Elizabeth Harbison
Wszystko zostaje w rodzinie
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Dwadzieścia dziewięć lat w tej mieścinie.
- Trzydzieści. W ubiegłym miesiącu skończyłam trzydzieści.
- Dobrze, niech będzie. Nareszcie udało ci się stąd wyrwać, Joleen. Szczęście
się do ciebie uśmiechnęło, kochanie. Spełniają się marzenia twojej mamy. Tak się
cieszę, że chyba zacznę płakać. Wychodzisz za Carla Landona! Dziecinko, już
nigdy nie będziesz musiała pracować!
- Marge, nie powiedziałam, że za niego wyjdę. - Joleen Wheeler wierzchem
dłoni otarta łzy spływające po policzku. Nie wiedzieć czemu trzymała się kurczowo
tej myśli, która była dla niej niczym koło ratunkowe. - Szczerze mówiąc, nie wiem,
czy wspólny wyjazd do Dallas na tak długo to dobry pomysł. - Zacisnęła usta i po-
kręciła głową.
Doskonale wiedziała, że Marge oraz inne dziewczyny pracujące w „Domo-
wych obiadkach", z powodu właśnie takich wątpliwości uważają ją za idiotkę.
Wszystkie chciały się wyrwać z dusznej garkuchni cuchnącej hamburgerami i ce-
bulą. Po pracy musiały długo stać pod prysznicem, aby zmyć nieprzyjemny zapach.
Marge położyła dłonie na ramionach Joleen i spojrzała jej prosto w oczy.
Znajoma woń cebuli i staroświeckich perfum zalatujących lawendą sprawiły, że
znów ogarnęło ją wzruszenie.
- Posłuchaj mnie uważnie, dziecinko - powiedziała stanowczo Marge. - Kiedy
umarła twoja mama, jej ostatnim życzeniem było, abyś wyrwała się z tej podrzęd-
nej jadłodajni w miasteczku zapomnianym przez Boga i ludzi. Nie możesz spędzić
tu reszty życia.
Święte słowa. Matka zawsze chciała czegoś więcej; nie wystarczało jej kel-
nerowanie, ale umarła młodo, a los nie był dla niej łaskawy. Bladobłękitne oczy
Marge rozjaśnił blask, którego Joleen nigdy w nich nie widziała.
- Ludzie osiedlają się w Alvirze na krótko, a potem nie potrafią już stąd wy-
R S
jechać. Dla ciebie to życiowa szansa. Nie zmarnuj jej z powodu błahostki.
Joleen uśmiechnęła się bez przekonania i delikatnie pogładziła policzek naj-
lepszej przyjaciółki swojej matki.
- Moim zdaniem uczucia żywione do mężczyzny, którego mam poślubić, to
nie jest błahostka.
Marge chrząknęła z irytacją, a potem dokonała niemożliwego: spojrzała z gó-
ry na Joleen, która była od niej wyższa o dwadzieścia centymetrów.
- Mam rozumieć, że to jedyna wątpliwość, która cię powstrzymuje od poślu-
bienia potentata naftowego?
Joleen podeszła do stojącej przy ścianie szafy grającej.
- Wcale nie powiedziałam, że za niego wyjdę. Potrzebuję czasu, żeby
wszystko przemyśleć. Muszę być pewna, że to miłość, a nie... - Umilkła nagle, ale
w głębi serca wiedziała, że do poślubienia Carla może ją skłonić desperacja. Szyb-
ko odrzuciła natrętną myśl.
- Mniejsza z tym. Ten facet ma sporo atutów i warto go poślubić - upierała się
Marge.
- Czas pokaże. - Joleen sięgnęła do kieszeni po ćwierćdolarówkę, ale zamiast
monety wyjęła pierścionek z dużym brylantem, który Carl ofiarował jej jako dowód
szczerego oddania, chociaż jeszcze nie byli zaręczeni.
Przez chwilę przyglądała się ukradkiem okazałemu klejnotowi, a potem
schowała go do kieszeni.
- Szczerze mówiąc, jego prośba, żebym na lato przeprowadziła się do rodzin-
nej posiadłości i oswoiła z Landonami, zrobiła na mnie dziwne wrażenie. - Joleen
nie mogła znaleźć monety, więc nacisnęła klawisz B3 i kopnęła w bok maszyny. Z
głośnika popłynęła stara melodia. „Crazy" Patsy Cline. Szalona. Kto tu oszalał... z
miłości?
- Nie chcesz zamieszkać w przestronnym domu z klimatyzacją? - spytała
zdziwiona Marge.
R S
- Przecież nie chodzi o komfort i takie inne bzdury. - Joleen odgarnęła jasne
włosy, ale niesforne kosmyki znów opadły jej na twarz. - Mam wejść do rodziny
Landonów i być jedną z nich. Nie jestem pewna, czy podołam takiemu wyzwaniu.
Za bardzo się od nas różnią.
- Kochanie, zmieni się tylko otoczenie. Landonowie, tak jak my, jedzą, piją i
chodzą do toalety.
- Jesteś pewna? A może to inna rasa? - Joleen wybuchnęła śmiechem.
- Nawet jeśli mają pokoje kąpielowe zamiast łazienek, szybko nauczysz się z
nich korzystać, bo masz głowę na karku, dziewczyno. - Marge wzruszyła ramiona-
mi.
- Nie jestem pewna - westchnęła Joleen i po chwili namysłu mruknęła: - A je-
śli z czasem wyjdzie na jaw, że popełniłam błąd?
- Przestań szukać dziury w całym. Dasz sobie radę.
- Chciałabym mieć twoją pewność siebie.
Zapadła cisza. Marge zrobiło się żal dziewczyny, więc dodała:
- Rób, jak ci serce dyktuje.
Nie była pewna, co Marge ma na myśli, lecz nim zdążyła spytać, stuknęły
drzwi wejściowe. Obie kobiety odwróciły się jednocześnie, a Joleen machinalnie
wygładziła spódnicę. Zwykle miała na sobie kelnerski fartuszek.
Do baru wszedł wysoki mężczyzna około trzydziestki, szatyn o lśniących nie-
bieskich oczach. Wyglądał na zagubionego turystę.
Joleen spojrzała na niego... i nie potrafiła już odwrócić wzroku.
Miał na obie dopasowane, wytarte dżinsy podkreślające zgrabną sylwetkę i
doskonały gatunkowo bawełniany podkoszulek, ale nosił go tak niedbale, jakby to
był stary, zniszczony łach. Joleen doceniła od razu barczyste ramiona, mocną bu-
dowę i ciemną opaleniznę znamionującą siłę i zdrowie. Obrazu dopełniały lśniące
jasne oczy, i pełne zmysłowości usta.
Poczuła, że wstrzymuje oddech i powoli wypuściła powietrze z płuc. Przypo-
R S
minała uczennicę podstawówki, która spotkała przypadkowo kapitana drużyny fut-
bolowej z liceum. Lęk przed małżeństwem z rozsądku, który próbowała zlekcewa-
żyć, powrócił ze zdwojoną siłą. Stał przed nią wspaniały mężczyzna, którego los
zesłał tu w momencie, gdy zadawała sobie pytanie, czy kocha Carla i czy gotowa
jest spędzić z nim resztę życia. Oto prawdziwy Apollo... rodem z westernu. Mógłby
zagrać szeryfa albo reklamować dżinsy.
Chyba śniła na jawie.
Mężczyzna spojrzał na drzwi, które automatycznie zamknęły się za nim, po-
tem zerknął na Marge, w końcu na Joleen. Oczy mu zabłysły, gdy poczuł na sobie
jej uporczywy wzrok. Milczenie się przedłużało, sekundy mijały - co mogło ozna-
czać, że nieznajomy chce ją poderwać. Często musiała odprawiać natrętów; zaraz
zaczną się niewybredne żarty i dwuznaczne propozycje. Joleen nie odpowiadała na
takie zaczepki. Tak przynajmniej było do tej pory...
A teraz przez krótką chwilę gotowa była umówić się z tym obcym mężczy-
zną. Na szczęście miała trzeźwy umysł i szybko wybiła sobie z głowy ten idio-
tyczny pomysł. Pora wrócić do rzeczywistości; to nie przeznaczenie ani miłość od
pierwszego wejrzenia sprawiły, że poddała się nagłemu zauroczeniu. Skłoniła ją do
tego nieco przesadna obawa przed małżeństwem i zmianą stylu życia. Gdyby
wszedł tu fryzjer Hank, zareagowałaby tak samo, byle tylko odwlec decyzję. No...
może przesadziła z tym Hankiem, ale symptomy oczarowania na pewno byłyby
podobne.
- Czego pan sobie życzy? - Marge przerwała kłopotliwe milczenie.
Nieznajomy rzucił jej badawcze spojrzenie. Nie patrzył już na Joleen, która
nagle posmutniała; czuła się przez moment jak rzucona w kąt szmaciana lalka.
- Szukam Julie Wheeler - powiedział niskim, wibrującym głosem. Zerknął
pytająco na dziewczynę, jakby szukał potwierdzenia, że trafił pod właściwy adres.
- Ja... - zaczęła niepewnie Joleen, ale Marge natychmiast dała jej kuksańca w
bok.
R S
- Czego od niej chcesz, młody człowieku, jeśli wolno spytać? - mruknęła,
krzyżując ramiona na piersi. Często miała do czynienia z rozmaitymi krętaczami i
oszustami.
Mężczyzna uniósł brew, jakby ta sytuacja ogromnie go bawiła.
- Muszę ją zabrać do domu - odparł i z irytacją zacisnął usta.
Joleen miała ochotę roześmiać się głośno, ale strach nadal przyprawiał ją o
szybsze bicie serca. Przez moment wiedziała, kim jest ten człowiek i potrafiła wy-
jaśnić, czemu od razu poczuła do niego sympatię. Łączyła ich silna więź. Szybko
się opamiętała, lecz nadal była zbita z tropu, ponieważ do tej pory nigdy nie zaznała
takiej bliskości. Nie umiała powiedzieć, co to właściwie oznacza.
- Niestety, nie ma tu żadnej Julie Wheeler... - wyjaśniła, udając, że nie widzi
ostrzegawczych spojrzeń Marge, która obawiała się zapewne porwania lub nawet
czegoś gorszego. Kolejny, mocniejszy kuksaniec spowodował, że nagle zamilkła.
Mężczyzna wyraźnie się odprężył, a typowy dla pechowego turysty wyraz
zagubienia zniknął nagle z jego twarzy.
- Tak sądziłem - powiedział z uśmiechem, wyciągając z tylnej kieszeni spodni
niewielką karteczkę. - To na pewno jeden z głupich żartów Carla.
- To on pana tu przysłał? - spytała pospiesznie Joleen.
Serce uderzyło jej mocniej. Co za pech! Nikt nie może się dowiedzieć, że
miała ochotę poderwać jednego z przyjaciół narzeczonego.
- Carl Landon - potwierdził mężczyzna.
Pora zadać kolejne pytanie i wyjaśnić sytuację. Joleen kątem oka spojrzała na
zegar ścienny. Była trzecia trzydzieści. Carl miał po nią przyjechać pół godziny
temu. Zwykle się nie spóźniał. To do niego nie pasowało.
- Czyżby miał wypadek? - zapytała podniesionym głosem.
Los bywa mściwy. Zepsułam wszystko, opowiadając Marge o swoich rozter-
kach, myślała gorączkowo. Przez głupie mrzonki zniszczyłam najważniejszy zwią-
zek, śniąc na jawie o przystojnym nieznajomym, chociaż mogłam ułożyć sobie ży-
R S
cie z Carlem.
Mężczyzna ponownie uniósł brwi i skupił uwagę na Joleen. W niebieskich
oczach błysnęły szelmowskie iskierki.
- Julie Wheeler to pani, zgadłem?
- Owszem, sądzę jednak, że chodzi panu o Joleen Wheeler - odparła z roz-
drażnieniem, zapominając na chwilę o sympatii, którą przed chwilą do niego czuła.
- Przynajmniej inicjały się zgadzają. Zapewne chodzi o mnie.
Otworzył szeroko oczy, jakby nie potrafił ukryć zdziwienia, ale szybko wziął
się w garść.
- Proszę o wybaczenie. Rozumiem, że mogła pani poczuć się urażona, bo
pomyliłem się, wymieniając imię.
Szelmowskie iskierki znów błysnęły w jego spojrzeniu. To chyba kpiny. Po-
czuła, że się rumieni, ale nie zwracała na to uwagi.
- Co z Carlem? - wypytywała. - Miał się ze mną spotkać pół godziny temu.
Miał wypadek?
- Skądże! Musiał wyjechać do Monte Carlo, oczywiście w interesach - odparł
drwiąco nieznajomy. - Poprosił mnie, żebym zawiózł panią do Dallas, a potem do
naszego domu, więc... - Przerwał i obojętnie wzruszył ramionami. - Robię, co do
mnie należy. Możemy jechać?
Joleen znieruchomiała, nie wiedząc, jak się zachować.
- Kim pan jest?
- Nazywam się Jake.
- Jake?
- Brat Carla - wyjaśnił z uśmiechem, ukazując rząd równych, białych zębów. -
Mam nadzieję, że słyszała pani o mnie - dodał z powątpiewaniem.
- Zapewne... Nie przypominam sobie... Nie jestem pewna - mówiła zmiesza-
na. Brat Carla, pomyślała z rozpaczą. Spotkała mężczyznę, który spodobał jej się
od pierwszego wejrzenia, ale natychmiast okazało się, że wpadł jej w oko brat na-
R S
rzeczonego. To był bardzo zły znak. - Nie sądzę, żeby mówił coś o rodzinie.
- Pisali o panu w „Skandalach" - wtrąciła Marge, w zadumie drapiąc się po
policzku. Spojrzała porozumiewawczo na Joleen i dodała: - Od początku wiedzia-
łam, że znam jego twarz. - Zerknęła podejrzliwie na Jake'a i perorowała dalej: - On
jest czarną owcą wśród Landonów. Pojechał do Tybetu, zamknął się w klasztorze i
żył jak mnich.
- Gazety rozdmuchały sprawę. Byłem tam gościem, to wszystko.
Joleen popatrzyła na niego z ciekawością i spostrzegła, że oczy nagle mu po-
ciemniały; zbeształa się natychmiast, bo przez moment miała wrażenie, że go pod-
gląda, by zaspokoić próżną ciekawość.
- W dalszym ciągu nie rozumiem, czemu Carl przysłał tu pana, zamiast po
prostu dać mi znać, że nie przyjedzie.
Jake wzruszył ramionami i uśmiechnął się chłodno.
- Oto cały Carl. Mniejsza z tym. Proponuję, żebyśmy mówili sobie po imie-
niu. Wkrótce będziesz należała do rodziny, więc po co te ceremonie? Czy to cały
twój bagaż? - spytał, podchodząc do niewielkiej walizki.
- Sama ją wezmę - zaprotestowała pospiesznie i trochę za głośno.
- W porządku - odparł Jake, unosząc ręce w obronnym geście. - Nie chciałem
cię urazić. Zaparkuję samochód przed wejściem.
- Mam własne auto - powiedziała, jednocześnie zastanawiając się, czy jej
gruchot zniesie tak długą wyprawę. Dotychczas zakładała, że pojedzie samocho-
dem Carla, ponieważ bardzo nalegał, ale nie miała ochoty podróżować z jego bra-
tem. Wskazała ręką parking przed barem i dodała: - Mój stary grat stoi niedaleko.
Zerknął przez okno na rząd aut, a potem rzucił jej badawcze spojrzenie.
- To daleka droga. Stary grat, powiadasz. Jak on to wytrzyma? - mruknął z
powątpiewaniem.
- Sama zadaję sobie to pytanie.
- Dziś będzie czterdzieści stopni w cieniu. Masz klimatyzację?
R S
- Tak - odparła bez zastanowienia, ale z jego oczu wyczytała, że nie dał się
nabrać. - No dobrze, nie mam klimatyzacji, ale to bez znaczenia. Wystarczy otwo-
rzyć wszystkie okna i będzie chłodno - dodała pospiesznie.
Obserwował ją przez chwilę, a potem kiwnął głową.
- Jak sobie życzysz. Chodźmy, pora jechać.
Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić i mruknęła bez entuzjazmu:
- Doskonale. Ruszajmy...
Jake przez chwilę stał nieruchomo, jakby chciał się upewnić, że nie zmieniła
decyzji.
- Pojadę pierwszy. Jedź za mną.
Pokiwała głową, a gdy wyszedł, znów głośno westchnęła.
- Czas na mnie - stwierdziła półgłosem, odwróciła się do Marge i dodała; -
Nie podoba mi się to wszystko.
- Och, przestań - burknęła zniecierpliwiona kobieta. - Powinnaś z nim jechać.
Przecież na twoim aucie nie można polegać. Sama mówisz, że to stary gruchot.
- W tej chwili mam więcej zaufania do mego samochodu niż... - Mało brako-
wało, aby wyznała, że boi się zostać sam na sam z przystojnym Jake'em Landonem,
ale ugryzła się w język i dodała: - Nie będę podróżować z mężczyzną, którego dziś
zobaczyłam po raz pierwszy.
- Przecież to brat Carla! Co ci się może stać?
Joleen spojrzała przez okno na idącego w stronę parkingu Jake'a. Mimo woli
podziwiała wspaniałą sylwetkę w dopasowanych dżinsach i niedbale włożonej ko-
szulce. I ta cudowna opalenizna. Chyba nie zdawał sobie sprawy, że jego zmysłowy
urok zniewalająco działa na kobiety.
- To chyba oczywiste, że nic mi nie grozi - obruszyła się natychmiast i ze
zdziwieniem stwierdziła, że w głębi serca odczuwa żal. - Zresztą on nie jest w
moim typie.
- Posłuchaj, Joleen. Nie zrażaj się pochopnie do Carla. Trudno, coś mu wypa-
R S
dło, ale przysłał brata. To znaczy, że mu na tobie zależy. Wszystko się ułoży. Nie
warto przejmować się drobiazgami.
- Łatwo ci mówić. A jeśli ten wyjazd okaże się największą pomyłką w całym
moim życiu? Opuszczam na dobre twój bar. Nie było mi tu źle. Miejsce nie jest
wyjątkowe, ale prócz szkoły wieczorowej to cały mój świat.
- Zawsze możesz wrócić, jeśli będzie taka potrzeba - zapewniła Marge. -
Masz u mnie pracę i mieszkanie.
Joleen spojrzała na nią z wdzięcznością. Łzy napłynęły jej do oczu.
- Dziękuje, Marge. To wiele dla mnie znaczy.
- Jestem pewna, że wypłyniesz na szerokie wody i będziesz tu przyjeżdżać
tylko w odwiedziny. - Marge także była wzruszona. - Bierz manatki i ruszaj do
mężczyzny twojego życia.
- Co masz na myśli?
- Dość wahań, skarbie. Nie dowiesz się, co cię czeka, dopóki nie zaryzyku-
jesz. - Uniosła brwi w charakterystyczny dla siebie sposób, dając do zrozumienia,
że nie warto się dłużej spierać. - Znikaj stąd i... przyślij mi kartkę z Dallas.
Rzeczywiście trzeba ruszać, pomyślała Joleen. Rozejrzała się po raz ostami,
zerknęła przez okno na Jake'a czekającego przy wyjeździe z parkingu i wzruszyła
ramionami.
- Pójdę już - mruknęła, odwracając się plecami do Marge. Na odchodnym
dodała: - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby sprawy ułożyły się jak należy.
Jake wolnym krokiem podszedł do swojego dżipa. Chętnie popatrzyłby jesz-
cze na Joleen, ale powstrzymał się siłą woli i zerknął tylko na przydrożną knajpę,
którą opuszczała. To jakiś absurd. Dzisiejsza sytuacja przypominała sceny z tanich
melodramatów.
W tej dziewczynie było coś... swojskiego. Ledwie ją zobaczył, ogarnęło go
wrażenie, że znają się od dawna. Carl jej nie doceniał. Miała w sobie urok i moc,
R S
których nie był w stanie dostrzec. A może to ja przesadzam, zreflektował się Jake.
Często się mylę, gdy próbuję ocenić, z kim mam do czynienia. Może i tym razem
dałem się zwieść pozorom.
Westchnął głęboko i pozwolił sobie na jedno przelotne spojrzenie w stronę
Joleen. Żegnała się czule ze starszą przyjaciółką. Obserwował je lekko zbity z tro-
pu. Mógłby przysiąc, że Carl twierdził, jakoby ta panna Wheeler miała na imię Ju-
lie.
Rozmarzył się, czekając, aż pożegnanie dobiegnie końca. Nadal brzmiał mu w
uszach łagodny, niski głos Joleen, przywodzący na myśl cichą kołysankę. Używała
lekkich kwiatowych perfum, które znał, ale nie mógł przypomnieć sobie ich nazwy.
Mniejsza z tym; to nie uroda, zapach czy głos spowodowały, że od razu stała mu
się bliska. Miała w sobie tajemniczy urok, który sprawiał, że pragnęło się jej towa-
rzystwa.
I pomyśleć tylko, że dzięki niej spełnią się zapewne marzenia Carla o fotelu
gubernatora. Jake pokręcił głową, wspominając polityczne aspiracje brata, powta-
rzającego od dawna, że potrzebna mu zwyczajna dziewczyna, którą wystarczy do-
brze ubrać. Był przekonany, że bez trudu nią pokieruje. Typowa amerykańska
piękność z prowincji nie ma wielkich wymagań. Trzeba ją tylko wyciągnąć z biedy,
zabrać do wielkiego miasta i pokazać w telewizji, a prości ludzie, tacy jak ona, bę-
dą uwielbiać dobroczyńcę i zaraz postanowią na niego głosować.
Dla aroganckiego i zapatrzonego w siebie Carla to wyjście doskonałe. Bez
Joleen nie zdobyłby popularności wśród zwykłych śmiertelników. Dla nich był sy-
nem magnata naftowego, który urodził się bogaty i nie zrobił nic, aby zasłużyć na
swoją fortunę. Z drugiej strony jednak ci ludzi myśleli schematami, bo mało kto
uważa za pracę stałe inwestowanie i pomnażanie kapitału, a hazard rzadko bywa
uznawany za dobrą metodę zdobywania pieniędzy. W obu dziedzinach Carl miał
się czym pochwalić.
R S
Jake oparł się o drzwi samochodu. Obrócił głowę, gdy usłyszał dźwięk
dzwonka wiszącego u drzwi baru. Joleen wyszła przed budynek, niosąc w jednej
ręce niewielką walizkę, a w drugiej dużą skórzaną torebkę. Nie patrzyła na niego,
miał więc sposobność, by przyjrzeć się jej dokładnie.
Była mocnej budowy. Jego matka stwierdzi zapewne lekceważącym tonem,
że Joleen jest zbyt pulchna. Rzeczywiście, tu i ówdzie była przyjemnie zaokrąglo-
na, co do niej pasowało. W niczym nie przypominała chudych jak szczapy dziew-
czyn Carla. Miała długie, jasne włosy i wyglądała niczym młoda dama z lat pięć-
dziesiątych. Długa spódnica i prosta bluzka zakrywały jej wdzięki, ale Jake'owi ta
powściągliwość bardzo się spodobała. Lubił styl, który wiele pozostawiał męskiej
wyobraźni.
Teraz jednak nie miał czasu na takie domysły, chociaż, od chwili gdy zoba-
czył Joleen po raz pierwszy, głupie myśli chodziły mu po głowie. Carl miał swoje
powody, by zainteresować się tą dziewczyną. Stało się. Jake nie należał do facetów
podrywających cudze narzeczone.
Było mu jej żal, bo nie wiedziała, w co się pakuje. Nie miała pojęcia, jaki
czeka ją los, gdy zostanie żoną Carla Landona. Jake doskonale wiedział, co brat
miał na myśli, gdy wspominał o jej zaletach. Nie znosił takiego podejścia do kobiet,
ale sam także dostrzegał atuty, które zwróciły uwagę Carla.
Joleen miała piękną twarz. Co więcej, jaśniała magicznym blaskiem, który
rozświetlał rysy i przykuwał wzrok. Oczy miała jasnoniebieskie, a ładne brwi
nadawały jej twarzy wyraz otwartości i zamyślenia. Nos był mały i prosty. Wiele
mieszkanek Dallas zapłaciłoby majątek chirurgom plastycznym, byle osiągnąć taki
efekt. Twarz miała wyrazisty kształt, a policzki lekko się zaokrąglały. Niestety,
Carl na pewno będzie nalegał, aby Joleen trochę zeszczuplała.
Biedna dziewczyna, pomyślał Jake. Nie zdaje sobie sprawy, że ten spełniony
sen o Kopciuszku i księciu z bajki będzie dla niej gorzkim rozczarowaniem.
- Możemy jechać, skoro jesteś gotów - powiedziała, wyrywając go z zamyśle-
R S
nia.
- Może zmienisz zdanie? Na pewno nie chcesz jechać moim samochodem?
Doskonale wiedziała, o co mu chodzi. Powinna uznać jego racje i potulnie
wsiąść do dżipa. Wykluczone! Otworzyła drzwi swojego zakurzonego grata i
wrzuciła do środka walizkę. Potem stanęła z Jake'em twarzą w twarz i oświadczyła:
- Ten samochód dowiezie mnie wszędzie, gdzie zechcę. Jak na ironię w tej
samej chwili boczne lusterko przekrzywiło się z bolesnym zgrzytem.
- Czy jesteś świadoma, że twoje niezawodne auto ma do przejechania ponad
sto kilometrów?
- To stary, dobry, amerykański samochód. Jest niezniszczalny - odparła sta-
nowczo i poprawiła lusterko.
- Złomowiska są ich pełne.
Spojrzała mu w oczy i na jej ślicznej twarzy pojawiły się rumieńce. Jake po-
żałował pochopnej uwagi.
- Będę trzymać się blisko ciebie - zapewniła Joleen. - Gdybyś miał kłopoty,
chętnie ci pomogę - dodała z uśmiechem.
Nie wiedział, czy z niego żartuje, czy mówi poważnie, ale jej przyjazna,
uśmiechnięta twarz bardzo mu się podobała.
Wsiadła do samochodu, zapięła pas i zatrzasnęła drzwi. Po trzech nieudanych
próbach silnik wreszcie zaskoczył. Jake jako pierwszy wyjechał z parkingu i ruszył
w stronę Dallas. Miał wrażenie, że pusta asfaltowa droga stanowi dla niego trafną
przepowiednię na najbliższe dni. W rezydencji została tylko matka, cierpiąca w
swojej sypialni z powodu złamanego palca u nogi. Na razie nie mogła opuszczać
domu, ale gdy tylko wydobrzeje, poleci natychmiast do Palm Beach, a wówczas do
powrotu Carla będą z Joleen zupełnie sami.
R S
ROZDZIAŁ DRUGI
- Stary grat! - mruknęła Joleen.
Zgrzytnął bieg zmieniony przy wjeździe na główną drogę. Gdy opuściła szy-
bę, wilgoć i upał wdarły się do auta, w którym już wcześniej czuła się jak w saunie.
Ciekawa zależność między kobietą i pogodą; na samą myśl o uczuciowych zawi-
rowaniach zrobiło się jej gorąco, a czoło pokryło się potem. Spojrzała w lusterko
wsteczne i wzniosła oczy do góry na widok swojej obrzmiałej i mokrej twarzy.
- Brat Carla na pewno jest mną zachwycony. Zrobiłam na nim cholerne wra-
żenie - mruknęła ironicznie i wzruszyła ramionami. Od kilku tygodni Carl powta-
rzał cierpliwie, że powinna ładnie się wyrażać i przestrzegać dobrych manier. Zer-
knęła na jadące przodem auto i powiedziała głośno: - Jake. - Westchnęła ciężko. -
Jake, nie sądzę, żebyś był mną oczarowany. Nic straconego, mam dość czasu, by
zatrzeć złe wrażenie. - Mocniej ścisnęła kierownicę. - Dam sobie radę. Postawię na
swoim. Carl będzie ze mną szczęśliwy. Stanę się prawdziwą damą i pokażę
wszystkim, na co mnie stać.
Gdy jechała za Jake'em, uświadomiła sobie, że Carl wspominał kilkakrotnie o
bracie, lecz ani razu nie wymienił jego imienia. To dziwne; w jego głosie nie sły-
szała goryczy ani oznak niechęci. Można pomyśleć, że Jake nie jest dość ważny,
aby warto było powiedzieć, jak ma na imię.
Po chwili zastanowienia zadała sobie kolejne pytanie: Jak często Carl wspo-
minał o niej, skoro Jake zwrócił się do niej per Julie? Odsunęła pospiesznie tę myśl.
To nieporozumienie odzwierciedla nie najlepsze kontakty między braćmi, lecz nie-
wiele mówi o uczuciach, jakie żywi do niej Carl. Czy namawiałby ją do ślubu,
gdyby jej nie uwielbiał?
A czemu postanowiłaś za niego wyjść, dopytywał się wewnętrzny głos. Ko-
chasz go nad życie?
- Powiedziałam mu szczerze i otwarcie, jakie są moje uczucia - odparła gło-
R S
śno. - Wyznałam, że nie potrafię się w nich rozeznać. Mimo to nalegał, żebym się
przeniosła na pewien czas do jego posiadłości. Mam spędzić tam lato i poznać le-
piej przyszłą rodzinę.
Zgodziłaś się, bo wszyscy cię namawiali. Robisz, co ci każą.
- Jadę tam, bo sama również tego chcę. Zdecydowałam się, bo jeśli będę nadal
żyła tak, jak dotychczas, miną lata, zanim ukończę studia i wreszcie coś osiągnę.
Zgodziłam się, bo Carl jest przemiły i bardzo go lubię. Moim zdaniem czeka nas
piękna przyszłość - stwierdziła stanowczo.
Chcesz zostać żoną polityka? Jesteś żałosna! Wewnętrzny głos nie dawał za
wygraną.
- Nieprawda! - Joleen już się nad tym zastanawiała. - Otworzą się przede mną
nowe możliwości: będę pomagać ludziom i na pewno zrobię wiele dobrego. Założę
rodzinę, będę miała dzieci, starczy mi pieniędzy, żeby je nakarmić i ubrać.
Uświadomiła sobie, że Jake nie będzie zachwycony, jeśli zobaczy w lusterku,
że ona przez całą drogę gada do siebie. To się nazywa głośny monolog. Tymcza-
sem wewnętrzny głos nie dawał jej spokoju.
Co powiesz o miłości?
