z pozycji siły!
Ale pasażerowie patrzyli w inną stronę. Hanta, niestropiony, otworzył
„Frankfurter Allgemeine", przez chwilę czytał w skupieniu, po czym zaczął
komentować:
— Państwo złoci! Jak to czytam, to aż się coś ze mną robi. Kto właściwie wygrał
tę wojnę, a kto przegrał? — Po chwili wybuchnął śmiechem: — Trzymajcie mnie!
Konrad Adenauer występuje w obronie kultury zachodniej! Na uniwersytecie w
Kolumbii! Ludzie, słyszycie? Na uniwersytecie! Szkoda, że nas nie jest
dziewięćdziesiąt milionów!
Zaczął się krztusić, ale kiedy poszukał wzrokiem zrozumienia w oczach
pasażerów, spostrzegł, że te oczy prześlizgują się po nim, że ich spojrzenia spotykają
się gdzieś poza nim, że wszyscy zachowują się tak, jakby jego tu wcale nie było, że
patrzą poprzez niego. Ale Hanta czuł się z tym dobrze, lubił to uczucie, kiedy ludzie
człowiekowi zazdroszczą, że coś umie. Toteż złożył niemiecką gazetę, z lubością
rozpostarł numer „L'Huma- nité" i znowu pomachał wszystkim przed nosem wielkim
tytułem pisma, ale tym razem nie podobało mu się to, co czytał:
Złożył gazetę i łzawo powiedział:
— Gdzież się podziała duma Francuzów?! Ludziei kochani! Speidel, von
Manteufel i Guderian, ten stary awanturnik... na konferencji w Paryżu! Ja tego nie
przeżyję!
Powoli złożył gazety, te trzy gazety, które znalazł w starych papierach, gazety, z
których rozumiał zaledwie imona i nazwiska, i wysiadł z tramwaju. ^
Tuż za rogiem wszedł do mleczarni, gdzie codziennie kupował
mleko dla kotów.
— Ile wy tam macie tych kotów? — spytała mleczarka.
— Ile? Szkoda, że pani nie będzie przy tym, jak za chwilę otworzę magazyn!
Jeżeli nie zdążę uskoczyć, to mnie ta nawałnica kocurów przewróci. Ale słyszała już
pani?
— Co?
— Straszny pożar w przystani na Holeszovicach dzisiejszej nocy. Statek ze
zbożem się pali, a płonące ziarna pryskają na wszystkie strony, tak że strażacy już
nawet nie gaszą tego statku, tylko sąsiednie dzielnice: Libeń i Bubny. Okropne
nieszczęście!
— Tego tylko brakowało — załamała ręce mleczarka. — Ale
ile macie kotów?
— Dziewczyno... o pardon, łaskawa pani... niewiele. Teraz, jak nam sześć
kocurów wpadło w szał, bo im się od miauczenia w głowie pomieszało, zostało tylko
dwanaście. To zupełna katastrofa, kiedy kota miaukot opęta. Włazi wtedy choćby na
sufit.
— Miaukot?
36
— Tak jest. Sama pani szanowna wie, co to za męka taka tęsknota, miaukot,
jontoforeza natury... Ulubiona zabawa zwierzątek w figle-migle.
— A co to takiego?
— No, pani wybaczy... zwierzątka też lubią się bawić w tatę i mamę. A taki
kocur to istne dynamo.
— Dwanaście kotów! A moje dzieci noszą wam tam makulaturę. Tylko tego
brakuje, żeby i te koty oszalały. Pokąsałyby
całą ulicę!
— A tak, pokąsać to by pokąsały.
Hanta pogrzebał w teczce i wyciągnął włoską „Unitę”.
_ -Właśnie... gdzieś tu w gazecie było... Tak, tu... o wylewie
P du A tutaj, że książę Monaco ożenił się z taką amerykańską
glizdą filmową Grace Kelly... pardon, gwiazdą... o, tutaj o tym
'sza! We Florencji sfora kotów dostała wścieklizny: W Ufizi
kąsały fe koty piętnastu Niemców, którzy zwiedzali akurat galerię obrazów.
Nawet baedekery poszarpały im w drobny
mak.
,_ Ja na to nie pozwolę. Jeszcze dzisiaj zamelduję o wszystkim w komitecie
rodzicielskim — rzekła mleczarka, podrzuciła głową i zapatrzyła się tęsknie na ulicę...
Przed ubezpieczalnią czekał kasjer.
— Panie Hanta, wczoraj posłaliśmy wam druki przekazów pieniężnych.
— Tak. No i co?
— Co? Myśleliśmy, że te przekazy, cośmy je wam posłali, są już nieważne. A
tymczasem te unieważnione zostały u nas — kasjer wskazał w kierunku ubezpieczalni.
— A te ważne oddaliśmy na makulaturę.
— Nam to nie przeszkadza... papier jak papier — pocieszył go Hanta.
— Nie rozumiemy się. Czy można by je jeszcze wymienić?
— Wykluczone, wszystko już zapakowane.
— A gdzie są te paczki?
— Sam chciałbym wiedzieć. Jeszcze wczoraj zabrali je autem do papierni.
— Do której?
— To zależy, do którego auta te paczki załadowali. Postaw pan krzyżyk na tych
przekazach. Łatwiej byłoby znaleźć pię-ciolistną koniczynę albo kwiat paproci.
— Ja złożę zażalenie.
— To może pan zrobić. Ale u nas, jak się czegoś szuka, to nigdy się nie znajdzie.
Za to znajdzie pan furę innych rzeczy, takich, co by się nikt nie spodziewał. Było to
zaraz po rewolucji, pakuję ja papier w piwnicy, gdzieś na Letnie, zgarniam szpargały
grabiami, aż tu nagle... Zgadnij pan, co tam było?
— Przekazy! — ucieszył się kasjer.
— Gdzie tam! Buty z cholewami, buty! Zarzucam znowu grabie, a tu — martwy
scharfuhrer, jeszcze z rewolwerem w ręku. Oficer, niegdyś bożyszcze niemieckich
praczek, ozdoba hitlerowskich burdeli... a teraz trup. Co tu z nim robić? — myślę
sobie. Wrzuciłem go do skrzyni z trocinami, obłożyłem i nakryłem z wierzchu
papierem, udeptałem i związałem podwójnym drutem... i poszedł ten scharfuhrer do
papierni, tak jak te pańskie przekazy. Tam przecinają druty i wrzucają toto do kadzi z
kwasem. Możliwe, że wtenczas parę setek osób przeczytało „Czeskie Słowo”
wydrukowane na niemieckim narodowym socjaliście. To ci historia, co?
— No... — kichnął kasjer.
— Słowo daję, święta prawda. Albo na przykład pakowałem kiedyś papier w
podziemiach Banku Narodowego. Jest tam — jak może panu wiadomo — takie
pomieszczenie, do którego przez sufit wpadają podziurkowane, wycofane z obiegu
37
banknoty. Pracowałem w masce na twarzy, w chmurze pyłu milionów. Forsa tam leci
z sufitu, dziurkacze przyjemnie stukają... no i wpadło mi coś wtenczas do głowy, więc
pytam głównego kasjera: „Nie brakowało wam tu kiedy w kasie miliona?” I wiesz pan,
co mi
powiedział?
— Nie... — przestraszył się kasjer i serce zaczęło mu walić
jak młotem.
— Powiedział: „Panie Hanta, brak miliona to ja wykryję od razu. Ale nie daj
Boże, żeby brakowało dwudziestu halerzy, czasami to sześciu ludzi szuka wtedy przez
tydzień...”
Kasjerowi mrowie przeszło po grzbiecie i znowu kichnął.
— Tak to jest — rzekł Hanta. — Ale ciekawa rzecz, że każdemu co chwila coś
ginie. U nas to ludzie przez pomyłkę dają tyle różnych rzeczy na makulaturę, że gdyby
wszystko to zebrać do kupy, byłby z tego mały bazar: radio, które przez pomyłkę .
przyniosły dzieciaki, cały wybebeszony silnik forda, buty, płaszcze, dziesiątki
bilansów, talony na benzynę i przekazy pieniężne. Ale najgłośniejsza historia to była
wtenczas, jak do piwnicy razem z makulaturą wsypali przez pomyłkę brylantów za
półtora miliona. Siedmiu detektywów przerzucało papierek po papierku całą
piwnicę. Dziewięćdziesiąt kwintali. Tydzień to się ciągnęło, ale nic nie znaleźli.
Kasjer kichnął znowu, aż sobie nasmarkał w rękę.
— Nie masz pan chusteczki?
— Nie, zapomniałem wziąć...
— To czemu pan zaraz nie mówi? Jutro przyniosę panu, jako skromny
upominek, cały tuzin. Jak u nas likwidowali synagogi, to Niemcy przywieźli nam tego
z dziesięć cetnarów — tych ichnich chorągiewek, chałatów i pieluszek. Z początku
darliśmy to sobie na onuce, ale potem pocięliśmy na chusteczki i ręczniki. Ja... —
zachichotał Hanta — mam w bieliźniarce wyprawę dla dwóch oblubienic. Z samych
chorągwi uszyła mi żonka dwa tuziny gaci. A co chusteczek! Do końca życia! I to
jeszcze musiałbym chyba smarkać kwasem siarczanym. Panie, jak w to się smarcze!
Wiesz pan, co to za rozkosz, kiedy pana złote nitki w nos łaskoczą?
Ale kasjer zastanawiał się, co by to było, gdyby mu tak w kasie brakowało tych
dwudziestu halerzy.
— Przeziębiłem się — powiedział.
— To czemu pan zaraz nie mówi? Uważaj pan dobrze. Jak pan wróci z biura do
domu, nalej pan do garnka trochę wody i dodaj pan sporo rumu. Potem pan to
zagotujesz, oczywiście z dodatkiem goździków i pieprzu. Potem ze smakiem pan
wypij, poczekaj kwadransik, aż ten napój zacznie krążyć, a potem gol-nij pan jeszcze
dwie setki żytniówki, bo żytniówka na piersi najlepsza. A potem wyjdź pan na
powietrze... ściemnia się już. wtedy... — zwalisz się pan gdzieś i zaśniesz, a rano z
pierwszą rosą po katarze ani śladu. To jest metoda Kneippa, lepsza niż okłady
Preissnitza. No więc jutro przyniosę panu te chusteczki — rzekł Hanta, podał
kasjerowi rękę i serdecznie nią potrząsnął.
Kasjer namacał klamkę drzwi ubezpieczalni i tak kichnął, że wleciał do środka.
W chwilę potem Hanta zobaczył, że do ich składnicy zmierza jakiś zlany potem
człowiek, popychając przed sobą wózek. Hań-
ta podbiegł i pomógł pchać ów wózek, który wyglądał jak armata.
— Całe szczęście, że mam ten wózek — wykrzykiwał radośnie właściciel. Wiózł
jedynie maleńką paczuszkę. Szef wyszedł z biura.
— Dajcie to na wagę — powiedział.
— A macie dyla? — spytał właściciel, ocierając z twarzy pot.
— Co to jest dyl?
38
— No, dyl... taki, po którym spuszcza się beczki w browarach.
— Nie, nie mamy.
— To może chociaż pasy parciane?
— Pasy? Owszem, mamy... ale na co? Chyba nie na to? — jęknął szef i już
wiedział, że straci humor na resztę dnia. Przyskoczył i rzucił paczuszkę na wagę.
— Pięć kilo.
— No... to w porządku — ucieszył się właściciel wózka.
— Co za to chcecie? Pieniądze czy losy?
— Losy. Ale żeby numery nie szły po kolei. ••,'
— Macie tu jeden.
— Iii, tego to ja nie chcę. Pomieszajcie z innymi.
— Macie tu jeden los i sami go sobie pomieszajcie — rzekł oschle szef.
— Powinniście mieć tutaj papugę — zauważył marzycielsko właściciel wózka i
wsunął los do portmonetki. Usiłował odjechać, ale jakoś mu to nie szło. Wózek był
ciężki, a droga z podwórza biegła trochę pod górę. Toteż Hanta z jednej strony, a szef
z drugiej, z ugiętymi kolanami i palcami wczepionymi w szprychy, musieli się natężyć
i jeszcze zawołać na dodatek: Hej, rup!
Dopiero wtedy wózek, który wyglądał i ważył z pewnością tyle co armata,
wreszcie drgnął.
— Żebym tak wygrał Spartaka! — westchnął właściciel wózka.
— Też coś! Jeździ nim nasz dyrektor, a wszystkie wygrane są już rozdzielone.
Jeżeli coś wygrasz, to w najlepszym razie szalik, książkę albo koszulę — rzekł Hanta.
Dobrze chociaż, że mam ten wózek — cieszył się właściciel, naparł na łańcuchy i
wygramolił się na ulicę Spaloną.
Kiedy Hanta wrócił na podwórze, powiedział do szefa:
._ Ten z tym wózkiem... to okropność. Wypisz, wymaluj — symbol mego
dawnego życia.
Około dziewiątej na podwórzu składnicy zjawił się staruszek, wyminął grupkę
klientów, którzy ciasno obstąpili wagę, i stanął na środku podwórza. Z nabożeństwem
przyglądał się wszystkim ścianom i kątom, w końcu zdjął nawet czapkę, jak w jakimś
kościele.
_ Co się tak gapicie, jakbyście z choinki spadli? — podniósł się znad roboty
Hanta.
— Widzi pan... ja tu pracowałem trzydzieści lat temu, ale wtenczas nie było tu
jeszcze tej kamienicy. O, tutaj, gdzie stoi waga — wskazał ręką staruszek — tu dawniej
była pompa, a tam, gdzie ten magazyn — stajnia. Ja byłem woźnicą...
— Chryste Panie! Podajcie mi rękę, dobry człowieku! Trzymali się za ręce i
przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Kiedy się już napatrzyli, staruszek znów zaczął:
— A tam, jak jest to biuro, tam nie było nic, zwyczajny kąt, a za nim, za tym
kątem, szopa. Pod tymi oknami stały zawsze drabinki, które wiodły na stryszek, bo
tam były sienniki. Tam, gdzie jest tak ciemno, stała ławeczka, bo w tym miejscu
najmocniej prażyło słońce...
— Więc wy też, dobry człowieku, lubicie zamierzchłe wspomnienia? Wobec
tego zabiorę cię — ale jak przyjdzie czas i jak dam ci znak... — zabiorę cię na Slapy —
zaklinał się Hanta. — Pojedziemy, ale tylko my dwaj. Popłyniemy łódeczką na jezioro i
nagle ja powiem: „Stop”. I będziemy sobie patrzeć w dół na wodę jak z balonu, a jak
woda będzie przeźroczysta, to dokładnie pod łódeczką znajdziemy Gołowąś, moją
wioskę rodzinną. A ja ci pokażę: „O, tam, gdzie płynie ten karp, tam się urodziłem”.
Hanta przykucnął i wskazywał palcem na ziemię: „Ochrzczono mnie w tym oto
kościele, gdzie teraz dostojnie przepływa sum, a tam gdzie ten sandacz goni małe
rybki, na tej wieży
39
dzwonił dzwon”. Postukał w bruk podwórza: „A tutaj gdzie mignęła właśnie ta
bleja jak łopata, tam stoi gospoda, gdzie się biłem o dziewczyny...”
Łzy kapały mu na grzbiet ręki.
Staruszek wysmarkał nos i powiedział:
— Ja teraz chodzę śladami swego życia, przyjacielu, ale gdzie nie przyjdę,
wszędzie jest całkiem inaczej... całkiem. Nic, tylko wspomnienia, takie wspomnienia,
że to wspominanie bardziej mnie wykańcza niż to, co się wtedy zdarzyło.
Wiesz — zasapał — chciałbym zobaczyć te wszystkie miejsca, gdzie bywałem za
młodu. Ale że wszędzie znajduję tę swoją przeszłość w ruinie, więc sobie myślę, żem
się omylił, że trafiłem gdzie indziej. Ja też wybrałem się do swojej rodzinnej wioski.
Pięćdziesiąt lat nie byłem w tej wsi, w Dubi koło Kladna... Przychodzę ci tam, idę
drogą, a ta droga zamiast we wsi, kończy się pod płotem. Patrzę ci ja i widzę, że całą
moją wioskę rodzinną dawno już zasypali, zrównali z ziemią i zbudowali na tym
miejscu drugą Poldowską Stalownię... Ty, przyjacielu, możesz przynajmniej, kiedy
spuszczają śluzę, przejść się po placu przed kościołem i po własnej chałupie, ale u
mnie już to zasypane na amen. Stałem ja ci tam i trzymałem się obiema rękami płotu,
jak Jezus na krzyżu, a potem wziąłem i zgłosiłem się do hufca pracy. Jak mnie —
pomyślałem — przydzielą do grupy, która kopie rozmaite rowy .kanalizacyjne, to
może kiedyś... zahaczę przynajmniej kilofem o kościelną wieżę. Ale nie wzięli mnie, bo
powiadają, że ze mnie stary ramol. Za nic mnie już ludzie mają.
— To sprzedaj swój szkielet.
— Co takiego?
— Sprzedaj szkielet. W instytutach kupują ludzkie szkielety na pniu. A jak już
wyciągniesz kopyta, zabiorą cię, a potem wrzucą do formaliny razem z innymi
nieboszczykami. Ale teraz za życia dostałbyś parę tysiączków i używałbyś jak pies w
studni.
— Znaczy się, ludziom by jeszcze na człowieku zależało?
__ Jeszcze jak! Studenci by sobie na tobie poćwiczyli, potem by cię obgotowali,
oczyścili kosteczki, mosiężnymi drucikami i sztyfcikami związali do kupy — i szkielet
jak ta lala.
— Jezu... a mnie tak by się to teraz przydało! Całkiem mnie te wspominki
wykończyły. Ja ci się przyjacielu, zwierzę... — szeptał staruszk. — Wyłączyli mi
elektryczność, bo nie płacę. Gospodyni zabrała mi piecyk — bo nie płacę. Wszystko już
prawie sprzedałem... Ale teraz... — rozmarzył się stary — przecież byłbym
zakontraktowany. I to przez naukę!
— Wiesz, wisusie jeden — rozpromienił się Hanta — co by to było za szczęście,
żeby cię tak postawili w muzeum? Albo — ciągnął, sam pełen podziwu dla siebie —
stałbyś w gabinecie w jakimś gimnazjum, co jakiś czas zanosiliby cię do klasy, a pan
profesor palcem wskazującym brzdąkał by ci po kostkach jak na gitarze i tłumaczył
uczniom, jak się rozmaite kości nazywają. A w czasie pauzy... — zadumał się — w
czasie pauzy... chłopaki wsadziliby ci między szczęki papierosa i jeszcze by z tobą
zatańczyli.
— Przestań! Dosyć! Ale mi dałeś pomysł! Włączyłeś we mnie motorek, który
ruszył! Ależ ja mam szczęście! — wykrzykiwał staruszek.
Zaraz jednak spochmurniał.
— Tylko... tylko czy mnie wezmą... to znaczy... kupią? Zaraz tam idę. Gdzie to
jest?
— Na Albertowie. Placem Karola w dół, a tam się spytaj, gdzie kupują szkielety.
Może od razu ci nie zapłacą. W takim razie zgódź się na raty.
Staruszek zalewając się łzami szybko wyszedł za bramę.
40
Marzenka, która pakowała papier i wszystko to słyszała, zaczęła dygotać jak w
febrze.
— Jezus Maria... te chłopy! Że też was to bawi. Szkielety sprzedawać! A jak
wracam wieczorem do domu, znowu to samo... Sąsiedzi przychodzą mnie pocieszać —
wzdychała, wyściełając^
przy tym skrzynię papierem. — Niejaki pan Ratig do mnie przychodzi, że niby
obowiązek chrześcijański nakazuje mu... pocieszać wdowę. A potem się rozkleja i
zaczyna biadolić, żeby go już Pan Bóg raczył zabrać do siebie, bo niby co on pocznie,
jak jego żona — co leży na raka w szpitalu — jak ta żona zostanie pod nożem? Że
wtenczas on, znaczy ten pan Ratig, jak nic,, skoczy pod pociąg... •>. Hanta słuchał, ale
jednocześnie wybierał ze starej skrzyni powieści dla dorastających panienek.
— Serio? — zapytał.
— No! A ja, ledwo żywa po tym, jak mnie tutaj wymęczycie,, muszę jeszcze tego
sąsiada-chrześcijanina pocieszać, że doktorzy mają złote... co tam złote — diamentowe
ręce. Ale pan Ratig powiada, że nie, że on dobrze wie, że wcale złotych rąk nie mają, i
że najlepiej zaraz sobie pójdzie i skoczy pod ten pociąg. A potem ni stąd, ni zowąd
zrywa się i krzyczy: ,,O Jezu!”
— Co się stało? — przeląkł się Hanta.
— To pan Ratig tak krzyknął wczoraj wieczorem: „O Jezu, gdzie ona schowała
ten brylantowy pierścionek?” I musiałam iść z nim tam do nich do mieszkania, i na
czworakach tego pierścionka szukać. Więc wczoraj... słucha mnie pan?
— Więc wczoraj... — skłamał Hanta.
— Więc wczoraj, jak mnie przyszedł pocieszać w tej mojej wdowiej samotności,
przyniósł z sobą rewolwer i nic, tylko że się u mnie zastrzeli. Jak mu zaparzyłam kawy
po turecku, to obiecał, że wprawdzie się zastrzeli... ale dopiero u siebie w domu. Mam
ja z wami, chłopami, oj mam. Dokąd pan idzie?
Hanta wsunął pod marynarkę powieści dla dorastających panienek.
— Muszę skoczyć dla szefa po benzynę do jednego kanistra i po naftę do
drugiego. Szef mówi, że już ludzie znowu wołają do niego na ulicy: „No, kiedy znów
przyjedzie do was straż, pożarna? Kiedy robicie remanent?”
— Całe szczęście, że mam miejsce na cmentarzu na Olsza-nach! To dla mnie
najpiękniejsza niedziela, jak pójdę sobie na
cmentarz, stanę nad moim grobem i wyobrażam sobie, jak spokojnie leżę tam
w dole... żadnych chłopów, żadnego papieru, żadnych chrześcijan. Zęby tak już tam
być w tej ziemi! — westchnęła tęsknie Marzenka.
Kiedy Hanta wszedł do gospody, nie powiedział dzień dobry, tylko położył
powieści dla dorastających panienek na kontuarze i rozejrzał się. Jeden gość już
zapłacił i odchodząc pokwikiwał z zadowoleniem, drugi bębnił o cynowy blat
kontuaru i z lubością przyglądał się, jak kelnerka patrząc pod światło nalewa rum.
trzeci zaś wpatrywał się w pełny kieliszek, po czym napatrzywszy się, odrzucił głowę w
tył i jednym ruchem chlusnął w siebie jego zawartość. Kelnerka zgarnęła powieści dla
dorastających panienek i pod kontuarem łapczywie przebiegała wzrokiem tytuły.
Podniosła oczy i po raz pierwszy od rana uśmiechnęła się.
— Czego się napijemy, skarbie? — spytała i nalała kieliszek rumu. — A bardzo
to romansowe?
— Jeszcze jak! — powiedział Hanta.
— Czytał pan?
— Tego Losu Magdaleny nie czytałem i Zerwanych kajdanów też nie, ale
Tęsknota barona to będzie coś w sam raz dla pani czułego serduszka — rzekł Hanta i
ukłonił się.
41
— Nie wytrzymam! Do wieczora nie wytrzymam! — oświadczyła kelnerka. —
Niech pan opowie chociaż kawałek.
Hanta w powietrzu zrobił gest, jakby trącał się z nią kieliszkiem, i zaczai
opowiadać nie Tęsknotę, barona, tylko Uczciwą dziewczynę, którą czytał, kiedy miał
pokrzywkę:
— Na zamku panowała cisza... była pogodna, ciepła noc. Wil-ma otworzyła
drzwi wiodące na taras... „Pan baron!” — krzyknęła z przestrachem...
—• Skarbie, dam panu dzisiaj obiad, dobrze?
— Dobrze. Ale Wilma zawołała: „Niech się pan zatrzyma, baronie! Te słowa nie
są pana godne, proszę pamiętać, że ma pan żonę, a ja jestem ubogą dziewczyną!” Ale
baron klęknął
przed nią. „Wilmo, miłość nie uchybia czci, wprost przeciwnie! Musisz, musisz
być moją!” Uszanowanie panu radcy! No i co, wciąż to samo!... — zawołał Hanta w
stronę łysego mężczyzny, który wychylał właśnie duży kieliszek rumu. Po czym
wyjaśnił:
— Powiadam wam, ludzie! My we dwóch daliśmy radę nawet
antabusowi... Co?
Spoglądał z zachwytem na łysego — który jakoś wcale się nie ucieszył z tego
spotkania — i wyjaśniał na cały lokal:
— Ja i ten oto pan radca, we dwóch wystawiliśmy do wiatru pana Mysliveczka
razem z tym całym jego odruchem warunkowym. Na wszystkich pacjentów zastrzyki
działały, wszyscy zwracali, tylko my dwaj nie. Ja i pan radca. My dwaj pokona- ^
liśmy naukę. To było zwycięstwo ducha nad materią! Prawda, ;
panie radco?
Ale radca wcale się nie cieszył. Najchętniej przelazłby przez
ścianę.
— Płacę -— rzekł ponuro. '
— Były dwa duże rumy i dwa małe, tak? — przygwoździła go
kelnerka.
— Hhm — mruknął, rzucił na kontuar dwie dziesięciokoro-
nówki i przygnębiony owym zwycięstwem nad panem Mysli-veczkiem, wyszedł
na ulicę.
— No i co było dalej? — nie mogła się doczekać kelnerka.
— Baronowa ich przyłapała: „Wilmo, w nocy i w tym stroju przyjmuje pani
wizyty żonatych mężczyzn? A ja tak pani ufałam!” — Hanta bawił się pustym
kieliszkiem. Dopiero, kiedy kelnerka go napełniła, dokończył: — „A więc baron jest
pani
kochankiem?”
— Hej, wisusie! — zawołał naraz, ujrzawszy pijanego gościa.
— Wiesz, że wyglądasz jak Edy Polo?
— Możliwe — rzekł gość — ale siadaj tu przy mnie i mów mi Dodo. Od wczoraj
już jestem na bańce. Mam zmartwienie.
Żona mnie wykiwała.
— O, psiakość! Ja to bym zrobił w domu sądny dzień! Jesteś
katolikiem?
— Jestem.
— A więc musisz swoją żonę pouczyć. Że pierwszy na świecie jest Pan Bóg, a
zaraz po nim mąż. Potem idą wszyscy wierzący, a na samym końcu klęczy
małżonka..Cicha i pokorna.
— No, tak to właśnie u nas jest. Co ja bym za to dał, żeby się tak trochę puściła!
Ale ona siedzi w domu, robi na drutach, a ten łotr to ja — gość wskazał na siebie i
42
ciągnął dalej: — Z jakimi ja ideałami szedłem do ołtarza! Panie! Jakie ja miałem
ideały! Że za jakiś rok żona znajdzie sobie galopanta, a ja najpierw uwolnię jedną
rękę, potem drugą, i znowu będę wolny jak ten ptak, tak jak to niegdyś bywało.
— To ci nieszczęście — przyznał Hanta i wrócił do kontuaru, skąd kelnerka
kiwała na niego paluszkiem.
— Jak to się skończyło? — nastawiła ucha.
— Z tym?... — wskazał Hanta na mężczyznę, który chciał, żeby mu mówić
Dodo.
— Ten jest pijany w dym, ale co było dalej z baronem?
— Nie, nie! Tego niech pani ode mnie nie żąda! — podniósł obie dłonie Hanta.
— Nie mogę pani powiedzieć. Jeszcze zrobiłaby pani sobie coś złego. Straszliwe
nieszczęście!
Nalała rumu do kieliszka.
— Niech pan opowie, skarbie! — żebrała. — Ja już przeżyłam niejedno. Dwóch
mężów pochowałam.
— To widać! Człowiek od razu wie, że ma do czynienia z damą — rzekł Hanta
trzymając napełniony kieliszek i podniecając się własną wstrzemięźliwością.
— Trochę jeszcze pani opowiem, a potem już ani słowa. W ostatnim rozdziale
baronowa woła do umierającej: „Ach, Wilmo, ty wielkie serce, teraz dopiero
rozumiem, jaką ofiarę poniosła pani dla dobra mego małżeństwa!”
Kelnerka, która pochowała dwóch mężów i niejedno już przeżyła, patrzyła w
okno i nie broniła się przed łzami, które kapały na jej plisowany fartuszek. Nawet
Hanta pociągał nosem.
— Po chwili Wilma skonała, a nad zamkiem rozbrzmiał dzwon za umarłych... —
rzekł, otarł łzy rękawem i wychylił kieliszek. '
Mężczyzna, który — jak twierdził — już od rana był na bańce, zawołał naraz
radośnie:
— Ludzie, jakiego ja mam syna! Spójrzcie na mnie! Wiecie,, co to za szczęście
mieć takiego syna jak mój! Jest mistrzem juniorów w judo. Spójrzcie na mnie,
psiakrew! Jestem kawał chłopa, czy nie?
Hanta pomacał jego bicepsy.
— Wciąż jeszcze jak kamień — przyznał.
— No, a teraz słuchajcie o tym szczęściu — pokrzykiwał pijany gość. — Więc w
niedzielę rano wstajemy, a ja patrzę, jak mój syn się myje. Waga lekka. Zrywam się i
mówię z przechwałką: „No syneczku, popróbujemy się, mecz rewanżowy”. A syn
ślicznie, grzecznie powiada po austriacku: „Jak tatuś sobie życzy, to proszę, może
tatuś spróbować”. Przez szacunek mówi do mnie w trzeciej osobie. Biorę rozmach, ale
on za każdym razem — cap mnie za koszulę i łup mną o podłogę, aż mi z głowy
gwiazdki wyskakują, jak na rysunkach humorystycznych. Na imieniny w prezencie
wykręcił mi rękę w stawie. Przyjaciele! Moje małżeństwo zawiodło, ale jedyne moje
szczęście, że syn mi się udał. Hanta odstawił pusty kieliszek i szeptał kelnerce do
ucha:
— ...a potem w parku przed pokojem nieboszczki Wilmy rozległ się huk i... —
spojrzał na nią wyczekująco.
— Na dzisiaj dosyć. Miał pan tego w sam raz — rzekła dziwnie obco.
— Święte słowa, a ja zawsze szanuję zdanie damy. Mam tam w skrzyni jeszcze
Zbrodnią Hildy Hanik i Romans kurtyzany, i Szóstoklasistkę... Ale cóż, kiedy nikt tego
nie chce!
— Co takiego? — nie wierzyła własnym uszom kelnerka.
— Panią by to interesowało?
43
— Bo to pan niby nie wie! Szczególnie ta Szóstoklasistka. Występowałam w tym
teatrze. Grałam tę Yalaszkównę, przyjaciółkę Stani... Miałam marynarską bluzę i
wstążkę we włosach. Pan tego nie zna? No, to ja panu opowiem...
— Innym razem! Innym razem! Noga mnie boli — bronił się Hanta. — Kiedy
indziej. Jestem sam w magazynie. Szefa w czasie rannej przejażdżki koń kopnął w
głowę. Zresztą długo już tu nie zostaniemy. Jeszcze jakieś dwa tygodnie, a potem
adieu!
Albo w tej składnicy urządzą kabaret, albo będą tam wydobywać złoto w
kawałkach. Oczywiście dla łaskawej pani odłożę na gwiazdkę takie perły europejskiej
literatury jak... Ostatni akord, Żywcem pogrzebana, Przez cierpienie do szczęścia itd.
— Skarbie — westchnęła kelnerka i na zadatek nalała mu jałowcówki.
— To panu dobrze zrobi.
— Łaskawa pani — stuknął Hanta obcasami. — Pani zdrowie!
Szef przerzucił dźwignię wagi i spytał:
— Co tam dobrego u was idzie?
— Piękny film. Witaj, słoniu. Dwa worki papieru przez jeden dzień. Ale kudy
temu filmowi do Moulin Rouge! — machnęła ręką sprzątaczka z kina „Metro” — to ci
dopiero był film! Osiem worków papieru przez dwa dni. Prawie takie samo
powodzenie jak Siódmy krzyż. Ale w przyszłym tygodniu dajemy coś ef-ef! — Ręką
posłała parę całusów w stronę szklanego dachu podwórza. — Będzie szedł Hamlet, a
dziewczynki z „Paryża” mówiły, że to takie więcej o miłości.
— Jest tego dwadzieścia kilo, niech pani wsypie wprost do skrzyni... — rzekł
szef i z galanterią zaciągnął jeden worek w stronę skrzyni, gdzie Marzenka udeptywała
papier.
— Pewnie — powiedział — pani zna te wszystkie filmy na pamięć, co?
— Ja? Ani jednego.
— Nawet Moulin Rouge?
— Nawet Siódmego Krzyża. Ja wedle fotosów sama układam sobie z tego
powieść, bo ja, widzi pan, wolę teatr. Ale pan nipch przyjdzie. Tak sądząc z fotosów, to
będzie o jednym cholernym przystojniaku, trochę jest podobny do takiego jednego
studenta, co się z nim zdarzyła ta miłosna tragedia u nas na Ja-rowie — rzekła
wysypując do skrzyni papierki po lodach bam-bino i pingwin, które Marzenka
natychmiast udeptywała.
W tej chwili na podwórze wszedł Hanta.
Szef spojrzał na zegarek, a widząc, że jest za piętnaście dziesiąta, uniósł brwi...
— Jest jedenasta, a nie można powiedzieć, żebyś dużo dzisiaj
zrobił.
— O Boże, do wieczora jeszcze masa czasu — uśmiechnął się Hanta. — Ale
jedno maleńkie pytanie: nie przyjechało tu czasem na podwórze takie duże auto?
— Jakie auto? — przestraszył się szef.
— No, auto. Ale jak widzę, nie przyjechało. Bo właśnie miałem rozmówkę z
naszą wierchuszką, i zdaje się będzie z tego maleńka niespodzianka.
— Jezus Maria! Niczego się tak nie boję jak tych twoich maleńkich
niespodzianek! Hanta, coś ty tam znowu naplótł? Zawsze musisz nas wpakować w
jakąś kabałę. A moglibyśmy tu mieć takie spokojne życie! — wymachiwał rękami szef,
— I ja potem mam w nocy spać...
— Taka już moja natura — rozmarzył się Hanta. — Widzi pan, ja na przykład
nie lubię, jak w futbolu jest sześć : zero albo pięć : zero. Brak wtedy dramatycznego
napięcia. Ja nawet i zwyczajne życie muszę dramatyzować. Lubię na przykład wynik
sześć : pięć... cztery : cztery. Jednym słowem, kiedy lepsza drużyna przegrywa swój
44
życiowy mecz, w którym nie wykorzystała dwóch strzałów karnych, trzy razy strzeliła
w poprzeczkę bramki, dwa raz w słupek, a w końcu we własną bramkę.
— Toś ty taki? Wiesz, że ty jesteś niebezpieczny typ?
— Owszem, to prawda — wskazał Hanta na siebie. — Ale zmieńmy płytę: Co
słychać w kinie „Metro”, szanowna pani? Będzie szedł teraz u was kryminał, co? —
zaśmiał się. — Pójdę na to, żebyście mieli ruch w interesie, i kupię sobie trzy
pingwiny. Ho! Ho! Ma pani pojęcie, co się będzie działo, jak lord Olivier zacznie
spacerować po kinie z rozpłataną czaszką w ręku? Wie pani, Marzenko, kto to był
Hamlet?
— Nie... — uśmiechnęła się Marzenka.
— To był taki jeden gość z fantazją. Człowiek, który brał wszystko na serio.
Rekordzista, który w końcu wypisał swoje
credo własną krwią, podczas gdy trup jego panny płynął pod prąd... No!
— O Jezu, tyś znowu pił! Ładnie będzie dzisiaj wyglądała robota!
— Pił?... Ja?... A jeśli nawet, to tylko zwykła dezynfekcja, higiena, dziedzictwo
po antycznej Helladzie... — uśmiechnął się dobrodusznie Hanta.
— Ale ja będą miał noc! — westchnął szef i zwrócił się do sprzątaczki z kina
„Metro”:
— Niech pani pozwoli! Wypiszę pani pokwitowanie... — Wrócił do wagi
mamrocząc przy tym: — Co ja komu złego zrobiłem?
Marzenka z nienawiścią patrzyła na szefa i poskarżyła się cicho:
— To straszne. Zupełnie jak w Śnie nocy letniej. Bo ja, panie Hanta, mam
skończone liceum i mieszkałam w jedenastu pokojach, i miałam szofera i kucharza, i
pokojówki, a ogrodnik co dzień przychodził się pytać: „Jakich kwiatów mam dziś
naciąć, proszę jaśnie pani?” Ale żeby tak traktować ludzi? Sam pan widzi, że nie ma
jeszcze dziesiątej, a on wrzeszczy: „Już jedenasta!” To samo urządza mnie w południe,
dureń jeden. — Zmarszczyła brwi kierując spojrzenie w stronę wagi. — Mam iść na
obiad, a on patrzy na zegarek, na zegarku wpół do pierwszej, a ten krzyczy: „Prędko
na obiad! Już piętnaście po pierwszej”. Lecę więc do stołówki i żeby szybko dostać
jedzenie, muszę łgać, że jestem w odmiennym stanie. Przełykam ten obiad na
chybcika, a jak wracam, to ten błazen patrzy na zegarek, zegarek pokazuje pierwszą, a
on drze się: „Gdzie pani była? Już piętnaście po drugiej, nie dostanę obiadu!” Więc
prędko przejmuję od niego wagę, on się ubiera, patrzy na zegarek, na zegarku jest
piętnaście po pierwszej, a on mi prosto w oczy: „No. pierwsza godzina, raz dwa będę z
powrotem”. A jak wraca, zegarek wskazuje wpół do trzeciej, ale on zaciera ręce i
chwali się: „Alem się uwinął, dopiero za piętnaście druga!” — Załamała dłonie. — O
Boże, istny czyściec!
— Tak, Marzenko — przyświadczył Hanta. — Ze mną na
przykład chodził do szkoły jeden chłopak, Gangala się nazywał. „Ile to jest trzy
plus trzy?” — pyta go nauczyciel. A Gangala powiada, że siedem. Dostał w łeb, i
znowu: „Ile jest trzy plus trzy?” I znowu... siedem. Cała klasa przetrzepała mu portki
rózgą... i znowu: „Ile to jest trzy plus trzy?” A on w kółko, że siedem. Ten Gangala
miał taką pewną siebie minę, że nauczyciel poleciał do gabinetu sprawdzić w
podręczniku. Cały rok tak tam biegał, i doszło do tego, że już nawet tej książce do
rachunków przestał dowierzać. A w końcu przez tego Gangalę i przez takie niby proste
rachunki zwariował... Się masz, stary mamucie! — .zawołał Hanta w stronę
Antoniego, dawnego kelnera z Prateru, który właśnie wjeżdżał na podwórze wózkiem i
wesoło machał brudną ręką.
Szef zaczął grzebać w workach.
— Ależ, panie Antoni, te worki są mokre!
45
— Tylko spokojnie, szefie, tylko spokojnie! Tu trzeba zimnej irwi... — warknął
Antoni. — Przecież te worki nawilgły od rannej rosy.
— Od rosy? — jęknął szef. — No, to pięć kilo tej rannej rosy się odliczy. —
Wciąż jeszcze grzebał palcem w rozdartym worku. Coś wypadło i zadzwoniło o bruk.
— Oszustwo! Panie Antoni, my tu metalu nie zbieramy. Z tym musi pan jechać
do Rybniczek.
— Spokojnie, szefie, spokojnie! To przecież tylko przykrywka od Ovomaltiny...
— Ale ja jestem związany przysięgą! — uderzył się w piersi szef.
— Patrzcie go! Histeryk! — prychnęła Marzenka. — Na biednego człowieka to
gębę rozdziera! Koło wagi znów coś brzęknęło.
— Panie Antoni, niech pan to natychmiast zabiera, i z Bogiem! Nie mam
zamiaru przez pana siedzieć.
— Szefie, to omyłka...
— Omyłka, nie omyłka... Tu nie żadna instytucja dobroczynna. Tu jest
przedsiębiorstwo państwowe. Niech pan te swoje śmiecie zawiezie na jakąś zbiórkę do
Świętego Wojciecha.
— Ależ zrozumcie, szefie. Jak też byłem kiedyś kim innym niż dzisiaj, ale
stoczyłem się. Teraz już na wszystko za późno... koniec ze mną... ich war a wiener bua,
vielmals besofen, wi a sau, abaso was?
— Przepisy są przepisami — upierał się szef.
— Chwileczkę! — zawołał Hanta. — Dobrze, że mi się przypomniało. Gdyby
przypadkiem nadszedł telegram z Ministerstwa Przemysłu Lekkiego, niech mnie pan
zawoła, szefie, to będzie do mnie.
— Jaki telegram! — Pod szefem ugięły się kolana.
— Nic specjalnego. Czekam na wezwanie do ministra.
— A niby po co?
— E, głupstwo... posłałem mu tylko sprawozdanko.
— Jakie sprawozdanko?
— No, informację o ogólnej sytuacji... tutaj.
— Kto ci na to pozwolił?
— Kto? Ja. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
— Co wyniknie?! Człowieku, przecież ty wszędzie, gdzie byś nie był, ściągasz
same nieszczęścia na swego kierownika. Mało ci było na Karlinie, jakżeście kasę
wysadzili w powietrze i na dodatek wszystko podpalili? A do ciupy kto poszedł?... No,
kto?
— Któż by jak nie kierownik! — zaśmiał się Hanta.
— Kierownik! A teraz miałaby przyjść kolej na mnie? Brr! — bronił się obiema
rękami szef.
Zaczerpnąwszy nowego zapasu sił z rozradowanych oczu Marzenki, Hanta
powiedział:
— Wie pan, szefie, człowiekowi czasami sprawia przyjemność, jak wie, że ma
władzę nad ludźmi. Nie musi to być wielka władza, wystarczy troszeczkę, ot tyle, żeby
przytrzeć komuś nosa. Ale wiecie, chłopaki, jak to będzie fajnie, jak przyjdzie wiosna,
a ja pójdę sobie do karlsztejnskich lasów? Będzie właśnie po deszczu i kropelki kap,
kap... I znowu kap, kap.
A ja spojrzę w górę i powiem: „Dobrze ci to zrobiło, świercz-ku, i tobie też,
sosenko. Popiliście sobie, co?”
— Ty też sobie popiłeś. Aż tutaj od ciebie jedzie. Że też to tak cholernie
śmierdzi!
— To, z przeproszeniem, czosnek i cebula, ale co z tego? Chłopaki! Pójdę sobie
do lasu jeszcze w zimie — mam tam takie swoje miejsce — rozejrzę się i powiem: „No
46
jak tam, drzewka, jak się wam wiedzie, co porabiacie?” A drzewa na to: „Czekamy,
żeby już strząsnąć z siebie śnieg, żeby przyroda wzięła bat w rękę i powiedziała
nam: ,,Huraaa! Jedziemy!”
— Znów sobie dogodził — rzekł szef do Antoniego.
— Żebym ja miała siły, to bym tym chłopom dopiero nagadała! — mamrotała
Marzenka. — Ale ja nie mam już sił. Tylko w domu, jak wszystko pozamykam i jestem
już w łóżku, wtenczas dopiero pod pierzyną mówię to wszystko, co bym. wam. chciała
tutaj powiedzieć... A teraz, panie Hanta, jeszcze własna córka mnie dobija. Wyszła za
doktora, takiego starego kocura, i on teraz, żeby mu nie zgłupiała, co rok robi jej
dziecko i każe jej chodzić do kościoła, śpiewać w chórze i modlić się. Więc ona chodzi
do kościoła i przez tych klechów już całkiem jej się w głowie pomieszało. Wczoraj mi
napisała, że gdybym była jej siostrą w Chrystusie, a nie zwyczajną cielesną matką, to
mąż by mi nie umarł, ale że nie jestem jej siostrą w Chrystusie, więc na całą rodzinę
ściągam gniew boży... Jeszcze całe szczęście, że mam to miejsce na cmentarzu na
Olszanach.
Pan Baczek z „Turysty” raz na tydzień przywoził najrozmaitsze nieważne już
bilety samolotowe,
Cierpiał na zanik nerwów, toteż zawsze ze wszystkim się
opóźniał.
— Więc jak? Zapłacić panu czy weźmie pan losy? — huknął
na niego szef.
Ale pan Baczek referował dopiero teraz to, co miał zapewne zreferować w
„Turyście”.
— Na poczcie ma pan nie opłacony telefon — rzekł. Potem nadszedł Hanta.
Zaczął wymachiwać panu Bączkowi przed nosem plikiem papierów mówiąc:
— Papier! Jest pan u nas... więc papier!
— Ja wiem — odrzekł pan Baczek. — Ale po tę kiełbasę pójdę dopiero, jak
wrócę ze składnicy.
Posadzili go więc koło wagi.
Hanta widząc, że Marzenka wciąż jeszcze zatopiona jest w myślach, powiedział:
— Tym Bączkiem to trzeba najpierw potrząsnąć jak butelką sidolu. On dopiero
jak umrze, to się dowie, że nie żyje, już po śmierci, jak jakaś wygasła gwiazda. A o
córkę niech się pani nie martwi.
— Kiedy ona tak na punkcie tych klechów zbzikowała, że już z wikarym na
polowanie chodzi — poskarżyła się z goryczą Marzenka.
— To dobrze. Ze mną było gorzej. W sądzie powiada przewodniczący: „Że też
panu nie wstyd. W tym wieku nieślubne dziecko! Nie mógł pan uważać? Ile ma pan
lat?”
„Pięćdziesiąt trzy” — mówię.
A on na to:
„To już pora panu różaniec sobie kupić”. A ja do niego:
„Pan przewodniczący mnie nie docenia! Siły męskiej to mi nie brak”.
A ten trzasnął pięścią w akta i powiada:
„Więc za tę męską siłę będzie pan płacił sto pięćdziesiąt koron miesięcznie.” I
tak się skończyło.
— A gdzie się to panu przytrafiło, panie Hanta?
— Gdzie? Przypadek. Skąd się biorą dzieci miłości? — rozrzewnił się Hanta. —
Zostaliśmy wtedy sami na Ramówce. Tam, jak może pani wiadomo, też jest składnica
odpadków. Właśnie żeśmy wszystko pozamykali, powiadam więc do pani
Szulcowej: ,,Co by to szanownej pani szkodziło, żebyśmy tak we dwójkę siedli w tej
47
przegródce ze starymi kośćmi?” Ale ona się zaperzyła: ,,Co pan sobie myśli? Ja jestem
porządna kobieta. Jeśli już, to usiądźmy w metalach kolorowych”. No i w ten sposób...
— Przywiozłem wam makulaturę — przemówił w tej właśnie chwili pan Baczek.
— Chwała Bogu! Już do niego dotarło! — zawołał Hanta i pomógł podnieść się
panu Bączkowi.
Szef wypisał pokwitowanie, wetknął mu pieniądze do kieszeni i zapiął kieszeń
na guzik, Hanta ujął dyszel, wsadził go panu Bączkowi do ręki i dołożył mu na drogę
przyjacielskiego kuksańca. Wskutek tego pan Bączek, oddając w „Turyście” pieniądze
i pokwitowanie, ni stąd, ni zowąd powiedział nagle do swego kierownika: ,,Poszoł
won, bękarcie!”
Na podwórze wjechała z radosnym szumem i hałasem pani Kutnerowa i od
razu zaczęła krzyczeć:
— Zbójcę przeklęte. Wołają mnie do rady narodowej i powiadają, że my,
dozorcy, nie możemy być bandą cieciów, że musimy zwiększyć czujność.
Ściągnęła worki z wózka i wykrzykiwała dalej:
— A ja do nich od razu z pyskiem: Co ten referent plecie? Wiesz ty, że my,
dozorcy, byliśmy dużo wcześniej niż wszystkie partie polityczne?
— Proszę pani, nie jesteśmy tutaj sami — mitygował ją szef.
— A co na to ten referent? — zaciekawił się Hanta.
— On? To ścierwo? Coś tam ględził o jakichś zwrotach retorycznych. Chryste
Panie, jak ja mu utarłam nosa!
— Bardzo to wszysko pęknie, matulu, ale ciszej... — Szef był wyraźnie
podenerwowany. — Chce pani pieniądze za te
pięćdziesiąt kilo?
— Nie. Napiszcie, że jako dozorczyni wykonałam zobowiązanie. Wyślą mnie za
to na wczasy. Będę przynajmniej miała z czego się cieszyć. To wielka zdobycz —
uspokoiła się pani Kutnerowa, ale natychmiast znowu wybuchnęła:
— A niech to jasny piorun strzeli! Jeszcze mi tam przypominają: „Pani
Kutnerowa, agituj pani ludzi do zbierania chmielu!” A ja im na to: „O, tyle! Namówię
kogoś, a on potem dostanie kataru i przyjdzie mnie zwymyślać. Niech każdy decyduje
za siebie!” '
Szef nieszczęśliwym wzrokiem wpatrywał się w sufit. Ale Hanta basował
staruszce:
— Zupełnie słusznie. Ze mną było tak samo. Chciałem przedłużyć sobie służbę
w hufcu pracy na hucie. Idę i mówię to swemu kierownikowi, a ten ucieszył się jak
dziecko. „Świetny pomysł! — powiada. — Wiesz co, Hanta? Roześlemy okólnik, że ty
przedłużasz sobie służbę i wzywasz wszystkich, żeby poszli za twoim przykładem”.
Wtyka palec w tarczę telefonu i powiada: „Zgódź się tylko, a wieczorem przeczytasz
swoje nazwisko w okólniku. I do gazet o tym napiszę...” Ale ja mu na to: „Zaraz, zaraz,
mam lepszy pomysł. Wykręć ten numer, ale w okólniku każ wydrukować: Ja,
kierownik składnicy makulatury, wzywam pozostałych kierowników, aby za moim
przykładem zgłosili się do pracy w kopalniach”. Ale nasz kierownik wyjął palec z
tarczy i powiada, że ja sam sobie szkodzę, a on, owszem pójdzie do kopalni, ale
dopiero jak przyjdzie na niego czas. Potem życzył mi wszystkiego najlepszego w
Kladnie, i żebym zarabiał nie tysiąc pięćset, ale dwa tysiące na miesiąc, żebym się
dobrze odżywiał i żebyśmy się wszyscy w brygadzie kochali.
— Na miłość boską, ludzie, nie krzyczcie tu jak na polu — upominał
roztrzęsiony szef.
— A bo co? — zaoponowała pani Kutnerowa. — Gdzie to niby jesteśmy? Mnie w
urzędach lubią właśnie za moją szczerość. Powiedzieli mi kiedyś, że ja, znaczy się
dozorczyni, jestem przedłużonym ramieniem rady narodowej. A ja im na to z miejsca:
48
„Aha! I tym przedłużonym ramieniem ja będę szorować schody, a wy tym krótszym
będziecie zbierać zaszczyty? O, tyle!” — zadarła sobie palcem nos do góry.
Wtem zadzwonił telefon. Szef wbiegł do biura, a kiedy wrócił, złapał Hantę i
zaczął nim potrząsać.
— Coś ty znowu nawygadywał, co? Jakich dwanaście kotów? Ty nas jeszcze
zaprowadzisz do kryminału. Jutro przychodzi z rady narodowej weterynarz z
pomocnikiem... przyniosą tę hyc-lowską sieć. Że niby jest takie zarządzenie, że w
przedsiębiorstwie nie wolno trzymać więcej kotów... niż trzy. Gdzie ty masz tych
dwanaście kocurów, co?
— Ja tylko chciałem naszej firmie zrobić reklamą. Chciałem
rozkręcić interes.
— I ja mam potem w nocy spać! — potrząsnął głową szef.
Pani Kutnerowa otarła spocone czoło.
— A moja rzecz pilnować, żeby schody były wyszorowane i żeby łobuziaki nie
szwendały się po kamienicy.
Chwyciła za dyszel, o mało go nie urwała, ale w bramie jeszcze się odwróciła:
— Jak będziemy urządzać „Pod Lipą” bal dozorców, to przyjdźcie. Ja was
zapraszam. Swojego starego to na śmierć zatań-
cowałam. AdjeL.
Wzięła zakręt tak ostro, że aż tylne koła zafurkotały. Marzenka gładziła się po
głowie powtarzając do siebie:
— Oj, dziewczyno, dziewczyno... jakie to szczęście, że masz to miejsce na
Olszanach...
Koło południa, kiedy Hanta zapakował już dziesięć paczek, chwyciła go
tęsknota za antykwariatami. To była jedna z jego przyjemności — wsadzić do teczki
parę książek, które znalazł wśród makulatury, i iść je sprzedać. l
— Marzenko, skoczę na targ zobaczyć, czy nie ma bażantów,
— rzekł, a kiedy szef wszedł do biura, przemknął pod oknami,!; minął bramę i
popędził ulicą. \ Kiedy wkroczył do antykwariatu na rogu ulicy Spalonej i Na?'
rodowej, przywitano go z radością.
— Jak się pan ma, panie Hanta? — zapytał kierownik i odsunął równo ułożone
książki, aby mu nie zasłaniały widoku
. z okienka.
— Dziękuję, panie kierowniku, jakoś leci. Od czasu jak zostałem członkiem
austriackiego towarzystwa naukowego, pracuję każdej niedzieli w Koniepruskich
Grotach — wiecie, panowie, co to za radość i piękno taki pliocen? Albo epoka brązu?
— Tego chyba nie wiemy, co?... — rozejrzał się kierownik po
personelu.
— Niech mi więc pan poda rękę, panie kierowniku, o tak...
Całą niedzielę łażę po jaskiniach i przez lupę badam odciski w kamieniach,
zapisuję rozmiary, zbieram materiały do plecaka. A macie, panowie, pojęcie, jak to
przyjemnie, kiedy przynoszę potem to wszystko panu profesorowi Krejczemu do
muzeum, a ten bierze lupę, zdejmuje okulary i mówi uroczyście: ,,Panie Hanta,
dziękuję panu w imieniu nauki. Moje gratulacje, 'to jest trylobit SP łamane przez
szesnaście!”
— Nic o tym nie wiedzieliśmy — rzekł kierownik.
— A to moja słabość. Jak byłem młodszy, to miałem w domu tyle różnych
wykopalisk, że aż się chałupa zawaliła. Dwiema ciężarówkami odwieziono to wszystko
do muzeum.
— Że też żona panu pozwala...
49
— Ona ma inne zmartwienia. To dawna sportsmenka, już w 1919 roku
wprowadziła w Czechach piłkę ręczną, i już wtedy z wyskoku umiała strzelać bramki.
Wszystkie gazety o niej pisały. Miała dobry trening przy pracy... w cywilu pracowała w
knajpie. Jak goście nie płacili, brała za hale, i won! Nawet ten sławny Frank Rosę, jak
nie miał czym zapłacić, to mu moja małżonka zabrała zegarek i wyleciał jak z procy.
Co prawda, moja żoneczka woli raczej przyrodę. A wie pan co, panie kierowniku?
Urządzimy sobie wycieczkę we troje. Powiem w domu: „Wiesz co, serdeńko,
wyprawimy się we trójkę na Karlsztejn. Ty zostaniesz w domu, a ja pojadę z panem
kierownikiem, który tak mnie lubi i taki ma do mnie pozytywny stosunek...”
Hanta tak szczerze patrzał w oczy kierownikowi, że ten w końcu zaniepokoił się
i szepnął:
— Ależ ja nie mam czasu...
— Znajdzie pan. Najważniejszy jest pierwszy raz. Niech pan pomyśli, jak będzie
panu miło, kiedy pańskie nazwisko po raz pierwszy znajdzie się w muzeum! A jeśli
chodzi o poszukiwania naukowe, to ze mnie istny fanatyk. Zamek Navarov prawie
cały przekopałem i żandarmi siłą musieli mnie stamtąd zabrać.
— Daj pan spokój! Co pan przyniósł ciekawego? — zapytał kierownik, bo
przypomniał sobie o obiedzie.
— Zaraz, zaraz, już wypakowuję, ale panowie nie uwierzycie, co za straszne
nieszczęście nas spotkało. Nasz szef leży
w szpitalu, na polowaniu w Chocni go postrzelili. Pan radca wpakował w niego
dwa deka śrutu. I...
— Co pan ma w tej teczce?
— Służę. Oto unikalny, niezwykły okaz. Nadawałby się raczej na aukcję niż
tutaj. Goethe w safianowej oprawie.
— Coś podobnego... — załamał ręce kierownik. — Wie pan przecież, że
klasyków niemieckich mamy na tony. Toż mówiłem panu... Trzebizskiego, Raisa,
Jiraska, Wintera...
— Nic nie szkodzi, przeczytam sobie sam tę książkę. Wie pan, ja pilnuję teraz
mostu, grasują tam bandyci na koniach. Jak wrócę do domu, ugotuję sobie cztery
kartofle, do tego ser i piwo, i będą czytał Fausta. Ale tutaj mam jeszcze bogato
ilustrowanego Donatella, tego urwipołcia, .który w pewnych okresach wybiega
naprzód aż do baroku... Te aniołki? Ach, naturalnie. O ile znamy rzymskie sarkofagi...
— Ale tu są pieczątki Biblioteki Komenskiego — pokazał kierownik.
— To pomyłka... Wytrze się gumką. Dał mi to bibliotekarz 2a to, że
ofiarowałem mu w darze dla Karlsztejnu Śpiew świętego Andrzeja. A wie pan, że ja
miałem zostać burgrabią na Karl-sztejnie?
— To dlaczego pan nie został?
— Bo przepiłem kaucję. Ale niech pan weźmie tego Donatella. Potrzebuję
pieniędzy. Nie dla siebie, ale na ulicy czeka małżonka mego przyjaciela, który kichał
nad kuchnia i poharatał sobie twarz o blachę, więc żona chce mu upiec tartą babę.
Szkoda, że go nie możecie zobaczyć. Uwiązać mu jeszcze rękę na temblaku, i za
dawnych czasów byłby z niego żebrak jak ta lala... Niech pan to kupi!
Hanta przyklęknął, wziął czapkę i zaczął bić wiernopoddańcze pokłony.
— Niech pan wstanie — zniecierpliwił się kierownik. — Donatella wezmę dla
siebie. A z tym Faustem, może pan spróbuje w „Dwudziestym ósmym październiku”.
— Zadzwonię tam, jeśli pan pozwoli.
Kierownik wypchnął przez okienko telefon.
Hanta włożył okulary, a że znał na pamięć numery wszystkich antykwariatów,
nakręcił tarczę.
50
— Halo?... Kto mówi? Pan Kozioł? Co za niespodzianka! Tu Hanta, członek
austriackiego towarzystwa naukowego... Tak... właśnie wróciliśmy autem ze Zbraslavi.
Nie... dzwonię z Akademii Nauk, mam dla was coś nadzwyczajnego... Co? Nie... nie.
przysięgam... Poświadczone przez profesora Mencla. A dla pana mam rarytas:
Mikologię Velenovskiego... Tak? Zaraz przyjeżdżam...
Odłożył słuchawkę i pochylił się, żeby dojrzeć biurka pracowników.
— Niech pani będzie taka dobra i wypisze mi zaświadczenie, że za
uporządkowanie biblioteki podarowała mi pani Mikologię Velenovskiego. Ja to sobie
podpiszę.
— Ależ, panie Hanta, to niemożliwe. Niech pan jeszcze zapyta w „Skorzepce” —
roześmiała się kasjerka.
— Świetna myśl! Pozwoli pani? — zapytał i od razu nakręcił numer.
— Czy jest pan Kuczera? Może go pan poprosi. Zasłonił dłonią słuchawkę.
— Teraz zobaczycie, kto ja jestem!
— Halo, pan Kuczera? — ukłonił się Hanta w stronę telefonu. — Pamięta pan
jeszcze, panie Kuczera, jak razem graliśmy w hokeja broniąc barw Czechosłowacji?
Kto? Ależ ja, Hanta, grałem na lewym skrzydle, ten sam Hanta, o którym pan zawsze
mówił, że mam styl jak Rudi Bali, a inteligencję jak Bibi Torriani. Nie... właśnie
przyjechaliśmy z Mielnika, z archiwum... Nie, dzwonię z Kobylis, złapaliśmy gumę.
Mam wspaniałe książki, będzie pan zachwycony. Nie, nie żadna lipa, wszystko bogato
ilustrowane. Będę u pana za jakąś godzinę, przyniosę też rzeczy praktyczne... Grzyby
Smotlachy, Czeska kuchnia... I Atlas mchów... Że tak mi z tym pilno? Że się nie
spieszy? To pan nic nie wie? Okropne nieszczęście u nas w składnicy. Wszystko
spłonęło, maszyny też, uratowałem tylko to, co miałem na sobie... Więc za godzinę...
Odłożył słuchawkę.
— No i kto ja jestem? — spojrzał na kasjerkę. •(•
— Wygadany oszust ... — zaśmiała się i poczerwieniała. — „• Nie gniewa się
pan, że tak powiedziałam?
— Ależ, łaskawa pani, dżentelmen zawsze wie, co przystoi. Wyciągnął z teczki
książkę i położył ją przed kasjerką.
— Inteligentna niewiasta powinna wiedzieć, kim był Michel-angelo. Tę książkę
napisał o nim Rolland... Za jedne osiem koron.
— I ode mnie dziesięć — kierownik położył banknot. — Zamykamy, przerwa
obiadowa!
W barze samoobsługowym naprzeciwko antykwariatu Hanta zamówił kieliszek
wermutu, odszedł w kąt, popijał z wolna i obserwował przepływający strumień ludzi,
którzy przychodzili tu coś zjeść. Patrzał na witrynę i przechodniów, jak się najpierw
zatrzymują, przebiegają wzrokiem wystawione tam kurczęta, gęsi, klopsy, pieczenie,
kanapki i decydują się na określoną potrawę. Widział, jak dokonawszy wyboru
oblizują się, przełykają ślinę, po czym wchodzą i czekają w ogonku, aż przyjdzie na
nich kolej, gapią się, rozmawiają ze sobą, by potem stanąwszy oko w oko ze
sprzedawczynią straszliwie spoważnieć... Z największą ciekawością obserwował Hanta
ów moment, kiedy każdy niemal zamierał w oczekiwaniu, czy dostanie ten
najładniejszy kawałek mięsa. A potem drapieżne spojrzenie klienta na wagę, czy aby
nie oszukano go o pół deka... Wreszcie każdy zabiera swoją porcję do kąta i rzuca się
na nią jak jaskiniowiec.
Osuszywszy kieliszek, uszczknął Hanta gałązkę asparagusa i wetknął ją w
teczkę tak, by stamtąd wystawała. Znowu rozejrzał się po sali, a kiedy ujrzał zdrowy,
zachłanny apetyt gości, zwrócił kieliszek barmanowi i powiedział:
— Popatrz tylko, przyjacielu, na tych ludzi. Kiedyś, jak hodowałem króliki,
pewnego razu zapomniałem dać im żreć. Przypomniałem sobie o tym o dziesiątej
51
wieczór i pobiegłem im zanieść trochę lucerny do klatek. Tak samo rzuciły się na
żarcie... Hanta wskazał na pochylone karki i poruszające się szczęki. Potem wyszedł
przez drzwi obrotowe i niemal biegiem puścił się przez ulicę.
