JulesBennett
Ukrytepragnienia
Tłumaczenie:
ElżbietaKulicka
ROZDZIAŁPIERWSZY
–Coturobiszotakwczesnejporze?
Jack Carson prześliznął się obok Vivianny Smith i wszedł do
jejmieszkania,starającsięzewszystkichsił,byjejniedotknąć.
Aniniepoczućznajomegozapachujaśminu.Aniniezauważyć,
jakseksowniewyglądawjasnoróżowymkostiumie.
Masochista! Pal to licho, miał misję i potrzebował pomocy
swojejasystentki.Starałsięignorowaćtennieznośnypociągfi-
zyczny,jednakimdłużejVivdlaniegopracowała,tymtrudniej
mu to przychodziło. W dodatku ostatnio miewał sny. No tak,
właściwie fantazje. A ona w każdej z nich występowała w roli
głównej.
Skąd brały się takie myśli? Doprawdy wkurzające, co więcej
zupełnienieprofesjonalnie.
–Musiszwykorzystaćcałyswójwdziękizdobyćwięcejinfor-
macji.–Odwróciłsięispojrzałnajejtwarz,gdyzamykaładrzwi
domieszkania.–TrzebagłębiejpogrzebaćwżyciuParkerów.
Clint i Lily Parkerowie, młode małżeństwo, zginęli podczas
napadurabunkowego.Sprawcypodpaliliichdom.Ocalałojedy-
nie małe dziecko, słodka Katie, którą teraz opiekowała się Viv
jakorodziczastępczy.
Paleniewpiersinadalgoprzytłaczało.Jackniechciałmyśleć
o dzieciach… Podziwiał Viv, że wyciągnęła pomocną dłoń i po-
mogła dziecku, tak jak wiele razy w przeszłości. Ale w jego
przypadku dzieci nie wchodziły w grę. Nie mógł nawet o nich
myśleć,jeślichciałzachowaćspokójducha.
–Uważasz,żerodzinaO’Sheamiałacośwspólnegoztymna-
padem?–spytałaVivianna;wyminęłagoiruszyławgłąbmiesz-
kania.
Niemiałwyjścia,jakpodążyćzajejkołyszącymisiębiodrami.
Nocóż,byłtylkoczłowiekiem,adotegofacetem.Nacoinnego
mógł w takiej chwili patrzeć? Zawsze nosiła cholernie opięte
spódnice.Takzwaneołówkowe…Tenwidokdoprowadzigokie-
dyśdozawału.
–Jestemtegopewien–potwierdził.
Otoczona złą sławą rodzina O’Shea z Bostonu od dawna ba-
lansowała na krawędzi prawa. Jack postawił sobie za cel spro-
wadzenie tych zarozumiałych drani na ziemię. Za każdym ra-
zem, gdy występował przeciwko tym, którzy uważali, że stoją
ponad prawem, miał przed oczami człowieka, który zabił jego
żonęoraznienarodzonedzieckoinadalprzebywałnawolności.
O’Sheaprowadziliznanynacałymświecieeleganckidomau-
kcyjny, ale on wiedział, że nie są lepsi od zwykłych kryminali-
stów. Musi doprowadzić ich przed oblicze sprawiedliwości.
Aprzepustkądocelubyłakobieta,któranapędzałakażdąjego
fantazję.
RoktemuJackprzygotowałdlaVivdoskonałykamuflaż.Pra-
cowała tylko w niepełnym wymiarze godzin dla tej owianej złą
sławąrodziny,aletowystarczyło,byuzyskaćpotrzebnemuin-
formacje.
ZwróciłosiędoniegoFBI,szukająckogośzjegodoświadcze-
niem i możliwościami finansowymi, kto wkręciłby się do domu
aukcyjnegoroduO’Shea.Jasne,żepostawilinaniego,skorobył
najlepszymdetektywemwbranży.Onie,toniepróżność,topo
prostufakt.Jackpotrafiłporadzićsobiezesprawami,któredla
innychokazywałysięniedoprzeskoczenia.
Chociaż zarobił już miliony, nie wycofał się z zawodu. Kiedy
dziesięć lat temu wrócił z Afganistanu, jak szalony rzucił się
w wir pracy i założył Carson Enterprises. Po powrocie dowie-
działsię,żepodczaspobytuzagranicąstraciłcałąswojąrodzi-
nę. Cóż mu innego pozostało niż walczyć o sprawiedliwość
wszędzie,gdzietylkomógł?
Zdarzałosięjednak,żeodrzucałzlecenia,któredoniegonie
przemawiały.AleO’Sheatojegokonik.Gdydoszłodorabunku,
prowadzili z Parkerami negocjacje dotyczące kupna antyków.
Jack nie miał wątpliwości, że członkowie tej przeklętej rodziny
wiedzą,cowydarzyłosiętamtejtragicznejnocy.
Vivzniknęławpokojudziecięcym.ZeściśniętymsercemJack
zatrzymałsięwprzedpokoju.Demony,znowutedemony…
SzanowałVivzajejmiłośćdodzieci,zato,żejejserceidom
byłydlanichzawszeotwarte.Aleonsamniemógłsięwtoza-
angażować.Stareranynadalsięniezagoiły.Iprawdopodobnie
nigdytonienastąpi.
VivpochwilipojawiłasięzKatiewtulonąwjejramię.
–Muszęzanieśćjądosąsiadki.
Na szczęście jej najbliższa sąsiadka – emerytowana nauczy-
cielka i wdowa – kochała dzieci i z przyjemnością się nimi zaj-
mowała.
– Robię, co mogę, Jack. – Spojrzała mu w oczy. – Już coś po-
dejrzewają. Jeśli zacznę zbyt mocno naciskać, domyślą się, że
niejestemosobą,zaktórąsiępodaję.
OczywiścieJackniechciał,byjązdemaskowano.Aleniemógł
sięwycofać.Miałzadaniedowykonania.Atozadanieniepole-
gało na gapieniu się na dekolt Viv, gdy Katie pociągnęła połę
żakietu.Błyskbiałejkoronkistanikapobudziłjegowyobraźnię.
Och,rozpiąłbyteguziki,żebyzobaczyćresztę…
Dodiabła,chłopie,weźsięwgarść!
Viv podeszła bliżej. Z równą przyjemnością przeniósł wzrok
najejpięknąoryginalnątwarz.WżyłachVivpłynęłaindiańska
krew.JejbabkapochodziłazplemieniaSiuksów,aVivodziedzi-
czyła po niej urodę: wysokie kości policzkowe, czarne włosy
oraz ciemnobrązowe oczy. Nierzadko widział, jak mężczyźni
zerkająnaniązzachwytem.Izakażdymrazemmiałochotędać
imwpysk.
Ogarnęło go poczucie winy. Nie powinien pragnąć innej ko-
biety. Przeżył już miłość swojego życia; to uczucie przeminęło,
umarło, ponieważ nie było go na miejscu, by ochronić swoją
żonęidziecko.
Tłumaczył sobie, że pociąg, jaki czuje do Viv, to jedynie
ubocznyefektichdługoletniejwspółpracy.OpróczTilly,jegogo-
spodyni, Viv była jedyną kobietą, z którą w jakiś sposób był
związany.Podziwiałjązajejsiłę,azarazemwrażliwość.Doda-
jącdotegouderzającąurodęorazdoskonaleukształtowanecia-
ło, to całkiem naturalne, że wręcz magnetycznie go przyciąga-
ła.Alemusiałtrzymaćemocjepodkontrolą.
–Gramywjednejdrużynie–powiedziałazdelikatnymuśmie-
chem.–Możewpadnieszwieczoremiporozmawiamyotymsze-
rzej?
–MamdziśtelekonferencjęzklientamizWielkiejBrytanii.
Vivlekkoskinęłagłową.
–Rozumiem.Możewięcjutro?Zrobięcośnakolacjęiomówi-
mydalsząstrategię.
Kolacja?Zniąizdzieckiem?Tozabrzmiałotak…podomowe-
mu. Sprawy służbowe zwykle załatwiał w biurze albo na neu-
tralnym gruncie. Ale dziś rano, szczerze mówiąc, przyszedł do
niej, by sprawdzić, jak sobie daje radę… Nie chodziło tylko
opracę.
Do diabła, im dłużej toczy się to śledztwo, tym staje się bar-
dziejopiekuńczy.Ibardziejzaborczy.
–Możeszprzyjechaćdomnie–zaproponował.–Mojagospo-
dynicośnamprzygotuje.
Otóż to. Z Tilly w pobliżu atmosfera nie będzie tak intymna.
Vivczęstoopiekowałasiędziećmi,któreniemiałydokądpójść.
Zachodziłwgłowę,dlaczegonigdysięnieustatkowałainieza-
łożyławłasnejrodziny.Aletoniejegosprawa.Owszem,razem
pracują, ale to jeszcze nie oznacza, że ma prawo wtrącać się
wjejżycie.
–Zprzyjemnością–zgodziłasię.–Katieijachętniewyrwie-
my się z domu. Wyjdę z pracy około czwartej, wpadnę po nią,
apotemprostodociebie.
Nigdy nie była u Jacka z dzieckiem. Gdy z rzadka spotykali
siępozabiurem,zazwyczajbylitylkowedwoje.
–Jakieśżyczenia?–spytał.
Czyżbyukradkiemzerknęłanajegousta?Czyżbychciała....?
Nie ma znaczenia, co chciała. Ich znajomość jest wyłącznie
służbowa.Kropka.
– Żadnych. – Pokręciła głową z uśmiechem. – Cokolwiek po-
dasz,będzieokej.
Jack wytarł wilgotne dłonie o dżinsy. Musi stąd wyjść. Zmę-
czonyzniewyspaniaumysłzaczynałpłataćmufigle,podrzuca-
jąc nierealne scenariusze. Ruszył do drzwi i chwycił klamkę.
ZerknąłprzezramięnaViv,którapodążyłazanim.
–Uważaj,Viv.Niepodejmujzbędnegoryzyka.
–Damsobieradę.Dojutra!
Przystanął,delektującsięjeszczeprzezmomentjejwidokiem
w eleganckim różowym kostiumiku, z dzieckiem na ręku. Naj-
wyższa pora wyjść. Zanim zapomni, że ona dla niego pracuje
isięgniepoto,czegopragnieodmiesięcy.Niepotrzebujewży-
ciużadnychzmian,atymbardziejcierpień.
Wreszciewybiłaczwarta.Vivniemogłasiędoczekać,ażopu-
ścibiurowgaleriiO’SheaipojedziedoJacka.Zauroczeniesze-
fembyłośmieszne.Wydawałosię,żetoniewjejstylu,alemu-
siałaprzyznać,żenatychmiastwskoczyłabydojegołóżka,gdy-
bydałzieloneświatło.
Żałosne. Jest żałosną kobietą, żyjącą nadzieją, że szef ją za-
uważy. Czy w ogóle ma czas na romans? Opiekowała się prze-
cieżdzieckiem,niemowlęciem!Zresztąwymizerowanaprzemę-
czona matka nie prezentuje się seksownie. Ale nie zrezygnuje
zopiekinaddziećmi.Wtensposóbzaspokajałaswojąniedomo-
gęmacierzyństwa.
Cierpieniezpowoduniemożnościposiadaniawłasnychdzieci
w jakiś sposób przygasało, choć ból zawsze czaił się pod po-
wierzchnią.Pozatymmiałaterazmnóstwoobowiązków.
NażyczenieJackazatrudniłasiędodatkowowniepełnymwy-
miarze godzin w domu aukcyjnym O’Shea. Jako singielka na
niewielu ludzi mogła liczyć. Rodzice nie mieszkali w pobliżu,
a była jedynaczką. Przywykła sama sobie radzić, ale teraz na-
prawdępotrzebowałapomocy.
Martha, jej sąsiadka, która często pilnowała Katie, była uro-
czą i uczynną starszą panią, ale czasami Viv musiała zabierać
dzieckodobiura.Dobiura,gdziepracowałazJackiem–swoim
właściwympracodawcą,seksownymbogatymdetektywem,któ-
ryniepotrafiłuporaćsięzeswojątraumąidostrzegaćkolorów
życia.
Jacka dotknęło wiele nieszczęść. Nie dziw, że pogrążył się
wpracy.Wwiekudziewiętnastulatstraciłmatkę,aprawdziwe-
go ojca nie znał. Potem w Afganistanie napatrzył się na okro-
pieństwa wojny. W tym czasie w kraju zginęła jego żona. Viv
głębokomuwspółczuła,alepragnęła,żebywróciłdożycia.Pra-
gnęłapokazaćmujegojasnąstronę.Gdybytylkojejpozwolił…
Podeszła do swojego biurka na zapleczu galerii. Laney, naj-
młodsza z rodu O’Shea, i jedyna kobieta spośród rodzeństwa,
rozmawiała w recepcji z jakimś klientem. Odkąd dowiedzieli
się, że pewne informacje dostały się w ręce FBI, przynajmniej
jeden z członków rodziny przebywał w biurze przez cały czas,
co ogromnie utrudniało Viv węszenie, zważywszy, że spędzała
tuzaledwiedwadzieściagodzintygodniowo.
Otworzyła lewą górną szufladę antycznego biurka, by wyjąć
kartkę i długopis. Musiała jeszcze zrobić listę zakupów. Katie
wyrzynały się zęby i nocami marudziła. Biedne maleństwo.
Straciła rodziców, a teraz jeszcze nie może spać. Viv pragnęła
otoczyćczułościąsłodkądziewczynkę.Wszystkiedzieciaki,któ-
reprzewinęłysięprzezjejdom,byłycudowneitrudnojejbyło
z nimi się rozstawać. Podejrzewała, że tym razem będzie to
jeszczetrudniejsze.
Sięgnęłapodługopisikartkę.Korzystałaztegobiurka,odkąd
rok temu zatrudniła się w firmie. Zyskała już zaufanie rodziny
iodczasudoczasuogarniałojąpoczuciewinyzpowoduswojej
nielojalności.Aleniebyłanaiwna.SłyszałakrążącepoBostonie
plotki. Każdy, kto interesował się sztuką, znał rodzinę O’Shea.
Powtarzałysięokreślenia„mafia”i„gang”.
Cośmusnęłowierzchjejdłoni.Wzdrygnęłasię,pochyliłagło-
wę,aleniczegoniezauważyła.Czyżbypająk?
Ponowniewsunęłarękędoszuflady.Razjeszczecośotarłosię
ojejskórę.Oświetliławnętrzetelefonem,bojącsię,żezobaczy
stadowłochatychtarantuli.
Alezobaczyłatylkokawałekkartkiwystającyspodblatubiur-
ka.Cóżtotakiego?
Nasłuchiwała.Laneynadalrozmawiałazklientem.BiurkoViv
znajdowałosięwrogu,wpewnymoddaleniu.Drogawolna!Od-
sunęłakrzesłoidokładniezbadałaspódbiurka.Jakmogłatego
wcześniejniezauważyć?
Chwyciłapapierwdwapalceidelikatniepociągnęła.Gdywy-
sunął się nieco, zauważyła odręczne pismo, którego nie rozpo-
znała. Pociągnęła znów. Włożyła telefon do szuflady, aby pod-
świetlićpapieroddołu,isięgnęłaponiegodwomarękami.De-
ska pod blatem była poluzowana. Musiała z nią trochę powal-
czyć,alewkońcująodsunęła.Doszufladywpadłniewielkino-
tes.
Skądsiętuwziął?Ktogoukryłwbiurku?
Vivszybkoschowałanotesdotorebki.
Lista zakupów zeszła na drugi plan. Zajmie się tym później.
Zebrała swoje rzeczy, zawiązała pasek płaszcza, zarzuciła to-
rebkę na ramię i ruszyła w stronę tylnego wyjścia. Przeszył ją
zimnywiatr,gdyszybkimkrokiemzmierzaładosamochodu.
Wauciewłączyłaogrzewaniesiedzeniaiwyciągnęłaztorebki
notesoprawionywskórę.