Sama raz po raz zadawała sobie to pytanie.
- Miłość... niejedno ma imię. Może się także objawiać jako szacunek i wza-
jemne poczucie bliskości. - Z trudem przyjmowała to do wiadomości, lecz powta-
rzała te słowa tak często, że prawie w nie uwierzyła. - Zresztą miłość jest mocno
przereklamowana. Wszyscy mówią, że z czasem przemija
Sumienie jednak nie dawało jej spokoju. Była przygotowana na małżeństwo z
rozsądku, ale czy powinna wciągać w nie Carla? Włączyła radio, by zagłuszyć
wewnętrzny głos. Nadawano prognozę pogody i zapowiedź nadchodzącego hu-
raganu, więc zmieniła stację; znany spiker poradził:
- Pokochaj samego siebie.
Nacisnęła kolejny guzik i usłyszała starą piosenkę o umykającym pociągu,
R S
której słuchała bez obrzydzenia.
Jadący przodem Jake włączył kierunkowskaz, uprzedzając, że lada chwila
wjadą na autostradę. Joleen wstrzymała oddech. To prawdziwe wyzwanie dla jej
wiekowego auta. Na zewnątrz było ponad trzydzieści stopni, a temperatura jeszcze
wzrośnie; dopiero później się ochłodzi. Zerknęła na termometr; wszystko w normie.
Odetchnęła z ulgą. Jakoś to będzie.
Jake gładko włączył się do ruchu, przyspieszając natychmiast do najwyższej
dozwolonej prędkości. Joleen wcisnęła gaz do dechy, modląc się w duchu, by uciec
przed nadjeżdżającymi autami. Silnik charczał i postukiwał.
Nie ma gadania! Ten samochód musi dojechać aż do Dallas. Joleen była
święcie przekonana, że od tego zależy jej pewność siebie. Jake powiedział, że w
Ameryce jest mnóstwo starych aut i sama przyznała mu rację. Wprawdzie rzadko
widuje się je na drogach, ale to nie daje nikomu prawa do kpin z jej samochodu.
Szkoda, że nie wspomniała o tym, zamiast jak ostatnia idiotka w milczeniu słuchać
obraźliwych uwag.
Niestety, trudno się przemóc, gdy przyzwyczajenie nakazuje wysłuchać
uprzejmie obelg każdego impertynenta. Matka nie szczędziła trudu, by wpoić Jole-
en zasady dobrego wychowania. Czasem przykro było patrzeć, jak klienci odnosili
się do tej kobiety. Joleen znacznie łatwiej sobie z nimi radziła, gdy sama została
kelnerką i musiała znosić podobne traktowanie. Uderzyło ją nagle, że matka byłaby
zrozpaczona, gdyby się dowiedziała, że wiodły podobne życie. Harowała latami,
chcąc zapewnić córce dobrobyt. Serce by jej pękło, gdyby usłyszała, że zbierane z
trudem oszczędności ledwie wystarczyły na pokrycie kosztów pogrzebu.
- Wiem, mamo, że na co innego chciałaś przeznaczyć te pieniądze - powie-
działa Joleen łamiącym się głosem i poczuła, że wzruszenie ściska jej gardło - ale
urządziłam ci piękną uroczystość.
Tak, matka byłaby dziś dumna z Joleen, która wpadła w oko Carlowi Lando-
nowi i mogła nawet zostać jego żoną! Dlaczego trzyma go w niepewności i żąda
R S
czasu na rozważenie propozycji? Inni ludzie uznaliby, że upadła na głowę, ale
wrodzona uczciwość nakazywała jej upewnić się, czy małżeństwo z rozsądku jest
dla nich obojga najlepszym wyjściem. Przecież niezależnie od tego, co sądzi Mar-
ge, miłość jest na pewno fundamentem trwałego związku.
Jake znów dał znak kierunkowskazem i Joleen wjechała za nim na środkowy
pas. Z obawą pomyślała, że od pierwszego wejrzenia poczuła do niego ogromną
sympatię. To zresztą chwilowe zauroczenie. Można je chyba uznać za dowód, że
między nią i Landonami istnieje duchowe pokrewieństwo, skoro natychmiast tak
bardzo polubiła jednego z nich. To dobry znak.
Z westchnieniem przyznała, że wpatruje się jak urzeczona w postać Jake'a
widoczną zza tylnej szyby auta. Bardzo się różnił od Carla. Takie było jej pierwsze
spostrzeżenie, gdy stanął w drzwiach baru „Domowe obiadki". Carl miał regularne
rysy, natomiast u jego brata natychmiast rzucał się w oczy niewielki garb na nosie i
nieco krzywy uśmiech; jedno i drugie dodawało mu tylko uroku. A te oczy... Kolor
podobny, ale wyraz tak odmienny... We wzroku Carla objawiała się pewność siebie
i wewnętrzna siła, natomiast w spojrzeniu Jake'a była głęboka zaduma. Przypomi-
nał Joleen poetę. Coś go dręczyło, a duchowe zmagania ujawniały się w jego
oczach.
Nieszczęśliwym trafem Joleen zawsze miała słabość do wrażliwych męż-
czyzn. Tak przynajmniej było do niedawna.
Zresztą to chwilowe zaćmienie umysłu, z którym wkrótce się upora, świado-
ma znaczenia rychłego małżeństwa z Carlem. Powinna to sobie często powtarzać,
aż nabierze całkowitej pewności.
Chwileczkę, zreflektowała się, ściskając mocno kierownicę. Przecież Jake
wcale nie był dla niej ważny! Liczyło się przede wszystkim jego podobieństwo do
Carla. To oczywiste! Nie widywali się przez ostatnie dwa tygodnie i dlatego bardzo
za nim tęskniła. Czasami ogarnia człowieka nostalgia, choć nie wiadomo, czemu
jest przygnębiony. Na widok osoby podobnej do obiektu tęsknoty popada w eufo-
R S
rię, która przybiera niekiedy pozory uczuciowej fascynacji. Tak zapewne było i w
tym przypadku.
Joleen odetchnęła z ulgą, pewna, że już wie, skąd się biorą te dziwne uczucia,
i doszła do wniosku, że to jednak dobra wróżba dla jej związku z Carlem. Postano-
wiła na wszelki wypadek unikać Jake'a w czasie swego pobytu w posiadłości Lan-
donów. Carl z pewnością przyjedzie tam jutro. Będą spędzać czas w towarzystwie
jego rodziny. Jeśli wierzyć telewizyjnym operom mydlanym, w takich rezyden-
cjach zawsze przebywa mnóstwo gości.
Ciekawe, czemu Carl nic jej nie powiedział o podróży za granicę? Jake
twierdził, że decyzja o wyjeździe została podjęta w ostatniej chwili. Podobno jego
brat dopiero dziś opuścił kraj. Czy to możliwe, by wrócił jutro?
Oczywiście, idiotko, skarciła się w duchu. To niedorzeczne podejrzewać, że
skłonił ją, by przyjechała do rodzinnej posiadłości, chociaż sam nie zamierza się
tam zjawić, by dotrzymać jej towarzystwa. Z pewnością nie zostanie sama w ob-
cym domu, na łasce ludzi, których dotąd nie znała. Carl nie jest do tego zdolny,
uznała w duchu i usiadła wygodniej za kierownicą.
Po namyśle doszła do wniosku, że musi poślubić Carla Landona. To wielka
szansa. Spełnią się marzenia jej matki. Kto wie, może z czasem Marge zacznie
przyjeżdżać do niej i zostawać na dłużej? Kiedy przyjdą na świat dzieci, byłoby
wspaniale, gdyby przeprowadziła się na stałe i pomagała się nimi opiekować.
Joleen nabrała otuchy i dodała gazu. Uznała, że trzeba jak najszybciej dotrzeć
do posiadłości, ale silnik zawył buntowniczo.
- Litości! - rzuciła błagalnie. - Błagam, tylko się nie zepsuj. - Wzniosła oczy
ku niebu. - Mamo, wstaw się za mną. To wielka szansa, nie ma powodu do obaw.
Na pewno jej nie zmarnuję...
Przerwała, bo pod maską coś wybuchło, a siła niewielkiej eksplozji odrzuciła
auto na prawy pas. Odruchowo próbowała zredukować bieg, ale sprzęgło było za-
blokowane. Nacisnęła hamulec i samochód zaczął dygotać. Serce waliło jej mocno,
R S
gdy na jałowym biegu jechała wolno w stronę pobocza. Silnik zgasł, gdy zatrzy-
mała się w bezpiecznym miejscu.
Przez chwilę siedziała nieruchomo, zaciskając dłonie na kierownicy. Potem
usłyszała cichy syk i zobaczyła chmurę dymu wydobywającą się spod maski. Rzu-
ciła przekleństwo, za które przed laty matka zmyłaby jej głowę, i szarpnęła uchwyt
pod deską rozdzielczą. Chwyciła leżącą na tylnym siedzeniu gaśnicę i wyskoczyła z
samochodu. Trzymając ją w ręku jak tarczę, uniosła maskę. Ani śladu ognia. Po-
chyliła się nad silnikiem. Nie sądziła, że jest aż tak źle. Obluzowany filtr powietrza
urwał się, niszcząc pasek klinowy i chłodnicę. Szkody były poważne, a urządzenia
nie nadawały się do naprawy. Trzeba będzie je wymienić, a to oznaczało nie tylko
stratę czasu, lecz i spore wydatki.
Popatrzyła na drogę i ujrzała znikające auto Jake'a. Oddalał się z dużą szyb-
kością. Będzie musiała jechać do Landonów autobusem, w najgorszym razie tak-
sówką - a na koncie miała zaledwie dwieście dolarów. Z chłodnicy wyciekał z sy-
kiem zielonkawy płyn. Joleen uznała to za dowód złośliwości przedmiotów mar-
twych. Awaria nastąpiła całkiem nie w porę.
- Jedno ci powiem, stary gracie. Moim zdaniem zrobiłeś mi to umyślnie. - Po-
kiwała głową i zerknęła na przejeżdżające samochody. Jake zniknął; przejedzie za-
pewne z pięćdziesiąt kilometrów, nim pojmie, że mu się zgubiła. Kto wie, czy w
ogóle to zauważy. Zwróciła się ponownie do samochodu: - Nie mogłeś się zepsuć
trochę później? Trzeba było wytrzymać chociaż pół godziny, góra pięćdziesiąt mi-
nut. - Poczuła zapach rozgrzanego oleju silnikowego. Za chwilę cała ta maszyneria
może wybuchnąć, pomyślała ze zgrozą.
Joleen dostrzegła znak drogowy informujący, że w pobliżu jest telefon. Bę-
dzie więc mogła wezwać pomoc drogową; stary grat nie zasługuje na to, by zostać
na poboczu. Przynajmniej jedno z nich dotrze do miejsca przeznaczenia. Nie miała
pojęcia, jak dojedzie do posiadłości Carla, ale była pewna, że dopnie swego, bo te-
raz zależało jej na tym bardziej niż kiedykolwiek. Uznała, że nagła awaria to znak
R S
niebios. Nie mogła dłużej żyć tak, jak do tej pory. Teraz każdy dzień oznaczał wal-
kę o przetrwanie. Rzuciła gaśnicę na tylne siedzenie i sięgnęła po torebkę leżącą na
fotelu pasażera. Najwyższa pora, by wszystko zmienić, tłumaczyła sobie. Nie da się
tego zrobić metodą kolejnych przybliżeń, skoro na każdy krok do przodu przypada
dziesięć kroków w tył.
- Nie wolno tak mówić - skarciła się głośno, idąc na poszukiwanie telefonu. -
Przestań być taką pesymistką. Czasami wszystko całkiem nieźle się układa. Trzeba
tylko spojrzeć na sytuację z dobrej strony. - Po chwili zastanowienia dodała: - Pro-
blem w tym, że trudno ją znaleźć.
Otarła wierzchem dłoni spocone czoło. Ciekawe, jak długo będzie analizowa-
ła dzisiejsze zdarzenia w poszukiwaniu dobrych stron, nim przyzna w końcu, że los
obszedł się z nią okrutnie i niesprawiedliwie.
Kierowca przejeżdżającej ciężarówki nacisnął klakson i uniósł w górę kciuk.
Joleen doszła do wniosku, że miarka się przebrała W tej samej chwili z tyłu dobiegł
ją pisk hamulców, trzask otwieranych i zamykanych drzwi, a potem męski głos:
- Wsiadaj, chętnie cię podwiozę.
Wystraszona, bez słowa przyspieszyła kroku. Słyszała wiele opowieści o sa-
motnych kobietach, napastowanych, kiedy ich auta zepsuły się na autostradzie. Szła
prosto przed siebie; nie zamierzała się oglądać. Usłyszała tupot biegnącego męż-
czyzny i poczuła się zagrożona. Silna dłoń dotknęła jej ramienia.
- Joleen!
Odwróciła się natychmiast i zobaczyła Jake'a.
- To ty?
- Mam podać miejsce urodzenia oraz imiona rodziców? - spytał żartobliwie.
Wybuchnęła śmiechem, ale czuła się niepewnie. To Jake tak na nią działał.
- Zauważyłeś, że nie jadę za tobą? - spytała z niedowierzaniem. - Sądziłam, że
zorientujesz się dopiero po kilkunastu kilometrach.
- Miałaś nadzieję, że mnie zgubisz?
R S
- Bzdura! Źle zrozumiałeś...
- Na piechotę to kawał drogi - uśmiechnął się, ale natychmiast spoważniał, by
nie okazać, że zrobiło mu się ciepło na sercu. - Nie poczuj się dotknięta, ale marnie
wyglądasz. Taka wędrówka jest ponad twoje siły, więc zapraszam do auta.
Joleen poczuła, że robi jej się gorąco. Była czerwona na twarzy, spocona i na
domiar złego całkiem opadła z sił, co dało się zauważyć.
- Muszę wezwać pomoc drogową - tłumaczyła, jakby to było dostatecznym
usprawiedliwieniem. Udawała nazbyt zaaferowaną swoimi sprawami, by mogła
skorzystać z jego propozycji.
- Już to zrobiłem.
Zdawała sobie sprawę, że musi przyjąć jego pomoc, a zarazem korciło ją, aby
tego nie robić.
- Dziękuję - mruknęła opryskliwie, ale natychmiast się zreflektowała. - Jestem
ci bardzo wdzięczna.
Zawrócili oboje i poszli w stronę jego dżipa.
- Zawsze do usług.
Gdy stanęli przy samochodzie, niespodziewanie spojrzał jej w oczy. Oboje
długo milczeli. Joleen miała wrażenie, że lada chwila serce wyskoczy jej z piersi.
Dość tego, nakazała sobie w duchu. Uspokój się! Nie bądź śmieszna!
- Bardzo mi przykro, że sprawiam tyle kłopotu - powiedziała.
- Drobiazg, Joleen - odparł z uśmiechem, przechylając głowę na bok.
Lubiła, gdy wymawiał jej imię z akcentem na ostatnią sylabę. Miał klasę, tak
samo jak Carl.
- Wskakuj - rzucił, otwierając przed nią drzwi.
Po chwili wahania odwróciła wzrok i nadal czując na sobie jego spojrzenie,
zajęła miejsce w aucie. Miała nadzieję, że przez najbliższą godzinę nie zrobi z sie-
bie kompletnej idiotki.
R S
ROZDZIAŁ TRZECI
Joleen usiadła na chłodnym, obitym skórą fotelu pasażera. Gdy Jake wsiadł
do auta i uruchomił silnik, powietrze z klimatyzatora łagodnie owiało jej twarz.
- Przed chwilą wcale nie chciałam cię urazić. Zastanawiałam się tylko, czemu
tak szybko po mnie wróciłeś - tłumaczyła pospiesznie. - Byłam niemal pewna, że
dopiero w Dallas zaczniesz się zastanawiać, gdzie mnie zgubiłeś.
- Ani na chwilę nie spuszczałem cię z oka. Raz po raz zerkałem w lusterko
wsteczne. Kiedy zobaczyłem, że zjeżdżasz na pobocze, na najbliższym rozjeździe
zawróciłem po ciebie. - Z kpiącym wyrazem twarzy spojrzał jej w oczy. - Rzecz
jasna, nie oczekuję wdzięczności.
Joleen wolała milczeć; znów poczuła się zakłopotana. W pierwszej chwili
chciała mu podziękować, ale po namyśle zacisnęła usta i nie powiedziała ani słowa.
Nagle przypomniała sobie, że z samochodu zabrała jedynie torebkę.
- Moja walizka.
- Wyjąłem ją przed odjazdem i rzuciłem na siedzenie. - Ruchem głowy wska-
zał tylną część auta. Wysłużona, obdrapana walizka kontrastowała z jasną skórą
samochodowego siedzenia. - Niewiele się w niej mieści. Jesteś pewna, że masz
wszystko, co powinnaś zabrać? Twój bagaż nie waży nawet pięciu kilo.
- Nie wożę ze sobą całej garderoby. Biorę tylko niezbędne rzeczy - odparła
zniecierpliwiona.
Ale ze mnie kłamczucha, skarciła się natychmiast, to przecież cały mój doby-
tek.
Jake najwyraźniej domyślił się, o co chodzi, bo na jego twarzy pojawił się
wyraz lekkiego zażenowania.
- Masz doskonałe podejście do tych spraw - pochwalił i utkwił wzrok w
przedniej szybie. Nerwowo bębnił palcami po kierownicy.
Joleen przyglądała się ukradkiem jego dłoniom, które świadczyły, że nie stro-
R S
ni od ciężkiej pracy. Skóra była twarda i popękana, palce długie i zwinne, paznok-
cie krótkie. Niespodziewanie przemknęło jej przez myśl, że takie dłonie potrafią
odkryć zupełnie nowe obszary rozkoszy. Kto wie, czego można się po nich spo-
dziewać? Sprawiały wrażenie pewnych, silnych i czułych - nie przypominały wy-
pielęgnowanych rąk Carla. Ciekawe, czy Jake lubi się im przyglądać.
Carl przesadnie dbał o wygląd, ale w jego działalności obowiązywała zasada:
jak cię widzą, tak cię piszą. Polityk musi dbać o swój wizerunek. Brudne paznokcie
mogą zniszczyć budowany latami obraz wspaniałego człowieka i atrakcyjnego
mężczyzny. Czy Jake zastanawia się, jak inni go postrzegają?
- Co robisz? - spytała Joleen. - Chodzi mi o to, czym się na co dzień zajmu-
jesz.
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
- Oczywiście - żachnęła się Joleen. - Sądzisz, że mnie to nie interesuje?
- Ciekawe pytanie. Dziękuję, że je zadałaś. - W zadumie pokręcił głową. -
Moje prawdziwe życie nikogo właściwie nie obchodzi.
- Naprawdę? Czemu?
- Wszyscy zakładają, że utrzymuję się z dochodów, które przynosi rodzinna
firma, że nic nie robię i trwonię pieniądze na przyjemności. - Spojrzał na nią i się
roześmiał. - Prawda jest zupełnie inna.
- Wiadomo, że jesteście milionerami. Ty i Carl odziedziczyliście wielką for-
tunę, więc uchodzicie za szczęściarzy - powiedziała z uśmiechem, ale natychmiast
pożałowała tych słów. - Zwykli śmiertelnicy sądzą, że czerpiesz zyski z szybów
naftowych - dodała, wymyślając sobie od idiotek. Czym ma się zajmować syn po-
tentata naftowego?
Jake obserwował ją z ciekawością.
- Moja rodzina obraca milionami, ale to nie znaczy, że mam w nich udział -
wyjaśnił tonem, który świadczył, że sprawa jest poważna i skomplikowana, więc
trzeba słuchać z uwagą.
R S
- Nie rozumiem.
- W takim razie nie słyszałaś o rodzinnym skandalu. - Raz jeszcze rzucił jej
badawcze spojrzenie i popatrzył na drogę. - To była głośna sprawa. Przed kilku laty
zostałem wydziedziczony. Zapisu w testamencie dokonano jeszcze przed śmiercią
taty. - Joleen nie kryła zaskoczenia. Na widok jej miny Jake wybuchnął śmiechem.
- Nie martw się - dodał. - Jakoś to przeżyłem.
- Przepraszam, że zaczęłam tę rozmowę - mruknęła.
Brakowało jej słów - Mimo woli przywołałam tyle przykrych wspomnień.
- Nie ma powodu do przeprosin. Jestem dumny, że idę przez życie własną
drogą. Staruszek nawet nie wiedział, że wyświadcza mi ogromną przysługę. - Jake
skierował auto na prawy pas i zjechał z autostrady.
- Dziwnie do tego podchodzisz. - Joleen miała w głowie kompletny zamęt.
Dlaczego był zadowolony, skoro utracił miliony dolarów i musiał harować w pocie
czoła, by zarobić na swoje utrzymanie? Pomyślała nagle, że byłaby wdzięczna do
grobowej deski, gdyby jakiś zacny wujaszek ułatwił jej życie, zapisując okrągłą
sumkę w testamencie.
- Jak powiedziałem - dodał z uśmiechem - jestem zadowolony ze swojej sy-
tuacji, choć mało kto jest w stanie mi uwierzyć.
- Coś się jednak zmieniło. Mieszkasz teraz w rodzinnej rezydencji.
- Jedynie chwilowo. Sprzedałem niedawno mieszkanie w Fort Worth. Gdy
załatwię wszystkie sprawy, ruszam na północ. Chcę kupić spory kawałek ziemi w
Wyoming albo w Montanie.
Joleen w milczeniu pokiwała głową, choć zżerała ją ciekawość. Jaką tajemni-
cę ukrywa rodzina Landonów? Czemu taki wspaniały człowiek jak Jake został od-
rzucony i wydziedziczony? Stracił mnóstwo pieniędzy, dom, rodzinę, przenosił się
z miejsca na miejsce. To po prostu... tragiczne. Z drugiej strony jednak nie miał w
sobie nic z desperata.
R S
- Mam nadzieję, że nie zniszczyłem twoich rozkosznych wyobrażeń o rodzi-
nie Landonów, zgodnie pijącej szampana nad ogromnym basenem.
- Skądże. Jeśli mam być szczera, nie mieściło mi się w głowie, że próżniacza
egzystencja mogłaby ci odpowiadać. Moim zdaniem nie pasujesz do takiego stylu
życia.
- Często udaje ci się trafnie dopasowywać nowo poznane osoby do życiowych
sytuacji? - wypytywał, drwiąco unosząc brew.
Czyżby wyczuł, że myśli o nim nieustannie, od chwili gdy się poznali?
- Od czasu do czasu zastanawiam się, co robią i jak żyją przypadkowo spo-
tkani ludzie. Większość z nich ma pewne cechy, które wywołują oczywiste skoja-
rzenia. Wiem, że dużo pracujesz, i to fizycznie. Dlatego zapytałam, czym się zaj-
mujesz.
- Jak do tego doszłaś? - spytał zaciekawiony.
- Obserwowałam twoje dłonie. Są mocno opalone i bardzo zniszczone. - In-
stynktownie zerknęła na swoje ręce i schowała je za plecami, bo zorientowała się,
że Jake właśnie spogląda, na jej obgryzione paznokcie.
- Nie przyszło ci do głowy, że zniszczyłem sobie ręce, gdy żeglowałem z
przyjaciółmi po Morzu Karaibskim?
- W takim wypadku byłyby całe w pęcherzach i strupach. Poza tym odczu-
wałbyś spory ból - stwierdziła po chwili zastanowienia.
- Skąd pewność, że tak nie jest?
- Inaczej się wtedy gestykuluje. Dłonie bolą przy każdym ruchu.
- Racja. Tak się niekiedy czuję. Wystarczy lekkie dotknięcie i ból powraca -
mruknął, obserwując uważnie drogę. Mówił tonem pełnym goryczy, ale Joleen nie
odważyła się spytać, co jest przyczyną tych cierpień. I tak mimo woli wywlekła na
światło dzienne rodzinne problemy Jake'a. - Wróćmy do naszej zgadywanki. Dwa-
dzieścia pytań do Jake'a Landona. Na razie nieźle ci idzie. Sporo ze mnie wycią-
gnęłaś - oznajmił po chwili milczenia. - Naprawdę chcesz wiedzieć, czym się na co
R S
dzień zajmuję?
- Moim zdaniem włóczysz się po modnych knajpach albo opalasz się na Ka-
raibach - powiedziała z domyślnym uśmiechem, próbując rozładować napięcie.
Niespodziewanie wybuchnął śmiechem. Patrzyła na niego ze zdumieniem i doszła
do wniosku, że miło jest posłuchać tubalnego rechotu. Carl śmiał się zawsze w
sposób wytworny i dystyngowany. Nie miała nic przeciwko temu, by od czasu do
czasu zachichotał dźwięcznie. Trzeba go częściej rozśmieszać, postanowiła w du-
chu. Moja w tym głowa, żeby zapominał chwilami o wizerunku polityka i śmiał się
jak normalny człowiek.
- Od dawna pracujesz w barze? - zagadnął Jake.
- Cztery lata, ale można powiedzieć, że tam się wychowałam. Moja mama
była kelnerką. Wcześnie umarła.
- Bardzo mi przykro - powiedział cicho. - To musiało być dla ciebie okropne
przeżycie. Poniosłaś wielką stratę.
- Nadal nie mogę się z tym pogodzić - wyznała łamiącym się głosem. Od-
chrząknęła i dodała nieco głośniej: - Przejęłam jej obowiązki i jakoś dałam sobie
radę.
- Co robiłaś przedtem?
- Nic szczególnego - odparła, obserwując przejeżdżające samochody. - Stu-
diowałam architekturę. Zaliczyłam dwa lata, ale to za mało, żeby się gdzieś zatrud-
nić, bo niewiele umiem. Mam za sobą jeden semestr studiów wieczorowych, ale za
późno je zaczęłam. Miałam wtedy dwadzieścia cztery lata i nic mi się w życiu nie
układało. - Spojrzał na nią, nie kryjąc ciekawości. Zachęcona dodała kpiąco: - Jest
takie powiedzenie: starego psa trudno nauczyć nowych sztuczek. Przekonałam się
na własnej skórze, że przysłowia są mądrością narodu.
- Przestań udawać zgrzybiałą staruszkę! Jesteś młoda i pełna życia. Możesz
wiele osiągnąć. Co robiłaś przed studiami?
- Pracowałam, żeby na nie zarobić - odparła, prostując zdrętwiałe nogi. W ka-
R S
binie dżipa było dosyć ciasno. - Najpierw byłam ekspedientką w sklepie spożyw-
czym, potem opiekowałam się dziećmi.
Zerknął na nią z ukosa.
- Lubisz maluchy?
- Uwielbiam! Nie mogę się doczekać własnych.
- No proszę - wymamrotał ze wzrokiem utkwionym w przedniej szybie.
Było coś złowróżbnego w jego dziwnej minie.
- Nie lubisz dzieci? - spytała zaniepokojona.
- Ja? Uwielbiam! - odparł zaskoczony. - Marzę o własnym potomstwie. Cho-
dzi mi o Carla.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Tak się fatalnie składa... - Wzruszył ramionami. - Dzieci nie są dla niego.
Czyżby jej narzeczony nie przepadał za rozkosznymi bobasami? A może do-
robił się już szóstki, ale nie raczył jej o tym powiadomić?
- Nie rozumiem, mów jaśniej. Co Carl ma przeciwko dzieciom?
- W zasadzie nic. Jestem pewny, że wkrótce przedyskutujecie tę sprawę. Poza
tym nie będę wtykać nosa w nie swoje sprawy. Popatrz! - krzyknął nagle, wskazu-
jąc ręką prosto przed siebie.
Joleen spojrzała w tamtym kierunku, ale nie dostrzegła nic szczególnego: sa-
mochody, autostrada, pola...
- Wydawało mi się, że widzę orła - wyjaśnił zmieszany. - Nieważne...
Rozejrzała się znowu. Niebo było czyste i bezchmurne. Ani śladu orła. Czyż-
by Jake miał przywidzenia? Może nie powinien prowadzić samochodu?
- Chyba nie rozpłynął się w powietrzu. Nic nie widzę - odezwała się po chwili
milczenia.
- Pomyłka. To się zdarza - odparł wymijająco.
Joleen zorientowała się, że nie chce wracać do rozmowy o dzieciach i Carlu.
Obiecała sobie, że wkrótce spyta narzeczonego, co sądzi na temat powiększenia
R S
rodziny.
Zapadło kłopotliwe milczenie.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - przypomniała w końcu Joleen.
- A o co pytałaś?
- Czym się zajmujesz, skoro nie jesteś pracownikiem Konsorcjum Landonów?
Jake przymknął okienko i zjechał na lewą stronę.
- Sytuacja się zmieniła. Ostatnio pogodziłem się z rodziną i pracuję w rodzin-
nej firmie. Zostałem mianowany członkiem zarządu. To niezła fucha. Niedługo
odbędzie się ważne zebranie. Mamy przegłosować kilka wniosków.
- Rozumiem. Bardzo ciekawe.
- Zajmuję się również hodowlą koni. Mam na ranczu około trzydziestu ara-
bów.
- Naprawdę? Czy to daleko stąd?
- Umiarkowanie. Jeździsz konno?
- Nie robiłam tego od bardzo dawna. Kiedy miałam dziesięć lat, wujek po-
zwalał mi w weekendy jeździć na swojej starej klaczy. To była ogromna przyjem-
ność.
- W takim razie znowu będziesz miała okazję pogalopować.
Spojrzała na niego uważnie. Oczekiwała szczerej i miłej wymiany zdań, a
tymczasem rozmowa się nie kleiła. Jake zbywał ją ogólnikami.
Na horyzoncie majaczyły już drapacze chmur. Zbliżali się do Dallas. Joleen
odetchnęła głęboko i poczuła cedrowy zapach wody po goleniu używanej przez
Jake'a.
Nagle rozległo się przeraźliwe brzęczenie.
- Mam w aucie telefon - wyjaśnił Jake. - Pewnie dzwonią z warsztatu w spra-
wie twojego samochodu. - Nacisnął guzik na desce rozdzielczej: - Słucham?
- Jake? - rozległ się znajomy głos Carla.
Joleen poczuła natychmiast szybsze bicie serca.
R S
- Słucham. Gdzie jesteś?
- A jak myślisz? W Monte Carlo, braciszku, w luksusowym kasynie razem z
Sabri.
- Jest tu ze mną Joleen.
- Wiem, dlatego dzwonię - odparł rezolutnie Carl.