Pogrążony całkowicie w zadumie, minął bramę, a na podwórzu rzekł do szefa:
— No, czy to nie skandal? Na targu nie można dostać ani deka czosnku, a
bażantów też nie ma. — Wskazał na teczkę i dodał: — Na pociechę kupiłem sobie...
asparagus.
Ale szef przechadzał się nerwowo tam i z powrotem po podwórzu, Hanta
wiedział, że gromadzi najstraszliwsze wymysły, i zrozumiał, że niezwłocznie musi coś
powiedzieć.
— Na targu opowiadali, że jeden nadleśniczy przyjechał na rewir i gajowy
wyszukał mu łanię razem z jej dzieckiem...
— Mówi się... wytropił mu łanię z cielakiem — poprawił go szef.
— Tak jest. A potem ten nadleśniczy strzelił łani w łeb...
— Jezus Maria! Czym tyś słuchał? Nie chodziłeś czasem na rękach? Mówi się...
strzelił łanię... na komorę. W jaki łeb? Łeb to ma świnia i ty!
— No więc na komorę, a potem opowiadali, że uciął ogon i odjechał.
— Gdzieś ty to słyszał?
— Tam opowiadali... ale to nic specjalnego.
— Jak to, nic specjalnego? Wiesz ty, co to za bandytyzm zastrzelić łanię i
odjechać? — oburzył się szef. — Łajdak, dureń, zbrodniarz, kłusownik!
— A jak to miało być? — spytał Hanta, patrząc naumyślnie głupkowatym
wzrokiem.
— Jak? To już nie istnieje żaden ceremoniał, co? I bez żadnego podziękowania
świętemu Hubertowi, tak?
— Komu?
— Świętemu Hubertowi, patronowi myśliwych. Dla myśliwego to przecież
najważniejsza rzecz.
— A jak się takiego jelenia strzela? Słyszałem, że jelenia można też zauroczyć.
— Co takiego?
— Zauroczyć. Jelenia. Czeka się podobno na porębie, a jak to bydlę wylezie z
lasu, to człowiek patrzy mu w oczy i woła „beee! A jeleń wali się na ziemię, i już po
nim.
— O Jezu! — szef szarpał się za uszy. — Czy jeleń, ta zjawa leśna, to jakaś
krowa, czy co? Wystarczy, że stąpniesz na gałązką, a już go nie ma. Tylko kiedy
biedactwo jest w okresie rui, to możesz mu sztucer przystawić nawet do czoła. Jest
wtedy jak w gorączce. W okresie rui traci jedną trzecią swojej wagi... tak go ta ruja
wykańcza. A potem kładzie się w brochowisku i robi ,,beee” — zabuczał szef z
uczuciem.
— A jak długo taki jeleń się goni?
— A bo to pies czy co? Jeleń się parzy. To takie czysto myśliwskie wyrażenie. A
poza tym jelenia się nie zabija, tylko strzela. Jeleń nie ma oczu, tylko świece. Nie ma
krwi, tylko farbę. A kiedy się go zastrzeli, to zostaje w ogniu. Wtedy strzelec zdejmuje
kapelusz i czeka, aż byk dojdzie. Potem zmawia pacierz i dziękuje świętemu
Hubertowi za zdobycz. — Szef zerwał z głowy beret i złożył dłonie.
— Popatrz — rzekł łagodnie i ujął Hantę pod ramię. Zaprowadził go na środek
podwórza, tam klęknął i palcem narysował coś na brudnym klepisku.
— Co to jest? — zapytał.
— Koza — rzekł Hanta i spojrzał na Marzenkę, która stała w skrzyni i palcem
kreśliła sobie kółko na czole.
52
— To jeleń! Martwy jeleń! — ryknął szef, ale zaraz zniżył głos: — A ten, kto
strzelca zaprowadził, to znaczy właściciel rewiru albo gajowy, ten ułamuje gałązkę i
podaje ją strzelcowi na myśliwskim kordelasie. Jedną gałązkę wtyka się w miejsce,
gdzie weszła kula... i to miejsce nazywa się wlot.
— No, a jak tych wlotów jest więcej?
— Coś ty powiedział? — zapytał szef, chociaż dobrze słyszał.
— No, kiedy na przykład zastrzeli się jelenia śrutem.
— Idioto! Kretynie! Nie mieszaj w to kłusowników! Myśliwy, prawdziwy
myśliwy, na grubą zwierzynę idzie tylko ze sztuce-rem. A ten drugi kawałek gałązki
wtyka się bykowi w gębę... — Szef urwał kawałek gałązki asparagusa, która sterczała z
teczki Hanty, klęknął znowu i wetknął ją w te miejsca na rysunku, o których mówił.
— Na pysk to się po myśliwsku mówi gęba, co? — spytał Hanta.
— Gęba! Tylko gęba! — krzyczał szef, a miał ochotę krzyczeć jeszcze głośniej,
kiedy Hanta otworzył teczkę i wytrząsnął z niej resztę gałązki asparagusa —
przypomniało mu się bowiem tych dwanaście kotów.
Ale na podwórze wjeżdżała właśnie z trudem pani Kiziorowa, a jej wózek był
tak powiązany drutami, że za każdym razem ledwo, ledwo dojeżdżał do wagi. Tam się
zwykle rozlatywał, ale pani Kiziorowa cieszyła się, że nie rozsypał się jej na ulicy.
— Zrobię teraz jeden eksperyment — rzekł Hanta do Marzenki. — Niech pani
patrzy, jak szef rzuci się na tę kupę papierów.
Podniósł jedną książkę i otworzył ją. Była to Decyzja Sądu Najwyższego, ale
Hanta zawołał donośnie, żeby go było słychać aż przy wadze:
.— Patrz, Marzenko, jakie piękne fotografie jeleni! Ale napisy niemieckie... Co z
tym zrobić?
Szef przy wadze zastrzygł uszami.
— Uber das Forstwesen... Co z tym robić? — powtórzył Hanta, a widząc, że szef
już się oblizał i odzyskał równowagę, dużym łukiem szmyrgnął książkę w
dwucetnarowy stos papieru.
— Ty... ty... ty tak naumyślnie! — zawył szef, jednym susem skoczył na stertę
papieru i zaczął grzebać w miejscu, gdzie wpadła książka.
— A przecież wiesz... ty... ty... jak ja to lubię! Może to jest ta podstawowa praca
radcy Raubichla...
— Taki tam figurował na okładce... Ale że też pan od razu nie powiedział —
zdziwił się Hanta.
— Ty... ty... kryminalisto!
Pani Kiziorowa wywróciła wózek kołami do góry.
— Panie Hanta, pomógłby mi pan to zreperować? — spytała.
— Ależ oczywiście, łaskawa pani — rzekł Hanta i krzyknął w stronę szefa:
— Ciepło... ciepło... gorąco!
Ale dobrze wiedział, że książka zjechała już w dół, do piwnicy.
Po pracy chodził Hanta na plebanię, gdzie pomagał kościelnemu rąbać drzewo.
W podwórzu pod ścianą znajdował się tam składzik, w którym gromadzono
najrozmaitsze naczynia i przybory kościelne nie nadające się już do użycia. Były to
stare ławy, klęczniki, połamane lichtarze i parę tuzinów drewnianych figur, które nie
miały nic wspólnego ze sztuką, jako że pochodziły z fabryki drewnianych aniołków i
świątków. Reverendissimus po zlikwidowaniu bocznych ołtarzy kazał uszkodzone
figurki umieścić w składziku.
— Co pan się tak gapi, jakby panu pszczoły z ula wyfrunęły?
— spytał Hanta.
Kościelny wyciągnął na podwórko drewniany kozioł i wskazał na kościół.
53
— Te nasze owieczki na nerwy mi już działają. Nakradnie taki jeden z drugim
kwiatów po parkach, zawali tym wszystkie ołtarze, a potem dogaduje: „No tak,
żebyście byli prawdziwym sługą bożym, to byście codziennie tym kwiatkom zmieniali
wodę, przycinali łodyżki i sypali sól do wazonów”. Rozumie pan, sto dwadzieścia
wazonów, z tego połowa to słoiki po konfiturach i puszki po gulaszu wołowym z
napisem „Helios”...
— Jak pan taki nerwowy, to czemu się pan nie ożeni? To ' dobra rzecz, jak się
człowiek ma komu wyżalić, jak w nocy budzi żoneczkę i krzyczy: „Teraz już wiem,
kogo mam w domu!”, i wywraca na przykład kredens. Potem miałby pan inne
spojrzenie na świat, a i na swoich bliźnich patrzyłby pan spokojniej... — tłumaczył
Hanta. — Którego anioła mam wyciągnąć? j
— Wszystko jedno, panie Hanta. — Może tego, co mu się
łańcuch z tyłu majta.
Wyciągnęli archanioła Gabriela, który z łomotem stoczył się po innych figurach
i nadłamał przy tym swój miecz ognisty. [ Kiedy układali go na koźle, obaj się spocili.
>'
— My tutaj to zupełnie jak sanitariusze... — mówił Hanta I. patrząc przy tym
Gabrielowi w czyste, wlepione w niego oczy. k |
— W małżeństwie dobrze też jest, jak, przyjdą dzieci. Ile to po- \ tem radości,
jak synalka przyprowadzą panu żandarmi, a o córe-
czkę trzęsie się pan, żeby jej kto brzucha nie zrobił... Ciachnę mu'skrzydła,
można?
— Ależ oczywiście.
Kościelny przyglądał się, jak Hanta dwoma uderzeniami siekiery odrąbał
skrzydła, tak leciutko, że wydawało się, jakby anioł tymi skrzydłami zamachał. Potem
kościelny powiedział:
— Żeby tak tam u was znalazł się jaki kodeks karny. Patrzę ja z chóru, a tu
młoda kobieta kradnie kwiaty z głównego ołtarza. Zbiegam na dół i mówię: „Proszę
pani, to świętokradztwo”. A ona mi na to: „To zeżryj pan sobie te kwiatki”. Mój Boże!
Hanta rozmarzył się.
— Spędziłem kiedyś piękny urlop z moją żoneczka. Odprowadziłem ją na
dworzec, ona pojechała do rodziny, a ja na tydzień zostałem sam i pokwikiwałem z
rozkoszy jak nażarta świnia. Ale te figury muszą się fajnie palić, co? Sam bym
spróbował; na-szczypać tak sobie na podpałkę anielskich skrzydeł, potem dorzucić
nogę albo rękę z podniesionym palcem.
— Rzeczywiście pięknie się to drzewo pali. ' — Tego jestem pewny, ale strach
mnie oblatuje, jak sobie pomyślę, że rozpłatałbym anielską głowę niczym w jakiejś
rzeźni miejskiej, a to niebieske oko ciągle by na mnie patrzyło. Kształty ma to wciąż
jeszcze ludzkie, wygląda jak jaki futbolis-ta z kędziorami. Wie pan, że jak rżniemy
tego anioła na pół, to wciąż czekam, że krew pocieknie.
— To tak tylko za pierwszym razem. Ja też miałem takie Luczucie. Ale co z tym
robić? Do muzeum tego nie chcą, k w kościele narn to niepotrzebne... Uwaga!
Archanioł Gabriel rozłamał się na dwie części. Na jedną stro-lę poleciały nogi,
na drugą spadł tułów, głową w trociny.
Hanta spojrzał figurze w oczy.
— O Jezu, zupełnie podobny do jednego kelnera, co grał w naszej drużynie
rugby. Był kelnerem w barze „Marleta”, Praga iwa, ulica Krzemencowa. Przez jakiś
czas występował jako ookser w Yarietes na Karlinie i jako artysta rewiowy nosił imię
Johny. Ale w życiu nazywał się... Przybył.
— Pan grał w rugby?
54
— To była za młodu moja namiętność — rzekł Hanta i ułożył anielski tułów na
koźle. — Byłem świadkiem początków sekcji rugby w klubie „Sparta”. Trenował nas
konsul francuski Cane-las. Sklecił pierwszą drużynę z kilku lekkoatletów, a resztę z
rzeźników i zapaśników. Dusza przyszedł do nas z klubu sportowego „Bina” na
Yysoczanach, Bretsznajder z rzeźni na Vr-szovicach. Piłkę wycyganiłem od Emericha
Ratha, a słupki dała nam „Slavia”, żeby mieć i w Pradze rywali... Ale dlaczego pan
zawsze taki smutny?
— Ludzie w kościele mnie męczą. Dzisiaj przyłapałem jednego starucha.
Siedział w ławce, patrzał pobożnie na ołtarz, a laskę trzymał między kolanami. Patrzę
ja z chóru, i niech pan sobie wyobrazi: ten stary sikał na tę laskę, i po lasce ściekało to
szpikulcem na podłogę. Najchętniej to bym cały ten kościół w kawałki porąbał. Ale nie
pan opowiada dalej...
— Ci rzeźnicy w drużynie zapowiadali się na dobrych sportowców. Na treningi
przychodziła kupa ludzi. A jak w szatni ściągnęliśmy ubrania i oglądaliśmy nawzajem
swoje ciała... to zaczynało się nam marzyć, że damy łupnia nawet Anglikom... Bo wie
pan, każdy rzeźnik to romantyk. Pierwsze spotkanie mieliśmy z Brnem. Sportowcy-
akademicy. Jak nam podawali ręce przed zawodami, to trzęśli się jak posolone żabie
udka.
Wyciągnęli piłę, ponieważ głowa archanioła zwisała już tylko na paru
drzazgach, kościelny oparł się o kozioł i odłamał tę kędzierzawą głowę.
— Zaczynamy grać, a Machacz, ten rzeźnik, powiada: „Uważaj, Hanta, na to ich
trzecie skrzydło, nie podoba mi się. Nie puszczać ich za białą linię”. Gramy już
kwadrans, i...
Hanta rozejrzał się, potem wsadził sobie pod pachę tę uciętą głowę i zaczął z
nią biec po podwórku.
— Machacz podał do mnie, a ja złapałem piłkę i tak właśnie z nią biegałem.
Zahaczyłem o ich liniowego, ten zwalił się na mnie, ale ja piłki nie puściłem.
Hanta padł na ziemię i obiema rękami ściskał pod brodą drewnianą głowę.
_— Chłopaki wrzeszczą: „Hanta, jeszcze dwa metry!” A rzeź-nicy zaczęli prać
tych studenciaków. Ale ci, co dobiegli, usiedli na mnie, a ja z całą tą ferajną na
plecach... o tak, na łokciach...
Sapiąc z wysiłku, jakby mu wszystkie anioły ze składziku siedziały na plecach —
na brzuchu doczołgał się Hanta z drewnianą głową aż do progu szopy i-tam ja położył.
— I dwa punkty dla nas... — zakończył. Podniósł się i otrzepał.
— Ale potem brniacy się rozkręcili, i co z tego, że Dusza pięścią zabijał krowę?
Co tu warta siła, kiedy studenciaki mieli technikę! Miotali się jak Planiczka, deptali
nam po piętach, wszystko tylko się kotłowało i koziołkowało. Wlepiali nam nawet
ścięte gole. Co pan wciąż taki zadumany?
— No, bo pomyśl pan tylko: wypuszczają kogoś z więzienia na placu Karola.
Wiadoma rzecz, przychodzi się przebrać do nas do kościoła. Brudną koszulę wetknie
pod ławkę albo za boczny ołtarz. Albo pijacy. Za drzwiami kościoła się taki wyrzyga, a
ksiądz proboszcz wznosi oczy do nieba i mówi: „Jesteśmy chrześcijanami i wiele,
wiele musimy wybaczać!” Rozumie pan, ksiądz proboszcz wybacza, a ja muszę to
sprzątać. A na dodatek chodzę do jadłodajni dietetycznej. No co, przerżniemy jeszcze
jednego?...
— Którego? Tego z błękitnymi skrzydłami, czy tego, co wygląda, jakby rzucał
dyskiem?
— Może tego, co wygląda, jakby tańczył swinga? Wie pan, panie Hanta, w
kościele to lubię tylko zakochane pary. Całują się gdzieś za kolumną i na pewno nawet
tym niebieskim władzom przyjemnie na to popatrzeć. Gorzej, jak raz natrafiłem na
młodą kobietę, poprawiała sobie podwiązkę za kazalnicą i jeszcze mi nawymyślała...
55
„Nie możesz się odwrócić, świntuchu?” Powiadam panu, panie Hanta, jeśli Bóg
istnieje, to musi mieć nerwy jak postronki... — mówił cicho kościelny, podczas gdy
piłowali anioła, który tańczył swinga. — Nawet te kościelne obrazy już mnie nie cieszą.
Dosyć mam już tych krwawych ochłapów. Dosyć tych kopii i mieczów grzebiących w
ludzkich
bebechach, dosyć tych wywróconych oczu. Czy to nie ma już w życiu
przyjemniejszych rzeczy?
— Racja — Hanta przyłożył rękę do serca. — Dlatego w waszym kościele
najlepiej lubię świętego Prospera. Cholernie sympatyczny facet, ten rzymski setnik.
Od razu poznać, że były sportowiec. Nawet po tym szkielecie to widać, leży sobie tam
elegancko, oplatany wstążkami i welonem, niczym jaki jedwabnik... Zupełnie jakby
sobie uciął drzemkę w upalny dzień.
— To może pan tak uważa, ale ja już wiem, dlaczego większość ludzi tak się na
niego gapi za tym szkłem. Matka bierze dzieciaka pod pachy, podnosi go i powiada:
„Widzisz, synku? Widzisz?” Ludzie szukają tu sensacji, chcą mieć panoptikum. Bóg z
nimi, ale to już nie dla mnie. Powiedz pan, jak umrze panu ojciec albo dziadek... to
wsadzisz go pan sobie do gablotki? . Żeby ode mnie zależało, to bym Prospera
pochował. Niech ziemia weźmie jeszcze z niego to, co jej się może przydać.
Ułożyli na koźle połowę anioła, tę połowę z rozwianą szatą i wierzgającymi
nóżkami.
— Zupełnie jakby pływał crawlem — zauważył Hanta.
— Coś w tym rodzaju. Widzi pan, ja to już wszędzie szukam trochę samego
siebie. Taki ze mnie raczej Kopciuszek, Jasio Wędrowniczek. Od małego ciekawiły
mnie w geografii — i jeszcze teraz ciekawią — tylko całkiem małe wysepki na oceanie,
takie wysepki z dala od morskich szlaków. Tylko żeby tam byli ludzie, zwierzątka,
rośliny. Wasz szef opowiadał mi, że miał przyjaciela, jakiegoś radcę, który chociaż co
roku mógł jeździć po całym świecie, na każdy urlop jechał zawsze w to samo miejsce.
Przez trzydzieści trzy lata na tę samą wysepkę koło Helgo-landu. Mawiał ten starszy
pan podobno: „To warto zobaczyć. To taka wysepka, gdzie jest jeden wieśniak, jedna
wieśniaczka i osiemnaście łaciatych krów. A poza tym tylko wrzos, piasek, morze i
niebo”. Czego pan chce więcej? — rozmarzył się kościelny. — Ja i gwiazdki lubię.
Malutkie gwiazdy. Co tam Betel-.geza! Co tam Aldebaran! Lepsze są gwiazdy bez
nazwy... takie jak ja. Wtedy wszystko rozumiem i nie czuję się taki samotny.
szczególnie teraz, kiedy mniej jest ślubów, mniej chrztów,
a przez to i mniej pieniędzy. Muszę dwa razy w tygodniu jeździć do Kladna, do
kopalni. Czterdzieści osiem koron za szychtę.
— Chryste Panie... do tego cholernego Kladna? Tam mieliśmy przedmecz rugby
przed spotkaniem o puchar Europy Środkowej: Kladno — Ferencvaros Torna Egisilet.
Przywitali nas elegancko, a w szatni różni działacze klubowi zaczęli nas podbech-
tywać, żebyśmy pokazali, co potrafimy. No więc przyłożyliśmy się, a po przerwie
przyszła ta mecenaska z Kladna — nazywali ją „Panna Parasol” — i powiada:
„Chłopcy, w drugiej połowie będziecie grać tylko dla mnie. Izba chorych jest pusta, a
jeśli nie zagracie jak należy, zdrowi z Kladna nie wyjedziecie. Na zadatek macie ode
mnie... Wacławie! Niech Wacław przyniesie dla panów sportowców butelkę wina!” —
Wzięła pięćsetkę, dała kelnerowi i powiada: „Jak zagracie po angielsku, dostaniecie
od Wacława ten drobiazg, a na drogę jeszcze piętnaście butelek”. No i zagraliśmy.
Panna Parasol stała na ławce i krzyczała: „Hip! Hip! Hurra!” Pokazaliśmy klasę, aż się
kurzyło. v Zupełnie jak na wyścigach żużlowców. Nawet futboliści z Fe-rencvaros, co
już mieli iść się ubierać, stali na trybunie i wrzeszczeli: „Eljćn!” A tu już przybiegli z
miasta pierwsi ludzie zobaczyć, co się dzieje na boisku. A gdzie miasto — gdzie boisko!
Hanta podniósł w górę kawałek anioła.
56
— Porąbię mu kostki, można?
— Jeśli to pana bawi...
— Bawi. A policja po meczu musiała nas osłaniać. Porządni ludzie pluli na nas i
chcieli nas zlinczować. Zauważył pan, że w sporcie najwięcej nieszczęścia i wstydu
robią porządni ludzie jako publiczność? Policjanci mówili: „Chłopaki, musicie
przyjechać do nas na odpust. Tej niedzieli dzięki wam były w Kladnie dwie jatki: jedna
miejska, a druga tutaj”. Lekarz klubowy zużył całą apteczkę, a my wyciągaliśmy już
korki z tych piętnastu butelek. Ale, panie kościelny kochany... niech pan me będzie
taki smutny, jakby się pan miał żenić.
— Sam sobą się martwię. Co to jest człowiek? Tam na dole, kiedy nas sztygar
prowadzi, idziemy po desce, huśta się ta des-
łka, a my idziemy jak te duchy i żartujemy. Wczoraj jednemu -wypadła
lampka... i spadła z tej deski... spadała... ciągle spadała, ;aż się roztrzaskała na dnie
przepaści. I wie pan, z powrotem to już lazłem po tej desce na czworakach. Niektórzy
szli, ale nikt się nie odezwał. Tylko sztygar się śmiał i pawiada: „Jak nie \wiemy,
tośmy górnicy, a jak wiemy, tośmy zafajdańce”. Kościelny pomarkotniał.
— Jeszcze jednego przerżniemy, i wystarczy. Ma pan czas?
— Mam — kiwnął głową Hanta. — Ale którego?
— Tego, co wygląda, jakby dostał... — rzekł kościelny
i urwał.
— Poganin ze mnie — szepnął.
Szef wykąpawszy się zamknął składnicę i skierował się prosto do kościoła. W
chłodnym półmroku po kokosowym chodniku kroczył z godnością w stronę głównego
ołtarza.
Kiedy ukląkł i usiłował się skupić do modlitwy, jego ramienia dotknął
kościelny.
— Przepraszam, nie przeszkadzam? — zapytał.
— Nie. Ale że też pan nigdy do nas na wpadnie! — Szef podniósł się z klęczek.
— Przyjdę. Ale na razie chciałbym panu coś pokazać i o coś
zapytać.
— Słucham...
— Zimno, co? Niech pan pozwoli do zakrystii — rzekł kościelny i kolanem
otworzył drzwi. — Widzi pan? A jak mówiłem, że tu nawet w lecie taka lodownia, to
pan nie wierzył. Muszę pod koszulą nosić gazety. — Poklepał się i gazety zaszeleściły.
— Niech pan tylko do nas przyjdzie, a wybierze pan sobie .gazet, ile dusza
zapragnie.
— Przyjdę, ale nich pan pozwoli dalej.
Szef rozglądał się po zakrystii. W jednym kącie stała figura, rozchylała koszulę i
ukazywała czerwone serce. Tuż obok tej •figury znajdowała się deska rozdzielcza do
oświetlania kościoła, naszpikowana bezpiecznikami, zupełnie jak w fabryce.
— Co to tutaj wisi? Można popatrzeć?
— Oczywiście — rzekł kościelny. — To fotografia zawodnika kolarskiego,
proboszcz mówi, że go bardzo podnosi na duchu.
— To? A co to ma wspólnego z kościołem?
— Nasz proboszcz mówi, że ma. To jest wielokrotny zwycięzca Tour de France,
Gino Bartali, braciszek zakonny, zdaje się, franciszkanin.
— A jakby tak biskup przyjechał na wizytację? Kościelny ziewnął, przeszedł
przez zakrystię i postukał palcem w inne wycięte z gazety zdjęcie, wiszące przy oknie.
— Tutaj... Ojciec święty rozmawia z Gino Bartalim.
— A, teraz rozumiem. Do królestwa bożego wchodzą również ci, co stosują
przemoc, a zatem i sportowcy. Zresztą papież nieboszczyk był znakomitym alpinistą, a
57
arcybiskup Lichtenstein — doświadczonym strzelcem... Ale nie przyjdzie tu czasem
proboszcz?
— Gdzie tam! — uśmiechnął się kościelny. — Pojechał gdzieś zagrać w
koszykówkę. Na motocyklu.
Otworzył szufladę i wyciągnął kilka fotografii.
— A to jest Richards, który skacze o tyczce cztery metry sześćdziesiąt dziewięć
centymetrów.
— Dlaczego proboszcz i jego nie powiesił na ścianie?
— Nie można. Richards jest księdzem ewangelickim i nazywają go „Latający
wikariusz”, to jest pierwszy ksiądz, który spróbował zbliżyć się do nieba przy pomocy
własnych ramion — ale ewangelik. Naszego proboszcza to bardzo smuci, i tak samo go
smuci, że Held, mistrz świata w rzucie oszczepem, pobił ten rekord w dwa dni po
wyświęceniu... na ewangelickiego pastora. A to jest Vinci, jak przed zawodami czyta
sobie Biblię. Naszego proboszcza najwięcej smuci, że żaden z tych czempionów nie
jest ani mnichem, ani katolickim księdzem. Dzisiaj pojechał zagrać w koszykówkę i
zabrał ze sobą fotografie paru koszykarzy. Błazny z Harlemu, Murzyni, którzy grali
kiedyś w obecności papieża w Castel Gandolfo. Bardzo to smuci naszego proboszcza,
dziwne, że z ambony nie krzyczy, że gdyby Pan Jezus jeszcze raz przyszedł na świat, to
na pewno skakałby o tyczce albo grał
w koszykówkę. Ale najmocniej przepraszam... pan jest myśliwym... Co to
takiego?
Kościelny wyciągnął ze skrzyni komżę i rzucił ją na wieko.
— Co to za piórko?
Szef wziął komżę do ręki, obejrzał ją, po czym zdumiony podniósł wzrok.
— To piórko głuszca, a ta krew... też na pewno głuszca, bo
i niektóre piórka są zakrwawione.
— To właśnie chciałem wiedzieć — roześmiał się kościelny. — No proszę!
Wszystkim nasz proboszcz się smuci, ale to go nie smuci, że na plebanii zjedli głuszca,
a mnie nawet skrzydełka nie dali.
— Gdzie go ustrzelił?
— Gdzie? Gdzieś w Jesenikach. Umarł mu przyjaciel, pojechał więc na motorze,
żeby go pochować. Musiał prosić o zezwolenie. Wie pan, chyba, jaki z naszego
proboszcza elegant, nawet ornaty ma szyte na miarę. No i wrócił dopiero po trzech
dniach. Od razu wiedziałem, że wiezie coś w plecaku. A więc to był głuszec zawinięty
w komżę! A mnie ani skrzydełka!
— Rzeczywiście jest czego żałować. To znakomite mięso. Głuszce żywią się
wyłącznie jagodami i młodymi pędami. Ale ma pan pojęcie, co to za radość dla
myśliwego i ile to pracy kosztuje, nim się takiego głuszca podejdzie? — ekscytował się
szef. — Kiedy z daleka słyszy pan, jak tokuje... mówi się, że głuszec trylu je, to znaczy
szybko klapie. O, coś w tym rodzaju.
Z kieszeni płaszcza wyciągnął ołówek i mocno zastukał
w skrzynię.
— W czasie tego klapania może pan podskoczyć bliżej. Ale jak tylko przestanie,
trzeba znieruchomieć... — Wykonał parę skoków i stanął jak wryty na środku
zakrystii. Potem ostrzegawczo położył palec na ustach.
— Pst. Teraz trzeba zaczekać, aż nastąpi tak zwane korkowanie, zupełnie jakby
ktoś wyciągał korek z butelki. O tak!
Wsadził do ust zgięty palec, z całych sił wciągnął policzki, po czym gwałtownie
wyszarpnął palec.
— O tak. Ale ciągle nie wolno się poruszyć.
— Boby odleciał, co?
58
Szef kiwnął tylko głową, ponieważ gdyby się odezwał, głuszec z pewnością by
odleciał. Spoglądał teraz w górę, na gałąź, skąd głuszec wyznawał miłość kurom
siedzącym gdzieś w dole na podszyciu.
— Już świta... na tle nieba widzi pan króla ptaków, korale ma nabrzmiałe od
krwi... nadyma się i szlifuje... — szeptał szef w jakimś dziwnym języku, potem
odwrócił głowę i zaczął tokować, gulgotać, omiatając przy tym dłońmi wzdłuż kolan.
— To jest tak zwane szlifowanie. Wtedy ptak już nic nie słyszy, można
spokojnie podskoczyć aż pod samo drzewo.
Wykonał dwa skoki naprzód, i kościelny ujrzał, jak podnosi strzelbę, której nie
miał, i celuje w stronę, gdzie gotycka róża spinała łuki sklepienia; teraz zgiął palec
wskazujący, i kościelny wyraźnie zobaczył, jak zakochany, śmiertelnie ugodzony ptak
spada z gałęzi na gałąź, aż wreszcie pada na igliwie wilgotne od rannej rosy.
Przez chwilę stali obaj w zupełnej ciszy.
Pierwszy zaczął krzyczeć szef:
— A ci dzisiejsi strzelcy?! Polują na głuszce jak na kuropatwy! To bandytyzm!
— Pst... jesteśmy w kościele — rzekł kościelny. Potem powoli wziął komżę,
razem z fotografiami schował ją do szuflady i wepchnął szufladę brzuchem.
— No... dużo straciłem. Szkoda... — zadumał się.
— A widzi pan! — ucieszył się szef.
— Ale chodźmy już — kościelny zakaszlał i poklepał się znowu po piersiach.
Gazety sucho zaszeleściły.
Szli przez mroczną nawę. Tam gdzie kończył się kokosowy chodnik, drzwi były
otwarte, a ulica jaśniała blaskiem, w którym przemknął czerwony tramwaj.
— Z ulicy piękny jest widok na kościół, a z kościoła piękny widok na ulicę... —
szepnął kościelny. — Ale niech pan zwróci uwagę na wieczne światło.
— No co?
— Na wieczne światło — powtórzył kościelny.
— Aha... wieczne światło... zdaje się, że trochę mruga.
— Oj, dobrze by było, żeby chociaż mrugało — zachichotał kościelny. — Ono się
w ogóle nie pali. Nie pali się, ale ksiądz proboszcz już teraz martwi się o żłobek, żeby
dookoła i w samym żłobku umieścić neony. Rozumie pan, neony! A wieczne światło
się u nas nie pali... Ksiądz proboszcz na łeb na szyję pędzi gdzieś nad Sazawę, żeby
sobie popatrzeć na wodę... a wieczne światło już cały tydzień się nie pali; ksiądz
proboszcz jedzie na motorze do Modrzan zagrać w koszykówkę, potem gdzieś przy
obozowym ognisku będzie brzdąkać na gitarze tę swoją piosenkę: „Tam w dali jest
Szanghaj, tam płynie ma łódź...”„ i nic mu nie będzie przeszkadzało, że wieczne
światło się nie pali. Zostałem tu sam... bez wiecznego światła.
Kościelny poklepał się po marynarce.
— Czy to prawda, szefie, że pan i nasz proboszcz macie do spółki psa
myśliwskiego?
— Takie brednie mógł opowiadać tylko nasz Hanta.
— Tak. On mi to mówił i jeszcze mówił, że ten pies wabi się Arnold von
Tiibingen, i żeście po południu musieli zawieźć go do kliniki kynologicznej, bo mu
kleszcz wlazł do ucha.
— Jezus Maria! Ten człowiek zaprowadzi mnie do kryminału!
— Pst! Jesteśmy w kościele.
— Też wymyślił. Chryste, ten ma fantazję! Moi przyjaciele przychodzą mnie
oglądać... Hanta naplótł im, że zwariowałem. Ja... i zwariowałem. I potem mam w
nocy spać... — użalał się szef. — Ale niech pan wpadnie do nas kiedy po gazety! —
zawołał dobrodusznie i pomaszerował dziarsko w stronę placu Karola.
Przełożyła Emilia Witwicka
59
Pogrzeb
— Miałem dziś w nocy miły sen. Śniło mi się, że klęczę w lesie przed
młockarnią, a z góry przylatuje święty Józef i kreśli nade mną wielki znak krzyża.
Rano wiedziałem od razu, że wytypuję narciarstwo i biegi przez płotki, bo święty Józef
wypada dziewiętnastego marca, a marzec to trzeci miesiąc ... — po-, wiedział Jarek
zapinając płaszcz.
Chciał właśnie powiedzieć Józkowi, że totolotek bardzo sprzyja marzeniom i
treści snów, gdy nagle przerwał mu dochodzący z zewnątrz okropny łoskot, potem zaś
brzęki i przekleństwa. Obaj aż przysiedli w śmierdzącym rowku pisuaru. Kiedy
podnosili się z wolna, Jarek zauważył, że u ich stóp leży siódemka, wymalowana na
odłamku mlecznego szkła.
— Ojej! Dżudo! Siódemka! — ucieszył się Jarek.
— Spójrz lepiej na mój płaszcz! — Józek oglądał rękawy.
— To znak stamtąd, z góry! — Uszczęśliwiony Jarek trzymał przed oczyma
ułamek szkła. — I powiem ci jeszcze, że inne cyfry nie mają znaczenia, tylko takie!
Cudowne! A więc mamy już trzy: rano bieg przez płotki i narciarstwo, a teraz dżudo! -
— A ja będę musiał oddać ubranie do pralni — odpowiedział oschle Józek.
Wyszli z pisuaru i zobaczyli, co i jak.
Samochód ciężarowy rąbnął wrost w wysoki oszklony zegar przed Palmówką,
który pokazuje czas na cztery strony świata. Uderzenie rozbiło wszystkie tarcze, tak że
cyfry posypały się
li
na bruk, żelazną zaś konstrukcję zegara przegięło nad szaletem.
Przyjaciele brodzili w cyfrach.
— Mieliście cholerne szczęście — powiedział policjant zdejmując gumkę do
konfitur z notesu. — Nic się wam nie stało?
— Nie.
— Widzieliście coś?
— Nie, słyszeliśmy tylko... Stamtąd! — Jarek wskazał pisuar.
— W porządku, możecie odejść! — powiedział policjant i zbliżył się do kierowcy
ciężarówki, który porządkował papiery w drżących palcach. ';
— Dżudo! Jeszcze tydzień i będziemy już bogaci! — powie- ; dział Jarek i
pocałowawszy odłamek szkła, rzucił go na bruk między inne.
Józef spojrzał na zegarek.
— Wszystko to bardzo pięknie — odezwał się — ale nie powinniśmy się spóźnić
na pogrzeb!
Gdy wspinali się na Prażaczkę, zerwał się taki wiatr, że szli pochyleni niemal w
pół.
Jarek mówił w uniesieniu:
— Dzięki takiemu totolotkowi człowiek wciąż jest jedną nogą w krainie czarów.
Guzik ci pomogą wyliczenia. Zapisywałem sobie wszystkie wylosowane numery. Czy
wiesz, że jeszcze ani razu nie wyszły kajaki i żeglarstwo? A ten szczęśliwy numer
żydowski tylko jeden jedyny raz. Nieszczęśliwa zaś trzynastka już dziewięciokrotnie.
60
Twój wujek Adolf, na którego pogrzeb właśnie idziemy, mawiał zawsze: „Krety ryją w
nieparzystych godzinach, nieparzyste numery okażą się szczęśliwe!” Typowaliśmy
nieparzyste i — do diabła! — wyszły same parzyste.
Zatrzymał się, zaczerpnął oddechu.
— Tak to już jest! Człowiek musi mieć do tych numerków osobisty stosunek!
Musi się z nim tak jakoś specjalnie zaprzyjaźnić! I znaleźć do nich stosunek nieomal
miłosny. I dopiero wtedy będzie to, co trzeba. Na przykład ten spartak. Kiedy tak
sobie tam jedzie, jest mi zupełnie obojętny, ale gdyby tak
potrącił mnie troszeczkę na szczęście, zaraz by jego numery rejestracyjne
zaczęły coś dla mnie znaczyć. Ale tak...
— Uwaga, Jarek! — wykrzyknął Józek odskakując. Spostrzegł jak z ciężarówki,
która jechała w dół, stoczyła się ciężka beczka i upadła kilka metrów od nich, wprost
pod koła jadącego pod górę, na Prażaczkę, spartaka. Natychmiast wzbił się w
powietrze słup żółtego kurzu, następnie zaś rozległ się chrzest i beknięcie opon.
Józef stał przy krawężniku i z rozpaczą spoglądał na swoje żałobne ubranie: w
tej chwili było już tak żółte jak ta powiększająca się nieustannie chmura, z której
wytoczył się właśnie Jarek.
— Jak ty jeździsz, błaźnie jeden! — krzyknął w tę chmurę Józek, raz jeszcze
obejmując spojrzeniem swoje ubranie.
— Nie bluźnij! — Jarek zatykał mu usta. — To znak z nieba! — Wskazał ręką
targaną wiatrem chmurę żółtego kurzu, który toczył się po sczerniałym śniegu coraz
to dalej i dalej, żółcąc zbocze pod Balkanem, a nawet sięgając aż po Krejcarek.
— Jeszcze w tym miesiącu będziemy milionerami! — Krztusił się. Obszedł
wokół spartaka, który wynurzył się z chmury, uklęknął w półmetrowej zaspie żółtego
proszku, otarł tablicę rejestracyjną, ale wiatr pokrył ją znowu cienką warstwą... Skupił
się więc na poszczególnych grupach cyfr i wycierał je pospiesznie.
— Skoki do wody! Patrzył dalej.
— Jazda figurowa na lodzis;
I znów wytarł szybko.
— I gimnastyka! — wykrzyknął po raz trzeci.
Wiatr przysłonił tablicę warstwą proszku i wygarniał spod karoserii ten żółty
anilinowy kurz, rozwiewając go coraz dalej. Właściciel spartaka wciąż jeszcze trzymał
ręce na kierownicy, oczy miał zamknięte i ciągle myślał, że to wszystko śni mu się
tylko i że gdy otworzy oczy, to może nie będzie tak, jak to widział, słyszał i czuł... Teraz
otworzył je wreszcie, właśnie gdy
tatra 111 jadąc z góry z dużą szybkością wjechała na wydmą proszku i
zaprószyła okienka spartaka.
— Gimnastyka! — Jarek wprost promieniał.
— Świetna gimnastyka! — Kierowca spartaka zdobył się wreszcie na odwagę i
wyskoczył z samochodu. — O Jezu, właśnie wyjechałem po raz pierwszy! — Załamał
ręce spostrzegłszy, że stoi po kolana w żółtym proszku.
— Proszę pana, boję się spojrzeć: co ja tam właściwie mam pod kołami? —
spytał niepewnie i zmarszczki zatroskania po-bruździły mu twarz.
— Dwustukilową beczkę z aniliną — powiedział Józek.
— I po co ja wyjeżdżałem? — Właściciel samochodu uderzył się w czoło żółtą
dłonią. — To ci dopiero żona będzie gadać! Boję się popatrzeć: czy wóz bardzo
rozbity?
— A co ja mam powiedzieć? Proszę spojrzeć na ubrania, a my wybieramy się na
pogrzeb.
61
— Wujek mi umarł — westchnął Józek, ale mimo to obejrzał przód samochodu.
— Nie jest nawet tak źle — odezwał się po chwili. — Ma pan urwane lewe koło, pogięty
błotnik i chłodnicę wgniecioną ździebko do środka...
— Ach, co powie na to żona?! — Kierowca ukrył twarz w dłoniach.
— Wiadomo, że pana nie pochwali... Najgorsze jednak... czy mam to panu
powiedzieć?... — spytał Józek i spojrzał na zega^ rek, który poprzednio starannie
otarł.
— Niech pan mówi, jestem przygotowany na wszystko!
— A więc ma pan całą gablotę skrzywiona...
— Jezus Maryja! — jęknął właściciel. — Będę miał jutro piękną gwiazdkę! —
Zrozpaczony wlazł w żółtym płaszczu do spartaka, wziął z tylnego okienka miotełkę z
kogucich piór, wygramolił się z powrotem i zaczai nerwowo odkurzać swój wóz,
którym wyjechał po raz pierwszy.
Po niemal nagim zboczu zjechał na sankach chłopiec i zatrzymał się tuż przy
samochodzie. Nabrał garść anilinowego proszku, pociągnął kierowcę za rękaw i
spytał:
— Proszę pana, a co to jest?
—- Ojejej! — jęknął właściciel spartaka. — Zmykaj stąd, bo« nie wytrzymam.
Mam tylko jedne nerwy! — ,krzyknął wygrażając w powietrzu miotełką z barwnych
piór kogucich.
— Przyślemy tu panu policjanta z Prażaczki — powiedział Jarek i ruszył przed
siebie powtarzając cicho: — Skoki do wody, jazda figurowa na lodzie, gimnastyka.
— Musimy dobrze wyciągać nogi, żeby się nie spóźnić — zauważył Józek.
* * *
Na olszańskim cmentarzu dął taki wiatr, że nagie gałęzie-drzew łomotały
niczym drzewce chorągwi. Obok kapliczki cmentarnej grali przemarznięci trębacze;
poruszali palcami, nadymali policzki, nie było ich jednak słychać, gdyż wiatr kradł im
dźwięki tuż przy instrumentach.
Józek przeczytał tabliczkę z nazwiskiem wujka, a poten* krzyknął:
— Dokąd poszli? W jakim kierunku?...
Trębacz przymknął oczy, grał nadal, wskazując mosiężnym-instrumentem, że
gdzieś tam ...
— Tam? ... — Józek wskazał kierunek, a muzykant przytaknął, że tam, grając
przy tym nadal, i w rękawiczkach, które miały odcięte czubki palców, naciskał guziki
trąbki.
— Ci muzykanci grają tak, jakbyś lekko pisał ołówkiem... — Józek poczuł
przypływ natchnienia. — Możliwe jednak, że gdzieś — z wiatrem — na Żiżkowie, jak
powiew przyniesie te żałobne tony i ciśnie nimi o mur, ludziska zapytają zdumieni:
„Skąd się tu wzięła ta pogrzebowa muzyka?” Są chyba tam!
— Co mówisz? — Józek osłonił ucho pożółkłą dłonią.
— Są chyba tam! — krzyknął Jarek.
Ruszyli w tamtą stronę pomiędzy grobami.
Ceremonia dobiegała końca. Ksiądz zdjął biret i kropił trumnę. Wiatr dął tak
silnie, że żałobni goście oburącz podtrzymywali kapelusze, a ostry powiew niósł
krople święconej wody na inne groby. Malutki fioletowy ministrant wytrwale walczył z
wichurą o krzyż, wstążki zaś raz po raz smagały go po twarzy.
— Jaka to kwatera?
— Rzymska czterdziestka ósemka!
— Jaka? — zawołał Jarek.
Wówczas Józek, aby przekrzyczeć szum wiatru, ryknął jak mógł najgłośniej:
— Rzymska czterdziestka ósemka!
62
W tej chwili jednak wichura ucichła; cały kondukt-odwrócił się i patrzył na
spóźnionego i żółtego gościa żałobnego, który wołał radośnie:
— Żeglarstwo!
Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski
63
Cygańska romanca
1
Gaston Koszulka od dłuższej już chwili stał przed oświetloną^ l wystawą
Miejskiego Handlu Detalicznego. I kiedy raz jeszcze spojrzał na odbicie swoje twarzy
w szybie, utwierdził się w przekonaniu, jakie zresztą żywił już od dawna, że sam się
sobie bardzo nie podoba, że jest zupełnie zwyczajnym młodym człowiekiem, który
wychodzi z kina jeszcze bardziej przybity niż do niego wchodził. W szybie wystawy
widział swoją twarz i nie było dlań tajemnicą, że z taką powierzchownością nigdy |nie
może zostać tym, kim być pragnął: Fanfanem Tulipanem.
I gdy się tak nadal dręczył swoim odbiciem w oszklonych l drzwiach Miejskiego
Handlu Detalicznego, zjawiła się w nich Cyganka: nacisnęła klamkę i wyszła na ulicę
Główną niosąc | w ręku pół bochenka chleba.
Gastona zdziwił rodzaj sukienki, jaką ta dziewczyna miała-Ina sobie. Były to
dwa fartuchy spięte po bokach agrafkami: jeden założony z przodu, drugi z tyłu, tak że
kiedy Cyganka stała na skraju chodnika i rozglądała się w obie strony, aby nie wpaść
pod tramwaj albo pod samochód, Gaston nie mógł się zorientować, gdzie ta
dziewucha ma plecy, a gdzie niepozorne piersi. Wytarł pot z czoła i odezwał się: — No,
niech cię nie znam!
Cyganka obejrzała się, zwróciła ku niemu białka oczu i umalowane wargi i
chciała coś powiedzieć, ale głos ją zawiódł. Po czym kołyszącym krokiem nomadów
przeszła jezdnię ulicy
Głównej niosąc tuż przy czarnych włosach w odwróconej ku niebu dłoni pół
bochenka chleba, który białą skórką kreślił jej szlak pośród wieczora. Kiedy
zatrzymała się przed oświetloną wystawą Domu Towarowego, stanęła w wyzywającej
pozie i spod rzęs spoglądała na Gastona.
Zdobył się na odwagę i przeszedł na drugą stronę.
— Daj popalić — powiedziała wyciągając ku niemu rozchylone palce:
wskazujący i serdeczny.
Włożył papierosa między palce, a kiedy podawał jej ognia, rzucił szarmancko:
— Jak pięknie ci pachną włosy.
— A tobie ręce się trzęsą — zrewanżowała się Cyganka.
— To od ciężkiej pracy... — Zamrugał oczyma.
— A co robisz?
— Jestem pomocnikiem hydraulika! — Zaczerwienił się.
— O, toś wielki pan. A ile kosztuje tamten sweterek? — spytała głębokim altem.
— Który? Ten?
— Nie, tamten różowy!
— Czterdzieści pięć koron.
— A więc posłuchaj: kup mi ten sweterek. Odniosę siostrze chleb i pójdziemy
razem... I przekonasz się... — obiecywała,; a kiedy zaciągnęła się dymem, policzki się
jej zapadły, a oczy , błysnęły. \
— O czym się przekonam? — przestraszył się.
64
— Przekonasz się. Najpierw kup, a potem się przekonasz. Jak Boga kocham,
będę cię lubiła — powiedziała i podniosła palce | z papierosem jak do przysięgi. i
— Za sweterek? — zdziwił się.
— Za sweterek!
— Ależ sklep jest zamknięty!
— Nic nie szkodzi. Daj mi tę flotę, a ja sobie sweterek kupię
jutro.
— Flotę?
— Flotę — powiedziała i wypluwając niedopałek potarła palcem o palce.
— Ach, tak... Flotę! — Gaston zrozumiał. — Daję ci słowo honoru, że dostaniesz
ode mnie tę forsę.
— Najświętsza Panienka przyjdzie cię w nocy straszyć, jeśli mi jej nie dasz! Jak
Boga kocham! Na pewno przyjdzie! — groziła i była poważna, bez jednej zmarszczki, i
z bliska patrzyła Gastonowi w oczy, a oczy miała na pół twarzy jak Lollobrigida. '
Nagle ni stąd, ni zowąd, jakby dokonała wielkiego odkrycia, oświadczyła Gastonowi:
— Masz takie oczy! — Z kciuka i palca wskazującego zrobiła literkę o i zbliżyła
ją do oka.
— A ty jak dwa leśne źródełka.
— Ach, jak dwa leśne źródełka... — Nie zdziwiła się. — Cyganki, kiedy są młode,
wszystko mają piękne. A ja jestem młoda! — powiedziała i wysunęła palce.
Gaston delikatnie włożył między nie papierosa. Sam zapalił także. Przez chwilę
spoglądał w szybę wystawy, po czym wyprostował się i spojrzał śmiało na tłum
przelewający się ulicą Główną.
Ludzie oglądali się za nim i Gaston Koszulka zapragnął nagle, aby wszyscy jego
znajomi — chłopcy i dziewczęta, wszyscy jego krewni szli teraz ulicą Główną w dół i
widzieli go, jak stoi obok pięknej Cyganki, jak spoziera jej w oczy i pali przy tym
papierosa... A teraz idzie przy niej i ta Cyganka, mimo iż ma znoszone trzewiki, stąpa
drobnymi kroczkami niczym wielka dama.
— To wspaniałe! — oświadczył i podskoczył.
— Co wspaniałe?
— Wszystko wspaniałe! — wykrzyknął i ścisnął Cygankę za łokieć, bo
naprzeciwko szła sąsiadka z zakupami.
— Dobry wieczór pani, pani Fundierowa! — Ukłonił się Gaston na wszelki
wypadek, aby go sąsiadka, broń Boże, nie przeoczyła.
I pani Fundierowa postawiła torbę, i rzuciła na chłopca okiem, i zobaczyła, że
Gaston trzyma dziewczynę za łokieć, i nie wytrzymała.
— Biedna matka! — jęknęła głośno.
Ale Cyganka skręciła z ulicy Głównej w uliczkę wiodącą ku ,. rzece i paliła, tak
jakby wzdychała. -j
Uliczka była cicha, domy w ruinie. Mogło się tutaj to i owo. ^ przytrafić, to i
owo zdarzyć.
Wysoka latarnia gazowa stała przed zniszczonym budynkiem,
przypominającym dworki w Tyrolu. Drewniane schody niknęły na pierwszym piętrze.
Spróchniała balustrada oderwała się z jednej strony i zawisła skośnie jak drabina.
Biała skórka na bochenku chleba błyszczała, a Cyganka odłamywała tę skórkę i
jadła, te kawałki białej skórki lśniły jak
białka jej arabskich oczu.
— Stałem tu kiedyś — zwierzał się Gaston. — Stałem tu kiedyś i czułem się byle
jak. A deszcz padał, po prostu lało jak z cebra. A tu w świetle tej latarni gazowej
tańczyło i śpiewało troje cygańskich bachorów... Woda się z-nich lała, ale te bachory
śpiewały, nieustannie śpiewały to swoje: gragra i gloglor i wchodziły, i wychodziły z
65
tego swojego tańca... A deszcz wciąż lał jak z cebra, i mnie nagle, kiedym na te
bachory patrzył, zrobiło się lżej na duszy...
— To dzieciaki mojej siostry — powiedziała i postawiła stopę na pierwszym
stopniu. — Pójdziesz ze mną na górę?
— Jasne... ale co na to twoja siostra?
— Siostra wyjechała z dziećmi na chmielobranie.
— To komu niesiesz ten chleb?
— Bratu, ale on już poszedł do pracy — wyjaśniła i pobiegła
pierwsza.
Na górze zatrzymała się i udzielała Gastonowi rad:
— Stój! Tam brak deski... Tak, na tę deskę nie stawaj!
Gaston chwycił się poręczy, ale ta z trzaskiem runęła na podwórze. Kiedy
wspiął się na piętro, zobaczył, że w dachu jest dziura i że widać przez nią gwiazdy.
Cyganka cieszyła się i podskakiwała, i było słychać, jak drewniana podłoga
kruszy się i sypie na podwórze. Ujęła Gastona za rękę, kopnęła drzwi, które długo
skrzypiały, po czym minęli ciemny korytarz, a kiedy otworzyła kolejne drzwi i weszła,.
Gaston klasnął w dłonie.
___ No, niech cię nie znam! — wykrzyknął.
W jednym z dwu okien płonęła latarnia gazowa: wyrastała z chodnika i świeciła
ukośnie na podłogę dużego pustego pokoju. Blask latarni załamywał się w lustrze,
które leżało na parapecie i rzucało na sufit srebrny prostokąt: z niego sypał się i mżył
do pokoju delikatny subtelny blask, zapalając iskierki we wszystkich kryształach
weneckiego żyrandola wiszącego pod sufitem i błyszczącego niczym wystawa u
jubilera. A sufit pokoju był sklepiony: sklepienie przypominało otwarty biały parasol z
czterema drutami.
— Gdzieście ten żyrandol... tego? — spytał.
— Co... tego? Masz na myśli: gwizdnęli? — wykrzyknęła Cyganka robiąc ręką
złodziejski gest.
— No... gwizdnęli — zgodził się.
— Niech moje dzieci jutra nie dożyją — rozgniewała się i położyła chleb na
parapecie drugiego okna — jeśli nie kupiliśmy go na bazarze. Moja siostra mogła
sobie kupić kuchenkę, ale moja siostra wolała sobie kupić to lustro — zawołała i
pobiegła wzdłuż ściany, na której ciągnęło się ogromne lustro: od podłogi do sufitu.
Gaston odwrócił się.
Lustro odbijało wenecki żyrandol, który rzucał wokół blask jak świąteczna
choinka cała w świecach.
— My nie jesteśmy tacy zupełnie zwyczajni Cyganie — powiedziała Cyganka
ustawiając nogę w wyjściowej pozycji ba-letnicy. — Nasz dziadek był cygańskim
baronem! Nosił surdut i bambusową laskę, a jedna z moich sióstr otwierała mu drzwi,
druga zaś siostra nieustannie czyściła buty. Abyś wiedział! — Podniosła głowę, ale
rozkaszlała się nagle.
— No dobrze, dobrze... Ale dlaczego wciąż jesteś przeziębiona?
— My, Cyganie, zawsze jesteśmy przeziębieni. Kiedy byliśmy w teatrze, to
akurat grali „Carmen” i ta Carmen była Cyganką, 1 także śpiewała, jakby była
przeziębiona.
— A gdzie pracujesz?
~- Ja? Tam, gdzie sypiam. Tam, na górze, w cegielni, gdzie
gotują i sprzątam — westchnęła i wziąwszy gazetę podeszła do okna, i zaczęła
czytać przy świetle latarni.
Gaston patrzył w lustro na odbicie swojej twarzy; z głowy wyrastał mu ów
wenecki żyrandol i rzucał łukiem brylantowe szkiełka niczym chlustająca wodą
66
fontanna; widział w lustrze Cygankę: siedziała na parapecie i czytała białą gazetę... A
kiedy pomyślał, że gdyby go tu ktoś z jego znajomych chłopaków i dziewuch zobaczył,
na pewno każdy oszalałby z zazdrości, rozpostarł ręce i pokrzykując słodko, zaczął
tańczyć po pokoju.
— Hej ty, Czechu — powiedziała Cyganka zeskakując z parapetu. — Daj mi te
czterdzieści koron. Nie będziesz żałować. My, Cyganki, jesteśmy czyste. — I na dowód
uniosła owe dwa spięte fartuchy i wskazała lustro, gdzie zabłysły białe majteczki.
— A więc dasz mi te cztery dychy! — zawołała i przytuliła
się do niego.
Objął ją, jak to widział na filmie, ale kiedy pogładził jej wystające łopatki,
przezwyciężył słabość i oświadczył:
— Nie ma mowy! Trzydzieści pięć i ani tyle więcej. Pokazał na paznokciu.
— No to trzydzieści pięć, ale natychmiast.
— Nie, dopiero potem. Kiedy się przekonam, jak sama mówiłaś.
— Ja wiem... Wszyscy jesteście tacy! Najpierw obiecujecie,
a potem dajecie dziewczynie kopniaka...
— Ja nie jestem taki! — Gaston wskazał siebie i wyprostował się. — Ja,
dziewczyno, skoro już raz coś obiecam, to zawsze dotrzymuję słowa!
— No dobrze, dobrze — chrypiała. — To pokaż mi przynajmniej tę forsę! — I
dotykała palcem jego piersi, i patrzyła mu
słodko w oczy.
— Po co? Dałem ci przecież słowo... A tu masz rękę!
— Słowo i ręka! Najbezpieczniej to jednak zobaczyć pieniądze. Tak bardzo bym
chciała mieć ten sweterek. — Ujęła rękę, którą do niej wyciągnął, i położyła na swojej
piersi. — Czy zdajesz sobie sprawę, jak by ten sweterek pięknie na mnie leżał?
— Objęła Gastona rękoma, splatając je za jego karkiem.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni, ostrożnie oddzielał banknoty i drżał, aby nie
wyciągnąć setki. Wyciągnął pięćdziesiąt koron.
— A więc ty masz forsę! — Ucieszyła się i stanęła na palcach, dotykając czołem
jego czoła. Obracała białkami oczu i tak pochyliła głowę, że kąciki ich oczu zetknęły
się, po czym kołysała głową i ich oczy jakby odbijały się jedne w drugich.
Masz! Masz! — wołała mrugając rzęsami tuż przy jego rzęsach. — A więc
idziemy? Czy zaraz tutaj?
— Nie... — Przełknął ślinę i wyjął z ust długi włos. — Nie, mamy nie ma dzisiaj
w domu, więc pójdziemy do mnie, zaparzymy sobie kawy, puścimy jazz... i... — nie
dokończył.
obJął ją, a kiedy skontrolował tę pozę w lustrze, powiedział:
— Julio, jesteś czarująca...
— Nie jestem Julią, ale tę forsę to mi dasz?
— A więc masz tu te swoje moniaki!
I patrzył w lustro, które było ekranem filmowym, i podawał dziewczynie ten
banknot.
Wzięła go, popluła nań, po czym starannie złożyła na pół, jeszcze raz na pół i
jeszcze raz, a następnie uniosła fartuchy i włożyła pięćdziesiątaka za gumkę białych
majteczek.
Pod wrażeniem białej skórki chleba, białej gazety, majteczek i^ latarni gazowej
rzucanej przez lustro w oknie na sufit — Gaston objął Cygankę, pocałował ja, po czym
przesunął dłońmi po jej biodrach, tak jak to robił Gerard Philipe. I czuł, jak Cyganka
przytrzymuje swój banknot za gumką.
A potem wyszli na korytarz, gdzie poprzez dziury w dachu świeciły gwiazdy.
Gaston zaśmiał się i powiedział:
67
— No niech cię nie znam! I dodał:
— Moja ciotka mawia, że Cyganie, jeśli ich nie ma w izbie przynajmniej
piętnaścioro, czują się ogromnie osamotnieni.... Nieprawdaż?
2
Rozproszone światło tylnej ścianki radia i zielone oko magiczne łagodnie
oświetlały pokój. Tam, skąd wyciekała muzyka, kłębił się tęsknie jazz, a trochę bliżej
mikrofonów chrypiał Louis Armstrong. Teraz trzymał zapewne tę swoją trąbkę na
kolanach i przeziębionym głosem raczej coś tam sobie pomrukiwał niż śpiewał, raczej
jakby sobie po dziesiątej szklance grogu coś opowiadał o rzeczach, które wydarzyły się
bardzo dawno...
— Ty — powiedziała Cyganka z chłodnej pościeli — ty mój chłoptysiu słodki, daj
mi zapalić.
— Papierosy są na krześle. I zapałki także — powiedział Gaston.
Louis Armstrong przestał śpiewać, ujął teraz w czarne łapy tę swoją rurę, ujął ją
przez serwetkę, tak jak bierze się butelkę wytrawnego szampana, i nadal darł tę
melodię o dziewczynie z poziomkowymi włosami, i nadal miał przy tym taką minę,
jakby mu skrobali wątrobę albo jakby jadł mielone szkło.
— A nie podpal mi łóżka — upomniał.
~ Nie. A gdyby nawet? Ale ten to śpiewa, tak jak ja mówię.
— I także ma taką czarną gębę jak ty. A popiół strząsaj za łóżko! — rozkazywał.
— No, mój chłoptysiu, chodź tu!
—— Mam zapalić światło?
°— Nie, po ciemku ludzie są ładniejsi, ale...
— Jakie znowu ale! — Gaston zerwał się. — Przecież nawet nie chciałaś, żebym
rozpiął te twoje fartuchy. I ukłułem się. A więc jakież znów ale?
— Kiedy ja wciąż sobie myślę, że chcesz mi dać kopniaka.
—— Powinienem...
— Chodź tu, chłoptysiu — szczebiotała w łóżku. — Pozwól mi spać tu u siebie,
wiesz... my, Cyganki, jeśli się z kimś prześpimy, to od razu jesteśmy w nim
zakochane...
— Nie podpal mi łóżka!
.— Ale gdzie tam! No słuchaj, teraz myślę tylko o tobie. Po-» zwól mi tu spać,
bardzo proszę, Pozwól, nie będziesz żałować, .— Muszę bardzo wcześnie iść do pracy.
— A więc ty się boisz, że mogłabym cię okraść?!
— Oczywiście że nie, ale...
— Ale bym się tu u ciebie obłowiła! Ach, wy nicponie! Czy ty myślisz, że nie
wiem, że do tego domu chodziła Ilonka? I że tu sobie żyły podcięła?!
— Podcięła, podcięła! — Zerwał się i znów usiadł. — Ale nie u mnie. U
sąsiadów. Franek z nią chodził. Ale gdzie po-» działaś tego papierosa?
— Ha ja, ha ja sverige! Gdzie masz oczy? Zgasiłam go w pu-> deiku. Ale ja ci
mówię, że nasi zaczają się kiedyś na Franka i zemszczą się. Zemszczą się, jak mi Bóg
miły.
— Nie rzucaj mi się tak w tym łóżku!
— A co ty sobie, Czechu, myślisz? Że kim ja jestem? Ja nie jestem biedną
dziewczyną. Mam dwie pierzyny i firanki do dwóch okien. A mój dziadek był baronem
68
i nosił bambusową laskę i błękitny surdut. Wiesz, że moje firanki świetnie by się tu
nadawały?
— Być może, ale dlaczego musiałem wciąż obejmować cię rę^ koma za szyję?
Dlaczego?
— Chcesz wiedzieć, dlaczego? Dlatego że myślałam, że mógłbyś mi... tego... —
powiedziała i uczyniła ręką złodziejski gest,
— Że ja bym ci ukradł te pięć dych? — Zerwał się. — I dlatego nie pozwoliłaś mi
rozpiąć tych fartuchów?
— Jesteśmy ostrożne... Ale, chłoptysiu, chodź tu, usiądź na łóżko, siądź tu przy
mnie. Słuchaj, a może byśmy tak rozpoczęli razem nowe życie?
— Nigdy jeszcze tego nie próbowałem...