Odrazuzorientowałasię,żenatrafiłanażyłęzłota.Byłtood-
ręczny dziennik nieżyjącego Patricka O’Shea, patriarchy bo-
stońskiejrodziny,którąJackścigałztakąbezwzględnością.Ro-
dziny,którąszpiegowałaodroku.
Niecierpliwie przebiegała wzrokiem strony, wiedząc, jaką
wspaniałądziśniespodziankęsprawiJackowi.Niemogłasięjuż
doczekać…
Przewróciłakolejnąkartkę.Zamarła,czytającpierwszelinijki.
Przeczytała słowo po słowie dwa razy, by upewnić się, że do-
brzerozumie.
Sercejejzamarło.Nie,Jackniemożezobaczyćtegodzienni-
ka! Za nic w świecie! Oczywiście było tu wszystko, czego po-
trzebował, by ostatecznie pogrążyć rodzinę O’Shea. Ale rów-
nieżstałoczarnonabiałym,żejestnieślubnymsynemPatricka!
ROZDZIAŁDRUGI
Stukot obcasów o podłogę narastał w miarę, jak Viv się zbli-
żała.Jackwstałiodwróciłsięwstronęwejścianaoszklonepa-
tio.Poleciłswojejgospodyni,abytutajnakryładokolacji.Będą
moglizamknąćdrzwiizapewnićsobietrochęprywatności.
Na widok Vivianny gwałtownie wciągnął powietrze. Nagły
przypływ pożądania nie był niczym nowym. Za każdym razem
czuł to samo, zawsze wywoływała wstrząsający efekt. Obcisły
żakiet różowego kostiumiku podkreślał jej talię osy, spódnica
sięgała tuż powyżej kolan, a w czarnych botkach na obcasach
nogiwydawałysięniebotyczniedługie.
Podróżował po całym świecie, zarówno służbowo, jak i dla
przyjemności,iwszędziewidywałoszałamiającekobiety.Aleto
Viv, która ucieleśniała niewinność, klasę i odrobinę zmysłowo-
ści,byłajedynąkobietą,októrejniemógłprzestaćmyśleć.
Indiańskie dziedzictwo wyróżniało ją wśród znanych mu ko-
biet.Dolicha,musiwziąćsięwgarść,boinaczejzepsujeichza-
wodowerelacje,aprzecieżniechciałszukaćnowejasystentki.
Vivbyłabezcenna;ichwspółpracadoskonalesięukładała.Była
jedyną zaufaną osobą, która mogła wkraść się do sanktuarium
roduO’Sheaiwydobyćstamtądpożądaneinformacje.
– Przepraszam za spóźnienie. – Odetchnęła głęboko, mocniej
przytulając małą Katie do piersi. – Ostatnio trochę marudzi
zpowoduząbków.
Jack wsunął ręce do kieszeni. Nie miał żadnego doświadcze-
nia z ząbkującymi dziećmi. Kiedyś chętnie by tego doświad-
czył… Ale ta szansa została mu odebrana, gdy pewnego dnia
jego ciężarna żona znalazła się w nieodpowiednim miejscu
onieodpowiedniejporze.
–Naprawdęsiępostarałeś!–Vivrozszerzonymioczamizerk-
nęłanastół.
Drożdżowebułeczki,roladazindykazsosemśliwkowym,pie-
czonekartofleijarzyny,wino,nawetkawałkimasławkształcie
gołąbków.Tilly,jegogospodyni,azupodobaniaswatka,trochę
przesadziła.Awkuchniczekałnanichjeszczedomowyczerwo-
nysernik.
Uśmiechnąłsiędosiebie.WszystkiewysiłkiTillyszłynamar-
ne.Byłajegogospodyniąprawieoddekadyinigdyniepominę-
ła okazji, by podsunąć mu jakąś kobietę. Odrzucił niezliczone
randki, które chciała mu zaaranżować. Gdy będzie gotów, sam
sobiekogośznajdzie.AzważywszyżepoślubiłCarsonEnterpri-
sesipoświęciłsiępracy,zapewnenieprędkotosięstanie.
Zerknąłnaromantycznieudekorowanystół,apotemnaViv.
– Powiedziałem Tilly, że to służbowa kolacja, ale ona uparła
się,żebymniewyswatać.
Vivuniosłabrwi.
–Cóż,tolepiejwyglądaniżniejednarandka,naktórejbyłam.
Nadaldochodzędosiebiepoostatniej.
Nim zdążył spytać, co miała na myśli, Katie się rozpłakała.
Vivhuśtałająiszeptałasłowapociechy,alenicniepomagało.
–Zostawiłamtorbęprzywejściu.Możeszmijąprzynieść?
Może jednak powinni porozmawiać przez telefon? Viv miała
pełne ręce roboty, pracując na dwóch posadach i zajmując się
jedenastomiesięcznymdzieckiem.
Idącpotorbę,Jackrozprawiałsięzeswoimpoczuciemwiny.
Znał Viv wystarczająco długo. Była silną kobietą. Liczył, że da
sobieradę.
W pewnym stopniu irytowało go, że wykonanie tego zadania
musiał powierzyć komuś innemu. Zwykł polegać na sobie. Ale
federalni liczyli, że odkryje coś, co powiąże rodzinę O’Shea ze
zbrodniąnaParkerach.Tobyułatwiłopostawienieimzarzutów
wwieluinnychsprawach.
Jackprzerzuciłciężkątorbęprzezramię.Jaktakamałaosób-
kamożepotrzebowaćtylurzeczy?
Nagleprzystanął,ponieważTillywyjrzałazkorytarzaprowa-
dzącegodokuchni.
–Wszystkowporządku,panieCarson?
PanieCarson!Jużzrezygnowałznakłanianiajejdozwracania
siędoniegopoimieniu.Tillybyłauosobieniemtaktu.Odziwo,
nieprzeszkadzałojejtowtrącaćsięwjegożyciemiłosne.Ara-
czejwjegobrak.
–Doskonale,Tilly.Dziękuję.Vivpotrzebowałatorbyzdziecię-
cymirzeczami.
Tilly się uśmiechnęła, w kącikach jej oczu pojawiły się
zmarszczki.
– Ta mała dziewczynka ma szczęście, że trafiła na panią
Smith.
Jackskinąłgłową.
–DziśjesteśzwolnionazzabawywAmora.–Ikażdegoinne-
gowieczoruteż.
Uśmiechnęłasięjeszczeszerzej.
–Niewiem,oczympanmówi.–Odwróciłasięwstronękuch-
ni, zerkając przez ramię. – Proszę mi powiedzieć, kiedy podać
sernik.
– Sam go przyniosę – odparł ze śmiechem. Nie mógł nie po-
dziwiać determinacji tej kobiety, nawet jeśli jej wysiłki szły na
marne.–Możeszjużiśćdodomu.
Woczachstarszejkobietypojawiłysięfiglarnebłyski.
–Chcepanzostaćsam?Rozumiem.Proszęwięcuznać,żewy-
szłam.
Nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu. Owszem, chciał zo-
staćsamzViv,alenieztychpowodów,jakiezapewneucieszyły-
by Tilly. Zawsze wyciągała własne wnioski bez względu na to,
copowiedział.Niewartostrzępićjęzyka.
Tilly często mu wypominała, że jest zbyt zajęty służbowymi
podróżami i zarabianiem pieniędzy, by znaleźć sobie kobietę,
choć doskonale wiedziała, że walkę o sprawiedliwość traktuje
jak misję, a pieniądze stanowią jedynie bonus. Często robiła
aluzję,żepieniądzenaniewielesięzdają,jeśliniemanakogo
ichwydawać.
NiemógłobwiniaćTillyzajejwysiłki.Kobietamiałasercena
dłoni. Wolałby jednak, by dała sobie spokój. Przeżył już wielką
miłość.Takamiłośćniezdarzasiędwarazy.
Płacz Katie wyrwał go z zamyślenia. Pospieszył na patio. Viv
siedziała na tapicerowanym krześle przy stole. Szeptała jakieś
czułesłowadoKatie,tulącjądopiersi.
Jack zamarł na widok rąbka jasnoróżowej koronki wyłaniają-
cegosięspodżakietuViv.Litości,znówtosamo!Katiekurczo-
wowczepiłasięwmateriał,rozchylająckostium.Wśrodkumię-
dzy piersiami Viv dostrzegł małą różową kokardkę. I jak w ta-
kichwarunkachrozmawiaćosprawachsłużbowych?
Opanujsię!Próbowałniemyślećotym,żetakobietauwielbia
koronkowąbieliznę.
–Czegopotrzebujesz?–spytał,otwierająctorbę.
Uniosłagłowęispojrzałamuwoczy.Zwysiłkiemuciekłwzro-
kiemwbok.Miaławsobiesiłę,zktórejniezdawałasobiespra-
wy.Powinienzapamniętać,żejestniedostępna.
–Środkaprzeciwbólowego.–VivposadziłaKatienakolanach,
apotempoprawiłanieszczęsnyżakiet.–Małaróżowo-białabu-
teleczkazdozownikiem.
Dozownik? Cóż to takiego? Przerzucał pieluchy, chusteczki
kosmetyczne, słoiczki z jedzeniem, balsam do ciała, szmacianą
lalkę…
– Przepraszam, w zewnętrznej kieszeni. Włożyłam ją tam,
żebyłatwiejbyłowyjąć.
Nopewnie!
Wreszcieznalazłbutelkęijejpodał.Podparłręcenabiodrach
i przyglądał się, jak Katie sadowi się w zagłębieniu ramienia
Viv.
– Już dobrze, kochanie. – Viv zakropliła lekarstwo, a potem
zaczęła masować dziąsła Katie. – Za chwilkę poczujesz się le-
piej.
Zakażdymrazem,gdyprzynosiłaKatiedobiura,Jackznajdo-
wał wymówkę, by ulotnić się na cały dzień. Obecność pięknej
kobiety i uroczego dziecka stanowiła zbyt wielką torturę. Pa-
trzącnaVivpocieszającąrozkapryszonąKatie,niemógłstłumić
myśli, jak mogłoby wyglądać jego życie, gdyby jego żona nie
zginęła.
–Zacznijjeść.–Vivpopatrzyłananiegozczułymuśmiechem.
–Niekrępujsięmną.
Jack zaczął nakładać jedzenie na talerze. Przynajmniej mógł
skupićsięnaczymśinnym.
–PracowałaśdziśzLaney?
LaneyO’Shea,najmłodszazrodu,byłazaręczonazRykerem
Barrettem, prawą ręką klanu O’Shea. Latem oczekiwali pierw-
szegodziecka.Jackzżymałsię,żetacyludziedoznająszczęścia,
zktóregoonzostałobrabowany.
– Słucham? – Spojrzała na niego, a potem z powrotem na
dziecko.–Och,tak.Laneybyławbiurzeprzezcałydzień.
–CzyRykeralbojejbraciawpadli?
Vivprzytuliładziecko,poklepującjeczulepoplecach.
– Ryker przywiózł lunch dla Laney. Od czasu, gdy zaszła
wciążę,jestniezwykleopiekuńczy.
Zaciskajączęby,JackpostawiłprzedVivpełnytalerz.
–Robiłcoś?Skorzystałzkomputera,gdzieśzatelefonował?
– Nie. Wpadł tylko na chwilę. – Viv zerknęła na talerz. – Nie
damradytegowszystkiegozjeść.
– Zjedz, ile chcesz. Tilly zabiera wszystko, co zostanie, do
schroniska dla bezdomnych. Właściwie zawsze gotuje za dużo
itamwynosi.
–Jakżemiłozjejstrony.
Jackwzruszyłramionami.
–Mawielkieserce.
Katiesięuspokoiła.Albolekarstwozaczęłodziałać,albobie-
dactwozmęczyłosiępłaczem.
Vivnadziałanawidelecpieczonykartofel.
–Aty?Teżmaszwielkieserce,skorojejnatopozwalasz.
–Chętniepomagamludziomwpotrzebie.
Wpatrywałsięwniąprzezstół,zdającsobiesprawę,żeodkąd
wspomniał o pracy, unikała jego wzroku. A teraz próbowała
zmienićtemat.
– Wychowywała mnie tylko matka. Zabiegała, żeby niczego
namniebrakowało.Samotnerodzicielstwobyłodlaniejdużym
wyzwaniem.Częstosłyszałem,jakpłaczeponocach,myśląc,że
śpię.
Niechciałwracaćdoprzeszłości.Przeszłośćmogłagospara-
liżować. Pamiętał, skąd pochodzi, ale starał się, by wspomnie-
nia trudnego dzieciństwa inspirowały go do działania. Oczywi-
ścienigdyniezapomnimatki,któratyledlaniegopoświęciła.
Odetchnąłgłęboko,zdecydowanyskierowaćrozmowęnawła-
ściwetory.
–Codzisiajwydarzyłosięwbiurze?
Upuściła widelec na talerz. Szybko go podniosła i wzruszyła
ramionami.
–Nicspecjalnego.Codziennarutyna.
Znówbrakkontaktuwzrokowego.ZnałVivwystarczającodłu-
goi,dodiabła,wystarczającodługobyłżołnierzemiśledczym,
bypoznać,gdyktośkłamie.
Niespuszczajączniejwzroku,pochyliłsiędoprzodu.
– Co się dziś wydarzyło? – powtórzył tym razem wolniej, aż
wreszciespojrzałamuwoczy.
Katiezasnęła,wtulonawramięViv.
–Ranoprzyszedłnowyklient,którymzajęłasięLaney.Japra-
cowałamnazapleczu,robiłaminwentarznawiosennąaukcję.
Wyprostował się na krześle. Dlaczego jej nie wierzył? Nigdy
niepodważałjejsłów.Byłajegonajbardziejzaufanymsojuszni-
kiem.
–PotemRykerprzyniósłlunch–ciągnęła,zerkającnaśpiące
dziecko.–Niewielesięjużdziało.RozmawiałamzLaneyodzie-
ciach.Wie,żejestemrodzicemzastępczym,imiaładużopytań.
– Na przykład? – Chciał znać każdy szczegół tego, co działo
się w domu aukcyjnym. Tam tkwi klucz do sprawy. Nie spo-
cznie,pókiniezbadakażdejścieżki.
Vivwzruszyłaramionami.
–Pytałaoróżnefazyrozwojudziecka.Alejaporazpierwszy
opiekuję się niemowlęciem. Najmłodsze z moich dzieci miało
trzylata.
Jackwiedział,dlaczegoVivmimobarkudoświadczeniaznie-
mowlętami wzięła Katie pod swoje skrzydła. Po pierwsze, po-
znałaParkerów,gdycizwrócilisiędodomuaukcyjnegoO’Shea.
Mówiła,żenawetbawiłasięzKatiepodczasjednejzichwizyt.
Podrugie,wiedziała,żesystemjestprzeciążony.Aponieważ
była certyfikowaną opiekunką i miała świadomość tragicznej
sytuacjitegodziecka,poprosiłaoopiekęnadnim.
–Jakąśgodzinęprzedzamknięciemprzyszłastarszapani,któ-
ra chciała sprzedać pewne przedmioty, które kupiła kiedyś we
Włoszech.
Jackzaintrygowanyprzechyliłgłowęnabok.
–Cotobyło?
Vivpodniosławidelecdoust.
–Chybajakieśobrazy,alenajpierwchciałaporozmawiaćzLa-
ney.
Typowy monotonny dzień. Ale wyczuwał, że coś jest nie tak.
Viv dosłownie zamarła, gdy wspomniał o jej pracy w galerii.
Apotemunikałajegospojrzenia.
–Towszystko?
Viv przełożyła Katie na drugie ramię, a ta złapała ją za połę
irozchyliłażakiet.WnagrodęJackznówmógłraczyćsięwido-
kiembiustonosza.
–Jestemzestresowana–wyjaśniłazuśmiechem.–Katieząb-
kuje,aaukcjasięzbliża.PracadlaO’Sheatonietylkomyszko-
wanieipodsłuchiwanie.
A on na dokładkę zawraca jej głowę poza godzinami pracy.