- Siedzi obok mnie na fotelu pasażera - cierpliwie tłumaczył Jake. - Jej samo-
chód się zepsuł i pojechała moim dżipem.
- Co się stało? - rzucił zaniepokojony Carl. - Wiedziałem, że coś nawali.
Cholera jasna, muszę sam wszystkiego pilnować, bo w przeciwnym razie zawsze są
trudności. Chcę z nią porozmawiać. Daj ją do telefonu.
- Mów śmiało, braciszku. Słuchawka znowu nie działa, dlatego włączyłem
głośnik.
Zapadła cisza, a po chwili Carl odezwał się ponownie, zmieniając nagle ton.
Można by pomyśleć, że właśnie się dodzwonił.
- Joleen, kochanie! Jak się miewasz, dziecinko?
Kochanie? Dziecinko? Nigdy jej tak nie nazywał. Poczuła, że się rumieni.
Spojrzała pytająco na Jake'a, szukając wzrokiem mikrofonu. Wskazał palcem nie-
wielkie druciane sitko. Pochyliła się w stronę deski rozdzielczej.
- U mnie wszystko w porządku. Co porabiasz, Carl? Jesteś we Francji?
- W Monako - poprawił zniecierpliwiony. - Cieszę się z tego wyjazdu.
Chciałbym, żebyś tu ze mną była.
Urwał niespodziewanie. Joleen daremnie czekała, aż dokończy zdanie. Po-
chyliła się w stronę mikrofonu.
- Kiedy wracasz?
- Niedługo, ale musisz uzbroić się w cierpliwość. - Jego protekcjonalny ton
drażnił Joleen. - Baw się dobrze w naszej posiadłości, bywaj w towarzystwie, na-
wiązuj znajomości. Mama skontaktuje cię z ludźmi, których warto poznać. Moim
zdaniem powinnaś włączyć się od razu do działalności charytatywnej.
R S
- Super - odparła bez entuzjazmu.
- Mówi się: wspaniale albo doskonale - tłumaczył Carl.
Zawstydzona spojrzała się na Jake'a. Był poirytowany.
- Kochanie? - rzucił Carl.
- Słucham.
- Tęsknię za tobą.
Joleen nie lubiła, gdy mówił o uczuciach w obecności innych ludzi. Nie wie-
działa, jak się zachować w takich sytuacjach.
- Wkrótce tu będziesz, prawda?
- Oczywiście. Nie martw się o mnie. Nosisz pierścionek? Brylant jest prze-
śliczny, co?
Odruchowo sięgnęła do kieszeni, w której schowała klejnot.
- Wszystkim bardzo się podoba - odparła zgodnie z prawdą.
- Doskonale. Jestem zadowolony, że sprawiłem ci przyjemność.
Jak łatwo mogła go zadowolić: wystarczyło powiedzieć to, co chciał usłyszeć.
- Mam do ciebie sprawę... - zaczęła, ale Carl jej przerwał.
- Na mnie już pora. Właśnie zjawili się kontrahenci, z którymi byłem umó-
wiony. Zadzwonię później, dobrze? Cześć.
Nim zdążyła odpowiedzieć, usłyszeli trzask odkładanej słuchawki. Jake wy-
łączył telefon i westchnął głęboko.
- Wygląda na to, że nie marnuje czasu - powiedziała cicho Joleen.
- Owszem - przytaknął Jake. - Dobrze mu się powodzi.
Zapadła niezręczna cisza.
Jest jak jest i nie warto się nad tym rozwodzić, pomyślała z goryczą. Machi-
nalnie wygładziła wyimaginowane fałdki na prostej spódnicy.
Wiele kilometrów przejechali w kompletnej ciszy. Joleen wolała milczenie od
bezsensownej paplaniny. Nigdy nie była mistrzynią swobodnej konwersacji.
Przyjmowała zamówienie, cierpliwie słuchała narzekań i skarg, czasem porozma-
R S
wiała chwilę o pogodzie. To wszystko. Westchnęła ciężko i ukradkiem zerknęła na
Jake'a. Przyglądała się jego nogom, brzuchowi i muskularnej klatce piersiowej.
Spoglądała na silne, lecz zarazem delikatne ręce, na wyrazisty profil. Mimo woli
westchnęła głęboko.
Milczenie się przeciągało. Joleen sięgnęła po torebkę i zaczęła w niej grzebać
dla zabicia czasu. Znalazła czekoladowy batonik. Nie ma lepszego lekarstwa na
smutki niż odrobina słodyczy; z drugiej strony miała przecież nadwagę. Carl ciągle
jej to powtarzał.
Schowała batonik i odłożyła torebkę. Uczucie głodu mija zwykle po dwudzie-
stu minutach, pomyślała. Skąd ja wiem takie rzeczy? Na pewno gdzieś przeczyta-
łam. Mam nadzieję, że to prawda.
Po kilku minutach telefon zadzwonił ponownie. Jake włączył głośnik.
- Tu Carl. Chcę rozmawiać z Joleen.
- Proszę bardzo - odparł Jake i skrzywił się nieprzyjemnie.
- Naprawdę zepsułeś słuchawkę w swoim aucie? Swoją drogą ciekawe, jak ci
się udało tego dokonać.
- Zadzwoniłeś, żeby mnie wyprowadzić z równowagi? Wydawało mi się, że
chcesz porozmawiać z Joleen. - Jake był zirytowany.
- Kochanie, jesteś tam?
- Tak.
- Czy mogłabyś wyświadczyć mi przysługę?
Joleen nie lubiła, gdy Carl zwracał się do niej protekcjonalnie. Wyprostowała
się odruchowo.
- Oczywiście. Czego sobie życzysz, mój drogi?
- Na śmierć zapomniałem o uroczystym otwarciu jakiegoś parku pod mia-
stem. To chyba plac zabaw dla dzieci niepełnosprawnych. A może ośrodek do-
świadczalny ekologów? Mniejsza z tym. Nazywa się „Ogród nadziei". Nie pa-
miętam szczegółów, zapytaj moją sekretarkę. Powinienem się tam jutro pojawić,
R S
ale sama rozumiesz, że to nie wchodzi w grę. Jesteś moją narzeczoną, więc możesz
mnie zastąpić. Czy zrobisz to, najdroższa? Przecież wszystko zostanie w rodzinie.
- Spróbuj znaleźć inne wyjście - odparła krótko.
Uznała, że to byłoby oszustwo. Nie miała pewności, czy poślubi Carla. Gdyby
oficjalnie wystąpiła jako jego narzeczona, zachowałaby się jak zwykła kłamczucha.
- Myślę, że nie powinnam tam jechać. Organizatorom zależy na obecności po-
lityków i osób z wyższych sfer. Po co im przeciętna dziewczyna?
- Kochanie, jesteś moją narzeczoną!
Trzeba tę sprawę wyjaśnić raz na zawsze. W przeciwnym wypadku zgubią się
w swoich kłamstwach.
- Carl, oficjalnie...
- Nie sprzeczajmy się na ten temat - przerwał jej w pół słowa. - Musisz tam
iść. - Carl nie przejmował się tym, że Jake słyszy każde słowo. - Wiesz, że nie
zwróciłbym się do ciebie, gdyby to wystąpienie nie było takie ważne.
- Oczywiście. - Joleen nagle poczuła się winna.
- Nigdy cię o nic nie prosiłem.
- To prawda, lecz mimo to nie nalegaj. Po prostu nie widzę siebie w takiej roli
i dlatego nie mogę cię zastąpić.
- Kochanie... - Carl zrobił efektowną pauzę. - Nie daj się prosić. - Mimo po-
zorów łagodności jego ton wcale nie był przyjazny. - Nie wymagam od ciebie zbyt
wiele: nie będziesz musiała przemawiać ani bawić gości. Zrozumiem, jeśli powiesz,
że sprawa parku w ogóle cię nie obchodzi. Masz po prostu ładnie wyglądać i pro-
miennie się uśmiechać. To dla mnie bardzo ważna sprawa. Musisz stanąć na wyso-
kości zadania.
- Dobrze - zgodziła się Joleen, choć zrobiła to wbrew sobie. Czuła się zagu-
biona, ale w samą porę przypomniała sobie o czekoladowym batoniku, który miała
w torebce. - Skoro uważasz, że to jedyne wyjście...
- Doskonale! Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. Rozmawiałem już z ma-
R S
mą. Obiecała, że tobą pokieruje. Ma praktykę, więc jej słuchaj. Jedź do sklepu
Neimana i kup sobie nowe ubranie. Niech zapiszą na mój rachunek. Zadzwonię i
uprzedzę ich, że się zjawisz.
- Mam kilka ładnych sukienek - odparła zakłopotana.
- Wyrzuć je i kup modny strój, Kopciuszku.
Joleen wiedziała, co Carl miał na myśli. Mógł sobie darować takie złośliwo-
ści.
- Kopciuszek uciekł z balu, nim się wydało, kim naprawdę jest - burknęła i od
razu poczuła się lepiej, ale Carl nie zwrócił uwagi na ten komentarz.
- Muszę lecieć, kochanie. Baw się dobrze, robiąc zakupy. Chcesz czy nie,
musisz się przyzwyczaić do takiego stylu życia.
Usłyszeli trzask odkładanej słuchawki.
- Nie jestem pewna, czy mi to odpowiada - mruknęła z irytacją. .
Jake milczał, choć na pewno usłyszał jej słowa. Zjechał na bok i zatrzymał się
na światłach. Odczekał moment, a potem obrócił się w jej stronę, oparł łokieć na
zagłówku fotela i spytał z ponurą miną:
- Co taka fajna dziewczyna robi u boku takiego drania jak Carl?
R S
ROZDZIAŁ CZWARTY
Joleen znieruchomiała, a Jake pożałował nagle swoich słów.
- Co chciałeś przez to powiedzieć? - spytała ze złością.
- Przepraszam. - Pokręcił głową.
Zdawał sobie sprawę, że to unik, ale nie miał wyboru. Najchętniej ostrzegłby
ją przed Carlem, ale nie chciał się mieszać w nie swoje sprawy. Od dawna wiedział,
że lepiej trzymać się od brata z daleka; to podstawowy warunek życiowej pomyśl-
ności. Poza tym, gdyby chciał otwierać oczy każdej zainteresowanej Carlem ślicz-
notce, nie miałby czasu na nic innego. Zresztą żadnej by nie przekonał, bo dosko-
nale wiedziały, w co się pakują i jakie podejmują ryzyko. Kto zaręczy, że Joleen
jest inna niż wszystkie? Mimo wątpliwości jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu,
że jeśli o to chodzi, trafił w dziesiątkę.
- Nie powinienem poruszać tego tematu - wymamrotał.
Optymistycznie zakładał, że Joleen zadowoli się ogólnikami.
- Ale to zrobiłeś, więc bądź konsekwentny - nie dawała za wygraną. - Nie
możesz się nadziwić, że związałam się z facetem pokroju Carla. O co ci chodzi?
Jake nie wiedział, jak się zachować; dyskrecja walczyła z elementarną uczci-
wością, chęć zachowania dystansu z osobistym zaangażowaniem. Próbował zbyć
Joleen.
- Mniejsza z tym. Jesteś dorosła i nie musisz się liczyć z cudzym zdaniem.
Nie pozwól, żeby Carl ci rozkazywał.
- Skąd ci przyszło do głowy, że wydaje mi rozkazy?
- Nie masz takiego wrażenia?
- Skądże! - zaprzeczyła z irytacją. - Poprosił mnie tylko o przysługę.
Jake uznał, że nie powinien zaprzątać sobie głowy tym, co łączy Carla i Jole-
en. Skoro ta dziewczyna dobrowolnie skazała się na życie z takim mężczyzną, in-
nym nic do tego. Nie zamierzał jej okłamywać ani wychwalać brata. Lepiej pilno-
R S
wać własnych spraw.
- Raz jeszcze przepraszam. Niepotrzebnie zacząłem tę rozmowę - powiedział,
łudząc się, że Joleen nie będzie żądać wyjaśnień. Poczuł na sobie jej badawcze
spojrzenie.
- I co dalej?
- A w czym rzecz?
- To ja zadałam pytanie. - Była rozgniewana. - Twoja uwaga była dość za-
gadkowa, więc musisz się wytłumaczyć.
Jake z uśmiechem obserwował jej naburmuszoną twarz.
- Kpisz sobie ze mnie? - spytała po chwili.
- Nie - odparł. Kiedy na nią popatrzył, zrobiło mu się ciepło na sercu. - Pró-
buję ci tylko uświadomić, że moim zdaniem Carl nigdy nie prosi, tylko wydaje po-
lecenia. - Wzruszył ramionami. - Możesz to przyjąć do wiadomości albo odrzucić.
- Rozumiem - powiedziała, wyraźnie odprężona. - Uważam, że nie masz racji.
Jake skręcił w boczną drogę wiodącą do posiadłości Landonów. W aucie za-
padła cisza. Przez kilkanaście kilometrów jechali w milczeniu. Odetchnął z ulgą,
gdy zaparkował na dziedzińcu. Po raz pierwszy w życiu tak się ucieszył na widok
rodzinnego domu.
- Dzięki za podwiezienie - rzuciła Joleen. Otworzyła drzwi, w chwili gdy za-
trzymał samochód. - To bardzo uprzejmie z twojej strony.
- Drobiazg. - Spojrzał na nią i przyznał w duchu, że gdy się złości, staje się
jeszcze ładniejsza. Oczy jej rozbłysły, zniknął wyraz zagubienia, z którym nie było
jej do twarzy. Skarcił się w duchu; to nie jego sprawa.
- Przepraszam, że mówiłam do ciebie podniesionym głosem - dodała przyjaź-
niej. - Nie mam pojęcia, czemu tak się rozzłościłam.
Serce Jake'a zabiło mocniej, ale powtarzał sobie, że to wykluczone, by mu
zależało na tej dziewczynie. Taka sytuacja po prostu nie wchodzi w grę.
- Joleen... - zaczął, wsłuchując się w brzmienie jej imienia. - Gdzie ty się
R S
uchowałaś? Skoro tak wyglądasz, gdy ogarnia cię złość... - Chciał powiedzieć, że
przypomina mu bezradne dziecko we mgle, ale po namyśle wybrał oględniejszą
wersję. - Gdyby przyszło ci mieszkać i pracować w miejskiej dżungli, nie miałabyś
żadnych szans.
Spojrzała na niego bez słowa, a potem zaczęła walczyć z fotelem pasażera.
Musiała go odsunąć, żeby zabrać walizkę leżącą na tylnym siedzeniu.
- Pomogę ci - rzucił, obchodząc auto. - To nie jest takie proste. - Stanął za nią
i wyciągnął ramię.
W tej samej chwili cofnęła się i wpadła na niego. Machinalnie objął ją w talii,
żeby nie upadła, jęknął bezgłośnie i zadrżał, czując przyjemne ciepło jej ciała.
Pachniała świeżością. Ta woń budziła przyjemne, lecz niejasne wspomnienie. Jej
perfumy wywoływały równie miłe i nieuchwytne skojarzenia. Mniejsza z tym. Za-
niepokoił go fakt, że uporczywie o tym myśli. Trzeba się natychmiast odsunąć.
- Przepraszam. - Joleen go uprzedziła, robiąc niezdarnie krok w przeciwną
stronę.
- Nic nie szkodzi - odparł, zacisnął wargi i gwałtownym ruchem odsunął fotel,
który skoczył nagle do przodu.
Jake chwycił bagaż, jednym szybkim ruchem wyciągnął go z samochodu i
kolanem zamknął drzwi.
- Tędy - mruknął, odwracając głowę. Nie chciał być taki opryskliwy, lecz
wolał nie sprawiać wrażenia, jakby miał słabość do Joleen.
- Gdzie są wszyscy? - dopytywała się z rozbawieniem.
- O kim mówisz? - spytał i przystanął. Wygląda na to, że Carl nie zadał sobie
trudu, by jej opowiedzieć, jak wygląda życie w ich rodzinnym domu. Ogarnęło go
współczucie. - Personel ma wolne. Zjawią się tu dopiero w przyszłym tygodniu. -
Otworzył drzwi wejściowe. - Do powrotu Carla jesteś skazana na mnie i...
- Jake? - Piskliwy głos Virginii Landon odbił się echem w całym domu. Tak
było zawsze, gdy wracał na stare śmieci. - To ty, mój drogi?
R S
- ...i matkę - dokończył, spoglądając w oczy zaniepokojonej Joleen. Miał na-
dzieję, że nie zraziła się, słysząc chłód w jego głosie. Potem zawołał: - Tak, to ja... -
Uznał, że trzeba szybko wyjaśnić sytuację. - Od kilku dni nie wstaje z łóżka, bo
dokucza jej palec u nogi. Nie wiem dokładnie, o co chodzi.
- Przywiozłeś dziewczynę Carla? - odezwała się ponownie Virginia, a Jake
złośliwie stwierdził w duchu, że przykra dolegliwość nie osłabiła jej płuc. Z zado-
woleniem dostrzegł błysk niechęci w oczach Joleen, ale rozczarował się, gdy zaci-
snęła wargi. Chciał, żeby dała wyraz swemu niezadowoleniu. Gdy spojrzała na
niego, pytająco uniósł brwi.
- Jesteś gotowa na spotkanie z moją matką?
- Wolałabym... - Nagle pobladła. - Skoro jest chora, może lepiej...
- Tak łatwo się nie wykręcisz. - Jake parsknął śmiechem i ruszył korytarzem,
niosąc jej walizkę. - Najpierw zaprowadzę cię do twojego pokoju. Pójdziesz do
niej, kiedy uznasz za stosowne.
- Jake?! - krzyknęła Virginia.
- Jesteśmy na parterze. Najpierw pokażę Joleen nasz dom. Wkrótce do ciebie
zajrzy. - Nie miał ochoty na jałowe dyskusje, więc natychmiast poprowadził Joleen
w głąb obszernej rezydencji do miejsca zwanego przez rodzinę małym mieszkan-
kiem.
Carl zamierzał umieścić narzeczoną w okazalej urządzonych apartamentach
wschodniego skrzydła, ale po jego wyjeździe matka natychmiast wydała inne dys-
pozycje. Jake był przekonany, że z góry uprzedziła się do Joleen. Ta biedaczka nie
miała pojęcia, że mimo woli naraziła się przyszłej teściowej, której zdaniem żadna
kobieta nie była godna względów Carla, zwłaszcza jeśli pochodziła z niższych
sfer... tak samo jak Landonowie. Ojciec Carla i Jake'a był litewskim emigrantem,
który mimo trudności wyszedł na swoje po wielkim krachu na giełdzie w roku
1929. Nazywał się John Landowskas, był pogodnym człowiekiem dumnym ze
swego pochodzenia. Virginia i Carl od wielu lat dokładali starań, by je ukryć przed
R S
całym światem. Jake śmiał się w duchu na myśl, że właśnie litewskie korzenie i
małżeństwo z ubogą dziewczyną mogą przysporzyć Carlowi głosów podczas wy-
borów. Z drugiej jednak strony w tej dziedzinie nie ma nic pewnego. Jake znał się
na ludziach, ale polityka to nie jego działka. Na tym polu Carl odnosił sukcesy.
Skoro dla podreperowania swych notowań chce poślubić Joleen, nie należy się
wtrącać.
- Gdzie można cię znaleźć? - Dobiegający z tyłu głos wyrwał go z zamyśle-
nia. - Masz pokój na górze?
- Nocuję w domku dla gości, tuż obok rezydencji. - Otworzył drzwi miesz-
kanka. - Jesteśmy na miejscu.
- Mam tu spać?
- Owszem - przytaknął, stawiając walizkę na podłodze. Szerokim gestem
wskazał kilka pomieszczeń. - To jest przedpokój, dalej salonik, mała kuchenka w
głębi korytarza. - Ramię opadło, gdy dodał: - I sypialnia.
- Świetnie. - Joleen przestąpiła z nogi na nogę i spojrzała w okno zajmujące
niemal całą ścianę.
Jake poczuł się zakłopotany. Brakowało mu słów.
- Korzystaj z telefonu, gdy tylko zechcesz.
- Jak mogę cię złapać? - zapytała, spoglądając na niego ponownie.
- Słucham?
Poczuła na sobie zdziwione spojrzenie i natychmiast się zarumieniła.
- Chciałam tylko wiedzieć, jak mogę się z tobą skontaktować, na wypadek
gdyby Carl zadzwonił i chciał ci przekazać jakąś wiadomość.
- Wie, gdzie mnie szukać, póki tu jestem. Zresztą mamy gosposię. We-
wnętrzny 01. A może 02? - Zastanawiał się przez chwilę. - Raczej 01. Domek dla
gości 04.
- Dzięki - wykrztusiła Joleen, jakby zabrakło jej tchu. Rozejrzała się i powtó-
rzyła usłyszane przed chwilą słowa: - Dopóki jesteś? Czy to oznacza, że wyjeż-
R S
dżasz? Chcesz opuścić posiadłość?
- Owszem, wkrótce mnie tu nie będzie. - Czyżby w jej głosie słyszał żal?
Wykluczone. Nie miała żadnego powodu, aby sobie życzyć jego obecności. To
zwykła ciekawość albo zdawkowa uprzejmość. - Za szesnaście dni już mnie tu nie
będzie. - Westchnął i oparł się o drzwi. - Sądziłem, że Carl ci wyjaśnił, co się dzieje
w rodzinie, ale widzę, że tego nie zrobił.
- Powinien był uprzedzić, z kim będę miała do czynienia? Czy stanowisz dla
mnie zagrożenie? - Odruchowo cofnęła się o krok.
Jake uśmiechnął się i odparł:
- Jestem niebezpieczny tylko dla Carla i jego chytrych planów. To jeden z
setki powodów, dla których źle tu o mnie mówią. Carl i reszta rodzinki psują mi
opinię.
- Nie rozumiem.
Z uśmiechem wzruszył ramionami. Przyszło mu nagle do głowy, że skoro Jo-
leen jest narzeczoną Carla, zapewne podziela jego zapatrywania i może krytykować
buntownicze zapędy przyszłego szwagra, a skomplikowana sytuacja wcale jej nie
ciekawi.
- Nie sądzę, żeby cię to zainteresowało. - Klasnął w ręce. - Wystarczy, jeśli
powiem, że mam inny pogląd na prowadzenie rodzinnych interesów niż moi naj-
bliżsi.
- To bardzo ciekawe - powiedziała Joleen, rzucając mu badawcze spojrzenie.
Już wiedział, że nie da się zbyć ogólnikami. - A konkretnie?
Spojrzał jej prosto w oczy i nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Posta-
nowił wyjaśnić, w czym rzecz. Miał nadzieję, że dzięki temu Joleen wreszcie zro-
zumie, kim jest naprawdę mężczyzna, którego zamierza poślubić.
- Piętnastego odbędzie się posiedzenie rady nadzorczej Konsorcjum Lando-
nów. Mamy głosować w sprawie małej firmy walczącej o przetrwanie. Właściciel
jest nam winien dużo pieniędzy, więc Carl chce ją przejąć, ale ja zrobię wszystko,
R S
co w mojej mocy, żeby go powstrzymać.
- Dlaczego?
- Bo tak mi nakazuje sumienie - odparł po chwili namysłu i tłumaczył dalej: -
Inaczej mówiąc, nie podoba mi się, że wielkie molochy pochłaniają drobne rodzin-
ne firmy. Ten proces przypomina lawinę: gdy raz się zacznie, nic go nie powstrzy-
ma.
- Dodatkowe wyjaśnienie nie było potrzebne. Od razu pojęłam, co masz na
myśli. Moja rodzinna Alvira to prowincjonalna dziura, ale i tam rozmawia się cza-
sem o sumieniu. Poza tym całym sercem jestem po twojej stronie. Kiedy dochodzi
do wymuszonego bankructwa małego przedsiębiorstwa, ludzie tracą nie tylko źró-
dło utrzymania, lecz także własną godność i szacunek dla samych siebie. Podobnie
jest, gdy wielkie supermarkety wypierają z rynku drobnych sklepikarzy. Okoliczni
mieszkańcy zatracają wtedy poczucie wspólnoty. Cieszę się, że będziesz głosował
przeciwko wnioskowi.
Przez chwilę patrzył na Joleen z nie ukrywanym zdziwieniem. Carl z pewno-
ścią nie znał jej od tej strony; na pewno strach go ogarnie, gdy odkryje całą prawdę.
Jake zaniepokoił się nie na żarty.
- Dzięki za poparcie - rzucił niepewnie. Rzadko miał okazję komuś dziękować
lub wyrażać uznanie. - Nie zapominaj jednak, do kogo mówisz.
Joleen długo mu się przyglądała. Tym razem nie poprosiła o wyjaśnienia.
Rozpakowanie walizki zajęło jej mnóstwo czasu. Celowo przeciągała to zaję-
cie, układając i przekładając rzeczy, by zyskać na czasie. Wcale nie było jej pilno
do spotkania z matką Jake'a i Carla. Z drugiej strony jednak ten ostatni zapewniał,
że Virginia Landon jest uczynna i chętna do pomocy. Na myśl o tym Joleen od razu
nabrała pewności siebie i postanowiła stawić czoło wyzwaniu. Trzeba zadzwonić
do gosposi; niech sprawdzi, czy pani Landon może ją teraz przyjąć. Podniosła słu-
chawkę i wystukała odpowiedni numer.
- Słucham - rozległ się opryskliwy głos.
R S
Joleen odchrząknęła.
- Chciałabym złożyć wizytę pani Landon. Czy może mi pani wyjaśnić, jak
mam się umówić na spotkanie?
- Kto mówi? - spytała zniecierpliwiona rozmówczyni.
- Joleen Wheeler. Przyjechałam niedawno i... - Zdała sobie sprawę, że mówi
bzdury. - Carl i ja... - Zamilkła, nie wiedząc, jak dokończyć zdanie.
- Ach tak! Oczywiście, ty jesteś Joleen. Możesz przyjść.
- Wolałabym najpierw zadzwonić do pani Landon albo...
- Tu Virginia Landon, kochanie. - Mówiła uprzejmie, ale w jej głosie po-
brzmiewał ton irytacji. - Wybrałaś numer mojego pokoju.
- Bardzo przepraszam. - Joleen była zdruzgotana. - Tak mi przykro. Chciałam
najpierw zadzwonić do gosposi.
- Wewnętrzny zero. Mniejsza z tym, przyjdź tu zaraz. Czekam. - Virginia bez
pożegnania skończyła rozmowę.
Joleen powoli odłożyła słuchawkę. Dreszcz przebiegł jej po plecach, a dłonie
miała spocone. Zaczynała podejrzewać, że spotkanie z matką Carla będzie trud-
niejsze, niż początkowo sądziła.
Gdy ruszyła korytarzem, uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, gdzie jest sy-
pialnia Virginii Landon. Nagle poczuła nikłą woń „Shalimar", doskonałych perfum
Guerlaina. Znała ten zapach. Marge stwierdziła kiedyś, że należy jej się odrobina
luksusu i kupiła sobie tanią podróbkę. Skrapiała się pachnącą wodą tylko w Boże
Narodzenie. Zapach snujący się w korytarzu był coraz bardziej wyrazisty; przypo-
minał perfumy Marge, ale wydawał się bardziej wyrafinowany - więcej pikanterii,
mniej słodyczy. Joleen miała pewność, że Virginia nie kupuje tanich imitacji.
Ody dotarła do właściwych drzwi, przystanęła na chwilę, by nabrać odwagi,
zapukała i weszła do środka. Virginia leżała na szezlongu niczym gwiazda filmowa
z lat trzydziestych i oglądała telewizję. Kasztanowate włosy - trochę zbyt jaskrawe
- zwinęła w ciasny kok. Wargi pomalowane czerwoną szminką przypominały cien-
R S
ką linię.
- Ty jesteś Joleen - przywitała ją, akcentując drugą sylabę imienia. Uśmiech-
nęła się, lecz wyraz oczu pozostał nie zmieniony. Wskazała twarde drewniane
krzesło, a Joleen usiadła na nim posłusznie, choć obok stał miękki fotel. - Chcesz
wyjść za mojego Carla, tak? - mruknęła Virginia, naciskając guzik pilota.
- Omawialiśmy... taką możliwość - odparła Joleen, zastanawiając się, czemu
taka lwica salonowa ogląda seriale dla gospodyń domowych.
- Skończyło się na ogólnej rozmowie?
Joleen skinęła głową.
- Nie podjęliśmy żadnej decyzji.
- Naprawdę? Byłam przekonana, że wszystko już postanowione. A to nowina!
- Kąciki czerwonych warg uniosły się lekko.
Zza ściany dobiegło stukanie młotka. Virginia Landon ponownie zacisnęła
usta, a potem krzyknęła, odwracając głowę ku ścianie:
- Jake, mój drogi, możesz przerwać na chwilę? - Żadnej odpowiedzi. Mimo to
zadowolona z siebie pani domu spojrzała znów na Joleen. - Carl wspomniał, że
masz jutro uczestniczyć w inauguracji parku dla dzieci specjalnej troski.
- Tak, prosił, żebym go zastąpiła.
- Pozwoliłam sobie zamówić kilka drobiazgów, które mogą ci się przydać. -
Virginia zmierzyła ją taksującym spojrzeniem. - Wkrótce zostaną dostarczone.
Mam nadzieję, że nie uznasz tego za nietakt.
- W żadnym wypadku - zapewniła i odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić.
Znów rozległo się postukiwanie młotka, a Virginia przewróciła oczyma i
krzyknęła:
- Jake, bardzo cię proszę, przestań tak walić!
Zapadła cisza. Joleen zastanawiała się, na co czekają.
W końcu Virginia raczyła na nią spojrzeć.
- Tak się fatalnie złożyło, że cała służba ma teraz miesięczny urlop. Zamie-
R S
rzałam w tym czasie wyjechać do Francji. Niestety, dom wymaga drobnych na-
praw, ale mój młodszy syn odmówił wynajęcia ekipy i uparł się, że wszystko zrobi
sam, więc mamy tu prawdziwą katastrofę. - Z niezadowoleniem pokręciła głową.
Joleen miała ochotę zrobić to samo, ale się powstrzymała.
- Czego sobie życzysz? - Od drzwi dobiegł nagle głos Jake'a.
- Prosiłam tylko, żeby ustał ten piekielny hałas. - Virginia omdlewającym ru-
chem ręki zaprosiła go do środka, ale nie ruszył się z miejsca. - Joleen i ja gawę-
dzimy właśnie o tym, jak będzie wyglądać jej przyszłość u boku Carla.