— Nic nie szkodzi, nauczę cię wszystkiego. Zaczniemy żyć razem, a jeśli ci się to
nie będzie podobało, to będziesz mógł mnie wyrzucić. Ale dopiero wtedy. Umiem
gotować, sprzątać, prałabym ci, szyła, przynosiła obiad. I cała bym się dla ciebie
rozpięła. Tylko nie wolno by ci było uganiać się za dziewuchami. •
— Ja i tak się nie uganiam.
— To dobrze. Ja bym to od razu poznała i rzuciła się do Weł-tawy. A gdybyśmy
poszli razem na zabawę do „Swietów” i gdyby mnie ktoś poprosił do tańca, to co byś
zrobił?
— Co bym zrobił?...
— A więc pozwoliłbyś mi iść tańczyć z innymi? — Zerwała się z łóżka.
— Otrzep sobie nogi, zanim wejdziesz do łóżka. Zresztą i tak masz je brudne...
— Zadrżał o czystość pościeli.
— Masz rację — przyznała i wytarła sobie stopy. — Nadajesz się do życia
rodzinnego. Ale nie pozwoliłbyś mi iść tańczyć z innym? — wykrzyknęła, a kiedy
ziewnął i nadal patrzył na nią nic nie rozumiejąc, zawołała: — Nie dałbyś mi kilka razy
po gębie?!
I położyła się z powrotem na chłodnej pierzynie.
Gaston zamknął oczy i oburącz ściskał sobie skronie i znowu widział tę swoją
twarz na początku tego wieczora w wystawie sklepu Miejskiego Handlu Detalicznego,
widział siebie w lustrze, widział, jak ta cygańska dziewczyna była wobec niego
grzeczna, a tu w łóżku wylękniona najpierw, później zaś za-; wstydzona i niezgrabna...
A kiedy to wszystko przemyślał, oświadczył: t.
— Dałbym ci w gębę, że aż byś się nogami nakryła!
— Wiedziałam! A więc mnie kochasz! — uradowała się dziewczyna. I
gwałtownie obróciła się na brzuch i zaczęła machać bosymi nogami.
— Ale ja jestem raczej samotnikiem — wyznał.
— To dobrze — pochwaliła. — Tak powinno być. Wiesz,.; chłoptysiu, gdybyśmy
byli w domu razem, to ja bym tu była] tak jakby mnie tu wcale nie było. Cyganki
potrafią być ciche, i jeśli życzą sobie tego ich mężowie. i
— No, ale jak to zwykle bywa, przyjdą później dzieci. A wraz, z nimi
zmartwienia i kłopoty...
— Jakie tam zmartwienia i kłopoty! Ja już mam małą dziewczynkę. Nazywa się
Małgorzatka.
— A to szkoda. Bo ja tam zawsze chciałem mieć dzieci o blond włoskach.
— To będziesz je miał! Małgorzatka też jest blondynką. Miałam ją z pewrnym
blondynem, Czechem... ale potem zaczął mi chlać i wyrzuciłam go. Ach, jaka ona
ładna!
— No tak, ale gdzie będzie spać? — zatroszczył się.
69
— Tak jak ja sypiałam. Będzie spać w pudle kanapy albo w szufladzie szafy. A
zresztą Małgorzatka już wkrótce będzie miała trzy latka, to skoczy ci po papierosy, po
piwo, poda ci ranne pantofle. A jak szerokie są tu okna?
— Metr dwadzieścia.
Obróciła się z powrotem na wznak.
— Co to za szczęśliwy zbieg okoliczności! — ucieszyła się. — Taką szerokość
mają właśnie te moje firanki. Będą tu wyglądać po prostu cudownie. I abyś wiedział...
— spuściła nogi z łóżka i uniosła fartuch — tu jest tych pięćdziesiąt koron. Żebyśmy
mieli coś na początek, nieprawdaż? — I zza gumy białych majteczek wyjęła złożony w
ośmioro banknot i położyła go na stoliku oświetlonym zielonym magicznym okiem.
— Ile masz lat? — spytał.
— Osiemnaście. Jeszcze przez dziesięć lat będę ładna. A ty ile masz?
— Dwadzieścia trzy.
— To najlepszy wiek. Jeszcze przez piętnaście lat będziesz całkiem do rzeczy.
Ale gdybym poszła z kim innym zatańczyć, to byś mi wygarbował skórę?
— No chyba. Jeszcze jak!
— Przysięgnij!
— Przysięgam.
— No tak, teraz ci wierzę. I zobaczysz, co potrafi Cyganka, jeśli już kogoś kocha.
Wszyscy ci będą zazdrościć. Ty jesteś mój mąż, a więc mój pan i władca. Od tej chwili
jesteś dla mnie wszystkim!
Mówiła z powagą przytakując sobie głową. Gaston rozejrzał się po pokoiku:
wydał mu się szary i nudny. Kiedy pomyślał o tamtym pokoju z weneckim żyrandolem
i ga-
zową latarnią pod oknem, nie pragnął nic innego, tylko natychmiast spakować
rzeczy i na zawsze wynieść się stąd, by wprowadzić się tam, do Żydów, do tego
budynku, który grozi zawaleniem, ale gdzie na korytarzu widać przez dziury w suficie
gwiazdy i gdzie można czytać wieczorem gazety w blasku ulicznej latarni.
— Ale co na to wszytko powie moja mama? — spytał.
— Zostaw to mnie. Powiem jej: „Proszę pani, ja także jestem człowiekiem”. Ale
co byś zrobił, gdyby mama oświadczyła stanowczo: „Z Cyganką? Ożenisz się z nią
tylko po moim trupie!?”
Co byś zrobił?
— Powiedziałbym: „Mamo, połóż się, niech przejdę po tobie!”
Podała mu usta.
—— Teraz z miłości — powiedziała.
A potem rozpinał jedną agrafkę po drugiej i ręce mu drżały, kiedy te dwa
odpięte fartuchy zsunęły się na podłogę jak ornat z ramion kapłana...
Poza nimi płynęła z radia dżezowa piosenka, trzy Murzynki dudniącym głosem
śpiewały:
O, Johnny...
Trzy dudniące Murzynki, które jakby stały na drabinie w głębokiej dudniącej
studni, a każdej wyrywały się z gardła słowa o tym samym szczęściu nieszczęśliwej,
szczęśliwej miłości: O Johnny, my darling...
3
W krzewach przed zamkiem zaśpiewał pierwszy ptak. Po chwili przyłączyły się
doń inne i powietrze poranku wypełnił
70
ptasi szczebiot.
Gaston, obejmując Cygankę wpół, zatrzymał się przed gablotką z fotosami
filmowymi. Na plakacie Gerard Philipe w rozchełstanej koszuli trzymał w ręku
szpadę.
— Chciałbym przez jeden dzień być Fanfanem... Tylko przez jeden dzień —
użalił się Gaston.
— Tym? — pokazała palcem.
— To nie żaden ten! To Gerard Philipe jako Fanfan Tulipan, rozumiesz?
— No i co z tego? A więc słuchaj, co ci powiem. Ty jesteś pomocnik hydraulika,
a kiedy ludzie nie mogą spuścić wody w klozecie, kto przychodzi? Ty.1 Kiedy się im
zepsuje kran, kogo wzywają? Ciebie! To o tobie i o mnie powinni nakręcić film. A poza
tym ty masz dobry zawód i jesteś pożyteczny dla ludzi, po cóż więc miałbyś skakać po
dachach, z szablą w ręku? Kiedy przyjdziemy do cegielni, to tam zobaczysz: co drugi
Cygan to Fanfan Tulipan, który jednak robi cegły. A z tych cegieł buduje się domy.
— Ale kiedy ten Gerard jest taki przystojny!
— Przystojny, przystojny — powiedziała Cyganka i ująwszy w palce brzeg
plakatu, urwała go jednym szarpnięciem. — Kie^ dy wyprawimy sobie wesele,
zaproszę swoich braci ciotecznych, którzy są węglarzami. Zobaczysz czterech
Gerardów. I przyjdzie także mój dziadek w błękitnym surducie i z bambusową laską —
opowiadała z powagą.
Potem szli koło pomnika Podlipnego, który jakby palcem przywoływał do nogi
zbłąkane psy.
— Jesteś tak samo przystojny jak mój tatuś Demeter, który nosił mnie na ręku i
palił, a mamusia szła za nim i tata dawał jej od czasu do czasu papierosa, aby i ona
zaciągnęła się dymkiem. Znosił na Żiżkowie węgiel do piwnic i ludzie mówili, że
wygląda jak król.
Cyganka nie przestawała mówić i kiedy szli wzdłuż dawnego koryta Wełtawy,
Gaston zrozumiał, ile wiary w siebie kobieca ręka potrafi wstrzyknąć bezpośrednio w
serce.
Zaczynało już świtać. Kilku rybaków garbiło plecy; pochylali się tak samb jak
pręty ich wędek. Na cyplu wyspy Manin wyły w klatkach wilczury, a krzaki i drzewa
drżały od śpiewu ptaków.
— Krótko mówiąc: jesteś hydraulik! A któż jest więcej wart? — spytała
Cyganka.
— Wiesz — zwierzał się Gaston — ten mój nowy majster to straszny pies. Wciąż
chce, abym mu mówił per ty. Ależ, jak ja mu, dziewczyno, mogę mówić per ty, kiedy
on jest ode mnie o dwadzieścia lat starszy? A kiedy mu nie chcę mówić na ty, to
pokazuje mnie całej gospodzie i krzyczy: ,,Ludzie, czy widzieliście kiedy takiego osła?”
— No, niech cię nie znam! — powiedziała Cyganka.
— A więc widzisz! — Zaśmiał się Gaston. — Wiesz, dziewczyno, ja zdaję sobie
sprawę, że majster ma rację, kiedy mi mówi: „Posłuchaj, jak będziemy sobie w pracy
mówić na ty, to ja w tej intymności tykania będą mógł cię wtajemniczyć w
najróżniejsze sekrety i arkana zawodu, wyjaśnić, jak we właściwy sposób zabierać się
do rzeczy... A tak?” A ja patrzę na niego i mówię: „Niech się pan, panie majstrze, na
mnie nie gniewa, ale pan ma już przecież dorosłe dzieci... A zresztą ja się tam z panem
w pracy równać nie mogę... Pan jest spec... Gdzie mnie do pana...” No i majster
pokazuje mnie znowu całej gospodzie . i krzyczy: „Spójrzcie no tylko, Gaston trzyma
się z dala od swojego mistrza... Ludzie, czy widzieliście kiedy takiego osła?” Tak na
mnie krzyczy, a potem wrzeszczy mi do ucha: „Gastonie, ty się musisz przezwyciężyć,
musisz nie spuszczać oka z moich rąk, abyś to umiał jeszcze lepiej. Źrebiątko,
Gastonie, kiedy już wyssie klacz, to ją kopie. Ale jeśli nie chcesz mi mówić per ty, to od
71
dzisiaj koniec ze wszystkim. To nie będzie praca, ale wojna. To nie będzie wojna, ale
obóz koncentracyjny. I żadnych wspólnych teczek, Gastonie!”
Tak oto krzyczał mój majster i podniósłszy teczkę wysypał z niej moją menażkę
z obiadem i łyżką prosto na podłogę. A kiedy usiłowałem tę menażkę podnieść, to mi
ją jeszcze kopniakiem
wytrącił z ręki.
— A więc ty masz Gaston na imię? Gaston, Gaston! Ja ci coś powiem Gastonie:
to ładniejsze imię niż Fanfan! Ale, Gastonie, dlaczego nie powiesz majstrowi: ty.
Jesteś przecież jego prawą ręką, no nie? — przekonywała, kiedy weszli na most
Trojański.
Zatrzymali się i dziewczyna gładziła ręką szorstką powierzchnię poręczy.
— Dotknij! Czuć tu jeszcze wczorajsze słońce... No ale dlaczego nie powiesz
majstrowi: ty?
Gaston pochylił się nad poręcza, po czym objął Cygankę i szepnął:
— Jestem nieśmiały.
I palcem wskazującym pokazywał w dół.
A tam na niewielkim cypelku leżał w pierzynach ogromny nagi Cygan: leżał na
wznak, cały tułów był odsłonięty i niczym książeczka dla dzieci usiany wytatuowanymi
obrazkami. Jedną rękę założył pod głowę, a mięśnie miał takie, że tworzyły poduszkę.
Wąsy przypominały dwa końskie ogony. I olbrzym ten wolną ręką podnosił do ust
papierosa i spokojnie sobie palił. Patrzył na błękitniutkie niebo z ostatnią gwiazdą i
palił. Obok niego spoczywała kudłata głowa z twarzą ukrytą w poduszce. A spod łuku
mostu wystawał dyszel wozu z płachtą i zad gniadego konia, który poruszał ogonem
raz w tę, raz w drugą stronę.
— Nasi — powiedziała Cyganka z dumą. — Przyjechali tu wozem z dalekia. I
także będą szukać pracy jak my przed rokiem.
— A dlaczego stawia konie pod mostem, a sam leży w rosie?
— Tak bywa zawsze, póki się nie przyzwyczają, tak jak my. My także, kiedy jest
ładna pogoda, wolimy spać na dworze... Dusimy się w czterech ścianach... A mój tata
Demeter również miał tatuaż na całym ciele. W niedzielę leżeliśmy w łóżku i palcami
dotykaliśmy obrazków jak w książce z ilustracjami, a tatuś się śmiał, bo miał łaskotki.
— To pięknie — powiedział Gaston — że są jeszcze na świecie tacy ludzie.
Kudłata głowa obok wytatuowanego wąsala odwróciła się, rękoma rozgarnęła
włosy niczym gałązki wierzbiny i ukazała się Cyganka, która przeciągnęła się i
ziewnęła. Cygan, nie przestając wpatrywać się w niebo, podał jej papierosa, którego
palił, a Cyganka także spoglądała w niebo o brzasku i paliła, po czym oddała papierosa
i znów Cygan wciągał ze smakiem błękitny dymek.
Ludzie, którzy czekali na tramwaj, przechylali się przez poręcz mostu, ale
Cyganie — jak gdyby nigdy nic — podawali sobie papierosa z rąk do rąk, palili nadal i
nadal patrzyli w różowiejące z wolna niebo. Ostatnia gwiazda zamigotała i zgasła. Po
chwili nadjechał tramwaj.
Wskoczyli na stopień, stali na tylnym pomoście i Cygankę rozpierała duma:
wyprostowała się i śmiało patrzyła w oczy tym, którzy widzieli na niewielkim cypelku
tę cygańską parę. Ale zbyt wcześnie obudzeni ludzie podrzemy wali albo tępo
wpatrywali się w podłogę.
Wzdłuż ogrodzeń willi szła kobieta z bambusowym prętem i gasiła latarnie
gazowe.
— Mój dziadek miał bambusową laskę i błękitny surdut — mówiła Cyganka — i
kiedy spotkał na ulicy rodziny, które kłóciły się i pluły na siebie, dziadek miał taką
władzę, że tylko robił tą bambusową laską tak... — Cyganka nakreśliła w powietrzu
poziomą linię — i już było po kłótni. A jeśli ktoś z tej rodziny nadal pyskował, dziadek
72
robił palcem tak — Cyganka kilkakrotnie poruszyła zgiętym palcem — i Cygan musiał
się zbliżyć do dziadka, który jako cygański baron tłukł go tą swoją laga po łbie... i
koniec.
— Czy to aby prawda? — Gaston wyraził powątpiewanie.
— Niech wszystkie nasze dzieci martwo się urodzą, jeśli kłamię, Gastonie! —
Pośliniła palce i uniosła je do przysięgi. — Dziadek jako baron cygański sędziował
również podczas meczów piłki nożnej. W Rozdzielowie grały ze sobą dwie dwudziestki
Cyganów i dziadek...
— Ależ, dziewczyno, w piłkę nożną grają jedenastki! — zawołał Gaston.
I przestraszył się, kiedy z ławki podniósł się jego majster i zaczął się zbliżać do
nich, patrząc na niego, a potem na Cygankę, która tupnęła nogą:
— Jeśli mówię, że dwie dwudziestki, to dwie dwudziestki: byłam tam. I dziadek
sędziował bambusową laskę, na szyi miał srebrny gwizdek na złotym sznurze i jak
ktoś kogoś za mocno kopnął, dziadek gwizdał i robił palcem tak — Cyganka pokiwała
palcem — i ten, który grał brutalnie, podbiegał, dziadek zaś jako baron
cygański walił go tą bambusową laską po łbie, a piłkarz trzymał się za głowę i przez
chwilę krzyczał: „Ojejej!” A kiedy ból mijał, zawodnik wracał do gry.
— Tak powinno być i u nas na boiskach. I w pracy, prawda, Oastonie? — spytał
majster.
— Hola, panie, jest pan pijany. I niech pan nie pcha nosa w cudze sprawy,
dobrze? — Cyganka błysnęła oczyma.
— To mój majster — przedstawił go Gaston.
— To pan? — odwróciła się Cyganka.
— A to moja... narzeczona — powiedział Gaston.
— Gastonie, Gastonie... — Mistrz kręcił głową. — Od dzisiaj znów wspólna
teczka... Mów mi pan, mów mi ty, jak sobie •chcesz... Tyś jest majster, tyś jest chwat...
Ja się nigdy na Cygankę nie zdobyłem... Tylko marzyłem o niej... Cyganeczko piękna,
Cyganeczko mała...
Mistrz śpiewał pijanym głosem.
Stał na stopniu i poranny wietrzyk rozwiewał mu rzadkie włosy.
Tramwaj zatrzymywał się.
— Panienko, widziała panienka kiedy takiego osła? — Wskazał na siebie,
odchylił się do tyłu, nogę wysunął do przodu i wyskoczył.
— Mistrzu, gdzieżeś się znowu włóczył? — Gaston wychylił .się z tramwaju. — A
może mam cię odprowadzić do domu?
Majster podniósł rękę, jakby się poddawał, jakby uznawał przewagę młodości...
Na wzgórzu, gdy wysiedli z tramwaju, Gaston objął Cygankę wpół.
— Wiesz — zwierzał się — ten mój stary nie jest taki naj-.gorszy, mimo że zbyt
wiele pije. Ale on nie ma już nikogo. J3ył żonaty i miał dzieci, ale kiedy dzieci
podrosły, ta jego kobieta oświadczyła, że te dzieci nie są jego, i że ona odchodzi z nimi
do tego, z którym je miała, i że dziękuje mu za ich wychowanie... Majster, kiedy sobie
o tym przypomni, ściska
sobie nad piwem głowę, trze oczy, a kiedy skończy mi o tym opowiadać, pyta:
„Słyszałeś kiedy, Gastonie, coś podobnego? Ja nie. I właśnie mnie to się musiało
przytrafić!”
Wyszli wąwozem za miasto i szli wzdłuż ogrodzenia cegielni. Pod akacją stał
strażnik z dubeltówką w ręku.
— Kto tam? — spytał.
— To ja, ojczulku, ja... — powiedziała ochrypłym głosem Cyganka.
73
— Włóczą mi się tu rozmaici łajdacy. I kiedyś stanie się nieszczęście. Bo ja tam
do nikogo nie będę trzy razy wołał: stój, tylko od razu naszpikuję mu ołowiem nochal!
— dręczył się stary dozorca.
— Ojczulku! — zawołał Gaston. — Cyganeczkę prowadzę. Staruszek zbliżył się
do płotu, zarzucił dubeltówkę sia ramię.
— A ty, ulicznico jedna, już dawno powinnaś spać! — wykrzyknął.— A ten, co tu
robi?
— To mój ukochany — wyjaśniła.
— Ukochany? A wie już przynajmniej, jak ci na imię, co?
— Nie wiem — przyznał Gaston.
— A już się pan z nią przespał! Zupełnie tak samo jak za moich młodych lat —
cieszył się staruszek i otworzywszy bramę wziął Gastona za ramię i ciągnął: — Bardzo
mi się to podoba. Byle tylko wytrwać w miłości. Ja także, kiedy szedłem sobie raz
leśną ścieżką do Zwierzynka i spotkałem niewiastę, to zanim doszliśmy do wsi, jużem
jej zaproponował rękę, a ona powiedziała: tak. Dopiero potem przedstawiliśmy się
sobie. Dwa lata żyliśmy ze sobą na kartę rowerową, ale potem mieliśmy wspaniałe
weselisko... Ale, ale, nie słyszał pan nic? — Strażnik zastygł w bezruchu z uniesioną
nogą jak ogar.
— Nie — szepnął Gaston.
— To dobrze, bo ja już więcej słyszę, niż widzę. I wciąż mi się śni po nocach, że
mnie włamywacze chcą zatłuc przy kasie — mówił staruszek, kiedy tak szli poprzez
różową mgłę po niebieskiej trawie.
— Ciężką macie pracę, ojczulku — powiedział Gaston.
— Bardzo ciężką — westchną strażnik. — Ale dobrze mi to robi. A więc
Cyganeczkę pan sobie przygruchał? Odważny z pana człowiek. I powiem panu, że nie
robi pan głupstwa, tylko trzymać ją trzeba krótko, przy pysku... I będzie pan miał w
domu prawdziwy raj. Ta moja kobieta też pochodziła z cygańskiego wozu... była
światową damą... Ale jako małżonka? — Machnął ręką. — A ty, ulicznico jedna, zimno
ci, prawda? Młody człowieku, niech pan idzie i zobaczy, gdzie Małgorzatka, ta pańska
narzeczona, będzie sobie lulać.
— A więc Małgorzatka! — wykrzyknął Gaston. — Co za piękne imię!
Cyganka drżała z zimna, ale śmiała się ochryple.
Stary dozorca wskazał zagajnik kwitnących akacji, pod którymi spali w
pierzynach Cyganie: jedni z rękoma poza poduszką, jakby płynęli przez polankę
crawlem, drudzy zwinięci w kłębek, inni znów tak, jakby dosięgła ich kula. Ale
wszystkim piersi unosił zdrowy oddech w krzepiącym śnie. Kilka dziecięcych główek
kędziorkami i loczkami zdobiło ten cygański dom noclegowy.
— Tam są ich domki, ale oni mają to do siebie, że jak tylko przyjdzie lato i
parne noce, to duszą się w czterech ścianach. Wiadomo, gorąca krew — chichotał
staruszek.
A tam w dole wynurzała się z błękitnych mgieł Praga, żarówki elektryczne
paliły się jeszcze i przystrajały miasto girlandami lampionów niczym cyrk, w którym
zapomniano wygasić światła. Petrzyńska wieża płonęła jeszcze czerwonymi sygnałami
ostrzegawczymi, na piorunochronie strzeszowickiego komina lśnił rubin, a tutaj spali
robotnicy cegielni i akacje sypały na nich przywiędłym kwieciem... Cyganie, dawni
koczownicy, którzy przed rokiem przyjechali wozami i brykami do Pragi, w
nausznikach i kapeluszach myśliwskich, aby zamienić romantyczne harce na
zwyczajną uczciwą pracę.
— Ja tam nie mogą spać pod drzewem — kaszlała Cyganka.
— Ciągle mi się wydaje, kiedy mi na twarz spadają te kwiaty, że to zmory
siadają mi na głowie, albo, że pada na mnie śnieg...
74
•— Przeskakiwała z nogi na nogę. — Ciao, Gastonie. Będę jutro
u „Swietów”. Będę wieczorem stać przy gablotce z Fanfanem... albo wiesz co:
przyjdź po mnie do nas, do Żydów... Ciao! — zawołała przeskakując śpiących, po czym
skinęła mu jeszcze ręką od kwitnącego krzewu dzikiego bzu i dwa spięte ze sobą
fartuchy zsunęły się, a dziewczyna wśliznęła się pod pierzynę do śpiących dzieci.
— No to idziemy z powrotem! — Nocny strażnik przestępo-wał z nogi na nogę.
— Kręcą mi się tu rozmaici łajdacy, którzy gotowi są nawet — jeśli im się nie uda
inaczej — przebić się do mojej kasy poprzez stropy... Naturalnie musiałoby wtedy
mnie tu nie być! Mnie, który do nikogo nie woła: stój, bo strzelam, ale od razu wali jak
w kaczy kuper. No tak, to Cyganeczkę pan sobie przygruchał? — mówił stary, ale
Gaston patrzył, jak spod jednej pierzyny wygramolił się mały Cyganek w koszulce z
żabocikiem, stanął na skraju zagajnika i wystawiwszy ku-taska, szczał łukiem na całą
Pragę, która leżała u stóp wzgórza.
— Patrz pan! — wykrzyknął stary dozorca, wskazując chłopca. — Być może to
przyszły prezydent... Któż to wie? A po chwili dodał:
— A więc przygruchał pan sobie Cyganeczkę! Ale co na to w domu? Co będzie,
jeśli mamusia powie: „Cygankę? Tylko po moim trupie?” Co pan jej odpowie, hę?
— Powiem: ,,No to kładź się, mamo, niech po tobie przejdę.
Ta Cyganka mnie, matko, postawiła na nogi!” — powiedział
Gaston i podparł się jedną ręką pod bok, i spoglądał w dolinę, gdzie po białym
moście jechał tramwaj niczym harmonijka ustna, a w jego oknach lśniło poranne
słońce.
Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski
75
Bawidułki
1
Na ławce przed cementownią siedzieli dwaj staruszkowie, kłó-jcili się, łapali za
klapy marynarek, wrzeszczeli sobie do ucha. Kapuśniaczek cementowego pyłu siąpił
nad całą krainą,
I wszystkie domki i ogródki pokryte były warstwą zmielonego na mączkę
wapienia.
Zboczyłem na zasłane pyłem pola.
Pod samotną gruszą chuderlawy mężczyzna ścinał sierpem | trą we.
— Ej, panie, kim są ci staruszkowie, co tak wrzeszczą koło [portierni?
— Niby ci, co siedzą przy głównej bramie? To nasi emeryci |— odparł
chuderlawy mężczyzna i nadal ścinał trawę.
— Piękną mają starość — mówię.
— Prawda? — rzekł mężczyzna. — Ja też już się okrutnie Jeieszę, że za parę lat
będą tam siadywać.
— O ile pan doczeka emerytury!
— Nie ma obawy. Tu jest niezwykle zdrowa okolica. Przeciętny wiek wynosi
siedemdziesiąt lat — powiedział człowieczek i jedną ręką zręcznie żął trawę; wzbijały
się z niej kłęby cementowego pyłu jak nad ogniskiem dym z wilgotnego drzewa.
— Przepraszam pana — mówię — ale o co ci dziadkowie tak Ssie kłócą? I czemu
bez ustanku na siebie krzyczą?
— Chodzi im o cementownię. Uważają, że om lepiej by wszystkim pokierowali.
A poza tym, jak się wykrzyczą, wieczorem mają lepsze pragnienie! Nie dziwota, całe
życie w tej cementowni przepracowali, to i zrośli się z nią, to i żyć już bez tego
fabryczyska nie mogą.
— Nie lepiej, żeby chodzili sobie na grzyby? Albo w ogóle przenieśli się gdzieś w
pograniczne lasy? Każdy by dostał domek z ogródkiem!
I otarłem grzbietem dłoni nos, a na ręce pojawiła się śliska czarna krecha.
— Niech Bóg broni! — powiedział człowieczek i przestał żąć. — Jeden z
emerytów nazwiskiem Mareczek przeniósł się w lasy aż gdzieś za Klatovy... a w dwa
tygodnie potem przywiozła go karetka pogotowia. Od tego zdrowego powietrza dostał
tam dy-chawicy. Ale po dwóch dniach znów był zdrów jak ryba. Ten, co tam przy
głównej bramie najwięcej gębuje, to właśnie ów Mareczek. Nie dziwota, tu powierzę
jest krzepkie jak noga w biodrze, jak grochówka.
— Ja grochówki nie lubię — rzekłem i cofnąłem się pod gruszę.
Zakurzoną polną drogą cwałowała para koni wzbijając kopytami tumany
miałkiego cementu, w których niknął wóz. Niewidoczny woźnica śpiewał sobie
radośnie, a naręczny wałach naprężył uzdę i odłamał gałąź gruszy, strząsając z cetnar
cementowego pyłu. Wyciągnąwszy przed siebie ręce jak ślepiec, po omacku
wydostałem się z tej chmury.
Po chwili spostrzegłem, że mam na sobie szare ubranie, choć wyruszyłem z
domu w czarnym.
Mówię: — Niech mi pan łaskawie powie, gdzie mieszka Jurek Burgan?
76
Człowieczek nadal żął trawę, balansując drugą ręką, aby zrównoważyć ciężar
rozkołysanego ciała.
Nagle zawadził sierpem o kretowisko, skoczył jak oparzony i w popłochu dał
dęba w pole.
— Osy! — krzyknął,
I dymał wywijając sierpem wokół głowy.
Dogoniłem go.
— Panie! Pytam, gdzie mieszka Jurek Burgan!
— Jestem tatusiem Jurka — zawołał człowieczek w biegu i nadal oganiał się
ostrym sierpem przed atakującymi osami.
— Miło mi pana poznać, jestem przyjacielem Jurka — przedstawiłem się.
— A to się syn ucieszy! Nie może się pana doczekać! — wykrzyknął pan Burgan
i przyspieszył biegu.
A kiedy tak szermował sierpem i chłostał nim osy, zamachnął się jakoś
niefortunnie i wbił sobie sierp w głowę.
Ale prześcignął mnie bez trudu i pędził jak wiatr, a sierp sterczał mu z czaszki
niby kogucie pióro u kapelusza.
Przy furtce zatrzymaliśmy się.
Pan Burgan nawet brwią nie ruszył. Krew ciurkała mu po zakurzonych
włosach, opływała uszy i skapywała pod brodę.
— Wyciągnę panu ten sierp — mówię.
— Potem, może syn będzie chciał mnie namalować. O, idzie moja żona!
Z furtki wyszła gruba matrona, rękawy miała zakasane, a ręce lśniące od
tłuszczu, jakby akurat wyjęła z brytfanny gęś. Obwisła dolna warga, opadająca jedna
powieka.
— Toć już pana wyglądam — powiedziała miętosząc mi dłoń — serdecznie pana
witamy!
Z furtki wybiegł Jurek, różanolicy młodzian, jedną ręką potrząsał mi dłoń, a
drugą wskazywał krajobraz: — Przyjacielu! Spójrz, jak tu pięknie! Może kłamałem,
co? To jest koloryt! To jest landszaft! To jest plener!
— Istotnie, ale spójrzcie, co się stało tatusiowi! — mówię.
— Co? — zaczął się rozglądać Jurek.
— Co? To! — i zatarmosiłem sierpem sterczącym z głowy pana Burgana niby
ogromny dziób.
— Au! — powiedział pan Burgan.
— A, to — machnął ręką mój przyjaciel — myślałem, że Bóg wie co się
przydarzyło. Patrz, mamo, tatuś znów odganiał osy! Oj, tatusiu, tatusiu! — pogroził
Jurek palcem, roześmiał się i dodał: — U nas nie ma dnia bez jakiejś hecy. Swego
czasu
kradli nam ciągle króliki, no więc tatuś, wiadomo — racjonalizator, tak
przemyślnie ułożył deski na gnojówce, że każdy, kto w nocy choćby nie wiem jak lekko
na nie stąpnął, musiał wpaść do środka. Bo królikarnia znajduje się tuż przy dole na
fekalia. Ale ma się rozumieć tatuś o tym zapomniał i wpadł rano sam.
— Tam nie jest głęboko — powiedział pan Burgan.
— Jak? — nastawił ucha Jurek.
— Tak — powiedział pan Burgan przeciągając dłonią po szyi.
— No właśnie! — zarechotał Jurek i ciągnął: — Kiedy indziej tatuś wystąpił w
roli higienisty. Wsypał do wygódki kubeł karbidu, a w chwilę później wytrząsnął tam
fajkę. Wychodzę ja na dwór i co widzę? Grzmotnęło jak z armaty, pięć kwintali
fekaliów zawirowało w powietrzu, a w środku, sześć metrów nad ziemią, koziołkował
tatuś! Całe szczęście, że spadł na kupę gnoju!
77
— Hehehehe... — zaśmiała się pani Burganowa, aż brzuch jej podskakiwał.
— Nieprawda... Że nad gnojem to fakt, ale nie sześć metrów — promieniał pan
Burgan, a zaschnięta krew wokół uszu lśniła jak emalia.
— A ile? — nastawił ucha Jurek.
— Najwyżej pięć... a fekaliów też nie było więcej jak cztery kwintale —
powiedział pan Burgan i zwrócił się do mnie: — Syn jest artystą, toteż zawsze
przesadza.
— No pewnie — mówię — ale moi złoci, nie gniewajcie się, mnie ten sierp w
głowie drażni!
— Och Boże, to przecież drobnostka — powiedziała pani Burganowa, chwyciła
za rękojeść, zatarmosiła i wyciągnęła sierp z rany.
— Czy pan Burgan aby nie dostanie zakażenia krwi? — wyszczerzyłem zęby w
zatroskanym uśmiechu.
— Nie, tutejsze powietrze wszystko leczy — odparła matrona, tkliwie stuliła
dłoń w pięść, kuksnęła pana Burgana w czoło i powiedziała: — W ogóle najlepszy
sposób na tatusia to przy-trzeć mu z samego rana rogów. A dlaczego? Bo jest gałgan.
—
Po czym chwyciła męża za kłaki, zawlokła go na podwórze, jedną ręką przygięła
mu głowę i wtłoczyła pod pompę, a drugą pompowała wodę.
— Przyjacielu — rzekł Jurek — tatuś to prawdziwy chwat. Podczas
tegorocznego urlopu wziął się do naprawiania rynny, chodził bez żadnego
zabezpieczenia po samej krawędzi dachu i śmiał się. Mama wartowała na
cementowym chodniczku, aby w razie czego pobiec po karetkę pogotowia. A
czternastego dnia tatuś się przywiązał sznurem i spadł z dachu, i zawisł za nogę. Ja
poiłem go z okna gabinetu, a mama przez ten czas wymościła cementowy chodniczek
wszystkimi pierzynami, jakie były w domu. I co powiesz? Kiedy tatusia odciąłem,
spadł jak kamień tuż obok pierzyn. Na cement!
— Hehehehe... — śmiała się pani Burganowa — na cement, ale już tego samego
wieczora poleciał do gospody! — i pompowała dalej.
— Tatuś jeździ także na motocyklu — ciągnął Jurek donośnym głosem, żeby i
ojciec słyszał — znajomi szoferzy wciąż nam mówią: „Nie gniewajcie się, ale ten wasz
tatuś tak jest na bakier z przepisami ruchu, że pewnego dnia przyniesiecie go do
domu w prześcieradle!” Hahahaha! Aż raz tatuś nie wrócił z przejażdżki, więc
wzięliśmy prześcieradło i poszliśmy go szukać. No i na zakręcie, o tam, gdzie te
zarośla tarniny, nagle w gąszczu jakby coś zabeczało. Patrzymy... mamo, i cośmy
zobaczyli?
— Hehehehe... — zaśmiała się pani Burganowa, przytrzymując głowę męża pod
pompą.
— Tatuś razem z motocyklem zaklinował się w tarninę! — — dusił się ze
śmiechu Jurek. — Zapomniał o zakręcie i wjechał prosto w krzaki... i siedział tam całe
dwie godziny jak posąg, z rękami na kierownicy, bo ze wszystkich stron ujęty był w
szalowkę z cierni tarniny i kolczastych gałązek...
— Na dokładkę jeden cierń wbił mi się do nosa, a drugi pod powiekę... a mnie
się chciało kichnąć! — zawołał pan Burgan wysuwając głowę spod pompy, lecz pani
Burganowa chwyciła go za kłaki i wepchnęła z powrotem.
— I jak wydostaliście tatusia z tych cierni? — spytałem i aż zakłuły mnie ciarki.
— Przyniosłem najpierw nożyce do strzyżenia owiec, potem sekator,
zastosowałem tak zwane cięcie Preislera i po godzinie tatusia wystrzygłem —
powiedział Jurek.
Pan Burgan chciał coś dodać, lecz gdy uniósł głowę, walnął ciemieniem o
żelazną rurę pompy.
78
Na pobliskim wzgórzu błysnęło, a zaraz potem rozległa się detonacja.
— Godzina dziesiąta — oznajmił Jurek.
— Łobuziaki — powiedziała z czułością matka spoglądając na pagórek, gdzie z
poręby wyrastał biały obłoczek.
Wśród zakurzonych sosen na wzgórzu kręcili się żołnierze, teraz jeden z nich
wyszedł na porębę, na znak dany chorągiewką odbezpieczył granat, cisnął go na
środek leśnej przesieki i padł na ziemię... i znów najpierw wybuch, potem
mlecznobiała chmurka. Fala powietrza, która spłynęła w dolinę, strząsnęła
cementowy pył z krzaków leszczyny i ze słoneczników.
— Łobuziaki — powtórzyła pani Burganowa łagodnie. Wyciągnęła męża spod
pompy, odgarnęła mu włosy i troskliwie obejrzała ranę.
— Na świeżym powietrzu wszystko się pięknie zagoi — oświadczyła i
uprzejmym gestem zaprosiła mnie do mieszkania...
2
W kuchni wisiały dziesiątki zakurzonych obrazów.
Pani Burganowa stawiała pod każdym krzesło, wchodziła na nie ciężko i
wilgotną ściereczką wycierała płótno po płótnie; w jednej chwili kuchnia zajaśniała
wesołymi, jaskrawymi barwami.
Co pięć minut budynkiem wstrząsała detonacja z poligonu, a w kredensie
rozdzwaniały się kubki i talerzyki. Mosiężne łóżko na kółkach przy każdym wybuchu
granatu przejeżdżało kawałek po podłodze, zaś pani Burganowa za każdym razem
spo-
glądała w kierunku eksplozji i za każdym razem mówiła łagodnie:
— Łobuziaki...
Pan Burgan wskazywał sierpem obrazy i objaśniał:
— Jak widzimy, syn, kiedy malował ten „Zachód słońca nad stawem w
południowych Czechach”, włożył o numer mniejsze kamaszki, kiedy malował ten
„Motyw z Karlsztejna”, wbił sobie w piętę gwóźdź długości pół centymetra... Tu znów,
gdy pracował nad „Bukowym lasem pod Litomyszlem”, przez cały dzień nie poszedł za
małą potrzebą... a tutaj, proszę spojrzeć, kiedy syn tworzył „Pasące się konie pod
Przybysławiem”, stał po pas w cuchnącym bagnie... A kiedy malował „Na szczycie
góry”, na odmianę trzy dni pościł, nim przystąpił do aktu tworzenia...
Pan Burgan objaśniał, zaś pani Burganowa pod każdym omawianym obrazem
stawiała krzesło, wchodziła na nie ciężko i wycierała malowidło wilgotną ścierką,
a~przy tym co pięć minut spoglądała poprzez mury w kierunku eksplozji i za każdym
razem mówiła łagodnie:
— Łobuziaki...
Potem zadzwoniono na południe i mosiężne łóżko przejechało na mosiężnych
kółkach aż pod przeciwległą ścianę. Pan Burgan wskazał ostatni obraz.
— Jak widzimy, to dzieło syn nazwał „Zimowy nastrój”, a kiedy je tworzył, zdjął
buty, podwinął nogawki spodni i przez godzinę przyglądał się motywowi stojąc w
zimowym styczniowym potoku...
— Łobuziaki — powiedziała pani Burganowa i zeszła z krzesła.
Zapanowała przygniatająca cisza.
Pani Burganowa przetoczyła mosiężne łóżko przez całą kuchnię na dawne
miejsce.
79
— Piękne obrazy, głębia przeżycia widoczna jak na dłoni — mówię —> ale
dlaczego Jurek wkłada o numer mniejsze kamaszki, dlaczego, gdy maluje, wbija sobie
gwóźdź w piętę, dlaczego włazi na bosaka do styczniowego potoku, dlaczego?
Jurek, cały w pąsach, patrzył w podłogę.
_ Widzi ^an — rzekł pan Burgan — syn nie ma akademii... więc niedostatek
wykształcenia zastępuje silnymi doznaniami... bo co tu kryć, myśmy pana dlatego
właśnie zaprosili... my byśmy chcieli siedzieć, czy syn mógłby uprawiać sztukę w
Pradze...
_ Juiku _ mówię — ty malujesz te pejzaże w plenerze? Skąd bierze;z, gdzie
wynajdujesz te cudowne barwy? Gdzieżeś posiadł umiejętność zestawiania błękitu z
czerwienią? Impresjoniści nie p wstydziliby się tych kolorów. Skąd je bierzesz?
Pan Eurgin odgarnął sierpem firankę, z której posypał się
drobniutki jył.
— Widzi pan? — zawołał. — Widzi pan ten koloryt? Prawie wszystkie cbrazy,
które są tutaj w kuchni, były malowane w tej otokninie. Proszę spojrzeć na tę orgię
barw!
Pan Burzan przytrzymywał firankę, a ja wpatrywałem się wraz z nimw
roztaczający się za oknem krajobraz, który przecież byłszjry jak stado zgrzybiałych
słoni; każdy najlżejszy ruch podryvał z ziemi wstęgę cementowego pyłu, za kosiarką,
ciągniętą pizez traktor po łanie lucerny, kłębił się siwy obłok niczym za powozem
jadącym po zakurzonej szosie, na trzecim czy czwartym polu stał wóz drabiniasty,
parobek wrzucał nań snopy, a ksżdy snop, który podniósł, jakby się zapalał, tak się z
niego kuryło i dymiło.
— Widzi pan ten koloryt! — potrząsnął pan Burgan sierpem. Na porętę wyszedł
żołnierz, odbezpieczył granat i rzucił go
przed sietw.
Mosieżnełóżko znów zaczęło wędrować. Pani Buiganowa, o dziwo, milczała.
— Łobuaaki — mówię.
Położyła mi rękę na ramieniu, łypnęła spod obwisłej, przypominającej naleśnik
powieki i strofowała po macierzyńsku: — Pan nią paiu nie wolno. To tylko my, tutejsi,
mamy prawo wymyślać.' Al< my nie wymyślamy, my jedynie folgujemy sobie. / Taka
umóviona gra. Przecież to nasi żołnierze. Nie wie pan, tak jak w rodznie. W rodzinie
też można sobie na to i owo pozwolić, jeden ćrugego może objechać, posłać do diabła i
w ogóle. Ale to jest dopiszczalne tylko między członkami rodziny. Nikt inny
nie ma prawa, w żadnym wypadku. Z naszego tatusia tylko Jurkowi i mnie
wolno pokpiwać... nikomu więcej... ale jak pan uważa? Czy syn ma jechać do Pragi?
Przyczyni się tam do rozwoju czeskiego malarstwa?
I pani Burganowa zwróciła na mnie oczy, w których widniała głęboka mądrość,
oczy, które potrafiłyby dojrzeć nawet pyłek na dnie mojej duszy.
— Praga to porodowe kleszcze — mówię spuszczając wzrok — a te obrazy to już
nie zadatki, lecz dojrzałe dzieła. Myślę, że mógłby wyruszyć na podbój sławy...
— Zobaczymy — rzekła pani Burganowa.
Pan Burgan otworzył drzwi do pokoju i wskazał sierpem.
— Syn również rzeźbi, widzi pan? — zawołał i postukał sierpem w gipsowy
posąg wzdęty kopczykami wielkoludzich mus-kułów.
— To jest ,,Bivoj bez odyńca” — powiedział.
— Nadzwyczajne! Co za bicepsy! — mówię. — Jurku, przyjacielu, kto ci
pozował? Jakiś sztangista albo bokser ciężkiej wagi? Jurek, cały w pąsach, patrzył w
podłogę.
— Ani sztangista, ani bokser — powiedział pan Burgan — lecz ja! — i wskazał
na siebie sierpem.
80
— Pan?
— Ja! — promieniał malutki pan Burgan. — Syn wszystko potrafi sobie
dośpiewać. Syn, kiedy słyszy kapiący kran, chwyta za ołówek i rysuje wodospad
Niagarę, syn, gdy się ukłuje w palec, zaraz pyta, ile kosztuje pogrzeb trzeciej klasy.
Minimalne podniety, maksymalne rezultaty — dodał mrugając oczkami.
— Skąd pan się tak na tym zna! — mówię.
— Toć pochodzę z Vrszovic! — wykrzyknął i podrapał się sierpem w głowę. —
Widział pan może „Troilusa i Kressydę” Shakespeare'a? Jakieś ćwierć wieku temu
statystowałem w rzeczonej komedii w Teatrze Yinohradzkim. Do piątego aktu
reżyserowi potrzebne były dwa piękne gołe posągi na gzymsie. No i jeden z tych
posągów odstawiałem ja, zrobiony na brąz, a ten drugi goły posąg odstawiała pewna
dziewczyna. Co wieczór przez cały piąty akt leżeliśmy nieruchomo na gzymsie, w
oślepiają-
cym świetle reflektorów, z góry gapili się na nas maszyniści, zwłaszcza na to
piękne dziewczę... a gdy „Troilusa i Kressydę” zdjęto z afisza, poprosiłem tę gołą,
zrobioną na brąz dziewczynę o rękę, ona zaś powiedziała: Tak... i żyjemy już z sobą
dwadzieścia pięć lat...
— To jest ten zrobiony na brąz posąg? — mówię. Pan Burgan z uśmiechem
skinął głową.
— Ten, co w piątym akcie leżał na gzymsie? — mówię. Pan Burgan z
uśmiechem skinął głową.
— Może wpuścimy trochę świeżego powietrza — odezwała się pani Burganowa.
Cementowy pył siąpił na dywan.
— Gdyby pan kiedy chciał podreperować stargane nerwy — powiedziała pani
Burganowa — proszę przyjechać do nas choćby na cały tydzień.
— A tymi granatami to tak bez ustanku rzucają? — mówię.
— Nie — odparła pani Burganowa wyciągając z szafy odkurzacz — tylko od
poniedziałku do soboty i jedynie od dziesiątej do trzeciej. Dlatego niedziele są tutaj
niewymownie smutne. Panuje taka ogłuszająca cisza, że bębenki mało nie popękają,
Od tej ciszy. Więc puszczamy radio, a Jurek od rana gra na heliko-nie. I pocieszamy
się, że aby tylko przespać noc, a nasi żołnierze znów się zjawią...
— Naprawdę leżeliście oboje na gzymsie nadzy, zrobieni na brąz? Naprawdę?
— mówię.
— Naprawdę — potaknęła pani Burganowa, ociężałym, kolebiącym krokiem
podeszła do męża i podała mu zwinięty sznur z wtyczką do kontaktu.
— Tatusiu — powiedziała — odkurz tę rabatę astrów pod ścianą, to zrobię panu
piękny bukiet! Łobuziaki... — dodała z czułością i spojrzała przez okno na wzgórze,
gdzie na porębie wyrósł biały obłoczek przypominający krzak kwitnącego głogu...
Przełożyła Cecylia Dmochowska
81
Bar „Świat”
Po szklanej ścianie baru spływały strugi wieczornego deszczu, przez placyk
przemykali przechodnie zgięci wpół i przytrzymywali kapelusze lub osłaniali się
parasolami.
A do baru wpadały dźwięki skocznej muzyki z restauracji na piętrze i gwar,
który od czasu do czasu zamieniał się w gromki śmiech. Bufetowa natoczyła piwa i
poszła do toalety.
Kiedy otworzyła drzwi, ujrzała dziurkowane pantofle wiszące metr nad
podłogą, nogi wystające ze spódnicy w żółto-czer-woną kratę, a później żakiet z
bezwładnie oklapniętymi rękawami, z których sterczały ręce, i głowę dziewczyny
zwieszoną na klapy żakietu...
Dziewczyna wisiała na pasku od torby sportowej przywiązanym do klamki
okienka, którym wietrzyło się toaletę.
— No, no — powiedziała bufetowa, a potem wzięła drabinę składaną, jedna z
kelnerek dźwignęła powieszoną i bufetowa odcięła ją długim nożem do krajania
wędlin. Zarzuciła sobie dziewczynę na plecy i zaniosła ją na zaplecze, ułożyła na stole
przeznaczonym do stawiania brudnych naczyń i rozluźniła pasek.
Odwróciła głowę.
Za szklaną ścianą baru stał na deszczu jakiś mężczyzna i gapił się na stół.
Bufetowa zaciągnęła kretonową zasłonę.
Potem przyjechało pogotowie.
Młody lekarz wpadł do baru, a dwóch sanitariuszy wyciągnęło nosze z karetki.
Lekarz przytknął ucho do piersi dziewczyny, wziął ją za rękę i szybko rozsunął
kretonową zasłonę, dawał znaki, żeby sanitariusze już się nie trudzili.
— Jestem tutaj niepotrzebny — powiedział.
— A co my z nią zrobimy? — spytała bufetowa. ' — Przyjedzie patologia —
odparł.
— To niech szybko przyjeżdża, sprzedajemy tu jedzenie i napoje.
— Na jakiś czas będziecie musieli zamknąć — burknął doktor i wybiegł na
deszcz, karetka pogotowia pomknęła z wyciem klaksonu.
A do baru wpadały dźwięki skocznej muzyki z restauracji na piętrze i gwar,
który od czasu do czasu zamieniał się w gromki śmiech. Przed ścianą ze szkła stało
kilku ciekawskich, przyciskali dłonie do szyby, te dłonie były białe i nienaturalnie
duże. Nad nimi świeciły oczy rozszerzone ciekawością.
Potem do drzwi podszedł wysoki chłopak. Był przemoczony i oba rękawy miał
wybielone tynkiem, musiał ocierać się o ściany. Położył dłoń na klamce, ale chciał
odejść.
Bufetowa otworzyła drzwi.
— Niech pan wejdzie, porozmawiamy — a kiedy wszedł, załamała nad nim ręce
— tramwaj pana przejechał? A może zleciał pan z dachu?
— Gorzej — powiedział — przedwczoraj uciekła ode mnie narzeczona.
I brudnymi rękami zasłonił sobie oczy.
— To pan zaręczony? Nie widziałam pana z kobietą ;— zdziwiła się, topiąc w
zlewozmywaku puste kufle, a kiedy natoczyła piwa, ustawiła kufle w windzie,
zamknęła klapę i nacisnęła guzik. Potem wzięła jedną smukłą szklankę i energicznym
ruchem smyrgnęła nią po mokrym, cynowym blacie bufetu i piwo zatrzymało się
wprost przed łokciem chłopaka.
82
Upił łyk, oparł but o mosiężny pręt umocowany wokół baru nad podłogą i
obserwował jak z podeszwy cieknie woda.
— Uciekła — powiedział. — Na kolację rąbaliśmy młotkiem stary chleb i ona
przypomniała sobie, że pochodzi ze starej rodziny baronów, zaczęła krzyczeć:
„Karolku, ja bym tej twojej matce wpakowała do gęby ręczny granat!” I wzięła nóż,
taki składany tępy scyzoryk, i wbiła go w drzwi. Ale nóż się przypadkowo zamknął i ją
skaleczył. Skoczyłem do okna, żeby mi się nie rzuciła na podwórze. Ta dziewczyna
ciągnęła do samobójstwa jak cielę do cycka.
— Stary chleb rąbaliście na kolację? — dziwiła się bufetowa.
— Tak. Chciała też, żebyśmy razem popełnili samobójstwo — mówił dalej —
powiedziała do mnie: „Wiesz, Karolku, otworzymy okno, weźmiemy się za ręce i siup”.
Byliśmy już wykąpani i w najlepszych ciuchach, wyglądam na dół, żeby nie skoczyć na
jakieś dziecko, patrzę, a tu na pierwszym piętrze antena jest tak głupio zamocowana,
że gdybyśmy skoczyli z trzeciego piętra, na którym mieszkamy, z pewnością
ucięlibyśmy sobie o ten drut ucho albo nos i człowiek by się tylko oszpecił —
powiedział i piwo ciekło mu z kącików ust niczym wyliniałe wąsy.
— To pocłwórze pewnie jest małe jak kurnik, jak byście potem wyglądali —
powiedziała bufetowa i założyła ręce na biuście, była śliczna jak posąg w
Ministerstwie Rolnictwa.
A do baru wpadały dźwięki skocznej muzyki z restauracji na piętrze i gwar
zamieniał się w gromki śmiech.
— Jestem estetą i to zadecydowało — powiedział. — A mojej dziewczynie
byłoby wszystko jedno. Kiedyś wieszała się na pasku od torby sportowej i ja ją
uratowałem. Krzyczała na mnie: „Ty kretynie, po coś mnie odciął, byłam już bliska
sławy”. Sąsiedzi kołatali do nas i wołali: „Panie Karolu, co pan tam robi? Tutaj są
dzieci!” A moja narzeczona zaczęła im wymyślać: ,,Te wasze bachory wyrżnęłabym
tępym nożem i podpaliła”. Żeby załagodzić sytuację wziąłem ją za rękę i za nogę i
chciałem zakręcić nią młynka w powietrzu, ale źle wymierzyłem odległość i
dziewczyna wybiła głową drzwi i przewróciła w korytarzu sąsiadkę, która klęczała przy
dziurce od klucza. I wie pani, co moja narzeczona wtedy powiedziała? „My z
Karolkiem mo-
żerny robić w domu, co nam się podoba, prawda, Karolku!” -_ chłopak
uśmiechał się, oczy miał obwiedzione czernią jak blankiet telegramu.
— To straszne — powiedziała bufetowa — niech pan spojrzy! To bydło
przyniosło ze sobą krzesełka! — Nalała kufel piwa i wyszła zza bufetu kierując się w
stronę szklanej ściany, za którą pod strugami ulewy tkwiła gromada gapiów, szeptali
coś między sobą, byli i tacy, co rozsiedli się wygodnie na krzesłach i przyciskali dłonie
do szyby, jakby chcieli się o nią rozgrzać. Wyglądali jak topielcy.
Bufetowa upiła z kufla, pochyliła się, przytknęła twarz do szyby, tak, że miała ją
przed oczami jak okulary, a potem cofnęła się i chlusnęła piwem na szkło. Piana
ściekła po tych portretach za szybą.
— Prażanie — powiedziała wzruszając ramionami.
Wróciła za ladę, napełniła kufle i jeden pchnęła po mokrym, cynowym blacie
bufetu aż piwo zatrzymało się na wprost chłopaka.
— Ze też człowiek ma'takie szczęście, że wszystko dzieje się na jego oczach —
powiedziała. — Zeszłego roku szłam sobie na spacer obok torów, po drugiej stronie
szła dziewczyna, a kiedy nadjechał pociąg, ta dziewczyna siup pod lokomotywę i z
nasypu wprost pod moje nogi potoczyła się jej głowa. Jeszcze-mrugała oczami!
Ale chłopak był pogrążony w swoich myślach jak pedałowa maszyna do szycia.
— Ja i tak nie zrezygnuję ze swojej dziewczyny — powiedział. — Ona przyniosła sławę
83
grafice czeskiej dlatego, że była bezpłciowa. I co by mi przyszło, gdybym miał
normalną kobietę? Kochalibyśmy się, ale z absolutną grafiką byłby klops.
Uniósł kufel i piwo pociekło mu za koszulę.
A do baru wpadały dźwięki skocznej muzyki z restauracji na piętrze i gwar
zamieniał się w gromki śmiech. Windą zjeżdżały tace z pustymi kuflami, na których
osiadła piana.
— Narzeczona ciągle mi mówiła, że jestem głupi, ale jakże mogę się bawić i
równocześnie chodzić do fabryki i tymi rękami
rysować przekroje maszyn z dokładnością do jednej setnej milimetra, poślizgi
hamulców do odrzutowców...
— No nie, to już przechodzi ludzkie pojęcie — zaperzyła się bufetowa.
Kilku gapiów siedziało na wątłych gałązkach w koronach lip przytrzymując się
konarów jak w zatłoczonym tramwaju, z tej ptasiej perspektywy patrzyli w dół do
baru, gdzie przez uchyloną zasłonę kretonową widać było stół do brudnych naczyń, na
którym leżała powieszona.
— Zawsze muszę trafić na jakieś świństwo — uskarżała się [bufetowa. — Idę
kiedyś nocą przez Krczak, zgubiłam drogę, macam rękami po krzakach jak ten ślepy
Hanusz z naszego zegara na ratuszu... i złapałam kogoś za lodowatą rękę. Zapalam
zapałkę, podnoszę w górę... a tu wywala na mnie język powieszone chłopisko. Ale leje
jak z cebra, co? — powiedziała i ponad głowami ludzi patrzyła na latarnię, wiatr
szarpał gałęziami akacji i odsłaniał oświetloną tarczę zegara na Zameczku.
Do baru wpadły dźwięki skocznej muzyki z restauracji na piętrze i gwar, który
zamieniał się w gromki śmiech.
Przed drzwiami stał zadyszany mężczyzna w kombinezonie i pokazywał koszyk
z flaszkami na piwo.
Bufetowa wpuściła go do środka, wyjmowała flaszki i napełniała je piwem,
dziwiła się:
— Taki z pana ładny kawaler, ale wygląda pan jak przebieraniec.
— To nowa moda w naszej fabryce — odpowiedział monter. — Ci, którzy
wychodzą z roboty jak lordowie, do pracy ubierają się tak, że rodzona matka by ich
nie poznała. Swego czasu nastała moda na połatane kombinezony i w warsztatach
było pstro od błazeńskich łat niczym na balu gałganiarzy. Potem nosiło się
kombinezony reperowane drutem. I znowu cała fabryka chrzęściła jak teatr
kukiełkowy. A teraz przyszła kolej na rozdeptane kamasze — powiedział monter i
pokazał but bez podeszwy zawiązany miedzianym drutem zamiast sznurowadła — i
spodnie musimy mieć z jedną nogawką obciętą w połowie albo
chociaż rozdartą przez tryby — cofnął się o krok, żeby zademonstrować swój
kombinezon.
— Ładnie, ładnie — pochwaliła bufetowa wstawiając flaszki z piwem do
koszyka.
— A dziewczyny, które chodzą do fabryki wysztyftowane jak gwiazdy filmowe,
w pracy noszą teraz gumiaki we wzorek z rekinów — powiedział chłopak; mokre, rude
włosy skręciły mu się w pierścionki i połyskiwały jak miedziane strużyny. — Pani
bufetowa, na co czekają ci ludzie na deszczu?
— Na górze jest wystawne wesele — oczami wskazała sufit.
Potem z uznaniem przyglądała się dorodnemu monterowi, który co chwila
poprawiał jedną szelkę zsuwającą mu się z ramienia. A kiedy monter wyszedł, spytała:
— A panu podoba się jeszcze w fabryce?
— Podoba — powiedział chłopak. — Bez fabryki nie mógłbym żyć tak samo, jak
bez tej mojej narzeczonej. Przecież oni zorganizowali mi pierwszą wystawę —
parsknął śmiechem. — Zorganizowali! Ale zanim to nastąpiło, musiałem pokłócić sią z
84
referentem, który mi radził, żebym swoje malunki rozwiesił nocą w sali. Włamałem
się tam i rozlepiłem na sztalugach moje dzieła na temat PRZEŻYCIA ZMYSŁOWE
FABRYKI. Kiedy zobaczył je referent do spraw kulturalnych, zsiniał ź 'wrażenia, a
potem rzucił się na mnie z pięściami, cóż, rozerwałem mu marynarkę... ale wernisaż
był. Robotnikom to się podobało. Jako wstawka kulturalna śpiewał chór niewidomych
dzieci, nad którymi na całą długość balkonu ciągnął się napis: Musimy strzec jedności
jak oka w głowie. A dziś fabryka pyszni się tymi, że pierwszą wystawę miałem u nich w
zakładach...
Z restauracji na piętrze dobiegała wesoła rozmowa i wybuchy szalonego
śmiechu. Pierwsza zeszła na dół panna młoda w białym welonie, była naprawdę
młoda, oczy błyszczały jej od alkoholu, odwracała się co chwila i wlokła za sobą swego
małżonka. Drużbowie i druhny przytrzymywali się poręczy i deptali po ślubnym
trenie. Panna młoda śpiewała i machała do taktu wiązanką kwiatów, zbiegła do
oszklonego baru, krzyknęła na gapiów za szybą, a potem wyszła na dwór pod srebrne
strugi desz-
czu, rozpostarła ręce, przechyliła głowę do tyłu i rozpuściła włosy, które w
jednej chwili przemokły do cna, ulewa modelowała jej zgrabne ciało. Pan młody i
reszta weselników z radosnym piskiem poszli w jej ślady. Potem gęsiego maszerowali
po drugiej stronie ulicy, a panna młoda opędzała się ślubnym bukietem i machała do
taktu weselnemu korowodowi.
— Ładne wesele i tak powinno być — powiedziała bufetowa
I złażąc ze skrzynki od piwa. — A ta pańska narzeczona to wczoraj panu
uciekła?
— Nie. Przedwczoraj — odparł trąc zaczerwienione oczy. — Nawet się jej nie
dziwię. Naczytała się książek z Czerwonej Biblioteczki i żywotów sławnych
osobistości. Chciała, żebym miał dwa pokoje i przyjmował gości, a tą swoją absolutną
grafiką bawił się wieczorami dla rozrywki. I dlatego ciągle groziła mi tym, co było albo
tym, co będzie, mówiła o swoich kochankach, który i co z nią robił, lub tylko chciał
robić, albo powtarzała, że ucieknie do rodziców legitymujących się rodowodem od
siedmiuset lat i przodkiem, który był szambelanem papieskim. Ale co ja mogłem
poradzić, skoro zaliczkę lub pożyczkę przepuszczaliśmy w ciągu dwóch dni? A potem
rozbijaliśmy młotkiem stary chleb na kolację, moja narzeczona chodziła sprzedawać
ty-f>owe flaszki, lub cięła nożyczkami jakiś kostium i zanosiła do składnicy starych
szmat. Oczywiście było to podniecające. Poza tym żyliśmy idealnie.
Do baru weszło dwóch milicjantów.
— Dobrze, że panowie przyszli — mówiła bufetowa, podczas ^dy milicjanci
wylewali wodę z butów z cholewami — ta hołota robi mi z baru panoptikum — i
wskazała na gapiów, którzy teraz ucichli i jeszcze uważniej obserwowali, co się
wydarzy. — Krew może człowieka zalać — powiedziała. — Żeby tak się gapić jak sroka
w gnat i to na co? Na trupa!
A kiedy spojrzała na młodszego milicjanta, zamarła ze zgrozy: — Ależ pana
urządzili paskudnie! — Milicjant wyjął lusterko kieszonkowe, obejrzał siniec pod
okiem i powiedział:
— Kopytem mnie zasunął. Plutonowy uzupełnił:
— A co ci radziłem? Nie zaczynaj z pijanymi weselnikami. Od słowa do słowa i
nasz posterunkowy wyf asował śliczny limon od pana młodego.
— Ale go przytrzymałem. I pod klucz — milicjant pokazywał, jak zamykał pod
klucz pana młodego, a potem obmacywał palcami opuchniętą brew.
— Gdzie ta dziewczyna? — spytał plutonowy.
— Tutaj — powiedziała bufetowa i rozsunęła kretonową firankę. Ściana ze szkła
w jednej sekundzie zmatowiała od białych dłoni, na plecy tych, co stali przy szybie,
85
wdrapywali się ludzie z tłumu, paru gapiów wisiało na kandelabrze, a jakiś dziadek
wskoczył na konar lipy jak pawian, wiatr skuczał w drape-riach z deszczu.
Młodszy milicjant wydobył notes i poprawił kalkę.