Paltolicho,byłgotówzakończyćtęsprawęizostawićinicjaty-
węorganomścigania.Alemusiałuzbroićsięwcierpliwość.Nie
drążył już tematu. Może przemawiała przez niego zbytnia po-
dejrzliwość, może rzeczywiście Viv była tylko zestresowana?
Niebędziedokładałjejstresu.
–Niepodejrzewającię,prawda?
Vivupiłałykwina.
– Podejrzewają każdego, kto wchodzi i wychodzi z biura. Ale
nie czuję, żebym była pod specjalnym nadzorem. Działam
ostrożnie,Jack.
Dlaczego,gdywypowiadałajegoimię,czułfalęnarastającego
pożądania? Nie mógł sobie pozwolić na rozkojarzenie. Po za-
kończeniutejsprawypojedziedoswojejwilliweWłoszech.Tam
odpocznie,nawiążejakiśniezobowiązującyromans.Przepraco-
wanieiseksualnafrustracjamącąmuumysł.
–Wponiedziałekprzychodzinowadostawaobrazów–ciągnę-
łaViv,nieświadoma,dokądpodążyłymyśliJacka.–Mamwolne,
alepomyślałam,żemogłabympoprosićonadgodziny.
Jackzacisnąłpalcenaszklancezwhisky.
– Odradzam. Oni już wiedzą, że ktoś przekazuje informacje.
Możeimsięzapalićczerwonalampka.
–Chybamaszrację.Poprostuchciałabymzrobićcoświęcej.
Niestetytoniemożliwe.Tonieontkwinaposterunku,toViv
jest jego oczami i uszami. Na tym etapie nie mogą zrobić nic
więcej.
–MaszświetnąokazjęzahaczyćoParkerów,kiedyjesteśzLa-
ney – poradził, prostując się na krześle i zerkając na śpiące
dziecko. – Opowiadaj jej o Katie, o tym jak się rozwija. Wspo-
mnij, że straciła rodziców. Gdybyśmy dowiedzieli się czegoś
więcejotejnocy,gdydoszłodonapadu,jestemprzekonany,że
znaleźlibyśmypowiązaniezO’Shea.
–Maszrację.ZLaneyzwyklerozmawiamyodzieciach.Będę
tam jutro od ósmej do południa – przypomniała. – Potem idę
zKatiedolekarza.Przyślęciesemesa,jeślisięczegośdowiem.
Katie zaczęła się znów wiercić. Viv wstała i kołysała ją deli-
katnie.Jackprzyglądałsię,jakszybkoweszławrolęmatki.Była
najbardziej czułą i wrażliwą osobą, jaką znał. Urodzoną opie-
kunką. Zanim ją zatrudnił, dokładnie ją sprawdził; wiedział, że
nie wyszła za mąż i nie ma dzieci. W młodości spędziła sporo
czasuwszpitalach,alenigdyniewspominałaochorobie,więc
niepytał.Mógłbysiędowiedziećwięcej,aledośćjużwywęszył
iniechciałzawieśćjejzaufania.
– Powinnam już wracać do domu – stwierdziła Viv. – Katie
musiodpocząć,jazresztąteż.
Jackodłożyłserwetkęnastółiwstał.
–Dlaczegoniepoprosiszsąsiadki,żebycodzienniepopilnowa-
łaKatietrochędłużej?Jeślitojakiśproblem,zapłacę.
Vivuniosłabrwi.
– Nie chodzi o pieniądze, Jack. Zostałam zastępczą matką,
żebyopiekowaćsiędziećmi,któreniemająnikogo.Podrzucanie
dziecka sąsiadce, bo mam ochotę się zdrzemnąć, nie wchodzi
wgrę.
– Nie to miałem na myśli. – Był zły na siebie, że wyszedł na
nieczułego faceta. A przecież miał inne intencje. Bardzo się
przejmowałjejsytuacją.Zabardzo.–Jeśliniebędzieszsięosie-
bietroszczyć,niepodołaszobowiązkom.
Przymknęłaoczyigłębokowestchnęła.
– Wszystko robię z myślą o innych. O tym dziecku i o tobie.
Nie mam rodziny, Jack, a więc pracuję, żeby wypełnić pustkę.
Gdyprzestajępracować,mamzadużoczasunamyślenie.Rozu-
miesz,cochcępowiedzieć?
Jack poczuł dławienie w gardle. Wyraziła precyzyjnie jego
własnemyśliiemocje.Wyglądałonato,żeprowadząrównole-
głeżycie.Rozpaczliwiechciałdowiedziećsięoniejczegoświę-
cej.Przedczymuciekała?
–Mówiszdopracoholika–Próbowałrozładowaćatmosferę.–
Starałemsiętylkoupewnić,żezadbaszosiebie.
– Dam sobie radę. Ale muszę już iść. Jutro przyślę ci wiado-
mość.Musinamsięudać.Zaszliśmybardzodaleko.
Jack pomógł jej włożyć płaszcz i ubrać Katie, co nie było ła-
twe,ponieważspała.PowyjściuVivoparłsięodrzwiiwpatry-
wał w ogromny pusty hol. Doskonale rozumiał, jak to jest, gdy
nie ma się nikogo. Po śmierci żony przeniósł się do wielkiego
domu w Beacon Hill. Nie mógł zostać w tamtym domku, który
kupiłzmyśląorodzinnymżyciu.
Żyłdalej,zarobiłwięcejpieniędzy,niżpotrzebował,agdyza-
czął rozglądać się za stałą rezydencją, wiedział, że potrzebuje
przestrzeni–dużegodomu,któregocoprawdanigdyniewypeł-
ni rodziną, ale w którym nie poczuje, że ściany zamykają się
wokółniego.
Mieszkałwięcsamjedenwtejogromnejwilii,jeździłdrogimi
samochodami,miałletniskowydomwgórach,dwainnezagra-
nicą, ale zamiast tego materialnego dostatku wolałby mieć ko-
goś.
Ostatnio,gdymyślałokobiecie,zktórąmógłbydzielićswoje
bogactwo, przychodziła mu na myśl tylko Viv. Chciał wymazać
towyobrażeniesprzedoczu,ponieważmyśloinnejkobiecieby-
łabyzdradąCarly.Czyżnie?
Pozatym,bezwzględunafantazje,któreroiłymusięwgło-
wie, musi pamiętać, że Viv jest jego asystentką. Nigdy nie bę-
dzienikiminnym.
Przechodząc przez hol i mijając kuchnię, przypomniał sobie
o serniku. Jeśli Tilly przyjdzie rano i zobaczy, że nawet go nie
tknęli,zrobijejsięprzykro.
Nocóż,wyjdziewcześniejizabierzegodobiura.
ROZDZIAŁTRZECI
Katie za tydzień kończyła rok. Viv zdecydowała zaszczepić
dzieckowdniu,wktórympracowaławgalerii.
Powizycieulekarza,którąprzeżyłaciężejniżKatie,zdążyła
umieścićdziewczynkęwkojcu,gdyusłyszałapukaniedodrzwi.
Stłumiłajękniezadowolenia.Przemokniętadoszpikukościma-
rzyłaoprzebraniusięwciepłydres.Jakuniknąćnieproszonego
gościa?
–Vivianna?–rozległsięgłosJacka.
Nagle zdała sobie sprawę, że już nie pragnie samotności.
Wprzemoczonychbutachpodeszładodrzwiijeotworzyła,na-
wetniezerkającwlustro.
Jack nie miał na sobie ani kropli deszczu. Duży czarny para-
sol,którytrzymałuboku,ociekałwodą.
–Jesteś…
–Przemoczona–dokończyła.–Wejdź.
Cofnęłasię,abyzrobićprzejście.
KatienawidokJackazaczęłaklaskać.Vivbyćmożezareago-
wałaby podobnie, gdyby nie skrępowanie z powodu swojego
opłakanegowyglądu.
Dziśranobyłanaprawdęzadowolonazsiebie,gdywychodziła
do pracy ubrana w szarą ołówkową spódnicę i dopasowany ja-
snożółtysweterek.PonieważKatiespała,poświęciławięcejcza-
su włosom. A teraz wyglądała, jakby weszła pod prysznic
wubraniu.
Och, dość już tej zimy! Jednego dnia śnieg, następnego
deszcz.Tęskniłazawiosną.Aledopieronastałluty,zbliżałysię
walentynki.Święto,bezktóregomogłasięcałkowicieobyć.
–Przyniosłemdlaciebie.
Katiespojrzałananaczynie,któretrzymałwręce.Cośdozje-
dzenia!Nasamwidokzaczęłojejburczećwbrzuchu.Niejadła
lunchu,ponieważpóźnowyszłazpracyiledwiezdążyłanawi-
zytęzKatie.
–Cokolwiekprzyniosłeś,wielkiedzięki.
Zsalaterkąwręceskierowałasiędokuchni.Postawiłanaczy-
nienablacieizdjęłapokrywkę.
–Sernik?–Śmiejącsię,zerknęłaprzezramię.
Jack zdjął płaszcz i powiesił go na wieszaku przy drzwiach
tak, jakby robił to tysiące razy. Na widok męskiego płaszcza
obok swojego serce jej podskoczyło. Ten zwyczajny gest wyda-
wałsięintymny.
Na litość boską, on tu nie zostanie, on ją tylko odwiedza.
Przezchwilęchciałajednakudawać.Ztymibujnymiciemnymi
włosami wyglądał świetnie w czarnym garniturze. I nie wyda-
wał się zdegustowany jej wyglądem. Jeśli nie był najdoskonal-
szymmężczyznąnaświecie,toznaczy,żetakinieistnieje.Czy
kiedykolwiekzobaczywniejkogoświęcejniżasystentkę?
Wczorajwieczoremzauważyła,żezerkałnajejdekolt.Wkoń-
cubyłfacetem;wszyscytorobili.Agdyichspojrzeniasięspo-
tkały, poczuła wewnętrzne ciepło i dreszczyk emocji. Nie było
toprzelotnespojrzenie.Wjegooczachujrzałanamiętność,któ-
rejwcześniejniedostrzegła.
–Miałemspotkanieniedalekostąd–usprawiedliwiałsię.–Po-
myślałem, że wpadnę z sernikiem, który upiekła Tilly. A przy
okazjiopowiesz,cowydarzyłosięwgalerii.
Katiezpiskiemwyrzucałaklockizkojcawnadziei,żeVivje
będzie podawać z powrotem. Ale Viv ani myślała dać się teraz
wciągnąćwtęniekończącąsięzabawę.
–Muszęsięprzebrać–powiedziaładoJacka.
Przesunąłbadawczymwzrokiempojejmokrymstroju.
–Poczekam.
Poszła do sypialni, zadowolona, że ma kilka chwil dla siebie.
NiespodziewałasięwizytyJacka.
ZanimniezaczęlirozpracowywaćrodzinyO’Shea,Jacknigdy
jejnieodwiedzał.Pisałesemesyidzwoniłpogodzinach,aleza-
wszewsprawachzawodowych.Toprawda,jegoostatniewizyty
teżzwiązanebyłyzpracą.Bardzomuzależałonaprzyspiesze-
niudziałań.
Viv zamknęła oczy. Dziennik Patricka O’Shea schowany
w szufladzie mocno ciążył jej na sumieniu. Zżerało ją poczucie
winy,podniecenieistrach.
Będzie musiała w końcu powiedzieć mu o swoim odkryciu.
Alejaktozrobić,niesprawiającbólu?FBIufałoJackowi,liczyło
na niego, a on liczył na nią. Działał w imię sprawiedliwości
z taką determinacją, jakby od tego zależało jego życie. Odkry-
cie, że Patrick O’Shea jest jego ojcem, może zaciemnić jego
osąd i na pewno głęboko go zrani. Jack jednak zasługuje na
prawdę. Pozostawało pytanie: kiedy powinna ją przed nim od-
kryć?
Szybko się zdjęła mokre ubranie. Dzisiaj mu nie powie. Nie
może.Przyjdzienatoodpowiedniczas.Miałanadziejęnaszyb-
kiprzełomwsprawie.Wtedydamudziennik,aonsamzdecy-
duje,cozrobićztąinformacją.
Nie trudziła się wysuszeniem włosów, po prostu zwinęła je
wbylejakikoczek.WłożyłaT-shirtorazspodnieoddresuiwró-
ciładosalonu.
Jack nadal stał w aneksie kuchennym i przyglądał się Katie,
którawskupieniużułamaskotkę.
– Pokroję sernik. – Viv chciała czymś się zająć, by oderwać
myślioddziennikaschowanegowdrugimpokoju.
– Myślisz, że ona wie, że jej rodzice odeszli? – powiedział
wzamyśleniuJack.–Wydajesięszczęśliwaztobą.Aleczyzdaje
sobiesprawęzeswojejstraty?
Viv też się nad tym zastanawiała. Starsze dzieci, którymi się
opiekowała,doskonalewiedziały,dlaczegoznalazłysięwrodzi-
nie zastępczej. Ale słodka Katie nie miała pojęcia, czemu jej
światnaglesięzmienił.
–Ciąglepowtarzasłowo„mama”,aleniewiem,czytylkoga-
worzy, czy naprawdę o nią pyta. Nie wiem, czy zauważa jej
brak.
Skrzyżowałaramiona,stanęłaobokJackaiprzypatrywałasię
jegotwarzy.
–Dobrzesięczujesz?
Zamrugałpowiekami,jakbyocknąłsięzjakiegośtransu.
–Minęłyjużdwamiesiącenaszejwalki.Towszystko.
Gdyodwróciłsiędoniej,cofnęłasięokrok.Patrzyłnaniątak
intensywnie. Niemożliwe, żeby tylko ona czuła rosnące pomię-
dzyniminapięcie.JednakJackzdawałsięcałkowicienadsobą
panować. Nie dał po sobie poznać, że myśli o niej inaczej niż
jakoswojejasystentce.
Ale pojawił się na jej progu z czerwonym sernikiem, zrobio-
nymprzezswojągospodynię.
–Opowiedzmi,codzisiajsięwydarzyło–poprosił.
– Niewiele. Podsłuchałam rozmowę Laney i Bradena. Powie-
dzieli,żeFBIniekontaktowałosięznimiodkilkudni.Alemają
się na baczności. Braden powiedział Laney, żeby nie kasowała
żadnychdanych.Twierdzi,żeniemająnicdoukrycia,jeślicho-
dzioParkerów.
Jackuważniepatrzyłjejwoczy,alenieskomentował.
–Cośjeszcze?–dopytywałsię.
Czarneoczynadaljąprzenikały,jakbypróbowałyczytaćwjej
myślach.
–Bradenpowiedział,żeMacwyjeżdżawponiedziałek,awięc
onbędziewbiurzeprzezcałyprzyszłytydzień.
–Dlaczego?
Vivwzruszyłaramionami.
–Niemówił,alewprzyszłymtygodniupracujępełnetrzydni,
więcmożesiędowiem.
Jackprzesunąłpalcamipotwarzyiwestchnął.
–Cholerniefrustrujące.Przezlatagralinanosieorganomści-
gania.Naszczęściejapracujęnawłasnyrachunekiniemuszę
takściśletrzymaćsięzasad.
Viv żałowała, że nie może dostarczyć mu więcej informacji,
dziękiktórymśledztwonabrałobytempa.
–PróbowałamnawiązaćzLaneyrozmowęodzieciach,aleza-
dzwoniłdoniejjakiśklient.Apotemmusiałamwyjść,ponieważ
umówiłamsięnawizytędolekarzazKatie.
Jackzrękamiwkieszeniachpatrzyłwsufit.Vivzprzykrością
obserwowała,jakwalczyzfrustracją.
–Jutrojesteśumniewbiurze.–Znówskupiłnaniejuwagę.–
Przyjrzymy się razem każdej informacji, którą mamy na temat
tejrodziny.Możecośprzeoczyliśmy.
Zaczynałbyćzdesperowany.Rozumiała,żechceobronićswo-
ją opinię najlepszego detektywa w branży. Niestety dziennik,
który odkryła, nie będzie magicznym kluczem do rozwiązania
tegorównania,aniemałanicinnegowzanadrzu.