- Naprawdę? - Podszedł bliżej i obrzucił badawczym spojrzeniem matkę i na-
rzeczoną brata.
- Mówiłyśmy głównie o jutrzejszej uroczystości - wtrąciła Joleen.
- Owszem - przytaknęła Virginia głosem słodkim jak miód. - Tłumaczyłam
właśnie tej kochanej dziewczynie, że jeśli wziąć pod uwagę okoliczności, nie ma
lepszej kandydatki do roli gospodyni tej imprezy.
- Jestem pewny, że stanie na wysokości zadania. - Jake zmarszczył brwi i po-
stąpił krok w stronę Joleen. - Bez wątpienia poradzi sobie lepiej niż Carl.
- Serce mi pęka, gdy kpisz z brata. - Virginia zmarszczyła brwi i westchnęła.
- Ja? Nie potrafię powiedzieć o nikim złego słowa.
- Trudno mi w to uwierzyć - wtrąciła cicho Joleen.
- Żartowałem.
- Ja również - odparła.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, potem kąciki jego ust lekko się uniosły w
porozumiewawczym uśmiechu.
- Moim zdaniem Joleen sobie poradzi. - Przerzucił młotek z ręki do ręki. -
Masz jeszcze coś do mnie, czy mogę wrócić do pracy?
- Co robisz jutro?
- Wiesz doskonale, że do posiedzenia rady nadzorczej niczego nie planuję.
R S
- Dobra nowina. W takim razie dotrzymasz Joleen towarzystwa podczas
otwarcia „Ogrodu nadziei".
- Wykluczone - mruknął. - Jest dorosłą kobietą i nie potrzebuje niańki.
- Mój drogi, opacznie zrozumiałeś moje słowa. Nie twierdzę, że trzeba pilno-
wać tej dziewczyny. - Virginia spojrzała na niego z wyrzutem. Po latach praktyki
miała to opanowane do perfekcji.
Ciekawe, pomyślała Joleen. Wystarczyło, że Virginia Landon odwróciła
wzrok i nagle całkiem o niej zapomniała. Mówiła tak, jakby miała do czynienia z
przedmiotem, który należy dostarczyć z punktu A do punktu B.
Po chwili milczenia dodała:
- Z drugiej strony jednak przydałaby jej się pomoc w czasie pierwszego ofi-
cjalnego wystąpienia.
Joleen poczuła, że ma rumieńce na policzkach; potem nagle zbladła i zaczęła
nieswoim głosem:
- Proszę tylko o wskazówki, jak dojechać na miejsce. Na pewno dam sobie...
- Bzdura! Poza tym mamy rzadką sposobność, by pokazać, że rodzina tworzy
zwarty front. - Spojrzała Jake'owi w oczy. - Ostatnio nie jest z tym najlepiej. - Po-
nownie raczyła dostrzec Joleen. Uśmiechnęła się, ale spojrzenie pozostało chłodne.
- Zresztą mój syn powiedział, że nie ma innych zajęć.
Jake znów przysunął się bliżej. Joleen odniosła wrażenie, że niczym żywa
tarcza chce stanąć między nią i matką. Czyżby próbował ją chronić przed Virginią?
Gdy poczuła jego znajomy zapach, wydało jej się, że jest całkiem bezpieczna. Na-
gle uświadomiła sobie, że Virginia i jej starszy syn najwyraźniej tworzą w tej ro-
dzinie zgodną koalicję. Mimo to nie mieściło jej się w głowie, że Carl chce dopro-
wadzić do upadku jakiejś małej rodzinnej firmy. Przecież jednym z głównych
punktów jego programu wyborczego było popieranie drobnej przedsiębiorczości.
- Chętnie pomogę Joleen, ale pod warunkiem, że ona sobie tego życzy - po-
wiedział Jake.
R S
- Szkoda, że nie wszyscy mogą liczyć na tyle kurtuazji z twojej strony. - Vir-
ginia głośno westchnęła.
- Nie pora na takie rozmowy - rzucił opryskliwie, ale nie zwróciła uwagi na
jego słowa.
- Wolisz pomagać obcym ludziom niż najbliższym. - Pokręciła głową i przy-
cisnęła dłoń do piersi. - Serce mnie boli, ilekroć o tym myślę.
Joleen cofnęła się nieco. Postanowiła wyjść dyskretnie.
- Nie zapominaj, że mówisz o narzeczonej Carla, która niedługo wejdzie do
rodziny - odparł Jake.
Joleen poczuła dziwny ucisk w gardle, a Virginia odwróciła głowę i rzuciła jej
lekceważące spojrzenie.
- Zapewne. Czas pokaże.
- Przepraszam... - zaczęła niepewnie Joleen. - Pożegnam się już, bo chciała-
bym teraz pójść do... - Właśnie: dokąd ma iść? Co dalej? Gdzie się schronić? -
Wrócę do siebie.
- Odwiedź mnie za godzinę, kochanie. W tym czasie na pewno dostarczą za-
mówione ubrania.
- Dobrze. - Joleen wyszła z pokoju, ale w progu odwróciła się na moment. -
Chciałam tylko powiedzieć, że nie ma powodu, żeby się pani martwiła jutrzejszą
uroczystością. Na pewno nie przyniosę wstydu pani i Carlowi.
- Oczywiście, kochanie. Do głowy mi to nie przyszło. - Virginia była zdzi-
wiona. Joleen odwróciła się z uśmiechem. Nim odeszła, usłyszała kolejną uwagę
wypowiedzianą do Jake'a przyciszonym głosem. - To bez znaczenia. Jutrzejsza
uroczystość wcale nie jest taka istotna. Wkrótce sprzedamy tę parcelę. Nie można
wykluczyć, że nowy właściciel zlikwiduje park.
Godzinę później Joleen zastanawiała się gorączkowo, czy powinna zadzwonić
do pani Landon i uprzedzić, że za chwilę przyjdzie. Po namyśle uznała, że nie na-
leży męczyć chorej telefonami. Wkrótce zapukała do drzwi.
R S
- Pani Landon?
- Wejdź, kochanie - usłyszała w odpowiedzi, wślizgnęła się do pokoju i zoba-
czyła Virginię rozmawiającą przez telefon. - Przykro mi, ale muszę to potwierdzić.
Cóż, nie można zapanować nad wszystkim. Muszę kończyć, bo czeka mnie zadanie
wymagające ogromnego skupienia. Czyżby? Tak, tak. Potem do ciebie zadzwonię.
- Cmoknęła słuchawkę i odłożyła ją na widełki. - Dostarczono przesyłkę. Poproszę
Jake'a, żeby przyniósł tu paczki.
- Nie trzeba, mogę sama...
- Jake! - Głos Virginii był dziwnie piskliwy, gdy zapominała o wytwornej
modulacji. Kiedy z głębi domu odpowiedział jej stłumiony baryton, dodała głośno:
- Musisz nam pomóc!
Joleen zmarszczyła brwi. Nie chciała, by uznał ją za bezradną lalunię, która
nie potrafi wnieść na piętro kilku pudełek z ciuchami. Gdy stanął na progu, od razu
zauważyła kropelki potu na czole. W ręku trzymał poziomicę i śrubokręt.
- Słucham. - Zorientował się szybko, w czym rzecz i pobiegł do holu. Wkrót-
ce ułożył pudła na szezlongu. - Mogę wrócić do pracy?
- W żadnym wypadku, mój drogi. Powinieneś otworzyć paczki. Wszystko jest
bardzo starannie zalepione. Boję się o swój manikiur, a Joleen ma zbyt krótkie pa-
znokcie. - Spojrzała wymownie na ręce dziewczyny, która spuściła wzrok i odru-
chowo schowała dłonie. Daremnie setki razy powtarzała sobie, że nie wolno ob-
gryzać paznokci.
Jakie wzruszył ramionami, wyjął z kieszeni scyzoryk i zaczął kolejno przeci-
nać taśmę na wszystkich pudłach.
- Zrobione. Jeśli to już wszystko... - Ruszył w stronę drzwi.
- Chętnie wysłuchamy zdania mężczyzny - zawołała Virginia.
- Moja opinia jest bez znaczenia - odparł i wyszedł z pokoju.
Gdy zniknął w korytarzu, Virginia powróciła do rozmowy o ciuchach.
- Nie wiedziałam, jaki nosisz rozmiar. Musiałam zdać się w tej kwestii na
R S
wskazówki Carla. Otwórzmy najpierw większe pudło. Jest tam kilka ładnych rze-
czy.
Joleen podeszła do paczki i zaczęła przeglądać jej zawartość. Nie wierzyła
własnym oczom.
- Obawiam się, że zaszła pomyłka - powiedziała, sięgając po turkusowy ciuch
o rozmiarach namiotu.
- Skądże, kochanie. Uznałam, że ten kolor do ciebie pasuje i chyba się nie
pomyliłam.
- Chodzi o rozmiar - odparła Joleen, z niedowierzaniem przyglądając się ob-
szernej kreacji. - Zwykle kupuję znacznie mniejsze ubrania. - Była dość pulchna,
ale gdyby przy swoim wzroście miała wagę odpowiednią do tego rozmiaru, wy-
glądałaby jak duża piłka.
- Chyba to zwrócimy... - W głosie Virginii dało się słyszeć wahanie. Pytająco
uniosła brwi. - Wszystkie rzeczy są za duże?
- Oczywiście. Mój rozmiar to piątka.
- O Boże! Carl wspomniał... Mniejsza z tym. Zajrzyj do drugiego pudełka.
Wydaje mi się, że tam znajdziemy coś odpowiedniego - powiedziała lekceważącym
tonem.
Joleen nie podzielała jej optymizmu, ale bez protestu sięgnęła do kolejnej
paczki. Jedynym ciuchem o właściwym rozmiarze okazała się wieczorowa mała
czarna, głęboko wydekoltowana z przodu i na plecach, bardzo krótka, na dodatek z
rozcięciami na spódnicy.
Kiedy Joleen położyła ją na pudełku, Virginia zawołała:
- Znakomicie! O to nam chodziło. Przymierz ją.
- Moim zdaniem nadaje się tylko na wieczór.
- Bzdura. Pasuje i do sytuacji, i do ciebie. Przymierz natychmiast.
- Sądziłam, że najlepszy byłby skromny kostium z bawełny w stylu Jackie
Kennedy. - Joleen czuła się zakłopotana. Nie chciała wyglądać jak Madonna.
R S
Virginia wybuchnęła piskliwym śmiechem.
- Nie próbuj się wzorować na Jackie Kennedy. Wierz mi, doskonale wiem, co
do ciebie pasuje. Przymierz tę sukienkę - poleciła tonem nie znoszącym sprzeciwu i
wskazała drzwi do łazienki.
Joleen nie odważyła się zaprotestować i posłusznie zamknęła je za sobą.
Przebrała się szybko, stanęła przed lustrem i oniemiała Z przerażeniem patrzyła na
głęboki dekolt i króciutką spódniczkę. Czuła się obnażona. Równie dobrze mogłaby
paradować po parku w kostiumie kąpielowym. Postanowiła sobie w duchu, że nie
wystąpi publicznie w takim stroju.
- Jak ci idzie? - dobiegł ją głos Virginii.
- Moim zdaniem ta sukienka się nie nadaje - odparła.
- Szczerze mówiąc...
- Wyjdź stamtąd i pokaż mi się.
- Chwileczkę. - Spojrzała w lustro, myśląc gorączkowo, co zrobić, by wyzy-
wająca suknia wyglądała nieco skromniej. Zza drzwi dobiegły przyciszone głosy.
Kiedy wyszła z łazienki, poczuła na sobie badawcze spojrzenie Virginii... i
Jake'a.
- Tak ją sobie wyobrażałam. Pięknie wygląda, prawda, mój drogi?
- Fantastycznie. - Jake spojrzał w oczy Joleen i uśmiechnął się przyjaźnie. Od
razu poczuła, że ma w nim sprzymierzeńca. Popatrzył na matkę. - W innych oko-
licznościach głosowałbym za tą sukienką, ale wydaje mi się, że podczas jutrzejszej
uroczystości Joleen będzie się w niej czuła niezręcznie.
- Czy kobieta może się wstydzić swojej urody? - perorowała Virginia. - Po-
dejdź bliżej, kochanie, i pozbądź się fałszywej skromności. Musisz zwrócić na sie-
bie uwagę dziennikarzy, i to szybko. Sukienka załatwi sprawę. Wierz mi, jeśli
mężczyźni będą patrzeć na ciebie z podziwem, Carl tylko na tym zyska.
- Wracając do naszej rozmowy. Co z boazerią w niebieskim pokoju? - Jake
pospiesznie zmienił temat. - Kładziemy, czy zostawiamy zwykłe ściany?
R S
- Jestem za boazerią.
- Dobra - mruknął, przerzucając śrubokręt z ręki do ręki.
Odwrócił się i ruszył ku drzwiom.
- Jake!
Zatrzymał się natychmiast.
- Powinieneś chyba powiedzieć Joleen jakiś komplement. Przecież ślicznie
wygląda w tej sukience.
Odwrócił się, pochylił głowę, spojrzał dziewczynie prosto w oczy i powie-
dział.
- Świetnie wyglądasz. Daj mi znać, jeśli będziesz chciała pojechać do sklepu
po dodatki. Na pewno znajdę czas, żeby cię podwieźć.
- Dziękuję - odparła zmienionym głosem, a potem zwróciła się do Virginii: -
Trochę mi chłodno, pójdę się przebrać. - Wskazała ręką drzwi łazienki i pospiesz-
nie ruszyła w ich stronę.
- Dobrze, bardzo dobrze - odparła zamyślona Virginia, a Joleen nie wiedziała,
czy jej tylko przytakuje, czy ma na myśli zalety małej czarnej. - Jestem bardzo za-
dowolona. Carl nie uwierzy, kiedy mu powiem, jak szybko znalazłyśmy wyjście z
sytuacji.
Joleen ponownie stanęła przed lustrem, szukając sposobu, żeby jej nowa kre-
acja stała się mniej wyzywająca, a przy tym zachowała walory, które sprawiły, że
Virginia uznała ją za odpowiednią na jutrzejszą uroczystość. Mimo to wątpliwości
pozostały: czy można wystąpić za dnia w takiej sukience? Raczej nie, ale Virginia
była innego zdania i trzeba wziąć to pod uwagę.
Przebrała się i niechętnie wyszła z łazienki.
- Cieszę się, że mamy już odpowiednią kreację - powiedziała Virginia. - Pew-
nie będziesz chciała kupić sobie więcej nowych rzeczy - dodała, obrzucając Joleen
taksującym spojrzeniem - i to szybko. Otworzę ci rachunek u Neimana. Mają tam
świetną konfekcję.
R S
- To bardzo uprzejmie z pani strony, ale...
- Robię to dla mego Carla. Nie zapominaj, że potrzebna ci będzie suknia wie-
czorowa na bal u gubernatora, który odbędzie się w przyszłym tygodniu. Wycięłam
z magazynów mody kilka zdjęć, żeby ułatwić ci wybór.
- O czym pani mówi? Jaki bal? - Joleen znieruchomiała z przerażenia.
Virginia podała jej plik spiętych biurowym klipsem kolorowych stron i popa-
trzyła chłodno, jakby nie rozumiała, o co chodzi. Jak tak dalej pójdzie, wszyscy
Landonowie uznają Joleen za malkontentkę, która próbuje się uchylić od wypeł-
niania swych obowiązków.
- Bardzo przepraszam, ale po raz pierwszy słyszę o tym balu. Jestem pewna,
że Carl wszystko mi wyjaśni, skoro mamy tam być.
- Syn poprosił, żebym go wyręczyła i pomogła ci wybrać odpowiednią kre-
ację. - Virginia spojrzała na nią z wyrzutem.
- Rozumiem. - Joleen poczuła się winna.
Niechcący popełniła błąd, który został jej natychmiast wytknięty. Postanowiła
sobie w duchu, że od tej chwili będzie próbowała zjednać sobie Virginię. Trzeba
zyskać sympatię wszystkich Landonów.
R S
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Bardzo mi przykro, że jesteś skazany na moje towarzystwo - powiedziała
Joleen, gdy Jake zaparkował samochód na ruchliwej ulicy. - Na pewno masz
znacznie ciekawsze zajęcia niż udawanie mego kierowcy.
Spojrzał na nią z miną męczennika, a dłonie uniósł w obronnym geście.
- Nikt do niczego mnie nie zmuszał.
- A twoja matka? Szczerze ci współczuję, bo znalazłeś się w sytuacji bez
wyjścia, gdy kazała ci tu przyjechać. Jeśli chcesz, ruszaj do domu. Wrócę sama.
- Matka nie ma wpływu na moje decyzje, odkąd skończyłem dziesięć lat -
wyjaśnił, a Joleen spojrzała na niego z niedowierzaniem. Roześmiał się serdecznie.
- No dobrze, nie będę cię oszukiwać. Zyskałem niezależność dopiero jako dwuna-
stolatek. Tak czy inaczej Virginia od dawna nie próbuje mi niczego nakazać. Je-
stem tu, bo chcę ci pomóc.
Serce Joleen zabiło mocniej, ale nie spojrzała na Jake'a.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że to spotkanie jest częścią kampanii wybor-
czej Carla. - Uznała, że trzeba zmienić temat.
- Owszem, ale to nie moja sprawa. Jestem tu dla ciebie.
Skoro postanowiłaś uczestniczyć w tym przedwyborczym cyrku i, co gorsza,
związać się z Carlem, muszę ci jakoś pomóc. Zrobię wszystko, żeby ci to ułatwić.
Po raz kolejny dał jej do zrozumienia, że wychodząc za Carla, popełni wielki
błąd.
- Nie czuj się urażony - powiedziała chłodno - ale Carl nie byłby zadowolony,
gdyby cię teraz słyszał. Wydaje mi się, że nie pochwalasz mojej decyzji. Twoim
zdaniem powinnam z niego zrezygnować?
- Tego nie powiedziałem. - Jake wzruszył ramionami. - Wydaje mi się, że je-
steś bardzo zdeterminowana, skoro się w to pakujesz.
- Możesz wyrażać się jaśniej?
R S
- W zasadzie to nie moja sprawa. - Ruszyli przez przejście dla pieszych. - Ale
jeśli chcesz znać moją opinię...
- Nie zapominaj, że sama zapytałam cię o zdanie.
Przystanął na wysepce i spojrzał jej w oczy. Na moment całe miasto zniknęło,
uliczny hałas przycichł, a jaskrawe światła przygasły.
- Jestem przekonany, że udajesz dziewczynę, którą nie jesteś i grasz rolę, któ-
ra do ciebie nie pasuje. Za wszelką cenę starasz się zadowolić tego drania, któremu
nie chciało się tutaj przyjechać.
Joleen wstrzymała oddech. Spodziewała się, że usłyszy ostre słowa, ale ten
wybuch całkiem ją zaskoczył.
- Nie masz racji - próbowała się bronić. - Z twoich słów można wysnuć
wniosek, że wszystko nas różni. Wierz mi, nie gram żadnej roli i niczego nie uda-
ję...
- To chyba nieporozumienie - odparł z irytacją, obserwując uważnie jej twarz.
- W takim razie co masz na myśli?
- Dam przykład: choćby ta kiecka. Czy jest w twoim stylu? Dobrze się w niej
czujesz?
- Strój nic dla mnie nie znaczy. Dlaczego wspomniałeś o sukience?
- Bo to istotny element sytuacji. - Światło zmieniło się na zielone, więc szyb-
ko przecięli ulicę. - Musisz przyznać, że dobrowolnie nie włożyłabyś takiej kreacji.
A jednak, kiedy Virginia stwierdziła, że to dobry wybór, od razu jej przytaknęłaś.
- Nie powiedziałam, że mi się podoba. Twoja matka lepiej zna się na modzie,
więc nie protestowałam, gdy dokonała za mnie wyboru.
- Twoje wyczucie jest ważniejsze niż opinia mojej matki - powiedział ze zło-
ścią, a potem dodał ciszej: - Ja bym jej nie zaufał.
Joleen gotowa była mu przytaknąć, ale miała świadomość, że jej małomia-
steczkowy gust nie przystaje do realiów wielkiego miasta, więc lepiej unikać spo-
rów z panią Landon - wielką damą, która uchodziła za wyrocznię w dziedzinie mo-
R S
dy oraz dobrych obyczajów; w pewnych kręgach należy wiedzieć, co wypada, a co
nie.
- Łatwo ci mówić - powiedziała w końcu.
- Przeciwnie - odparł, śmiejąc się gorzko.
- To jest przecież twoje środowisko. Żyjesz w nim od chwili, w której przy-
szedłeś na świat, prawda?
- Chcesz powiedzieć, że żyję w sieci kłamstw? Masz rację. - Jake popatrzył na
nią i wsadził ręce w kieszenie. - Na szczęście dawno zdecydowałem, że nie chcę
tego ciągnąć. Jak ty zamierzasz się z tym uporać?
Zakłopotana Joleen westchnęła głęboko. Potem wzruszyła ramionami i po-
wiedziała:
- Nie chcę kłamać.
- Zapytam inaczej. Czy bawi cię kampania wyborcza i styl życia mojej rodzi-
ny?
- Nie wiem. Dotąd nie miałam okazji, by się o tym przekonać. Myślę, że z
czasem wyrobię sobie na ten temat własne zdanie.
- W takim razie później do tego wrócimy. Chodźmy zobaczyć, co się tam
dzieje. - Jake wskazał ręką tłum zgromadzony przed wejściem do parku.
Byli tam dziennikarze, działacze mchów ekologicznych oraz pracownicy
„Ogrodu nadziei". Joleen zastanawiała się przez chwilę, ilu z nich przyszło na uro-
czyste otwarcie, bo ekipa telewizyjna robiła z niego reportaż. Skarciła się od razu
za tę myśl. Nie miała powodu, by podejrzewać innych ludzi o przesadną intere-
sowność.
Podeszła do nich rudowłosa dziewczyna i wyciągnęła rękę na powitanie.
- Joleen Wheeler? - spytała. - Jestem Nancy Miggilin, współtwórczyni pro-
jektu „Czystość i zieleń". Bardzo się cieszę, że nas pani odwiedziła.
Joleen uścisnęła jej dłoń i uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Miło mi panią poznać.
R S
- Witaj, Jake - powiedziała Nancy. - Nie widzieliśmy się całe wieki.
Jake pokiwał głową i uśmiechnął się tajemniczo. Joleen nie miała pojęcia, co
znaczą ich porozumiewawcze spojrzenia. Nagle poczuła się nieswojo.
- Co dalej? - rzuciła Nancy, zacierając ręce. - Macie ochotę na krótki spacer
po naszym parku?
Ruszyli wolnym krokiem. Jake trzymał się z tyłu, a Nancy szła obok Joleen,
pokazując rozmaite atrakcje „Ogrodu nadziei" i gestykulując z wielkim zapałem.
Opowiadała o kwietnikach, ogródkach warzywnych oraz imponującej hodowli ziół.
Z dumą wspomniała o programie resocjalizacji młodzieży, którego efektem był
niewielki, ale obiecujący spadek przestępczości w najbliższej okolicy.
- Mamy nadzieję, że w przyszłym roku będziemy sprzedawać nasze warzywa
na sobotnich targach.
Za rok? - Joleen zastanowiła się przez chwilę. To chyba pomyłka. Nim zdą-
żyła wyjaśnić wątpliwość, Jake, który został w tyle, podszedł bliżej, a Nancy doda-
ła:
- Nie potrafię wyrazić słowami, jak ważna jest dla nas zgoda pana Landona na
użytkowanie tej parceli. Mam nadzieję, że będziemy mogli tu pracować długie lata.
Joleen machnęła ręką na drobne nieścisłości, ponieważ zaniepokoił ją inny
fragment wywodów Nancy.
- Ma pani na myśli tę lokalizację?
- Oczywiście - przytaknęła z uśmiechem Nancy. - Pan Landon zapewnił, że
pozwoli nam dzierżawić ten teren, jak długo zechcemy. Ta ustna umowa wygaśnie
dopiero wtedy, gdy działka zostanie sprzedana. Mam nadzieję, że nie zamierza się
stąd wyprowadzić ani likwidować interesów w Dallas?
- Nie znam się na interesach, ale wydaje mi się, że nie ma takich planów.
Chwileczkę! - Nagle zrozumiała, w czym rzecz. - Wszystko jasne! Domyślam się,
że nowi właściciele zgadzają się, żebyście nadal prowadzili tu swoją działalność;
dzięki temu park ocaleje!
R S
- Słucham? - Nancy przymknęła oczy i z uwagą spojrzała na rozmówczynię,
która nagle straciła pewność siebie.
- Parcela została sprzedana. - Joleen popatrzyła na Jake'a. - Prawda?
- Nie wiem. Wiesz, że nie interesuję się rodzinnymi finansami. - Oczy płonęły
mu jak w gorączce.
- Prawdę mówiąc, ja również słabo się w nich orientuję - przyznała z rozbra-
jającą szczerością. - Sprawa jest ważna, więc spróbuję się czegoś dowiedzieć.
- Wszystko jasne - odparła ponuro Nancy. - Dziękuję za obietnicę wyjaśnienia
sprawy, ale nie warto się trudzić. W tym wypadku zbieranie informacji to strata
czasu. Trzeba po prostu działać.
- Czy jest w okolicy jakiś stały plac zabaw? Wokół niego mógłby powstać
nowy ogród. W ten sposób wasza praca nie poszłaby na marne.
Nancy pobladła i wykrztusiła z trudem:
- Problem w tym, że nie mamy tu żadnych terenów parkowych. - Zamilkła na
chwilę i dodała ostrym tonem, w którym pobrzmiewał gniew: - Właśnie dlatego
zgoda pana Landona na użytkowanie jego parceli była dla nas tak ważna.
- Jest przecież wiele terenów należących do miasta, które w ogóle nie są wy-
korzystane. Widziałam zarośnięty plac na zachód od... Nie pamiętam nazw ulic...
Jestem pewna, że władze miasta chętnie przystaną na jego zagospodarowanie,
zwłaszcza jeżeli wasza organizacja zrobi to społecznie.
- Mamy doprowadzić teren do porządku, a potem gubernator Landon zlikwi-
duje park, postawi tam kolejny wieżowiec i wynajmie go bogatym firmom? - spy-
tała Nancy lodowatym tonem.
Joleen była zdezorientowana. Miała wrażenie, że plecie głupstwa. Ta rozmo-
wa była dla niej ciężką próbą. Zrobiło jej się słabo; poczuła, że blednie.
- Proszę nie brać wszystkiego, co mówię, za pewnik, panno Miggilin - dodała
słabnącym głosem. - Trzeba się najpierw upewnić, jakie są fakty. Mogę się mylić w
kwestii sprzedaży.
R S
- To prasa powinna się zająć tą sprawą! - Nancy odwróciła się w stronę tłumu
i krzyknęła: - Mam nowiny!
- To straszne! - jęknęła Joleen. - Niech pani tego nie robi! Sama wszystko
sprawdzę. Proszę nie przysparzać Carlowi kłopotów. - Ten argument chyba nie tra-
fił Nancy do przekonania. - Niech pani pomyśli o dzieciach, o swoich współpra-
cownikach. Jak to na nich wpłynie!
Dziennikarze nieubłaganie zbliżali się w ich stronę.
- Nancy - odezwał się milczący dotąd Jake. - Wiesz, że nie lubię się wtrącać,
ale uważam, że Joleen ma rację. Jeśli informacja okaże się nieprawdziwa, wszyscy
na tym stracimy.
Po chwili namysłu szefowa „Ogrodu nadziei" pokiwała głową. Gdy dzienni-
karze podbiegli, wyjaśniła krótko:
- To jest żona pana Landona.
- Raczej narzeczona - sprostował Jake.
- W zasadzie to my jeszcze... - próbowała dodać Joleen, ale nikt jej nie słu-
chał.
- Jak długo jesteście zaręczeni? Gdzie się spotkaliście? Jak się czuje prosta
dziewczyna, gdy wchodzi do jednej z najbogatszych rodzin w kraju? - Pytaniom nie
było końca.
- Ja... - próbowała odpowiedzieć.
Jake podszedł bliżej i powiedział głośno:
- Jedno wyjaśnię od razu, by uniknąć wątpliwości. Joleen nie jest zaręczona
ze mną, tylko z moim bratem Carlem. - Poczuła na sobie jego badawcze spojrzenie.
Można by pomyśleć, że widzi ją na wylot. Serce waliło jej jak młotem; czuła się
niepewnie. - Uważam - dodał po chwili Jake - że Carl jest szczęściarzem.
Klacz niecierpliwie poruszyła się w boksie. Jake otworzył drewniane drzwi i
pogładził smukłą szyję. Przeczesał palcami grzywę i głaskał chrapy swej ulubieni-
cy.
R S
- Tak, wiem - powiedział cicho. - Chcesz stąd umknąć. Doskonale cię rozu-
miem.
- Dzień dobry! - Od wejścia dobiegł kobiecy głos. - Jest tu ktoś?
Skąd ona się tu wzięła, pomyślał Jake i znieruchomiał. Przeczesał włosy pal-
cami i wyprostował się pospiesznie.
- Tutaj! - Wychylił się z boksu i ujrzał nadchodzącą Joleen. - Potrzebujesz
pomocy? - spytał, nie zwracając uwagi na niespokojne kołatanie serca.
- Przyszłam ci tylko powiedzieć, że... przemyślałam kilka spraw.
- Chodzi ci o dzisiejszą uroczystość?
W milczeniu pokiwała głową i oparła się o drzwi przeciwnego boksu.
- Wczoraj, dziś, jutro. Wszystko się łączy. - Popatrzyła na stojącą w zagrodzie
klacz. - Jak ma na imię?
- Kabała - odparł, a Joleen spojrzała na niego rozbawiona. - Naprawdę tak ją
nazwałem. To moja reproduktorka. Pochodzi w prostej linii od Sekretarza, najlep-
szego konia wyścigowego, jaki kiedykolwiek istniał. To oczywiście moja opinia.
- Pamiętam go! Na początku lat siedemdziesiątych zdobył trzy najważniejsze
trofea.
- W siedemdziesiątym trzecim. - Jakie pokiwał głową. - Nie wiedziałem, że
interesujesz się wyścigami.
- Wygrałam ćwierć dolara, bo na niego postawiłam. Mój wujek był prawdzi-
wym hazardzistą, ale nie docenił Sekretarza. - Roześmiała się głośno.