Bufetowa krążyła pod ścianą, splunęła jakiemuś gapiowi w twarz, ale on nie
drgnął nawet i ślina ściekała po szybie jak
mleczna łza.
— Nie zamordowałam rodzonego ojca kuchennym nożem, żeby tak się zaraz
gapić — krzyknęła bufetowa i palcem postu-kała w czoło jakiemuś człeczynie za szyba,
zirytowana odeszła od ściany, odwiązała fartuch i nakryła nim bufet, potem rozpuściła
swoje długie włosy upięte w kopiec termitów, powtyka-ła do ust wsuwki i znowu jakby
splatała pięciokilogramową chałkę, zaczęła upinać włosy w koronę, a kiedy
umocowała je wsuwkami, weszła do pakamery i usiadła na krzesełku.
— Dobrze, że pani jest — powiedział plutonowy. — Niech pani rozepnie jej
bluzkę. Ta dziewczyna nie ma dowodów, a całego majątku... trzydzieści halerzy...
Do drzwi baru przecisnęła się panna młoda i zastukała w nie cichutko. Młodszy
milicjant otworzył jej.
Panna młoda weszła, zdjęła srebrny pantofelek i wylała z niego wodę. Farba z
kapelusza ślubnego i podczernionych oczu spływała strużkami.
— I co będzie! — spytała. — Puścicie mi go, czy nie?
— Nie puścimy — powiedział milicjant.
— Dlaczego?
— Bo obraził milicjanta na służbie...
— Przecież na tej służbie nie macie panowie \viele roboty _ powiedziała i
napiła się wody z kranu, która ^ez przerwy ciurkała do zlewozmywaka.
— Oko mam fioletowe jak cyklamen — stwierdził milicjant zaglądając w owalne
lusterko.
— Trzeba było zostawić nas w spokoju. Pa^ pierwszy zaczął, to teraz musi pan
zakończyć. Kiedy go wypuŚQicie?
— Dopiero jutro.
— To ja na pana zaczekam, pójdzie pan ze mną spać( bo w noc poślubną nie
będę sama.
— Nie jest pani w moim guście — odparł milicjant i wstał z krzesła.
— Boże kochany, znajdą się inni — zawołała panna młoda, okręciła się na pięcie
i spytała chłopaka: — A pan> podobam się panu?
— Tak — odpowiedział. — Jest pani podobna dQ mojej dziewczyny, która mi
uciekła. Ma pani takie same oczęta jak ona kiedy po raz pierwszy przybiegła do mnie z
wózkiem, w którym dziewczynki wożą lalki, i też jest pani prawie bosa, bo z
pantofelków zrobiły się stare kapcie, i włosy ma pani podstrzyżone jak dziewczyny z
poprawczaka w Kostomlatech. & poza tym Na oku ma pani taki sam jak ona błękitny
punkcik niczym okruch chalcedonu. Podoba mi się pani, jest pa^i w moim guście
— Pan też mi się podoba — odpowiedziała panna młoda i nabrała wody w
srebrny pantofelek i jak z kielisz^ napiła się z niego z apetytem.
— A jeśli jesteśmy w swoim typie, to nie nia gadania _ dodała oblizując wargi.
Młodszy milicjant usiadł na krześle, plutonowy pOprawił kretonową zasłonkę i
zaczął dyktować:
— Denatka ma około stu sześćdziesięciu cehtyinetrów wzrostu, ubrana w
kostium w żółtą i czerwoną kratk^ Na nogach czarne, dziurkowane pantofle. Bluzka
różowa z kołnierzykiem koronkowym haftowanym w różyczki...
Młodszy milicjant wstał i poszedł zamknąć drzwi, przez które chłopak z panną
młodą wyszli pod strugi deszczu. A kiedy usiadł, pisał dalej pod dyktando
plutonowego... Potem przyjechał wóz z patologii.
86
— Kiedy moja dziewczyna przybiegła do mnie po raz pierwszy... — mówił
chłopak.
— Nie słyszę! — wołała panna młoda i wiatr uniósł jej słowa.
— Kiedy moja dziewczyna przybiegła do mnie po raz pierwszy — krzyczał jej do
ucha — kończyłem właśnie robić maskę pośmiertną przyjaciela. I zaraz chciała, żebym
jej też zrobił taką maskę, bo wtedy będzie mogła zacząć życie od nowa. Ułożyłem ją na
stole, posmarowałem wazeliną, wetknąłem w nos zwitki z gazet, a potem wylałem jej
na twarz płynny gips... szyję miała okręconą ręcznikiem jak ofiara morderstwa...
trzymałem ją za rękę i czułem sejsmograficzny impuls jej serca...
— Jakie to piękne — zawołała panna młoda i wicher porwał jej z głowy kapelusz
unosząc w czarne niebo.
Potem chłopak zatrzymał się i patrzył na park pod latarniami jarzeniowymi, w
którym wiatr oderwał od drewnianych kołków młode topole i giął je do ziemi, tak, że
gałęzie chłostały
po kałużach.
— Niech pani przytrzyma to drzewko — zawołał chłopak, rozerwał krawat i
przywiązał nim topolę w dwóch miejscach.
— Co pana obchodzą drzewka? — złościła się.
— Niech pani mocno trzyma!
— Mówię, co pana obchodzą te drzewka.
— Połamałyby się.
— To niech się połamią! Co panu do tego?
— Te drzewka są moje w tym samym stopniu jak to, co ja myślę i co robię jest
dobrem publicznym, panienko! Ja cały należę już do publiczności jak pisuar
publiczny lub park.
Wykrzykiwał i zdzierał z panny młodej mokra suknię z zabłoconym trenem, a
potem gwałtownymi ruchami, jakby dyrygował orkiestrze, szarpał jedwab na kawałki i
skręcał z nich postronek.
— A kiedy gips stężał — wołał głośno — nie mogłem z niego wydostać swojej
dziewczyny, chyba że sekatorem. I musiałem jej ściąć włosy do pół głowy, to nas
zbliżyło. Powiedziała mi, że od tej chwili zaczyna nowe życie. Przez trzy dni
spowiadała mi się, a ja waliłem głową o ścianę. Dobrze, że miałem przygotowaną
beczułkę smoły do smarowania murów w piwnicy... i tak pełniąc funkcję spowiednika
namoczyłem pędzel w tym błocie i odprawiałem egzorcyzmy mażąc pędzlem po
białych ścianach, a ona tymczasem opowiadała, jak ją prowadzili pod ręce do ustępu,
żeby mogła się wyrzygać, jak jakiś facet ja rzucił i w nocy leżała w Stromovce i gryzła
glinę z rozpaczy... i tak dalej, spowiadała mi się z czarnych uczynków tak długo, aż
stała się biała, a ja na białe ściany piwnicy zużyłem całą beczułkę czarnej smoły.
Znalazłaby pani jeszcze coś do podarcia? Szmaty się skończyły.
— Niech pan zerwie — powiedziała podsuwając ramię z ra-miączkiem od
koszuli.
Złapał za nie i jednym szarpnięciem, tak jak się łamie gałąź lub konduktor
pociąga za sznur od dzwonka w tramwaju, zerwał z niej resztę weselnych szat.
Zalśniło, panna młoda naga do pasa stała w publicznym parku.
— Niech mi pan też zrobi maskę pośmiertna!
Przełożył Edward Madany
87
Jarmilka
1
Znowu jestem w hucie. Już z daleka widzę Jarmilkę, jak dźwiga kubełki z zupą.
Spieszę jej naprzeciw i tak się przypatruję, że spuszcza oczy. Jest w szóstym miesiącu,
a kiedy otwiera usta, znów widzę, że brak jej połowy zębów. Ale to dziewczyna prosta
w obejściu, a przez to bardzo miła.
Idę obok niej i szeptem mówię: — Kiedy ślub, Jarmilko?
— Jak kro wieniec zakwitnie! — odpowiada.
Ja na to: — Jakże to tak! Chyba już mnie nie kochasz?
— A nie, bo wciąż latacie po Poldowce, jakbyście mieli piórko w tyłku! — mówi
bez ceregieli.
Stawiam kubełki, które jej pomagałem nieść, patrzę na nią z wyrzutem, ona zaś
spuszcza powieki. Widzę podbite oczy, widzę plamy watrobiane... no i oczywiście! Ma
na sobie dzisiaj znowu ten bawełniany żakiecik, przepasany sznurkiem. Podnosi
wzrok i mówi:
— Co się tak na mnie gapicie, jak cielę na malowane wrota?
Tłumaczę jej: — Ostatnimi czasy jesteś dla mnie jakaś zimna. — Podnoszę
kubełki i niosę dalej, bo nie wypada, aby brzemienna kobieta dźwigała taki ciężar.
Obok szkoły zakładowej Jarmilka opiera się o węgiel i wymiotuje. Kiedy odwraca ku
mnie znękaną twarzyczkę, usprawiedliwia się: — No i widzicie! —
Obiema rękami podtrzymuje sterczący brzuch i dodaje: — To z tego, stryjku, że
jestem taka nadziana, rozumiecie...
Pytam: — Więc jak? Był już ten twój u ciebie?
Rozjaśniła się: — Był. Już leżałam w łóżku, kiedy przyszli chłopcy z Cyrczowic i
wołali przez płot: ,,Jest Jaruszka w domu, proszę pani?” — Więc mama wyszła do
furtki i mówi: „Ach, co za goście, pan Jarosław! Jakże tak można, panie Jarosławie,
dziewczynę nam zepsuć, a potem ją zostawić?”
Jarmilka przystaje i już surowiej mówi: — I wiecie, stryjku, co jej
odpowiedział?
— Na razie nie wiem.
A Jarmilka podnosi głos: — Powiedział mojej mamie: „A niby jak, ciotko, mam
sobie brać bękarta na kark?” — Powiedzcie, stryjku, tak mówi kandydat na męża?
Ujmują kubełki i przytakuję: — Rzeczywiście, tak się nie mówi, a przynajmniej
nie powinno się mówić.
— Więc widzicie! I jakże mamy mieć wesele. Ale ja już do niego nie pójdę. To
wszystko przez tę jego mamę! Ja jej nie daruję! Wpadnę tam kiedy i zawołam: —
„Trzymajcie go sobie, tego waszego synalka, i wsadźcie go sobie... wiecie gdzie!”
Zirytowała się, ale już wchodzimy do stołówki, gdzie mężczyźni Jarmilkę
witają: — Ty, Jarmila, aleś już pękata! Dynię połknęłaś, czy co?
Jarmilka się jednak nie daje: — Spokojnie, barany, spokojnie! Każdy z was
struga kawalera, a jak z nim dziewczyna trochę pogada, to jej narobi wstydu, a potem
jeszcze wysyła anonimy do domu, że lata za żonatymi!
Jarmilka krzyczy, ale uśmiecha się, nawet jest rada. Zna ich i oni ją znają.
Mężczyźni głaszczą ją po ramieniu, a ona uchylając się rozlewa zupę. Odgraża się
chochlą: — Zostaw, bo ci dam po gębie!
88
A ja z oddali patrzę na Jarmilkę, porównuję ją ze wszystkimi kobietami, które
kiedykolwiek znałem, i nie mogę się napatrzeć. Jem powoli zupę, nie spieszno mi, i
wreszcie znów z nią pozostaję sam.
Usiadła u końca stołu i chłodzi sobie twarz o cynową blachę.
Odzywam się: — Mówiłaś, żeś z panem Jarosławem rozmawiała w niedzielę...
Odpowiedziała w blachę: — A jakże, ale on na mnie nie zwracał uwagi. Tańczył
coraz to z inną, moją siostrę tak to wkurzyło, że podeszła do niego w tańcu i powiada:
— „Nic ci nie wstyd, ty draniu, siostrę mi zepsuć, a potem łajdaczyć się z inną?” —
Jarmilka wstała. — A on jej tam przy wszystkich dał w twarz! Powiedzcie, stryjku, czy
to wypada dać kobiecie w twarz tak publicznie?
— Na pe\vno nie wypada — powiadam.
— No widzicie! Ale ja go podam do sądu i będzie płacił!
— Jarmilko, słyszysz, co mówię? Wszystko się obróci na dobre. To tylko teraz,
przed ślubem, on odstawia takiego ważniaka.
Wzięła miski po zupie i zakłopotana zapatrzyła się gdzieś. Potem złagodniała:
— Myślicie? Naprawdę tak myślicie? Toż ja go, bałwana, tak strasznie kocham!
Powiedzcie stryjku, co by to było za życie bez niego? Już bym do śmierci miała
zasrany żywot. Ile ja się naprosiłam, nażaliłam, nabeczałam... — Machnęła ręką.
Wstaję, muszę już iść.
Jarmilka otwarła drzwi i zawołała za mną:
— Przyjdźcie, stryjku, znowu!
2
Między tyglownią a magazynem elektrod przekopywałem hałdę pordzewiałych
wiórów. Potem ładowałem te wióry do koryt wsadowych. A kiedy wyprostowałem
grzbiet, patrzę, kto idzie, a to ścieżką człapie Jarmilka ze skrzynką i kubełkiem.
Przelazłem przez stertę wiórów.
— No i co tam? — powiadam.
— Oo! Właśnie się dowiedziałam od bab, że Jarouszek miał im powiedzieć: —
„Kto wie, z kim ta włóka to ma”! Ale ja mu dziś w autobusie zaszuram! — Jarmilka
przysiadła na skrzynce. — Stanę sobie koło drzwi i przy ludziach mu powiem: „Usza-
nowanie, panie Jarosławie, proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale wtedy, jak z
panem siadłam w rowie, to byłam dobra dla pana, co? A teraz pan mówi, z kim ta
włóka to ma? Na to sobie nie zasłużyłam, ślicznie panu za to dziękuję!”
Piąstką uderzała się w czoło: — Po co ja wtedy poszłam na tę zabawę, po co?
Chłopaki przyszły: — „Chodź z nami, Jarusz, na potańcówkę!” A ja głupia poszłam.
Sala nabita, a myśmy się z Jarouszkiem od pół roku gniewali... I akurat musiałam
spojrzeć na drugą stronę stołu, gdzie on siedział. A jak tylko spojrzałam, już było po
mnie i po nim też. Tańczyliśmy z sobą, nie puścił mnie ani na chwilę, potem w nocy
wracaliśmy razem do domu...
W jej spojrzeniu była gorycz, ale zaraz się ożywiła: — Wiecie, stryjku, jego
kumple chcą z nim zrobić porządek. Zamkną mnie tam w jednym mieszkaniu w
szafie, potem zaproszą Jarouszka i naprowadzą rozmowę na nasze wesele. I mamy
taki umówiony znak: jak jeden z tych moich znajomków powie: — „Ty obłudniku
katoliku!” — Ja otworzę szafę i wyjdę. Ciekawe, co on na to powie! Dobry pomysł, nie?
Ale, stryjku, trzymajcie za mnie palec!
Wstaje, podnosi skrzynkę i po śniegu biegnie do kuchni zakładowej.
Wołam za nią: — Jarmilko, co dziś na obiad?
89
Odkrzykuje: — Zupa kminkowa, wędzony boczek i nektar z dzikiej róży. Ale ten
pomysł z szafa, to dopiero, co?
Kiwam głową, że dobry, ale już widzę, jak pan Jarosław, znany latawiec, da
Jarmilce przy tej szafie po twarzy. Ale cóż? Wolę ładować wióry, biorę się za tę robotę.
Kiedy skończyłem, brygadzista posłał mnie do ładowania grafitu. Waszek Prucha
wziął łopaty, z wolnego toru kolejki zepchnęliśmy kolibę, pchaliśmy ją aż pod szopę.
Otwieramy wrota, skip żeśmy nachylili, położyli pod niego cegłę, żeby nie zjechał z
powrotem. Z równo ułożonych rzędów zacząłem ściągać papierowe worki pełne
miałko zmielonego grafitu. Ostrą łopatą rozcinałem każdy, a Waszek ten wysypany
grafit nakładał.
Mówię: — Zupełnie jakbyśmy ładowali najczarniejsze grzechy świata.
— Czemu grzechy? — rzekł Waszek i rzucił pełną łopatkę, aż pył wszystko
przesłonił. — Praca jak anioł!
— Cholera, uważaj!
— A czemu? — odkrzyknął wesoło Waszek i dalej rzucał pełne łopaty tego
delikatnego proszku, za każdym razem buchał słup pyłu, który przenikał za koszule,
do nosów i do ust. Potem Waszek wyłonił się z tej chmury zupełnie czarny, ale
błyskający białymi zębami. Oparł się o łopatę i rzekł: — Ja zawsze byłem taki. Jak
posłowie w lagrze przechwalali się, kto komu kiedy dożarł, słuchałem, a potem
mówiłem: — „Pana chronił immunitet poselski, panie pośle, więc mógł pan mówić, co
ślina na język przyniosła, ale co pan powiedział landratowi, jak jego ludzie zjawili się z
nakazem aresztowania?” Uchodziłem więc za mądralę, aż mnie jednego razu
przenieśli do kancelarii. Tam miałem nad sobą pewnego wiedeńczyka, ten mnie zaczai
faszerować Marksem, o czymkolwiek bym mówił. Po dwóch latach rzekł mi: — „Jako
szrajber jesteś u mnie ostatni raz, ale od dzisiaj stałeś się innym człowiekiem,
wyuczonym, możesz teraz ten jad roznosić dalej”.
— No i co?
— No, a teraz ten jad jest moim szczęściem, wszystkim.
— Kwestia, z której strony się na to patrzy — rzekłem.
— Dlatego właśnie jestem za. Kiedy ktoś przy mnie jakiś szczegół nawet
słusznie wytyka, to mówię: „Mimo wszystko ja jestem za!” — odparł Wenca Prucha i
dalej rzucał łopatą grafit.
Potem zaczął wspominać: — Jak się esesmani nudzili, to robili apel i urządzali
„Święto dziecka”. Najpierw musieliśmy tańczyć Barentanz. Po dziesięciu minutach
słabsi padali, a esesmani ich wykańczali. Następnie zarządzali Gansemarsch, później
Blind-kuh, i znów tych, co odpadali, dobijano. W ten sposób mieliśmy zabawę w
skakankę, w kucanego, w niebo — piekło — raj, a na koniec odbywało się toczenie
beczek.
Oparłem łopatę, ująłem Waszka za ramię i patrzyłem na niego, ale po nim nie
było już znać nic z tego, co opowiadał. Kiedy ściągnąłem następny worek grafitu,
wybiegł spod niego szczur.
Waszek rzekł: — Popatrz, szczur! Esesmani mieli ich pełne
klatki i dla zabawy karmili chlebem. Myśmy często zdobywali chleb tylko w ten
sposób, żeśmy zwabiali te szczury do innego kąta i zawsze wtedy któryś z więźniów
ukradł im trochę z ich porcji. Jednego razu szczur ugryzł więźnia, a ten potem z tego
umarł.
Teraz ja sobie przypomniałem: — Kiedy pracowałem w lagrze, w jednej
walcowni, tom sobie jednego szczura prawie że oswoił. Punkt o pół do jedenastej
wyłaził i wtedy dawałem mu jeść. Potem bywało już tak, że jadł w odległości pół metra
ode mnie. Aż mi go raz kumple złapali, wrzucili do wanny z kwasem solnym i patrzyli,
jak ten kwas zżera z niego najpierw sierść, a potem skórę.
90
— Nie powinieneś mi był tego mówić — zżymał się Wenca Prucha. — Ja nie
mogę znieść, jak ktoś się znęca nad zwierzętami. W Kremnicy woźnica walił konie, to
ja tego woźnicę sprałem pięściami, on mnie znów za to wysmagał batem.
Mówię: — Gdy Niemcy ewakuowali Śląsk, to w te trzaskające mrozy przywozili
na stację całe pociągi bydła. Jak ono wyglądało! W otwartych wagonach, po
czternastu dniach takiej jazdy! Owce „pozjadały z głodu własne runo, a te krowy,
Wenco, te krowy, co nie mogły się bronić, żebyś widział!
Waszek otarł czarną łzę i mamrotał: — Tegoś za nic nie powinien był mi
mówić! Bo ludzie, nawet gdy ich Niemcy wozili jak te bydlątka, ludzie chociaż myślą...
Zadumał się, a potem poprawił: — Tylko, że jak już całkiem opadną z sił, to są
też jak te owce... Trudno wtedy zdobywać się na gesty. Ci, co cię dręczą, nie rozumieją.
Dla nich jesteś gnój. U nas był taki esesman, nazywali go der eiserne Gustav, ten ci
potrafił załatwić w kamieniołomach za kwartał trzy tysiące lu$zi. I znów sobie
wybierał następnych, ale tylko samych mocnyfli. Raz patrzy na mnie, a ja na niego. W
moim spojrzeniu była cała złość i nienawiść. Ale on się uśmiechnął i rzekł sucho:
— „Na nu, so was, dass der Hund noch lebt?”
Waszek Prucha rzucił ostatnią łopatę. Gdyśmy przyszli do
stołówki, Jarmilka wołała: — No, dobrze, że idziecie, smaro-
wozy!
Powiadam: — A schowałaś mi rogalik?
— Ależ, stryjku, nie daliście mi przecież na niego kartek!
— Zajrzyj no, Jarmilko, do szafki!
— Tam nic nie ma!
— Zajrzyj no, wczoraj tam był rogalik, może i dzisiaj jakiś będzie.
— Bójcie się Boga, stryjku! — krzyknęła Jarmilka, a gdy otworzyła szafkę,
rzeczywiście na półkach nic nie było. Zamknęła drzwiczki i szepnęła: — Może byście
chcieli bułkę z masłem? — Podała mi dwie bułki i zażenowana wyjaśniała: — Wyście
dobrzy, stryjku. Pomagacie mi dźwigać kubły. — Jadłem tę bułkę, drugą dałem
Waszkowi, popijaliśmy je letnią herbata. Waszek opowiadał: — Ten eiserne Gustav
wybierał siłaczy do kamieniołomu, a z nim był jeszcze jeden, ten znów robił selekcję
słabych heftlingów do gazu. No, to ci nieszczęśnicy, którzy to wiedzieli, resztkami sił
podnosili kamienie, by pokazać, że są mocni, ale esesman się śmiał: — „Ach, się sind
so jung und kraftig!” I wpadł na taki esesmański pomysł, że gdzież tam do gazu, nie,
ci, którzy zostaną wybrani, pójdą zbierać zioła lecznicze. Krauter sammeln. I powiązał
Żydów po dwóch razem. Gdy pochód ruszył, zorientowali się, że on ich prowadzi do
gazu. I któryś z Żydów, tancerz, i związany z nim towarzysz rozbiegli się i głowami
łupnęli w tego esesmana, a reszta też zaczęła go walić bykiem. Ale zaraz przybiegli
inni esesmani, zdziesiątkowali tych maszerujących „na ziółka”, a tego tancerza
rozdeptali. O ile pamiętam, jedni tylko Żydzi zrobili u nas taką rewolucję.
Słuchałem i patrzyłem na Jarmilkę, jak przy szafce wciąż liczyła pieniądze,
wciąż do siebie coś szeptała, chwytała się za głowę, śliniła palce i na nowo rachowała.
Waszek spytał grubiańsko: — No co, Jarmilko, ten wasz już was kopie?
Przestała liczyć, a widząc, że Waszek patrzy na jej brzuch, zaczerwieniła się i
rzekła: — A jakże! On by mnie trzasnął w gębę, tylko bym się oblizała! — Kiwnęła z
zadowoleniem i dumą, że już ma kogoś, kogo może być pewna, że ją w gębę
aśnie. Aż jej oczy zaszły łzami ze szczęścia na myśl o tym.
A \e potem rozłożyła pieniądze na stole, otwarła szafkę, dwoma
alcami zaczęła dotykać garnuszków. Gdy je policzyła, rzekła:
Jarouszek bardzo teraz nerwowy, że nie może chodzić do
spody, bo jest chory. Ostatnim razem, kiedy chorował, to szedł „Na Rożek”, ale
jego kumpel na niego doniósł i Jarousz-kowi strącili trzy dni. Na potańcówce
91
podszedł do mnie Ota, ten, co go wsypał, ale ja mu powiedziałam: — „My nie mamy z
sobą nic do gadania!” — Gdy przyszedł drugi raz, rzekłam: — „Panie, ja z kapusiem
nie tańczę, odczep się pan, już!” — Tak mu powiedziałam przy całej sali. Wtedy były
inne czasy, Jarouszek mnie lubił, chodziliśmy razem rajcować się do stawu...
Zadyszała się, aż poczerwieniała. Rozpięła żakiecik i wybiegła ku piecom.
3
Tak jakeśmy byli czarni od grafitu, zeszliśmy po drabince na dół, do bunkra z
wapnem. Na dnie trzymaliśmy się za ręce, brnąc po kostki w białym pyle.
Waszek wspominał: — Właśnie tak samo, tylko że w kajdankach szli w lagrze
obok siebie... dyrektor policji w Morawskiej Ostrawie i komunistyczny poseł z
Ostrawy, Bilek. Baczą, dyrektor — malutki, a Bilek olbrzym. Idą przede mną i
rozmawiają: — „No, panie dyrektorze, tyle mnie pan naścigał, a teraz mnie pan ma
całkiem bliziutko!” — „Ale, panie pośle, jak nam pan właściwie uciekł wtedy, gdym
posłał, by pana aresztowali?” — „Bo miał pan głupich żandarmów, panie dyrektorze.
Oni wtedy spytali się mnie, posła Bilka, gdzie mieszka poseł Bilek. A ja, panie
dyrektorze, nosiłem już zarost i strój leśniczego”.
Waszek wziął z kąta łopatę, ja pogrzebacz i ściągaliśmy ze ścian wapno, bo
miotła tam nie sięgała. Potem przyjechał dźwig, rozwarł swój pysk i opadł na stertę
wapna, wgryzł się w nią i uniósł w górę.
— Wiesz, co mnie wkurza? — poskarżył się Wenca. — To fotografowanie
naszych zwierzchników, a to przy biurku, a to w ogródku... a zawsze odbiglowanych!
— To prawda — powiedziałem. — Pamiętam, że Lenin chodził jak jakiś
poczciwy stryjek, a ta jego Krupska! Często widzę to zdjęcie: Lenin układa sobie
przemówienie na kolanie, siedzi w fotelu obciągniętym białym pokrowcem. I choć
jestem katolik, nic mi nie przeszkadza wyobrazić go sobie, jak w pałacu bez światła,
bez ogrzewania, pokazuje przez zamarznięte okna to, co jeszcze nie istnieje. Tam oto
zbudujemy elektrownię, tam fabrykę siewników, tutaj fabrykę traktorów...
Waszek Prucha podekscytowany brnął po kolana w wapnie chodząc to tu, to
tam.
I podnosił ręce: — Tak, wyobrażam sobie te marzenia. I jestem szczęśliwy, że
właśnie teraz żyję. Spojrzę na najgłupszy wykres, a już mi się lżej dycha, bo ta sprawa
musi wygrać. W końcu wszystko jest jedną wielką wiarą, a ja jestem okropnie wierny!
Dźwig uniósł ramię, znowu opuścił, przylgnęliśmy do ściany. Gdy podniósł
stertę wapna, z hukiem skierował się na górę, ku kolibom i wesoło pobrzękiwał.
Waszek usiadł na wapnie.
— Opowiadałem ci już o badaczach Pisma świętego?
— Nie...
— To sobie wyobraź. Oni mieli swój blok i co pół roku esesmani przedkładali
im do podpisu deklarację, że występują z tego ichniego Kościoła. Za to mieli być
zwolnieni. Ale ze wszystkich podpisało ich akurat trzech. Czesi. Opowiadano, że na
początku wojny komendantem obozu był Austriak, nazywał się Lowitz. Kazał kiedyś
wystąpić tym bibelforszerom i na chybił trafił zapytał jednego: „Podpiszesz?” — A gdy
ten rzekł, że nie, Lowitz wyciągnął pistolet i go zastrzelił. Tak zrobił z dziewięcioma,
jednym po drugim. Potem się odwrócił do swojej świty i jak gdyby z nimi przedtem się
założył, że to wypadnie tak, jak właśnie wypadło, odezwał się ze zwycięskim
uśmiechem: — „Na, was hab'ich gesagt?” — Ale co on zrobił, gdy myśmy już tam
92
byli! Obok latryny było malutkie pomieszczenie, które nazywano kapuff, tam
się chowało szczotki. Właściwie nie...
Waszek oparł sobie palec o czoło: — Wtedy był już Pohl... Pohl! Tak, to on kazał
zabić drzwi do tego kapuffu, okien tam nie było, a przez dziurę w dachu kazał całe to
pomieszczenie wypełnić tymi bibelforszerami aż pod sufit. Potem tę dziurę zatkali z
góry deką i za osiem godzin odetkali. Dwie trzecie — same trupy. Tych, co przeżyli,
zapytano: — „Podpiszecie, że występujecie z Kościoła?” I wszyscy powiedzieli: nie.
Więc znowu powtórzono raz i drugi historię z tym kapuffem i wciąż słyszano: Nein.
Dla tych badaczy Pisma świętego Antychrystem numer jeden był papież, a numer dwa
— Hitler. A dzisiaj dowiedziałem się z gazet, że papież temu byłemu komendantowi
lagru w Sachsenhausen udzielił błogosławieństwa.
Wychyliłem się z bunkra; padał śnieg.
— Wenco, widziałeś Himmlera?
— Aha, stał może dwa metry ode mnie.
— Już z wyglądu monstrum, co?
— Gdzie tam! Istny proboszczunio. A hrabia Bernadotte stał obok niego jako
przedstawiciel Czerwonego Krzyża. My, silni heftlingowie, staliśmy na przedzie, z tyłu
za nami ci wynędzniali... A przed kantyną, gdzieśmy stali, leżały połówki prosiąt, w
skrzynkach groch, ryż, słonina... a koło wszystkiego ceny... hrabia Bernadotte
wypytywał nas w imieniu Czerwonego Krzyża: — „Za co tu jesteście?” — A myśmy
mówili, jak nas nauczono: trzykrotne morderstwo... zabicie dziecka... zgwałcenie
nieletniej córki... To najczęściej...
— A zdrada stanu?
Waszek zerwał się i znów rzucał wapno na wszystkie strony.
— Co tam zdrada stanu! Wszystko musiało grać. Ale ja w to i tak do dziś nie
wierzę. Kiedym oznajmiał hrabiemu, że zabiłem swego ojca, to tak na niego
mrugałem... Lecz hrabia był zadowolony, uścisnęli sobie z Himmlerem ręce i poszli
dalej w głąb lagru, gdzie leżeli muzułmani.
— Co to było?
— Tam leżeli umierający. Ale esesmani narzucili na nich słomę, na tej słomie
położyli sienniki i przez okno wskazywali hrabiemu: — „To mamy przygotowane na
wypadek cholery” — I hrabia z Himmlerem jeszcze raz uścisnęli sobie dłonie.
Przyjechał dźwig i znów ładowaliśmy wapno.
Byłem zmęczony, ale Waszek Prucha tryskał zdrowiem i szczęściem, był w
pełni sił, jak gdyby tym, co przeszedł, raczej się wzmocnił niż załamał. Ale ja dobrze
wiedziałem, że jak wrócił, ważył czterdzieści pięć kilo. Teraz się śmiał, a w kącikach
ust pojawiła się mu piana...
Wyleźliśmy po drabince, wyszli z ciemnego bunkra w zawieję i patrzyliśmy, jak
elektromagnetyczne dźwigi rzucają się na złom, rwą różne przedmioty i podnoszą się z
łupem, aby go potem wypuścić w koryta.
Szliśmy dalej, ale znowu musieliśmy się zatrzymać. Jeden z tych dźwigów
schylał się nad stertą sinych wiórów, dziesiątkami tysięcy wyskakiwały naprzeciw, by
przyciągnięte magnesem zlepić się z innymi i dać się w powietrzu przenosić do wsadu.
— To byłaby jedność! — uśmiechnął się Wenca.
— Byłaby... ale ile ważysz?
— Dziewięćdziesiąt dwa. I tak Czesi są'cwaniacy. Komu tam do nich! Było nas
w lagrze dwadzieścia narodowości, ale tylko Czesi wiedzieli, gdzie co jest i jak to
zorganizować, gdzie można kupić chleb... I tak ot! — Zatarł ręce: — To jest ciekawe, że
jako ogół lubimy się kłócić, ale jako jednostki bywamy genialni. W ogóle to dziwna
sprawa! Czytałem, jak podczas wojen napoleońskich dziesięciu austriackich huzarów
z łatwością rozniosło na szablach trzydziestu francuskich, ale jedna francuska dywizja
93
gładko załatwiła dywizję austriacką... Albo taki Amerykanin! Jest dzielniejszy, lepszy
od Niemca. Ale oddział Niemców, to już jest siła... Interesuje cię to?
— Interesuje — odparłem, ale zazdrościłem Waszkowi zdrowia.
— No to spojrzyj na ten dziedziniec. Kompania Amerykanów wziętych do
niewoli zginęłaby tu z głodu. Ale oddział Rosjan
używi się. Z trawy ugotują zupę, z tamtych oto kolib, z ich łożysk wezmą smar,
zrobią z niego pastę do chleba i będą żyć. Albo weź taką rosyjską babę-snajpera. Dwa
dni potrafi leżeć w śniegu, aż się doczeka niemieckiego auta! Albo dadzą babie beczkę
benzyny, a ona zataszczy ją na front... Na Rosjan ja stawiam murowanie... Tylko
Niemcy, ci mnie niepokoją. Gdybyż się tak rozbroili! Już te ich paczuszki frontowe...
Trochę cukierków, by nie zasnęli, troszkę cukru gronowego, owoców kandyzowanych.
Paczuszka, ale wytrzyma się z nią dzień, dwa. Podziwialiśmy też, jak minimalnymi
środkami osiągali maksymalne cele. Pewnie, Rosjanie! Ci byli i są dla mnie
prawdziwą siłą napędową wszystkiego... Kobiety? Popijawa? To mało... Idea!
Powiadam: — Ale ona już by powinna stać się czymś namacalnym, już by to
powinno się potoczyć naprzód...
— Fakt! Ale ja patrzę naprzód. Nawet gdy wiem, że niektórzy ludzie są
przeciwni temu, przecież najważniejsze dla mnie jest to, co widać na horyzoncie. A
tym jest socjalizm... Żebym nie zapomniał! Był tam przebiegły esesman, nazywał się
Bagoda. Ten zawołał naszego lekarza i nalegał, aby mu otworzył pierś żywego więźnia,
chciał zobaczyć, jak bije ludzkie serce.
— Jezus Maria! — chwytam się za głowę, otwieram drzwi stołówki, otrzepuję
się ze śniegu.
Jarmilka liczy pieniądze.
Potem odwraca się, bierze mnie za rękaw i przymyka oczy ze szczęścia: —
Wyobraźcie sobie, stryjku! Był tu jeden u mnie z poleceniem. Mówił, że Jarda ma już
u nich wyszykowana izbę... I że jutro mam tam pójść umyć podłogi, i że mi Jarouszek
kazał sobie ułożyć wszystko w myśli, gdzie powiesić fotografie rodziców, a gdzie
lustro...
4
Dzisiaj znowu padał śnieg. Nie ten biały, ale górniczy, kladeń-ski, zmieszany z
pyłem węglowym. Idę naprzeciwko Jarmilki aż do kantyny. Widzę, jak stoi z boku,
podczas gdy przy ladzie
posługaczki jedna za drugą nadstawiają kosze, do których ekspedientki
wrzucają i liczą świeże rogaliki. Patrzę na Jarmilkę, ręce ma złożone nad brzuchem,
wreszcie podnosi karteczkę z jakąś liczbą i woła: — Helenko, daj mi to już!
W końcu Helenka nakłada rogaliki aż po wierzch kosza, bierze od niej kwitki, a
ja podbiegam i pomagam Jarmilce nałożyć szelki z pasów.
Posługaczki wołają: — Jarmilko, to twój narzeczony?
A ona się uśmiecha: — Gdzie tam! Dałby mi Jarouszsjs;! Po gębie! ^
Biorę kubełki z kawą i wychodzimy w zmrok. Przy ścianie kantyny błyszczą
wygotowane łby bydlęce.
Mówię: — No, co słychać?
— Dobrze, stryjku, dobrze, ale musicie za mnie trzymać palce. Jarda sobie na
drugiej zmianie zranił nogę o kleszcze. Siedzę wczoraj w domu przy okienku, a tu
nagle zajeżdża auto, wysiada z niego jakiś pan i mówi: ja jestem ten a ten, i jeśli chce
pani widzieć się z Jarda, to jedziemy. Więc pojechałam... o rany, stryjku, żebyśmy się
94
tylko na tym lodzie nie rozciągnęli, dziewięćdziesiąt siedem koron diabli by wzięli, jak
w pysk strzelił!
Przestraszyłem się i powiadam: — Ależ nie!
A Jarmilka ciągnie dalej: — Sam dziadek wyszedł naprzeciw mnie, a baba dała
mi sześć jajek i półtora kilo mąki na placek i ciastka. Więc posiedziałam, a on płakał,
że nie może iść do gospody. Kiedyśmy się żegnali, powiadam ze łzami: — „Ja-rouszku,
chodź mnie odprowadzić”. Ale on na to: — „Jakże, ty głuptulo, mogę iść z taką nogą?”
Więc dziadek odprowadził mnie aż do Stehelczevsi, a to coś znaczy.
— A kiedy wesele?
— Chyba w marcu. Do lutego tu jeszcze będę, a potem pa pa, Poldovko, do
widzenia!
Jarmilka się odwróciła, kiwa ręką kominom i zaraz mnie pyta:
— A wy, stryjku, jesteście samotny?
Ja na to: — Mam jeszcze brata, ale ten już od trzech miesię-• cy leży w szpitalu.
Jarmilka mnie pociesza: — Wasi staruszkowie mogli z tego w pierwszej chwili
zbzikować...
Nie wiem, co odpowiedzieć, więc idziemy z ciemności w światła lamp, a
zakładowy radiowęzeł huczy z góry melodią wygrywaną przez orkiestrę. Mugrauerzy
radosnym głosem śpiewają: „zieleni się, na uwroci soczewica zielona...
Jarmilka, pochylona pod pasami od kosza, unosi główkę i krzyczy ku niebu: —
Idźcie do diabła i nie przypominajcie mi polki! Co mam teraz z tego? Poszłam kupić
wózek, a tu cztery tysiące, / skąd brać, żeby nie kraść? I skąd wezmę wyprawkę, co? —
Ale Mugrauerzy, jak gdyby nie słyszeli głosu Jarmilki, wyśpiewują dalej: „pójdą tam o
świtaniu, po co, dobrze wiem... Jarmilka rzekła wskazując palcem na siebie: — Tak,
tak, dawajcie dalej biednym dziewczętom takie rady! Ja też dobrze wiedziałam, a co
teraz mam? I czego dotknę, to kosztuje tysiące!
Te same głosy, ale już z innego głośnika, zbliżają się ku nam i znowu się
cieszą: ... aby nasi wiedzieli, że tam chodzę, do ciebie...
Jarmilka spojrzała tak jakoś ładnie i rzekła: — Człowiek nie może uciec tym
głosom, sprytnie są wymierzone.
Wchodzimy do stołówki. Stawiam kubełki na stole. Jarmilka uwalnia się z
pasów, zdejmuje płaszcz, strasznie jest dzisiaj potargana, ale to jej odzienie jest dla
mnie miłe, milsze nad wszelkie inne stroje.
Gdyśmy się najedli, nakładaliśmy z Wencą Pruchą mangan. Waszek podniósł
czterdziestokilowy kamień, oparł go o krawędź koryta.
— Takie same kamienie nosiliśmy, gdyśmy budowali szturm-bannfiihrerowi
Lowitzowi oborę dla niedźwiedzi, które mu jego żołnierze przysłali z Norwegii — rzekł
i zwalił kamień w koryto.
Powiadam: — Wenco, jakeście to, mimo że komuniści, przetrwali?
— Jak? Komuniści mieli w rękach całą wewnętrzną administrację obozową.
Tak... To było konieczne! Na przykład poseł
do parlamentu niemieckiego, Najux, dostał wiadomość, że czeski poseł
komunistyczny jest w drodze do obozu: jako blokowy poczekał na niego przy bramie,
tam się na niego rzucił, niby go zbił, zwymyślał... Ale dał go do tego bloku, gdzie
chciał. Potem następowała deformacja nazwiska, zamiana numerów... tak, że w końcu
był to już zupełnie kto inny. Ale raz wracamy spoza obozu, a tu w samej bramie
heftlingowi wypadł z kieszeni papierek, esesmani go podnieśli, a to były ostatnie
wiadomości z radzieckiego radia...
Złapali go, rewizja, i pod wascherei znaleźli tajną radiostację — rzekł Waszek i
zrobił w korycie przegrodę. — I teraz do tego nieszczęśnika zabrał się der eiserne
Gustav. Najpierw mu połamał ręce, od palców aż do ramienia, ale heftling milczał.
95
Potem wziął go do ogrodu i tam po nim jeździł walcem do robienia ścieżek... Zajeździł
go na śmierć, ale nic z niego nie wydobył. To była świnia, ten Gustaw! — wybuchnął
Waszek i gdy tak szybko napełniał koryto, to twardy, ale kruchy mangan się łamał,
mieniąc się tęczowo w miejscach załamań jak nafta.
— Czasem Gustaw przyszedł do bloku jeszcze przed pobudką i nie pozwolił
dzwonić... Wyjmował serce dzwonu i sam szedł budzić... Mówił o tym, że budzi jak
mamusia dzieciątka, dotykając ich czół... Gdy tak zabił sześciu, siedmiu śpiących tym
sercem od dzwonu, zawieszał owe pięć, sześć kilo z powrotem, wkładał białe
rękawiczki i jechał konno się kąpać... Czasem bywały w lagrze i przejmujące chwile.
Ci, co przyszli do nas z Moorgebiet, opowiadali nam takie rzeczy, że czuliśmy się
szczęśliwi będąc tutaj bezpieczni w lagrze... Oni przybyli gdzieś z luneburskich
wrzosowisk, na początku wojny to było komando tylko dla kryminalnych
przestępców, którzy pracą na moczarach skracali sobie karę o połowę, ale potem
pracowali tam i polityczni, żeby prędzej pomarli... Mieszkali w barakach na palach,
wciąż w wilgoci i od wschodu do zachodu nawozili bagna, na nich potem sadzono
wrzosy, a na tym wrzosowisku las. Śpiewali taką pieśń, którą przejęliśmy od nich i
my, i więźniowie w innych obozach... tak jakoś to było... — Waszek się wyprostował:
— Wir sind Soldaten... wir riicken mit Spaten, jur uns ist kein Fruhling da.
Potem jakoś tak ...Widzimy słońce przez welon komarów... A kończyło się to: Die
Arbeit ist unendlich.
Stałem z manganem nad krawędzią koryta.
Patrzyłem na basen służący do oczyszczania wód ściekowych, ale że woda była
ciepła, więc na brzegu zieleniła się trawa.
Potem ładowaliśmy, na chwilę siedliśmy, ale Waszkowi wszystko przypominało
tamtych sześć lat.
— Byłem tam przy transporcie. Jednego razu jedziemy elek-trowózkiem nad
miejscem, gdzie niegdyś była kopalnia piasku, a wtedy znajdowało się tak zwane
sonnenkomando. Stali tam nadzy starzy ludzie i umierali w żarze lipcowego słońca.
Tak długo stali, aż poumierali albo aż ich pozabijano. Mieli już ciała jak patyki lub
nogi obrzmiałe niczym konewki... i esesmani kopali ich w te spuchlizny, a ci starcy
piszczeli... uciekali i tak dziwnie piszczeli... a myśmy stali z elektrowózkiem nad nimi
serdecznie się śmiejąc, po prostu pękaliśmy ze śmiechu, takie to było komiczne.
Potem spojrzeliśmy po sobie i spytali: — „Gdzie my jesteśmy?” — I wiesz, ten nasz
śmiech, to było coś gorszego niż płacz.
Rzuciliśmy ostatnie kawały manganu, wzięliśmy się pod ręce i pochyleni
wyszliśmy w zawieję. Śnieg ciął ukośnie i zmuszał nas do przymykania oczu.
Na rogu natknęliśmy się na Jarmilkę.
— Coś ty taka jakaś? — powiadam. Skuliła się otulając żakiecikiem.
— Zapomniałam kupić chłopcom papierosów i nie chcą mi dać kożuszka! Ale
mogą go sobie wsadzić gdzieś! Ja i tak tylko patrzeć jak pójdę do domu...
Waszek objął mnie za szyję i patrzył na Jarmilkę tak samo jak ja. — My cię,
Jarmilko, naprawdę lubimy, jak będziesz miała maleństwo, to przyjdziemy cię
odwiedzić.
Wydęła wargi i poczerwieniała: — Ciekąwam! — rzuciła i popędziła ku
kantynie, trzepocząc zsiniałymi rękami wśród śniegowych płatków.
96
5
Dźwig unosił kolibę w łańcuchach przez całą stalownię, ale ludzie na dole
spokojnie pracowali. Potem koliba poczęła się obniżać, a dźwig zatrzymał się z nią
bezpośrednio nad szynami. Docisnąłem, dałem znak i skip osiadł równo.
Brygadzista potykał się o odrzucone braki i korzenie. Gdy mnie mijał, rzucił: —
Szimandl nie przyszedł... w bramie masz Cygana — i popędził dalej ku elektrycznym
piecom.
Patrzę, w bramie stoi Waszek Prucha, a z nim Cygan w kapeluszu.
— No, baronie, nie stercz tam, tylko chodź pchać kolibę! — wołam, a Cygan
wlecze się niechętnie przestępując z nogi na
nogę.
— Nie bądź dla niego ostry... — upominał Waszek — z nimi
trzeba jak z dziećmi.
Cygan ledwie dotykał dłońmi koliby.
— Olaboga, pchaj, baronie!
— Aj... pan zły, zły... — mruczał Cygan.
— Nie bądź dla niego taki — znów mi przygadał Waszek. — Hitler ich
dziesiątkował, a teraz jeszcze ty. Gdybyś widział, jak malutkie Cyganiątka chodziły po
lagrze trzymając się za ręce i śpiewały niemieckie marsze, a jak je potem i tak
pomordowali razem z kurwami... — gadał i stalową tyką otwierał skrzynię ze
srebrzystym krzemem.
Ale Cygan nie czuł się tu pracownikiem, uważał się za gościa i widać było, że
tylko myśli, jakby dać nogę.
— Ty baron, nigdzie nie pójdziesz, widzę po twoim nosie, że kombinujesz, jak
się urwać! — krzyknąłem.
— Rany boskie! Serce Jezusa. Cygan musi zjeść!
— Gówno dotąd zrobiłeś! Najpierw się pracuje, potem je!
— Nie, Cygan najpierw jeść, potem robić. I zimno mu.
— Nie bądź dla niego taki — szeptał mi Waszek sypiąc krzem
do koliby.
— Więc słuchaj, baron! Idź się zagrzej przy piecu, siądź pod ósemkę, ja tam za
pół godziny przyjdę po ciebie...
— O... pan, dobry pan... dobry... dobry — dygotał Cygan i pobiegł.
— Ty ośle! — roześmiał się Waszek. — On ma z sobą brzytwę, majster mu
podobno nie wpisał trzech szycht, więc go chce poderżnąć. Pokazywał mi tę brzytwę.
A ty się z nim kłócisz.
— Nie lubię obijania się w robocie.
Stanąłem u czoła koliby i rękawicą rozgarniałem krzem.
— Słuchaj — Waszek oparł się na tyce. — Ja też nieraz patrzę na ludzi w taki
sposób jak ty, ale gdy sobie przypomnę Sachsenhausen, zaraz się staję wyrozumiały.
Człowiek jest zupełnie inny, niżeśmy go znali z czytanek. Raz esesmani się chyba
nudzili, więc nam nie dali jeść, ale kucharzom pozwolili się nażreć, ile chcieli, aż sobie
to żarcie mogli chyba namacać w gardle, potem im zrobili apel i zaraz: nieder! auf!
Nieder... auf! Potem ci kucharze musieli tak długo toczyć beczki, aż wszystko
wyrzygali, a heftlingowie... wybierali do tego samych profesorów, artystów... ci
musieli to z ziemi pozjadać... Potomkowie pokolenia, które chlubiło się Goethem,
esesmani rechotali i wspaniale się bawili tym widokiem. Albo kto to był Heinrich
•Kampfe!
Przy tym wspomnieniu Waszek uderzył tyką w szyny.
97
— Urodziwy młodzieniec, wąski w pasie jak panna, szeroki w ramionach, w
czapce nasuniętej na czoło... krótko mówiąc elegancik, ale tak naprawdę to gnój. Jako
lagerkomendant — gdy mu się heftling nie podobał — wyjmował czerwoną kredkę i
pisał mu na czole liczbę, która określała, do ilu dni ma być zlikwidowany. Na święta
kilku więźniów wypuszczano na wolność. To była istna loteria... A nuż trafi na mnie?
Heinrich Kampfe wywoływał, pytał o narodowość, warunkiem zaś, aby zostać
zwolnionym, było zdrowie.
Wywołał jednego nieboraka i... wenn geboren, wo geboren... i tak dalej...
prawie przez kwadrans, aż na końcu Heinrich Kampfe zapytał: — „Und się sind
gesund?” — A ten najmocniejszym głosem krzyknął: — ,,Jawohl!” To piękny Heinrich
kopniakiem przetrącił mu goleń, a zwijającego się z bólu biedaka spytał: — „Sind się
noch gesund?” — Ale ten dalej wołał:
„Jawohl!” Wtedy Heinrich pochylił się i na czole napisał mu czerwoną kredką
liczbę, jako że ten heftling okazał się kłamcą. Tak samo wykończyli nawet mistrza
Europy na sto i dwieście metrów Ostendarpa, Holendra. Obiecali mu, że jak wygra
bieg z ich dogami, to pójdzie do domu... Omotali więc Ostendarpowi wokół szyi kawał
pasztetowej i na dany znak ruszył mistrz Europy i te dogi... Ostendarp zdobył
prowadzenie i utrzymałby może szansę wolności do mety, ale tam mu esesman
przestrzelił nogę, a psy poszarpały sprintera tak, że umarł...
Wysypywaliśmy krzem, puste skrzynie układając w stosy.
Cygan wrócił, ale widząc, że jest jeszcze co robić, chwycił się za brzuch i jął
lamentować: — O Maryjo! Cygan ma boleści, brzuch go boli...
— Idź... — powiadam — idź, Cyganie... może będziemy mieć szczęście i latryna
się pod tobą zawali.
A Cygan się cieszył: — ...o, pan dobry!
I poszedł prosto po zupę.
Gdyśmy wyrównali czubatą kolibę krzemu, wyszliśmy w stronę magazynu. Tam
się wygrzewał chudy brygadzista zwany Atom. Rozłożył ramiona: —• Gratulujcie mi,
chłopaki! Urodziłem się po raz drugi!
— Co to znaczy? — powiadam.
— Byłem dziesięć dni w mamrze... przez pomyłkę! Waszek mu pogratulował i
pyta: — Co słychać z próbami?
— W porządku! Profesor mi najpierw nie wierzył. Ale jak mu zrobiłem
katodową armatę, to zastrzeliłem go na amen. Tylko że ja się wciąż boję, żeby mi się
za tyłkiem nie zapalił kosmos! Dlatego wolę pracować nad zużytkowaniem zwykłej
elektryczności, a tej jest, chłopaki, do licha i trochę! Krzywa natężenia prądu w polu
magnetycznym, wysokie napięcie na kopy! Najpierw zmajstrowałem pistolet
elektronowy. Pan profesor Fa-nin miał wątpliwości, no to podszedłem do okna i
powiadani: — „Czyj to pies?” — Profesor na to: — „Mój Haryk”. Więc wycelowałem
ten elektryczny pistolet, naciskam... i pies leży... Profesor Fanin zaraz do niego, zrobił
sekcję mózgu, a mózg rozwalony w strzępy! ... Chłopaki, tą ujarzmioną
elektrycznością za-
łatwiłbym i Standard Oil Company, i węgiel, i motory rakietowe... Dlatego
mnie śledzą... chcą... mnie dostać... Ale ja to dam opatentować w Baltimore!
— No to szczęść Boże! — rzekł Waszek i podrapał się.
Kiedyśmy już brali za klamkę, Atom zawołał za nami: — Chłopaki! Dziś utopia,
jutro rzeczywistość!
I weszliśmy do stołówki.
Jarmilka na mnie kiwa i zaraz widzę, że zaserwuje mi jakąś smutną
wiadomość. Biorę garnuszek w rękę, patrzę w inną stronę i pytam: — Co tam takiego?
98
— Wiecie, stryjku... wiecie, takie to smutne, kiedy widzę, że dziewczyny z
mojego roku już się szczęśliwie wydały. A ja?... To wszystko, co wam opowiadałam,
wmawiałam w siebie, myślałam, że się jakoś podniosę na duchu i że wszystko będzie
tak, jak sobie wymyśliłam... Ale on mnie nie chce, on mnie sobie nie weźmie... już się
nawet do mnie nie odzywa.. Myślałam, że może zrozumie...
Stawiam garnuszek na stole i znowu ujmuję go w palce. Nie wiem, co
powiedzieć, więc schodzę na inny temat: — Podobno lubiłaś dawniej tańczyć, prawda?
Jarmilka miała jeszcze łzy w oczach, ale już była skłonna się cieszyć.
— Ja? Latałam na każdą potańcówkę. Kiedy tańczono na Kladnie, szłam na
Kladno, jak grali w Busztiehradzie, to tańczyłam w Busztiehradzie, orkiestra huczała
w Hrzebcu, to bawiłam się na sto dwa właśnie tam... A w domu, u nas? Co mam wam
opowiadać? Chodziło nas trzydzieścioro, nasi chłopcy, same zabijaki, niech no tylko
ktoś na mnie krzywo spojrzał, a już wszystko załatwiali...
Patrzę teraz na nią i widzę, że po każdym zdaniu brzuch jej podskakuje.
— Powiadani: — A nie przyjdzie to wcześniej? Potrząsnęła brzuchem.
— Nie, niemożliwe! Jak mi to zrobił drugiego września, to zlegnę drugiego
czerwca... Ale chodźcie, policzymy rogaliki! — Nadstawia zapaskę, wrzucam rogaliki i
liczę...
— Dziewięćdziesiąt sześć.
Jarmilka bierze skrzynkę z niebieskimi garnuszkami z kawą, ale jej
zmienniczka na nią krzyczy: — Nigdzie nie chodź! Znowu będziesz beczeć przy
piecach!
— To idźcie, babciu, sama... — powiada Jarmilka, podchodzi do swej szafki,
staje, czołem oparta o jej drzwiczki, zsuwa sobie chustkę na oczy i pochyla głowę. Ale
zmienniczka podchodzi,, daje jej skrzynkę i Jarmilka liczy na palcach, komu ma dać
kawę:
— Jedną Ondrzejowi, jedną na repetę, jedna kierownikowi, jedną na blachę,
jedną Marzence przy spuście, jedną...
6
Stoję przy siódemce, przy martenie, i pytam wytapiacza Mud-rego: — Widział
pan już siebie, majstrze? Widział, ale udaje, że nie.
— A gdzie? Powiadam: — No, w Pradze, na Narodniej, naprzeciwko Pa-peża, to
jest dzisiejszych Zakładów Gramofonowych. Tam wisi przecież tablica wysoka na dwa
metry, a na niej kawaler Orderu Pracy... to przecież pan!
Wytapiacz Mudry już się tam widział, i to nie jeden raz, ale delektuje się dalej:
— To znaczy, że ja tam wiszę?
— No — mówię. — Taaaki wielki, przez całą ścianę, a wygląda pan jak jaki
literat.
Wytapiacz kołysze się w biodrach, sięga po tykę, nakłada okulary, daje znak
Marzce, aby nacisnęła guzik. Piec bije szkarłatnym płomieniem, a wytapiacz pokazuje
pomocnikowi tam,, w płonącej masie, co i jak potrzeba.
Potem wolnym krokiem podchodzi do mnie.
— A jakem tam ubrany?
— W koszulę z wykładanym kołnierzem i bexową marynarkę.
— Aha, i ta fotografia tam jest? — udaje głupiego. — Ale teraz tam będzie wisieć
ta moja najnowsza, w krawacie. Dobrze,.
99
żeś mi powiedział, muszę zabrać moją starą do Pragi, żeby zobaczyła, kto ja
jestem za jeden. Znowu się na mnie zaczyna trochę wydzierać... Mówisz — na
Narodniej?
Już nadjeżdża dźwig, będziemy z Waszkiem sypać do pieców,, lezę po drabince
na górę, przekładam dźwignię i wsadowy dźwig zamienia się w zwyczajny. Ramię
jeździ, hak opada, Waszek narzuca koło z łańcuchami, zapinamy koliby, dźwig je
odnosi do przegród i niemal usadza. Przerzucam uchwyt, od czoła zakłada się
łańcuchy i unoszący się dźwig wysypuje raz mangan, drugi raz wapno, krzem, grafit.
Patrzę, po platformie idzie Jarmilka.
— Dzień dobry, Jarmilko! Trzymam łańcuch i uśmiecham się.
— Nawet do mnie nie mówcie! Straciłam pięćdziesiąt koron!
— W jaki sposób?
— Widocznie gdzieś zgubiłam...
Marzka woła na Jarmilkę: — No i co, ty horpyno, kiedy zaczniesz stękać?
Jarmilka przewraca oczami, siada na ławeczce tuż przy Marzce, która teraz w
przerwie robi na drutach kaftaniczek; co chwila rozkłada go na kolanach i długo się
przypatruje. Jarmila wyciera palce, bierze do ręki robótkę.
— Jarusz, tylko mi nie wyciągnij drutów!
— Więc, Marzko... — czerwieni się Jarmilka — dwa prawe i dwa lewe?
Pyta, ale widzę, że robi to ze wstydu, że sama nigdy nic nie uwiąże na drutach,
pyta tak tylko, żeby Marzka ją za bardzo nie ciągnęła za język. Oddaje robótkę, zbiera
garnki po zupie, podczas gdy młoda mężatka, Marzka, miga drutami nadal, może to
robić spokojnie, bo już wszystko ma pozałatwiane, podbite pieczątkami, dobrego
męża w domu i dziecko w brzuchu... Ale Jarmilka?
Dźwigowy oddał Jarmilce garnuszek.
— No i co, wołali cię do socjalnego? Wszyscy otaczają Jarmilkę. Spuściła oczy.
— Wołali, stryjku, wołali, ale ja tam nie poszłam. Mama poszła, a gdy ją spytali,
co i jak, to i ona się rozbeczała. No to przyszli do nas i mnie się pytali, ale słowa nie
mogłam wykrztusić...
— Słuchaj, Jarusz, to już chodzi o dziecko... — operator położył jej rękę na
ramieniu.
— Ja wiem... Ale to mi się wydawało takie dziwne skarżyć na tego, na którego
nigdy bym ani palca nie zagięła, to mnie właśnie muli.
— Ale chodzi o dziecko!
— Chodzi! — rzekła Jarmila. — Tylko albo się kocha, albo nie... Więc co tu ma
do roboty urząd?
Łzy kapały jej na zapaskę...
Stary kanałowy rzekł do niej: — Wiesz, Jarmilko, jak już przyjdzie ten twój
czas, to pójdziesz najpierw do socjalnego, a potem do sądu... Myśmy z moją Laurą też
wcześnie zaczęli. Później przyszło wezwanie, poszedłem do sądu, a tam mi sędzia
mówi: — „Niech pan siada, proszę sobie zapalić, będzie panu trochę nieprzyjemnie”!
— Ale ja powiadam: —v”Panie sędzio, ja moją Laurę kocham i jak wrócę z wojska, to
zaraz biorę z nią ślub, my się przecież kochamy!”
To on się mnie spytał: — „Pan jest ojcem?” — Odpowiedziałem: — „Ja!”
Podpisałem to, Laura już na mnie czekała przed sądem i zaraz poszliśmy się z nią
przespać do hotelu. Takie bywały dawniej czasy i ludzie byli skromniejsi.
— Tak powinno być! — zawołała Jarmilka zapłakana. Potem spoważniała i
zapytała: — Dziadku, gdyby mi to nie wyszło, to jak myślicie? Czy nie powinnam
posłać Jarouszkowi listu z prośbą?
Ale właśnie zbliżyli się trzej kanałowi, a jeden z nich zawołał:
— Dziadku, ty stara pierdoło, jak myślisz, stawiać na „Cho-mutov”?
100
Staruch zachrypiał: — Ja bym nie stawiał... chyba, że systemowo, ostatni raz
przerżnąłem... Nie wyszła mi kurwa dwójka!
Jarmilka pociągnęła starego za fartuch: — Dziadku, jak myślicie posłać ten list?
Stary chmurzył się coraz więcej.
Potem rzekł: — Ja bym wolał obstawiać jako pewniaka ,,Zbro-jovkę”... a
„Chomutov” tylko na fuksa, dałbym jedynkę... l — Dziadku, na litość boską, mam
posłać ten list? £ Ale stary kanałowy, rozejrzawszy się podejrzliwie, szepnął
kumplom: — Huty są faworytem... Tylko ja już dwie noce nie śpię przez tę
koszykówkę. Ta „Bratysława” daje mi do myślenia...
Jarmilka obeszła starego i stanęła przed nim: — Dziadku, mam posłać ten list?
O Jezu!
Stary kanałowy odsunął Jarmilkę jak firankę w oknie i zdecydował:
— Na „Bratysławę” musimy postawić tyle samo jedynek, co dwójek... W
koszykówce rzadko się trafi remis... Ale gdyby tak?
— dręczył się na głos.
Operator odpowiedział zamiast niego: — Spróbuj, Jarmilko!...
— I skoczył ku dźwigowi, a każdy poszedł do swojej pracy.
Jarmilka przez chwilę stała i patrzyła na młoda mężatkę, która dalej robiła na
drutach. Potem zaczęła schodzić z platformy, najpierw ją było widać do pasa, potem
tylko głowę, aż zniknęła całkiem...
7
Po południu zszedłem do łaźni, aby mi łaziebny otworzył szafkę. Zapomniałem
sobie podstemplować kartkę na cukier. Schodzę do piwnicy, potem do kotłowni, ale
nie widzę nigdzie łaziebnego. Włażę po schodkach, patrzę w dół, czy się nie zdrzemnął
koło kotła, a tam leży Jarmilka. Cicho stąpam, a ona śpi. Jakieś szmaty ma pod głową
i śpi.
O dwa metry od jej włosów syczy przymknięty piec.
Siadam obok niej, biorę ją za rękę, dotykam czoła. Jest rozpalona, a brzuch ma
taki wypukły, że powiadam sobie — może to już?
Ocknęła się.
— Je je j, stryjku, to wy?
— Co ci jest? — powiadam. Przeciąga ręką po czole.
— Niedobrze mi...
— Skoczę po doktora!
— Nie, nie, ja już tam byłam... dziś jestem tu ostatni raz.
Która godzina?
— Już po zmianie... pół do pierwszej.