–Przekażfederalnym,żewszyscybędądostępniwprzyszłym
tygodniu–poprosiła.–Toświadczy,żecośmusisiędziać.Albo
żedenerwująsięśledztwem.
–Możepodejrzewają,ktojestźródłemwyciekuinformacji?
Vivpoczułaniemiłydreszcznakręgosłupie.Przyjęcietejpra-
cybyłoryzykowne,jeśliplotkinatematO’Sheasiępotwierdzą.
Alenieczułastrachu.Jackniepozwoli,bycośjejsięstało.
–Niewydajemisię–odparła.–Chceszkawałeksernika?Bo
jeślinie,zjemwszystko.Iniezmieszczęsięwswojeołówkowe
spódnice.
Powędrowałwzrokiempojejciele.
– Masz znakomitą figurę, kawałek sernika na pewno jej nie
zaszkodzi.
Zmysłowy ton jego głosu sprawił, że przeszył ją dreszczyk
podniecenia.Możeniewłaściwiegooceniła,sądząc,żenieoka-
zujejejaniodrobinyzainteresowaniaipotraficałkowicieutrzy-
maćemocjenawodzy?
Katiepisnęła,przerywającnarastającemiędzyniminapięcie.
Wyglądałanazadowolonązzabawywpojedynkę.
Viv nałożyła na talerzyki sute porcje kuszącego deseru i po-
stawiłajenastolikuwkącikuśniadaniowym,któryzależnieod
porydniapełniłrównieżrolęjadalniidomowegobiura.Miesz-
kanie, choć niewielkie, spełniało jej potrzeby. Rzadko miewała
gości,niepotrzebowaławięcdużegostołu.Pozatymznajdowa-
łosięwpobliżubiuraJacka,aczynszbyłumiarkowany.
GdyJacksiadałnaprzeciwkoniej,poczuładotknięciejegoko-
lan. Dlaczego każdy jego ruch wprawia jej ciało w drżenie? To
tylko Jack. Jej szef. Jej bardzo seksowny, bardzo samotny, bar-
dzotajemniczyszef.Jakżechciaładowiedziećsięczegoświęcej
ojegożyciuosobistym.
Skosztowałkawałeksernika.
–Tillybędziezachwycona,żenamsmakował.
– Uwierz mi, ja jestem zachwycona bardziej. – Viv odegnała
myśliopustychkaloriach.Grzechbyłobyniezjeśćtegosmako-
łyku.–Tillybędziejeszczebardziejuszczęśliwiona,gdysiędo-
wie,żedomniewpadłeś.
–Zewzględunapracę–zauważył.
Prawda.Praca.Cóżinnegomogłobybyćpowodem?
–Wydajemisię,żetwojagospodynidwoisięitroi,żebyzwią-
zaćcięzjakąśkobietą.
Nie skomentował, ale Viv miała nadzieję, że pewnego dnia
udajejsięzburzyćotaczającągoskorupę.Nigdyniepowiedział
jejnicosobie.Wiedziała,żejegomatkanieżyje,tylkodlatego,
żezawszemówiłoniejwczasieprzeszłym.Oojcuniewspomi-
nał.
Vivzapewnebyuznała,żeJackjesttypemstaregokawalera,
gdybypewnegodniaTillyniewspomniałamimochodemojego
zmarłejżonie.Tozdarzyłosięwbiurze.Wystarczyłojednoostre
spojrzenieJacka,bykobietazasznurowałausta.
–Niewiem,jakwyglądatwojeżycieuczuciowe…
–Nieistnieje.
Vivprzełknęłaślinę.Byłprzecieżbardzoprzystojny.Pozatym
miał pieniądze, które zwykle przyciągają kobiety. Musiały ist-
niećjakieśpowody,żebezresztypoświęciłsiępracy,ignorując
światwokółsiebie.
–Jateżpowinnampójśćwtwojeślady.Miałamwżyciukilka
wpadek.
Wpadek?Acóżtozadziwnesłowowjejustach?
Jack ugryzł następny kawałek sernika, wyraźnie nie przeja-
wiającochotynapaplaninęoswymosobistymżyciu.
Notrudno.Onabędziepaplaćzanichdwoje,byniecorozła-
dowaćatmosferę.
–Pewnegorazuumówiłamsięzfacetem,któryzaproponował
mikolacjęikino.
–Łatwoprzewidziećciągdalszy.
–Potrafiędaćsobieradę,kiedycośjestprzewidywalne–do-
dała ze śmiechem. – Jedzenie mrożonej pizzy i oglądanie sta-
rychfilmówtoniejestmójideałrandki.Byłzszokowany,kiedy
skorzystałam z pierwszej lepszej wymówki i wyszłam. On na-
prawdęmyślał…
Jackodłożyłwidelczykizmrużyłoczy.
–Żartujesz?Niewierzę,żetozrobiłaś.
Vivprzechyliłagłowęnabok.
–Mamswojestandardy,Jack.Żebymposzłazkimśdołóżka,
potrzebaczegoświęcejniżmrożonejpizzy.
Utkwiłspojrzeniewjejoczach,potemprzeniósłjenajejusta
iszybkospuściłwzrok.
–Aczegopotrzeba?
ROZDZIAŁCZWARTY
Skąd,udiabła,przyszłomudogłowytopytanie?
Przecieżniechciałsięznikimzwiązać.Ajednakspytałswoją
asystentkę,jakzaciągnąćjądołóżka.
–Nowięc…
–Nie!–Jackpodniósłrękę.–Nieodpowiadaj.
Uniosłabrwi,uśmiechającsiękokieteryjnie.
–Jesteśpewien?
Nie ma mowy o żadnym flircie. Stawka jest zbyt wysoka –
sprawa,nadktórąpracują,ijegozdrowiepsychiczne.
Milczałdłuższąchwilę,więcsięroześmiała.
–Powiedzmy,żewymagamczegoświęcejniżkiepskiejkolacji
iczarno-białegofilmu.
Jackwkońcuteżsięroześmiał.
– Mężczyzna, który nie daje z siebie wszystkiego, żeby być
ztobą,jestidiotą.
–Tytegonierobisz…
Jackwyprostowałsięipołożyłłokcienastole.
–Chceszmnierozbawić?Nie,nierobię.
Skrzyżowałaramionaiteżoparłasięłokciamiostół.
–Czemunie?Acorobisz,żebysięrozerwać?
–Zastawiamzasadzki.
Przewróciłaoczami.NagleKatiesięrozpłakała.
–Mówiępoważnie–powiedziała,wstając.
Jack przyglądał się, jak idzie przez salon. Mała dziewczynka
natychmiast wyciągnęła do niej ręce. Jack się odwrócił. Te ro-
dzinnescenkirozdrapywałyjegorany.
Niektórzy mówili, że jest twardy i nieczuły. Trudno. Celem
jego życia była walka o sprawiedliwość i gnębienie przestęp-
ców.Nieobchodziłygoetykietki,jakiemuprzyklejano.
Zebrałtalerzeiwstawiłjedozlewu.Niepowinientuprzycho-
dzić. Wyprawa do świata Viv, do jej mieszkania, nie była mą-
drymposunięciem.
Nocóż,chciałprzynieśćjejdeser.Złamałswązasadę,bynie
dopuszczaćnikogodoswojejosobistejprzestrzeni.Czaswrócić
do domu, gdzie mógł ukryć się w gabinecie, napić whisky
i przemyśleć kolejny ruch. Miał dość wyczekiwania na jakieś
potknięcietychspryciarzy.
Gdysięodwrócił,okazałosię,żeVivstoitużzanim.Zbytbli-
sko.Takblisko,żewidziałciemnecętkinajejtęczówkach.
–Cośsięstało?–Zmarszczyłabrwi.
Katiepociągnęłajązawilgotnewłosy.Tewspaniałe,jedwabi-
ste,kruczoczarnewłosy,którenierazwyobrażałsobierozrzuco-
nenajegogranatowejpościeli.Jaktosięstało,żetakobietaza-
władnęłajegowyobraźnią?
Oczywiście od pierwszego wejrzenia dostrzegł jej urodę. Ale
pokilkulatachznajomości,aszczególniewostatnimroku,śnił
o niej coraz częściej. Z wolna zacierała się granica pomiędzy
pracązawodowąaprywatnością.
– Zostawię cię na resztę wieczoru – powiedział, ignorując jej
zatroskanąminę.Niepowinnasięoniegoniepokoić.–Powiem
Tilly,żesmakowałcideser.
–Uwielbiamsłodycze.
– Wiem. – Gestem głowy wskazał stojącą na blacie miseczkę
z czekoladowymi cukierkami. – Na twoim biurku w pracy stoi
identyczna.
Vivskrzywiłasię,gdyKatieznówpociągnęłajązawłosy.
–Niebędęsiętłumaczyćzmoichsłabości.
Mimotychsłabościjejciałoutrzymywałoseksowneihipnoty-
zującekształty.Chętniekupijejgóręcukierków.
Stop.Dodiabła,jegopracaniepoleganapodziwianiujejcia-
ła.Gdybyokolicznościbyłyinne–gdybyniebyłzrozpaczonym
wdowcem, a zarazem jej szefem – wtedy może by ją uwiódł.
Możewtensposóbbysięodniejuwolnił…
–Dlaczegotakmisięprzyglądasz?–spytała.
Niespuszczajączniejwzroku,postąpiłkrokdoprzodu.
– Zawsze widywałem cię tylko w oficjalnych strojach. Tylko
chciałem…
–Co?
Dodiabła,czegowłaściwiechciał?Dotknąćjej?Pocałować?
Viv wyciągnęła rękę i położyła mu na ramieniu. Znierucho-
miał.Takiprostygestniepowinienwzbudzićnatychmiastowych
erotycznychfantazji.
–Wkrótcerozgryziemytęsprawę–zapewniła.–Zbliżamysię
docelu.
Dobrze. Niech lepiej myśli, że jego dziwne zachowanie ma
związekzesprawąO’Shea.Gdybyprzyszłojejdogłowy,żemu
siępodoba,ktowie,doczegobymogłodojść?
Och, dokładnie wiedział, co by się stało. Dlatego musiał na-
tychmiastwyjść.
–Dozobaczeniarano–rzuciłnaodchodnym.
Może zimny deszcz go otrzeźwi? Może wymaże mu sprzed
oczuobrazasystentkileżącejnajegołóżku?
Deszczprzestałpadać,aleszybkozamieniłsięwśnieg.Jakby
w zgodzie z paskudną depresyjną pogodą poranek Viv szybko
zamieniłsięwkoszmar.
Popierwszepopsułasięsuszarkadowłosów.PotemKatieza-
brudziłanietylkopieluchę.Vivmusiałacałkowiciejąprzebrać,
odśpioszkówpobuciki.
Na domiar złego Martha się rozchorowała i nie mogła zająć
siędzieckiem.Wspaniale!
AleVivzawszepotrafiłasobieporadzić.ZKatienaręku,obła-
dowana torbami i siatkami, wybrała się do biura. Dobrze, że
dziśpracowałauJacka,aniewgalerii.
Wczoraj wieczorem po wyjściu Jacka długo analizowała ich
rozmowę.Cośpomiędzynimisięzmieniło…Odniosławrażenie,
żewpatrywałsięwniątak,jakbyjejpragnął.
Dreszcz,któryprzeszyłjejciało,niemiałnicwspólnegozlo-
dowatym lutowym wiatrem, tylko z myślami, które kłębiły jej
sięwgłowie.Możedlatego,żewprzyszłymtygodniusąwalen-
tynki? Być może te wszystkie serduszka i amorki mieszały jej
wgłowie.Kiedyostatnirazdostaławalentynkę?
NaszczęściemusiałamyślećoKatie,ajejurodzinywypadały
właśniewprzyszłymtygodniu.Niemamowyoświętowaniuwa-
lentynek.Przynajmniejmawymówkę,byzignorowaćtentrudny
dzieńdlasamotnychkobiet.
Wbiurzeotuliłojąciepło.Kiedyśwtejkamienicyzbrązowe-
go piaskowca było mieszkanie Jacka, zanim przeznaczył je na
biuro.Dominowałyneutralnekolory,zachęcającoprezentowały
się skórzane sofy. Wnętrze przypominało raczej zacisze domo-
weniżmiejscepracy.
Gdydrzwizamknęłysięzanimi,odetchnęłazulgąiopuściła
torby na podłogę. Uff, jak tak dalej pójdzie, wyrobi sobie mię-
śnie!
Nie chciała myśleć o przekazaniu Katie rodzinie adopcyjnej.
Oddanie dziecka zawsze było słodko-gorzkim przeżyciem. Viv
nie poznała biologicznych rodziców żadnego ze swoich pod-
opiecznych,alekilkarazyspotkałasięzParkerami.Bezwątpie-
niałączyjązKatieszczególnawięź…
JackwyszedłzgabinetuizerknąłnabałaganustópViv.
–Cosięstało?
Viv,trzymającnarękachKatie,wzruszyłaramionami.
– Miałam burzliwy poranek. A Martha nie mogła przypilno-
waćKatie.
–Mogłaśwziąćwolnydzień.
–Jestzadużopracy.
JackzaniósłtorbydogabinetuViv.
– Moglibyśmy porozumieć się telefonicznie lub mejlem. Nie
jestemjakimśpoganiaczemniewolników,żebymzmuszałciędo
wychodzeniazdzieckiemwtakąpogodę.
Viv nie po raz pierwszy przynosiła Katie do biura, zainstalo-
wała więc mały kojec w swoim gabinecie. Umieściła w nim te-
raz Katie i odwróciła się, by zdjąć płaszcz. Jack postawił torby
nastoliku.
–Powiedzmi,gdybędzieszpotrzebowałaprzerwy.
Wygładzającjedwabnąbluzkę,Vivpróbowałauspokoićnerwy.
Wnocyniemogłazasnąć,denerwującsiędziennikiem.Przeczy-
tałagokilkarazy,apotemdługowpatrywałasięwciemność.
Z zapisków Patricka O’Shea, poczynionych starannym ręcz-
nym pismem, wynikało niezbicie, że Jack jest jego synem. Pa-
trick nawiązał romans z Catherine Carson krótko po śmierci
swojejżony.Zapewneszukałuniejpocieszenia.Jednakwdzien-
niku napisał, że miał rozdarte serce z powodu nieobecności
synawswoimżyciu.MatkaJackachciałautrzymaćtenromans
w tajemnicy. Nie aprobowała stylu życia rodziny O’Shea i oba-
wiałasięobciążenia,zjakimwiązałosiętoniesławnenazwisko.
U podłoża romansu nie leżały głębsze uczucia, ale z zapisków
Patrickawynikało,żetroszczyłsięokochankę.
Jackwpadniewewściekłość,gdypoznaprawdęoswoimpo-
chodzeniu. Żył w przekonaniu, że nie ma nikogo bliskiego na
świecie,aokazujesię,żezrodziną,którąpostanowiłpognębić,
łączągowięzykrwi.
–Usiądź.
Vivsięwzdrygnęła.
–Słucham?
Sięgnąłpokrzesłoipodsunąłjejpodkolana.Gdyzłapałjąza
ramiona, zesztywniała. Potężne ręce umieściły ją na siedzeniu.
Niespuszczajączniejwzroku,pochyliłsięnadnią.
– Jeśli doprowadzisz się do skrajnego wyczerpania, będziesz
dlamniebezużyteczna.
Zadrżała pod wpływem gniewnego tonu jego głosu, chociaż
wewpatrzonychwniąoczachmalowałsięniepokój.
–Jutromamwolne–przypomniała.–Odpocznę.
Zerknął przelotnie na Katie, a potem znów na Viv. Po raz
pierwszyzauważyła,jakJackniezręczniesięczujewobecności
małejdziewczynki.
–Czyonaciprzeszkadza?
Jackpokręciłgłową.
–Skądże!Poprostuniemamdoświadczeniazdziećmi.
Wyczuwała w nim jakiś smutek – uczucie, które doskonale
rozpoznawała.
–Awięccocięzdenerwowało?
Jackwyprostowałsięnapełnąwysokość,skrzyżowałramiona
napiersiiprzypatrywałjejsięzgóry.