- Ale ty wygrałaś - przypomniał Jake.
- Twoja Kabała wygląda na bardzo niecierpliwą - powiedziała, gładząc klacz
po chrapach. - Można by pomyśleć, że chce się stąd wyrwać i uciec na koniec
świata.
- Taki ma plan. Niestety, na wybiegu trzymam ogiera, który nie jest dla niej
odpowiednim partnerem. - Poklepał zwierzę po szyi. - Musimy zachować czystość
rasy.
R S
- Decydujesz za nią, prawda? Nie pozwalasz jej dokonać wyboru - skarciła go
roześmiana Joleen.
- Beze mnie byłaby całkiem zagubiona. Robię to dla jej dobra. W przeciwnym
razie mogłaby ją spotkać przykra niespodzianka.
- Wiem o czym mówisz.
Zapadło milczenie. Jake próbował spojrzeć w niebieskie oczy Joleen, ale uni-
kała jego wzroku, przyglądając się klaczy. Odwróciła się do niego plecami.
- Nie rób sobie wyrzutów - stwierdził, pozornie bez związku. - Chodzi mi o
twoją wpadkę podczas uroczystości w parku.
- Nie masz racji. Zachowałam się karygodnie - odparła, nadal nie patrząc mu
w oczy. - Naraziłam na szwank reputację Carla.
- Moim zdaniem on sam się pogrąża.
- Zapewne. Odwróciła się nareszcie.
- To wcale nie usprawiedliwia mojego postępowania. Mówiłam bez zastano-
wienia i niewiele brakowało, żebym mu naprawdę zaszkodziła.
- Nie przyszło ci do głowy, że byłabyś szczęśliwsza, gdybyś nie zastanawiała
się ciągle, co wypada powiedzieć i o czym nie należy wspominać?
- Mam wszystko, czego mi potrzeba do szczęścia.
- Czyżby? - Jake podszedł bliżej.
Stała nieruchomo, nie cofnęła się ani o krok.
- Tak - odpowiedziała natychmiast. Skrzyżowała ramiona na piersi i oznajmi-
ła hardo: - Jestem teraz spokojna o swoją przyszłość. Do tej pory nie miałam takie-
go poczucia bezpieczeństwa.
- Czego oczekujesz od życia? - zapytał szeptem.
- Chcę sama do czegoś dojść, pomagać ludziom, zajmować się chorymi
dziećmi.
- Mogłaś to robić w Alvirze.
- Marzy mi się udział w przedsięwzięciach ważniejszych niż lokalne inicja-
R S
tywy mieszkańców prowincjonalnej mieściny, w której nic się nie dzieje - odparła,
spoglądając na niego z wrogim błyskiem w oczach.
- Doceniam to, że chcesz pomagać innym. Większość ludzi widzi tylko czu-
bek swego nosa.
- Moim zdaniem wszyscy nawzajem sobie pomagamy. Nie jestem wyjątkiem.
- Większość ludzi nie zgodzi się z tobą.
- Jesteś dobrym człowiekiem, Jake. - Tym razem popatrzyła na niego łaska-
wiej. - Szkoda, że niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę.
- Nie obchodzi mnie ich zdanie. Mało jest osób, których opinia coś dla mnie
znaczy.
- Ja się chyba do nich nie zaliczam.
Chciał zaprzeczyć, ale wzruszył tylko ramionami i bez słowa popatrzył na
klacz.
- Biega na wyścigach?
- Nie, ale jej źrebaki zapoczątkują moją hodowlę. - Delikatnie pogładził Ka-
bałę po grzbiecie. Niespodziewanie dotknął palców Joleen, która także głaskała
klacz. Nerwowo spojrzał na zegarek. - Wkrótce mam spotkanie. Pytałem, czy mogę
ci w czymś pomóc.
- Nie tym razem - odparła z uśmiechem. Wyglądała prześlicznie. - Chciałam
ci tylko podziękować, że mnie dzisiaj zawiozłeś do miasta.
- Nie ma za co. - To była dla mnie wielka przyjemność, pomyślał, ale nie po-
wiedział tego na głos.
- Cóż. Raz jeszcze serdeczne dzięki.
Ruszyła do wyjścia, ale przystanęła nagle i odwróciła się do Jake'a.
- Ty i Virginia uważacie, że nie pasuję do rodziny, ale naprawdę staram się,
jak mogę, aby Carl był ze mnie dumny.
- Zdaję sobie z tego sprawę - powiedział i w tej samej chwili przyszło mu do
głowy, że ten drań nie jest tego wart.
R S
- Może z czasem mnie polubisz - dodała Joleen.
- Skąd ci przyszło do głowy, że za tobą nie przepadam? - oburzył się nie na
żarty.
- To chyba oczywiste - odparła, zaskoczona jego wybuchem. - Pytałeś, czemu
taka dziewczyna jak ja związała się z Carlem. Zarzuciłeś mi, że udaję i stroję się w
cudze piórka.
- Wypraszam sobie! Nigdy tego nie mówiłem!
- Przeciwnie. Użyłeś tylko innych słów.
- Chyba źle mnie zrozumiałaś. Chodziło mi o to, że niepotrzebnie dostosowu-
jesz się do cudzych wymagań i pozwalasz, by inni tobą dyrygowali. Nie pasujesz
do środowiska, w którym obraca się Carl.
- Uważasz mnie za prowincjonalną gąskę?
- Nieprawda! - stwierdził z oburzeniem i nagle zabrakło mu słów. Przez mo-
ment szukał właściwego określenia. - Po prostu jesteś romantyczna.
- To brzmi jak synonim idiotki.
- Nie. - Energicznie pokręcił głową. - Pochodzisz z małej mieściny, gdzie
wszyscy się znają i wiedzą o sobie wszystko. Jak wiele dziewczyn z prowincji, na
podstawie filmów i książkowych romansów ukształtowałaś sobie idealną wizję mi-
łości i małżeństwa. Prawda jest taka, że codzienność nie przystaje do naszych ma-
rzeń.
- Czyżby? - Zmarszczyła brwi. - Twierdzisz, że nie będę śpiącą królewną i nie
dla mnie pocałunek przystojnego księcia?
- Wszystko jest możliwe - odparł wymijająco. - Ostatnio śnisz na jawie,
prawda?
- Powinieneś wiedzieć, że mieszkańcy Alviry nie są prostaczkami żyjącymi w
zgodzie z naturą pod ochroną wróżek, które im pomagają w kłopotach.
- Rozumiem. I dlatego małomiasteczkowe piękności szukają księcia z bajki?
- Większość z nas samodzielnie daje sobie radę.
R S
- Poddaję się. Teraz wiem, że chcesz być dla Carla dobrą wróżką pomimo
ceny, jaką będziesz musiała zapłacić za takie poświęcenie.
- Nie ma mowy! Nie posunę się...
- Już zabrnęłaś za daleko.
- I kto to mówi?! - zawołała z furią. Twarz jej poczerwieniała, a oczy miała
zmrużone. - Poucza mnie człowiek, który pogodził się z utratą należnego mu spad-
ku. Gdybyś miał te pieniądze, pomógłbyś wielu ludziom. Czemu służył ten gest?
Chcesz uchodzić za buntownika?
- Nikogo nie udaję! Robię to, co uważam za stosowne.
- Ja również.
- Ale nie wiesz, co jest dla ciebie dobre - odparł ze złością.
- Skąd ta pewność? Jesteś wszechwiedzący?
- Mam większe doświadczenie. - Odpowiedź była krótka i rzeczowa, ale serce
Jake'a kołatało jak oszalałe. Ogarnął go strach. Przecież wszystko może się zdarzyć.
- Pytam raz jeszcze: skąd wiesz, czego mi trzeba? - powiedziała, opierając
dłonie na biodrach.
- Wiem i już - oświadczył, śmiejąc się gorzko.
Napastliwy ton oznaczał, że nadrabia miną. Brakowało mu argumentów.
- Zapewne dostąpiłeś olśnienia.
- Ile razy byłaś zaręczona, Joleen?
- Teraz przemawia twoje życiowe doświadczenie, prawda? Moim, zdaniem, z
nas dwojga to ty jesteś naiwnym prostaczkiem.
- Przyjmuję do wiadomości twoją uwagę. Spróbujmy zabrać się do tego ina-
czej. Ile razy się całowałaś?
- Słucham? - spytała zaskoczona.
- Nie przesłyszałaś się - powiedział cicho.
Oddychał z trudem.
- Nie sądziłam, że poważni ludzie zaprzątają sobie głowę takimi błahostkami.
R S
- Prawdziwy pocałunek to poważna sprawa. Nikt ci tego nie uświadomił?
- Chcesz zmienić moje nastawienie?
Jake z obawą pomyślał, że Joleen nieświadomie igra z ogniem.
- Kto wie? - odparł szeptem, zbliżając się do niej.
- Nie sądzę, żebyś zdołał mnie oświecić.
- Chcesz się założyć? - spytał z chełpliwym uśmiechem.
- Jaka będzie nagroda dla zwycięzcy?
- Ty.
- A nagroda pocieszenia dla pechowca?
- Ja.
- Mizerna stawka - odpowiedziała z uśmiechem, machinalnie oblizując wargi.
Jake postąpił krok w jej stronę.
- Pochopna ocena.
- Nie jestem hazardzistką.
- Postawiłaś na Sekretarza w siedemdziesiątym trzecim. Coś się zmieniło?
- Głównie stawki.
- Skoro się boisz...
- Bzdura! Nie dam się przestraszyć.
- Oczywiście - rzucił po chwili milczenia. - Jesteś małą dziewczynką, która
odgrywa rolę Kopciuszka i nie chce przyjąć do wiadomości, że nie wszyscy przy-
stojni mężczyźni to książęta, a groźne wilki czasem mają sporo zalet.
- Kim jesteś?
- Kogo wolisz?
- Mnie to obojętne. - Podeszła do boksu Kabały, by odsunąć się od Jake'a. -
Teraz wiem, kto żyje w świecie marzeń.
- Jesteś tam zawsze mile widziana.
- Nie skorzystam z zaproszenia.
- Czemu?
R S
- Postąpiłabym niewłaściwie.
- Przeciwnie. Byłoby wspaniale. Sporo byś się nauczyła.
- Jesteś natrętny.
- Chcę się podzielić moim doświadczeniem. - Z szelmowskim uśmiechem
podszedł bliżej i objął ją czule. Musnął wargami jej szyję. - Przyjemnie?
Próbowała go odepchnąć, ale gdy poczuła łagodną pieszczotę jego ust, nie
była w stanie dłużej się opierać.
- To nic dla mnie nie znaczy. Poza tym masz głupią minę.
- Nie dbam o to - szepnął. - A ty?
- Nic a nic.
Odsunął się na chwilę, a potem mocno pocałował ją w usta. Oddała pocałunek
z żarliwością, której nie oczekiwał. Nagle pojął, że to ona jest panią sytuacji.
- Nadal uważasz, że brak mi doświadczenia? - spytała, z trudem łapiąc od-
dech.
- Tak - odparł, próbując znowu ją pocałować, ale wysunęła się z jego objęć.
- Nie przeciągaj struny - rzuciła ostrzegawczym tonem.
- Powinniśmy dalej eksperymentować.
- Przeciwnie. Im szybciej skończymy tę próbę, tym lepiej. To była pomyłka.
Zmusiłeś mnie. Zgoda, oboje igraliśmy z ogniem, ale to nic dla mnie nie znaczy.
- Doprawdy? - Chciał podejść bliżej, ale po namyśle ustąpił.
- To dziecinne zachowanie. Powinniśmy się wstydzić - powiedziała, nie pa-
trząc mu w oczy.
- Mamy współzawodniczyć w okazywaniu skruchy?
- Nie. - Joleen omal nie wybuchnęła śmiechem.
- Co za ulga!
- To się nie powtórzy. Mówię o pocałunku.
- Czyżby?
- Tak.
R S
- Na szczęście opamiętaliśmy się w porę - mruknął.
- Owszem.
- Popełniliśmy błąd, oboje byliśmy nieodpowiedzialni, ale żadne z nas tym się
nie przejmuje, tak?
- Aha.
- I taka sytuacja nigdy się nie powtórzy?
- Jasne. - Po chwili dodała: - Muszę już iść.
- Do zobaczenia.
Nie podszedł bliżej, aby się pożegnać. Stał nieruchomo jak słup soli.
- Nie szukam kłopotów i potrafię ocenić sytuację - powiedziała na odchod-
nym. - Chodzi mi o znajomość z Carlem.
- Cieszę się - odparł lakonicznie. - Życzę wam obojgu wiele szczęścia.
- Dziękuję. Zapomnijmy o tym, co się przed chwilą wydarzyło, zgoda?
Uśmiechnął się szeroko, a w jego oczach zabłysły szelmowskie iskierki.
- Jesteś zakłopotana?
- Owszem. Na mnie już pora. Do widzenia.
Gdy odeszła, Jake pokręcił głową i szepnął:
- W krainie marzeń zawsze jesteś mile widziana, Kopciuszku. Może tam za-
witasz.
R S
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Joleen czuła się nieswojo, gdy słała łóżko, szykując się do snu. Sumienie nie
dawało jej spokoju. Jake sugerował, że nie jest stworzona do takiego życia. Z dru-
giej strony jednak nie można wykluczyć, że słyszała to od niego każda dziewczyna,
która miała dość rozumu i doświadczenia, by samodzielnie decydować o swoich
sprawach. Pewnie uważał, że Joleen nie pasuje do jego najbliższych i towarzystwa,
w którym się obracali. Tak właśnie myślał, chociaż głośno nigdy się do tego nie
przyzna. Istniała także druga ewentualność: jego zdaniem nie była dostatecznie by-
stra, aby występować publicznie w imieniu rodziny Landonów. Z przykrością my-
ślała o obu możliwościach.
Po chwili wahania bez entuzjazmu przyznała mu rację. Usiadła ciężko przy
oknie w sypialni. Powinna się wreszcie nauczyć trzymać język za zębami, kiedy
sytuacja tego wymaga i wygłaszać banalne, ale miłe uwagi o niczym. Powinna być
dowcipna i czarująca albo siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Czy tak trudno się
domyślić, co w danej chwili jest korzystniejsze? Czy potrafi się dostosować do no-
wego stylu życia? Czy tego chce?
Wyprostowała się i dumnie podniosła głowę. Tak, właśnie tego pragnęła. W
przeciwnym razie będzie całymi dniami harować w jadłodajni, a potem uczyć się
na kursach wieczorowych. Przed czterdziestką zdobędzie upragniony dyplom. Jako
kobieta z wyższym wykształceniem założy wreszcie rodzinę. Trochę za późno.
Chciała mieć dobrego męża i dzieci. Gdyby poznała odpowiedniego mężczyznę i
zakochała się w nim bez pamięci, jak wyglądałoby ich skromne życie? Maluchy
całymi dniami w żłobku albo w przedszkolu. Gdyby ojciec zajmował się nimi po
południu, mogłaby uzupełniać wykształcenie. Pragnęła dla swych pociech szczę-
śliwego dzieciństwa, ale nie zamierzała rezygnować z dyplomu i zawodowej karie-
ry.
Usiadła wygodniej na krześle. Nie mówiła dotąd Carlowi o swoich marze-
R S
niach. Nie przyszło jej do głowy, by mu się zwierzyć. To Jake znał jej pragnienia.
W przeciwieństwie do niego Carl nie zapytał ani razu, co ona chce w życiu osią-
gnąć:
Wyjrzała przez okno wychodzące na łąki za domem. Księżyc w pełni oświe-
tlał równinę ciągnącą się aż po horyzont. Joleen miała wrażenie, że przeniosła się
do baśniowej krainy rozjaśnionej srebrzystym blaskiem, której piękna nie może
zniszczyć ludzka zachłanność.
Znowu pomyślała o Jake'u. Otaczała go aura zmysłowej męskości, z czego
prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy. Carl był za to pewny siebie, wręcz aro-
gancki. Uśmiechał się rzadko - jedynie wówczas, gdy miał z tego korzyść. Zabaw-
ne, że wcześniej sobie tego nie uświadomiła.
U Jake'a uśmiech pojawiał się łatwo i często, ale i ponura mina nie była rzad-
kością. Miał wyrazistą twarz i dawał po sobie poznać, co myśli. Głośno wyrażał
swoje zdanie. Lubiła go za otwartość i szczerość. Te dwie cechy wzbudzały jej po-
dziw. Z przyjemnością obserwowała, jak się porusza. Chód miał swobodny, zna-
mionujący wewnętrzną siłę i zdecydowanie. Przypominał pozytywnych bohaterów
powieści sensacyjnych.
Zmarszczyła brwi. Czemu, do licha, nie może przestać o nim myśleć? Naj-
pierw wspominała jego słowa, teraz analizuje wygląd, zapach... i tamten pocałunek,
o którym przez cały dzień daremnie próbowała zapomnieć. Dość tego! Powinna się
skupić na ważnych sprawach. Mogą być i drobiazgi, byle tylko uwolnić się od tej
obsesji.
Światło zapaliło się nagle w domku dla gości, gdzie mieszkał Jake. Była za-
skoczona, gdy uświadomiła sobie, że oba budynki dzieli odległość, którą spacer-
kiem można przebyć w dwadzieścia sekund. Przed chwilą mały domek ginął w
ciemnościach, jakby nie istniał. Całkiem o nim zapomniała. Teraz, gdy zapaliły się
tam wszystkie lampy, widziała go w całej okazałości. Jake'a także, ponieważ stał na
oświetlonej werandzie.
R S
Obserwowała ukradkiem, jak zdejmuje bawełnianą koszulkę, rzuca ją na
krzesło i rusza do kuchni. Podziwiała wspaniale umięśniony tors. Nie sądziła, że
Jake jest tak dobrze zbudowany. Opalona skóra połyskiwała lekko w świetle lamp i
srebrzystej poświacie księżyca. Joleen była zachwycona. Miała wrażenie, że siedzi
w kinie i ogląda niskobudżetowy film, w którym nie ma żadnych efektów specjal-
nych, a na taśmie utrwalono codzienne życie przystojnego bohatera.
Próbowała wziąć się w garść i udawać chłodną obserwatorkę. Podobnych
wrażeń estetycznych mogłaby doznawać, patrząc na Dawida wyrzeźbionego przez
Michała Anioła. Była zaskoczona, że tak ją interesuje męska uroda. Dawniej nie
miała do tego głowy. Może powinna zatrudnić się w agencji szukającej modeli lub
młodych amantów?
Carl również nieźle się prezentował. Mógłby zagrać... Długo się nad tym za-
stanawiała. Jake'a cechowała pewna elastyczność. Znakomicie wyglądał w spło-
wiałych dżinsach, ale sportowe szorty albo kapiący od złota strój hiszpańskiego
torreadora także by do niego pasowały. Ten ostatni wizerunek szczególnie przypadł
jej do gustu, A wracając do Carla... Był politykiem i zachowywał się jak polityk.
Wygląd ma nieskazitelny, przekonywała samą siebie, i dlatego nie musi wcielać się
w nowe role. Najlepiej się prezentował, kiedy był sobą.
Joleen popatrzyła znowu na domek po drugiej stronie trawnika. Widziała Jak-
e'a jak na dłoni. Podszedł do lodówki, otworzył ją bez pośpiechu, wyjął karton pi-
wa, otworzył jedną puszkę, a drzwiczki przymknął zręcznym kopniakiem. Minął
kuchnię, przedpokój i stanął w drzwiach wejściowych. Wzdrygnęła się, gdy
uświadomiła sobie, że go podgląda.
Wyszedł na werandę. Słyszała, jak podeszwy jego butów stukają o deski. Po-
chyliła głowę i zastanawiała się gorączkowo, co robić dalej. W końcu postanowiła
ostatni raz zerknąć na swego sąsiada, który siedział teraz w cieniu, na bujanym fo-
telu. Widziała tylko niewyraźny zarys jego sylwetki i słyszała charakterystyczny
dźwięk towarzyszący rytmicznemu kołysaniu. Znajoma postać na chwilę pojawiała
R S
się w kręgu światła i ponownie znikała w półmroku.
Trzeba odwrócić wzrok.
Wstała, odwracając się plecami do okna i spojrzała na pokój. Rozproszone
światło nocnej lampki niespodziewanie ją oślepiło. Na chwilę przymknęła oczy, a
gdy uniosła powieki, ostrość widzenia nieco się poprawiła. Kto podgląda bliźniego
swego, może być wzroku pozbawiony, skarciła się w duchu.
Poczuła chłód. Miała na sobie tylko cienką bawełnianą koszulkę. Przesunęła
dłońmi po ramionach pokrytych gęsią skórką. W lipcu okolice Dallas słyną z wy-
sokich temperatur. Wieczór był ciepły, czemu więc drżała na całym ciele? Podeszła
do szafy i wyjęła gruby szlafrok. Machinalnie otworzyła szufladę, w której leżał
pierścionek zaręczynowy otrzymany od Carla. Na widok cennego klejnotu wzdry-
gnęła się ponownie i natychmiast włożyła szlafrok. Rzecz jasna nie ma obawy, że
Jake będzie ją podglądał, tak jak ona go obserwowała, ale nie wypada paradować w
kusej koszulce, gdy się mieszka okno w okno z przyszłym szwagrem.
Tak, gdy wyjdzie za Carla, będą powinowatymi. Nagle zrobiło jej się sucho w
ustach, więc poszła do kuchenki po szklankę wody. Nie ucieszyła ją myśl o plano-
wanym ślubie. Dawniej także nie popadała w euforię, ale lubiła zastanawiać się nad
przyjemnymi konsekwencjami tego wydarzenia. Teraz ogarnął ją strach.
Podeszła do okna i długo stała bez ruchu. W końcu odgarnęła włosy spadające
na oczy i wróciła do łóżka. Wzięła książkę z nocnego stolika i wsunęła się pod koł-
drę. Zamierzała poczytać do poduszki. Dopiero gdy zdjęła szlafrok, uświadomiła
sobie, że okulary zostały w torebce przy drzwiach wejściowych. Musiała wstać,
żeby je przynieść. Gdy mijała okno, ogarnęła ją pokusa, by zerknąć jeszcze raz na
domek Jake'a. Nie wolno śnić o nim na jawie. Wszystkie rozważania na ten temat
dowodzą bezprzykładnej głupoty. I cóż z tego, że na samą myśl o nim czuła przy-
jemny dreszczyk!
A wszystko z powodu zbyt długiego rozstania z Carlem. Oby wrócił jak naj-
szybciej.
R S
Jake siedział na werandzie i patrzył w okna rezydencji Landonów. U Joleen
światło jeszcze się paliło. Z tego wniosek, że i ona jest nocnym markiem. To od-
krycie wcale go nie zdziwiło. Ciekawe, co teraz robi? Jak spędza wieczór? Miał
nadzieję, że przestała się już zadręczać z powodu drobnej wpadki podczas dzisiej-
szej uroczystości. W sumie dobrze się stało, że powiedziała Nancy Miggilin o pla-
nach Carla i zamiarze sprzedania parceli, na której zorganizowano „Ogród nadziei"
dla dzieciarni. Jake pokręcił głową. Bezwzględność, cechująca niektórych Lando-
nów, to najważniejszy powód jego niechęci do najbliższej rodziny.
Było mu gorąco. Wstał, zdjął koszulkę i rzucił ją na krzesło. Najchętniej wy-
jechałby stąd natychmiast. W oknie sypialni Joleen coś się poruszyło. Tak, powi-
nien zwiać, i to daleko. Poczłapał do kuchni, wyjął z lodówki karton piwa w pusz-
kach i zamknął ją kopniakiem. Przez chwilę marzyło mu się, żeby zamiast drzwi-
czek zobaczyć obolały tyłek Carla.
Niech go cholera! Jak mógł poderwać taką fajną dziewczynę tylko po to, żeby
zrobić z niej bezdusznego potwora - tylko dlatego, że sam nim jest. Zawsze podej-
mował błędne decyzje. Jake miał go powyżej uszu. Otworzył puszkę i upił spory
łyk. Kiedy się wreszcie nauczy, że nie jest możliwe, by sam naprawił wszystkie
szkody spowodowane przez tego drania?
Wyszedł na werandę i odetchnął głęboko ciepłym wieczornym powietrzem.
Odruchowo zerknął w okna Joleen i znów dostrzegł jakiś ruch. Tym razem uległ
pokusie i zaczął się gapić bez żadnych skrupułów.
Siedziała przy oknie balkonowym. Z tej odległości mógł nawet odczytać wy-
płowiały napis na bawełnianej koszulce: „Iron Maiden". Niezła kapela; ostry rock,
prawdziwy metal. Ta dziewczyna ma dobry gust. Roześmiał się złośliwie. Ciekawe,
co Carl by na to powiedział, skoro dla niego największym artystą estrady był nadal
Frank Sinatra. Jake usiadł w bujanym fotelu i obserwował siedzącą przy oknie Jo-
leen. Kusa koszulka odsłaniała ładne nogi. Obejrzał je dokładnie. Cóż w tym złego?
Dzieli ich przecież bezpieczna odległość, a poza tym ona nie wie, że jest podgląda-
R S
na, więc nie może się poczuć dotknięta. Cóż w tym złego, że bezinteresownie po-
dziwia figurę zgrabnej sąsiadki? Niemoralnych propozycji nikt tu składać nie za-
mierza.
Kołysał się wolno w bujanym fotelu i sączył chłodne piwo. Przyszło mu do
głowy, że nie powinien tyle myśleć o Joleen. To się może źle skończyć. Coś
iskrzyło między nimi. Przytknął zimną puszkę do rozpalonego czoła. Niech diabli
porwą ten żar.
Mimo woli znów popatrzył w jej okna. Włożyła gruby szlafrok i mocno za-
wiązała pasek. Ciekawe, jakby się czuł, gdyby mógł wziąć ją w ramiona i rozwią-
zać ten węzeł.
Nie mógł zapomnieć o dzisiejszym pocałunku. Zapamiętał smak jej ust i za-
pach włosów. Chciał ją znów całować. Zdarzało mu się skraść dziewczynie całusa,
ale do tej pory ani razu nie czuł się tak jak dziś. To było cudowne przeżycie.
Joleen chodziła po mieszkanku. Zajrzała do małej kuchni i wróciła ze szklan-
ką wody. Przez ogromne okna widział, że chodzi boso, ale jest opatulona grubym
szlafrokiem. To pobudziło jego wyobraźnię. Sprawiała wrażenie kobiety dumnej i
niezależnej, która wie, czego chce, ma własne zdanie i gotowa jest o tym dyskuto-
wać. Szkoda, że dostała się Carlowi, który zmarnuje taki skarb, pomyślał z goryczą.
Podeszła do okna i długo stała nieruchomo, patrząc w dal. Nie wiedział, czego tak
wypatruje. Obserwował ją, siedząc bez ruchu.
- Co tam widzisz w oddali? - spytał cicho po kilku minutach. - Co chcesz tam
znaleźć?
Nadal spoglądała przed siebie. Miał wrażenie, że czuje na sobie jej wzrok.
Przez moment wydawało mu się, że ich oczy się spotkały, ale potem zdał sobie
sprawę, że siedzi w cieniu, więc Joleen go nie dostrzega.
- Na mnie byś nie spojrzała, co? - Wypił kolejny łyk i otarł usta dłonią. Wes-
tchnął, zamknął oczy i położył głowę na oparciu fotela. - I słusznie, Joleen. Mnó-
stwo ludzi przyzna ci rację i pochwali twój wybór. Lepiej trzymaj się z daleka od
R S
Jake'a Landona, bo on ci nie da tego, czego pragniesz. Jakie są twoje marzenia?
Chcesz przecinać wstęgi, bywać na balach i jako żona senatora zamieszkać w Wa-
szyngtonie. Spokojne życie na prowincji, dom pełen dzieci i psów to nie dla ciebie,
prawda? Zanudziłabyś się na śmierć. - Milczał przez chwilę, a potem spytał po-
nownie: - Dobrze mówię?
Odwróciła się, wzięła książkę z nocnego stolika, machinalnie pogłaskała
grzbiet tak czułym gestem, że ogarnęło go wzruszenie.
- Jesteś taka samotna - dodał. Wcale mu nie przeszkadzało, że ona go nie sły-
szy. Cieszył się, że może jej w końcu powiedzieć wszystko, co czuł. Okoliczności
sprawiły, że było to możliwe. - Nic nie szkodzi. Samotność ci służy. Carl do ciebie
nie pasuje, więc lepiej, że go tu nie ma. Gdyby się zjawił, chętnie spełniałabyś
wszystkie jego zachcianki...
Przerwał i odwrócił głowę, bo wolał nie myśleć, co by się działo, gdyby Jole-
en i Carl zamknęli się w sypialni. Spojrzał na nią znowu, w chwili gdy wyjęła z fu-
terału okulary i włożyła je na nos.
- Do twarzy ci w nich, Joleen. Wyglądasz na mądralę. Bez nich także wyglą-
dasz na inteligentną dziewczynę, więc czemu niszczysz sobie życie, popełniając
niewybaczalny błąd? Czy naprawdę gotowa jesteś oddać rozum, serce i ciało czło-
wiekowi, który może się odwdzięczyć tylko pieniędzmi? - Jake usiadł wygodnie i
splótł ręce na piersi. - Jednego nie mogę pojąć, Joleen. Czemu forsa jest dla kobiet
taka ważna? Masz wszystko, co się naprawdę w życiu liczy i chcesz to oddać? Za
co? Za szmal? Jeśli zostaną ci tylko pieniądze, to dopiero będzie prawdziwa bieda.
W sypialni Joleen zgasło światło. Jake westchnął głęboko.
- Powiem ci na koniec - szepnął, zaciskając powieki - że gdybyś była moja,
miałbym tylko jedno życzenie: abyś pozostała sobą.
Joleen przewracała się z boku na bok. Daremnie próbowała zasnąć. W końcu
odrzuciła kołdrę, podeszła do okna, otworzyła je szeroko i usiadła na parapecie. Na
dworzu było chłodniej. Z przyjemnością wciągnęła powietrze w płuca.
R S
Po chwili spojrzała w stronę domku Jake'a. To było nieuchronne. Wciąż sie-
dział na werandzie. Może zasnął w fotelu? Niespodziewanie uniósł rękę, żeby jej
pomachać. Została przyłapana na gorącym uczynku. Potrafił ją przejrzeć i na pew-
no wiedział, że spłonęła rumieńcem. Kiedy także mu pomachała, wstał powoli i ru-
szył w jej stronę przez oświetlony trawnik. Serce Joleen uderzało coraz mocniej w
rytm jego kroków.