— Nie szukała mnie baba, moja zmienniczka? Ta ci jest zła! Ale ona pewnie już
nie wie, co to znaczy rodzić. Jak mogła mieć dzieci, to ją wyskrobali na amen! A teraz
ma spokój! Raz
na zawsze!
— Ależ ty masz gorączkę?
— Możliwe... Przemoczyłam buty... Ale, stryjku, jak będę w domu, to przyjdźcie
mnie odwiedzić!
— Naturalnie, że przyjdę, jakżebym mógł nie przyjść. Nawet z chęcią przyjdę.
Razem z Wencą...
101
— To dobrze... a teraz mnie zostawcie samą.
Zostawiam ją, wyłażę na schodki, na mostku mimo woli sią odwracam i znowu
widzę Jarmilkę tak dziwnie skurczoną, jak gdyby nie ważyła więcej niż piętnaście kilo.
— Stryjku!
— Co chciałaś?
— Chodźcie no tutaj, coś wam powiem... Zbiegam i pochylam się nad nią.
— Co takiego, malutka...
— Stryjku, pożyczcie mi dwudziestaka, kupię sobie po drodze cukrowej waty...
— Ależ dobrze!
Daję jej dwudziestokoronówkę, wybiegam po schodach i idę
się kąpać...
Potem czysty już śpieszę pod zegar kontrolny.
Jarmilka stoi tam i wpatruje się w jeden punkt na suficie.
— No, jak się czujesz?
Zmusiła wargi do uśmiechu.
— Już mi dobrze... a dobrze też, że jestem tu ostatni raz, w ogóle ostatni raz...
— Będziesz przychodzić na spacery... — dodaję jej otuchy.
— Jużci, na spacery! Będę miała pełne ręce roboty! Musimy ze szwagierką szyć
koszulki, kupować różne rzeczy... Może nawet na ten wózek się szarpnę. Rozumiecie,
stryjku... — spojrzała na mnie. — Urodzi się mały, więc go musimy przywitać. Ja wnet
wstanę i jak będziecie mieć czas, to przyjdźcie mnie odwiedzić. Nie wiem jeszcze, co
będzie ze mną, ale przyjdźcie.
Pierwszy raz, odkąd się znamy z Jarmilka, pierwszy raz podała mi rękę, taką
zwyczajną ludzką dłoń, szorstką jak język wołu. Przytrzymałem ją tak długo, aż mi
sama wyrwała.
W drzwiach odwróciłem się, a ona już znowu z uśmiechem na wargach
wpatrywała się w jeden punkt na suficie.
8
Pewnego sierpniowego dnia siedliśmy z Waszkiem Pruchą na motor, by
zgodnie z obietnicą pojechać do Jarmilki. Było południe i słońce świeciło tak, że zieleń
stawała się niebieskawa, a czerwień dachów po wioskach aż kłuła w oczy.
We wsi nie spotkaliśmy nikogo, tylko ze ścian sterczały łańcuchy uwiązanych
krów.
Pod kapliczką, w cieniu lip, siedziała starucha. Była bosa, a palce miała
zabłocone. Chustkę naciągnęła na oczy, że widać jej było tylko brodę. . Waszek spytał:
— Matulu, gdzie tu mieszka Jarmilka?
Uniosła chustkę, ale słońce tak prażyło, że ją znów ściągnęła na oczy.
— Która Jarmilka? Mamy tu dwie Jarmilki...
— Chcieliśmy odwiedzić tę Jarmilkę, co pracowała na Klad-nie.
— Aha, Jarusz...! U niej już po wszystkim. Urodziła przedwcześnie, ale dali tego
małego Jarousza do takiej wylęgarni. A teraz? Teraz już zuch chłopak! Za to
dziewusze uderzyło to
wszystko do głowy. Leży w/ domu jak bez duszy, jest do niczego.
— Którędy się tam dostanńemy? — zapytał Waszek.
— Tędy, o, koło tamtego płotu pojedziecie w dół, na rogu jest dom szewca
Marvanka. A od tego domku zobaczycie taką jakby budkę na przewozie, tam miieszka
102
Jaruszka... w oknie pelargonie... ode mnie! Jak wam sicę uda i będzie z wami mówić,
to ją pozdrówcie od starej ogrodniczki, ona już wie...
Waszek dodał gazu i w go:rącym powietrzu, niemal jak w ciepłej wodzie,
pojechaliśmy we wskazanym kierunku.
Na rogu Waszek przyharmował, ale gdyśmy pojechali jeszcze kawałeczek,
otwarł się widlok w dole na biały domek, który rzeczywiście wyglądał jak Ibudka na
przewozie. Potem dróżką udekorowaną z obu stron gięsim łajnem zjechaliśmy na dół.
Było cicho i powietrze od :żaru drgało jak przeźroczysta roleta.
Waszek oparł motor o pairkan, wytarł pot z twarzy i rzekł:
— Co ja wciąż widzę tak jakoś kolorowo? Obejrzeliśmy się.
— Mamy Jaruni nie ma w domu! Pojechała z Jarouszkiem
do ośrodka!
Była to ogrodniczka. Staiła wysoko na zboczu i trąbiła nam tę wiadomość przez
zwinięte dłonie. W tym białym, zgrzebnym spranym odzieniu, z czerwonymi rękami i
nogami, wyglądała jak śmierć.
— Południca! — sapnął Waszek.
Potem przez ogródek pelen marchwi, pietruszki, zielonej sałaty i olbrzymich
pastewnych buraków weszliśmy do sionki.
Na szafie stał mały uschfiy świerczek, pewnie od Bożego Narodzenia, bo puste
papierki i staniol szeleściły na przeciągu... Waszek nacisnął klamkę.
Izba była pełna słońca, na stole wygrzewał się wielki kocur. Nie ruszył się,
obserwował nas tylko przez szparki powiek. W kącie stało wiejskie łoże, wyżej wisiał
obraz Jezusa, który rozchyla koszulę i palcem wskazuje gorejące serce otoczone
cierniowym wieńcem.
Na łóżku zaś leżała Jarmilka, w roboczym kombinezonie, pierzynę odkopała w
nogi, rękę założyła za głowę i wpatrywała się w sufit, zupełnie tak samo, jak to
widziałem tam, w stołówce stalowni...
Odezwałem się szeptem: — Jarmilko, jesteśmy tutaj, ja i Waszek Prucha.
Wszyscy z pieców kazali cię pięknie pozdrowić i wciąż się dopytują: — „Kiedy ta
dziewczyna wróci?” Na składowisku też mówią: — „Nikt tak nie umiał roznosić
podwieczorków jak Jarmilka.” Szef cię także pozdrawia.
Waszek wypakował z teczki niebieską sukieneczkę, ręce mu drżały, gdy trzymał
ją za ramionka w powietrzu.
— Tośmy ci przynieśli — mamrotał. — Od całej załogi... Przyślą jeszcze butki... i
papućki... a kobiety od pieców kazały się spytać, czy masz dosyć pieluszek.
Zwilżył wargi.
— Marzka prosiła powiedzieć, że dla małego Jarouszka robi na drutach
kaftaniczek.
Ale Jarmilka z wyrazem bólu dalej wpatrywała się w sufit, na czole perlił się jej
pot, miałem wrażenie jak gdyby poprzez ściany domku spoglądała gdzieś daleko, w
jakiś bezludny świat...
Waszek położył rękę na piersiach.
— Każdy ma jakiegoś mola, Jarmilko... Ja... ja w domu też się nie czuję
najlepiej... co dwa tygodnie pakuję manatki... żona mi pomaga wiązać walizki... na
dole stoi taksówka, a ja mówię do starej: — „no, to już idę z tego domu, skoro mnie
wypędzasz!”
— A ona do mnie: „Ja cię wypędzam?” „Tak — odpowiadam — wypędzasz
mnie, żebym sobie poszukał mieszkania... idę!” A ona:
— „To idź, ale ja cię nie wypędzam”. Ja mówię: „Naprawdę?”
— A stara tylko spogląda na mnie i zaczyna rozpakowywać moje walizki. Ja
schodzę na dół zapłacić taksówkę... ale po czternastu dniach taxi znów stoi pod
103
oknem. A to wszystko, Jarmilko, dlatego, że nie możemy mieć dzieci. Ty masz,
Jarmilko, chłopaczka...
Patrzyliśmy na Jarmilkę, ale ona wiedziała swoje... już może nie chciała nic
wiedzieć, to wszystko ją wymijało, przepływało obok niej...
— Jarmilko!
Waszek ukląkł przy łóżku. .
— Naprawdę, wszyscy się o ciebie pytają, słyszysz? My obaj cię lubimy i znowu
kiedyś przyjdziemy! Idziemy już... słyszysz?
Waszek wstał i patrzyliśmy obaj na nią, ale było widać, że
szkoda słów...
Porozumieliśmy się wzrokiem i cicho wysunęli z izby. Kocur wciąż leżał na
stole, teraz wstał i położył się kawałeczek dalej, na słońcu, które przeniosło swe ciepło
aż na skraj stołu.
Dziecinna sukienka leżała na krawędzi, a Jezus nad łóżkiem wciąż rozchylał
niebieską koszulkę i pokazywał czerwone gorejące serce okolone cierniami.
Ale Jarmilka ani drgnęła. Wszystko słyszała, lecz nie robiło to na niej żadnego
wrażenia. Albo może...?
Zamknęliśmy drzwi, a gdyśmy wyszli, świat^p słońca przypominało niemal
rozpalony nikiel w elektrycznym piecu. Na górce wciąż stała ogrodniczka i obiema
dłońmi zasłaniała sobie głowę.
Krzyknęła:
— No i co, mówiła?
Waszek kręcił głową i przecząco machnął ręką.
— Tak tak! — wołała ogrodniczka. — Ona się chciała z tego wstydu powiesić!
Waszek rzekł:
— Co robić. Moja stara też mną czasem tak zakręci, że każda myśl we mnie
oklapnie... Ale potem znów się podrywam. Może ta biedaczka także się jakoś
poderwie...
I wskazał na domek wyglądający jak budka na przewozie, z czerwonymi
pelargoniami za oknem, w którym ukazała się udręczona twarzyczka Jarmilki.
— że wszystkich na martenach pięknie pozdrawiam! — krzyknęła i znowu
znikła.
Przełożyła Helena Gruszczyńska-Dębska
104
Śmierć pana Baltisbergera
Niemal do południa, a potem wieczorem od nowa leżeli pod samochodem na
starych workach i naprawiali tylne resory.
— Jakim cudem ten resor trzasnął, kiedy? — pieklił się ojciec.
— Kiedy?... Wtedy, cośmy wracali w nocy do domu — odparł wuj Pepin, który
im świecił. — Sławek powiedział: „Wuju, śmierć i tak nas nie minie, siadaj za
kierownicą i prowadź!” No więc prowadziłem, choć mam ponad siedemdziesiąt lat i
niedowidzę. I wiesz, że tylko kilka razy wpadliśmy do rowu?
— No, ja wam kiedykolwiek dam samochód! Figę z makiem! Pewnie jechała
was cała kupa?
— Nic podobnego — zaprzeczył wuj Pepin. — Tylko sześcioro, gorzej, że
podczas jazdy wypadła podłoga. Więc musieliśmy władować ją na dach, na łóżko.
— Na jakie znów łóżko?
— A przewoziliśmy łóżko pewnemu rzeźnikowi. Ale ten rzeźnik siedział w
samochodzie.
— Rany Julek — zalamentował ojciec. — A ja zachodziłem w głowę, skąd się
wzięły te rysy na dachu. No, jeśli ja wam kiedykolwiek pozwolę wziąć mój samochód!
— wykrzyknął i rąbnął kluczem o karoserię, aż paprochy zeschniętego błota zaprószyły
mu oczy. Ale że działo się to tuż przed Wielką Nagrodą, nie zwlekając wymienili
pęknięty resor, a w miejscu, gdzie powinno być tylne siedzenie, przydrutowali
składane
ogrodowe krzesło, ponieważ ojciec już dawno, przed pięciu laty, postanowił, że
ze swojej śkody 430 zrobi cacko. Zdarł wtedy obicia, wyjął siedzenia i schował w
szopie, a potem przez lata całe snuli z matką marzenia, jak to pewnego dnia wszystko
się wypierze i wyczyści, kosztem paru patyków odrychtuje się karoserię i śkoda znów
będzie błyszczeć nowością.
Na razie, gdziekolwiek nią zajechali, ludzie mówili: — Do diabła, ta wasza
landara coś okropnie jest wyblakła na gębie. Nie trzymaliście jej przypadkiem przez
wojnę na dnie Łaby? — A ojciec się złościł, bo tak istotnie było. Albo się dziwili: —
Czemuż to siedzicie w tym samochodzie jak w wannie? — Bowiem pasażerowie
siedzieli na skrzynkach po margarynie, z tej prostej przyczyny, że niczego innego nie
było. Ale ojciec ciągle uważał to za stan tymczasowy, bo dla niego realna była jedynie
wizja, majacząca wiecznie na widnokręgu... Piękna, z eleganckimi obiciami śkoda
430.
Ale wybierając się na Wielką Nagrodę Czechosłowacji wstawili do samochodu
dwa stare wyściełane krzesła, a w tyle przy-drutowali składane ogrodowe krzesło.
Matka nasmażyła kotletów, litrową butelkę po maggi napełniła żołądkową gorzka i po
północy wyruszyli do Brna na zawody motocyklowe.
Zatrzymali się w cudownym zakątku. Kiedy zjedli kotlety, ojciec usnął, a matka
i wuj położyli się na skraju lasku, tuż przy Zakrętach Fariny. Od czasu do czasu
pociągali z butelki po maggi i przyglądali się wyścigom. Odbywało się już ostatnie
okrążenie stu dwudziestek piątek, a na czoło bezapelacyjnie wysunął się Franek
Bartosz, pewien siebie, spokojny, jakby przyrośnięty do swojej OHC. W ryku silników
mknął szosą, dwieście pięćdziesiąt tysięcy widzów wzdłuż trasy co chwila wybuchało
wrzaskiem, a Franciszek to widział, widział te wzlatujące dłonie, apaszki i kapelusze,
te owacje, i nie bał się, Franek Bartosz w ogóle nie znał co to strach, jeśli się
czegokolwiek bał, to tylko tego, żeby mu nie nawalił gaźnik albo nie wysiadły świece.
Teraz, biorąc ostatni z Zakrętów Fariny, nawet nie zmniejszył gazu, przylgnął do
maszyny i pruł jak wściekły.
105
Wuj Pepin, ponieważ niedowidział, niewzruszenie ciągnął swo-
ją opowieść: — No więc zaszedłem w zeszłym roku do rezydencji arcybiskupiej
popatrzeć, jak tam teraz wygląda, powiadam jyam, park zapuszczony, wszędzie kręcą
się ludzie, tylko jakaś baba siedziała na ławce i wcinała jabłka. Gdyby to nieboszczyk
arcybiskup Kohn widział! Zaraz by babę obsztorcował, dlaczego nie zamiata. On był
nerwus, zwłaszcza w młodych latach, kiedy to nadleśniczy naszpikował go śrutem, bo
smalił koperczaki do jego żony. W końcu arcybiskup, żeby być bliżej Boga, przeniósł
się razem z gospodynią do Tyrolu.
Matka gawędziła z panem w fotelu na kółkach, którego krewni przytaszczyli
tutaj już w sobotę wieczór, bo przed północą miano zamknąć trasę.
Wuj stanął przed fotelem na kółkach i rozgadał się: — Przez taki sam zakątek
jak ten szedłem kiedyś z pewną inteligentną ślicznotką. Miała na imię Heda. I ta Heda
nagle mówi: „Wie pan co, przejdźmy się w stronę cmentarza!” No a ja, wówczas
chłopak jak malowanie, poszedłem z nią niby ten Fibich, ale kolana mi się
rozdygotały, a kiedy doszliśmy do cmentarza, ona w tej białej sukieneczce stanęła jak
królowa i powiada: ,,A teraz złóżmy daninę romantyzmowi!” Więc poprowadziłem ją
na stok Brzeźnickiej Góry, droga była pełna rozpadlin, teren ukształtowany całkiem
jak tutaj, człowiek mógłby myśleć, że się znalazł w Dolnej Tuzli, w Bośni-
Hercegowinie. Tam Heda usiadła na skale i pyta: „Gdzież pan się ciągle kryje, że pana
nie widać?” A ja jej na to, że boli mnie w piersiach — aby myślała, że piszę wiersze.
Wtedy ona oparła parasolkę o głaz, położyła się na wznak i wlepiła wzrok w niebo, a
mnie aż ciarki przechodziły. Odezwała się w te słowa: „Wie pan, mamcia bardzo pana
lubi, nie przyszedłby pan do nas na kolację?” Ale ja milczałem, bo jej brat miał syfilis.
Wtedy Heda powiedziała: „Tak mi się ciężko oddycha, chyba przeniosę się na
cmentarz...'„ A ja pochwaliłem ten zamiar i pocieszałem ją, że zdaniem poetów nie ma
nic piękniejszego nad zmarłą piękność. '
Ale pan w fotelu na kółkach zaglądał matce w oczy i zrzędził: — Szkoda, moja
pani, że Mandolini podczas treningu poharatał sobie twarz. On by Bartoszowi
pokazał, jak się jeździ.
— E, co też pan mówi! — zaprotestowała matka. — Po mojemu to Bartosz
pobiłby na głowę Mandoliniego.
— Nigdy, moja pani, nigdy! O, gdyby Mandolini nie poharatał sobie twarzy! —
wykrzykiwał pan.
— Szkoda słów! — matka golnęła sobie z butelki po maggi.
— Zobaczymy — kaleka jął się wiercić w fotelu. — Pogadamy przy trzystu
pięćdziesiątkach. Zobaczy pani, jaki numer wytnie pan Baltisberger, wszystkich zrobi
na niebiesko. Nie wyłączając pana Sztiastnego!
— Ten Baltisberger to Niemiec? — zapytał wuj.
— Niemiec — rzekł cicho pan i i poprawił pod sobą pled.
— To z pewnością wygra, bo Niemcy to dranie! — wykrzyknął wuj. —
Przypominam sobie pewne zdarzenie. Komendant Sokoła doktor Karafiat, kawaler i
przystojniak tak jak ja, tyle tylko, że nosił cwikier i był wolnomyślicielem, poprowadził
nas kiedyś na ćwiczenia do Suchodoli. Wracając musieliśmy przejść przez niemiecką
wioskę Runarzów. Po drodze spytałem pana doktora: „Dlaczego pan się nie ożenił?” A
on mi odpowiedział, że prawdziwy mężczyzna jest ozdobą natury, czyli istotą
niesłychanie wrażliwą, i nie zniósłby, aby po mieszkaniu pałętała mu się baba z
nocnikiem. No więc szliśmy przez tę niemiecką wioskę Runarzów śpiewając
patriotyczne pieśni, nieświadomi tego, że kochani sąsiedzi czekają już na nas z kijami.
Ledwo zaintonowaliśmy: Lwią silą obdarzeni, wzbijamy się sokolim lotem... —
wypadły te bestie, pana doktora Karafiata ściągnęli z konia, a nas sprali na kwaśne
jabłko. Pan doktor miał podli-monione oko i przetrącony nos.
106
— Baltisberger jest człowiekiem nieustraszonym — przerwał wujowi kaleka
waląc laską w pled.
— Więc pan uważa, że Sztiastny nie jest człowiekiem nieustraszonym? —
uniosła brwi matka.
— Kto mówi, że nie jest? Jest, ale kiedy pan Sztiastny jedzie, wyrywa, jakby go
rozpierała złość. Aż włos się jeży.
— Ma pan rację, złość psu na budę się zda — potaknął wuj.
— Ferdynand, ten, co miał zostać cesarzem, także był strasznym złośnikiem.
Bydlak miał dwa metry wzrostu, a tyłek jak oborę,
musieliby mu zrobić tron wielkości studni, taki jak Marii Teresy. Niech no
tylko spotkał na Konopisztiu baby dźwigające chrust w płachtach, własnoręcznie
podpalał im cały ładunek, a kiedyś mało nie rozwalił ogrodnikowi głowy o ścianę tylko
dlatego, że spostrzegł w oranżerii pękniętą doniczkę.
— No proszę, słyszy pani — wskazał kaleka na wuja. — A w wyścigu pięćsetek
zobaczy pani, jak Bawarczycy załatwią Franciszka. Nie tylko Klinger, ale i Piotr Kness.
Wczoraj po południu widziałem Franciszka podczas treningu w Pisarkach, jak się
wyłożył z tą swoją pięćsetką, myślałem, że już po nim. Ale też pruł ze sto trzydzieści
kilometrów na godzinę! Trzeba jednak przyznać, że Franek umie się wykładać. A to,
moja pani, nie lada sztuka! Tylko że on poza tym ma cholernego pecha! I coś pani
powiem. Franciszek Sztiastny nie natrafił jeszcze na swoją maszynę. Nie natrafił
jeszcze na taką maszynę, która by wytrzymała jego złość. Maszyna musi zmordować
jeźdźca. Ale w przypadku pana Sztiastnego jest odwrotnie. A odwagą nikt się z nim
nie może równać. Nikt, powiadam pani.
— Identyczną odwagą odznaczali się przemyślanie! — rozpromienił się wuj. —
Kiedy brano ich w rekruty, porznęli wszystkich Niemców nie wyłączając wójta.
Zagnali ich do browaru, a panu wójtowi zostawili na pamiątkę majcher w ciele.
— Miło mi to słyszeć — powiedział kaleka. — Bo któż lepiej ode mnie może
ocenić odwagę? Utraciłem nogę, a mimo to nadal jeździłem na harleyu. Dopiero gdy
postradałem i drugą...
W jego głosie dźwięczała gorycz, unosił obie dłonie i znów je opuszczał na
czarne oparcia fotela.
— Proszę mi wybaczyć... — szepnęła matka.
— Głupstwo, moja pani. Mówmy o czymś weselszym. Wiozłem raz brata w
przyczepie. Lewej nogi już wtedy nie miałem, tylko żelazną protezę. Jedziemy, aż tu
nagle przyczepa się urywa, a mnie impet wyrwał protezę, którą miałem wspartą o
drążek łączący kosz z motocyklem, razem z nogawką skórzanych spodni. Brat zjechał
do rowu, a ja zleciałem z siodełka, zaś moja proteza szybowała chwilę w powietrzu, aż
w końcu upadła na szosę, tuż przed dwiema kobietami, które wracały z targu. Jed-
na, gdy to zobaczyła, zemdlała. Ponieważ nic mi się nie stało, pokuśtykałem po
protezę, ale kiedy ją podnosiłem, -<ta druga mniej strachliwa kobiecina też zwaliła się
na ziemię. Z jedną nogą jakoś to jeszcze szło... ale teraz? Stałem się zgorzkniały i
nieprzyjemny...
Umknął wzrokiem w bok i siedział w tym swoim fotelu na kółkach bez ruchu,
jak skamieniały, aż wuj Pepin zaczął go pocieszać: — Hayliczek i Chrystus byli tacy
sami. Tacy przystojni mężczyźni, a też się nigdy nie śmiali. Jak ktoś chce być
nosicielem światowej idei, nie może mieć psich figlów w głowie. Havliczek miał
diamentowy mózg, nawet profesorów zapędziłby w kozi róg.
— No dobrze — powiedział beznogi — ale nie zapominajmy, że w dzisiejszych
zawodach o Wielką Nagrodę nie bierze udziału światowa czołówka! Przed dwoma laty
wygrał ją Australijczyk Cambell. Wieczorem było w Lużankach spotkanie z
zawodnikami. Pojechałem i ja tam swoim wehikułem i zgłosiłem udział w dyskusji z
107
Australijczykiem, żeby mu przetłumaczyli moje słowa. „Co pan myśli, panie Cambell,
o Georgu Geofreyu Duke'u?” A ten Australijczyk odpowiedział, że Duke jest
najlepszym motocyklistą wszystkich czasów i że on za swój największy dotychczasowy
sukces uważa zawody, w których wyprzedził Duke'a na mecie o pół koła. Tak
powiedział Cambell, a kibice klaskali i wołali: ,,Niech żyje Duke!”
-— Tacy ludzie to prawdziwa ozdoba i chluba świata! Zupełnie jak mój
przyjaciel Rzymski! — wykrzyknął z entuzjazmem wuj Pepin. — Hanak, służył w
pięćdziesiątym czwartym pułku, zielone wyłogi, nikt nie odważył się pisnąć, krzywo
spojrzeć! W knajpie z pół setki ludzi, ktoś mnie zaczepił, a mój przyjaciel Rzymski
rozwalił stół, rozbił żyrandol, a po chwili gości można było grabić z podłogi. Czterej
żandarmi zmarli w szpitalu, reszta powyskakiwała przez okno, a Rzymski, gdy tak
deptał i kopał te pikielhauby, złamał protezę kelnerce, która mu się napatoczyła pod
nogi. Dopiero kiedy gliny sprowadziły straż ogniową, która puściła mu w oczy
strumień wody z sikawek, dopiero wtedy Rzymski, ten sławny Hanak, stracił ducha.
Ale
w kryminale męstwo znów rozkwitło w jego sercu niby kwiat, przepiłował
okowy, łańcuch gruby jak na byka, wyłamał futryny i złoił nimi profosów!
— Są jeszcze tacy ludzie na świecie! — zawołał beznogi, który przed laty, kiedy
jeszcze miał jedną nogę, jeździł na har-leyu. Moi złoci, wyobraźcie sobie, co by było,
gdyby Wielka Nagroda została zakwalifikowana do punktacji o mistrzostwo świata!
Ubbiali na auguście — w Brnie! Bili Lomas na guzzi i inne światowe wielkości, John
Surtees, Armstrong, a może i sam Georg Geofrey Duke — w Brnie! Ale byłby jubel!
— Byłoby tak samo, jak wtedy, gdy przyjechał do nas arcybiskup Kohn —
oświadczył wuj Pepin. — Wołoch z żydowskiego nasienia, włosy jak len, złote binokle,
na palcu pierścień w cenie kilku milionów, wyperfumowany niczym jaka marmu-zela,
aż się ten zaduch za nim płużył niczym dym za lokomotywą. — Wziął oddech i ciągnął:
— No więc, kiedy do nas przyjechał, baby rzuciły się całować mu ręce, ale kanonicy je
odpychali, żeby nie obsmarkały mu rękawów, co się jednak tyczy panienek z pałacu,
córeczek notariusza, to ksiądz arcybiskup sam całował je po rękach. A znów
arcybiskup Stojan to był dusza człowiek, rozdawał na prawo i lewo, każdy żebrak,
pijus czy nie, dostawał złocisza. Natomiast arcybiskup Bauer miał odrażającą facjatę,
same krosty i błękitna krew. Przy bierzmowaniu to było bardzo nieprzyjemne. Co
innego przy ostatnim namaszczeniu. Kilku umierających tak się wystraszyło tego jego
oblicza, że powrócili do zdrowia. Zaś arcybiskup Preczan był zagorzałym filantropem.
Chwytał moją mamę za ręce i mówił: „Bóg z wami, matko, pilnujcie się, żeby was nie
stratowali”. I. dawał jej błogosławieństwo, a na dokładkę złotówkę, bo lubił baby, tę
główną podporę Kościoła. Lubił także wygłaszać kazania na temat, że chrześcijanin,
kiedy idzie do kościoła, nie powinien zionąć gorzałką. Ale niemal wszyscy arcybiskupi
mieli jedną cechę wspólną — byli niesamowitymi obżartuchami. Na przykład Preczan
za jednym posiedzeniem potrafił zjeść całą kobiałkę gołębi, a Bauer na obiad
pochłaniał małego pro^-siaka i antałek piwa.
W trakcie tych wywodów wuja Pepina nastąpił start w kategorii trzystu
pięćdziesiątek i na Zakręty Fariny jako pierwszy wpadł z piekielnym warkotem
Franciszek Sztiastny na jawie
OHC.
— To ten z czerwoną chustką? — zapytała matka.
— Ten z czerwoną chustką — potwierdził kaleka, gdy pierwsza grupa
przemknęła i łoskot maszyn przeniósł się za las.
Matka objęła pień brzózki i wychyliła się, aby widzieć zawodników biorących
wiraż. Serce zaczęło jej walić, gdy czerwona chustka mignęła obok.
— Ależ ten Franciszek ma dosiad! — powiedziała.
108
— I owszem. — Kaleka spoglądał w innym kierunku. — Wcale się nie dziwię, że
w pierwszych okrążeniach Zandworthu Holendrzy nie posiadali się ze zdumienia, że
takiego szaleńca wpuszczono na trasę. Ale kiedy się okazało, że w tym Fran-
ciszkowym szaleństwie jest metoda i styl, publika też zaczęła szaleć z zachwytu.
Jednakże Baltisberger bardziej mi się podoba jako zawodnik.
— Podoba, podoba... Najważniejsze, jak się to skończy! — powiedział wuj
Pepin. — My też urządziliśmy zawody sikawek strażackich, korzystając z okazji, że
zapalił się młyn. Konie nam się spłoszyły i poniosły, toteż sami musieliśmy taszczyć
sikawkę do pożaru. No, jakoś dotaszczyliśmy i spoceni jak myszy zaczęliśmy gasić. Ja
stałem z ciężkim sitem na grobli i zgodnie z regulaminem czekałem, aż komendant
zatrąbi. Ale on tymczasem trąbił z manierki, więc w końcu strażacy przynaglili mnie
kuksańcem, a ja zapomniałem puścić to sito i rymnąłem do stawu, tak że musieli mnie
łowić bosakami, bo nie umiałem pływać. Zostałem strażakiem na życzenie pewnej
ślicznotki, która stwierdziła, że z toporkiem i drabiną z pewnością byłoby mi bardzo
do twarzy. Potem musieliśmy łowić hakami to sito. Przez ten czas spłonęło pół młyna.
Kiedy wreszcie złożyliśmy sikawkę do kupy, strażacy zaczęli pompować wodę, a ja,
wyczerpany tym rymnięciem do stawu, wpakowałem się pod żelazne osęki, oni zaś
łupnęli mnie ramieniem pompy w głowę, ażem omdlał. Musieli mnie cucić, co zabrało
tyle czasu, że strażacy z Przemysło-
wic pierwsi zaczęli polewać, i chociaż młyn już i tak zdążył się dokumentnie
spalić, komendant mnie zwymyślał, że pozbawiłem drużynę zwycięstwa.
Skryty w barwnym listowiu głośnik oznajmił, że Baltisberger zmienia gażnik, a
Hinton jest o całą minutę za Franciszkiem Sztiastnym. Ale Franciszek mimo to gnał,
jakby ci dwaj siedzieli mu na karku. Rozpędził maszynę na prostej i z szybkością stu
dziewięćdziesięciu kilometrów wchodził na wiraże, zwalniał odrobinę i brał je tak po
wariacku, że widzom aż zapierało dech w piersiach. Po prostu kamienieli widząc
szaleńczą i mściwą jazdę Franciszka.
— Żeby mu tylko świece nie nawaliły — szepnęła matka i napiła się gorzkiej.
— Baltisberger był strasznie pewny siebie. Już kiedy go zobaczyłem w
pierwszym okrążeniu, doznałem wrażenia, że rozpiera go pycha — rzekł kaleka.
— To się tak zawsze kończy — powiedział wuj. — Mnie uczył religii nasz
proboszcz, nazywał się Zborzil, Hanak z Pustomie-rza, dwumetrowy olbrzym. Raz
zadał na lekcji pytanie: „Co to jest Trójca Święta?” Jeden chłopak odpowiedział, że
Trójca Święta była siostrą Marii Panny. Na to ksiądz Zborzil uniósł go w górę jak
królika, zatarmosił nim, dał mu prztyka w nos, a potem jeszcze walnął kilka razy
głową o tablicę, bo w owych czasach wzorowano się na Janie Amosie Komenskim,
który głosił, że uczniowi pycha nie przystoi i że wśród przyborów szkolnych nie może
brakować kija.
— Na pewno ma już przewagę dwóch minut — powiedziała matka i
zakorkowała butelkę.
A Franciszek wpadł na Zakręty Fariny z jeszcze większą precyzją i odwagą, nie
jechał już dla ludzi, lecz dla siebie samego, bliski doścignięcia swego własnego
wyobrażenia o tym, jak się powinno jeździć, dla samej rozkoszy ślizgania się po
granicy życia. A przy tym los mu dzisiaj sprzyjał. Wyczuwał to każdym nerwem.
Publiczność, widząc tę pewność siebie, otrząsnęła się z martwoty i przestała się o
niego bać. W ostatnim okrążeniu Franciszek Sztiastny jechał przedziwnym tunelem,
doliną usła-
na radosnymi owacjami gardeł, rąk, chusteczek d° nosa i wszystkim czym tylko
da się wyrazić entuzjazm. Zfi miejsca siedzą-y ce, gdy nadjeżdżał, zmieniały się w
miejsca std^ce-
109
W przerwie przed zawodami dwustu pięćdzi^tek matka obudziła ojca,
zagrzebanego w koce.
— Wstawaj i chodź popatrzeć. To całkierf przyjemna rozrywka.
Ojciec grzmotnął żołądkowej gorzkiej i poiiedział: — Co to za rozrywka
motocykle? Gdyby jeździły sarrocn°dy, to co innego! Hermann Lang, Rudolf
Caraciola, TazP Nuvolari, panie dzieju, pojemność pięć litrów, trzy kompresotf-
Wtedy rzeczywiście jest na co patrzeć. Wcale się nie dziwłem temu, co powiedział
Rudolf Caraciola, że dla niego 2Tcie zaczyna się w chwili, gdy słyszy ryk motoru.
Mężczyzna w fotelu na kółkach spuścił z tonu. — Pan zna Caraciolę?
— Owszem — odparł ojciec. — Stałem c^ok nie§° na P°-grzebie jego żony.
Zasypała ją lawina w Alp£cn- Ten champion wiódł niezwykle surowy tryb życia.
Kieliszekszampitra jedynie po wygranych zawodach.
— Widział pan jakieś wielkie wyścigi?
— Owszem — powiedział ojciec. — Niech ^ Pan lePieJ nie przypomina! Były to
zawody o puchar Tryp^isu> tam właśnie znakomitemu zawodnikowi Yarziemu
zabiegli) drogę jakieś psi-sko, no i wiadomo, jak się to skończyło. AcrJ^es Yarzi się
zabił! — powtórzył ojciec to, co wyczytał w jsi^żkach Rudolfa Caracioli i Hansa von
Stucka. — Oglądałeś również trening przed Wielką Nagrodą Monzy. Jakiś dureń rtfkł
°leJ na szosie, a Borzachini i Campari wpadli w poślizg i za^i si<?- w godzinę później
wyjechał na trasę Czajkowski i teżsie- zabił na tym rozlanym oleju. Runął ze skały do
morza. Byłem w trafice u podnóża tej skały, gdzie zwłoki wystawiono^a widok
publiczny. Mówił mi trafikant, że leżały u niego ławet koronowane głowy.
— Pan znał Borzachiniego?
— Nie, ale widziałem go w hotelu, jak puścił wentylator i rzucał w powietrze
banknoty, całą wygraną, i tańczył wśród polatujących pieniędzy.
— Taki sam charakter miał syn barona K6nigsvatera! — zawołał wuj. — Starego
K6nigsvatera cesarz zrobił baronem, chociaż jeszcze jego dziadek handlował
sznurowadłami po wsiach. Ale stary K6nigsvater mieszkał już w pałacu i hodował
konie, a w stajniach pozawieszał lustra, żeby konie mogły się przeglądać i żeby obrok
im lepiej smakował. No a jego syn ożenił się z aktorką, biedną jak mysz kościelna,
lampartował się z nią, a kiedy przeputał prawie cały majątek, starego barona trafiła
apopleksja.
— Bardzo ładna historyjka, ale niech mi pan powie, jaki samochód pańskim
zdaniem jest najlepszy? Mercedes, maserati czy alfa romeo?
— Moim zdaniem najlepsza jest śkoda 430 — odparł bez wahania ojciec. —
Solidny wóz, jest w nim ciepło, no i łatwy w prowadzeniu. Mało tego! Może pan do
niej załadować dziesięć metrów kartofli. W zeszłym tygodniu jechało nią sześć osób, a
na dachu na dokładkę szafa. — Ojciec spojrzał w kierunku, gdzie powinna stać śkoda.
Głośnik w lasku obwieścił: — Dwieście pięćdziesiątki gotowe do startu. Nim
nadejdą wiadomości z trasy, zechcą państwo wziąć programy i wykreślić numer
siedemnasty, Autengruber, Austria, i wpisać na to miejsce Andersen, Szwecja, obaj na
maszynach norton. Powtarzam: proszę wykreślić... Uwaga! Dwadzieścia sekund,
piętnaście, dziesięć, pięć... start! Rozpoczęły się zawody dwustu pięćdziesiątek!
W dali rozległ się ryk maszyn. Zbliżał się i wzmagał z każdą chwilą.
Radiowęzeł relacjonował spośród liści: — Punkt sprawozdawczy w Żebietinie
podaje, że pierwszy przejechał w piekielnym tempie Baltisberger, a zaraz za nim —
również na NSU sport--max Kassner, następny był sympatyczny Australijczyk Brown
z kangurem na kasku! Na prostych zawodnicy osiągnęli szybkość dwustu kilometrów.
Na Zakręty Fariny pierwszy wpadł Hans Baltisberger i tak wyrywał, że matka
ujrzała tylko srebrzystą smugę. W chwilę potem równie błyskawicznie przemknął
Brown, a tuż za nim Kassner. Zostawili po sobie jedynie woń spalin.
110
— Hans prowadzi, ale mnie się to nie podoba! Jedzie z taką złością, tak
wabank! — mamrotał kaleka stukając laską w protezę.
— O nieszczęście nigdy nietrudno — powiedział wuj. — Raz przyjechał do nas
na manewry nieboszczyk cesarz Franuś ze swoim stryjem Albrechtem, tym z
wystającymi zębami, a po manewrach odprawiono w kościele mszę. Ja na nią nie
poszedłem, bo już wtedy byłem oczytany w Havliczku i w „Svieto-zorze”. No i co się
stało. W czasie mszy rozpętała się nagła burza, pioruny waliły raz po raz, aż w końcu
jeden łupnął w kościelny piorunochron, spłynął po nim na chór i poraził organistę.
Przerażone baby rzuciły się hurmą do zakrystii, ale proboszcz je stamtąd wykopał, a
kościelnego zwymyślał, że je wpuścił, kiedy on, namiestnik Boga, jest w koszuli. Więc
baby pognały przed ołtarz i tam panika wybuchła na dobre, myślały bowiem, że sufit
się wali, a to ministrant tak szarpał za drut dzwonka loretańskiego, aż go zerwał, i ten
drut młynkował ze świstem w powietrzu i walił baby po głowach przewracając je na
ziemię.
Radiowęzeł wycharczał: — Przez Yeselkę pierwszy przejechał Hans
Baltisberger, tuż za nim depczący mu po piętach Kassner. Bartosz odpadł z wyścigu
na skutek zatarcia się tłoka. Porządkowi, uwaga! Dostaliśmy meldunek z odcinka
między Żebieti-nem i Zakrętami Fariny, że wzmógł się boczny wiatr i spadł przelotny
deszcz.
— Tego tylko brakowało — jęknął mężczyzna w fotelu na kółkach i kiedy
głośnik zawiadomił o zbliżaniu się zasadniczej grupy, najpierw bał się patrzeć, ale
potem nie wytrzymał. Wpijał wzrok w migające maszyny, a gdy zniknęły za laskiem,
ogarnęło go przeczucie, że już ich więcej nie zobaczy. — To nie zawody, ale tortura
nerwów — powiedział.
— Tak jest ze wszystkim — pocieszał go wuj. — Z mojego powodu truły się dwie
kamelijki. Jedna z nich — miała na imię
Wlasta — powiada mi kiedyś: „Chodź się pokochać, ale tak z miłości!” A ja na
to, że boli mnie w piersiach. Ona się rozzłościła: „Ty byku krasy, mam cię zaprawić
butelką?” Ale to był dobry znak, o, Wlasta umiała zjednywać sobie męskie serduszka.
Potem przyszli tam rzeźnicy i ja pokazywałem im różne akrobatyczne numery,
takeśmy się bawili, że do Wlasty trzeba było wezwać doktora, a mnie policaje odwieźli
do domu na taczkach.
— A ta druga dziewczyna?
— Ta znów truła się z mojego powodu śliwowicą. To była chodząca dobroć, a
nazywała się Zdenka Malikówna. Jak mnie całowała w lokalu, porucznicy od
dragonów wyłazili ze skóry. Potem zaprowadziła mnie do swojego pokoju, a ja
zacząłem ją uświadamiać, że Mozart to wiedza nadprzyrodzona. Ale Zdenka
Malikówna powiedziała uspokajająco: „Zostaw te bzdury, mnie możesz zaimponować
jedynie jako mężczyzna”. Więc się położyliśmy, po czym chciałem wyskoczyć oknem,
tylko że to było na pierwszym piętrze. A Zdenka Malikówna łasiła się do mnie i
szeptała, że mogę sobie teraz pozwolić na wszystko. Więc ją uświadomiłem, jak to
Strauss widząc symfonię „Jowiszową” Mozarta powiedział: „Przyprawia mnie to o
mdłości”, a Zdenka Malikówna odrzekła: „A mnie ty przyprawiasz o mdłości, u licha,
nie widzisz, jakie mam ciało?” Chciałem uciec drzwiami, ale na korytarzu zawarczał
bernardyn. Więc zaśpiewałem „Bądź tylko mą, Wioletto...” i poddałem się.
W tej chwili powietrzem wstrząsnął grzmot maszyn i jako pierwszy przyjechał
numer trzeci, Hans Baltisberger. Matka widziała, jak zawodnik obejrzał się, gdzie są
pozostali. I nagle wpadł w poślizg na mokrej szosie. Przednie koło wyleciało z
impetem w górę, srebrzysta maszyna NSU sport-max skosiła słup telegraficzny, po
czym wszystko zniknęło w rowie. W następnej chwili z rykiem silnika przemknął
Kassner biorąc Zakręty Fariny z taką samą szybkością jak w poprzednim okrążeniu.
111
Głośnik skrzeczał: — Zwracamy się do was, młodzi członkowie Ligi Przyjaciół
Żołnierza, do tych z was, którzy piszecie, że chcielibyście brać udział w zawodach!
Zgłoście się i wypróbuj-
cię swoją odwagę, swoje szczęście w zawodach krajowych. Ale oto
otrzymaliśmy wiadomość z Liskovca, że jako pierwszy przejechał Kassner. Gdzie się
podział Baltisberger na maszynie oznaczonej numerem trzecim?
— Ja wiedziałem, że tak się stanie, ja to przeczuwałem! — Kaleka aż się uniósł
w fotelu. — W mojej obecności zawsze musi się wydarzyć jakiś wypadek. Farina zabił
się na moich oczach. Książę Biro wpadł między widzów tuż obok mnie. Jak mówię, w
mojej obecności zawsze musi się wydarzyć jakiś wypadek.
Ojciec wstał z ziemi.
— Nie chodź tam — powiedziała matka, lecz ojciec pobiegł przez lasek aż do
wilgotnego jaru, po czym przeszedł tunelem pod szosą, a tam, po drugiej stronie,
odwracano akurat Baltis-bergera na wznak.
— Rąbnął głową o ten pniak — pokazywał jakiś młodzik.
Ojciec nie stracił spokoju. Ukląkł przy panu Baltisbergerze i pomagał
pielęgniarce ściągnąć mu kask. Ciężko to szło, gdy wtem zawodnik podźwignął się,
jakby chciał wydostać się z tego pogruchotanego ciała. Był to jednak ostatni zryw,
złamał się w pół, z ust buchnęła mu krew.
Wyszeptał: — Ich bitte ...ich griisse...
Głowa mu opadła, a spływająca krew zamigotała w słońcu — które wyszło
akurat zza chmur — niby potok rubinów.
Radiowęzeł zawiadamiał spośród mokrych liści: — W tej chwili przez Yeselkę
przejechał Horst Kassner, a za nim Heck, obaj na NSU. I nasi coraz bardziej
wychodzą na czoło. Kviech i Kosztyrz na jawach! Drodzy widzowie, przygotowaliśmy
dla was jeszcze jedną atrakcję. Możecie z bliska zaobserwować lądowanie helikoptera,
który w tej chwili unosi się nad waszymi głowami lekko i z gracją jak ważka. Szkoda,
że nie mamy tam zainstalowanych kamer telewizyjnych i nie możemy przekazać tego
wspaniałego widoku z góry. Prosimy widzów o niezbliżanie się do miejsca lądowania.
Helikopter, zanim wyląduje, rozrzuci ulotki, abyście państwo nie zapomnieli, że w
przyszłą niedzielę obchodzimy Dzień Lotnictwa.
Ojciec spojrzał na zegarek.
Wskazywał pierwszą czterdzieści osiem.
Przybył lekarz, wziął pana Baltisbergera za przegub ręki, potrzymał chwilę,
potem przytknął ucho do jego piersi, a gdy się wyprostował, przybrał urzędową minę.
Ojciec zrozumiał, że nastąpił koniec.
„Jest przecież czyimś synem” — powiedział sobie w duchu., wziął kask i położył
na rozbitym motocyklu.
Szosą śmignął Horst Kassner, z pewnością wiedział już, że Baltisberger nie
żyje, i rozumiał, co to oznacza, ale nie sfolgo-wał, wręcz przeciwnie, jakby chcąc złożyć
hołd koledze po fachu wjechał na Zakręty Fariny tak, jak wjechał na nie zmarły..
Śmiało, precyzyjnie i z największą szybkością, na jaką mu pozwalały silnik, serce i
chłodna rozwaga.
Pielęgniarka omotywała głowę Baltisbergera bandażem, omo-tywała coraz
grubszymi zwojami, lecz bandaż ciągle nasiąkał czerwienią.
Głośnik chrypiał: — Lada chwila oczekujemy zwycięzcy wyścigu dwustu
pięćdziesiątek. Czy nim będzie Kassner, czy Heck? Już minęli Liskovec... a w pobliżu
nas startuje helikopter, wznosi się pionowo w górę, już jest pięćdziesiąt, już sto
metrów nad nami i wciąż rzuca ulotki. No tak! To Kassner! A drugi? Drugi jest Heck!
Obaj zawodnicy na eleganckich maszynach, które-dzięki swej obudowie przypominają
srebrne łabędzie.
112
Kiedy matka oznajmiła wujkowi, że pan Baltisberger się zabił, wuj Pepin
powiedział: — Szkoda, że nie jestem młodszy, siadłbym na tę pierdzimączkę i ja bym
im pokazał. Toć onego czasu służyłem w najwspanialszej armii świata. Wojskowi
nosili wtedy gorsety niczym panienki. Raz jeden kadet pożyczył mi munduru, pas był
lakierowany, a jakże, włosy miałem ufryzowane i tak sfotografował mnie w
Prostiejowie fotograf Klicz. Cery niejedna dziewczyna mogła mi pozazdrościć, krew z
mlekiem, tak samo jak mój stryjeczny brat, kirasjer cesarski, chłop na schwał, potem
się zapił, ale swego czasu było to najpiękniejsze ciało w okolicy. Ważył sto kilo, a kiedy
się rozebrał, calutkie ciało miał białe jak świeżo spadły śnieg, toteż dostał przezwisko
Piękny Franuś. A ja wisiałem na rynku w Prostiejowie, dziew-
czata tłoczyły się przed gablotą, wtem słyszę, jak jedna pyta drugą: „Który ci się
najbardziej podoba?” A tamta pokazała palcem moją fotografię. Stałem akurat za nią,
wiać gdy wracałem do domu, patrzyłem na wszystkich z góry.
To rzekł wuj, lecz mężczyzna w fotelu na kółkach siedział •ze spuszczoną głową,
a łzy kapały mu na pled...
Za laskiem, jakieś trzysta metrów od Zakrętów Fariny, obudzili się akurat dwaj
uczniowie ze szkoły przyzakładowej, którzy jechali całą noc z Chomutowa, tak jak
dziesiątki tysięcy innych fanatyków sportu motorowego, aby obejrzeć Wielką
Nagrodę. Wczesnym rankiem zrobili spacer po Brnie, tak jak dziesiątki tysięcy im
podobnych, a po siódmej przyjechali na trasę, aby wiwatować na cześć zwycięstwa
Franka Bartosza i zachwycać się odważną jazdą Franciszka Sztiastnego. Ale potem
zmęczenie tak im się dało we znaki, że w przerwie położyli się, przykryli marynarkami
i usnęli. Gdy się zbudzili, nie mogli sobie
„tego darować.
— To twoja wina, ty wpadłeś na ten pomysł!
— Ja! Ty powiedziałeś: tylko na chwilę.
— No, powiedziałem, ale po coś się od razu tego uczepił?
— W każdym razie to ty jesteś śpioch.
— A ty niby co? Szlag mnie trafi, jeśli przespaliśmy pana
Baltisbergera.
Kłócąc się biegli w stronę trasy. Zatrzymali pierwszego napotkanego widza.
— Czy dwieście pięćdziesiątki już jechały?
— Jechały.
— Kto był pierwszy?
— Kassner.
— kA drugi?
— Heck.
— A trzeci?
— Kosztyrz.
— A gdzie utknął pan Baltisberger?
— Na ostatnim odcinku, jaki przejechał w swoim życiu, przed Zakrętami
Fariny, raczej tam, chłopcy, nie chodźcie!
Ale uczniowie, którzy przyjechali aż z Chomutowa, żeby zobaczyć pana
Baltisbergera, pobiegli tam. Przebrnęli przez tunel pod szosą, a po drugiej stronie
ujrzeli... Pod brezentową płachtą ktoś leżał, a kawałek dalej, również pod plandeką,
sterczał NSU sport-max. Cicho zajechał beżowy mercedes, ten sam, który rano
podziwiali przed hotelem „Morawa”, wyskoczył z niego mechanik, zbiegł do rowu i
dwoma palcami dotknął płachty w tym miejscu, gdzie prawdopodobnie była głowa.
Potem podniósł kask i postukał nim o pniak, aby wytrząsnąć ściętą krew.
Głośnik uroczyście relacjonował: — Na podium zwycięzców wstępuje Horst
Kassner, po jego prawicy staje Heck, po lewicy Kosztyrz, a małe pionierki wiążą im na
113
szyi czerwone chustki. Nad nimi unosi się helikopter, wzbił się już tak wysoko, że
ginie w słońcu. Prosimy wziąć programy i wykreślić numer dwudziesty ósmy, Bili
Hali, Wielka Brytania, a na jego miejsce wpisać Czekurti, Węgry, na maszynie gillera.
Przed rozpoczęciem zawodów pięćsetek proszę wykreślić...
— To pan Baltisberger na dobre nie żyje? — plasnął w dłonie uczeń szkoły
przyzakładowej.
Przełożyła Cecylia Dmochowska
114
Diamentowe oczko
Podróżny stawiał już nogę na stopniu wagonu, kiedy ktoś chwycił go za ramię.
Odwrćfcił się i ujrzał podstarzałego mężczyznę na peronie.
— Panie, jedzie pan w kierunku Pragi?
— Do Pragi — powiedział podróżny.
— To świetnie, proszę, niech pan weźmie z sobą moją córeczkę Wendulkę. Na
dworcu w Pradze ktoś będzie na nią czekał — mówił ojciec i wetknął podróżnemu dłoń
szesnastoletniej mniej więcej pannicy.
Zawiadowca już gwizdał, konduktorka pomogła dziewczynie wejść na
platformę wagonu, a potem ręką dała znak, że pociąg jest gotów do odjazdu.
Zawiadowca podniósł chorągiewkę.
Ojciec biegł obok wagonu i upominał: — Wendulko, trzymamy za ciebie palce. I
zaraz wyślij telegram, słyszysz?
— Słyszę, tatusiu — krzyknęła dziewczynka — wyślę!
A kiedy pociąg minął semafor, podróżny otworzył drzwi i poprowadził ją przez
korytarz, na którym hulał przeciąg. Ciągle trzymał je za rękę i był bezradny.
Słychać było rozmowę z przedziału: — Fakt, jeszcze za czasów kawalerskich
poszła mi kupić koszulę, ale nie mogła, bo nie wiedziała, który numer. Aż nagle w
drzwiach przypomniała sobie i krzyczy przez cały sklep: „Zawsze kiedy go duszę, to
trzymam ręce o tak!” i ekspedient wziął centymetr, obwiódł jej
ręce i powiada: „Numer czterdziesty”. Koszula, jak państwo widzą, leży na
mnie jak ulał...
Drzwi rozsunęły się gwałtownie i z przedziału wybiegł jakiś człowiek i dusił się
od śmiechu: — Krajać go, to mało! — krzyczał bębniąc pięścią o drewnianą ścianę
wagonu. A kiedy już się wyładował, wrócił do przedziału, gdzie ten sam głos
opowiadał dalej: — Ja znowu myślę sobie, jeśli ona na Mikołaja zrobiła mi
niespodziankę tą koszulą, to ja na Wigilię sprawią jej radość kapelusikiem. Poszedłem
do domu mody i mówię: „Chciałem ten sznytowy kapelusz, który leży na wystawie”. A
ekspedientka na to: „Który numer pan życzy?” Oczywiście nie wiedziałem, ale
przypomniałem sobie i mówię: „Kiedyś się pokłóciliśmy, palnąłem wtedy narzeczoną
o tak z góry i do dziś pamiętam rozmiar jej główki”. Ekspedientka znosiła kapelusze i
tak długo podtykała mi pod dłoń, aż wreszcie wybrałem. „To ten!” — mówię.
Położyłem go pod choinkę i pasował narzeczonej do głowy jak tyłek do nocnika.
Z przedziału wybiegł łysoń, przyciskał chusteczkę do ust i czkał, odepchnął
dziewczynkę i wychylił się przez okno, potem huknął kilka razy pięścią w ścianę
wagonu i wykrztusił:
— Zabić tego chłopa, to za mało — i otarł oczy. ~ Podróżny, który ciągle jeszcze
trzymał dziewczynkę za rękę, podjął wreszcie decyzję i wszedł do przedziału za
łysoniem.
— Panowie — powiedziała dziewczynka — nazywam się Wen-dulka
Krzisztówna i jadę do Pragi. — Wyciągnęła ręce i macała przed sobą, aż natrafiła na
kędzierzawą głowę kawalarza; on też się przedstawił: — A ja nazywam się Krasa Emil.
— Wacław Kohoutek — powiedział łysoń. Mężczyzna, który przyprowadził
Wendulkę, chciał położyć teczkę na półce, ale zawadził nią o głowę łysonia.
— Panie, gdzie pan masz oczy?
— Przepraszam.
— Ojej, kogoś uderzyli — zawołała dziewczynka. — Ale najgorzej to ze
skrzynkami. Noszę listy do skrzynki pocztowej i drogę znam tak dobrze, jak własne
pantofle, ale ci przeklęci listo-
115
nosze przenieśli skrzynkę dwa domy bliżej i ja uderzyłam czołem o żelazny róg
i skaleczyłam się. Zdzieliłam to pudło białą laską, i to dwa razy!.
— Niech panienka usiądzie tutaj koło okna — doradzał łysy ocierając oczy —
będzie lepiej widać.
Dziewczyna najpierw obmacała ławkę, potem okno. Wyciągnęła przed siebie
dłoń, jakby chciała sprawdzić, czy nie pada i powiedziała uspokojona:
— Jak pięknie tam świeci słoneczko. Podróżni umilkli.
— To pani tatuś był na dworcu? — spytał podróżny, który
przyprowadził Wendulkę.
— Tatuś — kiwnęła głową — ale proszę panów, mój tatuś to unikat. Wszyscy
powinni go poznać. Mój tatuś jest sadownikiem i pewnego razu przejechał wózkiem
kulawą sąsiadkę Dy-maczkową i była z tego rozprawa w sądzie. Wrogowie tatusia
cieszyli się, chwała Bogu, starego Krzisztę wsadzą do kryminału albo będzie bulił jak
ament w pacierzu. A tymczasem do sądu przybiegła Dymaczkowa bez kuł, jak sikorka,
całowała tatusia po rękach i dziękowała, że ją tak cudownie przejechali, bo od tej pory
chodzi jak ta lala. Szkoda tylko, mówiła, że tatuś nie przejechał jej trzydzieści lat
temu, bo z pewnością wyszłaby za
mąż.
— Dzielny ten tatuś panienki — pochwalił kędzierzawy.
— Prawda? — uśmiechnęła się Wendulka i wyciągnęła dłoń, ale pociąg brał
zakręt i słońce z okna przedziału przeniosło się na korytarz.
— Słońce zaszło — powiedziała.
Podróżni popatrzyli na siebie i pokiwali głowami.
— A jaki jest pana tatuś? — zapytała kładąc rękę na kolanie
kędzierzawego.
— Mój ojciec jest na rencie już od piętnastu lat, bo ma największe serce w
Europie — powiedział. — Serce wielkie jak wiadro i przesunięte na środek piersi...
— Oby tylko... — zakłopotał się łysy.
— To wspaniałe! — zawołała Wendulka.
— A tak. Z ojcem spisali taką umowę, że po jego śmierci serce zabierze
uniwersytet — mówił kędzierzawy. — To serce chcieli od ojca kupić za granicą, ale tata
jest patriotą i powiedział, że się nie zgadza. Teraz nie wolno mu ani kąpać się, ani
latać samolotem, ani jeździć pociągiem pospiesznym...
— Wiem, wiem — zawołała dziewczynka — to dlatego, żeby takie sławne serce
się gdzieś nie rozbiło, albo nie zginęło, prawda — namacała rękę kędzierzawego i
ścisnęła ją — ale taki tatuś, jak pana, nie zginie w świecie, mój też nie zginie!
— Oczywiście — powiedział pasażer i nagle jakby wyprzy-stojniał. — Czasami
chodzę z ojcem na wydział, tam rozbierają •go do naga, a potem profesor kreśli na
nim niebieskimi i czerwonymi ołówkami...
— Tak, tak — cieszyła się Wandulka — bo te czerwone kreski to tętnice, a
niebieskie to żyły, prawda!
— Aha — mruknął i schował rękę dziewczynki w swoich dłoniach, opowiadał
dalej — a później zawożą ojca do sali, studenci pochylają się nad nim i profesor wodzi
kijkiem po ojcu jak po mapie, coś im tłumaczy i robi wykład, potem podłącza serce
jednego ze studentów do megafonu... ale to nic wielkiego, jakby pani stukała w
bębenek, albo gdzieś daleko maszerowali żołnierze, dopiero kiedy podłączy do
megafonu serce mojego ojca...
— Jest tak, jakby się burza przybliżała — zawołała dziewczynka — jakby waliła
się góra, jakby wsypywać kartofle do piwnicy, albo jakby grał Emil Gilels, prawda.
— Właśnie tak — zdziwił się kędzierzawy i wetknął palec za kołnierz koszuli.
116
— Ludzie kochani — radowała się Wendulka — jakże się cieszę, że was
spotkałam. Że jeszcze ktoś oprócz mnie ma sławnego tatusia.
A pociąg mknął obok szosy asfaltowej i pasażerowie patrzyli w okno, widzieli
stojącą przy drodze tablicę z wielkim niebieskim sercem, z którego wyciekały dwa
strumienie, pod spodem był napis: Na serce najlepsze Podiebrady.
I w przedziale zaległa cisza pełna oczekiwania.
— Pan profesor Yondraczek nie może się już doczekać — zaczai kędzierzawy —
kiedy skalpelem dobierze się do tego wyjątkowego serca.
— Niech pan tak nie mówi — śmiała się Wendulka. — No^ • proszę i będziemy
mieli jeszcze jedno czeskie sławne serce!
— Kto by tam dorównał tatusiowi panienki — powiedział łysy i zdjął z półki
swoją teczkę.
— Ma pan rację, ale mojego tatusia trzeba poznać. Ludzie kochani, jakże on
umie cudownie tańczyć — klasnęła w dłonie. — Kiedy jest odpust, tańczymy do
upadłego i ludzie robią nam miejsce. Tatuś każe sobie grać i tańczy solo. A co mu się
pewnego razu przydarzyło! Byłam wtedy jeszcze malutka. Tatuś zamówił „Czerwone
jabłuszko”, bo na tę melodię śpiewa się „Zielone koszulki”, ponieważ nasza drużyna
ma zielone dresy i zieloną chorągiew, taką samą jak Slavia, tylko że z zielonym. I
przyszedł pan posterunkowy i powiada: »Czerwonego jabłuszka« się grać nie będzie!”,
na to tatuś wyciągnął setkę, dał kapelmistrzowi i mówi: „A właśnie że będzie się
grać!”, posterunkowy: „Nie będzie!” i tak licytowali się jak w oczko, kiedy ma zostać
rozbity bank, ale tatuś zakończył licytację, „»Czerwone jabłuszko« się grać będzie!” i
łups posterunkowego w nos. Żebyście panowie wiedzieli. Ten posterunkowy był
okropnie szpetny, bo nos miał przekrzywiony na prawą stronę. A ile się krwi polało! I
tatuś tańczył „Czerwone jabłuszko” i śpiewał „Zielone koszulki”, a sąsiedzi
podskakiwali z radości, stary Krziszta nie da sobie w kaszę dmuchać! Cztery miesiące
później, kiedy była rozprawa w sądzie, przyszedł posterunkowy i zeznał, że on sam
chciał dostać w nos, że prosił tatusia o to, jeszcze mu potem dziękował, bo tatuś
naprostował nos panu posterunkowemu, to znaczy przekrzywił mu go na lewą stronę,
ale nos został pośrodku i w posterunkowym zakochała się córka bogatego gospodarza
i było wesele. Tatuś do dziś na każdy odpust dostaje od posterunkowego koszyk
placków, a w zimie specjalne pozwolenie na bicie wieprzka — wołała Wendulka
zachwycona.
— I kto by przypuszczał — filozofował łysy — że uderzenie w nos może
zapoczątkować szczęście rodzinne. — Wkładał płaszcz.
— A co robi pana tatuś? — spytała Wendulka.
— Nie ma go już na świecie, panienko — odparł łysy. — To był taki złoty
człowiek, że dopiero teraz wiem, jaki był złoty, teraz, kiedy go już nie ma... On ciągle
chodził na nocną zmianę... Rano, jak tylko furtka skrzypnęła, matka nalewała gorącej
wody do szaflika, a ojciec zostawiał w sieni szychtę...
— Co to jest szychta? — zawołała.
— To taki duży kawał węgla, który górnicy przynosili do domu, mieli pod
płaszczem naszytą kieszeń na ten węgiel... potem ojciec wchodził, rozbierał się, a
matka stawiała na stole dzbanek kawy, ojciec się mył, siadał i zjadał chleb popijając
kawą, a przy tym zmieniał buty, nakładał eleganckie sztylpy, wciągał ubranie... i
zawsze tak to robił, że dopijając kawę nasadzał czapkę i szedł do Błękitnej Gwiazdy
grać w karty z kolegami, w południe zanosiłem mu tam obiad, ojciec zjadał i grał
dalej. O czwartej wracał do domu i kładł się na podłodze, żeby sobie wyrównać
kręgosłup, jak lubił mawiać. A kiedy się przespał, znowu szedł na fedrunek. Aż
pewnego dnia matka nalała gorącej wody...