–Muszęodpowiedziećnadwamejle,apotemmożemyzacząć
pracę–zmieniłtemat.
Vivpowoliwstała.Niebyłazaskoczona,żesięniecofnął.
–Nigdynieuważałamcięzakogoś,ktouciekaprzedkonfron-
tacją.
Omiótłjąwzrokiem,apotemznówskupiłsięnajejoczach.
–Przedniczymnieuciekam.
–Czyżby?Poślubiłeśpracę,znikimsięniespotykasz,anawi-
dokdzieckasięwzdrygasz.Śmiemtwierdzić,żeuciekaszprzed
wielomarzeczami.
Zignorowała jego kpiący uśmiech. Czasem ludziom należy
uświadomićpewnesprawy.Możenieszefowi,aleniemogłajuż
dłużejpowstrzymaćciekawości.Pracowaładlaniegooddawna,
ale nigdy przed nią się nie otworzył. Jak mógł żyć w taki spo-
sób? Wydawało się, że jedynie przemieszcza się pomiędzy biu-
remadomem.Corobiłwdomu,wtejpustejogromnejrezyden-
cji?
–Niekażdyjestotwartywkwestiachswojegoosobistegoży-
cia,Viv.
Dlaczegojejimięwtychzachęcającychdopocałunkuustach
brzmiałotakseksownie?
– A kiedy ty ostatnio byłaś na randce? – spytał z nagła, uno-
szącbrwi.
–Wprzeddzień,zanimKatiezemnązamieszkała.–Możeze-
trzetenironicznyuśmieszekzjegotwarzy.–Aty?
Mięśniejegoszczękizadrżały.
–Zamiastzagłębiaćsięwmoimosobistymżyciu,możezagłę-
bimysięwpracy?
Wzruszyłaramionami.
– Okej. Dam tylko Katie coś do jedzenia. Idź, wyślij te swoje
mejle.
Gdyodwróciłasię,byodstawićkrzesło,Jackchwyciłjązara-
mię. Viv zerknęła na silne palce na swojej jedwabnej bluzce,
apotempodniosławzrok.
– Bądź tak uprzejma i nie wydawaj mi poleceń. – Niski głos
otoczyłją,aciepłojegodotykudotarłowprostdojejserca.–Ne
zapominaj,ktotudowodzi.
A niech sobie dowodzi! Tak czy owak lepiej już nic mówić.
Trafiła w jakiś czuły punkt. Zauważyła jednak dziwny błysk
w jego oczach, który mógł świadczyć, że Jack nie myśli już
oniejtylkojakoasystentce.
Najwyższy czas, by czuł się tak samo niezręcznie jak ona
wjegotowarzystwie.
Puściłją,alesięniecofnął.
–Bądźgotowazadwadzieściaminut.
Skinęłapotulniegłową.Niechsobiemyśli,żejesttakiważny.
Tojegobiuro,ontujestszefem,chociażobydwojewiedzieli,że
przejęłajużwielejegoobowiązków.
Jackcofnąłsięokrok,włożyłręcedokieszeni.
– Zadzwoń do restauracji na rogu i zamów lunch na dwuna-
stą.Dlamnie…
– Sandwicz reuben z peklowaną wołowiną, bez pikli i frytek.
orazciastomarchewkowe.
Uniósłzuśmiechembrwi,aVivdodała:
–Niepierwszyrazjemylunchwbiurze.
Katiezaczęłakrzyczeć:
–Hop,hop,hop!
Vivsięroześmiała.
–Tojejnowesłówko.
Pospieszyła do kojca. Katie wyciągnęła do niej małe rączki.
Potrzebowałakontaktuzdrugimczłowiekiem.Vivrozumiałatę
tęsknotę.
PosadziłasobieKatienabiodrzeiodwróciłasiędoJacka,któ-
rystałwmiejscujaksłupsoli.
– Będę gotowa za kilka minut. Ona potrzebuje trochę czuło-
ści.
Mięsieńwjegopoliczkuznówzadrgał.
–Częstotojejsięzdarza?Chce,żebyśjąwzięłanaręce?
KatieprzyłożyłagłówkędoramieniaViv.
– Robi się coraz bardziej przylepna. – Viv przytuliła dziecko
dopiersi.Tobyłotakiesłodkieuczucie,mócpocieszyćzrozpa-
czone dziecko. – Wydaje się, jakby do niej docierało, że pewni
ludziejużniewrócądojejżycia.
Vivwystrzegałasię,bynigdyniewypowiedziećsłowa„mamu-
sia” lub „tatuś”. Nie chciała wzbudzać w Katie żadnych bole-
snych wspomnień. Miała jednak nadzieję, że rodzina, która ją
zaadoptuje,kiedyśopowiejej,żemiaławspaniałychrodziców.
Jackokrążyłbiurko,wzrokmiałutkwionywKatie.
–Wkońcuichdopadnę–przysiągł.–Tonieprzywrócijejro-
dziców,alesprawiedliwościstaniesięzadość.
Przekonaniewjegogłosieigniewpłonącywoczachwywołały
w Viv nową falę poczucia winy. Jak mogła mu pomagać w po-
gnębieniu jego własnej rodziny? Czy gdyby znał prawdę, dalej
chciałbyichzniszczyć?
Opanowała się i podeszła do stolika. Sięgnęła do torby po
przekąskędladziecka.
–Zachwilębędęgotowadopracy–oznajmiła.
Jack wreszcie wyszedł. Viv zamknęła oczy i oparła czoło
o główkę Katie. To niewinne dziecko zasługiwało na absolutne
pierwszeństwo. Dziennik, tajemnica – co to ma za znaczenia
w ogólnym rozrachunku? Musi przedłożyć dobro Katie ponad
własne potrzeby i pragnienia, a nawet, jeśli zajdzie potrzeba,
ponadto,cojestmoralniesłuszne.
NawetkosztemrelacjizJackiem…
ROZDZIAŁPIĄTY
Jackwyprostowałsięwskórzanymklubowymfotelu.Viv,sie-
dzącapodrugiejstroniebiurka,sięgnęładoszklanegonaczynia
pokolejnegocukierka.Czyonawie,corobi?–przemknęłomu
przez myśl. Jedną ręką obsługuje komputer, a drugą sięga po
słodycze…
Mógł godzinami przyglądać się, jak je cukierki. Zesztywniał,
gdy wysunęła język, by zlizać czekoladę z dolnej wargi. Zwy-
czajny gest, a tak go zelektryzował. Wiedział dlaczego. To jest
Viv,poprostu.
–Dokumentyinotatki,któreskopiowałam,niebudzązastrze-
żeń – szepnęła. Katie w końcu zasnęła w kojcu, a więc rozma-
wiali po cichu. – Nie zauważyłam niczego podejrzanego
wdniachpoprzedzającychśmierćParkerów.Wwieczórmorder-
stwaRykeriLaneybylinakolacjizBradenemiZarą.MaciJen-
nabawilinaFlorydzie.Anirazu,bodajnajotę,niezmieniliswo-
ichwersji.
Jack wychylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach i prze-
czesałdłońmiwłosy.
–ZamierzamspotkaćsięzBradenem.
Niewidziałinnegowyjścia.NaciskałjużnaRykera,powierni-
ka rodziny, ale wiele nie uzyskał. Musi pójść dalej, dotrzeć do
samejgóry,czylidonajstarszegozroduO’Shea.
–Niepowinieneśtegorobić–przekonywałaViv.–Zorientują
się,kimjesteś.
–Muszęzaryzykować.
Oparłałokcienabiurkuizniepokojempatrzyłamuwoczy.
– Byłeś ze mną w domu Bradena na przyjęciu bożonarodze-
niowym. Potem, zaledwie dwa miesiące temu, złożyłeś im nie-
spodziewaną wizytę. Myślisz, że nie zaczną czegoś podejrze-
wać?
Przyjęcie świąteczne. Jakby Jack mógł o nim zapomnieć. Viv
włożyła szmaragdową suknię, która podkreślała wszystkie jej
krągłości.Towspomnieniedręczyłogoweśnieinajawie.Uda-
wał jej partnera, by dostać się do środka i podsłuchiwać. Co
prawda nie sądził, że usłyszy jakieś sekrety, ale nie mógł nie
skorzystaćzokazji.Izdecydowanieniechciał,byjakiśmężczy-
znazająłjegomiejsceubokuViv.
Zazdrośćtozielonookipotwór…
– Minęło już trochę czasu – powiedział. – Poza tym miałem
wtedy brodę i dłuższe włosy. A kiedy odwiedziłem ich później,
wyglądałem zupełnie inaczej. Niczego się nie domyślają. Wie-
dzą,żeichścigam,aleniezdająsobiesprawy,żejestemtymfa-
cetem,którybyłztobąnaprzyjęciu.
Często zmieniał swój wygląd, choćby nieznacznie, świadom,
że przeciętny człowiek nie przygląda się innym uważnie. Na
przyjęciu kłębił się tłum, z pewnością nikt go nie pamiętał.
Zwłaszcza że całkowicie przyćmiła wszystkich uroda Vivianny.
Starałsiętrzymaćnauboczu,gdyrozmawiałazczołowymigra-
czami.Nieporazpierwszyczaiłsięwcieniuizmieniałswątoż-
samość.
–Coimpowiesz?–spytałaostro.–Chybanieliczysz,żezwie-
rzycisięzeswoichnielegalnychpoczynań.
Jack zastanawiał się, czy zdawała sobie sprawę, że gdy była
zła,rozszerzałaoczy,ajednąbrewunosiławyżejoddrugiej.
–Pracujęwtymbiznesieoddawna.Zaufajmi.
Potarła dłonią czoło. Rozmawiali już dość długo. Katie spała
conajmniejodgodziny.NatomiastViv,sądzącpojejpodkrążo-
nychoczach,dawnonieprzespałaspokojnienocy.
–Idźdomojegogabinetuipołóżsięnachwilę–poradził.
Vivuniosłagłowęizałożyłapasemkowłosówzaucho.Jejwar-
koczzaczynałsięrozplatać,wyglądałanaderpociągającoznie-
sfornymikosmykamiwokółtwarzy.Jakbymogławyglądaćjesz-
czebardziejseksownie!
– Jesteś wyczerpana, a ona śpi. Obiecuję, że przyjdę po cie-
bie,kiedysięobudzi.
Vivpokręciłagłową.
–Wszystkowporządku.
Niebyłzaskoczonyodmową,aleniedajejwygraćtejpotycz-
ki.Aniżadnejinnej,gwoliścisłości.
–Półgodziny–naciskał.–Kanapajestwygodna.
– Mówisz to na podstawie własnego doświadczenia? – Prze-
chyliłagłowęnabok,doskonalewiedząc,żeodczasudoczasu
sypiawbiurze.
–Jacięnieproszę,Viv.Jacinakazuję.
Potarła skronie już kilka razy w ciągu ostatnich dwudziestu
minut.Czybolijągłowazpowoduściągniętychdotyłuwłosów,
czyraczejwpatrywaniasięwekrankomputera?
Przerzuciła warkocz przez ramię, podniosła rękę i zsunęła
gumkę.Potrząsnęłagłową.Niemógłoderwaćodniejoczu.Śle-
dził każdy jej gest. Gdy bujne włosy rozsypały się na jej ple-
cach,ogarnęłogopodniecenie.
–Viv…
Dodiabła,tozabrzmiałojakpomruk!
Spojrzałamuwoczy.Przepracowalirazemniezliczonąliczbę
godzin, ale po raz pierwszy zamknęli drzwi wejściowe, by nikt
imnieprzeszkadzał.PierwszyrazzewzględunaKatiezamknęli
również drzwi do gabinetu. Przebywając na tak ograniczonej
przestrzenizVivianną,Jackowizpowodunapięciatrudnobyło
sięskupić.
Wyobrażał sobie te włosy owinięte wokół swojej dłoni, jakby
złapałje…odtyłu.Przesuwającpalcamipotwarzy,podniósłsię
zfotela.
– Możesz już pojechać do domu. Do niczego nie dojdziemy,
a ja zamierzam zadzwonić do Bradena i umówić się z nim na
spotkanie.
Vivbaczniemusięprzyglądała.Wyglądałatakkuszącoztymi
rozpuszczonymiwłosamiiszerokootwartymiciemnymioczami,
żeznówpoczułsłodkidreszcz.
–Dlaczegojesteśzły?
Raczejseksualniesfrustrowany!
–Niejestemnaciebiezły.–Wsunąłręcedokieszeni.–Staw-
kajestzbytwysoka,niemogępozwolić,żebycidraniewygrali.
Katie jęknęła płaczliwie, a wtedy Jack uprzytomnił sobie, że
podniósł głos. Viv rzuciła spojrzenie w kierunku dziecka, a po-
temzpowrotemnaJacka.
– Nie wygrają – powiedziała. – Ale nie fiksuj się na zniszcze-
niuich,skupsięnadotarciudoprawdy.
–Coto,udiabła,maznaczyć?–rzuciłostrymszeptem.
Vivokrążyłabiurkoistanęłaprzednim.
– Jestem bardzo ciekawa, co naprawdę się stało u Parkerów.
AjeśliO’Sheaniemająnicwspólnegoztymnapadem?
PorazpierwszyJackusłyszał,żewogólemajakieśwątpliwo-
ści.Skądsięwzięły?
Wygładziławłosynaramionach.
– Wiem, że federalni chcą ich przygwoździć, ale w gruncie
rzeczyniewiem,czymielicośwspólnegoztamtąnocą.
Jackzazgrzytałzębami.
–Jużwymiękasz,botampracujesz.
–Nicpodobnego!–Jakbynadowóduniosłagłowęizmrużyła
oczy.–Poznałamichtrochęlepieji,szczerzemówiąc,poprostu
tegoniewidzę.
Niedowiary!Jackwyrzuciłręcewpowietrze.
– Kryminaliści raczej nie obnoszą się z listą swoich prze-
stępstw. Oczywiste, że są dla ciebie mili. Chcą cię ugłaskać.
Skądtanagłazmianazdania?Dotądniekwestionowałaśmoich
podejrzeń.
Milczała, po prostu na niego patrzyła, jakby nie była pewna,
coodpowiedzieć.Amożewiedziałaoczymś,czegoonniewie?
Intuicja rzadko go zawodziła. Czemu Viv staje w obronie noto-
rycznychoszustów?
–Czyktośznichcięzastraszył?–Zbliżyłsiędoniej.
–Cóżzapomysł!Oczywiście,żenie.
Chwyciła go za łokieć i ścisnęła. Prosty gest, świadczący
oprzyjacielskiejzażyłości.JednakJackodebrałtendotykzgoła
inaczej.
– Wiem, że w przeszłości nieraz brali udział, powiedzmy,
wpodejrzanychtransakcjach.Aleteraz,gdyBradenstoinacze-
le,próbujądziałaćuczciwie.
Viv stara się widzieć tę rodzinę od najlepszej strony. Może
dlatego, że Laney jest w ciąży? Może wyzwala w Viv uczucia
opiekuńcze?Jackniemiałpewności,alezbytdługowykonywał
swąpracę,byuwierzyć,żetaknaglezapragnęliprzestrzegaćli-
teryprawa.
Dotknął ręki Viv leżącej na jego ramieniu i ją przytrzymał,
ignorując,żejejoczyrozszerzająsięzezdumienia.
–Potrzebujęcię,Viv.–Samniemógłuwierzyć,jakbardzo.–
Nie zmieniaj frontu, kiedy tak niewiele nas dzieli od zwycię-
stwa.
Zadrżała, a Jack mocniej ścisnął jej rękę. Zamknęła oczy
igwałtowniezłapałapowietrze.Czarnerzęsywyglądałyjakwa-
chlarzenajejśniadejskórze.Czymonasiętakdenerwuje?
–CzytozpowoduciążyLaney?–spytał.–Czydlategojesteś
takazdenerwowana?
Vivpokręciłagłowąispojrzałamuwoczy.
–Nie.Martwięsię,żeniewszystkojesttakie,jakiezpozoru
sięwydaje.