Gdy stanął przy jej oknie, wyjął z kartonu ostatnią puszkę piwa.
- Chcesz? - zapytał. - Ciepłe.
- Nie szkodzi.
Otworzył puszkę i podał jej. Piana spłynęła na dłoń Joleen.
- Dzięki. - Strzepnęła pianę z nadgarstka.
Rzadko sięgała po piwo, ale lubiła jego gorzki posmak i aromat. Poradziła
nawet kucharce zatrudnionej w jadłodajni, by dodawała odrobinę piwa do gulaszu
wołowego, co wzbogaciło smak tej zwyczajnej potrawy.
Jake wziął z tarasu ogrodowe krzesło z metalu i osunął się na nie bezwładnie.
- Już późno. Czemu nie śpisz?
- Bo jakiś dziwny facet przyszedł pod moje okno.
- A przedtem?
- Nie mogłam zasnąć, a ty?
- Również.
Przyglądała mu się uważnie, ale nie potrafiła nic wyczytać z jasnych oczu.
Ktoś inny pewnie by stwierdził, że widać w nich zainteresowanie, ale Joleen wie-
działa swoje. Mogła zaciekawić Jake'a tylko jako przykład zakłamania i hipokryzji.
Nic innego nie przychodziło jej do głowy.
- Uważam, że powinniśmy zaprzestać kłótni i zawrzeć rozejm - stwierdziła
pojednawczym tonem.
- Wcale się nie kłócimy.
- Nie teraz. W ogóle.
R S
- Aha. - Upił łyk z puszki. - Dlaczego?
- Dlatego! - odparła z irytacją. Zastanawiała się, jak krótko wyjaśnić, o co jej
chodzi. - Oboje potrzebujemy spokoju. Dość tych ciągłych przepychanek.
- Na pewne sprawy mamy różne poglądy. - Wzruszył ramionami. Przypo-
mniała sobie nagle, jak położyła na nich dłonie. - Przyjmijmy protokół rozbieżno-
ści.
Potrząsnęła głową, by ochłonąć i odsunąć natrętne wspomnienia.
- To na nic. Za długo trzeba by je spisywać.
Jake uniósł brwi. Była pewną, że widzi rozbawienie w jego oczach. Poczuła
ucisk w gardle. Spojrzał na nią z miną niewiniątka.
- W takim razie nie widzę wyjścia, chyba że przejdziesz na moją stronę i
przyznasz, że mam rację.
- Nic z tego - odparła z trudem i spojrzała prosto w niebieskie oczy, choć
wiedziała, że to jedynie pogorszy sytuację.
Machnął ręką, w której trzymał puszkę.
- Utrudniasz rokowania.
- W takim razie proponuję, żebyś ty mnie poparł i uznał, że racja jest po mojej
stronie.
- Dla świętego spokoju powinniśmy udawać, że jesteśmy zgodni. - Pochylił
się i obrzucił ją badawczym spojrzeniem.
Wydęła usta i energicznie pokręciła głową.
- To się nie da zrobić.
- Chyba nie wątpisz, że dobrze życzę tobie i Carlowi. Mam nadzieję, że bę-
dziecie gruchać słodko jak dwa gołąbki - dodał lekceważącym tonem.
- Oczywiście. - Na samą wzmiankę o Carlu ścisnęło ją w dołku.
- Chciałem ci tylko ułatwić znalezienie dobrego wyjścia z sytuacji, na wypa-
dek gdybyś chciała się wycofać.
- Jasne.
R S
Przysunął się bliżej i pogłaskał ją po policzku. Woń piwa mieszała się z jego
naturalnym zapachem.
- Moim zdaniem popełniasz niewybaczalny błąd.
- Trochę się spóźniłeś z dobrymi radami. Mam trzydzieści lat, wiem, co robię
i sama podejmuję decyzje. Nie czekam na wybawcę, który w ostatniej chwili ura-
tuje mnie przed katastrofą. - Spojrzała mu prosto w oczy.
Cofnął dłoń, muskając jej podbródek opuszkami palców. Pod wpływem tego
dotknięcia przebiegł ją miły dreszcz.
- Nie miej do mnie pretensji. Chcę tylko spełnić dobry uczynek.
- Skoro tak mówisz... - Nie potrafiła wykrztusić nic więcej.
- Na mnie już pora. - Wstał i niezdarnie zaciągnął krzesło na taras. Uniósł
puszkę, jakby wznosił toast. - Dzięki za miłe towarzystwo.
- Pa - odparła cicho.
Z ciężkim sercem patrzyła, jak odchodzi. Czuła się samotna.
Joleen przewróciła się na drugi bok i popatrzyła na budzik. Oślepiły ją pro-
mienie słońca odbijające się w jego obudowie.
Budzik? Skąd się tu wziął?
Usiadła i wodziła wokół nieprzytomnym spojrzeniem. Nie miała pojęcia,
gdzie jest. Śniła się jej cudowna plaża, gorący piasek, ciepła woda. Po chwili przy-
pomniała sobie, że mieszka teraz w pokoju gościnnym rezydencji Landonów. Uło-
żyła się wygodnie i naciągnęła wyżej lekką kołdrę. Może powróci rozkoszny sen
o... Coś jej chyba umknęło, jakiś istotny wątek. Nie pamiętała szczegółów, ale sy-
tuacja była nadzwyczaj romantyczna. Przemknęło jej przez myśl, że Carl powrócił
do niej w sennym marzeniu, ale natychmiast odrzuciła tę hipotezę. Nagle przypo-
mniała sobie, kto był z nią w tym cudownym śnie.
To Jake tulił ją mocno, całował i wyznawał miłość. Ona również go obejmo-
wała, była w nim zakochana. Pozwoliła sobie na chwilę nierealnych wspomnień, a
potem odrzuciła kołdrę. Pobiegła do łazienki i spojrzała na swą zarumienioną
R S
twarz. Wielkie nieba! W tym śnie kochała się z Jake'em! Prawda otrzeźwiła ją ni-
czym kubeł zimnej wody.
Cóż za okropna wizja! Żadnych niedomówień, symboliki, niejasności. Jak ma
teraz spojrzeć Jake'owi w oczy? Odkręciła wodę i weszła pod prysznic. Bicze
wodne, na przemian gorące i zimne, pomogły jej ochłonąć. Po chwili zakręciła kran
i owinęła się ręcznikiem. Była teraz nieco spokojniejsza, ale trudno powiedzieć, czy
głupie marzenia nie pojawią się znowu.
Strzepnęła pościel i wślizgnęła się pod kołdrę. Po zimnym prysznicu szczęka-
ła teraz zębami, ale szybko się rozgrzała. Gdy przytuliła głowę do miękkiej po-
duszki, zaczęła powoli zapadać w sen. Miała przyjemną świadomość, że Jake mie-
szka tuż obok; wystarczy kilkanaście kroków, by znaleźć się w jego objęciach, po-
czuć jego muskularne ciało...
- Chyba drzemię - stwierdziła półgłosem. - Na jawie nie pozwoliłabym sobie
na takie bezwstydne marzenia.
Jakiś wewnętrzny głos podpowiedział jej, że niepotrzebnie robi sobie wyrzu-
ty. Zamiast uważać się za bezwstydnicę, powinna raczej szukać ukrytego sensu
swoich marzeń. Kto wie, może zawierają ważne przesłanie? Gotowa była przyznać,
że Jake to bardzo przystojny mężczyzna. Każda kobieta w tym kraju potwierdzi, że
może się podobać. Joleen była tego samego zdania, ale to nie powód, aby uważać
się za osobę pozbawioną zasad moralnych. Gdyby zachowała należny dystans,
wszystko byłoby w porządku. Kiedy się całowali... Na samą myśl o tym, że on
również pragnął tego pocałunku, natychmiast popadała w euforię. Popełniła błąd,
zdradzając, że nie jest jej obojętny.
Wygląda na to, że pociąga ją nie Carl, tylko Jake. Czyżby planowała małą
zamianę ról?
- Wolne żarty! Nie do mnie należy decyzja - stwierdziła na głos. Na myśl o
porzuceniu Carla ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Nie twierdziła, że go kocha, ale
obiecała przyjechać do rodzinnej posiadłości, żeby mogli się lepiej poznać. Chciała
R S
mieć pewność, co do niego czuje.
Problem w tym, że go tu nie było, a Jake chętnie dotrzymywał jej towarzy-
stwa.
Wstała i zaczęła się ubierać. Gdy wkładała bieliznę, złapała się na tym, że
myśli o Jake'u. Skarciła się w duchu i zaczęła wspominać Carla. Jak ma się w nim
zakochać, skoro nabiła sobie głowę bezsensownymi mrzonkami? Trzeba unikać
Jake'a. Powiedział, że za dwa tygodnie wyjeżdża; problem sam się rozwiąże, a Carl
będzie panem sytuacji.
- Poza tym - dodała głośno, wkładając dżinsy - Jake w ogóle się mną nie inte-
resuje. Jego zdaniem zależy mi wyłącznie na pieniądzach. Czy wobec tego mógłby
darzyć mnie uczuciem? - Wyjęła z szafy koszulę z białej bawełny i sama odpowie-
działa sobie na pytanie. - Wykluczone. Zresztą, gdybym jak zwariowana nastolatka
oddała serce Jake'owi, straciłabym największą szansę, jaką dał mi los. Carl to moja
jedyna nadzieja na lepsze życie. Gdyby nie on, zostałabym w Alvirze i musiałabym
sama do wszystkiego dochodzić. Postąpiłabym jak idiotka, gdybym się go wyrze-
kła.
Starannie zapięła guziki. Wybierała się do miasta po suknię na bal u guberna-
tora. Czeka ją wielka gala. Miała nadzieję, że zabawa będzie szampańska. Trzeba
znaleźć prześliczną kreację i olśnić Carla. Powinien być dumny ze swej narze-
czonej. Przyjdzie miłość, wezmą ślub i będą żyli długo i szczęśliwie.
Obiecała sobie, że przestanie marzyć o Jake'u. Od tej chwili nie poświęci mu
ani jednej myśli.
R S
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Joleen wiele by dała, żeby uniknąć kolejnego spotkania z Virginią, ale nie
miała samochodu i dlatego nie mogła ani na chwilę wyjechać z posiadłości Lando-
nów. Postanowiła zamknąć się w swoim pokoju - między innymi z obawy, że na-
tknie się znowu na Jake'a.
Gdy w końcu wyszła na poranny spacer, zobaczyła kartkę przypiętą do drzwi.
Virginia donosiła, że śniadanie jest o ósmej. Joleen spojrzała na zegarek; dochodzi-
ła dziewiąta. Dobrze się składa; w jadalni nie będzie już nikogo, więc uniknie za-
proszenia na podwieczorek u Virginii.
Przypomniała sobie, że Carl mówił, iż w garażu stoi auto do jej dyspozycji,
postanowiła więc odszukać je na własną rękę. Niestety, nie mogła znaleźć garażu.
Po długim spacerze zorientowała się, że auta stały w bocznym skrzydle rezydencji.
Zajrzała do środka przez okno; rzut oka wystarczył, by zrozumiała, że potrzebna
jest pomoc Jake'a. Nie zastała go w domku dla gości, a drzwi były zamknięte na
klucz. Gdy odchodziła, na ganku obok krzesła zauważyła puszkę po piwie, która
stała tam pewnie od wczorajszej nocy.
Obeszła główny budynek i usłyszała głosy dobiegające z tarasu. Siedzieli tam
Virginia i Jake, a obok nich na stoliku stały, kawa i sok pomarańczowy. Jake czytał
poranną gazetę, a Virginia rozmawiała przez telefon.
- Dzień dobry - przywitała się Joleen i z ociąganiem weszła na taras.
Virginia nie raczyła odpowiedzieć, a Jake opuścił gazetę i spojrzał na nią
czule niczym w jej snach. Niespokojne serce zaczęło nagle kołatać, a na twarzy
poczuła rumieniec. Jake zaraz się domyśli, o czym marzyła! Kąciki jego ust uniosły
się lekko, jakby powstrzymywał uśmiech. Czyżby bawiło go jej zakłopotanie? A
może śmiał się w duchu z rozmarzonej prowincjuszki?
Wykluczone! Nie mógł przecież czytać w jej w myślach. Trochę się uspo-
koiła, ale musiała odchrząknąć, nim odezwała się ponownie.
R S
- Muszę pojechać do miasta, więc potrzebny mi samochód. - Jake zmierzył ją
uważnym spojrzeniem, dodała więc pospiesznie: - Carl powiedział, że mogę wziąć
auto, ale w garażu stoi ich piętnaście. Nie wiem, które przeznaczył do mego użytku.
- Masz ochotę na małą przejażdżkę?
Odniosła wrażenie, że w jego głosie słyszy uwodzicielską nutę. Rzucił jej
taksujące spojrzenie i wrócił do przerwanej lektury. Chyba oszalałam, mam jakieś
omamy, pomyślała. Jake wcale nie próbuje mnie uwieść. To wyobraźnia płata mi
figle.
- Nie - odparła skwapliwie, a potem dodała: - Właściwie tak. Muszę zrobić
zakupy.
- Które auto najbardziej ci odpowiada? - spytał, sięgając po sok pomarańczo-
wy.
- Mniejsza o markę, byle było sprawne. Pod tym względem nie jestem wy-
bredna.
- Zaraz coś znajdziemy - odparł, wstając z krzesła. Rzucił gazetę na blat sto-
lika, wypił sok i skinął na Joleen. - Chodźmy.
Ruszyła za nim przez trawnik.
- Na pewno chcesz jechać sama? - Z jego tonu wywnioskowała, że samotna
przejażdżka to karygodna zachcianka.
- Tak. - Martwi się nie o mnie, tylko o samochód, pomyślała i zapytała rezo-
lutnie: - Obawiasz się, że rozbiję auto i zniszczę rodzinną własność?
- Tego nie powiedziałem - wyjaśnił, unikając jej wzroku.
- Jestem domyślna. - Joleen poczuła się głupio. Zachowywała się bardzo
dziwnie. Czemu go prowokuje? - Nie martw się, jestem ostrożnym kierowcą.
- Nie o tym myślałem. Przyszło mi do głowy, że będziesz się czuła bezpiecz-
niej, jeśli z tobą pojadę.
Gdy stanęli przy wejściu, Jake nacisnął guzik otwierający bramę wjazdową.
W środku stał równiutki rząd niemieckich aut.
R S
- Niesamowite!
- W pierwszej chwili rzeczywiście robią wrażenie, ale jak mówi Carl, wkrótce
przywykniesz do tego widoku.
- A ty się przyzwyczaiłeś?
- Ze mną sprawa wygląda całkiem inaczej. Mówimy o tobie i twoim narze-
czonym...
- Co ty o mnie wiesz!
- Za to Carla znam jak zły szeląg.
- Wydaje mi się, że słyszę zazdrość w twoim głosie. Strzał w dziesiątkę! Jake
nagle poczerwieniał na twarzy.
Zmrużył oczy i burknął:
- O co ci chodzi?
- Nie denerwuj się, mój drogi. Dziwię się po prostu, że stale mieszasz z bło-
tem swego brata, jakbyś chciał go pomniejszyć w moich oczach.
Jake odzyskał już panowanie nad sobą. Wyprostował się i odparł spokojnie:
- Niczego mu nie zazdroszczę. - Spojrzał jej prosto w oczy i powtórzył: - Ni-
czego.
- W takim razie, czemu powtarzasz raz po raz, że nie jest mnie wart, że wy-
chodząc za niego, popełnię niewybaczalny błąd?
- Bo mi ciebie żal.
- Naprawdę? - Coś ścisnęło ją za gardło. Poczuła się upokorzona. - Nie po-
trzebuję twojej litości!
- Źle mnie zrozumiałaś. Miałem na myśli...
- Wiem, o co ci chodziło. Jestem dziewczyną z prowincji, która pcha się na
salony...
- Posłuchaj, chcę ci pomóc. Zaufaj mi i ucz się na cudzych błędach. Sam po-
pełniłem ich wiele i chcę ci tego oszczędzić. Widzę, że Carl próbuje cię zmienić,
żeby dostosować twój wizerunek do wymogów kampanii wyborczej. Na wiecach
R S
wyborczych będziecie udawali szczęśliwą parę...
- Carl ma zadatki na dobrego gubernatora! - Joleen poczuła, że się rumieni.
- Ty go jeszcze nie znasz - stwierdził z rezygnacją Jake.
Odwrócił się i wyjął z szafki kluczyki do samochodu.
- Poznałam go na tyle, by wiedzieć, że pragnę za niego wyjść za mąż - usły-
szała niespodziewanie własny głos i poczuła się nieswojo. Po chwili wykrztusiła z
trudem: - Chcę spędzić życie u jego boku.
- To ostateczna decyzja? - spytał, z niedowierzaniem kręcąc głową.
- Naturalnie. Od dawna wiedziałam, że nasza znajomość prowadzi do ślubu. -
Bardzo przekonująco odegrała swoją rolę. Kłamała jak z nut. To zapewne wpływ
Carla.
- Piękna perspektywa! Wyjdziesz za niego i od tej pory zawsze będziecie ra-
zem.
- Nie chcę odkładać ceremonii! - oznajmiła Joleen.
Jake znów pokręcił głową, a potem machnął ręką. Spojrzał spode łba i wrę-
czył jej kluczyki.
- Proszę, drugi samochód od prawej, mercedes 450L. Mam nadzieję, że bę-
dziesz zadowolona.
- Z samochodu?
Otworzył usta, jakby chciał coś dodać, ale wzruszył tylko ramionami i mruk-
nął:
- Naturalnie. - Ruszył w stronę drzwi, nie oglądając się za siebie.
Gdy Joleen szła wzdłuż rzędu aut, nogi miała jak z waty. Co ja zrobiłam, po-
myślała z rozpaczą. Czemu dałam się ponieść emocjom? Przecież nie podjęłam
jeszcze decyzji, za wcześnie na takie postanowienia. Wciąż nie jestem pewna, czy
chcę wyjść za Carla. Co mnie podkusiło, żeby wygadywać takie bzdury? Do czego
zmierzałam? Może chciałam, żeby Jake podjął za mnie decyzję?
Wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwi. Oparła dłonie na kierownicy i
R S
próbowała się uspokoić. Po chwili zrozumiała wreszcie, w czym rzecz. Pragnęła
aprobaty Jake'a dla swych życiowych planów. Bez tego małżeństwo z Carlem by-
łoby nieporozumieniem.
Znalazła się już raz w podobnej sytuacji. Kiedy chodziła do podstawówki,
kilka dziewczynek stale jej dokuczało. Pewnego dnia matka spytała wprost, dla-
czego liczy się z nimi, chociaż ich nie lubi, nie szanuje i nie chce się zaprzyjaźnić.
Po tej rozmowie przestała zwracać uwagę na swoje dręczycielki, a one wkrótce da-
ły jej spokój.
Czemu teraz nie potrafiła zdobyć się na wyniosłą obojętność? Odpowiedź by-
ła prosta: na opinii Jake'a naprawdę jej zależało. Nawet gdyby nie była nim zauro-
czona, z uwagą słuchałaby wszystkiego, co mówił. Stał się dla niej autorytetem. Z
Jake'em Landonem zawsze będzie się liczyła.
Uruchomiła silnik i wyjechała z garażu. Czuła przyjemne drżenia auta i ostry
zapach skórzanych foteli. To było życie, o jakim zawsze marzyła. Pechowcy muszą
sprzedać duszę, by spełnić swoje marzenia, ale ona miała więcej szczęścia - wy-
starczy przysięga małżeńska.
Pół dnia spędziła w mieście. Odwiedziła wszystkie sklepy polecone przez
Carla. Musiała przyznać mu rację; konfekcja była tam znakomitej jakości. Brała
rzeczy na jego rachunek, ale robiła to z ociąganiem. Miała wrażenie, że traci swoją
niezależność. Nie chciała być niczyją utrzymanką.
Po południu trafiła do sklepu firmowego Coco Chanel i znalazła małą czarną
za siedemdziesiąt dwa dolary. Dawniej uznałaby, że to wygórowana cena, ale w
porównaniu z kreacjami wystawionymi w innych sklepach, była to prawdziwa oka-
zja. Natychmiast kupiła sukienkę i zaniosła ją do samochodu.
Późnym popołudniem wróciła do posiadłości Landonów. Cicho wślizgnęła się
do domu. Wolała unikać przypadkowych spotkań i zdawkowych rozmów. Nie
miała do tego głowy. Wkrótce powróci Carl, myślała z nadzieją, pojedziemy razem
na bal u gubernatora i udowodnimy wszystkim, że jesteśmy dobraną parą.
R S
Kiedy stanęła przed drzwiami swego pokoju, zobaczyła przyczepioną do nich
kartkę.
- Co znowu? - mruknęła półgłosem. - Pewnie chcą mnie zawiadomić, że nie
dostanę obiadu.
Zerwała kartkę, otworzyła drzwi i weszła do środka. Postawiła torbę z zaku-
pami na podłodze, podeszła do stolika, zapaliła lampę i przeczytała krótką notatkę:
Droga Joleen!
Dzwonił Carl. Zostawił wiadomość, że wróci dopiero na początku przyszłego
tygodnia.
Jake
Żadnego wyjaśnienia, adresu, telefonu. Lakoniczna informacja, która ozna-
czała, że Joleen znów będzie przesiadywać samotnie w swoim pokoju. Z drugiej
strony jednak wcale nie była zawiedziona. Poczuła... ulgę, a nawet zadowolenie.
Usiadła na łóżku i zamyśliła się głęboko. Powinna tęsknić za Carlem, liczyć
dni do jego powrotu, zacząć przygotowania do ślubu, a tymczasem wciąż się za-
stanawiała, czy chce wyjść za mąż. Nadzieja, że wreszcie ułoży sobie życie, z każ-
dą chwilą stawała się wątlejsza.
- Nie powinnam o tym myśleć - skarciła się głośno, lecz mimo woli nadal
roztrząsała nurtujący ją od dawna problem. Daremnie próbowała sobie wmówić, że
będzie z Carlem szczęśliwa. Łzy napłynęły jej do oczu. Szkoda, że nie może stąd
wyjechać. Jutro wieczorem trzeba się pokazać na balu u gubernatora. Nie mogła
zawieść Carla w takiej chwili, choć najchętniej opuściłaby posiadłość Landonów.
Nie wyjdę za niego, postanowiła nagle. Ta decyzja przyniosła ukojenie, a
także uwolniła ją od zgryzot i zmartwień oraz złagodziła smutek. Muszę jak naj-
szybciej powiadomić go o swoim postanowieniu, myślała gorączkowo. Przedtem
nie wolno się zdradzić. Biedny Carl byłby niepocieszony, gdyby dowiedział się od
R S
kogoś innego.
Spojrzała na notatkę, która przesądziła o jej decyzji. Carl również miał w tym
swój udział, chociaż wiadomość zostawił Jake. Czy należą mu się podziękowania?
Nie przesadzajmy, był przecież tylko posłańcem. Ciekawe, co o mnie pomyśli,
kiedy się dowie, że zmieniłam zdanie. To zresztą już nie ma znaczenia.
Zmięła kartkę i wyrzuciła ją do kosza.
Jake był świadomy, że niesprawiedliwie potraktował Joleen. Zachował się jak
ostatni gbur. Ruszył w stronę pokoju gościnnego. Zapukał cicho, ale drzwi otwo-
rzyły się natychmiast.
- Znalazłaś kartkę? - spytał, chociaż zauważył, że na drzwiach nie było jego
notatki.
- Tak - odparła cicho.
- Dobrze. - Niezdarnie wsunął ręce w kieszenie i zaczął się kołysać w przód i
w tył. - Musiałem się upewnić. Przecież jutro wieczorem jest bal u gubernatora. Nie
chciałem, żebyś czekała na Carla, skoro i tak się nie zjawi.
- Musiałeś o tym wspomnieć, co? - spytała zaczepnie, opierając się o framugę
drzwi.
- Nie rozumiem. - Zdziwiony uniósł brwi.
- Wiesz doskonale, o co mi chodzi. Chciałeś dokuczyć Carlowi.
- Dlaczego miałbym to robić?
- Nie udawaj. Przez cały czas wyrażasz się o nim pogardliwie. Nie jest złym
człowiekiem. Ma tylko dużo pracy. Popełnia błędy jak wszyscy śmiertelnicy.
- Moim zdaniem to celowe działanie - odparł z goryczą Jake. - Ma na sumie-
niu sporo rozmaitych grzeszków. Jeśli je zsumujesz, powstanie ciekawy akt oskar-
żenia.
- Chcesz, żebym go rzuciła? - spytała ponuro.
- Nie, chciałem się tylko upewnić, czy znalazłaś kartkę.
- Znalazłam i przeczytałam.
R S
- To dobrze.
- Dziękuję za troskę. - Chciała zamknąć drzwi, ale Jake powstrzymał ją ru-
chem ręki.
- Joleen...
- Słucham?
- Nieważne - odparł, cofając się w głąb korytarza. Ruszył przed siebie, rzuca-
jąc na odchodnym: - Nic ważnego.
- Jake!
Zatrzymał się i odwrócił w jej stronę. Serce waliło mu jak młotem. Był prze-
konany, że Joleen słyszy rytmiczne pulsowanie.
- Coś jeszcze?
- Ja... - Joleen nie wiedziała od czego zacząć.
- Proszę? - dopytywał się natarczywie.
Mimo woli patrzył na nią z zachwytem.
- Chciałam ci...
- Zamieniam się w słuch.
- Doszłam do wniosku... - Nerwowo oblizała wargi. Jake był u kresu wytrzy-
małości. - Miałeś rację.
- Czy możesz wyrażać się jaśniej?
- Chodzi o mnie. Rzeczywiście do was nie pasuję.
- Co masz na myśli?
- Nie potrafię dostosować się do waszego stylu życia. - Jej głos był cichy i
spokojny, pozbawiony emocji.
- Źle mnie...
Podniosła rękę, bo nie chciała, żeby się przed nią tłumaczył.
- Miałeś słuszność. Nie będę jedną z was. Różnię się bardzo od tych wszyst-
kich kobiet, które jutro przyjdą na bal. Nie potrafię ani ładnie mówić, ani zacho-
wywać się tak jak one.
R S
Od dawna czekał na taką sposobność. Mógł teraz wybić jej z głowy bezsen-
sowny pomysł poślubienia Carla. Od chwili gdy ją poznał, miał nadzieję, że sama
zrozumie, jaki to błąd. Z drugiej strony jednak nie chciał, żeby się z tego powodu
zadręczała. Skąd to poczucie niższości? Nie mógł pozwolić, żeby się tak obwiniała.
- To nieprawda - powiedział stanowczo. - Jesteś mądra, urodziwa, pełna
wdzięku.
- Dziękuję, że mnie pocieszasz, choć wiesz, że to nieprawda. Wśród was
trzeba się po prostu urodzić. Zalet, które posiadacie, nie można sobie przyswoić.
- Bzdura! Moi rodzice byli prostymi ludźmi, nim zdobyli fortunę.
- Naprawdę? - spytała z niedowierzaniem.
- Ojciec dorobił się majątku długo po ślubie. Zapewniam cię, że dobrych ma-
nier każdy się nauczy, a odpowiedni strój można kupić. To jedynie kwestia ceny.
Ważniejsze jest, co sobą reprezentujesz.
- Właśnie o tym mówię - roześmiała się gorzko.
- Przesadzasz! To bez znaczenia, w jakiej rodzinie przyszłaś na świat.
- Oczywiście. Mam dość klasy, by podawać obiady w tanim barze.
- Mówię poważnie, Joleen. Troszczysz się o innych ludzi, a to oznacza, że
będziesz dla Carla idealną żoną. - Jake sam sobie nie wierzył. - Jeśli zostanie gu-
bernatorem, przypomnisz mu o biednych i chorych, którymi także będzie musiał się
zająć.
Patrzyła na niego w milczeniu. Nie kryła podziwu. Dzięki jego zapewnieniom
uwierzyła, że nie ma powodu, by czuła się gorsza od Carla.
- Mój brat będzie z ciebie dumny - podsumował Jake - a my chętnie przyj-
miemy cię do rodziny.
- Nie sądzę, żeby Virginia zgadzała się z tobą w tej kwestii - zaoponowała. -
Sama muszę odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chcę resztę życia spędzić na prze-
łamywaniu uprzedzeń rodziny Landonów.
- Ja będę szczęśliwy, mając taką bratową. - Jake próbował się uśmiechnąć.
R S
- Chciałabym się z tobą zaprzyjaźnić.
- Nic trudnego - odparł Jake. Obydwoje wiedzieli, że nie są ze sobą szczerzy.
- Tylko przestań mówić, że jesteś gorsza, dobrze? Masz spore szanse, by zjedno-
czyć naszą rodzinę.
- Jesteście skłóceni? - Joleen zbladła.
- Nie widzieliśmy się od lat. Prawie ze sobą nie rozmawiamy. - Jake smutno
pokiwał głową. Wolał nie wspominać, że to Carl jest temu winien. - Może z twoją
pomocą uda nam się dojść do porozumienia.
Joleen zadrżała i zacisnęła wargi. Jake uznał, że nie należy przedłużać kłopo-
tliwej rozmowy.
- Dość już o tych rodzinnych sekretach. Zobaczymy się jutro wieczorem?
- Słucham?
- Na balu - dodał cicho.
- Ach tak. W takim razie do jutra.
Zamknęła drzwi. Jake nadstawił ucha, słysząc jej cichy głos:
- Ciekawe, czy zjawi się dobra wróżka. Bardzo by się teraz przydała.
R S
ROZDZIAŁ ÓSMY
Jake doszedł do wniosku, że Joleen wyjechała o świcie. Gdy wstał o ósmej,
mercedesa już nie było. Przez cały dzień raz po raz łapał się na tym, że zadaje sobie
pytanie, dokąd się wybrała. Wmawiał sobie, że to nie troska, tylko ciekawość. Pod
wieczór zaczął się niepokoić, że spóźni się na bal u gubernatora, ale natychmiast
powiedział sobie ze złością, że to nie jego sprawa. Było mu obojętne, czy Joleen się
tam zjawi, czy też nie. Nie miał powodu, by się niepokoić. Postanowił trzymać się
od tego z daleka.