Pociąg zwalniał i łysy podał Wendulce rękę:
117
— Życzę ci dużo szczęścia, panienko, ale muszę już wysiadać — i opuścił
przedział.
Pociąg zatrzymał się.
Wendulka namacała mosiężny uchwyt w ramie okna, opuściła szybę, i zawołała
w pustkę peronu wiejskiej stacji:
— Proszę pana, proszę pana, niech pan dokończy o tatusiu! Łysy przystanął
koło wagonu i mówił:
— Matka nalała gorącej wody, ale ojciec nie wrócił. Kiedy woda ostygła, poszła
otworzyć drzwi, żeby sprawdzić co się z ojcem dzieje. I wtedy do pokoju wpadła fajka
ojca...
Pociąg ruszył, łysy biegł obok wagonu i kończył opowieść: — Matka podniosła
fajkę i rozpłakała się, narzuciła chustkę i pobiegła do kopalni... ojca przygniótł
stempel... jego koledzy przy-
szli, żeby nam o tym powiedzieć... ale nie mieli odwagi... oparli fajkę o drzwi i
uciekli... wiesz panienko, że nigdy więcej nie widziałem swojej matki, jak śpi. Kied^
się budziłem, była na nogach... a kiedy się kładłem, jeszcze coś reperowała... dopiero
potem widziałem ją, jak spała... — zawołał, zatrzymał się i łapał
oddech.
Wendulka krzyknęła w jego stronę: — Niech mi pan wybaczy, że mam jeszcze
swego tatusia.
Ale pociąg wziął zakręt i słońce przeniosło się z korytarza na okno w przedziale.
Po chwili odezwał się podróżny, który przyprowadził dziewczynkę: — Mój
ojciec był garbarzem i cierpiał na taką chorobę, którą wówczas nazywano zgorzel
starczy. Rok w rok musieli mu odciąć kawałek nogi i jeździł tylko na wózku. Lubił
hodować róże, które rosły pod ścianą garbarni, a te róże nazywały się marszałkowskie
i całe były żółciutkie. Ojciec liczył je za każdym razem i tylko on mógł je ściąć — na
ołtarz do kościoła lub dla panienek. A kiedy koło garbarni zrobili ulicę, podcięli
korzenie u róż i ojciec z tej zgryzoty omal się nie wykończył. Ale znalazł sobie inne
zajęcie. Jeździł na zakręt śmierci i tam regulował ruch. Początkowo gołymi rękami, a
potem chorągiewką. I /to od świtu do nocy, nawet kiedy padało. Ja musiałem ojcu
przymocowywać do wózka parasol. Przez osiem lat kierował tym ruchem. A na
pogrzebie pod murem cmentarza stało aż sto ciężarówek i to miejsce na zakręcie
śmierci, na którym pracował ojciec, było zasypane kwiatami tak wysoko.
— Jak wysoko? — spytała Wendulka. »
— O tak — powiedział i podniósł do góry dłoń dziewczyny.
— A kiedy na zakręcie znowu powtórzyły się wypadki, postawili tam dwa
wielkie lustra...
— Boże kochany, to pan też ma sławnego tatusia — zawołała
— tatusia, który zamienił się w lustra!
Podróżni spojrzeli po sobie, potem patrzyli w okno, a pociąg wjeżdżał do
miasteczka i mijał skrzyżowania ulic z dwoma okrągłymi lustrami jak wielkie binokle,
w których odbijało się to, co krył zakręt.
I w przedziale zaległa cisza pełna oczekiwania.
— Pani ojciec na stacji wydał mi się mizerny... — zakasłał podróżny, który
przyprowadził dziewczynkę.
— O tak! — zawołała. — Ale żeby go pan widział rok temu! Był gruby jak dynia.
Miał otłuszczenie serca i jelit, a żołądek i nerki... szkoda mówić! Mama twierdziła, że
to efekt nie uregulowanego trybu życia. Lekarz przepisywał dietę, ale tatuś nie mógł
wytrzymać, bo tak bardzo lubił jeść. Aż dopiero pewna zielarka poradziła tatusiowi, że
skoro nie ma silnej woli, to musi na wymyślać milicji. I tatuś miał szczęście. Milicja
zabrała go ze sobą, do protokołu podyktował im te wszystkie obelgi i jeszcze się pod
118
nimi podpisał. Dostał pół roku, a wrogowie tatusia cieszyli się, chwała Bogu, ten
pawian Krziszta nie będzie już więcej nas prowokował. Ale tatuś po pół roku wrócił
smukły jak uczniak i zaraz zwołał „Pod Wianuszkiem” konferencję, wszystkich ugościł
i powiedział: „Hej, wy, tryki zapasione, porządny kryminał jest lepszy od wszystkich
kurortów świata. Popatrzcie, jeszcze dwa tysiące koron sobie zaoszczędziłem. I zdrów
jestem jak ryba”. I tatuś złapał się za guzik własnej marynarki i tak nią potrząsnął,
jakby sobie brzuch wachlował, a brzuchaci sąsiedzi musieli przyznać, że nikt nie może
się równać ze starym Krziszta... Jeśli panowie pozwolą, to zapraszam panów do nas,
do Hradczanu, w każdy czwartek mamy .potańcówkę, przyjdźcie zatańczyć ze mną!
Ale dopiero od dziś za dwa miesiące, dobrze?
— Zatańczyć? — przestraszył się kędzierzawy.
— Tak, za dwa miesiące będę pełnoletnia. A pan doktor powiedział, że jak
skończę szesnaście lat, to zrobi mi operację. Operacja będzie w tym tygodniu. A
potem zobaczę ten cudowny świat. Będę widziała ludzi, przedmioty, przyrodę i to, co
robię. Jakie piękne muszą być te koszyki, które plotę. Świat jest z pewnością bardzo
piękny, prawda!
— Myśli pani? — uśmiechnął się mężczyzna, który przyprowadził Wendulkę.
— Pewnie! Musi być cudowny — zawołała — bo w instytucie pracuje ze mną
chłopak, nazywa się Ludwik, i ten Ludwik, za-
nim przyszedł do instytutu, zakochał się tak nieszczęśliwie, że skrobał sobie
pod. powieki ołówek kopiowy, aż mu lekarz powiedział, uważaj, jeszcze raz to zrobisz,
a więcej nie ujrzysz już tego pięknego świata. Ale Ludwik mówił, że nic go nie •cieszy
na tym świecie i znowu sobie naskrobał. Teraz plecie ze mną koszyki, ale za światem
okropnie tęskni i wyje jak pies na łańcuchu... Ojej, ten świat musi być strasznie
piękny, tak piękny jak serce pana tatusia, to serce wielkie niczym wiadro! Musi być
piękny jak pana tatuś, który zamienił się w dwa okrągłe lustra na zakręcie śmierci.
Proszę panów, za dwa miesiące będę już widziała i panowie przyjdą zatańczyć ze mną
na to konto, prawda?
Drzwi otworzyły się.
— Bilety proszę — powiedziała młoda konduktorka i ziewała z nudów.
Przełożył Edward Madany
119
Emanek
Nie chciało mu się jeszcze wracać do domu, pomyślał więc sobie, że pójdzie na
kawę. Ściemniało się już, ale poznał, że to stara Zikowa przed nim kuśtyka.
— Witam w uroczy wieczór, łaskawa pani — pozdrowił ją.
— Idź swoją drogą, Emanie! Emanek jednak nie ustępował.
— Gdzie to była pani wczoraj wieczorem, hę? Pewno znowu jakieś amory z tym
kominiarzem?
— A jeśli nawet, to co? To bardzo porządny chłopak.
— Też coś! Zwyczajny górnik.
— Emanie, nie urządzaj hec na ulicy. Ludzie mnie tu znają.
— Odkąd to tak bardzo zależy pani na ludziach? Jakby tak zostawić panią sam
na sam z tym smoluchem, to wyobrażam sobie, jak go pani będzie pożerać oczami.
— Emanie, ludzie się oglądają.
— O ile panią znam, uległaby mu pani jak nic.
— Mowy nie ma.
— Na pewno tak! Już teraz widzę, jak grzeszne żądze miotają panią, spragnioną
uroków kominiarskiego ciała.
— A jeśli nawet, to co? — ucieszyła się pani Zikowa.
— W takim razie nie wziąłbym pani na tę wycieczkę, która zaplanowałem tylko
dla nas dwojga.
— Milcz, świntuchu! — nie posiadała się z radości pani Zikowa.
— Niech pani posłucha — szeptał Emanek w siwe kędziory — oplotłaby się pani
wokół mnie jak powój wokół altany.
— Emanie, ludzie! Znowu będzie wstyd na całą kamienicę.
— A niech tam! Ludzie mogą tylko pani zazdrościć, że jest jeszcze ktoś, kto
potrafi wpatrywać się namiętnie w pani oczy. Jaki pani ma miękki karczek...
— Emanek, bo powiem twojej mamie! Mów mi lepiej o tej wycieczce —
kaprysiła pani Zikowa.
— Poszlibyśmy razem, naturalnie boso, pani wdepnęłaby alabastrową nóżką
w...
— Jezus, Maria! Zamknij się! Nie wrzeszcz tak okropnie!
— A potem nadeszłaby noc Walpurgii, upojna noc...
— Puść mnie, łobuzie, bo...
— Puszczę, ale musi mnie pani wysłuchać. Wie pani, co mi
się dzisiaj śniło?
— Nie jestem ciekawa. Już z góry wiem, że to jakieś bezeceństwa. Jeszcze ci
mało, że ci w rajchu głowę rozbili?
— To nie dlatego, pani Zikowa, to wszystko z miłości do pani. Bo to pani mi się
śniła, jak żywa...
— Nic nie chcę słyszeć!
— Toś ty taka, babo jedna! Kominiarz — to i owszem. On ci
dobry, co?
— Powiedzmy. Ale słuchaj, Emanek, znajdź ty sobie do tego
świntuszenia jakąś młodszą.
— Przecież pani jeszcze pięćdziesięciu lat nie. ma!
— Ilu? — ucieszyła się pani Zikowa.
— Pięćdziesięciu.
120
— W styczniu skończę sześćdziesiąt dwa, ale puść mnie. Puść moją rękę. Muszę
iść coś upitrasić. A jak spotkam twoją mamę, to wszystko jej opowiem.
— Akurat pani uwierzy!
Emanek zatrzymał się. Wiedział, że pani Zikowa pójdzie teraz wzdłuż brzegu
Rokytki do domu, na sam koniec miasta. Podał jej rękę i z powagą powiedział:
— Dobranoc pani.
— Dobranoc. A jak się znów kiedyś spotkamy, to mnie kawałek odprowadź.
Raźniej mi przy tobie na duszy, ty paplo. Jeszcze w łóżku będę rechotała ze śmiechu.
Mocno ścisnęła mu rękę, a jej oczy robiły wrażenie, jakby niedawno przestała
płakać. Potem pokuśtykała dalej wzdłuż huczącego potoku.
Emanek przeciął główną ulicę, wszedł do baru i skierował się schodami prosto
na górę, gdzie mieścił się dansing. Chociaż były to peryferie miasta, wszystko
wygadało tu tak samo jak w centrum. Usiadł na wysokim stołku barowym i oparł się o
kontuar.
— Jak zawsze: dżin i woda sodowa — zamówił. — Q, kogóż to widzę! Pani! Ale
czemu taka smutna? \
— Wie pan, jak to jest, Emanku... — westchnęła barmanka.
— Czyżby serduszko... Olimpio?
— A cóż by innego? Przegrałam, Emanku, wszystko przegrałam... Mówi, że
chce być sam.
— On i sam! Też coś!
— Tak. Pisze mi, że przeze mnie świat mu obrzydł. Czy to ja taka obrzydliwa?
— Niech pani posłucha, Olimpio, kiedy tak patrzę na panią... jakby to
powiedzieć? Krótko mówiąc, tak śliczną barmankę widziałem jedynie w „Monice” i w
„Barbarze”, ale takich bajecznych oczu nigdy jeszcze nie spotkałem, wygląda pani
zawsze, jakby coś panią olśniło...
— No widzi pan, a jemu życie przeze mnie obrzydło. Tylko że ja go rozumiem,
to wcale nie jest tak. Józek to chłopak z charakterem.
— Oho! A co to znaczy z charakterem? — zapytał Emanek i zaraz sam
odpowiedział: — To człowiek, który upiera się przy tym, co sam na swój temat
wymyślił. Ale ja nie, nigdy. Widzi pani, my z rocznika dwadzieścia cztery, musieliśmy
się zmieniać, psiakrew! Taka na przykład scena: Kończy się nalot na Diisseldorf, jakoś
się wygrzebujemy, a tu: asfaltowa szosa, w głę-
bi ruiny miasta, a stamtąd wyjeżdża na wrotkach dziecko z butelką mleka w
ręku. Druga scena: Nalot na Gliwice. Lecą bomby, a ja wyglądam przez okienko
bunkra. Było to na przedmieściu i znajdował się tam cyrk Buscha. Klatki podskoczyły
w górę, a lwy, kiedy zobaczyły, że zasuwy się unoszą, popchnęły je jeszcze łapą, i
osiem lwów wybiegło do płonącego miasta. Potem pognali nas do akcji ratunkowej.
Ulice w ogniu, lwy, Cezar, ten największy lew, złapał zemdloną kobietę i wbiegł po
schodach płonącego domu aż na najwyższe piętro. Tam stanął z tą babką w pysku, a
pod nim w dole paliły się Gliwice... Emanek postukał się w czoło.
— A tutaj mam jeszcze tysiące innych scen. Dlatego tak'i już ze mnie typ, który
się ciągle zmienia. I co tu mówić o charakterze...
— A ja, Emanku, ciągle jestem taka sama, ciągle tak samo
się zamartwiam.
— Przez niego?
— Aha. To pan nie zauważył, że ja jestem całkiem nienowo- .
czesna?
— Pani? Pani, Olimpio, która mogłaby...
121
— Tak, mogłabym każdego wokół palca... ale da pan wiarę, -że to byłoby dla
mnie coś jak profanacja? Żebym ja tego Józka tak po staroświecku nie kochała! Pół
kufla łez wypłakałam dziś przez ten list.
Emanek pogładził ją po ręku.
— No, no, Olimpio...
Ale dziewczyna zalewała się łzami.
— ... czeka, aż sobie kogoś znajdę, a potem mi napisze: „Widzisz, taka to i twoja
miłość!” Już ja go rozgryzłam. On mnie chce w ten sposób tylko wypróbować. Ale ja
wytrzymam. Prędzej dam się zamurować!
— Olimpio! Pani i zamurowana? — oburzył się Emanek, ale choć znowu miał
ochotę pogłaskać rękę barmanki, zrezygnował, x Obok niego usiadł mężczyzna
potężnej postury, i Emanek natychmiast go poznał. Był to spedytor, Alfred Ber.
— Pan sobie życzy? — spytała barmanka.
— Rum! — zadudnił męski głos.
— Co pan taki jakiś, panie Alfredzie? —• spytał Emanek patrząc, jak Olimpia
napełnia kieliszek.
— Życie mi się nie podoba — poskarżył się Alfred Ber, wyciągnął rękę, a kiedy
barmanka postawiła przed nim rum, zamknął kieliszek w dłoni jak ptaszka.
— Mnie też nie, panie Alfredzie — rzekł Emanek. — Ale każdy człowiek przecież
coś kocha, no nie?
— Nic mi się dzisiaj nie podoba, powiadam — rzekł olbrzym, wychylił rum i
stuknął kieliszkiem o kontuar. Potem rozwarł dłonie i zaczął się wpatrywać tępym
wzrokiem w ich wnętrze, przypominające dwie mapy azjatyckich gór.
— Niech pani popatrzy, Olimpio, takie oto dwie ludzkie ręce. Czy to nie piękne?
— odezwał się Emanek, a kiedy jego wzrok napotkał smutne oczy Alfreda Bera,
szepnął:
— Wie pan, chciałbym mieć te pańskie ręce.
— A na co? Kto to dzisiaj uszanuje? ... — podniósł głowę spedytor.
— Na co? A tak sobie, żeby pokazać ludziom, jak tymi rękami potrafię dźwigać i
przenosić ukochane przedmioty. Każdy człowiek coś przecież kocha. No nie?
— A ty, Emanie, co kochasz? — podniósł oczy pan Alfred Ber.
— Fortepian. Nie gram już na nim, bo to, co grałem, mi się nie podobało, a
tego, co chciałem zagrać, nie potrafiłem. Powinienem przetransportować ten
fortepian do siostry na Vy-soczany, ma chłopaka, niech dzieciak sobie gra. Ale między
nami, panie Alfredzie... Czy mogę ten fortepian zawierzyć obcym spedytorom? Cenny
fortepian marki Georgswalde?
— A więc o to ci chodzi? — ożywił się Alfred Ber i uśmiechnął się. — Wiesz co,
ja ci tymi oto rękami ten fortepian przeniosę. Ale musisz przy tym być, żebyś widział,
co te ręce potrafią. Kiedy mam do was przyjść?
-— Olimpio! Dwa rumy na mój rachunek! — polecił Emanek i w zamyśleniu
powiedział: — Powiedzmy, jutro. O czwartej wracani z szychty z Kladna, więc
piętnaście po czwartej. Zgoda?
— Zgoda! — zawołał pan Alfred Ber i zamknął w swojej łapie rękę Emanka. —
Zobaczysz na własne oczy, jak ostrożnie tymi rękami i na tym grzbiecie wyniosę twój
fortepian na ulicę.
Kiedy wypili, spedytor podniósł się ze stołka i raczej do siebie powiedział:
— Każdy człowiek coś kocha...
— Każdy -— uśmiechnął się Emanek i odprowadził wzrokiem pana Bera, który
kołyszącym krokiem przemierzał parkiet, gdzie nikt nie tańczył, ponieważ orkiestra
zaczyna grać dopiero po dziewiątej.
— Emanku — szepnęła Olimpia. — Emanku, pan to ma wykształcenie!
122
— Hm... Wyleli mnie po czwartej klasie.
— Wszystko jedno, ale zawsze pan wie, o co chodzi, i pan ma serce. Józek
mówi, że gdzieś w środku ma pan uwiązanego na nitce skowronka. Przypomniało mi
się, jak kiedyś nad rzeką Józek wyciągnął jakiś papier zapisany na maszynie i
powiada: „Spójrz, Olimpio, jeden mój kumpel coś tu napisał, przeczytam ci”. Leżałam
sobie, patrzyłam w niebo, a on mi czytał takie
różne opowiadania.
— Jakie opowiadania? — spytał Emanek i wysączył kieliszek
do dna.
— Jedno chyba pamiętam. — Barmanka chuchnęła na kieliszek i wycierała go
serwetką. —^ Było tam, jak pod koniec wojny Niemcy wysłali do Oranienburga pociąg
pełen kobiet, kobiet z obozu koncentracyjnego. Amerykanie z samolotu rozwalili
lokomotywę, ostrzelali też pociąg i esesmani uciekli. Te kobiety rozbiegły się, a dwie
Żydówki, zranione odłamkami, dowlokły się do lasku, wygrzebały jamy w świerczynie,
schowały się tam i nakryły igliwiem. Słyszały, jak po lesie biegają żołnierze z psami,
ale ich nie znaleźli. Te Żydówki leżały tam aż do następnego dnia, a kiedy już myślały,
że umrą, usłyszały czeską mowę. Zaczęły krzyczeć, a to byli chłopcy z Nothilfe.
Wyciągnęli je, opatrzyli, a na noc ukryli w obozie pod łóżkiem. Kiedy zbliżył się front i
wszyscy uciekli, pewien Czech — Józef się nazywał —
wsadził jedną z tych Żydówek na wózek i wiózł aż do Budziszy-na. Tam w
piwnicy przeczekali, aż przejdzie front. A potem ten Józef ciągnął tę Żydówkę na
wózku aż do Haidy.
— Olimpio! Olimpio, jak to było napisane? Jak o kimś trzecim, czy też tak, że
niby ten, co to napisał, sam to przeżył?
—=- Tak, jakby ktoś opowiadał, że to się przytrafiło jemu... Ależ ze mnie głupia
gęś. Teraz już wiem! Że też od razu na to nie wpadłam! — plasnęła się dłonią w czoło.
— Przecież on sam to napisał!
— Na pewno on — drwiąco powiedział Emanek. — A ja mogę dokończyć to
opowiadanie, chce pani? Z Haidy taszczył Józef tę żydowską dziewczynę do Czeskiej
Lipy i tam zaopiekował się nią Czerwony Krzyż. A potem ta Żydówka całe cztery lata
czekała, aż wreszcie zjawi się jej bohater, ale Józef rfie przyszedł, więc wyszła za mąż.
Płacę.
Emanek skończył, nie spojrzał już więcej na Olimpie.
— Panie Emanku! A cóż to się znowu panu stało? No, panie Emanku.
Ujęła go za rękę, ale Emanek wiedział, że dotyka go jedynie przez współczucie.
Już, już miał powiedzieć, że ten Józef to był on, Emanek, że to on ciągnął tę żydowską
dziewczynę od Hayers-warthy aż do Czeskiej Lipy, a Józkowi o tym wszystkim
opowiadał — ale kiedy spojrzał na Olimpie, stwierdził, że gdyby jej to powiedział,
posmutniałaby jeszcze bardziej. Toteż rzekł, jak mógł najweselej:
— Jak się pani zobaczy z Józkiem, niech go pani ode mnie pozdrowi.
Minął korytarz i po schodach zbiegł na dół do baru. Wziął lemoniadę i
przysiadł się do staruszki z Libni, którą znał od dzieciństwa.
— Co słychać, babciu?
— Dziękuję — rzekła. — Dobra dzisiaj zupa. Ale gorąca. No i co, Emanku, wciąż
jeszcze jeździsz do Kladna?
— Wciąż, babciu.
— A jak teraz u was karmią?
— Niby gdzie, w stołówce?
— A gdzieżby? Co macie na obiad?
123
— No więc w poniedziałek, babciu, jest zupa a la Poldi, pieczeń a la Strogonoff,
a na deser ciasteczka oblewane czekoladą. We wtorek mamy zupę kołchozową i
płucka po wiedeńsku z knedlami.
— Hm. Więc się jednak poprawiło. Za moich czasów tak nie bywało.
Wychowywałam siedmioro dzieci, a jeszcze musiałam znaleźć czas na mycie
nieboszczyków.
— Nie wiedziałem o tym, babciu.
— Ano tak. Małe dzieci a umierający, to jedno i to samo. Czasem robią pod
siebie ze strachu przed tym, co będzie. A co macie w środę?
— Ozór wołowy w polskim sosie. A w czwartek gulasz a la Esterhazy, a'w piątek
pyszną kawkę i czeskie racuszki. Ale żeś się, babciu, nie bała tych nieboszczyków? -
— E, chłopcze, jak byłam młoda, to się niczego na świecie nie bałam. Brałam
siekierę i szłam w ciemności, choćby tam byli bandyci. Ale raz to się wystraszyłam.
We wsi umarła samotna staruszka, mróz był siarczysty, przyjeżdżamy tam, stawiamy
trumnę na łuwie, a posługacz, niejaki Franek, odkrywa pierzynę i powiada. „Skocz no,
dziewczyno, po młotek.” Wychodzę więc z chałupy, a akurat nadjechał nasz szef na
rowerze. Wyciągam ze skrzyni młotek, aż tu naraz wypada z chałupy ten nasz szef i
krzyczy: „Ona się podnosi”! I pognał w pole... Ścisnęłam młotek w ręce i to mi dodało
sił. Wchodzę do środka i groza mnie zdjęła. Całe szczęście, że się tego młotka
trzymałam. A co macie w sobotę?
— Pasztet zapiekany z kartoflami' i ciastka tortowe. Ale babciu...
— A zupa? Jaka zupa, Emanku?
— Z podrobów. Ale co było dalej, babciu?
— No więc tam wchodzę, a nasz Franek stoi pochylony nad łóżkiem, przyciska
umarłej kolana, a ona zupełnie jakby wstawała.
— A wy co, babciu?
— Ja żem krzyknęła. Franek się odwrócił, skoczył, odepchnął mnie od drzwi, a
wściekły był 'jak diabli. Ale ja trzymałam się młotka i to mi dodawało siły.
— Zuch z was był, babciu.
— Wszyscy mi to mówili, a co macie na niedzielnej szychcie?
— Jak? Co? A, w niedzielę! Ano, kaszka manna, sznycel paryski... ale babciu...
— A zupa?
— Zupa makaronowa, świąteczna, pływają w niej kawałki mięsa. Jedzcie, baciu,
zupa wam wystygła.
— Patrzcie państwo., makaronowa? Lubię makaronową. I kawałki mięsa
pływają, powiadasz?
— Mięsa.
— Nie bujasz ty mnie, Emanku?
— Gdzie tam. Kawałki mięsa...
— No, wierzę ci. A wtenczas podchodzę ja do tego łóżka, zaglądam umarłej w
twarz, potem patrzę — a tu nieboszczka wygięta w kabłąk, nogi ma pod siebie
podkurczone. To się zdarza, jak samotny człowiek umiera w zimnie. Zwiniesz się w
kłębek i kto cię potem, Emanku, wyprostuje? Ja też, jak umrę w mróz, to nikt mnie
nie wyprostuje. Też jestem sama...
— Ależ, babciu, zawsze przecież ktoś przy was jest. Mówiliście, żeście mieli
siedmioro dzieci.
— Miałam, ale już ani jedno się nie pokazuje.
— Wiecie co, babciu? Powiem mamie, żeby czasem do was zajrzała.
— To ładnie z twoje strony, Emanku, żeś koło mnie usiadł i żeś rńi opowiadał o
jedzeniu. Widzisz, życie nauczyło mnie takich rzeczy, że nawet w książkach nie da się
124
tego opisać. Ja cię znam, hultaj z ciebie, ale przynajmniej masz serce do ludzi... Więc
twoja mama zajrzy do mnie, powiadasz?
— Powiem jej, babciu. Słowo daję, że powiem. Dobranoc.
— Dobranoc, dobranoc — mamrotała staruszka i powoli sior-bała zupę.
Przełożyła Emilia Witwicka
125
Oczy Serafina
— Gdzie szef? — spytał młodziutką ekspedientkę. Wskazała palcem na drzwi i
powiedziała: — Pani szefowa jest w ogródku, szef pewnie w piekarni... A pan kim jest?
— Odparł: — Jestem przedstawicielem Zakładu Ubezpieczeń.
Do sklepu wchodzili ludzie i dziewczyna pytała ich, czego sobie życzą. Ludzie
kupowali bułki, rogaliki i chleb. Ciągle przychodzili nowi. Ekspedientka znowu
wskazała drzwi: — Pani szefowa jest w ogródku, szef w piekarni.
Agent wyszedł na korytarz, gdzie słodkawo pachniały bochny chleba ułożone
równo na drewnianych półkach, zatrzymał się przy oknie i patrzył na ogródek, w
którym bosa kobieta przechadzała się pod jabłonkami; w pewnej chwili pochyliła się i
z kopca jabłek obmytych rosą wybrała to najśliczniejsze, wsunęła je do kieszeni
fartucha. I w chwilę później wycierała i polerowała fartuchem nowe jabłko, obejrzała
je uważnie i wbiła zęby w słodki miąższ... aż tutaj, na korytarzu było słychać jak
rozłupała to jabłko i gryzła z apetytem. Potem szła zadumana po liściach opadłych z
drzew i po mokrej od rosy trawie, aż zatrzymała się przed wierzbą płaczącą, rozchyliła
gałęzie i utkwiła oczy w starcu, który siedział na inwalidzkim wózku cały okutany w
koc i czytał jakąś wielką księgę umocowaną do pulpitu na nuty, przypominał ptaka
lecącego przed siebie z wyciągniętym dziobem. Kobieta weszła pod wierzbę, odwróciła
stronicę w książce i drewnianymi szczypcami do bielizny przy-
pięła ją tak, by wiatr nie mógł przerzucać kartek. Pogładziła staruszka po
głowie, poprawiła mu koc... a on z dobrodusznym uśmiechem czytał dalej. Kobieta
znowu rozgarnęła gałęzie, szła po mokrej trawie i kiedy znalazła się naprzeciwko
okna, jej nogi miały kolor karminu.
Potem zjawiła się na korytarzu, stanęła w rozkroku przed przedstawicielem
Zakładu Ubezpieczeń, zezem spojrzała na nowe jabłko i łapczywie wbiła w nie zęby, z
donośnym chrzęstem odłupała słodki kęs. Popatrzyła na agenta pytająco.
Agent wyjaśnił, że nazywa się Różyczka Karol i że mistrz piekarski pan Beranek
najpierw podpisał' zobowiązanie, że będzie płacił składki na fundusz emerytur
przemysłowych, ale potem przysłał list, w którym doniósł, że nie chce być członkiem i
żąda zwrotu pieniędzy. I co pani piekarzowa na to?
Odrzuciła ogryzek, z półki zdjęła papierowy worek, położyła go na parapecie
okna, wyjęła ołówek i pisała coś na tym worku, mnożyła i podliczała, a potem
stwierdziła: — Mój chłop oszalał. Jeśli nie on, to przynajmniej ja będę żyła na tym
świecie do dziewięćdziesiątki... jak mój tatuś — powiedziała pokazując przez okno
staruszka w wózku inwalidzkim — do siedemdziesiątego piątego roku życia
zaoszczędziłabym na tych ubezpieczeniach pięćdziesiąt tysięcy. — Znowu wzięła
ołówek i podkreśliła rachunki spisane na worku. Potem pokazała 'palcem na drzwi i
wzruszyła ramionami: — Ale mój nie chce. Ciągle coś ma przeciwko temu. Za młodu
budził mnie i wykrzykiwał: „Przyznaj się, kogo miałaś przede mną!” i zaczynał mnie
spowiadać... Teraz też mnie budzi, macha przed nosem zobowiązaniem i wrzeszczy:
„Jeśli tutaj przyjdzie ten agent z oczami serafina, to ja już go nauczę!” i grzmoci
kułakiem w ramę łóżka, aż kostki poobdziera sobie do krwi... I co się na to poradzi? —
stwierdziła mnąc obliczenia na papierowym worku po mące, wyjęła jabłko,
wypucowała o bujne piersi, popatrzyła na to jabłko z bliska i z niezmiennym apetytem
wbiła zęby w chrzęszczący miąższ.
— Co tatuś czyta? — spytał.
— Gazetę Humorystyczną — odpowiedziała i spieniony sok jabłka zaperlił się
na jej zębach — a co innego może robić od
126
czasu, kiedy go tknął paraliż. Ale zanim go tknął, to tatuś był handlowcem.
Sprzedawał opatentowany nawlekacz igieł. Nie słyszał pan o tym? Nie widział pan
tego? Naprawdę nie? — dziwiła się piekarzowa. — Wolne żarty! — I wykrzykując jak
przekupień deklamowała: — Kobieta wraca z pola i chce szyć, ale nie może, bo oczy
odmawiają jej posłuszeństwa i ręce się trzęsą. Próbuje, próbuje, ale igły nie nawlecze.
Dlaczego, panie i panowie? Dlatego, że nie ma mojego opatentowanego nawleka-cza
igieł. Szanowni klienci, ten aparat światowej sławy sprzedawałem w Paryżu za całe
pięć koron, ale dziś, żeby każdy mógł go nabyć — tylko za jedne dwie'korony. Darmo
dodaję szpulkę nici białych i szpulkę czarnych... i cały tuzin igieł, żeby każdy był moim
klientem...
Mówiła zaglądając z bliska agentowi w oczy, a on czuł n& policzkach jej oddech
wilgotny i przesłodzony zapachem jabłkowego soku, i miał wrażenie, że patrzy na
niego tak samo jak na te jabłka, które przed chwilą schrupała. — To pan naprawdę
nigdy nie słyszał o nawlekaczu igieł? — spytała.
— Nie — westchnął i uśmiechnął się. '— Ale czy pani nie „ zimno w nogi? Stać
tak na posadzce...
— Nie... mnie jest zawsze gorąco. Ciągle jestem rozpalona.
Mówiła przysuwając twarz blisko do,ust agenta. Widział jej , duże ła'dne oczy,
w których malowała się zmysłowość. Piekarzowa długo go całowała. Jej wargi były
zimne i pachniały jabłkami.
Potem spłoszył ją zgrzyt otwieranych drzwi. Odskoczyła, jej bose stopy
zaplaskały na posadzce, nasłuchiwała, a po chwili roześmiała się i rzekła: — Ma pan
śliczne oczy. — Sięgnęła po wielki kosz z wikliny i kładąc w nim bochenki chleba
mówiła: — Gdyby pan zatęsknił kiedyś za mną, tak jak ja za panem, to mieszkam
tutaj. — Bez wysiłku podniosła ciężki kosz i głową wskazał drzwi na końcu korytarza.
— Mój sypia tutaj... — i na pożegnanie obdarowała przedstawiciela Zakładu
Ubezpieczeń' swoim gorącym spojrzeniem, kręciła zadkiem idąc do drzwi, które
prowadziły do sklepu i zniknęła za nimi wężowym ruchem.
—Przez chwilę stał i nasłuchiwał, przez chwilę patrzał na staruszka, który pod
wierzbą czytał Gazetę Humorystyczną, a potem przeciął korytarz i otworzył drzwi do
piekarni.
Było tam cicho, na półkach pod ścianami odpoczywały bochny chleba, a na
żołnierskiej pryczy leżał majster w samych kalesonach plecami do góry, jedną rękę
wysunął do przoćiu i przerzucił przez pryczę jakby chciał w warsztacie pływać
crawlem. Na podłodze poniewierał się kapeć oblepiony ciastem. Agent
ubezpieczeniowy najpierw się skłonił, potem potrząsnął śpiącym. Piekarz usiadł,
ziewnął i przeciągnął się, aż mu w krzyżach za-chrupotało.
— To pan jest mistrzem Berankiem? — zapytał agent.
Ale piekarz zwalił się na pryczę i spał dalej.
Znowu nim potrząsnął i powiedział: — To pan napisał do nas list, który zaczyna
się od słów: „Szanowni zbóje”?
I majster nagle poderwał się, podskoczył, obrócił agenta pod światło, ujął jego
głowę w swoje łapska i patrzał mu w oczy, tak jakby chciał je wycałować... huknął: —
To nie ten! — i wrzeszczał na całą piekarnię: — Gdzie jest ta świnia, co miała oczy jak
serafin?
— Co takiego? — przeraził się agent ubezpieczeniowy i wetknął palec za
kołnierz koszuli.
— Jejeje — hopsał majster w kalesonach — trzymam się zasady: jeśli przyjdzie
agent do mojej budy, to wytrząsnę z niego dudy... i ja zgodziłem się na takie podłe
naciąganie ludzi! I wyłożyłem pieniądze przeznaczone na kupno buczyny! — na
dowód swojej głupoty majster rąbnął się pięścią w czoło, aż mu oczy skołowaciały, ale
127
wrzeszczał dalej: — Wszystko, przez te jego błękitne oczy! Ta świnia jeszcze mnie
pytał, mistrzu, kiedy przejdziecie na emeryturę, co wybierzecie jako premię, domek
czy willę? A jak będziemy emerytom organizować bezpłatną wycieczkę, to zapiszecie
się nad morze czy w góry? I ja, osioł dardanelski, powiedziałem, że wolałbym domek i
te góry! — krzyczał majster i znowu grzmotnął się w czoło, aż upadł na pryczę, ale
złościł się dalej: — Do samego wieczora żyłem w tym
otumanieniu, wydawało mi się, że otwieram drzwi do swego domku, że patrzę
przez lornetkę na góry...
A wieczorem przeczytałem statut i kiedy dobrnąłem do końca, zwaliło mnie z
nóg prosto na tę pryczę — powiedział mistrz Beranek. Zerwał się, capnął agenta
ubezpieczeniowego za rękaw i powlókł pod ścianę, stukał paluchami sztywnymi jak
kołki w jakieś cyfry i rachunki wyskrobane na murze, a potem podkreślił paznokciem
ostateczną sumę i wrzasnął: — Oszukaliście mnie! Powinienem wam to wszystko
wpakować do gardła! Żeby dostać pięćdziesiąt tysięcy, musiałbym opłacić składki za
parę lat wstecz... to się nie kalkuluje. Ale ta świnia z oczami serafina, spisując ze mną
umowę nic mi o tym nie powiedział — narzekał majster i palce zaciskały mu się
konwulsyjnie.
Potem błądził wzrokiem po warsztacie i mówił: — A wie pan, co zrobię, jak ta
łachudra z błękitnymi oczami tutaj przyjdzie? — i rozglądał się naokoło, ale ani
kopyście, ani kłody drewna, ani zagięte pogrzebacze mu nie wystarczały. Z lubością
zatrzymał dopiero wzrok na piekarskich łopatach.
Porwał jedną, pobiegł na drugi koniec izby, zważył ją w dłoniach i nastawił jak
kopię, wziął rozbieg i z całej siły grzmotnął łopatą o ścianę, do której przylegał piec.
Cios był tak silny, że majster przewrócił się i klapnął na siedzenie, ale promieniał
szczęściem: — O tak mu nałożę po mordzie, o tak! A potem jeszcze, i jeszcze! —
Pokazywał, jak tą łopatą będzie gmerał we wnętrznościach agenta z oczami serafina.
Chciał już wstać, ale dźwignął się tylko na czworaki i w tej pozycji obmyślał tortury do
końca: — Mnie zaprowadzą do mamra, ale jego będą musieli zawieźć prosto do
kostnicy. — Wreszcie wstał, usiadł na pryczy i ukrył twarz w dłoniach.
Przedstawiciel Zakładu Ubezpieczeń otarł pot. Oburzył się: — To woła o
pomstę do nieba! I dlatego przysłali mnie tutaj z dyrekcji. Panie majstrze, proszę mi
pokazać umowę, chcę wiedzieć, kto ją z panem spisał.
Piekarz podniósł zagłówek, pod którym trzymał woreczek nabity wszelkiego
rodzaju dokumentami, i podał umowę. _ Agent rozpostarł arkusz papieru.
— No oczywiście, pan Krahulik. Mistrzu Beranku, dajcie mi dłoń, proszę, o tak.
Jako urzędnik państwowy mogę się z wami założyć, o co chcecie, że pan Krahulik nie
tylko dostanie za swoje, ale pójdzie jeszcze pod sąd. Jak to można? — oburzył się
agent. I dodał: — Wiem, że pan Krahulik nie poinformował pana o subsydiach
państwowych, z których czerpie się procenty do emerytury przemysłowej. Nic panu
nie powiedział o dopłatach ziemskich i wojewódzkich, prawda?
— Pewnie, że nie — szepnął majster.
— No właśnie — powiedział agent i mocniej ścisnął dłoń pana Beranka —
przemilczał z pewnością i to, że pan prezydent Be-nesz troszczy się o wszystkich
rzemieślników i postarał się osobiście, by dochód z przemysłu państwowego był w
pewnej mierze przeznaczony na emerytury dla was. Mamy teraz rok czterdziesty
siódmy, a to znaczy, że za dziesięć lat wasze emerytury będą dwa razy większe.... Ale
pan Krahulik nie mówił o tym!
— Nic nie mówił — zachrypiał piekarz.
— I tu jest pies pogrzebany — przedstawiciel Zakładu Ubezpieczeń podniósł
dwa palce jak do przysięgi i zawołał: — Na tym właśnie polega cała rewolucja w
ubezpieczeniach! Za nią ginęły miliony! Teraz młodzi będą łożyli na starych. Panie
128
Beranek, załatwię w Ministerstwie Opieki Społecznej tak, żeby pan miał z tym spokój,
wszystko pan sobie przemyśli, na razie nie musi pan płacić, i po kłopocie —
powiedział agent, wyjął z teczki pieczątkę i poduszkę z tuszem, chuchnął na pieczątkę,
starannie przytknął ją do poduszki... i na liście obok nagłówka ,,Szanowni zbóje”
odcisnął „Odwołuję”.
We tknął, piekarzowi ołówek w rękę i gestem nie znoszącym sprzeciwu
wskazał, gdzie ma się podpisać.
Potem troskliwie złożył list i rzucił: — Proszę czekać na dalsze informacje z
centrali. Pan rozumie, jak to jest, jeśli raz pana wykreślą — to amen, choćby pan
klęczał przed naszym gmachem i błagał... więcej już pana nie przyjmiemy, nie dlatego,
żebyśmy nie chcieli, ale po prostu nie można. Chyba, że na wniosek samego ministra.
Śliczne ma pan bułeczki — cmoknął agent, pochylając się nad koszem z pieczywem.
— W teczuszkę można? — zapytaj piekarz wrzucając bułki do podstawionej
teczki.
A kiedy się z nim żegnał, długo patrzył agentowi prosto w oczy.
Na korytarzu agent odetchnął z ulgą” położył teczkę na parapecie, okna i oparł
się obiema rękami o futrynę.
Zapatrzył się w ogród z jabłkami obmytymi rosą. Piekarzowa biegła po mokrej
trawie, szybko rozgarnęła wierzbowe gałęzie, przewróciła stronę Gazety
Humorystycznej i szczypcami do bielizny przypięła ją, tak, by wiatr nie mógł
kartkować w tej olbrzymiej księdze.
Ktoś jęknął w piekarni.
Agent na palcach zakradł się pod drzwi, uchylił je i przez szparę zobaczył
mistrza Beranka, któiry siedział na pryczy, szarpał wąsy i kręcił głową. W pewnej
chwili Beranek wrzasnął, schwycił ostatnią łopatę piekarską, 4 wołając: — Przecież ten
drań miał takie same oczy serafina!! — z rozbiegu grzmotnął o ścianę łopatą tak, że
poszła w drzazgi.
Agent wpadł do sklepu, w którym młodziutka ekspedientka sprzedawała
pieczywo i zanim zdążyrł zamknąć drzwi usłyszał, jak na korytarzu pokrzykuje mistrz
Beranek: — Pojadę do samej Pragi! Ale z bykowcem!
Mistrz Beranek rozejrzał się, czy nie nadjeżdża tramwaj, wkroczył na szyny i
odczytał numer- domu. — To tutaj — powiedział do siebie uspokojony i wsz(edł do
gmachu. Na ścianie wisiała tabliczka: Ubezpieczenia przemysłowe, piętro piąte. Na
drzwiach windy druga tabliczka: Wirida nieczynna.
Beranek roześmiał się: — Aha, \wiedzieli już, że przyjadę. Chcieli, żebyrrvsię
zmęczył! Ale ja pofrunę na dwudzieste piętro jak anioł i jeszcze mi sił starczy, żjeby
ich wszystkich porządnie złoić bykowcem! — I gnał po dwa stopnie naraz.
Przystanął na trzecim piętrze. Na s<chodach siedzieli dwaj majstrowie i
obcierali czoła chustkami, bo tak ich zmordowała ta wysokość. — Też z rzemiosła,
prawdza? — zawołał piekarz. Kiwnęli głowami, a jeden z nich zapyta ił: — Po czym
pan poznał?
— Po zmęczonych facjatach.... Kiedy już tam wejdziecie i usłyszycie krzyk, to
wiedzcie, że to właśnie ja dobrałem się im do skóry! — Podniósł laskę i pogroził nią w
górę, i znowu bez trudu biegł po dwa stopnie.
Wpadł do kancelarii, otarł zamaszyście wąsy i przystąpił do rzeczy: — Gdzie
jest dyrektor?
Urzędnik, młody mężczyzna krajał właśnie kaszankę na plasterki, na widok
pana Beranka wysunął szufladę i wrzucił krwiste kawałki. Zaczął siekać cebulę,
zmrużył powieki i powiedział:
— Zaraz pana zamelduję. A co się stało? — Majster wyjaśnił:
129
—•• Miałem odłożone pieniądze na buczynę i wasz agent mi je wycyganił! — i
na dowód grzmotnął laską w stół.
Urzędnik poderwał się, wyciągnął ręce i jak ślepiec macał po blacie stołu, po
chwili powiedział: — Niewiele brakowało i rozbiłby mi pan szklaneczkę z pieprzem. —
Dłonią zgarnął cebulę do szuflady, posypał kiszkę pieprzem, pochylił się tak, że cały
zniknął pod stołem, a kiedy się wyprostował, trzymał w ręku flaszkę z octem i
dokładnie skrapiał nim szufladę. — Przecież to panu wycieknie — zauważył mistrz
Beranek. — Gdzież tam!
— roześmiał się urzędnik — Szuflada ma blaszane dno. — Potem zaczął
potrząsać tą szufladą i kołysać nią z boku na bok.
— Trzeba dobrze wymieszać... Chwileczkę, czego pan sobie życzył?
— Gadać z dyrektorem — powiedział pan Beranek.
^- Zaraz — odrzekł urzędnik i otworzył scyzoryk, nadział na ostrze plasterek
kiszki i jadł z apetytem. Mówił z pełnymi ustami i wymachiwał dłonią: — Tutaj, gdzie
jest kaszanka, mam na szufladzie napis: Przemysł Mięsny. A tu, gdzie napis Zakłady
Piekarnicze, trzymam bułki. Tam znowu jest kartka Instytucje Rozrywkowe, to
znaczy, że w szufladzie jest coś do czytania i organki... i wreszcie napis: Bajdułki, w tej
szufladzie są papiery urzędowe. Dobre, co?
Podniósł się z krzesła i znowu spytał:
— Pan chyba czegoś sobie życzył?
Majster odpowiedział cicho: — Tak, rozmawiać z dyrektorem.
— I odstawił laskę do kąta.
Urzędnik pchnął drzwi oklejone tapetą, a kiedy wrócił, najpierw wbił na ostrze
noża plasterek kiszki, a potem tym samym nożem wskazał drzwi za tapetą i
powiedział: — Jest pan proszony.
W gabinecie za biurkiem, nad którym rozpościerała się ogromna palma,
siedział grubiutki człowieczek pogrążony w błogostanie i cały przepełniony
wewnętrznym szczęściem... jak gdyby nie czekał na nikogo innego, tylko na mistrza
piekarskiego Be-ranka. Proponował mu krzesło i witał wylewnie: — Proszę bardzo,
proszę bardzo, proszę siadać. Serdecznie pana witam. — Ale mistrz Beranek nie
usiadł.
Dyrektor mówił bez przerwy: — Ale dlaczego? Pan się na nas gniewa? Pan nam
robi przykrość. Czym się panu naraziliśmy?
Mistrz piekarski patrzył na olbrzymi liść palmy rozpięty nad głową dyrektorską
jak parasol i opowiadał, jak to przyszedł do niego pewien elegancik i hipnotyzował go
oczami serafina, aż mistrz podpisał zobowiązanie niczym we śnie i dopiero potem
wszystko przeczytał na odwrocie umowy i zaraz wystosował list zaczynający się od
słów — Szanowni zbóje, oszuści i łotry... jak przyszedł do niego inny przedstawiciel
ubezpieczeń i też miał oczy serafina i tak długo coś klarował, aż on, mistrz piekarski
Beranek, zgodził się dać temu pokój... — Ale ja nie chcę spokoju! Ja chcę zwrotu
moich pieniędzy, bo potrzebuję je na drewno bukowe — wołał pan Beranek.
Dyrektor uśmiechnął się, kiwał głową i wreszcie stwierdził: ' — Boże drogi, nic
się nie stało, my to stornujemy... przecież emerytura przemysłowa ma charakter
dobrowolny. — Podniósł się, odwrócił plecami do Beranka, wertował kartki w
kartotece, a kiedy znalazł to, czego szukał, rzucił z niechęcią na biurko całą teczkę akt.
Usiadł i twarz jego stała się surowa. — Szanowny panie Beranku, nie ma pan do nas
zaufania, to nas boli. Ale cóż zrobić? Wykreślimy pana. Zgodnie z naszym
regulaminem jesteśmy zobowiązani uprzedzić pana o tym, jak wielką szansę życiową
pan odrzuca... bo', nie daj Boże, ale co będzie, kiedy spotka pana coś takiego! — i
dyrektor wstał, i pokazał duże fotografie oprawione w ramki, rozwieszone wokół
ścian. — Pro-
130
szę, proszę, niech pan obejrzy — postukał palcem w fotografię kataryniarza,
który z małpką na ramieniu grał i żebrał po ulicach. Majster zawahał się na ten widok.
Dyrektor poprowadził go do następnego obrazka; rzędem siedzieli tam sterani życiem
• i obdarci starcy na tle przytułku dla ubogich. Kiedy mistrz piekarski wzruszył
się i tym obrazkiem, dyrektor przemówił: — Panie Beranek, kiedy pańskie pracowite
dłonie nie będą mogły już podołać robocie, kto panu coś da? Czy pomyślał pan o tym?
Jest pan przecież mężczyzną!
Beranek powiedział cicho: — Byłem ranny na wojnie.
— Proszę! I co pan widzi na ścianach tego gabinetu? Wypalone majątki,
gospodarstwa zniszczone przez wichury, gradobicia, powodzie... a pan jest już w tym
wieku, kiedy z trudem człowiek zaczyna wszystko od nowa, z ręką na sercu trzeba to
sobie powiedzieć. A teraz niech pan zajrzy do tej gablotki! Są w niej wycinki ze
wszystkich gazet, jakie tylko istnieją i... i czego pan się z nich dowiaduje? Same
nieszczęścia, morderstwa, samobójstwa, słowem — tragiczny koniec... A co pan teraz
czyta?
— spytał dyrektor. — Proszę to przeczytać na głos! — i mistrz Beranek odczytał
drżącym głosem: — Wdowa po kowalu zakończyła życie w gnojówce... — A inny
wycinek z gazety wieczornej — podsuwał dyrektor. I mistrz Beranek czytał: — Rolnik
poderżnął sobie gardło kosą...
Dyrektor powiedział wreszcie: — Starczy. — Zastukał palcem w długie pudło i
stwierdził: — A tutaj mamy takich wycinków tysiące. — Podniósł palec do góry i wołał:
— Widzi pan, panie Beranek! Gdyby rzemieślnicy wcześniej mieli emerytury, może mi
pan wierzyć, że te wszystkie tragedie, te nieszczęśpia nie miałyby miejsca... Ale pan
nie chce emerytury, pan wychodzi naprzeciw jednej z tych fotografii, jednemu z tych
wycinków... Czy chce pan jeszcze zerwać umowę?
I wyjął arkusz papieru z teczki, na której wykaligrafowano Beranek Alojzy,
uniósł kartkę w górę, trzymał ją w palcach i patrzył piekarzowi prosto w oczy czekając
na znak. Powtórzył: — Mam to podrzeć?
Mistrz Beranek rozejrzał się po ścianach, skąd grozili mu starcy z przytułku i
wypalone domostwa z szyldami, które samotnie ocalały z pożogi, spojrzał na gablotkę
z informacjami o nieszczęśliwych wypadkach, pokręcił głową, i wyszeptał: — Niech
pan>tego nie drze, teraz już wiem, że tak samo jak robotnicy i urzędnicy, powinni być
ubezpieczeni rzemieślnicy...
wszyscy.
Dyrektor wsunął umowę w teczkę akt, usiadł pod liściem palmy, złożył ręce: —
Jesteśmy tutaj po to, żeby wam służyć. Niekiedy trzeba ratować ludzi wbrew ich woli,
panie Beranek, było mi miło — uniósł się i podał majstrowi koniuszki spoconych
palców.
Kiedy mistrz Beranek wyszedł z gabinetu dyrektora, ci dwaj z trzeciego piętra
stali już pod drzwiami oklejonymi tapetą i uważnie spojrzeli na piekarza. Młody
urzędnik też wyciągał szyję, żeby zajrzeć panu Berankowi w twarz, ale on ledwie na-
macał krzesło, opadł na nie zrezygnowany. Był blady jakby zleciał z dachu, wąsy mu
oklapły i ręce zwisły bezwładnie aż do podłogi.
— To tak im pan przetrzepał skórę? — powiedział jeden z rzemieślników. Ale
majster milczał. Podniósł się, wziął laskę z kąta i wyszedł wspierając się na niej.
Kiedy schodził ze schodów, musiał usiąść na trzecim piętrze i oprzeć czoło o
secesyjną poręcz, o kwiat lilii misternie wykuty w metalu. Ktoś właśnie wbiegł do
gmachu i skakał po dwa stopnie. A kiedy przemknął koło piekarza, zawołał:
— Tego, co ja im wygarnę, nie wywieszą w gablocie! — Piętro wyżej wychylił się
jeszcze przez barierę i powtórzył: — Na pewno nie wywieszą! — i pognał dalej, słychać
było jego kroki, aż do chwili, kiedy zatrzasnęły się za nim drzwi Zakładu Ubezpieczeń.
131
Mistrz Beranek wyszedł na plac. Przed kościołem znajdowała się fontanna z
wianuszkiem kamiennych rybek, którym z otwartych pyszczków tryskała woda. Pan
Beranek najpierw długo pa-
trzył na pluskającą wodę, a potem zwilżył dłoń i potarł skronie, odłożył laskę i
dwiema garściami nabierał z fontanny ten odświeżający żywioł i chlustał sobie na
twarz. Wreszcie przechylił się przez kamienne obramowanie fontanny i podstawił
głowę pod strugi wody. Ludzie przystawali koło niego, po kwadransie zjawił się
milicjant, chwycił pana Beranka za marynarkę, potrząsnął nim i spytał: — Co pan
robi?... Źle się pan czuje? — dodał widząc twarz mistrza. I wtedy dopiero pan Beranek
walnął zaciśniętym kułakiem o wyprostowaną dłoń lewej ręki i zawołał: — Wszędzie te
oczy serafinów! — I wetknął głowę pod chłodny strumień wody...
Przełożył Edward Madany
132
Pan rejent
1
Codziennie rano pan rejent modlił się w domowej kaplicy. Był to pokój o dwu
oknach, w których zamiast szyb znajdowały się obrazy z kolorowych szkiełek. W
jednym oknie święty Dionizy, choć ścięty, mimo to jeszcze wstał i obnosił tę swoją
uciętą głowę'wokół szafotu, w drugim zaś — świętej Agacie odrąbano' rękę, a wysłany
z tą odrąbaną ręką* pachołek zabłądził i wrócił tam, skąd wyszedł, do tych bezrękich
zwłok.
Więc pan rejent klęczał i modlił się, ale czynił sobie przy tym wyrzuty, że nie
wypłukał ust. W końcu przeżegnał się, wstał i otworzył okno. Gdy wzrok oswoił z
porannym blaskiem, przemknął spojrzeniem po niżej położonych granatowych
dachach i patrząc poprzez rzekę na jej drugi brzeg, z rozkoszą wdychał wilgotne
powietrze.
— Babciuu, babciuuu — rozległ się gdzieś z dołu dziecinny głos — babciu,
Zdenieczek je psie gówienka!
Pan rejent wspiął się na palce i spojrzał na dziedziniec starego browaru, w
którym już piwa nie warzono, ale gdzie mieszkali ludzie. Przy pompie dziewczynka w
czerwonym fartuszku i słomianym kapelusiku wskazywała na trzyletniego chłopczyka,
który z błogim wyrazem twarzy wpychał coś'do buzi.
Z pralni wybiegła chuda kobieta, wzniosła do góry ręce i zaczęła lamentować:
— Ty przeklęty bękarcie! Kiedy ja wreszcie tę bieliznę wypiorę?! — szarpnęła
wnuczka i jęła nim potrząsać. — Czekaj ty szczeniaku, czekaj, jak mama wróci do
domu, to ci znów sprawi lanie! — pogroziła, ale sama uderzyła chłopczyka w twarz, aż
mu te gówienka z buzi wypadły. Po czym wrzasnęła na dziewczynkę: 7
— Co na mnie wytrzeszczarz gały jak latarnie! Tobie też dam po gębie, aż ci się
te twoje zezowate ślepia naprostują. Masz! — z kieszeni niebieskiego fartucha wyjęła
piszczałkę — i wynocha bawić się do kuchni. A ty, Lidka, gdyby się coś działo,
dmuchnij w tę piszczałkę, to ja przylecę! Ach, wy łachudry, kiedy ja tę bieliznę
skończę? — Babka wzniosła sine od prania ręce.
Pan rejent zamknął okno i wyszedł z pokoju na ciemny korytarz, a potem udał
się prosto do kancelarii.
— Dzień dobry, panie rejencie — powitała go sekretarka nie przerywając
podlewania kwiatów.
— Dzień dobry pani, dzień dobry — mruknął starszy pan i zatarł ręce — no i co
też pani porabiała wczoraj?
— Grałam w tenisa... i niech sobie pan rejent wyobrazi, że przegrałam.
Przegrałam z panią o piętnaście lat starszą ode mnie.,, przegrałam dw.a sety. Czy to
nie straszne? — mówiła, odłamu jąć przy tym uschnięte listki z gałązek pelargonii.
— Ale, ale — rzekł pan rejent — o ile wiem, to pani świetnie gra w tenisa.
— No, świetnie to nie — zaczerwieniła się sekretarka — do tego mi daleko, ale
wczoraj miałam coś w rodzaju tremy.
— Czyżby przeciwniczka była lepsza?
— I to także nie, ale ze mną zawsze już tak jest. Akurat gdy chodzi o coś
ważnego, muszę przegrać... i to mnie tak irytuje! A chodziło przecież o pozycję klubu
w tabeli.
— No, innym razem pani wygra, a co pani pobiła potem?
133
— Potem, gdy się ściemniło i popłakałam sobie w szatni, poszłam się kapać. W
kostiumie kąpielowym szłam pod prąd, tam w górę rzeki koło dębu; już było ciemno i
nad dąbrową wzeszedł księżyc, ogromny żółty księżyc, a odbijał się w wodzie niemalże
przy mnie, siedziałam na kamieniu i pluskałam nogami w wodzie, w której się
odbijał ten żółty księżyc...
— A później? — pan rejent uniósł brwi.
— A potem ześliznęłam się do rzeki i zaczęłam pływać w tej miedzianej wodzie,
sprawiało mi przyjemność pływanie w odbiciu księżyca, odgarnianie rękami tej
metalicznej barwy, kiedy zaś podnosiłam rękę, wyglądała jak z mosiądzu, krótko
mówiąc, panie rejencie, w wodzie było wspaniale...
— I co dalej?
— Potem się przestraszyłam.
— Naprawdę?
— Tak — rzekła dziewczyna i usiadła do maszyny — niech sobie pan rejent
wyobrazi, że tam w cieniu dąbrowy, w tym głębokim cieniu nagle zobaczyłam
wychodzące z niego trzy pary białych kąpielowych spodenek.
— E, chyba nie... — dziwił się starszy pan.
— Ależ tak, trzy pary białych spodenek, aż przyczaiłam się w tej trzcinie jak
myszka. A te trzy pary spodenek szły po grobli i słyszałam, jak rozmawiają... i wie pan,
co to było?
— Sam jestem ciekaw!
— To byli trzej nadzy panowie! Mocno opaleni, A ponieważ opalali się w
spodenkach, więc ręce, nogi i torsy zlewały się z cieniem dąbrowy, bo oni szli nago!
Trzech nagusów... a ja, panie rejencie, myślałam, że to idą same spodenki —
zaczerwieniła się sekretarka.
— I widziała pani wszystko?
— Wszystko, wszyściutko... to byli trzej młodzi studenci,
w moim wieku...
— To musiało być piękne — rzekł z goryczą pan rejent — to musiało być
przepiękne; młoda dziewczyna w wodzie i trzy pary białych spodenek w cieniu lasku...
ale co pani robiła potem?
— Więc dopłynęłam do klubu, słyszałam jeszcze, jak pod dąbrową ci trzej
studenci wskakiwali do wody... osuszyłam się i poszłam do domu.
— A w domu?
— W domu usiadłam i rysowałam pod lampą.
— To właśnie chciałem usłyszeć! — ucieszył się pan rejent.
Dziewczyna wstała i położyła na stole arkusz brystolu, -na którym wczoraj w
nocy wyrysowała napis: Zaslużony ojcze, po długim i płodnym'życiu lekki odpoczynek
znajdź w ziemi.
— Więc jednak mi to pani narysowała — ucieszył się starszy pan, ale gdy na
nowo przeczytał ten napis na własny pomnik, napis, który sam dla siebie wymyślił,
zawahał się.
— Hm... ale czemu odpoczynek nie miałby być również w niebie? — zapytał.
— Tak mi pan przecież podyktował — zaniepokoiła się sekretarka.
— Słusznie, jednakowoż, proszę pani, napis na pomniku to ważna rzecz.
Chciałbym tam mieć taki, żeby jeszcze po stu la-' tach dało się z niego wyczytać, kim
byłem,
— Panie rejencie, na żydowskim cmentarzu widziałam piękny napis! Z ziemi do
ziemi...
— To żydowski napis! — pan rejent uniósł ręce w obronnym geście — cóż to,
pani nie rozumie, że chrześcijaństwo dzięki Synowi Bożemu wywyższyło człowieka? A
134
jeśli nie ma Wskrzeszenia i Zmartwychwstania, to wszytko, co tutaj robimy, jest
marnością nad marnościami... ale właśnie mam pomysł! Niechaj pani pisze — starszy
pan milczał chwilkę z napiętą uwagą, a gdy sekretarka przygotowała się, podyktował:
Tłumiłem swój blask... i stałem się równy własnym prochom, aby zajaśnieć na
niebie...
Potem zapytał: — Co pani będzie robiła dziś wieczorem?
— Pójdę do krawcowej, panie rejencie, wie pan, chcę sobie uszyć taką
bluzeczkę, secesyjny model, czerwone paski na białym jedwabiu, zapinaną pod szyję,
taką bardzo skromniutką bluzeczkę, jaką nosiły wychowawczynie, jaką miała na sobie
Paula Wesely w filmie „Maskarada”, albo jeśli ją pan widział, gdy grała z Joachimem
Gotschalkiem w filmie „Czekam na ciebie”...
— A cóż pani będzie robiła później?
— Później pójdę grać w tenisa, a wieczorem znowu wykąpię się w rzece., i być
może, panie rejencie, że będą się kąpać tak
samo nago jak wczoraj owi trzej studenci, a gdyby ktoś szedł wzdłuż
przeciwległego brzegu, widziałby biały damski kostium kąpielowy, bo moje opalone
ręce i nogi zlewałyby się z ciemnym tłem dębowego lasku... — urwała i spojrzała
kokieteryjnie, ale spostrzegła, że pan rejent nie jest w odpowiednim nastroju, więc
dodała skromniutko: — a potem, gdy przyjdę do domu, będę rysować, jak pan tłumił
swój blask i stał się równy własnym prochom... — po czym wyprostowała się i nie
potrafiła stłumić blasku swej młodości.
Gdy pan rejent ziewnął, sztuczna szczęka opadła mu wcześniej, nim zdążył
zamknąć usta.
— Dziękuję pani — rzekł ivusiadł za stołem — ale teraz, zanim przyjdą klienci,
zabierzemy się do uzupełnienia ostatniego punktu mego testamentu. — Wertował
papiery, które wyjął z szuflady stołu.
Potem wstał i majestatycznie zaczai chodzić po kancelarii.