–Jestcoś,oczympowinienemwiedzieć?
Katie się rozpłakała. Viv wyrwała rękę i ruszyła w stronę
dziecka.Chwilaminęła.CoukrywaViv?Odwróciłsięipatrzył,
jakbierzedzieckonaręceikołyszejewramionach.
Nuciła coś pod nosem, próbując uspokoić Katie. Obserwując
ją,Jackzachodziłwgłowę,dlaczegoniezałożyłarodziny.Może
nadszedł czas, by pogrzebać trochę głębiej w osobistym życiu
swojej asystentki? Ona przecież bez skrupułów wkraczała
wjegoprywatność.
Wolne dni są cudowne. Ale wolny dzień, gdy pracuje się na
dwóch etatach, jest tym bardziej wspaniały. Viv z chęcią pozo-
stała w piżamie i zajęła się pracami domowymi. Katie raczko-
wałazaniąwholu.Ślizgałasięnapodłodze,odczasudoczasu
tracącrównowagę,alezbierałasięwsobieidzielnieposuwała
naprzód.
Vivwolałanawetniemyśleć,czyzdołasiępozbierać,gdycała
sprawawyjdzienajaw.Jackwkońcudowiesięprawdy,zniena-
widzijąiwnajlepszymraziejąwyleje.Fakt,żeukrywałaprzed
nimcośtakosobistego,możegozałamać.Nadomiarzłegoro-
dzina O’Shea dowie się, że ich szpiegowała. A Katie znajdzie
wkońcurodzinęadopcyjną…
Odegnałanegatywnemyśli,zanimzdążyłyjąpochłonąć.
–Hop,hop,hop!
Roześmiała się do Katie, która siedziała teraz na końcu holu
przywejściudosypialni.Machaławyciągniętymirączkami,do-
magającsięnaswójsposób,bywziąćjąnaręce.
Nagle Viv usłyszała dochodzący z kuchni dzwonek komórki.
Zdążyła jeszcze chwycić dziewczynkę pod pachę i naśladując
samolot,podbiegładoaneksukuchennego.
WyświetliłsięnumerBradena.
ObecnynestorroduO’Sheabyłzawszedlaniejmiły,ajednak
wystraszył ją ten niespodziewany telefon. Nie zwykł kontakto-
waćsięznią,gdymiaławolne.
Odebrałapołączenie.
–Vivianno,zależymi,żebyśwewtorekprzyszławcześniejdo
biura.
Surowy głos dudnił w telefonie, przypominając jej ojca. Len
Smith zawsze wymagał od dzieci bezwzględnego posłuszeń-
stwa. Pozwolił jednak Viv opuścić dom rodzinny i zamieszkać
wwielkimmieście.
Nieporaterazotymrozmyślać.
–Oczywiście–odparła,odchylającgłowę,byKatieniedosię-
głakomórki.–Czygodzinawcześniejwystarczy?
–Doskonale.FBIchceznówprzesłuchaćwszystkichpracow-
ników.–Bradenwestchnął.–Toprawdziweutrapienie,alemu-
simy przez to przejść, żeby się odczepili. Przepraszam za kło-
pot.Jesteśwzorowympracownikiem.
Albo o nic jej nie podejrzewa, albo jest znakomitym aktorem
izastawiananiąpułapkę.
– Żaden kłopot – odparła. Katie znów rzuciła się na telefon,
więcVivopuściłająnapodłogę.–Nieprzeszkadzamiodpowia-
danienakolejnepytania.
–Hop,hop,hop!–zawołałaKatie,łapiącVivzaspodnieodpi-
żamy.
Bradensięroześmiał.
–Wyglądanato,żejesteśzajęta.Niebędęciprzeszkadzał.
RodzinaO’Shea,choćwinteresachbezlitosnaiznanazeswo-
ich mniej lub bardziej podejrzanych transakcji, bez wątpienia
była rodziną zgodną i kochającą. Więzy krwi znaczyły dla nich
wszystko. Zarówno żona, jak i siostra Bradena właśnie oczeki-
wałydzieci.Nawetwtymdopasowałysiędosiebie.
–Awięcwczwartekbędęoósmej–powiedziałaViv.–Dozo-
baczenia.
Miałanadzieję,żeudałojejsięzachowaćspokójwgłosie.Ale
zaraz ogarnęło ją nowe zmartwienie. A jeśli FBI coś znajdzie?
Federalni wiedzieli, że była wtyczką w domu aukcyjnym. Jack
sumiennie ich o wszystkim informował. Jeśli zamierzają prze-
słuchaćwszystkichwbiurze,możezbliżająsiędorozszyfrowa-
niasprawy?
I co wtedy? Co zrobi Jack? Dziennik był całkowicie osobisty
iniemapotrzeby,byagenciFBIwogólesięonimdowiedzieli.
Ale ona znała prawdę… Wyjawienie jej Jackowi jest jej moral-
nym obowiązkiem, niezależnie od tego, czy sprawa napadu na
Parkerówzostaniewyjaśniona.
Katie zaczęła grymasić, pocierając oczy i mocno zaciskając
usta.Vivwzięłająnaręce.Zbliżałosiępołudnie,adziewczynka
prawieprzezcałąnocniespałazpowoduzębów.Vivoddałaby
wszystko, by te zęby wreszcie się wyrżnęły. W przyszłym tygo-
dniu biedactwo miało pierwsze urodziny i Viv planowała małą
uroczystość.
Głaszcząc Katie po plecach, kierowała się do pokoju dziecię-
cego.
–Pohuśtamysiętrochęimożeuśniesz.
Trzy godziny później zorientowała się, że w butelce z lekar-
stwemprzeciwbólowym,którąwyjęłazszafki,zostałatylkojed-
nadawka.Naszczęściemiałazapasowąwdziecięcejtorbie.
Z Katie na biodrze zaczęła gorączkowo przeszukiwać miesz-
kanie. Gdzie, u diabła, ona może być? Zawsze zostawiała ją
przydrzwiachwejściowych…
KrzykiKatiesięwzmogły,taksamojakpoziomfrustracjiViv.
Gdziezawieruszyłasiętatorba?Włożyładoniejzapasowąbu-
teleczkę,gdywczorajzabierałaKatiedobiurai…
Och, nie! Torba została w biurze! Kompletnie o niej zapo-
mniała,wpośpiechuopuszczającgabinet,gdzieprzebywałaza-
mkniętazJackiem.
Mogła zarzucić coś na siebie i pobiec do drogerii dwie prze-
cznicedalej,aleniechciaławyprowadzaćKatienadwórwtaką
paskudnąpogodę.Zerknęłanazegarwiszącynadpółkązksiąż-
kami.Byłoowielepóźniej,niżmyślała.Pozostałojejjednowyj-
ście,jeślichcechoćchwilęsięprzespaćdziśwnocy.
ROZDZIAŁSZÓSTY
Jackowi dzięki wrodzonym zdolnościom udało się w ciągu
ostatniej dekady zarobić miliony, mówił po włosku i portugal-
sku, miał domy w obu tych krajach. A jednak stojąc przed
drzwiami mieszkania Viv z dziecięcą torbą w ręce oraz siatką
z dodatkowymi zakupami, czuł się jak kompletny idiota i klął
podnosem.
Powinien tylko przynieść torbę, o którą prosiła Viv, i nie do-
kładaćdodatkowychrzeczy.Niechciał,bydoszukiwałasięzbyt
wielewjegozachowaniu.Miałjużsporetrudnościwusprawie-
dliwianiuichprzedsobą.Wczorajwbiurzeniewielebrakowało,
byjąpocałował.Musiałsięuspokoićiskupićnanajważniejszym
celu–atymniebyłajegoasystentka.
Kobieta w średnim wieku zatrzymała się przed sąsiednimi
drzwiami.
– Przyszedł pan do Vivianny? – Uśmiechnęła się do niego
zsympatią.
Jackskinąłgłową.
–ApanitozapewneMartha?
Nigdy nie poznał opiekunki Katie, ale wiedział, że mieszka
obokViv.Wziąłtorbęorazsiatkidojednejrękiisięgnąłpotor-
bęzzakupamiMarthy.
– Pomogę pani – zaproponował, nie dopuszczając jej sprzeci-
wu.–Proszęotworzyćdrzwi,wniosędośrodka.
Marthawyciągnęłaklucz,alezerkałaprzezramię.
–Miłozpanastrony.PrzyszedłpanpoViv?Tadziewczynani-
gdzieniewychodzi.Tylkozpracydopracy.
JackwszedłzaMarthądojejmieszkania.
–Przyniosłemtorbę,którązostawiławbiurze–wyjaśniłJack.
Martha wskazała mu, by postawił jej zakupy na stoliku
wkuchni.
– Szkoda. Miałam nadzieję, że tak przystojny mężczyzna za-
bierzejągdzieśnarandkę.ChętniepopilnujęKatie,jeślitoja-
kiśproblem.
Frywolny błysk w oku kobiety sprawił, że Jack zaczął chył-
kiem cofać się ku drzwiom. Do licha, wścibska sąsiadka zaba-
wiająca się w swatkę! Jeszcze tego mu brakuje. Doskonale da-
wał sobie radę sam. Co to za bęcwał powiedział, że pieniądze
niedająszczęścia?
–Powiemjej,żemapaniczas.–Jackjużstałnaprogu,aleko-
bietajeszczeznimnieskończyła.
– Pogoda się psuje. – Uniosła porozumiewawczo brwi. – Jeśli
chcepantrochęzostać,mogęzająćsięKatie.
Jack tylko się uśmiechnął i wyszedł. Ilu mężczyzn starała się
jużwyswataćzViv?
Tamyślirytowałago,gdypukałdodrzwi.Niemiałprawado
zazdrości, ale, do diabła, nic nie mógł poradzić na to, w którą
stronębiegłyjegomyśli.Wizjajakiegośbezimiennegołajdaka…
Drzwi nagle się otworzyły. Ocena tego, co zobaczył, zajęła
Jackowichwilę.Vivmiałapotarganewłosy,itowniezbytstylo-
wy sposób. Wyglądały tak, jakby Katie wytarmosiła je z wście-
kłością.
Nie miała na sobie spódnicy ani jedwabnej bluzki, tylko
spodniewkratę–czyżbyzflaneli?–ikoszulkęzdługimiręka-
wami, która była trochę wilgotna w okolicy klatki piersiowej.
Iniewłożyłastanika.
–DziękiBogu,żejesteś.–Westchnęłazulgą.–Wrzeszczyod
piętnastu minut. Przepraszam, że sprawiłam ci kłopot, ale po-
myślałam,żemimopóźnejporynadaljesteśwbiurze.
Wspomnianykrzykacz,trzymanynarękachprzezViv,odwró-
ciłsięispojrzałnaJacka.Małeoczkadziewczynkibyłyczerwo-
ne i opuchnięte, ślina pokrywała jej podbródek. Blond włoski
miałarównieżpotargane.Dwieistotyrodzajużeńskiegowyglą-
dałytak,jakbystoczyłybitwę.
Jackwszedłipostawiłtorbęnastolikuprzydrzwiach.Bezpy-
tania sięgnął do przedniej kieszeni i wyciągnął z niej środek
znieczulający.
Katiesięrozpłakała,aVivwyjęłamulekarstwozręki.
–Niewiem,jakcidziękować.Naprawdęniechciałamwycho-
dzić z nią w taką pogodę. Nie mogę uwierzyć, że zostawiłam
torbęwbiurze.Cozemniezamatkazastępcza!
Mocowałasięznakrętkąiutrzymaniemwiercącegosiędziec-
ka.Jackwyjąłjejlekarstwozdłoniijeotworzył.
–Jesteśnajlepszązastępcząmatkąnaświecie.
OczyVivzaszkliłysięodłez.
–Jestrozkapryszona,ajaniemogęjejpomóc.
Doskonalerozumiałtouczuciebezradności.
Gdy podawała dziecku lekarstwo, Jack zsunął płaszcz i prze-
wiesił go przez oparcie krzesła. Potem zajął się rozpakowywa-
niemzakupów.
–Corobisz?
– Nie chciałem, żeby zabrakło ci lekarstwa, a więc kupiłem
kilkasztuknazapas.
–Kilka?–spytałazlekkimrozbawieniem.–Tostarczymido
końcażycia!Możetotypowinieneśbyćzastępczymojcem?Je-
steśbardziejzapobiegliwy.
Nie miała pojęcia, że słowo ojciec działało na niego jak cios
nożemwserce.Niewiedziała,ponieważnigdyjejotymniepo-
wiedział.
Gdywycieraławilgotneoczy,Jackmiałnieodpartąochotęjej
dotknąć. Ale co by to dało? Chciał ją pocieszyć? Zapewnić, że
wszystko będzie w porządku? Nie był dobry w pocieszaniu,
szczerzemówiąc.Alenienawidziłmyśli,żeczujesięniedowar-
tościowana,żewątpiwsiebie.
Katiejęknęła.Vivgłaskałająpoplecach.
–Przepraszam,żezatrzymałamcięwdrodzedodomu–ode-
zwałasię,zdmuchująckosmykwłosówzoczu.–Przykromi,że
widziszmniewtakimstanie.
– Wyglądasz jak kobieta, która na pierwszym miejscu stawia
potrzebydziecka.Nieprzepraszajzaswojeczułeserce.
VivpocałowałaKatiewczoło.
–Niemogępatrzećnajejból.Niespałyśmyprzezwiększość
nocy,dopieroranopoczułasięniecolepiejimogłamtrochępo-
sprzątać.
Nie był w stanie wiele dla niej zrobić, ale miał nadzieję, że
przynajmniej na ten widok się uśmiechnie. Sięgnął po ostatni
zakup.
Vivwestchnęłaraptownie,gdywyjąłwykwintneczekoladowe
cukierki.
–Och,myślę,żeciękocham!
Zamarł.OczyVivsięrozszerzyły.
–Toznaczydziękuję–poprawiłasiępospiesznie.
Jack rozerwał opakowanie i poszedł do kuchni. Wsypał cu-
kierkidoszklanejmiskiiwyrzuciłpustątorebkę.
–Poznałemtwojąsąsiadkę–powiedział,opierającsięoblat.–
Czyonaczęstopróbujeumówićcięnaseksualnąrandkę?
Vivotworzyłaszerokooczy.Dłoń,którągłaskałaKatiepople-
cach,znieruchomiała.
–Słucham?
Jackwzruszyłramionami.
–Powiedziała,żechętniezajmiesięKatie,jeślichciałbymza-
braćciędomiastaalbozostaćztobąsamnasam.
Vivskrzywiłasię,zamykającoczy.
–Niewierzę,żetopowiedziała…
Jackściągnąłusta,bypowstrzymaćuśmiech.
–Sądzisz,żetosobiewymyśliłem?
Gdy w końcu otworzyła oczy, patrzyła wszędzie, byle nie na
niego.Byłapiekielniepociągającaitakaurocza…Odlatniepo-
żądałtakżadnejkobiety.
–Wielerazypróbowałaumówićmniezkimśnarandkę.–Viv
podrzuciła Katie w ramionach. Lekarstwo zaczęło działać, po-
nieważdziewczynkawpakowałajednąpiąstkędobuzi,adrugą
radośnie ciągnęła Viv za rozpuszczone włosy. – W jej obronie
mogępowiedziećtylkotyle,żeprzezczterdzieścilatbyłażoną
swojegoukochanegojeszczezeszkoły.Umarłnazawałdwalata
temu.
Przeszła do salonu, by wsadzić Katie do kojca. Katie jednak
niedałazawygranąitymmocniejdoniejprzywarła.
– Ona stale kogoś dla mnie szuka, bo myśli, że jestem nie-
szczęśliwa,będącsama.
Jackobszedłpółściankęoddzielającąkuchnięodsalonu.
–Ajesteśnieszczęśliwa?
Jejciemneoczynapotkałyjegospojrzenie.
–Niejestemsama.MamKatie.
Zatrzymałsiętużprzednią.
–Akiedyonaodejdzie?Nadalbędzieszszczęśliwa?
Vivuniosłagłowę.