Wbrew jego obawom wróciła na czas. O szóstej po południu zaparkowała na
podjeździe. Pół do siódmej matka poinformowała go telefonicznie, że jest zbyt sła-
ba, żeby iść na bal, więc Joleen pojedzie sama. Miał wrażenie, że pętla zaciska mu
się wokół szyi.
Gdy spotkali się przy frontowych drzwiach, zrozumiał, co czuje skazaniec w
ostatniej minucie. Przepadł z kretesem. Joleen wyglądała ślicznie w krótkiej czarnej
sukni odsłaniającej zgrabne nogi, które mogły przyprawić mężczyzn o zawrót gło-
wy. Ramiona też miała odsłonięte, ale wycięcie było skromne, jakby nie chciała
zdradzać od razu wszystkich atutów. Włosy upięła wysoko, a w uszach lśniły dia-
mentowe kolczyki. Poza tym żadnej biżuterii. Jake był zachwycony i dumny, ale
nie zamierzał się do tego przyznać. Przypuszczał, że Joleen zaćmi inne uczestniczki
balu.
Wymienili kilka grzecznościowych uwag i wsiedli do samochodu. Poczuł za-
pach jej perfum - wytwornych i zarazem wyrazistych. Ta woń budziła w nim nie-
pokój przez całą drogę do rezydencji gubernatora. W aucie nie zamienili ani słowa.
Gdy weszli do Środka, wszystkie oczy zwróciły się od razu na Joleen. Pierw-
szy zbliżył się do nich wpływowy senator James McPartland, którego Carl od
dawna próbował sobie zjednać i przekonać do swoich pomysłów.
- Witaj, mój drogi. Co u ciebie? - Podał rękę Jake'owi.
R S
- Wszystko w porządku, dziękuję. - Jake, wskazał Joleen i dokonał oficjalnej
prezentacji.
- Słyszałem, narzeczona Carla.
- Panie senatorze, my jeszcze... nie jesteśmy oficjalnie zaręczeni, chociaż my-
ślimy o...
- Dla znajomych jestem Jim - wyjaśnił McPartland. - Wiele o tobie słyszałem,
Joleen. Wczoraj zrobiłaś piorunujące wrażenie.
- Naprawdę? - Chętnie zapadłaby się pod ziemię.
- Wiem, co mówię.
Joleen poczerwieniała na twarzy. Wieści szybko się rozchodzą. Cóż za upo-
korzenie! Trzeba to natychmiast wyjaśnić. Coś jej mówiło, żeby tego nie robiła, ale
miała dość niedomówień i karcących uwag. Poczuła na ramieniu dłoń Jake'a, lecz
nie pozwoliła się uciszyć.
- Zrobiłam to, co uznałam za słuszne. Może pora nie jest odpowiednia, żeby o
tym mówić, ale spędziłam dziś w ratuszu kilka godzin i dowiedziałam się, że par-
cela została już sprzedana, a nowy właściciel zamierza wkrótce zlikwidować park.
- Joleen, chyba nie o to mu chodziło - wtrącił cichym głosem Jake i położył
dłoń na jej ramieniu.
- Dziewczyno, o czym ty mówisz? Jaki park? Kto sprzedał parcelę?
- Sprawa dotyczy ośrodka dla dzieci specjalnej troski. Na prywatnej parceli
urządzono dla nich plac zabaw - odparła niepewnie Joleen. - Wczoraj była o tym
mowa. Gdy usłyszałam, że z mego powodu powstało wczoraj spore zamieszanie,
sądziłam, że ma pan na myśli tamtą sprawę.
- Ależ nie, moja droga! Chciałem tylko powiedzieć, że wszyscy chwalili cię
za wdzięk i urodę. W moim biurze również się o tym mówiło.
- Ach tak - odparła cicho. Ręka Jake'a opadła, a Joleen poczuła, że nogi się
pod nią uginają. Koszmar trwał. Znów nagadała głupstw. Trzeba ratować sytuację.
Zdobyła się na wymuszony uśmiech. - Dziękuję za miłe słowa.
R S
Miała wrażenie, że Jake przygryzł wargę, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Pomyślała z przykrością, że po raz drugi w jego obecności wyszła na idiotkę. Jim
McPartland zmarszczył brwi, przechylił głowę na bok i powiedział:
- Ciekawe rzeczy mówisz, moja panno. Słyszałem o tym przedsięwzięciu. Ten
plac zabaw nazywa się „Ogród nadziei". Świetna sprawa. Twierdzisz, że mogą go
zlikwidować?
Joleen odetchnęła głęboko, żeby nabrać pewności siebie.
- Panie senatorze, niewiele się dowiedziałam, ale z moich informacji wynika,
że używanie prywatnych gruntów do realizacji społecznych projektów jest bardzo
ryzykowne. Trzeba szukać innego wyjścia. Będąc dziś w ratuszu, zajrzałam do ar-
chiwum i znalazłam ciekawe informacje na temat pewnej parceli niedaleko parku, o
którym mówimy.
- Mów dalej. To ciekawe - wtrącił senator, głaszcząc brodę niczym Święty
Mikołaj z telewizyjnej kreskówki. - Nie sądziłem, że w tamtym rejonie są tereny
nadające się pod taką zabudowę.
- Parcela nie jest duża, ale ma znakomitą lokalizację i kształt oraz dobry do-
jazd. Sześć lat temu właściciel w testamencie przekazał ją miastu. Spadek okazał
się dość kłopotliwy, ponieważ nikt nie miał pomysłu na wykorzystanie tego gruntu.
- Joleen wzruszyła ramionami. Zarumieniła się pod uporczywym spojrzeniem Ja-
ke'a. - Można tam przenieść „Ogród nadziei". Wszyscy na tym skorzystają.
- Masz rację, dziewczyno, to jest wyjście. Podasz mi dokładną lokalizację
parceli?
- Zapisałam wszystkie dane. Jutro rano je panu dostarczę.
- Wspaniale! Pozwól, że wręczę ci moją wizytówkę. - Wyjął z kieszeni portfel
i podał jej biały kartonik. - Przestań być taka oficjalna. Prosiłem, byś mówiła do
mnie po imieniu. Dam ci jeszcze bezpośredni numer do biura, żebyś nie musiała
tłumaczyć się sekretarce. Czekam jutro na twój telefon.
Rozpromieniona Joleen nie kryła radości.
R S
- Zadzwonię rano, panie... Jim. Tak się cieszę! - Zerknęła ukradkiem na Jake'-
a, który gapił się na nią szeroko otwartymi oczyma.
Był wyraźnie zaskoczony i trochę roztargniony. Niebieskie tęczówki rozjaśnił
dziwny blask, a niesforne kosmyki ciemnych włosów opadły na czoło. W smokingu
prezentował się doskonale. Po chwili wrócił do rzeczywistości i powiedział do se-
natora:
- Miło cię było spotkać, Jim.
- Właśnie miałem powiedzieć to samo. Ukłony dla brata. - Jim mrugnął do
niego porozumiewawczo. Joleen odetchnęła z ulgą, przekonana, że to koniec roz-
mowy. Nagle usłyszała znowu głos senatora. - Zatańczysz, moja droga?
- Tak... Ja... Chętnie, dziękuję - odparła, chociaż wolałaby odmówić.
Była tak zdenerwowana, że w każdej chwili mogła zmylić krok. Orkiestra
grała szybką, rytmiczną melodię, co znacznie pogarszało sytuację. Joleen rzadko
miała okazję tańczyć, ale od czasu do czasu ćwiczyła w domu, zerkając na kasetę
nagraną przez znanego instruktora.
Mimo obaw, na parkiecie obyło się bez wpadki, jednak ucieszyła się, gdy se-
nator odprowadził ją wreszcie do Jake'a. Zdecydowanie wolała towarzystwo tego
ostatniego, ale zdawała sobie sprawę, że może się od niego uzależnić.
Niespodziewanie objął ją w talii i pociągnął na parkiet. Muzycy zagrali ro-
mantyczną balladę.
- To było niesamowite - szepnął jej do ucha, pochylając głowę. - Znalazłaś
wyjście z trudnej sytuacji i uchroniłaś ten plac zabaw przed likwidacją.
- Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Tak jest po prostu sprawiedliwie.
- Podziwiam cię. Stanęłaś na wysokości zadania.
- Dzięki za miłe słowa.
Gdy nieco ochłonęła, uznała w duchu, że taniec z Jake'em to sama przyjem-
ność. W ogóle nie myślała o krokach i chętnie spędziłaby na parkiecie całą noc. Po
raz drugi przyszło jej do głowy, że grozi jej niebezpieczne uzależnienie.
R S
- Nawet Carl będzie z ciebie zadowolony. Tak pokierowałaś rozmową, żeby
w ogóle o nim nie wspomnieć. - Jake mocniej objął ją w talii i dodał: - Chyba źle
cię oceniłem.
- Czyżby? - Próbowała się odsunąć, ale jej na to nie pozwolił. - Myślałeś
pewnie, że jestem małomiasteczkową lalunią, która nie ma dość rozumu, by znaleźć
wyjście z trudnej sytuacji.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - żachnął się Jake.
- Nie udawaj niewiniątka. Od razu tak mnie zaszufladkowałeś. - Dumnie
uniosła głowę. - A jeśli chodzi o Carla, jedno ci powiem: nie chciałam bez potrzeby
mnożyć trudności. Gdybym go obwiniała, zamiast szukać wyjścia z sytuacji, była-
by to niepotrzebna strata czasu i energii. Skupiłam się na znalezieniu nowej lokali-
zacji dla „Ogrodu nadziei". Reszta jest bez znaczenia.
Jake skwapliwie pokiwał głową.
- Dobra robota, ale mówiąc, że źle cię oceniłem, miałem na myśli coś innego.
Nie sądziłem, że tak chętnie angażujesz się w sprawy innych ludzi. Jesteś otwarta i
gotowa do pomocy. Zwykle mam do czynienia z ludźmi, którzy nigdy nie mówią
tego, co myślą i długo się zastanawiają, nim podejmą jakiekolwiek działania. Ty
mówisz szczerze i działasz spontanicznie. Wiele się od ciebie nauczyłem. Jesteś dla
mnie prawdziwym natchnieniem, Joleen. Przypominasz mi, że trzeba postępować
jak należy, a nie tylko mówić to, co wypada.
- Dziękuję. - Spojrzała mu prosto w oczy, ale szybko odwróciła wzrok. Nie
przywykła do komplementów. Gdy mówił jej miłe słowa, omal nie zemdlała z
wrażenia. - A skoro już rozmawiamy o dobrych uczynkach, kiedy nastąpi gło-
sowanie, o którym wspomniałeś?
- W poniedziałek rano.
Za trzy dni. Czy Carl wróci, żeby wziąć udział w posiedzeniu rady nadzor-
czej?
- Potem zamierzasz wyjechać?
R S
- Zniknę stąd na dobre.
- I już nie wrócisz? Żadnych wizyt u rodziny z okazji świąt i rodzinnych uro-
czystości?
- Nie sądzę. - Wybuchnął śmiechem, a potem zapytał: - Będziesz za mną tę-
sknić?
- Straszliwie - odparła żartobliwym tonem.
Nie miał pojęcia, co chciała przez to powiedzieć.
- Tak sądziłem.
Dla Joleen te słowa również były zagadką. Spojrzała mu w oczy, ale odwrócił
wzrok i zaczął się rozglądać po sali. Uznała to za ostrzeżenie. Niewiele brakowało,
żeby pozwoliła sobie na bardzo ryzykowne wyznanie.
- Jestem pewna, że i ty będziesz umierać z tęsknoty za mną. Równie mocno -
dodała z udawanym patosem, a w jej słowach kryło się nieme pytanie. Nagły błysk
zrozumienia w jego oczach upewnił ją, że aluzja okazała się czytelna. Wstrzymała
oddech, czekając na odpowiedź.
- Nie jestem sentymentalny, a poza tym, moim zdaniem uroki Dallas i Teksa-
su są raczej wątpliwe. Nie mam czego żałować.
Co chciał przez to powiedzieć?
- Z pewnością czegoś będzie ci brakowało - nalegała, chociaż była na siebie
wściekła za tę bezsensowną gadaninę.
Popatrzył na nią rozmarzonym wzrokiem i powiedział:
- Tak, masz rację.
- A konkretnie? - spytała bez tchu. Tulił ją w objęciach, więc na pewno czuł
przyspieszone bicie jej serca. - Zdradzisz mi ten sekret?
- Miejscowa kuchnia. Tego nie zapomnę. W pobliżu Dallas leży miasteczko
Melva. Jest tam mała knajpka, gdzie podają najlepsze na świecie mięso z grilla.
- Jedzenie? To znaczy, że to jest dla ciebie najważniejsze?
- Sama wiesz, przez żołądek do serca.
R S
- Rozumiem.
- Nie wątpię - mruknął i popatrzył na jej usta.
- Nie masz innych sekretów i ukrytych tęsknot? Jesteś pewien, że obchodzą
cię wyłącznie twoje ulubione potrawy?
- Czyżby do naszej rozmowy wkradły się jakieś dwuznaczności?
Poczuła dziwny dreszcz. Nie miała pojęcia, czy Jake mówi poważnie, czy
tylko z niej kpi. Co chciał jej dać do zrozumienia? A jeśli rzeczywiście najważniej-
sza jest dla niego teksaska kuchnia?
- Nie sądzę - rzuciła ostrożnie. - Zdaję sobie sprawę, że dobre jedzenie to
podstawa. Nie zapominaj, że pracowałam w barze i wiem, że dla mężczyzny liczy
się przede wszystkim smaczny posiłek.
- Oczywiście. - Łagodnym ruchem pogładził jej plecy.
Wstrzymała oddech i zadrżała w jego ramionach.
- Przestań... - szepnęła po chwili.
Muzyka umilkła, a tancerze z zapałem bili brawo. Joleen i Jake długo stali bez
ruchu, patrząc sobie w oczy.
- Co powiedziałaś? - spytał w końcu sennym głosem.
- Nic. - Zagryzła wargi i potrząsnęła głową.
Cofnęła się o krok i odwróciła, jakby chciała odejść. Wyciągnął rękę, chcąc ją
zatrzymać, ale ramię jego opadło bezwładnie.
- Jesteś pewna?
- Sama nie wiem. Już nie pamiętam, o czym była mowa. Nim zdążył odpo-
wiedzieć, podszedł do nich Jim McPartland w towarzystwie wysokiego mężczyzny,
chudego jak tyczka.
- Joleen, chciałbym ci przedstawić mego przyjaciela. - To jest Harold Bin-
chey. Prowadzi firmę budowlaną. Haroldzie, poznaj narzeczoną Carla.
- Cała przyjemność po mojej stronie - wtrącił chudzielec. - Kiedy nastąpi ten
wielki dzień?
R S
- Proszę? - rzuciła Joleen, chociaż od razu się domyśliła, czego dotyczy pyta-
nie. Ogarnęła ją dziwna niechęć.
- Mam na myśli oficjalne zaręczyny.
Raczej wyczuła, niż zobaczyła, że Jake odsuwa się od niej.
- Szczerze mówiąc, nie wiem. Jeszcze nic nie zostało uzgodnione.
Obaj panowie nie kryli zdziwienia, a Joleen tłumaczyła z uśmiechem, że
nadmiar obowiązków nie pozwala Carlowi zadbać o życie prywatne.
Przez resztę wieczoru zmuszona była odpowiadać na te same pytania doty-
czące zaręczyn i ślubu. Jake był stale w pobliżu, ale zachowywał dystans. Koło je-
denastej Joleen miała już dość monotonnej indagacji i postanowiła zniknąć dys-
kretnie. Spełniła obowiązek, zrobiła dobre wrażenie, poznała wpływowe osobisto-
ści i zaspokoiła oczekiwania Carla. Zagrała poprawnie rolę szczęśliwej narzeczonej
i miała prawo do chwili odpoczynku.
Przez chwilę szukała wzrokiem Jake'a. Stał w głębi sali, otoczony młodymi
dziewczynami o figurach modelek. Poczuła się niepotrzebna i to ją utwierdziło w
przekonaniu, że trzeba stąd zmykać. Podeszła bliżej i dotknęła jego ramienia.
- Wybacz, że przerywam ci rozmowę. Chciałam tylko powiedzieć, że wycho-
dzę.
Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy poczuła nieprzyjazne spojrzenia
stojących obok dziewcząt.
- Zaraz cię odwiozę - odparł pospiesznie.
- Nie, dziękuję. Dam sobie radę.
- Jak się dostaniesz do domu? - spytał z nie ukrywaną troską.
Joleen skrzywiła się mimo woli.
- Jestem dorosła, poradzę sobie. Mogę wziąć taksówkę. - Odwróciła się i po-
szła w stronę wyjścia.
Natychmiast ruszył za nią, nie zwracając uwagi na grupkę dziewczyn, które
rozpierzchły się niczym liście unoszone jesiennym wiatrem.
R S
- Joleen, nie możesz wyjść sama. Pozwól, że cię odwiozę.
- Wykluczone. Odkąd do was przyjechałam, ciągle się mną zajmujesz. Czas z
tym skończyć. Potrafię sama o siebie zadbać.
- Nie mam nic przeciwko... - zaczął, lecz nie pozwoliła mu dokończyć zdania.
- Mnie się to nie podoba. - Rozmawiali podniesionym głosem, co zwróciło
uwagę stojących w pobliżu osób. Joleen zreflektowała się natychmiast i dodała ci-
szej: - Nie chcę być zdana na twoją łaskę. I tak mam wobec ciebie dług wdzięcz-
ności. - Kiedy to powiedziała, natychmiast nabrała odwagi. Wystarczyło, że jasno
postawiła sprawę i od razu wiedziała, czego chce. Przy Carlu całkiem zapomniała,
że ma prawo do własnego zdania. - Nie należę do kobiet, które trzeba stale wyrę-
czać. Potrafię zadbać o swoje potrzeby, podejmować decyzje, wybierać stroje -
tłumaczyła w pośpiechu. - Rozumiesz, o co mi chodzi?
- Jasne - odparł krótko.
Nie była pewna, czy w jego oczach dostrzega podziw, czy pobłażliwość.
- To dobrze - odparła, zdecydowana nie zaprzątać sobie tym głowy. - W takim
razie do zobaczenia. Wychodzę, bo chcę być sama.
- Baw się dobrze.
Przez chwilę obserwowała go uważnie. Patrzył na nią z kamienną twarzą.
Daremnie łudziła się, że coś z niej wyczyta; nie zdradził, co naprawdę myśli.
- Oczywiście. Do widzenia - rzuciła na odchodnym.
- Cześć - dobiegł ją z tyłu jego głos.
Wyszła przed budynek i z ulgą odetchnęła chłodnym wieczornym powie-
trzem. W sali balowej było gorąco i duszno od rozgrzanych ciał i zapachu perfum.
Przywołała taksówkę i poprosiła kierowcę, żeby ją zawiózł do najlepszego
pubu w mieście.
- Proszę wybrać spokojny, cichy lokal z dobrą muzyką, gdzie nie ma turystów
ani miłośników mocnych wrażeń, tylko... sami swoi - dodała z uśmiechem.
Po piętnastu minutach kierowca zatrzymał auto przed skromnym pubem,
R S
obejrzał się i zmierzył Joleen taksującym spojrzeniem.
- Strasznie się pani odstawiła. Może to nie jest dobry wybór? - mruknął z po-
wątpiewaniem.
- Byłam na wielkim balu, a teraz potrzebuję chwili spokoju. Naprawdę wiem,
co robię - odparła cierpliwie. Wzruszona nieoczekiwaną troską dała mu podwójny
napiwek. Gdy zatrąbił na pożegnanie, wesoło pomachała ręką.
Weszła do pubu i rozejrzała się wokoło. Od razu wiedziała, że to miły lokal,
gdzie samotna kobieta nie ma powodu do obaw. Panowała tu rodzinna atmosfera.
Na ścianach wisiały stare fotografie przedstawiające te same osoby w różnym wie-
ku, pamiątkowe dyplomy, wycięte z gazet i oprawione w ramki artykuły na temat
pubu. Joleen śmiało podeszła do baru, usiadła na stołku i zamówiła piwo. Kilku
bywalców popatrzyło ze zdziwieniem na jej elegancką kreację, lecz szybko stracili
zainteresowanie i zajęli się swoimi sprawami.
Wolniutko sączyła chłodny napój, wsłuchana w stare piosenki o miłości do-
biegające z szafy grającej. Zamówiła drugie piwo, a gdy trochę zaszumiało jej w
głowie, rozmarzyła się pod wpływem sentymentalnych tekstów i oczyma wy-
obraźni ujrzała znowu Jake'a. Przez chwilę miała nawet wrażenie, że słyszy jego
gardłowy śmiech. Była lekko wstawiona. Nie powinna tyle pić na pusty żołądek.
Podniosła głowę znad pustego kufla i uświadomiła sobie, że Jake siedzi obok niej
przy barze. Skąd się tu wziął? Przypadek czy...
- Joleen?
- Cześć, jak leci? - spytała pogodnie i nie poznała swego głosu. Zamiast ra-
dosnego powitania usłyszała własny pijacki bełkot. Kąciki ust Jake'a lekko się
uniosły. Z irytacją stwierdziła, że ten drań uśmiecha się pobłażliwie.
- Co piłaś? - zapytał konspiracyjnym szeptem.
- Piwo. Nic więcej - zapewniła skwapliwie.
- Jedno?
Jakim prawem ją wypytywał? Próbowała zmrużyć oczy i spojrzeć na niego
R S
groźnie, ale omal nie straciła równowagi, więc dała sobie z tym spokój. Niech mu
będzie.
- Dwa.
- I szampana na balu. Niedobrze. - Przyglądał jej się przez chwilę, słuchając
romantycznej melodii dobiegającej z głośników, a potem rzucił pytająco: - Zatań-
czymy?
- Moim zdaniem nie powinniśmy.
- Idziemy. - Objął ją ramieniem, pociągnął na parkiet i mocno przytulił.
- Jake... - zaczęła niepewnie z twarzą wtuloną w jego smoking. Uniosła głowę
i powtórzyła: - Jake?
Popatrzył na nią czule. Jego usta były tak blisko jej warg.
- Słucham.
- Ja... - powiedziała szeptem.
Odruchowo pochylił nieco głowę, żeby lepiej słyszeć.
- Tak?
- To mi się nie podoba. - Powinna wysunąć się natychmiast z jego objęć i
wrócić do baru, ale nie potrafiła się zdobyć na takie wyrzeczenie. Odruchowo
przytuliła głowę do barczystego ramienia, jakby to była poduszka. Miała wrażenie,
że śni, i nie chciała się obudzić.
- O co ci chodzi? Nie lubisz tańczyć? A może jesteś zła, bo dobrze ci w moich
ramionach?
- Wcale nie powiedziałam, że mi dobrze - obruszyła się natychmiast.
- Kończymy taniec?
- Tak. - Nie podniosła głowy z jego ramienia.
- Zgoda. - Mocniej objął ją w talii. Nadal poruszali się wolno w rytm muzyki.
- Cieszę się, że wszystko sobie wyjaśniliśmy. - Joleen zachichotała.
- Miło znów słyszeć twój śmiech - powiedział cicho. - Odkąd u nas zamiesz-
kałaś, rzadko bywasz wesoła.
R S
- Zauważyłeś? - spytała z niedowierzaniem.
Nie przyszło jej do głowy, że jest obserwowana.
- Oczywiście.
- Przepraszam. Nie sądziłam, że taki ze mnie ponurak - powiedziała z uśmie-
chem.
- Nie o to mi chodziło. - Jake także się uśmiechnął.
Oniemiała z zachwytu i jak urzeczona wpatrywała się w jego urodziwą
twarz. Po namyśle uznała, że jest najprzystojniejszym mężczyzną w tym pubie.
Długo milczeli. W końcu Jake odezwał się znowu.
- Słyszałaś, jak senator McPartland skomentował naszą rozmowę?
- Pewnie uznał mnie za wariatkę.
Jake pokręcił głową.
- Był tobą zachwycony. Nazwał cię cudotwórczynią, która zamiast gadać, po
prostu bierze się do pracy i nie spocznie, póki jej nie ukończy. Mówił, że jesteś
wspaniała. - Pogłaskał ją po plecach. - W pełni się z nim zgadzam.
- Pewnie byłbyś innego zdania, gdybyś wiedział, że w moim życiu panuje
kompletny zamęt. Na domiar złego sama jestem sobie winna.
- Co masz na myśli?
- Tyle chciałabym osiągnąć, ale nie wiem, od czego zacząć. Marzę o studiach.
- Wykształcenie jest bardzo istotne - wpadł jej w słowo - ale bardziej liczy się
talent i życiowe doświadczenie, których ci nie brakuje. Musisz tylko zrobić z nich
użytek. Weźmy na przykład tę sprawę z placem zabaw. Szybko znalazłaś rozwią-
zanie, choć brak ci formalnego wykształcenia. Ja skończyłem studia, lecz niewiele
z nich wyniosłem.
- Miałeś wybór.
- Owszem. Ty również stoisz teraz przed ważną decyzją. Weź pod uwagę to,
co się dziś wydarzyło. Nie jesteś dyplomowaną specjalistką, a jednak znalazłaś w
archiwum potrzebne informacje, opracowałaś strategię działania i przekonałaś do
R S
niej wpływowego polityka, robiąc na nim przy okazji piorunujące wrażenie. Mo-
głabyś znaleźć pracę wymagającą takich kwalifikacji i zajmować się na co dzień
podobnymi problemami, a nie harować w barze i borykać się... - Umilkł niespo-
dziewanie. - Co ja gadam? Przecież wychodzisz za Carla. Strzępię sobie język po
próżnicy.
Otworzyła usta, jakby chciała zaprotestować, ale nie mogła wykrztusić słowa.
Była kompletnie oszołomiona. Jego bliskość i żarliwe nalegania tak na nią podzia-
łały. Gdy piosenka dobiegła końca, odsunęli się od siebie w milczeniu, jakby oboje
uznali, że nie mają sobie nic więcej do powiedzenia.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Gdy jechali długim podjazdem w stronę rezydencji, Jake spostrzegł, że w
stajni palą się wszystkie światła.
- To dziwne.
- Co takiego?
Ruchem głowy wskazał rozświetlone okna, a potem zerknął na zegar wmon-
towany w deskę rozdzielczą auta.
- Dochodzi druga, a światła nie zostały pogaszone.
- Może twój pomocnik o nich zapomniał.
Zaparkował samochód i wysiadł natychmiast. Miał złe przeczucia.
- Obyś miała rację - odpowiedział z roztargnieniem.
Otworzyli ciężkie drzwi i weszli do stajni.
- Jest tu ktoś? - zawołał Jake.
- Dzięki Bogu, że przyjechałeś! - Młody mężczyzna poderwał się na równe
nogi. Siedział przed boksem Kabały. Był śmiertelnie zmęczony. - Nie masz pojęcia,
jak się cieszę, że jesteś!
- Co się stało, Ray? - spytał zaniepokojony Jake.
R S
- Ma kolkę - odparł Ray, wskazując Kabałę. - Bardzo cierpi. Całą noc próbo-
wałem cię złapać.
Ray już dłuższy czas pracował dla Jake'a i dobrze się znał na hodowli koni.
Jake przyjrzał się klaczy. Dreptała niespokojnie, co chwila rzucała łbem na
boki, a nogi jej drżały. Chciała położyć się na sianie, by ulżyć sobie w cierpieniu,
ale Ray jej na to nie pozwalał.
- Kładła się przedtem? - spytał cicho Jake. Gdyby usłuchała nakazów in-
stynktu i legła na sianie, nie byłoby dla niej ratunku.
- Robiłem, co się dało, żeby nie padła.
- Co jej dałeś?
Ray wymienił nazwy lekarstw. Aplikował je w niewielkich dawkach, by nie
pogorszyć stanu klaczy.
- Dostała środki przeciwbólowe? - dopytywał się Jake.
- Tak, ale mało.
- Mierzyłeś temperaturę?
- Dwadzieścia minut temu. Jest bardzo wysoka.
Jake zajrzał Kabale w oczy. Były przekrwione i szkliste.
- Fatalnie - mruknął zamyślony. Na moment zapomniał o Rayu i Joleen, go-
rączkowo szukając wyjścia z trudnej sytuacji. - Podaj mi apteczkę. Stoi w szafce.
Zorientowała się nagle, że prośba jest skierowana do niej.
- Oczywiście - rzuciła krótko, wdzięczna losowi, że może pomóc.
- Doktor Scully wyjechał z miasta. Kilka razy do niego dzwoniłem, ale jest
nieuchwytny. Byłem pewny, że dam sobie radę, ale sprawa jest poważna. Kabała
bardzo cierpi. To moja wina.
- Przestań, stary. - Jake spojrzał współczująco na czerwone z niewyspania
oczy Raya. - Przecież zrobiłeś, co w twojej mocy.
- Co jej dolega? - Joleen podała mu apteczkę.
- Dziękuję. - Jake otworzył pudełko i zaczął w nim szperać. - Kiedy się za-
R S
częło? - spytał Raya.
- Koło szóstej.
- Człowieku, zaraz padniesz ze zmęczenia. Idź się przespać, ja się wszystkim
zajmę.
- Daj spokój. Płacisz mi tyle forsy za to, żebym się nie oszczędzał w takich
wypadkach.
- Oboje powinniście się położyć. - Jake spojrzał na Raya i Joleen. - Zadzwo-
nię, jeśli będzie mi potrzebna pomoc.
- Wolałabym zostać. Mogę robić kawę i pilnować, żebyś nie zasnął. - Spoj-
rzała na Raya. - Pan rzeczywiście powinien odpocząć. Jest pan u kresu sił. Wiem
sporo o koniach. Pewnie od szóstej chodził pan z nią po stajni, żeby się nie pokła-
dała. To bardzo męczące. Proszę się przespać. Wstanie pan o świcie, żeby nas
zmienić.
Dobry pomysł, pomyślał Jake. Ta dziewczyna ma dar przekonywania. Wie,
jak człowiekowi uświadomić, że jest innym potrzebny.
- Ma pani rację - przytaknął Ray. - Ale gdyby coś się działo, proszę do mnie
zadzwonić.
- Obiecuję.
- Tak, ale...
- Żadnych ale! Marsz do łóżka!
Ray uśmiechnął się i wyszedł. Gdy zniknął za drzwiami, Jake powiedział z
uznaniem:
- Dobra robota. Gdybyś nie powiedziała o porannej zmianie, Ray siedziałby tu
kamieniem.