Zatrzymał się przy otwartym oknie. Poprzez pelargonie, ponad dachami
krytymi żłobioną dachówką patrzył na rzekę, w której drzewa jak gdyby chodziły na
rękach i dyktował: — Trumna moja niechaj będzie metalowa, bogato zdobiona, w
drobny egipski wzór z wewnętrznym ornamentem, podczas pogrzebu niech biją
wszystkie dzwony, pokój żałobny ma być wyłożony kirem, podłoga okryta czarnym
suknem, a na środku niech stanie krzyż zdobiony klejnotami i anioły... ale czy nago
będzie się pani dziś wieczorem kąpała?
— Nago... Boże, przecież już będzie całkiem ciemno — rzekła dziewczyna,
podczas gdy jej paluszki zwinnie stukały w klawisze maszyny.
— To będzie piękne — rzekł starszy pan, a gdy usłyszał, że maszyna ucichła,
ciągnął dalej — a na środku krzyż z aniołami... trzydzieści sześć świec woskowych
ćwierćkilowych... — dyktował, ale usłyszawszy na podwórzu szuranie jakichś kroków,
wychylił się z okna poprzez pelargonie. Po browarnianym dziedzińcu człapał stary
emerytowany stangret, a szedł tak dziwnie jak gdyby jechał na rowerze, lub na
nartach; chciał usiąść sobie na słoneczku, właśnie wyjął fajkę z przymocowanym do
niej kurkiem syfonu do wody sodowej, by mu ta fajka nie wypadła , z bezzębnych ust,
splunął i usadowił się przy ścianie. Siedział l tam jak połamany krzak, ale za młodu?
Panie Boże, za młodych l lat, wspomniał sobie pan rejent, ten właśnie stangret
zamęczył na śmierć dwie żony, tę pierwszą, gdy mu nie chciała być powolna,
przyciągał za włosy do marynarskiego kufra, podnosił wieko, wpychał tam jej
rozpuszczony warkocz i zamykał ten-kufer... a drugiej żonie to znowu związywał włosy
w węzeł, zdejmował z haka obraz Jezusa i na tym haku za te warkocze wieszał żonę,
aby móc z nią robić, co chciał... kto wie, może tym kobietom to odpowiadało, może im
z tym było dobrze, niektóre kobiety bywają prawdziwym narzędziem szatana...
135
— Panie rejencie — przypomniała sekretarka — trzydzieści sześć
ćwierćkilogramowych świec...
— Aha! Więc... — odwrócił się pan rejent, a gdy oderwał zapatrzony wzrok od
kędzierzawych murzyńskich włosów sekretarki, jął dyktować dalej: — ...kościelny chór
męski będzie śpiewał żałobne pieśni, pokropek odprawią trzej księża i czterej klerycy,
którzy odprowadzą kondukt aż do grobu... na przedzie konduktu mistrz ceremonii, za
nim warta honorowa... krzyż z latarni... obok żałobnicy ze światłem... piętnastu
fiakrów i dwa żałobne auta — dyktował stary pan powoli i patrzył w błękitne niebo,
jak gdyby to, co mówił, odpisywał skądś z bezchmurnego sklepienia niebios, po
którym śmigały jaskółcze skrzydła...
A sekretarka pisała tak szybko, jak gdyby metalowe literki tego testamentu
wsypywała w blaszane naczynie:
Krzyk na podwórzu skłonił pana rejenta, aby obiema rękami oparł się o futrynę
okna.
Tam na dole przy otwartym szambie stał dozorca i krzyczał:
— Ladio, Ladio, Ladiooo! — okno na parterze skrzypnęło i wychyliła się z niego
przyltzana głowa: — Co się stało, tatku? —
— Dozorca krzyknął: — Co się stało! Chodź, pomóż mi zanieść tę tykę do rzeki,
tam ją wypłuczemy! — wskazywał na drąg, którym grzebał w szambie. — Ależ, tatku,
ja mam czyste ręce!
— wzbraniał się młodzieniec w oknie. — Powiadam, że pójdzie-
my z tą' tyką! — wrzeszczał dozorca i wyciągnął z szamba drąg, na podwórze
zaś wybiegł młody chłopak w białej koszuli i od razu chwycił za czysty koniec tyki. —
Nie — krzyczał dozorca
— ten koniec ja poniosę, ty weźmiesz tamten! — Młody się nadal wzbraniał: —
Ja mam czystą koszulę i nowy krawat, a takiego krawata nie ma nikt w mieście... —
Ale ojciec był uparty:
— Ja ci to nakazuję, rozkazuję ci jako twój ojciec. Przecie tego obesranego
końca nie będę niósł ja! — awanturował się dozorca.
— Kiedy 'ja mam nowy krawat! Pójdę go zdjąć... — prosił syn. Ale ojciec
obstawał przy swoim.: — Nie, ja chcę; żebyś mnie, posłuchał natychmiast. No,
weźmiesz-to, czy nie weźmiesz? — Młody zastanowił się i rzekł: — Nie wezmę, przez
ten krawat nie wezmę. — A dozorca pokrzykiwał i skarżył się niebu: — Ta-cyście wy,
całe to wasze cholerne pokolenie. Cholera, 'jakże te, ja, znaczy ojciec, mam zawsze za
was nosić tylko ten obesrany koniec? — Syn mówił: — Tatku, przecież każdy przyzna,
że skoro za chwilę mam iść na randkę, to nie będę się babrał z łajnem, jakże bym
potem mógł Olinie podać rękę?
— Panie rejencie, ale zapomnieliśmy o jednej rzeczy — rzekła sekretarka — ile
ma być zawiadomień żałobnych?
— Żałobnych zawiadomień? — wystraszył się pan rejent — niech pani napisze:
czterysta. I msza żałobna w kościele Świętego Eliasza... nadąża pani z pisaniem?...
dobrze... chór męski będzie -.mi śpiewał Animas jidełium... po mszy świętej trzej
księża wykonają przy katafalku Libera, przy wtórze chóru... — dyktował stary pan, ale
wreszcie nie wytrzymał, wspiął się na palce i zobaczył, jak z sąsiedniej bramy
wychodzi dozorca z synem, jak niosą ten drąg, by go wypłukać w rzece; pan rejent
widział rękę dozorcy, która trzymała ten zapaskudzony koniec tyki, pokiwał głową i
dyktował dalej: — ... katafalk ozdobiony jak przy pogrzebie... pierwsze dziesięć ławek
wyłożonych czarnym suknem...
Z dziedzińca browaru rozległo się natarczywe świstanie.
136
Tam na dole przy studni stała dziewczynka w słomianym kapelusiku i bez
ustanku dmuchała w piszczałkę ukrytą pod tym kapelusikiem, dmuchała tak, aż babka
wybiegła z pralni, po
drodze wycierając sobie ręce w mokry fartuch, a potem machając nimi i
krzycząc:
_ Co się znów stało, wy zbereźniki? Czemu się nie bawicie?
Dziewczynka obtarła bucik o trawę i poskarżyła: — Babciu, Zdenieczek zrobił
kupę na trawniku, a ja w nią wdepnęłam! — po czym dalej dmuchała w piszczałkę.
Babka plasnęła ją w twarz, aż piszczałka wypadła dziewczynce z ust.
— Ty przeklęta suko, co wy sobie myślicie? O byle głupstwo będziesz na mnie
świstać? Ja jeszcze po południu muszę lecieć do sprzątania, a wyście tacy, łobuzy?
Kiedy ja to pranie wreszcie skończę?
Pan rejent wzruszył ramionami i odsunął się od okna.
Usiadł za stołem i mówił: — Ten napis, który pani wyrysowała wczoraj, ten
napis na pomnik, dołączymy do testamentu, ponieważ człowiek w moim wieku, nie
zna dnia ani godziny. A gdy jutro przyniesie pani ten drugi napis... Stałem się równy
własnym prochom... to te arkusze wymienimy, dobrze?
— Oczywiście — rzekła dziewczyna i obserwowała, jak w czasie mówienia
starszemu panu sztuczna szczęka opadała, zanim słowa.wypowiedział do końca.
Zauważyła też, że pan rejent, nim kichnął, szybko wyciągnął z kieszeni chusteczkę i
przyciskał ją do ust. Jakby też to wyglądało — pomyślała — gdyby pan rejent
przyczepił sobie do sztucznej szczęki taki sznurek, jak nosił jej dziadek, taki jedwabny
sznurek, przymocowany do binokli... Dziadek nosił jeszcze drugi sznurek. Czarny
sznurek, do którego był przyczepiony kapelusz, ten sznurek zahaczał dziadek o
dziurkę od guzika, aby kapelusza wiatr nie porwał... ale co by się stało* gdyby tak pan
rejent kichnął, a sztuczna szczęka zwisła mu na czarnym jedwabnym sznureczku, jak
dziadkowe binokle? Jak dziadkowy kapelusz?
— Brr... — wstrząsnęła się dziewczyna.
— Zimno tu? — zdziwił się pan rejent.
- Nie, śmierć mnie przeskoczyła — powiedziała, objęła się rękami krzyżując je i
zaczęła sobie gładzić i nacierać ramiona.
— Piękny zwrot — powiedział pan rejent i zagłębił się w umowie handlowej, już
opatrzonej znaczkiem stemplowym, starannie przepisanej na maszynie, zeszytej
biało-czerwoną nitką, której końce przylepiono czerwoną pieczęcią. Gdy skończył
czytanie, podniósł się. Przez otwarte okno widział rzekę, nad którą pochylała się biała
koszula i spłukiwała drąg w wodzie. Błękit bluzy dozorcy niemal się zlewał z barwą
rzeki. Teraz obaj mężczyźni wyprostowali się -i patrzyli w milczeniu na drugi brzeg, a
biała koszula odbijała się w lustrze wody i wyglądało, że młodzieniec niczym cyrkowy
akrobata wisi w rzece do góry nogami...
— Proszę pani! Proszę zanotować! — odwrócił się żywo pan rejent. — Szybko,
żeby mi nie uciekło z pamięci!... Trumna jest moja kolebką, a napis cmentarny na
pomniku to moja metryka... Proszę mi to odczytać, dobrze?
2
Małżeństwo Schieslerowie, rolnicy z Boszina, byli pierwszymi interesantami.
Pan rejent znał ich już ćwierć wieku, od. czasu gdy zjawili się u niego świeżo po ślubie,
oboje ubrani z wiejska i z książką do modlitwy, on w sztruksowych bryczesach, butach
137
z cholewami i myśliwskim kapeluszu, oboje pełni godności niczym para królewska.
Dziś przyszli już postarzali i odziani po miejsku.
— No więc, cóż u was nowego? — zapytał pan rejent, gdy ich usadził w fotelach.
— U nas to nic nowego nie ma, tyle że sąsiadowi ria mózg padło — rzekł chłop.
— Co wy mówicie? — udał zdziwienie pan rejent.
— No, a jakże, mój sąsiad miał świnię, a ta miała młode, ale jak przyszedł
pomór, zostało im ino jedno. Karmili to prosiątko z flaszki, a ono latało za nimi jak
psina. Kiedy urosło, tak sąsiedzi ugadali, że to prosię zabiją. Ale że je chowali ,,na
lewo”, to stary poszedł w nocy do piwnicy, a prosię za nim, bo jakem już
mówił, przywykło biegać za nimi niczym pies. W piwnicy to nrosię położyło
sąsiadowi łeb na podołku, bo tylko jemu pozwalało drapać się za uszami. A gospodarz
ciął je ostrzem siekierki vy kark, aby nie kwiczało, ale przy tym przewrócił świecę,
więc ten sąsiad — jako że prosię źle ciął — przeciągnął po nim jeszcze raz nożem, a
potem musiał na nim leżeć całą godzinę, zanim ono wykrwawiło się w tej ciemności...
Ale to prosię myślało, że go skaleczył ktoś inny, i tuliło się do gospodarza tak długo, aż
się wykrwawiło. A gospodarz, kiedy wylazł z piwnicy, zwalił się na łóżko i wybuchnął
płaczem, a że się już nikomu nie dał uspokoić, więc go musieli odwieźć do
Kosmonosów. Ja powiadam, kto to słyszał przyjaźnić się ze zwierzętami!
— Chryste Panie! — zawołał pan rejent — a wyście przy tym byli?
— Nie, opowiadała mi to wszystko siostra tego sąsiada, Libu-sza, ta, co to pan
na pewno wie, że ma tę córkę, co od trzydziestu lat leży w łóżku, zna ją pan?
— Spod numeru siedemnaście?
— Właśnie. Wie pan, jak to się stało?
— Nie wiem...
— To wszystko z tego, że pojechali do miasta do kina. Szedł film z Chaplinem,
ten film z tym chłopcem Coganem, co to grał anioła, i ta Libusza powiedziała sobie, że
jej córka na zabawie wielkanocnej dla dzieci będzie za takiego samego anioła. Więc z
ptasich piór zrobili skrzydła, a jakże, bardzo to było ładnie, ale dziewczynka zaziębiła
się, dostała zapalenia mózgu, no i od tej pory leży jak Łazarz.
— Ach tak! Hodaczowie! — przypomniał sobie pan rejent. — A jej drugi brat ma
posiadłość pod numerem dwadzieścia sześć, co? Pani Schieslerowa, jakże się im
powodzi?
— Dobrze, bo dokupili siedem mórg pola — rzekła chłopka i złożyła swe
ogromne ręce na kolanach — właśnie im umarł ten ich Karliczek. Jutro minie akurat
miesiąc, jak był pogrzeb. On także przypłacił przyjaźnienie się ze zwierzętami. Mieli
źrebię, a ono nauczyło się chodzić do izby po cukier. Ale łońskiego roku jesienią
przyszło do kuchni, tam się czegoś przelękło, za-
wadziło o rurę od -gazu i, spłoszone, potratowało meble. Stary Hodacz skoczył
ku niemu, ale zanim źrebięciu zarzucił koc na łeb, ono kopnęło Karliczka. A potem
chłopca zaczęła z tego boleć noga i trza było dać do szpitala, a tam mu nogę urżnęli i
przy tym umarł. Hodaczowie chcieli zobaczyć synka w trumnie, ale jak tę trumnę
otworzyli, tak prędko ją zaraz zamknęli, bo ta urżnięta noga leżała obok trupka. Ale
poza tym na wsi teraz nudno, panie rejencie, nie dzieje się nic, o czym by warto
powiedzieć choć parę słów. Warn w mieście pod tym względem jest dużo, dużo lepiej.
Aha, wie pan, gdzie ma gospodarstwo sąsiad Kral? — ożywiła się chłopka.
— Numer czternaście? — uśmiechnął się pan rejent.
— A jakże, no więc ten Kral, bałwan, wlazł ze służącą na strych i tam się tak
kochali, że dostali skurczu i nie można go było od tej służącej oddzielić.
— Patrzcie no! — zaniepokoił się pan rejent i zauważył, że sekretarce
czerwienieje pochylony kark.
138
— Ano tak! — rzekła gospodyni i poprawiła sobie czerwony kapelusik z sokolim
piórkiem. — Więc musieliśmy przynieść drabiny, i liny, i sznury, i oboje tych
rozpustników spuściliśmy na płachcie na podwórze. Wyglądało to, nie skarż mnie
Bóg, wyglądało to w'świetle latarni jak na tym obrazie w ołtarzu... zdjęcie Jezusa z
krzyża... A gdyśmy rozwiązali płachtę, to stara Kra-lowa, co była taka dumna, że ma
córkę na wychowaniu w klasztorze, więc ta stara Kralowa sprała ich batem, aż
ojczulek zemdlał. I wie pan, że nie pomogło ani to biczowanie, ani polewanie zimną
wodą, ani nawet pokłuwanie nożem, musiał przyjść pan doktor. Trwali tak przy sobie
jak heretycy.
— To ci dopiero historia — mruknął pan rejent — ale widać, że ludzie na wsi
wciąż jeszcze mają bliższy związek z naturą.
— Właściwie tylko tyle — rzekł rolnik i poprawił swój żółty szalik, a zielonego
motylka przycisnął palcem do kołnierzyka. — Toż nam chcieli zgwałcić nauczycielkę
religii! Czegóż się też ludziom nie zachciewa! Szła w biały dzień koło lasku, tam,,gdzie
się na to mówi: Na Ptaku. I wtedy wyminął ją na rowerze jakiś chłop w granatowym
płaszczu. A gdy nauczycielka weszła do
lasu, to ten chłop wyskoczył z gąszcza i powiada: „Pobawimy sją i” i chciał ją
zgwałcić. Tylko że ta nauczycielka religii, ona ćwiczy w „Sokole”, kopnęła tego chłopa
w przyrodzenie, a potem zmusiła go, aby wziął rower i doprowadziła go kopniakami,
znaczy tego chłopa, aż do posterunku żandarmerii. Był to, jak się okazało, jakiś
handlarz bydłem z Przelouczy i twierdził, że chciał się tylko wysiusiać, ale
nauczycielka religii w obecności żandarma .dała mu w pysk, tak że ten handlarz bydła
upadł i przyznał się, jak to było i skamlał, że już więcej tego nie zrobi. Ale jak o inne
rzeczy chodzi, to, panie rejencie, na wsi zupełnie zdechł pies, to nie tak jak wtedy,
gdyśmy byli młodzi... — mrugnął rolnik.
— Ale, Ludwiku, opowiedz jeszcze panu rejentowi... — przypomniała żona i
wytarła nos w batystową chusteczkę, a prawie wszystko zostało jej w palcach —
powiedz, Ludwiku, na czym to przyłapaliście naszego gminnego przygłupka, no!...
— Nie będzie to znowu coś zbyt śmiałego? — zapytał pan rejent i spojrzał na
sekretarkę, której profil błyszczał od srebrnego potu.
— Gdzieżby zaś, to tylko takie coś z życia — uspokajała chłopka.
— No pewnie! — obruszył się rolnik — to nic takiego, ot, dziecinna sprawa.
Przyszli po mnie, jako po pierwszego radnego, że się sąsiad w domu zatruł bimbrem
pędzonym ze śliwek. Więc poradziłem, niech go powieszą za nogi na drabinie, aby to z
niego wypłynęło. Tylko że sąsiad już strawił. Wtedym sobie przypomniał jakeśmy to
robili u nas w domu z dziadkiem. Zagrzebaliśmy więc sąsiada w ciepły krowi gnój, bo
już człek był prawie zimny. I gdy tak rzucamy ostatnie widły tego gnoju, słyszę, jak
gdzieś za płotem dziwnie.pobekuje koza. Patrzymy po sobie, co się to dzieje? Więc
przeleźliśmy przez płoty i przyłapaliśmy przygłupka z naszej wioski, tego jąkałę
Bohouszka, jak...
Pan rejent wstał i nadstawił ucho, położywszy uprzednio palec na swych
zsiniałych wargach.
Rolnik jął mu coś szeptać, a po chwili pan rejent aż klapnął na fotel.
— Więceśm^ wzięli baty i styliska — ciągnął już na gł0s rolnik — i takeśmy tego
jąkałę Bohouszka sprali, że się przestał jąkać. Prawda, że pod innym względem to co
to za życie na wsi? Ani teatru, ani kina, ani hotelu... ach, miasto! — zatęsknił rolnik.
— Może — rzekł pan rejent i patrzył, jak kartka w palcach sekretarki drży w
rytm dziewczęcego serca — ale dla nas, chrześcijan, Bóg jest wszędzie, na wsi i w
mieście, wszędzie, gdziekolwiek jest człowiek, tam w jego sercu mieszka Bóg.
Wszystko inne, jak sami wiecie, to marność nad marnościami. Dlatego my,
chrześcijanie, jako synowie Boga zawieramy z Bogiem umowę, co się tyczy naszej
139
duszy, a jako obywatele pewne swoje podstawowe sprawy majątkowe rozwiązujemy
za pomocą umów. Dla-tegoście mnie dzisiaj odwiedzili, jak przypuszczam, chcecie
rozporządzić swym majątkiem na wypadek śmierci... czy nie tak? — zapytał pan
rejent, widząc, że wieśniacy już się wygadali.
— Tak — odpowiedzieli równocześnie.
— Proszę — rzekł pan rejent i wstał — dlatego porozmawiamy sobie o formach
testamentu. — Zaczął mówić, spoglądając przy tym przez okno na drugą stronę rzeki,
gdzie słońce zmusiło kolory, aby niemal wyblakły. Teraz* przyjechała tam czerwona
łódka w żółte pasy, łódka pomalowana jak wózek z lodami, łódka pana Brzichnacza,
emerytowanego maszynisty, na przedzie łódka ta miała napisy wykonane ozdobnymi
literami, na każdym wiośle znajdował się wypisany tymiż ozdobnymi literami
dokładny adres pana Brzichnacza; wiosłował on w długich spodniach od dresu, na
których w pasie widniał wyszyty ściegiem z prostych kresek także cały adres pana
Brzichnacza, jego pantofle gimnastyczne również były starannie opatrzone adresem;
pan rejent delektował się rzeką i dalej mówił o ostatniej woli, podczas gdy ta czerwona
łódeczka rzucała czerwone refleksy po wodzie i drzewach, a pan rejent przypomniał
sobie, jak przed laty całe miasto witało księdza biskupa z Litomierzyc, dworzec był
pełen dziewcząt w bieli, baldachimów, chorągwi, członków miejskiej rady i orkiestr,
ale pociąg z salonką księdza biskupa miał spóźnienie, ekspedytor zaś puścił po
równoległym torze pociąg towarowy, prowadzony przez maszynistę pana Brzichnacza,
który minąwszy semafor, wychylił się z lokomotywy i przeżegnał peron wielkim
krzyżem, nakreślonym ręką... a wtedy dziewczęta zaczęły sypae kwiaty, orkiestra grać
Tysiąckroć pozdrawiamy Ciebie... a tu przez stację przejeżdżał pociąg z węglem. Teraz
czerwona łódka zniknęła za płaczącą wierzba i przeniosła wszystkie odbicia i
wszystkie napisy gdzie indziej... — ... dlatego także majątek może być miernikiem
miłości rodziców do dzieci, które na odziedziczonej posiadłości będą gospodarować
nadal... — skończył pan rejent. Potem w biurze zapadła cisza.
— Więc, panie rejencie — oblizał wargi rolnik — my byśmy myśleli... krótko
mówiąc, powiedziałbym... więc że najstarszy syn nasz Ludwik dostanie wszystko, ale
spłaci Agnieszkę, znaczy naszą córkę... że da jej pięćdziesiąt tysięcy... a my, my byśmy
poszli na dożywocie... — skończył szeptem zakłopotany i przycisnął brodę do piersi, aż
mu się skrył zielony motylek. — Co ty, żono, na to? — zapytał.
— Ja bym chciała, aby pan rejent tam zapisał, że raz w miesiącu mój syn
Ludwik będzie obowiązany zaprzęgnąć konie do bryczki i zawieźć mnie na cmentarz
do Krzinca... — rzekła chłopka, a łza spływająca po jej twarzy zrobiła z taniego pudru
papkę przy pomarszczonych ustach.
— No to proszę was — powiedział rejent — moja sekretarka postara się o
wyciąg z ksiąg hipotecznych, w przyszły piątek przyprowadzicie z sobą dwóch
świadków, teraz zaś przygotujemy koncept, proszę, niech pani pisze!
Pan rejent podszedł do okna, przez chwilę patrzył na rzekę i myślał o
maszyniście panu Brzichnaczu, jak wieczorem wyjedzie na spacer rowerem firmy
Premier, rowerem z higieniczną kierownicą, na który wskakuje się mając wpierw
przygotowany pedał, a ten. rower też ma na ramie ozdobnymi literami wypisany cały
adres wraz z numerem domku, gdzie również wszystko jest opatrzone napisami,
wymalowane, ponumerowane, ścieżki zaś oznaczone turystycznymi znakami: zielono-
białe wiodą do ogródka, czarno-białe do drewutni, brązowo-niebieskie do ustępu...
— Już pani przygotowana? No więc!... Na wypadek, kiedy nas Bóg powoła do
wieczności zarządzamy, co następuje: punkt pierwszy — dyktował pan rejent i patrzył
na powierzchnię płynącej wody.
140
3
Po południu wziął pan rejent laskę i wyszedł. Gdy szedł od młyna ku mostowi,
wyminęło go dwóch ludzi na podwójnym rowerze lekko zawadzając kierownicą o jego
rękaw. To podczas południowej przerwy wyjechali sobie dwaj bracia, trafikanci,
którzy sprzedawali wyroby tytoniowe i gazety przy teatrze. Jeden z nich był ślepy, ten
siedział z tyłu, drugi, widzący, z przodu. Pan rejent, gdy jeszcze palił, lubił kupować w
ich trafice cygara, lubił patrzeć, jak ślepiec za pomocą dotyku orientuje się w całej
trafice, jak natychmiast po chrząknięciu pana rejenta uśmiechał się, pochylał głowę
ku okienku i witał: — „Dzień dobry, panie rejencie!” — odwracając się sięgał
bezbłędnie po portorika, potem przyjmował banknot, który tak samo rozpoznawał
dotknięciem jak pana rejenta po kaszlu. Teraz ci dwaj trafikanci jechali wzdłuż rzeki,
jeszcze raz pokazały się ich postacie do góry nogami w spokojnej wodzie, w tej chwili
ich głowy zniknęły pod spódnicami gałęzi lip, ale nogi trafikantów naciskały nra
pedały, jak sprzężone tłoki lokomotywy, a to samo widać było jeszcze raz w rzece,
niczym jakąś fantastyczną maszynę o czterech kołach... Pan rejent patrzył i pomyślał
sobie, co by też było, gdyby ci dwaj trafikanci kiedyś się upili i już by zapadła noc, a
oni by wsiedli na ten swój podwójny rower odwrotnie, ten ślepy z przodu, a ten
widzący z tyłu? Dokądby w ten sposób dojechali? Możliwe, że gdyby im nikt nie stanął
na drodze, to ten ślepy dojechałby aż do domu, może i drogę rozpoznaje tak samo
sprawnie, jak pieniądze w palcach, jak znajomych po ich kaszlu... myślał sobie pan
rejent i idąc koło opustoszałych końskich stajni, gdzie nad drzwiami widniały
czerwone końskie łby, wyszedł w stronę ogródków. Cicho wyminął kiosk tytoniowy,
do którego zawsze bał się zaglądać. Nawet te-
raz kątem oka widział ręce trafikanta, opierające się na stoliku przy okienku,
ręce inwalidy wojennego, który został poparzony miotaczem ognia i który za to
otrzymał order i trafikę.
Teraz pan rejent zszedł po kamiennych schodach ku rzece i z lubością patrzył
na miasto, na swoje kolorowe okna, tam, po drugiej stronie rzeki, widział, jak kobieta
w czerwonym żakieciku dźwiga ku rzece kosz z bielizną, klęka na kładce i ogląda
swoją twarz w spokojnej wodzie, poprawia wciąż opadające włosy, a potem znów
zobaczył jeszcze jedną praczkę, która niejako wychynęła z rzeki w powietrze niby
kierowa dama z kart, ale po chwili wzięła białe prześcieradło, pochyliła się i rozmazała
swój obraz...
A po grobli i po skarpie, tam, po drugiej stronie rzeki, spacerowali pan dziekan
w meloniku i zupełnie taki sam pan dziekan w czarnym ubraniu szedł do góry nogami
w rzece, a gdy czerwony żakiecik praczki i czarny surdut wyglądały niczym czerwona
kropka i nad nią czarny wykrzyknik, to znów to samo zrodziło się w lustrze wody,
tylko odwrotnie, tak że gdy praczka pozdrowiła wielebnego dziekana, ten się odkłonił
i długim ruchem zdjął melonik, to w odbiciu w rzece wyglądał jakby kapeluszem
nabierał wodę... Pan rejent zaś patrzył uważnie tam, na drugą stronę, i wszystko
widział jednocześnie. Potem przykucnął, nabrał w dłonie wody i ceremonialnie umył
sobie twarz. Następnie wydostał się na groblę i wzdłuż płotów wyszedł za miasto.
Przy czereśniowym sadzie na przewróconej płaskiej łódce siedziała młoda
kobieta w kostiumie kąpielowym i robiła na drutach żółty sweter. Nagi chłopczyk leżał
opierając się brzuchem na kładce i starał się patykiem wyłowić coś z wody. Pan rejent
rozkosznie westchnął, po czym jął patrzeć na drugą stronę rzeki tam, gdzie zaczynały
się kilometry łąk, skąd zbliżał się na białym koniu młody, opalony mężczyzna, w
samych spodniach i boso, i wjechał prosto w letnią wodę. W niej odbijał się jeszcze
141
jeden koń, jak gdyby te dwa siwki stały sobie wzajemnie na kopytach. Teraz koń
naciągnął uzdę, pochylił kark i pił swojemu odbiciu z pyska.
— Mamusiu, co to jest? — zapytał chłopiec i rozstawiwszy nóżki stanął przed
młodą kobietą siedzącą w kostiumie kąpielowym, a w palcach trzymał jakiś obwisły
przedmiot.
— Famfiku, wyrzuć to natychmiast! — zawołała i zaczerwieniła się.
— Ale mamusiu, na co to jest? ,-.-•>(.
— Powiadam, ci, rzuć to zaraz! ; ,
— Jak mi powiesz, na co to jest!
— Nie musisz wiedzieć, na to masz jeszcze dosyć czasu!
— Ale ja to chcę wiedzieć! — zatupał chłopczyk bosymi nogami — ja chcę
wiedzieć!
— A ja ci mówię, w tej chwili to wyrzuć! — krzyknęła matka i odłożyła robótkę.
Ale chłopiec rzucił się do ucieczki, matka pobiegła za nim. Gdy wyciągnęła
rękę, by złapać uciekającego, ten zdecydowany na wszystko wsadził do buzi ów
przedmiot, który wyłowił z rzeki.
— Czekaj, ja to powiem tatusiowi — wolała młoda kobieta i biła chłopca, który
potknął się i upadł pod nogi rejenta.
— Ładna historia — rzekł pan rejent
Młoda matka jedną ręką wyciągała z ust chłopca ów przedmiot a drugą go łoiła
i oburzona wołała: — Czekaj, ja powiem, coś ty znów wyprawiał nad wodą, ty
świntuchu jeden! — a gdy wydobyła z ust chłopca znaleziony przedmiot, z
obrzydzeniem go od siebie odrzuciła.
Potem wróciła do swojej robótki, ale w pewnej chwili poczuła się, jak gdyby
jechała na rowerze i ktoś jej miedzy szprychy włożył kij. Obejrzała się i zobaczyła jak
starszy pan wzrokiem rozbiera ją z kostiumu kąpielowego; patrzył na jej ciało z takim
znawstwem i upodobaniem, że dłonią jednej ręki zasłoniła sobie łono a ramieniem
drugiej — piersi. Tak trwała chwilę, potem znów usiadła na łodzi i zaraz wzięła do rąk
robótkę.
— Hmm... — mruknął pan rejent, nasunął sobie kapelusz na czoło i zawrócił,
wywijając laseczką i beztrosko ścinając nią roślinom kwiaty, patrzył, jak koń płynie
rzeką, jak się z wolna wynurza i wraz z jeźdźcem wychodzi z wody, a równocześnie
w tym samym miejscu z lustra wody wyrasta odwrócony koń, który grzebie
kopytem w swym odbiciu. Potem jeździec bosą piętą uderzył siwka w słabiznę aż
zadudniło, a koń biegnąc kłusem po mieliźnie rozpryskiwał kopię samego siebie.
Pan rejent przyśpieszył teraz kroku.
Gdy mijał trafikę, znowu nie spojrzał do wnętrza, ale gdy ją minął, przypomniał
sobie, że kątem oka nie dostrzegł czerwonych rąk. Zatrzymał się, a wtedy usłyszał jęk.
Zawrócił i zajrzał do budki. Na podłodze leżał trafikant w ataku epileptycz-nym, tak
jakoś dziwnie, między regałem a krzesłem, zupełnie zasypany papierosami.
Pan rejent zaszedł do budki od tyłu, ale gdy ujął za klamkę, okazało się, że
drzwi są zamknięte. Wrócił więc i przez okienko dostrzegł, że klucz tkwi w zamku.
Odłożył laskę, podniósł opuszczone okienko i połową ciała wepchał się do malutkiej
trafiki. Gdy potem wyciągał palce, aby odemknąć drzwi z klucza, stracił równowagę i
zsunął się głową na dół. Najpierw zauważył te popalone przez miotacz ognia czerwone
ręce, potem upadł twarzą na twarz trafikanta, twarz tak przez wojnę ukształtowaną,
jak gdyby ją ktoś na chwilkę włożył do wrzącego oleju. Następnie obcasem wyrwał ze
stolika szufladkę i kilka garści monet posypało się na nich obu. Pan rejent
wyswobodził rękę, odemknął drzwi i wygramolił się na słońce.
Akurat w tej chwili na rowerze przyjechała kolporterka „Wieczornego
Czeskiego Słowa”, na tylnym i przednim bagażniku miała paczki popołudniówek.
142
Kiedy ujrzała pana rejenta w niesamowitej pozycji, a trafikanta leżącego na
papierosach i monetach, zeskoczyła z roweru i rozstawiwszy nogi znieruchomiała
trzymając się kierownicy.
—• Pani Yorliczkowa, proszę mi pomóc — rzekł rejent.
Ale kolporterka popołudniówek jakby skamieniała. Pan rejent wyciągnął
trafikanta, a wraz z nim także papierosy i bilon. Potem rozpiął mu koszulę, zaczął go
klepać po policzkach i obcie-rać jego obfitą ślinę. Kolporterka już się opamiętała, ale
nie mogła nic więcej jak tylko poruszać palcem, więc bez przerwy naciskała dzwonek
roweru.
Potem przybiegli ludzie, jęli rozginać zaciśnięte ręce traf kanta, przynieśli wodę
z rzeki i obmywali biedakowi piersi Pan rejent trzymał jego głowę na podołku i gładził
tę poparzoną w czasie wojny czaszkę, która wyglądała, jak gdyby ją po_ obszywano
resztkami różnych skór.
— Pani Yorliczkowa, proszę iść po jego żonę, dobrze? —. rzekł pan rejent, ale
kolporterka popołudniówek wciąż naciskała dzwonek przy rowerze, a teraz się
rozkrzyczała.
— Ludzie, pozbierajcie te pieniądze i papierosy — przypominał rejent i nadal
głaskał trafikanta i spoglądał na drugą stronę rzeki, gdzie siedział rybak, nawlekał na
haczyk rybkę, żywą i błyszczącą jak lusterko, tak uważnie ją nawlekał, aby jej nie
poranić kręgosłupa, a teraz szerokim łukiem rzucił ją do wody... i drugi taki sam rybak
siedział w zwierciadle wody naprzeciw niego niby pikowy król...
— I proszę skoczyć po lekarza — radził pan rejent.
Przełożyła Helena Gruszczyńska-Dębska
143
Pod „Zielonym Drzewem”
Od czasu, kiedy trzynastka przed piwiarnią „Pod Zielonym Drzewem” nie
wzięła zakrętu, lecz przebiwszy okno zatrzymała się aż przy szynkwasie, od tego czasu
wielu gości przestało tutaj przychodzić. Nie przeszkadzało to jednak panu Chlumec-
kiemu, szynkarzowi, którego największą radością było, kiedy rano po przebudzeniu
mógł sobie natoczyć pierwsze piwo. Dzisiaj już od rana wypijał jeden kufel po drugim,
zatrzymywał się przy oszklonych drzwiach i czytał wywieszkę treści następującej:
„Donoszę wszystkim znajomym, że ja, Julia Kadava, nauczycielka szkół zawodowych,
umarłam w wieku lat 67. Mój pogrzeb odbędzie się o godz. 15 na cmentarzu w
Diablicach dnia 16 września 1961” (data była wstawiona ołówkiem). I własnoręczny
podpis nieboszczki: Julia Kadava, nauczycielka szkół zawodowych.
Za każdym razem, kiedy pan Chlumecky to czytał, kręcił głową i powracał do
pipy, kładł na niej obie ręce, nataczał sobie kufel piwa, haustem go wypijał i zaraz
opłukiwał w zlewie.
Robiło się już ciemno, ale szynkarz nie zapalał światła.
Dwaj goście siedzieli przy samej ścianie tuż obok drzwi do piwnicy, na wypadek
gdyby znowu trzynastka wjechała do piwiarni. I zabawiali się.
— Ile schodów jest „U Pasovskich?” — pytał jeden.
— Siedem — odpowiadał drugi. — Ale ile ich jest „U Kalen-dów?”
— „U Kalendów”... U których? Mamy Kalendów przy akademii i Kalendów na
nabrzeżu.
— Rany boskie! „U Kalendów” przy akademii gospoda jest zlikwidowana, więc
chodzi tylko o Kalendów naprzeciwko portu, nie?
— Czekaj, czekaj, to będzie jeden, dwa, trzy, cztery, pięć.. — gość w wyobraźni
szedł po nich do gospody — razem jest siedem i schodzi się tam w dół. A ile schodów
jest w „Dobrym Zdroju”?
— Jeden do góry. A „Pod Czerwonymi Sercami”?... — zabawiali się goście,
szynkarz zaś znowu podszedł do drzwi, od Krzi-ża zjeżdżała trzynastka oświetlona jak
restauracja, zdawało się, że wjedzie prosto do piwiarni „Pod Zielonym Drzewem”, cały
lokal się rozjarzył, ale tramwaj w ostatniej chwili szarpnął i skręciwszy w bok pojechał
ku prawemu rogowi ulicy. Tylko wąski chodniczek dzielił go od okien gospody,
wagony zaś, jak trzy podświetlone akwaria, rzuciły blask na piwiarnię...
A oto na chodniku ukazał się szwagier pana Chlumeckiego. Szynkarz otwarł
drzwi i zawołał z radością:
— Co tutaj, człowieku, robisz? Przegryzłeś łańcuch czy jak, żeś z waszego
Czudova-Bubaczkova wybrał się do miasta?
— A ty, tłuściochu, nie mógłbyś przyjść do nas? Matka już zapomniała, jak
wyglądasz — rzekł szwagier i usiadł.
— Nie przyjdę — powiada szynkarz i zaczyna toczyć piwo — ale przyjadę. Kupię
sobie motorower.
— Ty? — szwagier wstał i klepnął szynkarza po brzuchu — z tym bagażem?
— No — westchnął szynkarz, natoczył kufel, ze smakiem wypił jednym haustem
i zaraz opłukał szkło w wodzie — widzisz, muszę coś zrobić dla ciała, wyglądam już jak
cień.
— Ja wiem, ale cyrkowy — rzekł szwagier — słuchaj, Franciszku, nie kupuj
sobie tego, żebyś wiedział, ilu ja ich już spotkałem. Jadę trzynastką, a tam koło
144
Scholerów'leży taki wariat jak ty, motor koło niego, druty w kołach jeszcze się kręciły
w tę i nazad, na twarzy mu położyli poranną gazetę, a motor jak
rozdeptana zabawka i policjanci zakreślali wapnem koło. Nie kupuj sobie tego,
nie kupuj, posłuchaj swego szwagra, nie kupuj!
— Ależ toż to jest troszkę większe niż rower...
—- Właśnie takie gówno to nieszczęście. Tam jak skręca od Vlachovki na górę
trójka, tam między czternastką a trójką zgnietliśmy tęgą kobietę na takim motorku.
Zharataliśmy wszystko razem z torbą i zakupami. Pociągnąłem za ręczny hamulec i
zastopowałem biegi, ale nie poszedłem tam, za nic w świecie nie poszedłbym na to
patrzeć. Mnie wystarczyło takie ciche kwiknięcie... Stanąłem za wagonem
przyczepnym, palę papierosa, czekam na komisję... i tam jak jest ten spadek z góry —
pa-trz§, strumyczkiem obok torowiska płynie mleko, a za nim świeża krew.
— To niby mam sobie kupić auto, czy jak? — powiada szynkarz zirytowany,
idzie i znowu bębni w szybę w drzwiach i patrzy, jak od Krziża zjeżdża dziesiątka, już
niemal obwąchała zielono malowaną ścianę, ale rozmyśliła się, skręciła i swym
światłem wytapetowała na żółto cały lokal... Zaraz za nią jechała dwunastka, a
konduktorka z tamtej dziesiątki stała na tylnej platformie ostatniego wagonu i palcem
zrobiła w powietrzu py-tajnik, zaś motorniczy dwunastki smutno podniósł rękę i
wystawił trzy palce, na znak, że jeszcze ma trzy kursy, zanim zjedzie do zajezdni...
więc konduktorka smutno pokiwała głową, że mu współczuje, a potem się roześmiała i
wystawiła jeden palec, zamknęła błogo oczy, a ręką zrobiła taką pauzę, długę krechę,
na znak, jak przyjemnie jej pomyśleć, że zrobi jeszcze tylko jeden kurs, a potem
pojedzie do domu.
Szwagier zaś gadał i tak zakończył:
—• Tyle jest tych wypadków, mógłbym ci opowiadać do północy. Auto też jest
gówno, choć ma cztery koła. Przed gospoda „Pod Dielokrziżem” między piątkę a
dziewiętnastkę dostał się nam „Minor” i też wyglądał potem jak pognieciona gazeta!
Dwie baby! Ta, co prowadziła, chciała się przemknąć, ale się jej to nie udało i
wtranżoliła wóz tak, że obie je później wydoby-Wali po kawałeczku. Kawałeczek do tej
trumny, drugi do tam-
tej, żeby to wypadło mniej więcej tyle, jak na dwie kobiety. Co ci po aucie!
— Więc mam chodzić na piechotę?
— Piechotą chodzić dobrze, ale znowu nie wolno ci mieć ćwieka w głowie —
kręcił głową szwagier. — Franciszku, nie do wiary, powiadam ci, ilu ludzi nam wlazło
pod tramwaj! Na prostej drodze! Są tacy, co ci będą stać na krawężniku, rozglądać się,
a gdy zobaczą, że jedzie tramwaj, zupełnie jakby sobie powiedzieli: ,,To ten”. I hop
pod niego! Tak właśnie koło Słowiańskiej Lipy wpadł mi pod dziesiątkę sam
kontroler, gdy próbował złapać jednego zbieracza biletów. Jeszcze gdy od razu trup,
to dobrze, ale kiedy człowiek znajdzie się pod tramwajem i żyje! Ajajajaj! Wtedy czy
ruszysz naprzód czy cofnies^, dogodzisz mu jeszcze lepiej. A on tam prosi, ludzie, na
litość boską, zdejmicie ze mnie ten ciężar!... Pieszo dzisiaj chodzić po Pradze, to też
ryzyko.
— Co to za jedni ci zbieracze biletów? — zapytał szynkarz, i znowu łyknął kufel
piwa, po czym podszedł do drzwi i patrzył poprzez szybę na ulicę i bębnił palcami po
tej wywieszce, w której Julia Kadava donosiła o swej śmierci i jednocześnie zapraszała
na własny pogrzeb.
— To są przeważnie renciści — rzekł szwagier. — Prażanie, którzy na
wysepkach przystanków przesiadkowych zbierają bilety rzucane przez pasażerów,
czytają kierunek i jadą na nie dalej. Strasznie modny sport. Nawet pewien prymariusz
ze szpitala to uprawia.
145
— Hm — rzekł szynkarz — ale panowie, nie przeszkadzamy wam czasem? —
zapytał tych dwóch gości, którzy na siebie krzyczeli i kłócili się, nie mogąc się
dogadać, ile schodów prowadzi do „Straconej Warty”.
— Więc zabierzcie się i idźcie zobaczyć! — poradził im szynkarz.
— To jest pomysł — rzekł jeden z gości, zaraz sięgnął po czapkę i obaj wyszli;
trzymając ręce w kieszeniach skierowali się
ku Krziżówi.
— Cztery schody — zauważył szwagier. ' :'•
_— Wiesz, ja bym brał ten motor tylko na wycieczki — po-^iada szynkarz —
coś mi teraz brak powietrza.
— Ja wiem, ja to znam, ty nie wytrzymasz, masz taką naturę, jak twoja siostra
Marzenka, dodasz gazu i popędzisz! Potem się trudno dziwić, gdy przyjdę do
„Chmielowego Krzaka”, że sobie pracownicy z Bulowki opowiadają: — „Za dawnych
czasów na Boże Narodzenie ginęły karpie, a na Wielkanoc koźlęta, zaś na tegoroczną
Wielkanoc mieliśmy na deskach siedemnastu motocyklistów, nie licząc połamanych
rąk i nóg”. Człowieku, na Bu-lowce jest cały osobny oddział dla sportów motorowych,
nazywają go Mototechna. No tak. Ja jeszcze, kiedym jeździł, to raz zakręcam jedynką
w żytnim polu na Białej Górze...
— Czekaj! Jak to — kiedy jeździłeś?... Mnie się zdaje, że nadal jeździsz.
— Już skończyłem z jeżdżeniem.
— Co się stało?
— Baba, baba ściągnęła na mnie nieszczęście.
— Ty i baba? Gdyby to o mnie chodziło, to...
— Baba. Kiedy jeździłem szóstką, to tam na ostatnim przystanku w Stromovce
nastawiłem nieraz pierwszy bieg i patrzyłem, jak tramwaj sam skręcał między
drzewami i sam zawracał, nic się nie mogło stać, bo dookoła zagrodzone... więc sobie
to wbrew przepisom udoskonaliłem, tak że puszczałem ten tramwaj pusty z
najmniejszą szybkością i szedłem sobie do restauracji „Na Przystanku” na kawkę, a
gdy ją kończyłem, wychodziłem i wskakiwałem do wozu, który akurat nadjeżdżał sam,
zatrzymywałem biegi i hamulce...
— Co z tą babą!?
— To była konduktorka, taka utleniona dziewczyna, która chodziła na kurs dla
motorniczych; ta wciąż skamlała: „Panie Konopasek, niech mi pan pozwoli, ja tę
końcową pętlę objadę sama!” A że miała pysio wymalowane, tak jak ja to lubiłem,
ustępowałem jej i popijając kawę „Na Przystanku” patrzyłem na drzwi, aż ta moja
konduktorka wsadzi tę swoją wymalowaną buzię i powie: „Panie Konopasek, ja już
jestem!” Ale jednego razu czekam, a jej nie ma. Wychodzę, w Stromovce pusto. Idę
wzdłuż zakrętu, z łuku znowu dostaję się na prosty tor przed restauracją „Na
Przystanku” i coś mnie tknęło. Powiadam sobie, pójdziesz się przepytać na
Sztrosmajerak. No i idę, a tak pięknej Pragi, jak tego ranka, jeszczem nigdy nie
widział. „U Marsziczków” na drugim schodku siedzi ta moja konduktorka, głowę
trzyma na kolanach i beczy, a łzy jej lecą jak z wodociągu. Powiadam: „Zdenieczko, co
się stało?” — A ona buch na kolana i załamuje ręce: „Panie Konopasek, niech mi pan
daruje!” No to już byłem w domu i podcięło mnie także na ten drugi schodek. Mówię:
„Zdeńka^ tyś zakręcała i wtedy ci wyskoczył blok! Nie wyłączyłaś biegów, poszłaś
założyć blok i tramwaj ci uciekł!” A moja konduktorka na to: „Prawie że podskoczył,
tak szybko ruszył”. Ja jej pytam: „A na czym stały biegi?” A ona: „Na szóstce”. To
mnie dobiło i na chwilkę „też mi głowa opadła na kolana...
— Ach, te baby — powiada szynkarz.
— No, a potem idę ja powoli na Sztrosmajerak, już sobie wyobrażam, że tam.
na skrzyżowaniu, zobaczę zbiegowisko, ale nic. Tylko z budki wychyla się zwrotniczy i
146
powiada: „Konopasek, Konopasek, gdzie twoja szóstka?” — i patrzył na mnie z budki
jak ptaszek i wymyślał mi: „Aleś narobił! Koło mnie siedział inspektor ruchu i
patrzymy Obaj, a przez skrzyżowanie wbrew przepisom pędzi puściuteńki tramwaj.
Inspektor powiada: »Sni mi się, czy oszalałem?« — I zaczął się szczypać po ręce i po
twarzy, potem zerwał się i krzyknął: »Zda je mi się, że to wcale , nie sen!« — wybiegł i
popędził pod Domażlicką Izbę, gdzie na szczęście dla ciebie stały taksówki. I jak ruszył
za tą szóstką, tak ją dopędził przy Królu Kolei, ale wskoczył do niej dopiero na moście
jak Harry Piel. No i zatrzymał ją. Szczęście, że przez skrzyżowanie nie jechała
spóźniona jedenastka albo osiemnastka, ani ósemka, ani dwójka. To by był
karambol!”
— Ty, szwagier — powiada szynkarz — ja sobie tego moto-cykielka nie kupię.
Jak ci było po tym nieszczęściu?
— Jakbym dostał w skórę — roześmiał się szwagier całą gębą. Szynkarz
natoczył następny kufel i zwrócił się do pustego lokalu:
— Chłopaki, wiecie co? Urżniemy się! A gdy skończył pić, opłukał szkło w
zlewie i pokręcił głową: — Gdzież tam, nie kupię tego motoru, nie kupię, mamy
zmartwienie w rodzinie. Ja się nigdy niczego nie bałem — dodał i znów chwycił za
pipę. -— Kiedy się tu wtranżoliła ta trzynastka, aż tutaj do samego szynkwasu, cały
czas trzymałem się tej pipy, a jak opadł kurz, to się spytałem motorniczego, który
wciąż tkwił w tramwaju i trzymał rękę na biegach: — „Kolego — powiadam mu —
mam ci natoczyć dziesiątkę czy zwyczajnego?” Ale teraz już się boję. Jak
powiedziałem, nie kupię sobie tego'motoru.
— A któż ci mówi, żebyś go nie kupował, jeżeli cię to bawi. To przecież
przyjemnie tak sobie wyjechać na wycieczkę gdzieś na łono natury, nałykać się
powietrza — rzekł szwagier.
— Kiedy mi teraz przyszły na myśl te straszne zdjęcia wystawione za szybami
inspektoratów policji i zakładu ubezpieczeń, brr... A w dodatku już bym się nie umiał
cieszyć na myśl, że rano się zaraz napiję świeżego piwa...
— Ależ Franciszku, ta odrobina piwa nie może ci zaszkodzić, przeciwnie! Tym
pewniej będziesz brał przesłonięty zakręt. A nieszczęście? Bywa. Ale nie musi spotkać
akurat ciebie. Jak masz ochotę, to kup sobie, kup!
— Tak myślisz?
— Kup! A jak masz prawo jazdy, to kup sobie skuter. Pojedziemy razem do
Litomierzyc na morele. I po jabłka.
— No tak, ale co będzie, jak przerwie się łańcuch albo zablokuje tylne koło, aha!
Ledwie sobie zdążysz wybrać, gdzie upaść.
— Dosyć tego! Jeżeli, Franciszku, nie masz szczęścia, to nie możesz bezpiecznie
nawet się pójść odlać. Złamiesz nogę i w domu. Kiedyś odejdziemy. Nie my pierwsi i
nie ostatni. Zawsze musisz ryzykować. Cóż by to z nas było? Człowiek musi trochę
zdać się na los szczęścia.
— To prawda — rzekł szynkarz — kupię sobie skuter. Ale „wiesz, na co się na
razie cieszę? Jak po wytrzeźwieniu znowu się cacanie upiję. Piwem — rzekł i natoczył
sobie kufel.
— Zapalę światło — podniósł się szwagier.
— Nie... ludzie by zaczęli chodzić po piwo przez jezdnię _. zamamrotał
szynkarz prosto w kufel. Potem mlasnął i opłukał szkło w wodzie. Przyszli owi dwaj
goście, usiedli i nawet nie mruknęli.
— No więc, jak tam jest? — spytał szynkarz.
— Cztery schody do góry — rzekł jeden.
— Pójdę — powiada szwagier — stara mnie posłała, abym jej kupił płytę, chce ją
mieć od czasu, kiedy była w kinie na Moulin Rouge. A dla siebie kupię Te
147
chrzanowskie łąki Mugrau-erów. Z tymi babami krzyż pański! Dawniej za orkiestrę
dęta życie by oddała, ale że ja również, to się przerzuciła na jazz. Gdyśmy się pobrali,
to ja kibicowałem „Sparcie”, Marzka także. Ale za pół roku trzymała palce za „Slavią”.
Po meczu, kiedy „Sparta” wygrała, a „Slavia” dostała w kuper, mogłem w domu gadać
do ściany. Franciszku, kup sobie skuter, stopięćdziesiąt-kę, to możesz zawsze
odsprzedać, a kupić coś silniejszego. Taka mocniejsza maszyna łatwiej się
prześmignie. Ta tęga kobieta, którąśmy zgnietli między trójką a czternastką, gdyby
zamiast motoroweru miała dwieściepięćdziesiątkę, na pewno by się nam zdążyła
przemknąć.
— Myślisz? — rzekł szynkarz.
— Ile schodów jest na „Pelc Tyrolkę”? — zapytał gość.
— Ani jednego, tam się wchodzi prosto z ulicy — rzekł wesoło szwagier i
wyszedł.
Od Krziża zjeżdżał tramwaj, pan Chlumecky znowu trzymał się pipy, już
przeczytał jaskrawy numer trzynaście... a tramwaj jak wszystkie tramwaje, które
jeździły w dół od Krziża, robił wrażenie, że zamierza wtargnąć do lokalu... Więc
szynkarz puścił pipę, pobiegł do drzwi piwnicy, oparł nogę na progu, aby uciekać,
gdyby trzynastka przebiła się jak wówczas... ale tramwaj zakręcił i oświetlił całą
piwiarnię.
Wtedy pan Chlumecky natoczył sobie kufel, a gdy wypił, rzekł:
— Mają tutaj dobre piwo, tu będę chodził. I poszedł zapalić światło.
Przełożyła Helena Gruszczyńska-Dębska
148
Praskie jasełka
Na dziedzińcu synagogi rosły akacje, kiedy zaś w lecie kwiliły, zdawało się, że
śnieg pada. Dzisiaj śnieg sypał już od rana. l Przy płocie jakaś kobieta młotkiem
rozbijała skrzynkę po owocach południowych, a drewienka układała równo w
dziecinnym | wózku. Z tyłu za synagogą był cmentarz kulis. Tutaj leżało to, l czego już
nie chcieli zabrać sobie nawet aktorzy z amatorskich teatrów. Wenus z gipsu,
wysmarowana nieprzyzwoitymi malunkami, schody, które prowadziły donikąd,
stłuczone lusterko, sprężyny z kanapy, morska trawa. Rupiecie rozlatywały się w
końcu, a deszcz i śnieg zamieniły to wszystko w humus, pełen zardzewiałych
gwoździków i szkła. Tylko tu i ówdzie wystawało z tej sterty coś, co przy odrobinie
wyobraźni mogło przypominać konkretny kształt. Kiedy technicy teatralni
przychodzili się tutaj wysiusiać, najpierw usiłowali zgadywać, potem się sprzeczali, a
na koniec dowodzili, że to coś jest gałęzią z lasu ardeńskiego, a tamto coś łóżkiem
wesołych kumoszek z Wind-soru. Że zaś chłopcy strzelając z procy powybijali
wszystkie okna, więc gałęzie akacji powrastały do wnętrza synagogi, a na odwrót z jej
wybitych okien wystawały na zewnątrz kulisy.
Ale najpiękniej bywało tutaj przed świętami Bożego Narodzenia. Co roku, tak
jak i dziś, sprzedawano na tym miejscu choinki świąteczne, cały gaj świerków i jodeł, a
ludzie brali te drzewka, stuknięciem o ziemię zmuszali je do rozchylenia gałązek, aby
stwierdzić, czy są to świerki piękne, czy tylko takie,
którym trzeba poprzypinać brakujące gałęzie. Dzisiaj padał śnieg już od rana i
cały dziedziniec pachniał igliwiem.
Zanim doszli do synagogi, majster sceny pouczał: — Milton najpiękniejszą
cechą człowieka jest pamięć. A gdy mi jej braknie, to wzywam na pomoc fotografię,
notatnik i metr.
— To prawda — przyznał Milton — tylko ja się boję, że mnie sama natura
odmówiła używania takiego metra. Ja bardzo często żyję jak we śnie.
— Nie mów!
— Ależ tak. Kiedy wracam do domu, to oddycham dopiero wtedy, jak widzę, że
na naszej ulicy nie ma strażaków. Znaczy, nie spaliłem się. Idę do mieszkania, po
schodach nie płynie woda, to dobrze, nie zapomniałem więc zamknąć kranu. Ale
zupełnie spokojny jestem dopiero, kiedy widzę, że nie spłonęło radio i że nie czuć
gazu.
— Ja znów mam doskonałą pamięć. A gdy mi coś z myśli ucieka, to sobie
zapisuję. Od czegóż jest notesik?
— No tak. Tylko że ja to bym potem nie mógł znaleźć tego notesika.
— Milton, wszystko dobrze, tylko tego mi nie mów. Ja wiem, że ty masz tak
samo dobrą pamięć jak ja. Ty to tak mówisz naumyślnie. Lepiej daj mi te klucze. ;;
— Jakie klucze? .,
— Te, com ci je wczoraj dał. Klucze od synagogi. , A,
— Kiedy ja ich nie mam. t ,
— Milton, dawaj te klucze! • j
— Ale ja je przecież panu oddałem wczoraj. > ,
— Serio? No to będą w teatrze. r,,
— W pańskiej szafce.
— Więc poczekaj tutaj. Ale, Milton, nigdzie nie odchodź, żebym cię potem nie
musiał szukać.
— Zaraz, zaraz, panie majstrze, nie ma pan czasem tych kluczy w kieszeni?
149
— Aa, są tutaj! — ucieszył się majster sięgnąwszy do kieszeni. Zaraz wszedł na
schodek i odemknął wysoką żelazną bramę, na której rdza i liszaje wymalowały
obrazy skłębionych chmur.
Kiedy drzwi się otwarły, ze stropu synagogi oderwał się zielonkawy tynk i
opadał na podłogę. A gdy technicy weszli, z ich ust zaczęła uchodzić para. Wbiegli
krętymi schodami na balkon, gdzie były zgromadzone meble z komedii, których już
nie grywano, a warstwa kurzu uczyniła wszystkie te przedmioty tajemniczymi i
uroczystymi.
— Dzisiaj skończymy inwentaryzację, uważaj, gdzie co będę zapisywał, Milton
— rzekł majster.
— A dlaczego? — zaniepokoił się Milton.
— Dlaczego? A gdybym tak umarł? Albo rozchorował się? Widzisz? Każdy z
mebli ma swoją fotografię. Czy to nie jest piękne?
— Skoro się to panu podoba... — rzekł Milton i przyniósł maszynę do szycia.
— Ta jest z Ukradzionej Pragi. Ale, ale, Milton, kto ci wymyślił takie piękne
imię?
— Mamusia — powiedział Milton i wskazał głową w stronę pasa — kiedy mnie
mamusia nosiła tutaj, trafiła na książkę, która się nazywała Raj utracony, i
postanowiła, że gdy się urodzi chłopak, będzie się nazywał Milton. Ta maszyna ma
numer dwadzieścia dwa.
— W porządku. Tutaj, Milton, widzisz fotografię... a tu, o tutaj, gdyby się coś ze
mną stało, w 'tym miejscu odkreślisz to czerwonym ołówkiem w spisie. A ty czytałeś tę
książkę?
— Nie.
— To szkoda, może twoja mamusia także miała jakiś swój raj utracony.
— Może i miała, ze mną... ale ja, panie majstrze, książek nie czytam.
— Szkoda. A co robiłeś, Milton, zanim przyszedłeś do teatru?
— Segregowałem zioła lecznicze.
— I czemuś tego poniechał?
— Już mi się mieszały zapachy, straciłem powonienie.
— Dlatego zaniechałeś?
— Dlatego. A zresztą także i dlatego, że wciąż żyłem o sezon później. Gdy kwitły
lipy, zbieracze przynosili mi suszone wio-
senne jaskółcze ziele i czeremchę. Gdy kwitły dziewanny, oni mi przynosili
dopiero lipowy kwiat, wciąż wszystko z poprzedniego sezonu... ale wie pan, gdzie tutaj
przybili numer inwentaryzacyjny? Na nodze!
— Niemożliwe! — zerwał się majster.
— Niech pan patrzy!
— No, to jest skandal! Bezimienna gwiazda! — irytował się majster, a gdy
pokazał Miltonowi fotografię stołka i odfajkował w spisie czerwonym ołówkiem,
oświadczył: — Ale zimno tutaj, co? — i poszedł ku wybitemu oknu, wystawił dłonie na
zewnątrz i ogrzewał je w zamieci śnieżnej.
— Pan to dopiero ma pamięć — zdziwił się Milton.
— To wprawa. Kiedy będziesz przy teatrze tak długo jak ja, to skoro tylko
zobaczysz jakiś grat, zaraz będziesz wiedział, kiedy i gdzie on w czym grał. A ty,
Milton, ja ci nie chcę pochlebiać, ale ty byś miał zmysł do tych mebli. Tylko trochę
chęci... czemu się nie pchasz naprzód?
— Ja już taki jestem. Zawsze we wszystkim pozostawałem o cały sezon w tyle.
Koledzy nosili już modne fryzury, a ja nadal smarowałem włosy pomadą i czesałem
się z przedziałkiem w środku, chłopcy nosili wąskie nogawki i marynarki o
spadzistych ramionach, a ja wciąż szerokie spodnie i wypchane ramiona, oni jeździli
150
na motorach, a ja chodziłem po polach i jak idiota rwałem bławatki. Koledzy już
dawno mieli żony, ale ja dopiero niedawno zakochałem się i ożeniłem.
— Tyś żonaty?
— A jakże. Ale to żelazne krzesło ma numer dwieście dwadzieścia.
— Domy pana Santoria. Teraz to zostaw i chodź tu także troszkę ogrzać sobie
ręce. Naprawdę, na dworze jest cieplej... A masz dobrą żonę?
— To jest anioł zabłąkany na ziemię. Jej rodzice mieli majątek, ale teraz w ich
willi jest czeski kościół narodowy. Pojechałem tam z Trudą popatrzeć. Była niedziela,
po schodach szli ludzie, a w jej dawnej willi śpiewano... Pójdź bliżej Zbawiciela... i
grały organy. Truda trzymała się płotu z drucianej siatki,
uśmiechała się i mówiła do mnie ...— „Popatrz, dawniej nas tu mieszkało
pięcioro, a teraz tyle ludzi... to dobrze, to dobrze...”
— mówiła do mnie.
— Serio?
— Serio. Byliśmy także popatrzeć w Jeseniku, tam rodzice mojej pani mieli
letniak... i znowu staliśmy za płotem, a z drzwi wygramoliło się trzydzieścioro dzieci,
potem wychowawczyni usiadła na trawniku i czytała dzieciom bajkę... A Truda mi
rzekła: — „Jakie to miłe, dawniej nas tu było pięcioro, a teraz jest trzydzieścioro
dzieci... Milton, ja teraz jestem bogatsza niż kiedykolwiek przedtem... Jest kościół, a w
nim śpiewają ludzie i jest żłobek, gdzie dzieciom czytają bajki... a mnie, Milton, jest
dobrze” — powiedziała mi Truda w Jeseniku. Robimy dalej?
— Poczekaj... oczywiście, widzę, że interesujesz się meblami i to mnie cieszy.