–Zawszejestmismutno,gdymojedzieciakiodchodzą.Poże-
gnaniezKatiebędzietrudniejsze,ponieważdobrzeznamtęhi-
storię. Ale jeśli pytasz, czy do szczęścia w życiu potrzebuję
mężczyzny,odpowiedźbrzmi:nie.
–Cocięuszczęśliwia?
Dlaczego zadaje jej takie pytania? Powinien włożyć płaszcz
i jak najszybciej wyjść. Atmosfera między nim a nią staje się
zbytpoufała.
–Teraz?–Uniosłabrwiisięuśmiechnęła.–Prysznic.Jeślipo-
pilnujesz Katie przez pięć minut, wezmę tyle dodatkowych go-
dzin,ilebędzieszchciał,inawetniebędzieszmusiałmipłacić.
Popilnować Katie? Jack wolałby zaopatrzyć Viv w swą kartę
kredytowąznieograniczonymlimitemiwysłaćjąnazakupyna
Rodeo Drive. Nie dlatego, że nie lubił dzieci. Wprost przeciw-
nie. Ale dziesięć lat temu zagnieździł się w jego psychice
strach. Był tak uszczęśliwiony perspektywą ojcostwa, że gdy
potemmarzeniesięrozwiało,raznazawszezatrzasnąłdrzwido
tegozakątkawswoimsercu.
–Niemasprawy.–Pokręciłagłową,gdytrwałwmilczeniu.–
Doceniam, że przyniosłeś torbę i resztę, szczególnie cukierki.
Lekarstwasądużoważniejszeodmojejhigieny.
Jest skończonym dupkiem! Rozpamiętywał własne lęki, pod-
czas gdy Viv ciągle stawia potrzeby innych ponad własne. Ta
kobieta jest nadzwyczajna. A wszystko, czego pragnęła, to je-
dencholernyprysznic.
–Idźsięwykąpać.Przypilnujęjej.
Złożyłtępropozycję,zanimzdążyłjąprzemyśleć,alenieżało-
wał.Gdyminąłszokspowodowanyzaskoczeniem,twarzVivzła-
godniała,ajejuśmiechobudziłwnimjakieśuczucia,któretaił
głęboko,któreuważałzadawnopogrzebanewrazzżonąinie-
narodzonymdzieckiem.
Miałnadzieję,żeVivzaprotestuje,powie,byniezawracałso-
bietymgłowy,onajednakszybkopodałamuKatie,podziękowa-
łazdawkowoipopędziładołazienki.
Jack ujął dziewczynkę pod pachy i zajrzał w jej niebieskie
oczy. Co za ironia losu! Ona straciła rodziców, a on własne
dziecko.AlewżyciuKatieniewszystkojeszczestracone…Trzy-
manie dziecka na rękach nie sprawiało mu przykrości. W jakiś
dziwnysposóbbyłotodoświadczeniewręczterapeutyczne.
Katieuśmiechałasię,strużkaślinyspływałapojejpodbródku
iskapywałanarękę.Gdyposadziłjąsobienabiodrze,czułsię
trochę niezręcznie. Ale na widok ufnie wpatrzonych w niego
niebieskichoczuścisnęłomusięserce.
Miałnadzieję,żeVivsiępospieszy;niebyłpewien,jakdługo
zdoła powstrzymać swoje emocje i zachować zdrowy rozsądek
wobecsiłytegobezbronnegomaleństwa.
Vivwzięłakrótkiprysznic,umyławłosyizęby.Odzyskałatro-
chę pewności siebie. Czuła się upokorzona, że Jack zastał ją
wtakiejrozsypce.Aleniemiaławyjścia.Potrzebowałatejtorby,
a wiedziała, że zastanie go jeszcze w biurze. Ale przecież nie
prosiłaocukierki…
Czyżbyichznajomośćwkraczałananowyetap?Natowyglą-
dało.Aledlaczego?
Nie pora się teraz nad tym głowić. Nawet jeśli próbował się
doniejzbliżyć,onaniemożezdobyćsięnaszczerość,ponieważ
zataiłaprzednimogromnysekret.Jakdługobędziemusiałago
ukrywać?Jackzasługiwałnapoznanieprawdyoswoimpocho-
dzeniu.Zdrugiejstronyjednakświadomość,żejestsynemPa-
tricka, może osłabić jego determinację do rozwikłania sprawy
Parkerów.
Niepokój ścisnął jej żołądek. Nie cierpiała sekretów i nigdy
niekłamała.
Toznaczydodnia,gdyzostałaszpiegiemwdomuaukcyjnym.
Porazpierwszyjejkompasmoralnybyłtakwykrzywiony.
Wychodzączłazienki,rozważała,kiedypowinnawyznaćJac-
kowiprawdę.Każdymijającydzieńpowiększałjejwinę.Aleza-
nim zdążyła wyznaczyć sobie termin, widok, jaki ukazał się jej
oczom,zatrzymałwszystkiejejmyśli.
Jackbyłnajseksowniejszymmężczyzną,jakiegokiedykolwiek
poznała;zakażdymrazem,gdypojawiałsięwjejpoluwidzenia,
zamieniałasięwgalaretę.Alegdyzobaczyłagotulącegodziec-
ko,ścięłojąznóg.
WtulonawjegoramięKatiespałazwielcezadowolonąminą.
Vivpoczułaukłuciezazdrości.
–Przepraszam–wyszeptała,przechodzącprzezpokój.–Sta-
rałamsię,żebytonietrwałodługo.
Jackspojrzałjejwoczy,apotempowędrowałwzrokiemwdół
jej ciała. Poczuła ciarki, jakby jej dotykał. Być może powinna
włożyćnasiebiecoświęcejniższortyiT-shirt,alespieszyłasię
iwzięłato,cobyłopodręką.
– Zasnęła od razu, kiedy wyszłaś – oświadczył, zerkając na
Katie.–Coterazmamzniązrobić?
Viv,stającnapalcach,byprzyjrzećsięKatie,musnęłajegora-
mię. Nie chciała, żeby wyszedł. Ale nie była pewna, czy Jack
chcenadaltrzymaćśpiącedziecko.
– Jesteś głodny? – spytała. – Mogę przygotować kolację. Ale
jeślichceszwrócićdodomu,całkowicietozrozumiem.Nicnie
możesięrównaćzkuchniąTilly.
PotwarzyJackaprzemknąłuśmiech.
–Mogęzostać.Tillymadziśwolne.Nawetgroziłem,żezwol-
nięjąnacałytydzień,ponieważjestprawierówniesubtelnajak
twoja sąsiadka i sugerowała, żebym znów zaprosił cię na kola-
cję.Inaśniadanie.
Vivodrazuprzyszłynamyślobrazyzwiązaneztymscenariu-
szem. Ale to się nie stanie. Nie spędzi nocy w łóżku Jacka –
szczególnie,gdywyjawimuprawdę.
– Może Martha i Tilly powinny się poznać? – zażartowała,
przechodząc obok niego. – Potrzymasz dziecko jeszcze chwilę,
ajazrobiękolację?
JackzzaciśniętymiustamiwpatrywałsięwKatie.
–Chętnie.
Wjegogłosiezadźwięczałanutasmutku.Aleterazniemiała
czasusięnadnimzastanawiać.
Co przyrządzić na kolację, żeby mu smakowało? Makaron
z serem z mikrofalówki na pewno nie zrobi na nim wielkiego
wrażenia. Przygotowując kolację, starała się odegnać sprzed
oczu widok Jacka trzymającego na rękach dziecko. Tyle uczuć
sięwniejkłębiło–strach,nadzieja,podniecenie…
Powinna skupić się na gotowaniu. Później uporządkuje emo-
cje.Izdecyduje,kiedywyjawiJackowiprawdę.
ROZDZIAŁSIÓDMY
JacknosiłKatienarękach,gdyVivjadłaprostyposiłekzłożo-
nyzhamburgera,pieczonychkartofliisałaty.Protestowała,ale
Jack,jakprzystałonadżentelmena,nalegał.Amoże,widzącjej
łzy i frustrację, zrobiło mu się jej żal? Była mu ogromnie
wdzięczna,żezostał–conieoznacza,żepowinnaprzyzwycza-
jaćsiędojegoobecności.
Skończyła posiłek i przeszła do salonu. Jack siedział na jej
używanejsofie.Wmarkowymgarniturze,zestarannieobcięty-
miwłosamiidzieckiemśpiącymprzypiersiwyglądałtucałkiem
nienamiejscu,azarazempodomowemu.
Och,żałosne,żeczepiasiętakiejabsurdalnejfantazji!
WyjęłamuzobjęćKatie,abymógłterazzjeść.
–Położęjąwjejpokoju.Zarazwracam.
Przygotowała Jackowi talerz i nalała szklankę mrożonej her-
baty. Kolacja w niczym nie przypominała tej podanej w jego
domu.Aleniewstydziłasię,jakżyje.Dopókiwystarczałojejna
utrzymanie i opiekowanie się osieroconymi dziećmi, nie trosz-
czyłasięopowiększaniekontabankowego.WycieczkanaTahiti
miałabyswójurok,alezdecydowanieniebyłakoniecznością.
UłożenieKatiewbiałejkołysce,którąkupiławsklepiezuży-
wanymirzeczamiiodmalowała,zajęłotrochęczasu.Zapadłjuż
mrok,zapaliławięcwpokojunocnąlampkę.Zerknęłanadziec-
ko,wzięłagłębokioddechiwyszłanapalcach.Miałanadzieję,
żepobezsennejnocyiburzliwympopołudniuKatiebędziespa-
łajaksuseł.
Zamknęła za sobą drzwi i już miała się odwrócić, gdy silne
ręceJackachwyciłyjązaramiona.
–Przepraszam.–Poczułajegooddechnapoliczkuiprzeszyły
jądreszcze.Prawieoparłasięojegopierś.–Niechciałem,że-
byśnamniewpadła.
Odwróciła się, ale Jack się nie cofnął. Stał tak blisko. Ale
wmiękkimblaskulampydocierającymzsalonuledwiewidziała
jegotwarz.
– Muszę już iść – powiedział. – Chciałem ci podziękować za
kolację.JedynieTillydlamniegotuje,awięctomiłaodmiana.
Niechciała,bywychodził.
–Zanimpójdziesz,możemoglibyśmyporozmawiać?
Przechyliłgłowęnabok.
–Niesądzę,żebytobyłdobrypomysł.
Vivodsunęłasięoddrzwi,bynieobudzićKatie.
–Dlaczego?
Potargałpalcamiwłosy.Wyglądałteraztakjakwtedy,gdypo
razpierwszysięspotkali.Tenmężczyznamógłspokojnieogolić
głowę na łyso lub zapuścić długie włosy i nadal miałby tyle
samoseksapilu.
Zmrużyłoczy.
–Zgłębianiepowodównapięciamiędzynamitoniejestdobry
temat.
Zaraz,zaraz…Czyżbypomyślał,żechcerozmawiaćołączącej
ichchemii?
Popierwsze,niebyłaażtakodważna.Podrugie–musiałsam
to zauważyć, inaczej nie byłoby sprawy. Och, podskoczyłaby
zradości,gdybynietenprzeklętydziennikwsypialni!
Chciała, by został ze względów towarzyskich. No cóż, to
kłamstwo. Chciała, by został, aby mogli porozmawiać o czymś
innym niż praca. Może w końcu dostrzegłby w niej nie tylko
asystentkę,alekobietę,którejsiępodobał?
–Ja…
– Nie lubię napięcia w stosunkach służbowych – dodał Jack.
Jegoszerokieramionablokowałyświatłozsalonu.
–Uważasz,żejestmiędzynamijakiśproblem?
Dlaczegonaglejejgłoszabrzmiałtakuwodzicielsko?Niepró-
bowałagouwieść.Zresztądaremnytrud.
– Doprowadzasz mnie do szaleństwa… – Jack postąpił mały
krokdoprzodu.Górowałnadniąswympotężnymciałem,jakby
niezdającsobiesprawy,żesercebijejejjakukrólika.–Obwi-
niamsięzamojemyśli,aleteżobwiniamciebie,bosprawiasz,
żepragnęrzeczy,którychniepowinienempragnąć.
Wstrzymała oddech. Nigdy nie składał tak śmiałych oświad-
czeń.Zauważałajegospojrzenia,alenigdyniebyłtakzuchwały.
Przez cały czas myślała, że jest jak z kamienia. Jak widać, był
mężczyznązkrwiikości.Aterazzodległościzaledwiekilkuna-
stucentymetrówwprostpaliłjąwzrokiem.
–Niepróbujęniccizrobić–mruknęła.–Podobaszmisię,ale
wiem,żejesteśmoimszefemiżejestgranica,którejniemoże-
myprzekroczyć,nawetgdybyśbyłmnązainteresowany.
Jack zaklął pod nosem, zrobił kolejny krok i przygwoździł ją
międzyswoimtwardymtorsemaścianą.Położyłjednąrękęna
ścianieobokjejgłowyisiępochylił.
–Gdybymbyłzainteresowany?–Roześmiałsięzniedowierza-
niem.–Czywyglądamnamężczyznę,któryniejesttobązainte-
resowany,Viv?
Zagryzłapoliczek.Niespodziewałasię,żepodczastegowie-
czoru złamią konwenanse i wkroczą na niebezpieczne wody.
Musipowiedziećmuodzienniku…Tostłumiwnimwszelkieza-
interesowanie.Aleterazniebyłodpowiednimoment.
Jack położył drugą rękę po przeciwnej stronie jej głowy. Nie
dotykał jej, ale w tej maleńkiej przestrzeni pomiędzy nimi led-
wiestarczałopowietrza.
– Tylko ten jeden raz.... – wyszeptał. – Powinnaś mnie po-
wstrzymać.
Niedałjejczasunaodpowiedźijegoustadotknęłyjejwarg.
Wcaleniezaprotestowała.Zbytdługoczekałanatęchwilęiza-
mierzałanapawaćsiękażdąsekundą.
Aletobyłtylkopocałunek.Niczegonieprzyspieszał,donicze-
go nie zmuszał. Nie potrzebował. Powolny i zmysłowy sposób,
w jaki przesuwał ustami po jej wargach, sprawił, że natych-
miastzapragnęławięcej.
Lekko uniósł głowę, a potem znów przywarł do jej ust. Nie
mogłasiępowstrzymać.NiemiałatakiejsiływolijakJack.Poło-
żyła mu ręce na ramionach i z cichym jękiem przytuliła się do
niego.Gdybyterazzaproponował,żezabierzejądosypialni,nie
stawiałabyoporu.
Jack zostawił jej usta i zaczął obsypywać pocałunkami jej
twarz.Zanimzdołałasiępowstrzymać,szeptemwymówiłajego
imię. Znieruchomiał i wolno uniósł głowę. Gdy napotkała jego
oczy, nie było w nich już blasku. W zaciśniętych ustach i ścią-
gniętych brwiach widać było cierpienie, które sam sobie zada-
wał.
–Jack–szepnęła.–Niemusiszprzestawać.
Opuścił ręce i zrobił krok w tył. Poczuła chłód ciągnący od
ściany.
–Muszęiść.
Odwróciłsięnapięcie.Wmgnieniuokafrontowedrzwiotwo-
rzyły się i zamknęły, pozostawiając ją bezbronną i nieszczęśli-
wą.
Osunęła się na podłogę, przyciągnęła kolana do piersi i opu-
ściłagłowę.Dlaczegomusiałjąpocałować?Gdybywiedziała,że
natychmiasttegopożałuje,wolałaby,abyzostawiłjąwspokoju.
Nadalczułasmakjegoust.
Aonnigdyjejjużniepocałuje…
Łzy szczypały ją w oczy. Prawdę mówiąc, sprowokowała go,
apotembłagała,bynieprzestawał.Jak,udiabła,pokażesięju-
trowpracy?
– Jeśli nie masz nic do ukrycia, to spotkanie ze mną nie bę-
dzieproblemem.