- Pośpi do piątej. To jego stała pora.
- Skąd wiesz, o której Ray tu przychodzi? Skoro budzisz się tak wcześnie,
chyba też powinnaś odpocząć. - Potrząsnął głową i mruknął z irytacją: - Słowo da-
ję, sami męczennicy.
R S
- Chce ci pomóc, Jake - powiedziała, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Na nic się nie przydasz, jeśli zaśniesz.
- Wykluczone. Jestem rześka jak skowronek.
- Dobrze. Zostań i rób, co każę, tylko bez dyskusji. Wyjął strzykawkę z ap-
teczki, przygotował zastrzyk i pogładził szyję Kabały.
- Nie martw się, mała - powiedział cicho. Szybko wbił igłę i wstrzyknął płyn.
Odczekał chwilę i zbadał puls klaczy. Nadal słaby. To bardzo zły znak.
- Pilnuj, żeby się nie kładła - powiedział do Joleen. - Pójdę po parafinę i tubę.
Nie mógł stracić tej klaczy. Dla jego hodowli byłaby to prawdziwa katastrofa.
- Znasz się na tym? - zagadnęła Joleen.
Gładziła delikatnie grzbiet Kabały.
- Studiowałem! - krzyknął z drugiego końca stajni.
- Jesteś weterynarzem?
- Nie praktykuję.
- Ale skończyłeś studia? - Była zaskoczona.
Jake roześmiał się głośno.
- Wszystko się zgadza.
- Nie pochwaliłeś się, że masz dyplom! Wspomniałeś o studiach, ale na temat
weterynarii nie powiedziałeś ani słowa. Co jeszcze ukrywasz? Stomatologia jako
drugi fakultet, co?
- Nie zaliczyłem ostatniego roku. - Podszedł do klaczy i poklepał jej bok.
Joleen zastanawiała się przez moment, czy mówi prawdę, czy z niej żartuje,
aż w końcu zapytała:
- Co cię zniechęciło?
- Niskie dochody.
- Na pieniądzach świat się nie kończy, jak powiadają mądrzy ludzie.
Jake otworzył apteczkę i zaczął przygotowywać kolejny zastrzyk.
- Naiwni romantycy.
R S
- Nie zgadzam się z tobą.
- Trzeba ostrożnie podchodzić do tego, co mówią tak zwani idealiści. Są
wśród nich głupcy, ale nie brak cwaniaków. Większość nie ma pojęcia, o czym ga-
da. - Wbił igłę i zrobił kolejny zastrzyk. Poklepał klacz po szyi i wstał. - Muszę
przynieść kilka drobiazgów. Popilnuj jej.
- Dobrze. Czemu nie praktykujesz?
- Próbowałem, ale się nie udało.
- Dlaczego? Jakieś trudności?
- Powiem ci, ale obiecaj, że przestaniesz zamęczać mnie pytaniami.
- Daję słowo.
- Popełniłem głupi błąd. Z mojej winy padł koń wart sto tysięcy dolarów. Nie
nadaję się do tej pracy.
- Każdy może się pomylić.
- Chciałabyś, żeby operował cię chirurg, któremu zmarł na stole pacjent? -
Joleen milczała. - Sama widzisz. Uznajmy ten temat za zamknięty.
- Ale...
- Coś mi przed chwilą obiecałaś. Uważaj na klacz. Biegnę do samochodu.
Gdy wyszedł, Joleen pogładziła Kabałę po pysku. Zamknęła oczy i przytuliła
się do niej.
- Błagam, musisz z tego wyjść. Jake cię potrzebuje. Zrób to dla niego.
Kiedy wrócił Jake, Kabała wyglądała nieco lepiej. Drgawki ustąpiły, z oczu
zniknęło przekrwienie i wyraz cierpienia.
- Czuje się nieźle - zauważyła Joleen.
- Raczej tak.
- Niebezpieczeństwo minęło?
- Jeszcze nie. Dostała spore dawki leków. Muszę ją oprowadzić wokół stajni.
Zobaczymy, jak zareaguje. Powinnaś się teraz położyć.
- Ty również.
R S
- Nie mogę.
- Ja też.
- Dobrze, chodźmy razem. - Jake uśmiechnął się mimo woli.
Bez słowa wyszli w ciemną, chłodną noc. Kabała człapała wolno między ni-
mi. Obeszli stajnię, a potem zaczęli wędrować po łąkach.
Jake stracił poczucie czasu. Gdy niebo pojaśniało, zobaczył na zegarku, że
jest już pół do czwartej.
- Wspaniale się dzisiaj spisałaś - przerwał milczenie. - Sprawa parku to był
majstersztyk. Jestem pełen podziwu.
- Spełniłam tylko obietnicę.
Przez kilka minut spacerowali bez słowa w ciemności. Tym razem pierwsza
odezwała się Joleen.
- Nie chcesz, żebym poślubiła Carla - powiedziała nagle. - Tyle już wiem. A
co sądzisz o samej instytucji małżeństwa?
- Nic. To mnie nie interesuje.
Zapadło milczenie. Szli, rozmyślając o swoich sprawach.
- Kabała wygląda już lepiej - ucieszyła się Joleen.
- Jest nadzieja, że z tego wyjdzie - odparł.
- Wygląda na to, że dokonałeś cudu.
- To nie jest moja zasługa.
- Daj spokój. Gdyby nie ty, Kabała byłaby już... - Nie dokończyła, bo oboje
wiedzieli, że mało brakowało, aby klacz nie przeżyła tej nocy. - Twoja uniwersy-
tecka nauka nie poszła w las.
- Ciągle zmieniasz temat.
- Wiem.
- W tej chwili wszystko zależy od niej. - Jake poklepał bok Kabały. - Trzeba
wierzyć, że ta mała pokona chorobę.
Zamilkli, słońce pokazało się nad horyzontem. Gdy przystanęli na chwilę, Ja-
R S
ke przeczesał palcami zmierzwioną czuprynę. Miał sinawe cienie pod oczami.
Kabała chciała się położyć, ale jej na to nie pozwolił.
- Pogorszenie? - rzuciła krótko zaniepokojona Joleen.
- Jest równie wyczerpana, jak my - wyjaśnił, gładząc klacz po pysku. Czuł
pod palcami mocny, regularny puls.
- W stajni leży czerwona końska derka. Możesz ją przynieść?
- Po co?
- Trzeba okryć Kabałę. Nie chcę, żeby się przeziębiła - odparł niechętnie. Był
śmiertelnie zmęczony; nie miał siły na wyjaśnienia i dyskusje.
- Jasne. Zrobiło się chłodno. - Pobiegła do stajni. Kiedy wróciła, klacz wyraź-
nie się ożywiła. - Jakie wieści? - spytała Joleen.
- Najgorsze mamy chyba za sobą. Kabała wyzdrowieje. - Na zmęczonej twa-
rzy Jake'a pojawił się uśmiech.
- Super! To znaczy wspaniale. - Mrugnęła do niego porozumiewawczo. -
Dzielna klaczka.
Zaprowadzili Kabałę do boksu, a Jake zaaplikował jej kolejną dawkę le-
karstw.
- Wygląda lepiej od nas - stwierdziła Joleen. - Przypominasz upiora.
- Ty również nie jesteś uosobieniem porannej świeżości - odparł, gładząc pal-
cem jej policzek.
- Ale czuję się doskonale.
Jake uświadomił sobie, że stoją w tym samym miejscu, w którym niedawno
się całowali. Jeszcze chwila i...
- Zadzwonię do Raya, powiem mu, żeby nas zmienił - zreflektował się w sa-
mą porę.
- Naleję Kabale wody - zaproponowała Joleen.
- Nie zostawiaj jej w boksie żadnego jedzenia - dodał Jake. - Ani odrobiny
siana. Ścisły post.
R S
Wyszedł na chwilę, żeby zadzwonić. Wrócił do stajni z ponurą miną.
- Mam dobrą nowinę - mruknął niechętnie.
- Co się stało?
- Carl wrócił.
- Gdzie teraz jest?
- W domu. Pewnie się zastanawia, czemu cię tam nie ma.
- A to nowina! - zawołała, ogromnie przejęta. Machinalnie starała się wygła-
dzić brudną i wygniecioną sukienkę. - Pytał o mnie?
- Nie wiem. Podobno je śniadanie i dzwoni do rozmaitych ważniaków.
Sądziłaś, że będzie cię szukać, a ten drań wcale się nie spieszy, pomyślał z
goryczą. Zauważył, że drżą jej ręce. Raz po raz nerwowo mrugała powiekami. To
niecierpliwość, a może obawa? Gdyby sytuacja była inna, powiedziałby, że rozpo-
znaje symptomy... przygnębienia.
- Joleen...
- Tak?
Zakłopotany odgarnął potargane włosy. Nie wiedział, jak zacząć tę rozmowę.
Stosunki między nimi były wyjątkowo skomplikowane; rodziły się myśli, które w
ogóle nie powinny przychodzić do głowy.
- Co do małżeństwa, może opacznie zrozumiałaś moje słowa. Nie pomyśl so-
bie tylko, że jestem podłym egoistą albo zimnym draniem.
- Nie musisz się tłumaczyć. Mam o tobie bardzo dobre mniemanie. Porządny
z ciebie człowiek.
- Dzięki za dobre słowo. Muszę ci się do czegoś przyznać. Nie wierzę w twoją
romantyczną wizję miłości i małżeństwa, choć szczerze tego żałuję.
- Nie daj się zwieść pozorom. W gruncie rzeczy nic o mnie nie wiesz. Skąd
wiesz, jakie są moje poglądy?
- Słyszałem to i owo. Chyba znam cię lepiej, niż sądzisz.
- Jesteś tego pewny? Czemu zacząłeś tę rozmowę? Zadałam pytanie, ty po-
R S
wiedziałeś kilka słów i wystarczy.
- Masz rację - przytaknął i dodał opryskliwie: - Nie ma powodu, żebyś się li-
czyła z moim zdaniem.
- Tak się składa, że twoje opinie są dla mnie bardzo ważne - odparła napa-
stliwym tonem, a jej oczy rozjaśnił dziwny blask.
Przez chwilę uważnie się jej przyglądał.
- W takim razie źle trafiłaś - zaczął ostrożnie. - Nie nadaję się...
- Samotny wilk, co?
Pochylił się i zajrzał jej w oczy. Nie odsunęła się i nie odwróciła wzroku. Ich
usta były tak blisko...
- Mam rozumieć, że nikogo nie potrzebujesz? - Rzuciła mu oskarżycielskie
spojrzenie.
- Tak - odparł śmiało Jake. Wiedział, co jej chodzi po głowie: ślub, dzieci.
Wolał pozostać starym kawalerem. Natychmiast przeszedł do kontrataku. - Jesteś
pewna, że twoje życie w Dallas będzie przypominać bajkę? Te wiece wyborcze,
organizacje charytatywne, gra pozorów i tak dalej; to jest twój żywioł, prawda?
- Uważasz, że nie podołam?
- Naprawdę chcesz wiedzieć, co o tym myślę? Zastanów się, czy taka niewola
warta jest pieniędzy Carla.
- Wychodzę za mąż z miłości!
Znów stali obok siebie. Podczas kłótni zbliżali się niepostrzeżenie, a teraz
dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów.
- Kochasz Carla?
Joleen odwróciła wzrok, ale Jake znał odpowiedź. Ujął jej dłoń i uniósł ją de-
likatnie. Spojrzała mu w oczy.
- Nie kochasz go - szepnął. Objął ją łagodnym ruchem i przyciągnął do siebie.
Czuł ciepło jej ciała i cudowny zapach perfum. - Byłaś w nim zakochana?
- Nie wiem - odparła niepewnie. Głos jej się łamał, a w głowie miała kom-
R S
pletny zamęt. - Sądzisz, że miłość i małżeństwo zawsze idą w parze?
Pochylił głowę i pocałował ją delikatnie. Jej usta były jednocześnie nieśmiałe
i namiętne. Uwielbiał je całować.
Objęła go mocno, gładziła gęstą czuprynę, szerokie ramiona, muskularny tors
i wąskie biodra.
Jak w ekstazie chłonął niezwykłe doznania. Zdawało mu się, że cały świat
zawirował i zniknął.
Oboje byli w siódmym niebie. Jego dłonie błądziły po jej ciele, pieściły wło-
sy, policzki, ramiona. Nagle poczuł, że Joleen wyrywa się i odpycha go.
- Co ty robisz? - spytała, z trudem łapiąc oddech.
- Odpłacam pięknym za nadobne - odparł cicho.
- Tak nie wolno!
- Czemu? - spytał naiwnie.
Z trudem wziął się w garść.
- A Carl? - tłumaczyła Joleen. - A gdyby tu wszedł i nas zobaczył? Mamy na
sumieniu karygodny postępek!
- Wcale tak nie uważam - upierał się, choć rozumiał jej punkt widzenia.
- To był błąd. Jeszcze nie dzisiaj.
- A kiedy?
- Nigdy. Muszę dbać o swoją reputację. Nie jestem puszczalską flirciarą.
- Rozumiem - odparł złośliwie. - Zamiast flirtu, wolisz małżeństwo z rozsąd-
ku?
- Jak ty to robisz?
- Nie rozumiem...
- Zawsze potrafisz wzbudzić we mnie poczucie winy. - Zamilkła na chwilę,
uspokoiła się i dodała: - Przerwijmy tę rozmowę. Pójdę już. Muszę zobaczyć się z
Carlem.
- Biegnij do swojego księcia z bajki.
R S
- Muszę z nim poważnie porozmawiać - oznajmiła ponuro.
- Rozumiem - powiedział, unosząc wysoko dłonie, jakby się poddawał.
- Nie sądzę. Powinnam... - Głos jej się załamał.
- Dobrze się czujesz? - spytał zaniepokojony Jake.
- Muszę ochłonąć. - Jej słowa zabrzmiały nieco dwuznacznie.
- Posłuchaj - zaczął bez przekonania. - Jesteśmy zmęczeni i niewyspani, więc
gadamy głupstwa. Zapomnijmy o tym incydencie.
Pokiwała głową, choć nie wyglądała na przekonaną.
- Muszę zobaczyć się z Carlem. Im szybciej, tym lepiej. - Zdecydowanym
krokiem ruszyła w stronę domu.
- Joleen, zaczekaj!
Przystanęła i odwróciła głowę.
- O co ci chodzi?
Chciał jej coś ważnego powiedzieć, ale nie mógł wykrztusić słowa.
- Mniejsza z tym - westchnął tylko.
W sercu miał żal i czuł zazdrość, gdy patrzył, jak Joleen wbiega do domu,
żeby się spotkać z ukochanym Carlem.
R S
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Joleen miała wrażenie, że ma stopy z ołowiu. Każdy krok przybliżał ją do re-
zydencji Landonów i oddalał coraz bardziej od Jake'a Tak się fatalnie złożyło, że
nie miała pracy i mieszkania, a na koncie pozostały czterdzieści dwa dolary. Tłu-
maczyła sobie, że z pozoru sytuacja wygląda fatalnie, ale nie ma tego złego, co by
na dobre nie wyszło. Gotowa była przyznać, że naprawdę tak jest... z jednym wy-
jątkiem: rozstanie z Jake'em to prawdziwe nieszczęście. Czuła się samotna i opusz-
czona.
Weszła do rezydencji tylnymi drzwiami, w nadziei, że od razu natknie się na
Carla i załatwi sprawę, ale jej plany zostały pokrzyżowane. Dopiero w holu usły-
szała znajomy głos i po chwili ujrzała narzeczonego w całej okazałości: urodziwa
twarz, zgrabna sylwetka, lśniące czarne włosy, piękne niebieskie oczy. Gdy zoba-
czył Joleen, pełne wargi rozciągnęły się w uśmiechu filmowego gwiazdora, ukazu-
jąc olśniewająco białe zęby.
- Nareszcie! - Obrzucił ją badawczym spojrzeniem i uśmiech zniknął z jego
twarzy. - Co ty masz na sobie?
Sukienka była zakurzona, przyczepiły się do niej źdźbła słomy i siana. Włosy
miała rozczochrane, oczy podkrążone ze zmęczenia. Z twarzy Carla mogła wyczy-
tać, że wygląda okropnie.
- Nie spałam przez całą noc. Kabała dostała kolki.
- Proszę? - spytał Carl.
Czy jego baryton zawsze brzmiał tak głucho?
- Jedna z klaczy Jake'a.
Carl zerknął na matkę, która stała w drzwiach tuż za nim.
- Powinienem się od razu domyślić, kto spowodował całe to zamieszanie. -
Uśmiechnął się znowu i podszedł do Joleen. - Nie martw się, kochanie. Nie ma tego
złego, co by na dobre nie wyszło. - Zwrócił się do Virginii. - Prawda, mamo?
R S
- Oczywiście - rzuciła chłodno.
Oboje przyglądali się Joleen, która poczuła się jak preparat na szkiełku labo-
ratoryjnym.
- Co masz na myśli? - spytała nieufnie.
- Mama obiecała mi pomóc. Dzięki niej zmienisz się w prawdziwą damę.
- Słucham? - wykrztusiła z trudem. - Chcesz powiedzieć, że do tej pory wy-
glądałam jak prostaczka?
Z tyłu trzasnęły drzwi. Nie musiała odwracać głowy, by wiedzieć, że to Jake
wszedł do domu. Czuła, że się jej przygląda.
Carl popatrzył w głąb holu.
- Cześć, Jake - powiedział i niedbale skinął głową.
- Witaj - usłyszała znajomy głos.
Carl zwrócił się ponownie do Joleen.
- Jak wspomniałem, mama zrobi z tobą zakupy i pomoże ci wybrać nowe
kreacje, a potem umówi cię ze swoim fryzjerem. Musisz coś zrobić z włosami.
- Słucham? - Joleen splotła ramiona na piersi. - Co proponujesz?
- Trzeba je... podfarbować - wyjaśnił, wichrząc swą ciemną czuprynę.
- Dlaczego?
- Dziewczyno, mów pełnymi zdaniami! - skarcił ją natychmiast, a potem do-
dał łagodniejszym tonem: - Powinnaś być ciemną blondynką. To ci doda powagi.
Takie jasne loki nie pasują do dziewczyny z klasą. Wyglądasz jak... małomiastecz-
kowa piękność z okładki popularnego tygodnika.
Joleen była wściekła, ale szybko ochłonęła. Powinna się skupić na jednym
zadaniu: trzeba zerwać z Carlem. Jeżeli się uda, nie będzie już znosić jego zaczepek
i złośliwości.
- Musimy porozmawiać... na osobności.
- Teraz jestem zajęty - odparł, spoglądając na zegarek. - Po obiedzie znajdę
dla ciebie kilka minut.
R S
Nie zamierzała czekać tak długo.
- Moim zdaniem lepiej tego nie odkładać.
- Jestem pewny, że sprawa może poczekać - zbagatelizował, sięgając po tecz-
kę.
- Mylisz się, Carl!
- Dobrze. O co chodzi?
- Chcę rozmawiać bez świadków. - Joleen popatrzyła znacząco na Virginię i
Jake'a, a potem odwróciła się do nich plecami.
- Przepraszam, mam sporo pracy - dobiegł ją po chwili znajomy męski głos.
Jake podszedł do matki i chciał ją wziąć pod rękę, ale się odsunęła. - Mamo, na
pewno czekają na ciebie ważne obowiązki. Na nas już pora.
- Przyszłam tu, żeby się zobaczyć z synem, którego nie widziałam od kilku
dni.
- Joleen, mów śmiało, nie mam przed mamą żadnych tajemnic - dodał Carl.
Jake spojrzał jej w oczy. Zauważyła, że powtórnie próbował wyprowadzić
Virginię z pomieszczenia Zaproponował, aby oboje poszli na górę i spokojnie
omówili kilka ważnych spraw.
- Zrobimy to później - powiedziała stanowczo i rzuciła Joleen nieprzyjazne
spojrzenie.
- Nie daj się prosić - nalegał Carl. - Powiedz od razu, w czym rzecz? Muszę
uciekać.
Joleen odetchnęła głęboko, by nabrać odwagi.
- Ja również - odparła.
- Proszę? - mruknął zaskoczony Carl.
- Powinnam stąd wiać. Czas opuścić tę rezydencję.
- Dokąd się wybierasz? - zapytał, spoglądając na nią przytomniej.
- Do domu.
- Proszę? - Nie wierzył własnym uszom.
R S
Spojrzenie stojącej za nim matki wyrażało nadzieję. Jake z ciekawością przy-
słuchiwał się rozmowie. Istna tragikomedia. Joleen przez chwilę przyglądała się ich
twarzom.
- Wybacz, Carl, nie mogę za ciebie wyjść - oznajmiła w końcu.
- Kto cię namówił do zerwania? - Carl rzucił bratu nieprzyjazne spojrzenie.
- Sama wpadłam na ten pomysł. Nie pasujemy do siebie. Trudno, tak się uło-
żyło. Lepiej dać sobie spokój, bo szanse na udany związek są mizerne. - Wzruszyła
ramionami. - Nie nadaję się na żonę polityka. Ciągle popełniam gafy i pakuję się w
tarapaty.
- Nie decyduj pochopnie. - Zniecierpliwiony Carl cmoknął językiem i popa-
trzył na zegarek. - Wrócę tu za kilka godzin i na pewno zdołam cię przekonać, że-
byś została. Powinniśmy spędzać razem więcej czasu. Mam pomysł. Pojadę z tobą
do fryzjera i będę obserwować, jak zmieniasz się w wytworną damę. Po drodze w
aucie spokojnie wszystko omówimy.
- To bezcelowe, Carl. Nie ufarbuję włosów, bo nie mam na to ochoty. Nie
chcę także zmieniać sposobu mówienia i dostosowywać się do twoich wyobrażeń.
- Nie przypominasz dziewczyny, którą poznałem przed sześcioma miesiąca-
mi.
- Zmieniłam się. Pół roku temu naprawdę sądziłam, że wyprowadzisz mnie na
ludzi, ale teraz nie podoba mi się rola, którą gram. Chcę być taka jak dawniej. Ro-
zumiesz, o co mi chodzi?
- Nie. - Podszedł bliżej i pocałował ją w policzek. - Zmęczenie nie pozwala ci
trzeźwo myśleć. Weź kąpiel i dobrze się wyśpij. Po moim powrocie wszystko
omówimy.
Wybiegł, nie czekając na odpowiedź.
- Masz ochotę na drugiego kotlecika? - zapytała Marge.
Minął tydzień, odkąd Joleen wróciła do Alviry i przydrożnego baru. Popa-
R S
trzyła na ziemniaki z sosem i zaatakowała je widelcem.
- Nie, dziękuję. To mi wystarczy. - Podeszła do lady, wzięła dzbanek i posta-
wiła na stoliku. - Doleję sobie kawy. - Wybuchnęła śmiechem. - Wszystko jest
znowu tak, jak za dawnych dobrych czasów, prawda?
- Nie rozklejaj się, moja panno.
- Bez obaw, Marge. To mi nie grozi. - Joleen rozłożyła gazetę na barowym
stoliku.
- Co robisz?
- Szukam pracy. Ciekawe zawody: pracownik socjalny, pełnomocnik do
spraw finansowych, koordynator programów samorządowych.
- Wysoko mierzysz. A co ze studiami?
- Wezmę urlop. Najwyższa pora zacząć prawdziwe życie. - Zakreśliła kilka
ogłoszeń.
- Wydaje mi się, że od kandydatów na te ciepłe posadki wymaga się wyższe-
go wykształcenia.
- Nie zawsze. Wrodzone zdolności i talent organizacyjny to bardzo ważne
atuty.
Marge uniosła brwi, ale nie powiedziała ani słowa.
Zadźwięczał dzwonek u drzwi. Joleen natychmiast podniosła głowę i z na-
dzieją spojrzała w ich stronę. Znów przeżyła rozczarowanie. Na progu stał krępy
Howie Bloomer, kierowca jedynego autobusu kursującego w Alvirze. Joleen spo-
strzegła, że od kilku dni jej serce biło szybciej, ilekroć ktoś wchodził do baru.
Wspominała pierwsze spotkanie z Jake'em. Ciągle nie potrafiła wyzbyć się resztek
nadziei na ponowne spotkanie z nim. Czemu tak się zadręczała? Trzeba z tym
skończyć.
Zaczęła czytać ogłoszenia i lektura tak ją zaciekawiła, że tym razem nie usły-
szała dzwonka. Ktoś podszedł do jej stolika.
- Jestem miłośnikiem teksaskiej kuchni. Macie tu nasze swojskie potrawy? -
R S
usłyszała męski głos.
Zniecierpliwiona wskazała kontuar i mruknęła:
- Dobrze pan trafił. Marge zaraz poda kartę dań.
Usłyszała znajomy śmiech i znieruchomiała na moment.
Rozpoznała także głos, ale nie wierzyła swemu szczęściu. Z bijącym sercem
uniosła głowę. To on! Jego oczy, twarz, usta...
- Jake - szepnęła.
Przysiadł się do niej. W jego spojrzeniu była tęsknota i czułość.
- Bałem się, jak mnie powitasz...
W milczeniu kiwnęła głową.
Jake uśmiechnął się niepewnie i dodał z wahaniem:
- Nadal nie wiem, czy jestem tu mile widziany... Powiedz coś.
- Bardzo się cieszę z naszego spotkania. - Nie powinna być taka wylewna.
- Jestem szczęśliwy, że cię znów widzę.
Ucieszyła się niczym licealistka, która wpadła w oko kapitanowi szkolnej
drużyny koszykówki.
- Jak przebiegło zebranie rady nadzorczej? Kto wygrał głosowanie?
- Ta mała rodzinna firma obroniona - powiedział, nie kryjąc zadowolenia.
- Dobra nowina. - Pokiwała głową, próbując wymyślić będzie inaczej. - Wes-
tchnął głęboko i dodał: - Co prawda wchodzisz do rodziny i niby wszystko zostaje
w rodzinie, ale... Muszę niestety cię uprzedzić, że pani Landon jako żona Jake'a
Landona nie zawsze będzie miała życie usłane różami, ale obiecuję, że cierni bę-
dzie mało.
- Jake, czy ty... - Uśmiechnęła się promiennie, a z jej oczu popłynęły łzy.
Ukląkł przed nią na starej wykładzinie i zapytał:
- Joleen, wyjdziesz za mnie?
Na moment przycisnęła dłonie do ust, a potem zawołała:
- Tak!
R S
- Jesteś pewna? - Trochę zbity z tropu, podniósł ją z krzesła, położył ręce na
jej ramionach i zajrzał głęboko w oczy.
- Najzupełniej.
- Nie masz pojęcia, jak się cieszę. - Sięgnął do kieszeni po niewielkie pude-
łeczko i wyjął pierścionek z dorodnym brylantem.
- Prawdziwy? - wypytywała z niedowierzaniem.
- Jasne, skarbie. Nie mogę ci dać imitacji. Prawdziwy mężczyzna daje praw-
dziwy pierścionek. - Ujął ostrożnie jej dłoń i wsunął na palec klejnocik, który pa-
sował jak ulał.
Jake lepiej od swojej matki znał się na rozmiarach.
- Jest przepiękny, ale czy stać cię na taki wydatek?
- Czemu w to wątpisz?
- Stadnina... będziemy dopiero rozwijać hodowlę koni, prawda? Wiem, że nie
masz udziałów w Konsorcjum Landonów, ale dla mnie to żaden kłopot, bo w domu
zawsze brakowało gotówki. - Roześmiała się i zarzuciła mu ręce na szyję. - We
dwoje łatwiej uporamy się z trudnościami finansowymi. Poza tym mam nadzieję,
że hodowla koni zacznie przynosić zyski, skoro Kabała jest w dobrej formie. Kie-
dyś będziemy wspominać z uśmiechem trudne czasy i dopiero wtedy docenimy na-
szą zamożność.
- Ładnie to powiedziałaś. - Uśmiechnął się szeroko i wziął ją w ramiona. -
Podziwiam twoją wytrwałość i odwagę. Pokochałem cię, bo jesteś taka dzielna -
szepnął, niemal dotykając ustami jej warg.
- Powiedz to jeszcze raz. - Odchyliła głowę do tyłu. Dotknął ustami zagłębie-
nia u nasady jej szyi.
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham. - Uniosła głowę i popatrzyła na niego rozmarzonym
wzrokiem.
Pocałował ją namiętnie i czule.
R S
- Koniecznie muszę z tobą omówić jedną ważną sprawę - powiedział, odsu-
nąwszy się nieco.
Na widok jego surowej miny od razu nabrała podejrzeń.
- O co chodzi? Złe nowiny? Nieprzewidziane trudności?
- Tego jeszcze nie wiem. Czy będziesz rozczarowana, jeśli wyjdzie na jaw, że
wcale nie musimy przymierać głodem, chociaż dopiero zakładamy stadninę?
- Czy mogę prosić o wyjaśnienie? - odparła, marszcząc brwi.
- Dla ciebie gotów jestem na wszystko. Jeśli sobie życzysz, możemy przez
dziesięć lat jeść na obiad wyłącznie fasolę, ale tak się szczęśliwie składa, że to nie
będzie konieczne. Ojciec mnie wydziedziczył, ale nie jestem biedakiem.
Wysunęła się z jego objęć i położyła dłonie na biodrach.
- Przestań owijać w bawełnę i przyznaj się, że trafiłam na bogacza.
- Nie wiem, jaki próg dochodów masz na myśli - odparł, uśmiechając się z
zakłopotaniem.
Popatrzyła na pierścionek i uniosła wysoko dłoń.
- Czy stać cię na taki wydatek bez żadnych wyrzeczeń?
- Oczywiście - przytaknął skwapliwie.
W pierwszej chwili była pewna, że się przesłyszała, ale po namyśle uznała, że
to ona była w błędzie. Do tej pory Jake był dla niej czarną owcą w rodzinie, typo-
wym buntownikiem, który woli mieszkać w komunie, niż żyć wygodnie w rodzin-
nym domu. Teraz dopiero zrozumiała, że Jake zamiast kłopotliwych milionów ma
po prostu środki wystarczające na godziwe życie.
To oczywiste, że z czasem Jake zgromadzi wielką fortunę, pomyślała Joleen i
z zadowoleniem pokiwała głową.
- Masz wiele sekretów. Muszę cię lepiej poznać, ale nie wiem, od czego za-
cząć.
- Teraz masz na to całe życie. - Ujął jej dłoń, podniósł do ust, pocałował i po-
łożył na sercu. - Całe życie!
R S