Teraz ci powiem ja coś o swoim domku... Ćwierć wieku temu powiedziałem sobie, że
na parceli wybuduję skromny domek. I poszedłem to zgłosić do wydziału
budowlanego. Gdym to zgłaszał, referent powiada: — „Tam się nie będzie budować,
bo przez pańską parcelę pójdzie linia kolejowa”.
— A ja na to: — „A co mi się stanie, jeśli mimo to będę budował?” — Referent
powiada: — „To pana zamkniemy”. — Ja zapytałem: — „Na jak długo?” a on na to: —
„Na pół roku”. — To ja się zamyśliłem, wziąłem kapelusz i powiadam: — „Zgoda!” — I
wyszedłem, a referent biegł za mną, potem zaś stanął na schodach i krzyczał: — „My
panu ten dom zburzymy!” — Majster krzyknął przez okienko synagogi, a na dole
ludzie, którzy kupowali choinki, zaczęli spoglądać w górę, ale nic w okienku nie
zobaczyli, bo sypał gęsty śnieg.
— Co robi twoja pani? — zapytał majster, gdy nadelektował się tym
wspomnieniem niczym drugą rzeczywistością.
— Jest dekoratorką. Ona znowu we wszystkim żyje o jeden sezon naprzód.
Kiedy ludzie chodzą po zimowemu, Truda już dekoruje wystawy zielonymi gałązkami
i złotymi słońcami i ubiera manekiny w wiosenne kostiumy... A gdy ludzie przemykają
się wśród przedwiosennej słoty, moja pani urządza wystawy z kostiumami
kąpielowymi, płaszczami plażowymi
i umieszcza nad nimi napis: „Dokąd w tym roku na urlop?” A gdyśmy się z
Trudą kąpali w Wełtawie, ona już sobie przywiozła do Tepu liście winogron i pękające
kasztany i ubierała woskowe pajace w płaszcze z flauszu i kostiumy z tweedu.
— Milton, tyś to gdzieś wyczytał!...
— Prawdę mówię. Ale wie pan co? Niech pan jutro pójdzie ja zobaczyć, będzie
robiła wystawę u Czapków. W dresie, w kożuszku, tatrzankach i barankowej czapce...
z taaaką buzią z zimna! Ale rozwiesza stylonową bieliznę i balowe suknie... ponieważ
Truda żyje już w styczniu i w lutym... Mówiła mi też, że gdy była mała, dziewczynki
bawiły się lalkami, ale ona już myślała o tym, kto będzie jej przyszłym. A kiedy go
miała, myślała już o dzieciach. Wciąż o Sezon naprzód, taka jest moja żona. To ci
dopiero, nie?
151
— To ci dopiero. Milton, idziemy do mebli. Ale żebyś wiedział, jaki ja byłem, to
ci skończę o sobie. Kiedym już wybudował, przyciosuję raz kołek, a tu skrzypnęła
furtka. I do mego skromnego domku idzie pan referent. Przyszedł i powiada: — „A
więc jestem, aby panu oznajmić, że my panu ten domek zburzymy!” — Ja dobrze
słyszałem, ale żeby zyskać na czasie, pytam: — „Co pan mówił?” — Referent znowu
uroczyście powtórzył, że mi ten domek zburzą. A ja złapałem za siekierę i wrzasnąłem:
— „Niech pan to jeszcze raz powtórzy!” — Referent wystraszony rozczapierzył
wszystkie palce rąk i zaczai .się cofać, patrzył na moją siekierkę i cofał się, a ja
wrzeszczałem: — „Co pan miał na myśli?” — On cofał się dalej, wreszcie namacał
rygiel od furtki i rzekł: — „Że panu tego domku nie zburzymy”. Otwarł bramę i już go
nie było. Domek stoi do dzisiaj! — wołał majster przybierając na balkonie pozę
zwycięzcy.
— Dobrze pan to zrobił, bo go pan sam budował — rzekł Milton i ściągnął
wielki wyplatany kosz.
— Proszę ja kogo! A gdyby mi ktoś ten domeczek zabierał, rozdepczę go,
rozdepczę! — groził majster.
— Wierzę panu... ale ten kosz, cholera, ciężki — mówił Milton i kolanem
pomagał sobie ustawić kosz na kufrze.
— To sir John Falstaff. Kumoszki.
— Numer sto sześć.
— Zaznaczę... a tutaj, tak, tutaj, jest jego fotografia. Ale teraz ci zrobię
przyjemność. Milton, postanowiliśmy, że ty się będziesz zajmował meblami! To
wszystko jest twoje, od wszystkiego będziesz miał klucze — cieszył się majster i ręką
wskazał na te wszystkie piękności pokryte miękkim kurzem.
— Cieszę się — rzekł Milton — ale co by było> gdybym to kiedyś wszystko
podpalił?
— Mnie się także chce to zrobić za każdym razem — mówił majster — ale ty
tego nie podpalisz, bo jesteś zwariowanie sumienny. Przy teatrze bowiem każdy jest
trochę stuknięty. Kiepski'to człowiek teatru, który w nocy nie wyskakuje z łóżka. Czyś
nie zauważył, że największe katastrofy na świecie powodują porządni ludzie?
— Tego nie wiem...
— Więc ja ci to powiadam. Ale w tej inwentaryzacji, Milton, na pewno
zrobiliśmy jakiś straszny błąd, bo tu wciąż mamy wszystko w porządku. A nie
widziałeś gdzieś tutaj mego czerwonego ołówka? — zapytał majster i poszedł znowu
ogrzać sobie ręce w grudniowej zamieci^
— Grabarz dał nam tylko urlop, nie? — mówił pan Bedar, pracownik „Ziół
Leczniczych”. Rano zaraz po szóstej zjawił się „Pod Mariańskim Obrazem” i tę
pięciokoronówkę, którą mu żona dała na obiad, raz dwa rozpuścił w gorzkim płynie.
Potem chodził od stołu do stołu, dopóki ktoś od niego nie odkupił podwieczorku. I te
pieniądze pan Bedar szybko zamienił na kielich o gorzkim zapachu. Gdy już nic nie
miał, mówił z satysfakcją: — Teraz gdy wylezę na drzewo, nie mam po co patrzeć na
ziemię... a czemu? — I zaraz sobie odpowiadał: — Ponieważ v grabarz dał nam tylko
urlop. — Dopiero potem szedł do pracy segregować rumianek i liście babki
lancetowatej i myślał o tym, kogo by dzisiaj naciągnąć. Ale ci, którzy z nim pracowali,
już mu nic nie pożyczali, w gospodach pan Bedar był tak zadłużony,
że musiał na podwieczorek jeździć tramwajem, aby tam, gdzie nie był znany,
nalano mu, a potem się z nim wykłócano o zapłacenie... w ten sposób zdobywał
kredyt. — To jest numer, to jest aspołeczny typ — mawiał o nim jego kierownik, aby
odrobinkę usprawiedliwić i samego siebie. Pan Bedar zaś odpłacał mu się tym, że gdy
gdzieś dostrzegał swego szefa, jak przy ladzie pięknie odchyla głowę i wlewa w siebie
kielicha, w kątku pociągał gości za rękaw, wskazywał swego przełożonego i szeptał: —
152
Znowu będzie manko! — Dzisiaj pan Bedar wyjechał tramwajem, aby odwiedzić
Miltona, swego kolegę, z którym niegdyś segregował zioła lecznicze.
Wysiadłszy z tramwaju pan Bedar wszedł do pierwszej restauracji za teatrem.
Restaurator niósł z kuchni parówki, zatrzymał się przy drzwiach i krzyczał do
głuchych ścian: — Tak się to chleje za moje pieniądze, hołoto jedna! — Kolanem
pchnął drzwi i wpłynął do lokalu. Podając parówki życzył monterom: — Smacznego,
panowie!
A monterzy, którzy wczoraj po raz pierwszy rozpalili pod naprawionym kotłem
i już wczoraj powiedzieli sobie, że skoro kocioł jest pod parą, to oni będą także, owo
życzenie smacznego uznali za dobry znak i zamówili: — Więc niech nam pan naleje
dwie sety i tamtemu panu także.
— Naturalnie, naturalnie — skandował restaurator, ale gdy się wycofał z lokalu
i przez zamknięte drzwi słyszał, jak monterzy śpiewają... księżyc z Wełtawą całował
się... krzyknął: — Kryminaliści, jak się to wydzierają, ale za czyją forsę, pytam? I
jeszcze za moje pieniądze upijają obcego chłopa, fuj! — splunął i pięścią pogroził w
stronę drzwi. Po czym ze spodni wyciągnął portfel, a gdy znalazł karteczkę z
rachunkiem, zaczai trzepać tym papierkiem i wykrzykiwać: — Już to wynosi
siedemdziesiąt koron i wesoło się chleje dalej. Kto to będzie płacił? Kto? —
wytrzeszczał oczy i pokazywał ten rachunek zamkniętym drzwiom. Potem wypogodził
twarz i z uśmiechem wsunął się do sali tanecznym krokiem, chwilę przysłuchiwał się
śpiewom, a potem rzekł: — Mają te chłopaki ładne głosy, co?
Poczciarz, który w baraniej czapie i kożuchu siedział przy piecu, rzekł: — Jak
naręczne krowy, ale ja pewnie odejdę z tej pracy — i wskazał poza okno na
ciemnoniebieski wóz pocztowy — poczta będzie przyjmować paczki tylko do piętnastu
kilo.
— O tym wiemy już od dawna — zauważył pan Bedar i z odległości przypił do
monterów. — Zamiast was mają tam pracować baby.
— Aha — przymknął oczy pocztowiec.
— A co będą robić poczciarze, gdy się sprzeda konie?
— Tego właśnie nie wiemy...
— Ale ja to wiem! Na koźle będzie siedzieć baba, a zamiast jednego konia będą
ciągnąć wóz dwaj poczciarze.
— O, zaraz, prrr! — splunął listonosz.
— No, a co byś ty chciał robić? — nadstawił ucha pan Bedar.
— Coś przyjemnego — rzekł pocztowiec.
— Słyszałem, że zredukowani poczciarze będą albo zbierać papierki na
dworcach, albo w Stromovce strzelać do wróbli.
— Ja to już także słyszałem — wtrącił się restaurator — ale ile jest w tym
prawdy, że kiedy listonosz doręcza forsę, to musi mieć ze sobą rewolwer?
— To bzdura — twierdził pocztowiec.
— Czekaj pan — restaurator ruchem ręki przerwał poczcia-rzowi — ja znowu na
głównej poczcie słyszałem, że gdy listonosz niesie forsę, a ktoś by go napadł, to
powinien się raczej zastrzelić, aby go bandyci nie dostali żywcem. Dlatego musi mieć
rewolwer. Czy to prawda?
— Prawda — powiedział pan Bedar — nawet się planuje, aby na Boże
Narodzenie listonosze jako służba publiczna doręczali pijaków.
— Co wy mi tu /pleciecie? To ja bym pierwszy wiedział — wskazał na siebie
pocztowiec.
— Co tam pan! Ja, jako restaurator, już o tym słyszałem, i to od samego
kierownika Rają, że od przyszłego roku, jak tutaj będę miał pijaka, to mam mu na szyi
153
zawiesić tabliczkę, na niej z dowodu osobistego odpisać jego adres i listonosz go musi
doręczyć.
— Komu to pan gadasz? — podniósł się listonosz.
— Siadajcie, ojcze — uspokajał go pan Bedar — doręczyć go musicie, boście
składali przysięgę służbową. Oczywiście tylko za potwierdzeniem odbioru.
— Chyba że tak — uspokoił się pocztowiec.
Restaurator strzepywał mu serwetką okruszyny na podołek i wyrażał
współczucie: — Na tych poczciarzy wszystko się zwala. W Nuslach jeśli ludzie nie
odbiorą butów z naprawy, to naczelnik poczty zwołuje pracowników i rozkazuje:
„Tutaj macie pełne torby butów, roznieście to razem z poczta za pobraniem”.
— Ale! My i tak mamy urwanie głowy, a jeszcze będziemy roznosić towar ze
sklepów!
— No a co byście chcieli? Wysiadywać po gospodach? — dziwił się restaurator.
t — E, w Pradze to poczciarze mają dobrze — rzekł pan Bedar — ale na takiej
prowincji oprócz załatwiania poczty to muszą oni jeszcze karmić bezpańskie psy.
Nawet nie żądało tego towarzystwo ochrony zwierząt; ludzie sami zdecydowali... bo
gdy ktoś nie może znaleźć poczciarza, wystarczy, jak spojrzy na ulicę: gdzie dużo
psów, tam jest i poczciarz.
— Nie, wszystko tylko nie to! — bronił się restaurator — gdyby to wprowadzili i
u nas, panowie, jakżebym tu wszedł, gdyby mi koło restauracji wysiadywały psy? Ja,
panowie, gdybym był ministrem poczt, to bym tylko zarządzi}, aby pocztowcy w zimie
zabierali z sobą konie przynajmniej do sieni. No bo jakoś trzeba się zaopiekować
wiernym zwierzęciem — wołał restaurator i rozłożył ręce tak, że przy tym przewrócił
kufel z piwem.
— Pan to umyślnie wylał! — zezłościł się listonosz, zerwał się i strzepywał z
kolan rozlane krople.
— To czemu się pan nie rozbierze?
— Nie warto na tę jedną chwilkę.
— To prawda, siedzi pan tu dopiero dwie godziny — powiedział restaurator i
spojrzawszy przez okno zasępił się. Wśród śnieżycy Cyganiątka rysowały na ścianie
samoloty i rakiety. — Jak je widzę, aż się cały trzęsę. To straszne, skąd się to w nich
bierze? Gdy zastnarują, dokąd rękami dosięgną, przynoszą sobie krzesło i
smarują wyżej. A w lecie? Rysują przed gospodą na asfalcie, a gdy się ściemni, to
myślicie, że dadzą spokój? Gdzież tam! Na czworakach wlezą pod latarnię i rysują
dalej!
— To dzieci — rzekł z kąta węglarz. — Renciści, gdy na Szlosberku grają w
mariasza, a robi się ciemno, to zabierają stoły pod latarnię i grają dalej. Albo ci, co
grają w damkę. Przejdą z grą na murek pod lampą i muszą skończyć — rzekł węglarz i
wstał, na plecach miał skórzany fartuch a pod oczami policzki czarne od pyłu. Patrzył
chwilę na swoje dłonie i rzekł: — Gdy tak spoglądam na te moje ręce, to myślę, że
przez trzydzieści lat nanosiłem ludziom w koszach tyle węgla, że gdybym te schody
ustawił jedne na drugich, na pewno bym po nich wraz z koszem doszedł aż na księżyc
— ale zaraz się poprawił — na księżyc nie, ale na pewno bym z tym koszem obszedł
całą taka wiosenną tęczę... Chciałbym zapłacić.
— Ja także — podniósł się pocztowiec.
Gdy się żegnali, węglarz podał restauratorowi rękę i uścisnął go tak serdecznie,
aż ślubny pierścionek wbił mu w palce. Ale szynkarz śmiał się i kłaniał. Potem pobiegł
do kuchni, obejrzał palec, potrzepał ręką i krzyknął do zamkniętych drzwi: — Za wiele
sobie, hołoto, pozwalacie. Nie lubię tego! — Potem wszedł do szynku i zwinnie
zamknął za sobą drzwi obcasem. Ale drzwi wejściowe się otwarły, ukazał się ż w nich
zmarznięty Milton.
154
— Witajże, Miltonie — zawołał pan Bedar i wyciągnął ręce.
— Panowie, oto jest mój kamrat, z którym pracowałem!
— Hm... — westchnął Milton.
A pan Bedar gładził i miął rękaw jego płaszcza i podziwiał:
— Jakie ty masz piękne paletko, to angielski materiał, takiego się już teraz nie
robi! — a gdy poklepał Miltona po plecach i poobmacywał mu ramiona, wykrzyknął
radośnie: — Ludzie kochane, od takiego dostać kuksańca, to jakby koń kopnął. Ty
niemądry człowieku, czemu nie jesteś zapaśnikiem? Ty gdybyś założył fińskiego
nelsona, to wykręcisz ramię razem ze stawem. A z „krawata” to bym się nie wydostał
nawet ja. Albo te nogi! Takie nogi miał tylko Jarda Burgr. Milton, czemu
przynajmniej
nie grasz w futbol? Ty byś dzisiejszych napastników rozkopał. Tyś mój gość!
Panie szefie, proszę dwie sety na mój rachunek! — dysponował pan Bedar i
pokrzykiwał do kolegi, z którym dawniej pracował. — Rozmawiałem też z naszymi
przełożonymi o tym, kto był najlepszym pracownikiem w „Ziołach Leczniczych”,
zgadnij, com powiedział?
— Nie wiem — szepnął Milton.
— To ja ci powiem... oświadczyłem, że ty byłeś największy pracuś. Ty! — rzekł
pan Bedar i jak gdyby coś go zainteresowało na dworze, oparł głowę o futrynę okna i
zatroskany patrzył, jak śnieg pada. Potem usiadł i zapytał:
— Więc jaki jestem?
— Wdechowy — uśmiechnął się Milton, a gdy spojrzał panu Bedarowi w oczy,
ujrzał tam te dwa tęskne ogniki, którym nigdy nie potrafił się oprzeć.
Sięgnął do kieszeni, namacał ostatnią dziesięciokoronówkę i podał rękę
koledze, który lekko ściągnął monetę i schował.
— Zbliżają się święta — rzekł usprawiedliwiająco pan Bedar i najpierw wypił
swój kieliszek, a potem, przeprosiwszy Milto-na, także i ten drugi, przeznaczony dla
tamtego. — Pójdę — powiedział i podniósł się.
— Wszystko zapłacę — wskazał na siebie palcem Milton. •':,.
— Mam to zapisać? — zapytał szynkarz.
— Zapisać — ziewnął Milfbn.
A pan Bedar podał rękę restauratorowi, przytrzymał jego miękką dłoń i mówił:
— Ma pan piękną restaurację, ja ją sobie zapamiętam. W każdej restauracji ktoś
powiedział coś, o czym się dowiedzieć możecie tylko w uczonych księgach. „U Pinka-
sów” na przykład jeden gość płakał w piwo i mówił — prawdziwe wykształcenie
oznacza zupełną ruinę. „Pod Złotym Tygrysem” powiedział jeden radca — z łajna bata
nie upleciesz, a jak upleciesz, to z niego nie strzelisz. „Na Kalczawce” raz powiada
harmonista — prawdziwy mężczyzna jest zawsze trochę podpity, troszkę zmarznięty i
odrobinkę śmierdzi uryną. „U Dwóch Babek” mówił student-okularnik — chłopcy,
nowoczesna sztuka to kurze oko, do którego wpadło ziarno jęczmienia, a tego
ziarna czepiła się śniedź zbożowa. „U Rozkosznych” mizerny konduktor rzekł —
poczucie własnej niższości zdobi człowieka. „Pod Złotą Palmą” jeden pan w cwikierze
przyznał się — cokolwiek powiem, zaraz temu zaprzeczę. „W Tichaku” rzekła
dozorczyni — ordynarne słowa są aktami strzelistymi przeciw grubiaństwu. Kelnerka
„Pod Białym Barankiem” powiedziała — w tak ludnym mieście ja jestem taka
samotna. „Pod Aniołem” oświadczył mleczarz — nowocześni ludzie zaczną chodzić
pieszo. — Pewna panna „U Szenfloków” oznajmiła — głębokie przeżycie jest tym
samym, co biblioteka uniwersytecka. To dopiero, nie? I w każdej restauracji coś
pięknego się powiedziało i wciąż się mówi, prawda?
— A co sobie pan zapamięta od nas? — zapytał restaurator wciąż trzymając
pana Bedara za rękę.
155
— Od was będę do śmierci pamiętał tego węglarza, co powiedział, że gdyby
ustawił nad sobą razem wszystkie schody, które przebiegł, toby po nich ze swym
koszem doszedł aż na księżyc. No, to idę.
Pan Bedar pożegnał się niemal zapłakany.
Gdy wyszedł, restaurator wskazał na niego przez okno i rzekł:
— To jest szarmancki człowiek, co?
Z kanału dla orkiestry wychodził Raskolnikow, kładł sobie rękę na piersi i
mówił: — Wielkiej rzeczy chcę dziś dokonać...
— i udał się na podwórze przy ulicy Grochowej, gdzie na pierwszym piętrze
świeciło się w pokoju Katarzyny Iwanowny, lich-wiarki i przekupki.
Milton siedział za kulisami na łóżku Sonieczki, a ustawiacz kulis Badiouczek
usiadł obok niego i martwił się.
Nie chcąc o tym dłużej myśleć, zwierzał się szeptem: — Akurat tak samo przed
Bożym Narodzeniem, jak dzisiaj, robiliśmy sekcję samobójcy. Doktor pułkowy, gdy
sobie umył ręce, powiada: — „Badiouczek, tutaj w tym worku jest serce żołnierza Fi-
kara, uważaj na nie, to jest osobliwe serce, zanieś je na Karlak do pana profesora
Jiraska.” — A ja szurnąłem obcasami i melduję: — „Rozkaz!” — I wziąłem to serce,
które znajdowało się w worku po mące. a miało wielkość głowy dziecka. I pomasze-
rowałem na Karlak. Tam zapytałem portiera: — „Jest już pan profesor
Jirasek?” — A ten, że pan profesor Jirasek jeszcze nie przyszedł. Więc poszedłem
naprzeciwko do „Czarnego Browaru”.
Elektomonter poprawił na ławeczce reflektor, aby nie migał, i po drabince
zszedł za kulisy. Kiedy mijał stojące w cieniu łóżko, szepnął: — Macie rozróbę.
— To dobrze — rzekł Badiouczek i ciągnął dalej: — I w tyrn „Czarnym
Browarze” zapoznałem się z niejakim Juldą, takim blondynem, który miał czaszkę z
przodu trochę zgniecioną. Mówił, że kompresor trzasnął go przy chłodni i tak go
urządził, że mu dawali ostatnie namaszczenie. — „Człowieku — powiada Julda — jak
ci się obudziłem w szpitalu, to koło mnie świece, a nade mną pochylały się
oskrzydlone głowy, a ja dopiero za chwilę zrozumiałem, że to się modlą zakonnice.
Więc, powiadam, cholera, gdzie ja jestem? Więc zakonnice poszły po prymariu-sza, a
prymariusz posłał po pana profesora Jiraska. I oni obaj razem stanęli nade mną, a
prymariusz powiadał: — Panie profesorze, ten chłop nam uciekł spod łopaty. — Ale
pan profesor rzekł, on tak czy owak umrze, więc mu dajcie to, na co ma ochotę. A ja
się ocknąłem z tego umierania i powiadam, że wypiłbym flaszeczkę koniaku! Jak mi ją
przynieśli, to łyknąłem od razu i straciłem przytomność. A rano znowu się ocknąłem i
powiadam, że wypiłbym jeszcze jedną flaszeczkę. Na trzeci dzień jeszcze jedną... i już
zaczynałem przychodzić do siebie. Więc znów przyjechał pan profesor Jirasek,
obejrzał tę moją głowę i powiada: — Chwała Bogu, już się wsysa! Dawajcie mu ten
koniak dalej. — Tak po trzydziestu flaszeczkach wstałem. Złote ręce pana profesora
Jiraska!” — tak mi opowiadał Julda. A ja mu na to, Juldo, trzymaj się mocno, to ci coś
powiem. I zwierzyłem mu się, że idę do pana profesora z sercem żołnierza Fikara,
który z nieszczęśliwej miłości strzelił sobie w łeb. Ale nie powinienem był tego mówić,
bo Juldzie zachciało się to serce koniecznie zobaczyć, czy w nim widać tę miłość. Ale
ja powiedziałem: — „Słuchaj, Juldo, ja jestem na służbie, nie mogę ci tego pokazać”. —
Więc Julda mruczał, żebym mu ten worek
przynajmniej dał ponieść, że pójdzie ze mną do pana profesora Jiraska, żeby
mu jeszcze raz podziękować za te jego złote ręce, które mu wskazały drogę. I za jego
zdrowie wypiliśmy każdy po trzy koniaki.
Raskolnikow szedł od lichwiarki i mamrotał da siebie. — Czego się ludzie
najbardziej boją, to tego pierwszego kroku, to tego pierwszego kroku... — i na scenie
światło zgasło, ciemne tło zjeżdżało na linach, ustawiacze kulis wbiegli cicho i
156
ustawiali stoły, na bloczku spuszczała się lampa naftowa, a z czarnych aksamitów
wychynęła zielona czaszka rekwizytora, który z wyciągniętymi rękami chodził po
scenie i szeptał: — ...gdzie jest ta siekiera... nie widzieliście gdzie siekiery?...
Towarzysze, ja jestem po zawale... co za rozpacz... — i po omacku cofał się w fiolet
ciemności.
Reflektory oświetliły scenę, a tytularny radca Marmieładow uniósł flaszkę i: —
Panowie, ja jestem urzędnik... —
Badiouczek złożył ręce pod kolanem i rzekł: — A potem wypiliśmy jeszcze jeden
koniak na drogę i Julda obiecywał, że gdy wrócimy ze szpitala, to mi pokaże swoją
żonę. — ,,Ona ci mnie tak kocha, że jak kogo przyprowadzę w odwiedziny, to zaraz się
stroi i mówi, tatusiu, ja skoczę po kotlety i zrobię babkę piaskową... Ale wiesz, co? —
powiada Julda — szpital nam nie ucieknie, wstąpimy do Stromeczków, a jak tam
nikogo nie będzie to ja się popatrzę na to serce”. Więc wyszliśmy z fantazją. Julda
wciąż przykładał ucho do tego serca, potrząsał nim jak budzikiem, ale ja mu
powiedziałem, że to daremnie, bo to serce już jest całkiem zimne. Ale Julda wciąż
gadał swoje, że tam musi być choć jakiś ślad po tej dziewczynie, dla której ten żołnierz
to zrobił, że na pewno, gdyby sięgnął nożem do środka, toby tarą znalazł jakiś obraz...
Tytularny radca Marmieładow rzekł do Raskolnikowa: — ...a więc moja córka
Sonieczka poszła na ulicę z żółtą książeczką, a ja proszę pana, leżałem pijany... — I
chwycił się za serce.
— Milton — odkaszlnął Badiouczek — co myślisz, jak dzisiaj będzie grać ta
„Jihlava”?
— Duża klasa.
— Kto?
— No, żołnierze.
— A ile ty byś tam postawił?
— Jedynkę.
— Ja też tak postawiłem, chyba ta ,,Opava” to nic takiego prawda? — zapytał
Badiouczek i aż się spocił.
Tytularny radca Marmieładow wołał: — Przecież każdy człowiek musi mieć
jakieś miejsce, gdzie może pójść... —
Badiouczek pogładził sobie włosy i ciągnął dalej: — Więc wstąpiliśmy do
Stromeczków i postawiliśmy sobie dwa koniaki. Gdyśmy wypili, restaurator zapytał:
— „Jeszcze dwa?”
Ale ja się zerwałem i zawołałem, gdzieżby, my się spieszymy do szpitala. I
ruszyliśmy. Gdyśmy przyszli do szpitala, portier powiada, że pan profesor będzie dwie
godziny operował. No to Julda się uparł, żeby pójść do niego, że żonka będzie stroić
choinkę świąteczną i ugotuje nam ponczu, potem skoczy po kotlety i zrobi babkę
piaskową... ale już koniec sceny — Badiouczek się podniósł.
Raskolnikow w sinym świetle odprowadzał pijanego Marmie-ładowa, potem
było ciemno i dekoratorzy przynieśli skrzynie i beczki i budowali podwórko.
Kiedy reflektor jednym okiem zerknął do podwórka, strażak siedział przy
drzwiach i spał... pochylając się coraz bardziej, jak gdyby to światło uginało mu
kręgosłup, zdawało się, że wystarczy jeszcze tylko odrobina światła i strażak machnie
kozła na scenę.
— Mam go obudzić? — spytał Milton.
— Niech tam wleci, przynajmniej będzie jakaś heca — machnął ręką dekorator
— ale ten tam, ten nie skończy naturalną śmiercią! — wskazał na rekwizytora, który
już znalazł atrapę siekiery, teraz stał z nią w kącie i czekał, aby ją podać Raskol-
nikowi, gdy na to przyjdzie czas — ten rekwizytor, wiesz, Milton, co zrobił? W drugim
157
akcie, kiedy ma podać Sonieczce zapaloną świeczkę za parawanem, minutę przedtem
stwierdził, że nie ma zapałek w kieszeni.
— „Ludzie, proszę was, kto ma zapałki?” — szeptał, ale nikt nie miał zapałek,
jeśli je kto miał, to czekał, co się będzie dalej działo... i już Sonieczka wyciągnęła rękę,
a ten rekwizytor podał jej świeczkę bez płomienia. Sonieczka osłoniła ten płomień
dłonią, bo tak miało być w sztuce, oświetliła wchodzącym twarze, aby ich poznać, ale
płomienia nie było... i rekwizytor złamany rozpaczą wyszedł chwiejąc się i szepcząc...
„katastrofa — ...katastrofa, moje serce...” — a aktorzy mieli z tego ubaw i ja także. Ale
jak tam grają w Jihlavie?
— Jak? — rzekł Milton — „Dukla” wyraźnie prowadzi... Oczywiście, jeśli idzie o
grę. Ale dużo także z.ależy od pogody.
— Od czego?
— Od pogody... wczoraj było wyraźnie słychać odgłos pociągów, to znaczy, że
będzie zmiana pogody.
— Aha.
— Ręczę za to. Ale wyjrzę. Czas jeszcze?
— Czekaj — rzekł Badiouczek i przez szparę w aksamicie spojrzał na scenę, a
potem rzekł: — Idź, Raskolnikow dopiero zabił tę babę, właśnie sobie myje ręce w
kubełku. Morze czasu.
— To idę — powiedział Milton, wyszedł spomiędzy kulis i posuwał się macając
po ścianie aż do bramy.
Nacisnął rygiel i brama się otworzyła.
Niebo było różowe, a powietrze złagodniało. Naprzeciwko na pierwszym
piętrze w ciemnym pokoju jaśniał ekran telewizora jak opalizująca pełnia księżyca. A
poprzez wzniesienie dolatywał w powietrzu głos ze stacji przetokowej — ...tor
dwudziesty szósty...
Milton zamknął bramę i wrócił, po czym usiadł na łóżku.
Dekorator Badiouczek nie wytrzymał ciszy i szeptał: — Jakeśmy tylko przyszli
do Juldy, naprawdę jakaś kobieta tam przystrajała choinkę, ale ledwie nas dostrzegła,
zaraz zaczęła krzyczeć: — „Morderco moich nerwów, gdzieś podział pieniądze?” — i
zaraz na mnie — „niech pan tylko patrzy, jak go pan urządził, ty pijusie jeden! Idę po
policjanta!” — Więc ja wyrwałem Juldzie to serce i dałem nogę. Gdym przyszedł na
Kar-lak, portier już od bramy dawał mi rękami znaki, że za późno.
No tak, ponoć pan profesor znowu gdzieś wyjechał autem i już nie przyjedzie...
Ale, Milton, jak tam na dworze?
— Pociągi słychać jeszcze lepiej.
— Pada?
— Prawie że.
— To ładnie... — rzekł tęsknie Badiouczek. A za sceną katarynka grała
wesolutką melodię z włoskiej opery.
— Czy w Jihlavie też maja kryty stadion?
— Tego to nie wiem.
— Pójdę sam popatrzeć, jak tam z tą pogoda — zdecydował.
Szedł macając po ścianie, otwarł bramę i w błękitno-różowej nocy patrzał.
Lekko mżyło, a śnieg zżółkł, synagoga po drugiej stronie ulicy była ciemna jak pnie
jaworów na przedwiośniu. Choinki bożenarodzeniowe leżały na stertach, spod portalu
podniosła się Sylva, bezpańska suka, mieszaniec wilczura i bernarda, a gdy biegła
chodniczkiem ku bramie, pod jej łapami mlaskał rzadki śnieg. Ktoś wsadził rękę przez
bramę na dziedziniec synagogi, pogłaskał sukęr a ona powróciła pod portal, aby rano,
gdy pierwsi klienci wejdą do sklepów i masarń, wślizgiwać się wraz z nimi i czekać, aż
sprzedawczynie dadzą jej jakiś ochłap z lady. Tak wędruje od sklepu do sklepu w górę
158
pod Krziż. Tam się zdrzemnie i po południu zaczyna to samo zbiegając w dół, aż
wieczorem znajdzie się znowu pod synagogą. Robi tak już od dziesięciu lat, a gdy
miała wrzód, ludzie z ulicy zawieźli ją na operację do pana doktora Welego.
Badiouczek widział ją teraz, jak ciapka po mokrym śniegu, pewnie idzie położyć się
przy portalu i tam śnić o beczułeczce na szyi i zasypanych wędrowcach.
Zamknął bramę i wrócił.
Powiedział: — Chyba będę miał przyjemne Boże Narodzenie, tak jak wtedy,
kiedym wrócił z tym sercem do wojskowego szpitala. Melduję: — „Panie pułkowniku,
pana profesora nie było w domu, tutaj jest to serce”. — A doktor zajrzał do worka i
krzyknął: — Ty idioto, to serce jest zupełnie zepsute”. — Więc to serce zabrałem i
zaniosłem do kotłowni i wrzuciłem w ogień...
Ale teraz wiem, że w Jihlavie nie ma krytego stadionu i że w tej śnieżnej bryi
„Opava” zarobi tam krzyżyk... sprawi niespodzia-neczkę. I moja nadzieja, mój zakład
za dwieście trzydzieści koron, przepadł...
Sonieczka Marmieładowa, z żółtymi warkoczami, w słomianym kapelusiku
ozdobionym sztucznymi czereśniami, kłaniała się Raskolnikowowi i mówiła
ceremonialnie: — Proszę pana, przyjdzie pan na pogrzeb?
Przełożyła Helena Gruszczyńska-Dębska
159
Kafkiada
Co rano gospodarz wchodzi na palcach do mojego pokoju, słyszę jego kroki. A
pokój jest tak długi, że od drzwi do mojego łóżka można by, a nawet opłacałoby się
przejechać na rowerze. Gospodarz nachyla się nade mną, po czym odwraca się, daje
znaki komuś stojącemu w drzwiach i oznajmia:
— Pan Kafka jest w domu.
Wznosi palec, bodzie nim po trzykroć powietrze, wraca powoli do drzwi, gdzie
ktoś, pewnie gospodyni, podaje mu blaszaną tacę z rogalikiem i kubkiem kawy,
gospodarz przynosi mi to wszystko do łóżka, a że trzęsą mu się ręce, kubek postukuje
na tacy. Wyrwany w ten sposób ze snu niekiedy zastanawiam się, co by było, gdyby
gospodarz budząc mnie, oświadczył, że nie ma mnie w domu. Chybabym się okropnie
przeląkł, bo ceremonia obwieszczania mojej obecności powtarza się co rano od kilku
lat, na pamiątkę pierwszego tygodnia, kiedy to dzień w dzień po przyniesieniu
śniadania okazywało się, że moje łóżko jest puste.
Padał wtedy nieustannie deszcz, niczym w okresie trzeciorzędu. Woda falowała
w rzece wciąż tym samym rytmem, a ja stałem w tym ciągłym deszczu nie wiedząc, czy
zapukać do drzwi, czy odejść. Generalskie epolety gaworzyły w koronach drzew, przez
gałęzie przedzierało się światło kilku latarń, a za uchylonymi drzwiami pokoju
rozbierała się jakaś postać — do snu, a może do miłości. Nocna lampka ciskała
cieniem o lakierowane drzwi, jakby chciała je rozbić. A ja zadawałem sobie py-
tanie, czy sprawca cienia jest tam sam, czy z kimś? Drżałem, bo w nocy deszcz
okropnie ziębi, a ślady stóp giną w błotnistej mazi. A jednak dobrze jest zadomowić
się w skorupce strachu, szczękać z trwogi zębami, dobrze jest przywodzić życie do
zguby, a rano zaczynać od nowa. Dobrze jest również żegnać się na zawsze i chwalić
nieszczęście jak spryciarz Hiob. Ale wtedy stałem w potokach deszczu i nie
wiedziałem: zapukać czy odejść, zbrakło mi bowiem odwagi, aby wydłubać sobie z
mózgu oko zazdrości. Modliłem się — nocy deszczowa, nie zostawiaj mnie stojącego
tutaj, o nocy deszczowa, nie zostawiaj mnie tutaj na pastwę banalnych uroków,
pozwól mi przynajmniej klęczeć w błocie i patrzeć na zamknięty dom. Następnego
dnia rano spytałem: — Polu, czy pani kocha mnie jeszcze? — Odpowiedziała: — Czy
pan kocha mnie jeszcze? — Na drugi raz, gdy się obudzę, zapytam: — Papieżu, śpisz?
— Kto wie, może pewnego dnia lusterko, które przytknę do jej ust, nie pokryje się
mgłą oddechu.
Teraz spaceruję po Ungelcie, przyglądam się kościołowi Świętego Jakuba, w
którym cesarz Karol brał ślub. Na rogu Małej Sztupartskiej mój gospodarz dostał po
gębie, nie dlatego że jest tajniakiem obyczajówki, lecz dlatego, że usiłował rozdzielić
dwóch pijanych facetów. Niedaleko stąd jest kamieniczka, w której niegdyś
mieszkałem, ale wyprowadziłem się, bo przez moją izdebkę na poddaszu przechodził
do swojego pokoju ślepy harmonista. Bardzo bym chciał wiedzieć, jak cesarz kochał
się z tą księżniczką, która miała taką siłę w rękach, że prostowała podkowy, a cynowe
tace zwijała w rulon. Chciałbym to wiedzieć. Gapię się na podcienia, gdzie
przechadzała się niegdyś markiza delia Strade, która podobno miała tak delikatną
skórę, że gdy piła czerwone wino, widać było, jak spływa przełykiem niby szklaną
rurką.
Wchodzę do domu, w którym mieszkam. Dawno, dawno temu w kościele
Tyńskim urwał się dzwoniący na mszę dzwon, przeleciał w powietrzu, przebił gontowy
160
dach i sufit i wpadł do zajmowanego obecnie przeze mnie pokoju. Gospodyni stoi
oparta o zadumane okno, firanki powiewają, a niewidoczny świat rzeź-
wieje. Wychylam się z okna trzeciego piętra, kamienne mury kościoła
Tyńskiego są jak ręką sięgnąć. Gospodyni spuszcza na mnie asparagus swych
złotoblond włosów, wionie od niej zapach jagodowego wina. Spoglądam na Matkę
Boską, przytwierdzoną cementem do ściany kościoła i bezwzględną niczym margrabia
Geron. Przechodnie suną koło wypalonego ratusza i uchylają kapeluszy przed
nieznanym żołnierzem.
— Wie pan co? — szepcze za moimi plecami gospodyni. — Pocałujmy się. Mam
ochotę na przyjacielskiego całusa.
Mówię: — Proszę mi wybaczyć, łaskawa pani, ale jestem wierny mojej
dziewczynie.
— Rzeczywiście! — syknęła. — Ale przed chlaniem i łajdaczeniem to pana nie
powstrzymuje. — I wybiegła zostawiając uwięziony w pokoju zapach jagodowego
wina. Firanki wydęły się, potem z wolna opadły, lecz po chwili tysiące koliberków
chwyciły w dziobki organdynową materię niby tren królewskiej szaty i firanki znowu
się wydęły pod naporem wiatru. Czasami w naszej kamienicy ktoś bębni na
fortepianie palcówki, a pod oknem staje obdarty człowiek o twarzy powgniatanej jak
jego walizka. Mury kościoła spływają rtęcią. Opuchłe sowy i pawiany śpią na
gzymsach.
— Pozwolę sobie zaoferować szanownemu panu szczoteczki
do zębów.
— Ależ nie, to niemożliwe.
— Dostaliśmy z Francji, tak, nylon, dwieście sześćdziesiąt
osiem koron tuzin.
— Nie, nie, nie, to niemożliwe.
— Za drogie? Panie asystencie, ale za to klientom będzie się cudownie tańczyło
na parkiecie wyfroterowanym naszymi wyrobami.
— A więc dlatego tak płakała!
— Mamy także na składzie nowość, dziecięce szczoteczki do włosów. Mogę
wypisać zamówienie?
— Tak, ale ja nie mogę jej opuścić.
— Pozwolę sobie zwrócić uwagę, że to surowiec dewizowy.
— Cały twój dom obrzucę kwiatami i klątwą.
— Gdyby pan płacił gotówką, mógłbym udzielić dwu procent rabatu. Towar
posłałbym loco franco, otrzymałby go pan w przyszłym tygodniu. A to? To jest
jpreparat wyrabiany przez firmę Hrzivnacz i sp. Tak, to ten, co się powiesił. Dlaczego?
Tego nie wiem. A pan wie, dlaczego nasz sędzia powiatowy postradał zmysły albo
dlaczego oglądacz zwłok się uśmiechnął? Przecież wystarczy trochę mocniej ściągnąć
krawat i zapytać swojego cienia: w jakim stopniu, bracie, jesteś żywy?
Wyskakuję z łóżka, wychylam się z okna i patrzę w ulicę jak w studnię. Dwie
zetknięte głowy, jasnowłosej kobiety i młodzieniaszka, całusy trzaskają jak z bicza. A
podmuch wiatru przynosi te odgłosy aż tutaj, do mojego łóżka.
— Nie wyrywaj się, już ani trochę mnie nie kochasz?
Blondynka molestuje, a bąbelki ciszy wznoszą się do księżyca, ćwiczącego na
trapezie nocy, poprzez trzy ściany słyszę chrapanie kucharza, z którym kiedyś
mieszkałem. Codziennie kupowałem świeży chleb, inaczej bym nie zasnął. Ten
kucharz tak chrapał, że musiałem wkładać do uszu tampony z miękiszu chleba,
zamurowywać się. Blondynka z czułością położyła się na kopczyku piasku koło
kościoła i pociągnęła młodzieniaszka na siebie. Kilka umazanych wapnem obręczy
stacza się po kochankach, grzechoczą murarskie narzędzia, ale oni nie słyszą. Biała
161
obręcz toczy się po ulicy niby księżyc w pełni. Matka Boska ma przycementowane
ręce, nie może nawet zasłonić oczu Dzieciątku.
Potem zamykają bary — „Figaro”, „Pająka”, „Chapeau Rouge”, „Romanie” i
„Magnes”. Za rogiem ktoś wymiotuje, na Staromiejskim Rynku jakiś obywatel
krzyczy:
— Panie, ja jestem Czechosłowak!
A drugi wali go na odlew w gębę i pyta:
— No to co?
Z podcieni wysuwa głowę kobieta, z nosa cieknie jej krew, jak gdyby przed
chwilą także przekonywała złego obywatela: Panie, ja jestem Czechosłowaczka! A
środkiem Rynku pan w czerni ciągnie damę w kretonowej sukience, ciągnie ją przez
kałużę i skarży się niebu:
— Z taką dziwką się ożeniłem! Z taką dziwką!
Dama obejmuje go za nogi, ale mężczyzna w czerni odtrąca ją kopnięciem, a
ona układa się w kałuży, przypasowuje się do niej jak fotografia do owalnej ramki,
włosy pokrywają brudną gładź wody niby morszczyny. Dopiero teraz mężczyzna w
wizytowym garniturze jest zadowolony. Klęka w wodzie, skręca te mokre włosy w
powrósło, odwraca ku sobie twarz zapłakanej kobiety i wodzi palcem po ukochanych
rysach, potem pomaga jej wstać, biorą się pod rękę, całują i odchodzą wolnym
krokiem niczym święta rodzina. Koło „Księcia Regenta” czarno odziany mężczyzna
robi zamaszysty wymach ramieniem, jakby wyciągał szablę, i woła w pustkę Rynku:
— Duch zwyciężył materię!
Potem przejechał tramwaj z kilkoma wisielcami, dyndającymi na rękach, a
jakiś przechodzień upadł i chciał podpalić bank. Nad miastem stoi rozkraczony
niewidzialny byk, widać mu tylko różowe jądra.
Czasami już rankiem wędruję na ulicę U Kotców. Na rogu kupuję sobie
horoskopy na wszystkie miesiące roku z góry, sprzedawczyniom towarów łokciowych
wyciekają z nosów strużki barwnych tasiemek, gdy mierzą je drewnianym metrem.
Zieleniarkom codziennie wyrastają z głów kolorowe parasole. Z nor w domach
wypełzają stare kobiety, twarze mają pobruż-dżone znakami Zodiaku, a zamiast oczu
dwa strzępy lamparciej skóry. Jedna sprzedaje zielone róże z ptasiego pierza,
admiralski kordzik i guziki od akordeonu, druga oferuje wojskowy drelich, płócienne
wiadra i wypchaną małpę. Wielkie kangurze torby przekupek na Targu Węglowym
wypchane są różnobarwnymi tulipanami. Gołębie w oknach wystawowych muskają
się dziobkami, papużki furkoczą skrzydełkami w klatkach — cóż za poetyczne
porównanie. Kilka kanadyjskich, chomików usiłuje wydostać się na wolność z
wysokiego komina akwarium. Pewnego razu za trzysta koron stałem się na chwilę
świętym. Kupiłem wszystkie szczygły, jakie mieli na składzie, i własno-^ ręcznie
puściłem je na wolność. Ach, cóż to za uczucie, gdy z dłoni wzlatuje wam
przestraszony ptaszek' Kieruję się do
hali, gdzie staruszki sprzedają ściętą krew w miseczkach. Cuchnie tu
noworodkami, przemoczonymi siennikami, octem i konopiami. Z ciężarówki
wyładowują jagnięta o poderżniętych gardłach. To dziwne, ale wielkie święta nie
mogą się obejść bez ofiar wśród zwierząt. Boże Narodzenie przypłacają życiem ryby.
Wielkanoc — koźlęta i jagnięta. Przypominam sobie jedno świniobicie u nas w domu,
kiedy źle zakłuty wieprzak zarył się w gnojówkę i wolał się w niej utopić, niż ujrzeć
jeszcze raz rzeźnika z nożem w ręce.
Nagle zaczynam się spieszyć, ale daremnie. Piwo, które niosę, już i tak
zwietrzało. W kancelarii firmy braci Zinner, zawalonej zabawkami aż do piątego
piętra, magazynier trzęsąc się ze złości mówi:
162
— Słuchaj no, Plavaczek, myśmy cię posłali po piwo, a nie po wodę życia! Co za
czasy, co za czasy! A dyspozytor dodaje zjadliwie:
— Kiedy znów umrze ci stryj Adolf, który umiera na raty?
— Lada dzień — odpowiadam, biorąc faktury. Potem aż do wieczora
sprawdzam i przeliczam dwa wagony zabawek.
Żołnierz z karabinem, żołnierz w furażerce, żołnierz w hełmie, oficer w marszu,
generał w płaszczu, dobosz, trębacz, róg, wielki bęben, żołnierz leżący z karabinem,
artylerzysta z wyciorem, oficer stojący z mapą...
Odfajkowuję na fakturach te figurki i myślę o tym, że ciągle mi się mylą, już
tyle lat upłynęło od chwili, gdy opuściłem dom, a ciągle jeszcze, niech tylko ktoś
gdzieś narzyga albo wrzeszczy w nocy, rano przylatują sąsiedzi i wymyślają matce:
pani synalek znów się w nocy wydzierał, czy on nigdy się nie usta-tkuje?
Luneta, telefonista piszący, motocyklista, ranny leżący, dwóch sanitariuszy,
lekarz w białym kitlu, pies-sanitariusz, żołnierz leżący z papierosam, dragon na
koniu...
Kiedy umarła ciotka Marysków, rankiem przybiegła do matki pani Marysków^
i zrobiła awanturę, że w nocy waliłem w ich okno i że ciotkę, mogła dostać przed
śmiercią konwulsji, tak się przelękła, bez wątpienia to byłem ja, bo ona wybiegła
przed
dom i słyszała mój wstrętny chichot... choć już tyle lat jestem
poza domem.
Krowa pasąca się, krowa rycząca, ciele stojące, źrebię pasące się, prosięta, kot z
kokardą stojący, kura dziobiąca, młode tygryski, hiena plamista, niedźwiedź stojący
na tylnych łapach, amerykański bawół, niedźwiedź polarny, małpa drapiąca
się...
W pamięci wynurza mi się obraz weterynarza pochylonego nad chorym
bydlątkiem, uspokajał księgowego, że zaraz przepisze odpowiednią miksturę, ale ze
mną nie wdawał się w rozmowy, tylko wrzasnął, żebym wziął pędzelek i w ten oto
sposób wcierał maść w racice. A potem polecił mi wziąć siekierkę, otworzyć wołu pysk
i w ten oto sposób wysmarować mu go wewnątrz. A ja się gapiłem i nie odważyłem się
powiedzieć, że nie jestem oborowym, że tak tylko przyszedłem popatrzeć.
Kozica, dzik, pastuszek, wieśniak, kominiarz, kowboj stojący, Indianin
rzucający lasso, zając siedzący duży, skaut w kapeluszu, pies owczarek...
Gdy wszedłem kiedyś do synagogi, nachylił się do mnie ubłocony Żyd i
zaszeptał: Pan także ze Wschodu? A ja skinąłem głową. Kiedy indziej, gdy wstąpiłem
na piwo, zaczepili mnie dwaj faceci. Jeden powiada: Ty jesteś piekarz! A ja skinąłem
głową. Facet zatarł ręce i wykrzyknął: Zaraz to poznałem — po czym kazał przynieść
karty i oświadczył, że to fajno, bo brakuje im trzeciego do mariasza...
Maria, Jezus, Józef, król stojący, król Murzyn, pasterz z jagnięciem, anioł,
Beduin, owce pasące się, pies owczarek...
Dzień w dzień odfajkowuję na fakturach dwa wagony zabawek przy ulicy
Maisla w firmie braci Zinner, hurtowa sprzedaż zabawek i towarów galanteryjnych,
dlatego po pracy lubię się przejść. Wciąż jednak potykam się o zabawki, które tego
dnia miałem w ręce. Lubię spacerować po Kampie, gdzie dzieci za-smarowują asfalt
rysunkami, łażą na czworakach i rysują dalej na ścianach domów, jak wysoko sięgną
ręką. Siaję w osłupieniu przed portretem mężczyzny w kapeluszu namalowanym
jednocześnie od przodu i od tyłu, zaś skryte pod kapeluszem ucho
dorysowane zostało nad głową niczym znak zapytania, niczym herb.
— To ty namalowałaś? — pytam głupio dziewczynkę, która dopiero co
skończyła ten rysunek, a łokcie ma niebieskie niczym naboje do strzelby myśliwskiej.
163
— Phi, to nic takiego — odpowiada i zamazuje pantoflem portret, który mógłby
wisieć w galerii. — Uczesze mi pan włosy?
— Chętnie... — mówię.
Dziewczynka siada okrakiem na ławce, następnie podwija jedną nogę, siadam
za nią, podaje mi przez ramię grzebień, ja zaś zaczynam ją czesać. A ona przymyka
oczy, potem spogląda na spadający liść i mówi: — Już go bolały ręce, więc się puścił.
Ściemnia się niezmiernie szybko, po serpentynach Petrzina zjeżdżają
rowerzyści, na czołach mają górnicze lampki. Kołyszące się na nefrytowym jeziorku
łódki za każdym zanurzeniem wioseł wydobywają z wody tuzin platerowanych
łyżeczek. Obok ławki przechodzi ślepiec, radarem białej laski prowadzi ślepą.
— O czym myślisz, gdy rysujesz na asfalcie? — pytam.
— O tym, jak ślicznie śpiewa ten ptak — wskazuje na gałąź i przyciska brodę do
piersi. To jeszcze dziecko, ale za jakieś pięć lat obudzi się w niej dorodny pasożyt
wydzielający substancje gryzące z domieszką boraksu i z wolna nasyci jej życie
nieszczęściem. Sczesałem jej włosy do tyłu, zważyłem w dłoni ciężkie pasmo i
zacząłem wiązać kokardę. A dziewczynka uniosła rękę, przycisnęła palcem węzeł,
żebym mógł zrobić jeszcze jeden i zawiązać okazałą kokardę. Potem odwróciła się,
rozsupłała sznurek, którym była przepasana, omotała się nim przerzucając końce,
wystoperczyła brzuszek, a ja przycisnąłem palec w miejscu skrzyżowania szpagatu,
aby mogła zrobić węzeł. Potem ni z tego, ni z owego pocałowała mnie w rękę i już jej
nie było...
Most Karola wygląda z Kampy jak długa wanna, w której przechodnie suną na
przymocowanych do* zadków kółkach. W rzece stęka Praga o połamanych żebrach i
łukach mostów skaczących z brzegu na brzeg niby zajadłe brytany. Mógłbym
rpójść do browaru, odwiedzić kuzynkę, która tam pracuje, albo złożyć wizytą
gospodyni, która zapraszała mnie na jagodowe wino, ale idę, gdzie mnie nogi poniosą.
Zagłębiam się w ulicę Michalską, czytam napis: Żelazne Drzwi. To człowieka
wzmacnia jak żelaziste wino. W pasażu zapuszczam żurawia do wnętrza sklepu
zegarmistrzowskiego, uczeń, który zamiata podłogę, bezustannie mruga
karmelkowymi oczami, na pewno ma zapalenie spojówek, na pewno co rano .musi
rozrywać palcami sklejone powieki, żeby trafić do miednicy. Mijający mnie dzisiaj
przechodnie podzieleni są na serie, jakby ktoś skuł ich niewidzialnym łańcuchem
nieszczęścia. Dziesięciu ludzi z obandażowaną głową, dwunastu z uniesionymi
znacząco brwiami, jakby chcieli coś powiedzieć, potem siedmiu z opaską na oku... '
Ale najuważniej przyglądam się kobietom. Co za głupia moda zapanowała,
wszystkie patrzą takim wzrokiem, jakby przed chwilą wstały z łoża miłości. I co one
mają pod bluzeczkami? Chyba rusztowania albo konstrukcję z fiszbinów, bo ich piersi
wprost kłują w oczy. A ten chód! Człowiek żyjący w wielkim mieście musi mieć całą
szafę wyobrażeń, bo inaczej to wykalku-lowane piękno mogłoby go doprowadzić do
morderstwa z lubież-
-ności. W pewnej chwili przyłączył się do mnie jakiś facet i zaczął opowiadać o
wszystkich swoich przedziwnych zajęciach, jak obsługiwał pierwszy automat w barze
„Korona”, siedział wewnątrz tego automatu i najpierw sprawdzał, czy wrzucona
moneta nie jest fałszywa, a dopiero potem kładł sznytkę na talerzyku i oburącz
obracał korbą mechanizmu, a ludzie nie mogli się nadziwić temu wynalazkowi, tak
samo jak wtedy, gdy siedział na wystawie w wielkim pięciometrowym zegarze,
trzymał w ręku kieszonkowy zegarek i co minuta przesuwał ogromną wskazówkę.
Opowiadał mi to, jeszcze teraz pełen zdumienia dla . swoich losów. Spytałem: — Kim
pan jest?
— Praktycznym filozofem — odparł.
164
— Więc niech pan łaskawie wyjaśni mi Kantowską krytykę praktycznego
rozumu — poprosiłem.
Szliśmy ulicą Szczepańską, Praga opadała w dół, jakby przygniatana prasą
hydrauliczną, a włosy praktycznego filozofa dotykały wylęgarni gwiazd. Zaprosił mnie
na gorące kiełbaski.
— Ten babsztyl ma dobre kiełbaski — powiedziałem.
Na staruchę padało światło acetylenowej lampy, a Rembrandt wstawał z
martwych. Jej ręce spoczywały na brzuchu, jakby obejmowały plecy marnotrawnego
syna. W ustach błyszczał jedyny ząb.
— To już północ, panowie? — zapytała.
Praktyczny filozof uniósł ku niebu palec i był w tej chwili piękny jak rabin Łów,
jak oderżnięte ucho Yincenta. Noc połyskiwała szlaką, srebrem krążków, śrub i
nakrętek. Powietrze pachniało amoniakiem, kwasem mlekowym, intymnymi
zabiegami toaletowymi kobiet, olejkami eterycznymi, kredką do warg. Zegar na
kościele Świętego Szczepana zaczął wybijać północ. Potem ze wszystkich stron
zawtórowały mu praskie zegary. A jeszcze potem te, które się spóźniły. Praktyczny
filozof z wilczym apetytem pochłonął smażone kiełbaski i odszedł bez pożegnania.
Minęła mnie prostytutka, piękna jak anioł w swojej białej sukience, odwróciła
się, a z pękniętego strąka ust wysypał się podwójny rząd białych groszków.
Zapragnąłem wyryć w jej uśmiechu kilka kolorowych słów, przekonany, że rano
przeczyta je w lustrze, gdy stanie przed nim ze szczoteczką do zębów.
Zwróciłem się do staruchy:
— Nie znała pani przypadkiem Franciszka Kafki?
— Mój ty Boże — plasnęła w ręce — ja jestem Kafka Franciszka. A mój ojciec
był końskim rzeźnikiem i nazywał się Franciszek Kafka. Znałam też jednego kelnera z
dworcowej restauracji w Bydżowie. — Nachyliła się do mnie, a jedyny ząb zaświecił jej
w ustach jak wiedźmie: — Ale, proszę pana, jeżeli zależy panu na czymś ekstra, pan na
pewno nie zemrze naturalną śmiercią, to niech pan każe się spalić i zapisze mi swoje
prochy, a ja będę panem czyścić widelce i noże, przynajmniej będzie się z panem
działo coś nadzwyczajnego, jakby pan był darem, nieszczęściem, miłością... che, che,
che.
Mówiąc to obracała widelcem syczące i skwierczące kiełbaski.
— Jestem też kabalarką — ciągnęła — gdyby nie ta chmurka, która zasłoniła
pańską gwiazdę, piękne rzeczy by pan tworzył... a idźże, idźże sobie, znów ją
przyniosło! — zawołała otrzepując spódnicę i odkopując coś nogą.
— Co się stało? — zapytałem.
— E, nic — powiedziała — to Jadwinia, córeczka polskiej hrabiny, no wie pan,
ta, co się utopiła, jej duch.. Ciągle się przy mnie kręci, a teraz ciągnie mnie za fartuch,
rozumie pan?
— Rozumiem — bąknąłem i wycofałem się z kręgu acetylenowej lampy.
Ruszam w drogę powrotną do domu. Przed wejściem do „Tu-randota” ktoś
pokazuje portierowi, że ma pieniądze. Z piwniczki „U Szmelhauzów” gramoli się po
schodach muzyka i dwóch śmiejących się staruszków. Ulica Skórzana pełna jest
nieskromnych gestów i ruchów. W rynsztoku leży czerwona róża, jakby wypadła
komuś z bukietu. Siadam na brzegu jeziorka na Staromiejskim Rynku, mój cień jest
zielony, obrzeżony fioletową la-mówką. Ktoś niesie wielki kaktus upstrzony
czerwonymi kokardkami na każdym kolanku. Ulicą Paryskąydzie pani, która wygląda,
jakby została żywcem wyjęta z dramatu Ibsena, płaszcz ma narzucony na pidżamę, z
pewnością cierpi na bezsenność i idzie nad rzekę, gdzie będzie stała oparta o
balustradę. Mężczyzna pod kandelabrem zastygł w takiej pozycji, jakby słuchał
muzyki poważnej. W rzeczywistości wymiotuje, robi to wrażenie, że z ust wypada mu
165
kieszonkowy zegarek z łańcuszkiem. Widzę oświetlone okno swojego mieszkania,
wiatr wydyma firanki, mój gospodarz chodzi po pokoju i żegna się krzyżem świętym.
Z pewnością na stole znów spoczywa oparta o garnek Biblia. Z Długiej wyłania się
milicjant, ręce aż po łokcie ma białe, jakby oblepione gipsem.
Myślę o tobie, Polu, o tym, co mi powiedziałaś:
— Ciebie jeszcze najmniej nienawidzę. W twojej ślinie czuję
smak miłości, twoje zęby są ścianą, po której spływa smutek.
Kochanie, jadłeś na kolację kiełbasę, bo na wargach został mi
kawałek mięsa, ale to nie szkodzi, całuj mnie nadal. I powta-
rzaj, że nawet Salomon w nimbie swej sławy, nawet ptactwo niebieskie ani
kwiaty polne nie są tak piękne jak ja. Mów to ciągle od nowa i złóż między moimi
nogami całopalną ofiarę, i podtrzymuj żar w moim łonie. A gdy idąc rano do domu
zobaczysz wiszącą za oknem sukienkę, nie przejmuj się. To ja będę obejmowała
nasycony słodkimi wspomnieniami dom. Ponoć w poręczach schodów można
namacać zgubione igły słońca.
Tak powiedziała i zeszła nad rzekę, gdzie miasto chodzi na rękach. Dziwiłem
się wtedy, dlaczego samochody jeżdżą po rzece do góry kołami, jakby miały płozy przy
dachach, dlaczego przechodnie witając się czerpią kapeluszami wodę.
— Człowieku, skąd ty bierzesz siłę, żeby handlując tymi głupimi zabawkami,
tymi szczoteczkami i grzebieniami, jeszcze przy tym pławić się w marzeniach?
A ja odpowiedziałem:
— Polu, jedynie ty pojęłaś sens słów, którymi zatopiłem twoje usta, włosy,
powietrze wchłaniane przez twoje płuca, właściwy sens wyrazów rodem z brukowej
gazety. Polu, jedynie ty zawsze odgadywałaś, kiedy słabło światło w moich oczach, i
jedynie ty zrozumiesz, co zostanie, gdy odejdę z twarzą blaszaną i martwą, albowiem
tak samo jak ja nigdy nie chciałaś radować się podług recepty, tak samo jak ja nigdy
nie rościłaś sobie prawa do cierpienia i żalu... Ale Polu, zepsuta i perwersyjna Polu,
dlaczego wnosisz panikę w moje życie, niczym stalaktyt, niczym nietoperz?
Zerwałem się z ławki na Rynku Staromiejskim, przede mną stał w rozkroku
milicjant z rękawami munduru unurzanymi w wapnie.
Wokół nie było żywej duszy, więc zacząłem mu się zwierzać:
— Wie pan, że od dzisiaj już do końca dni moich nie wolno mi się pozbyć
pragnienia, aby spacerować z aramejskim profesorem śmiechu? Od dziś już nie wolno
mi się pozbyć szczeliny w mózgu, albowiem wolność oznacza radość. Więc tonę w
szczęściu, projektach matrymonialnych, codziennych radościach, od-fajkowuję u
braci Zinnerów zające, króliki, kapliczki, włosy anielskie, choinkowe bombki,
zabawki. Rozumie pan? Wszyscy
jesteśmy braćmi, braćmi l'art pour l'art, jesteśmy piękni jak entarterte Kunst,
prawdziwi jak słowik, perwersyjni jak róża. Czy naprawdę pan rozumie? Bez szczeliny
w mózgu nie da się żyć. Nie da się człowieka odwszyć z wolności, bracia. Rozumie
pan?
Milicjant powiedział surowo:
— Niech pan nie krzyczy, panie Kafka, czego pan tak krzyczy? Bo zapłaci pan
mandat za zakłócanie spokoju publicznego.
Przełożyła Cecylia Dmochowska.
166