Jackzacisnąłrękęnakierownicy.Narastaławnimfrustracja
zwłaszcza z powodu pocałunku, którego doświadczył godzinę
temu. Ale teraz przeniósł złość na Rykera Barretta. Twardy
orzech do zgryzienia, ale Jack był jeszcze twardszy. Nie da się
zastraszyćprzeztegotypaspodciemnejgwiazdy.
– Spotkanie z tobą to dla mnie strata czasu – odpowiedział
Ryker.
–Wprostprzeciwnie–odparowałJack.–Niemożeszlekcewa-
żyć faktu, że wszyscy jesteście podejrzani w sprawie morder-
stwaParkerów.
–Niemamynicdoukrycia.Naprawdęuważasz,żeukradliby-
śmy przedmioty, które chcieliśmy wystawić na aukcji? Raczej
trudnotozorganizować,nawetnam.
Jack nie cierpiał tego człowieka. Denerwowało go, że kom-
pletnie lekceważy federalnych, którzy powoli osaczali rodzinę
O’Shea.
Alboczłonkowietejrodzinysąażtakaroganccy,albonapraw-
dę nie mają niczego do ukrycia. Ale Jack nie dowierzał, że po
śmierciPatrickastalisięczyścijakłza.
Nestor rodziny znany był z tego, że zawsze dobijał interesu,
nieważne jakim kosztem. Był ostrożny, miał właściwych ludzi
wkieszeniinigdyniedostałmandatu,nawetzaparkowanie.
Alejużonichdopadnie!
–Jutrooósmejprzyjedźdokafejkiobokmojegobiura–burk-
nąłwkońcuRyker.
Jackrozłączyłsięirzuciłtelefonnasiedzenie.Śniegnadalpa-
dał, a on siedział przed mieszkaniem Viv. Mocował się z sobą,
czywrócićiprzeprosić.ZamiasttegozadzwoniłdoRykera.Nie
obawiałsiętegospotkania.RodzinaO’Sheaitenichpomagier
graliterazbardzoostrożnie.Wiedzieli,żesąobserwowaniinie
chcielizwracaćnasiebieuwagi.
Jack zacznie od Rykera, potem zwróci się do Bradena, Maca
iwszystkichpokolei,żebyrozwikłaćtęfatalnąsprawę.
Robiło się późno. Musiał jeszcze zadzwonić do jednego ze
swoichklientówwWielkiejBrytanii,abyporozmawiaćoszcze-
gółachsystemubezpieczeństwa,którymiałamontowaćwysłana
przezniegoekipa.Prostapraca,zaktórąotrzymasiedmiocyfro-
wehonorarium.Byłtotenaspektjegożycia,gdziemógłzacho-
waćkontrolęinienarażaćnaszwankswojejpsychiki.
NamiętnypocałunekzVivkosztowałgobardzodużo…
Nigdy nie okazywał słabości i nie tracił czujności, ale z nią
dopuściłsięjednegoidrugiego.Poczułsiętakswojsko,trzyma-
jącKatienarękach,podczasgdyVivgotowałakolację.Niebył
to co prawda obrazek szczęśliwej rodziny z przedmieścia, jed-
nakpragnąłprzezchwilęsięłudzić.
Urzekła go nie tylko domowa aura wieczoru, ale przede
wszystkim Viv, która wyszła spod prysznica pachnąca bzem
iniewinnością.Mielicholerniedużoszczęścia,żeskończyłosię
najednympocałunku.Opanowałsię,uchwyciłostatniejnitkisa-
mokontroliijejnietknął.Ale,dolicha,jakżejejpragnął!
Jest jego asystentką. Jedyną kobietą, oprócz Tilly, którą po
śmierciżonywpuściłnaswojeprywatneterytorium.
Wiedział,żejegożonachciałaby,byżyłdalej.Niewtymtkwił
problem. Chodziło o ból, jaki przeżył, gdy ją stracił. Przez tyle
lat musiał żyć ze świadomością, że nie było go na posterunku,
byjąchronić.Czymógłdopuścićryzykopowtórki?
Wykluczone.Prowadziłinteresynacałymświecie,miałklien-
tów,którzywymagalijegopełnejuwagi.Niebyłotakiejkobiety,
która by to zrozumiała, nawet Viv. A poza tym był całkiem in-
nym człowiekiem niż dekadę temu. Życie rozsypało mu się na
kawałki i musiał je z mozołem scalać. Nawet nie łudził się, że
przywrócimudawnyblask.Zdecydowałsięzasadniczojezmie-
nić, stawiając na inne priorytety. Uwiedzenia asystentki nie
byłonatejliście.
ZapuściłsilnikSUV-airuszył.Czaswziąćsięwgarść,bypod-
czasjutrzejszegospotkaniabyćwjaknajlepszejformie.Przede
wszystkimmusizapomnieć,zjakąnamiętnościąizjakimodda-
niemVivodwzajemniłajegopocałunek.Wiedział,żejeśliteraz
wrócidojejmieszkania,zrobiojedenkrokzadaleko…
ROZDZIAŁÓSMY
Vivoddawnaniepiławina,aledzisiajpostanowiłazrobićso-
bietędrobnąprzyjemność.Katiespokojniezasnęła.Marthapo-
wiedziała, że w ciągu dnia nie było z nią żadnych problemów
iżewyrżnęłyjejsiędwazęby.Nawidokmałychbiałychpunkci-
kówVivniemalrozpłakałasięzulgi.
Wcześniej tego dnia, chociaż była sobota, pracowała w gale-
rii,ponieważprzygotowywanowiosennąaukcję.
Wyszła wcześniej, by zrobić urodzinowe zakupy dla Katie.
Dziewczynka kończyła zaledwie rok i na pewno nie będzie pa-
miętaćtegowydarzenia,aleVivchciałatendzieńuczcić.Może
trochę przesadziła, bo wyczerpała limit na karcie kredytowej.
Alemniejszaztym!
GdyKatiezasnęła,Vivzrobiłasobieodprężającąkąpielpereł-
kową.Lawendowybalsam,którypotemwtarławciało,wzmógł
relaksującyefekt.
Jack nie odezwał się od tamtej pory, gdy ją pocałował i wy-
padłnadwórjakoparzony.Jegomilczeniebyłowielcewymow-
ne. Zwykle kontaktował się z nią co chwila, a teraz po prostu
zniknął.Możechciałwsamotnościprzeanalizowaćsytuację.
Zapewne przygotowuje jakieś lakoniczne przeprosiny, spo-
dziewającsię,żewszystkowrócidonormy.Powinnadaćmudo
zrozumienia, że ten pocałunek nie był pomyłką, inaczej znów
zamkniesięwsobie.
Wsparłasięopoduszki,podkurczyłanoginałóżkuiuzbrojo-
nawkieliszekwinasięgnęłapoksiążkę.
Nadworzeszalałaśnieżyca;przytulnemieszkaniebyłodosko-
nałymmiejscem,byzatonąćwdobrejlekturze.
Ledwieotworzyłaksiążkę,usłyszałajakiśgłuchyodgłos.Zer-
knęła na elektroniczną nianię. Ale Katie się nie poruszyła, od-
kądzostałapołożonadołóżeczka.Vivwytężyłasłuchiusłyszała
kolejnyniepokojącydźwięk.Czyżbydobiegałodsąsiadów?
Dziwny dźwięk rozległ się znów. Odniosła wrażenie, że ktoś
stoipodjejdrzwiami.
Szybko zamknęła książkę i odstawiła kieliszek na nocny sto-
lik. Złapała telefon i na palcach przeszła przez hol do pokoju
Katie. Jeśli jakiś intruz stara się wejść do środka, chciała być
wtymsamympokojucodziecko.
W budynku był system alarmowy, ale nie tak zaawansowany
jak w biurze Jacka czy w jego domu. Serce biło jej szybko,
przedoczamipojawiałysięrozmaitescenariusze.Czyktośusi-
łuje dostać się do jej mieszkania? Czy to ma coś wspólnego
zfaktem,żepracujedladomuaukcyjnegoO’Shea?
Usłyszałacicheskrzypnięcie.Przecieżniemożeottak,otwo-
rzyć drzwi i sprawdzić, bo jeśli ktoś się tam czai, mógłby
skrzywdzićjąizabraćKatie.
Nienamyślającsię,wybrałanumerJacka.
Odbierz,nalitośćboską,odbierz!
Odpowiedziałpodrugimsygnale.
–Viv?
–Chybaktośstoipodmoimmieszkaniem–wyszeptała.Wpa-
trywałasięwszczelinępoddrzwiami,modlącsię,byniezoba-
czyćcienia.
–Nieruszajsię.Będęzapięćminut.
Pięćminut!Caławieczność!
–Nierozłączajsię–powiedział.Muszęwiedzieć,cosiędzie-
je.
WtymstanowczymrozkazieVivwyczułastrach.
–Jedźostrożnie–wyszeptała.–Drogisą…
–Dodiabłazdrogami!–burknął.–Mówdomnie.CozKatie?
–Jestemuniejwpokoju.
Usłyszała kolejny dziwny odgłos i mocno zacisnęła powieki.
Nigdynieprosiłaopomoc,aletymrazembyłoinaczej.Zamarła
zprzerażenia,stojącprzykołysceiściskającwdłonitelefon.
–Viv…
–Jestem.
–Jużnicniemów.Dojeżdżamdotwojejulicy.
Świadomość, że jest blisko i mówi do niej po drugiej stronie
linii,działałapokrzepiająco.
Na szczęście Katie spała, nie zwracając uwagi na zamiesza-
nie.
PrzezkolejneminutyVivniesłyszałaniczego,alenieodważy-
łasięopuścićpokojuKatie.
–Zaparkowałemiwchodzę.
Znałkoddobudynkuidojejmieszkania.Vivczekała,słysząc
wtelefonietrzaskiikroki.
Ajeśliktośsiętunaniegozaczaił?
–Bądźostrożny!
Usłyszałapikaniedomofonu,potemkliknięciezamkaiwresz-
ciedrzwidomieszkaniasięotworzyły.
–Drzwibyłyzamknięte–rozległsięgłosJacka.–Nikogonie
widzę.
Zramionspadłjejogromnyciężar.CichowyszłazpokojuKa-
tie. Jack stał na końcu korytarza, wypełniając jego przestrzeń
swymiszerokimiramionami.Wżyciuniewidziałapiękniejszego
widoku.
Dopieroterazdoniejdotarło,żeinstynktowniezadzwoniłado
niego, a nie pod numer alarmowy. Jack był jej jedynym opar-
ciem,tylkoprzynimczułasiębezpiecznie.
Z elektroniczną nianią i telefonem przyciśniętym do piersi
przeszła do swojej sypialni i rzuciła je na łóżko. Spojrzała na
wino i książkę na stoliku, tam, gdzie je zostawiła, zdawało się
godzinytemu.
Objęłasięrękamiwpasie,pochyliłagłowęizdrżeniemode-
tchnęła.Silneręcechwyciłyjązaramiona.Poczułatwardytors
Jackaprzyciśniętydoswoichpleców.
–Jużwszystkowporządku–uspokajał.
Skinęłagłową,zbytzdenerwowana,bycokolwiekpowiedzieć.
–Przepraszam,żeotakiejporzezawracałamcigłowę–wyją-
kaławreszcie.
–Dobrzezrobiłaś.
Odwróciłasięizarzuciłamuramionanaszyję.
– Zostań ze mną chwilę – bąknęła. – Muszę… muszę się tro-
chęuspokoić.
Gdy objął ją i mocniej przytulił, roztopiła się w jego uścisku.
Leśny zapach jego wody kolońskiej zaatakował jej zmysły. Cie-
płojegodotykukoiłonerwy.Namyśl,żeprzyjechałtakszybko,
sercejejpęczniałozradości.
–Dziękuję.–Cofnęłasiętrochę,abyspojrzećmuwoczy.–Po-
winnamzadzwonićpoddziewięćsetjedenaście,alepomyślałam
otobie,apotemznówusłyszałamtenniepokojącydźwięk.Od-
ruchowowykręciłamtwójnumer…
Jackprzyłożyłpalecdojejust.
–Zawszenajpierwdzwońdomnie.Zawsze.
Przytaknęła, nie odrywając wzroku od jego oczu. Zauważyła,
żeonrównieżdrży.Zaciskającpalcenajegonadgarstku,odsu-
nęłajegorękę.
–Dobrzesięczujesz?
– Oczywiście! – rzucił z rozdrażnieniem, jakby zadała absur-
dalne pytanie. Ale na jego twarzy malował się niepokój.
Zmarszczone brwi, usta zaciśnięte w wąską kreskę. Jack był
równieprzestraszony,możenawetbardziejniżona.
–Całydrżysz…
– Adrenalina. – Przytulał ją mocno, nie spuszczając z niej
oczu.–Nieczęstodostajętakitelefonpopółnocy.
Wtedyzauważyła,żeporazpierwszywidzigoubranegoina-
czej niż we włoski garnitur. Miał na sobie dżinsy i czarną pod-
koszulkę.Nawetniezarzuciłpłaszcza.
Nagle uświadomiła sobie, jak niewiele ona ma na sobie. Je-
dwabneszortyiprawieprzezroczystaróżowakoszulkaniesta-
nowiłypomiędzynimiżadnejbariery.
Cofnęłasięokrok;jejciałoogarnąłnagłychłód.
–Przepraszam,żeprzyjechałeśnapróżno.Myślę,żeterazjuż
damsobieradę.
Jackprzesunąłponiejwzrokiem.
–Nigdziesięniewybieram.
Wobronnymgeścieskrzyżowałaramionanapiersi.
– Naprawdę poradzę już sobie, Jack. Na pewno słyszałam
swojąsąsiadkę.Tomojagłowapłatałamifigle.Przepraszam,że
wyciągnęłamcięzdomuwtakąpogodę.
–Nieprzepraszajizawszedzwońdomnie,kiedybędzieszko-
goś potrzebowała. – Postąpił do przodu, zamykając przestrzeń
pomiędzynimi.–Prześpięsiędziśuciebienakanapie.
–Ale…
– Nie pytam cię o pozwolenie. – Omiótł wzrokiem sypialnię,
zatrzymując się dłużej na kieliszku wina i książce na stoliku. –
Udawaj,żemnietuniema.
Vivparsknęła.Jakbytobyłomożliwe!
Wystawiłjąnatrudnąpróbę.Iwcaletegonieukrywał.Jedno
było pewne: wizja Jacka śpiącego na jej kanapie tuż za ścianą
niechybniepozbawijąsnu!
ROZDZIAŁDZIEWIĄTY
Jack był przyzwyczajony do spania w przypadkowych miej-
scach.Służbawojskowawpoiłamutęumiejętność.Potem,gdy
zajął się inwigilacją, spędził wiele nocy ze sprzętem wideo,
ukrywając się w samochodzie lub furgonetce. Owszem, miał
dom z ośmioma sypialniami i dwie wille w innych krajach, ale
niebyłrozpieszczonyiniepotrzebowałluksusowychwarunków.
Wszędziebyłomuwygodnie.Przynajmniejtakuważał.
Kanapa Viv pachniała kwiatami. Za każdym razem, gdy pró-
bowałzamknąćoczy,wjegoumyślepojawiałysięwizjeVivian-
nywtejcholernejjedwabnejpiżamie.
Dodiabła,nawetniemusiałzamykaćoczu!
Ależzniegodupek!Fantazjujenatematkobiety,któraprzed
chwilą była śmiertelnie przerażona! Gdy odebrał od niej tele-
fon, nie namyślał się ani chwili. Nie było czasu. Przerażenie
w jej głosie, sposób, w jaki wyszeptała, że go potrzebuje, rap-
towniecofnęłogoodziesięćlat.
Niepozwolinikogoskrzywdzić,azwłaszczakogoś,nakimmu
zależy. A zależało mu na Viv – bardziej niż chciał się do tego
przyznać.
Przyłożyłgłowędopoduszkiiwpatrywałsięwciemność.Viv,
ubranawpiżamę,zktórejutkanebyłyjegosny,leżałazaścia-
ną,niemalnawyciągniecieręki.Jakwielkąsiłęwolimożemieć
mężczyzna?
Pragnąłby zignorować fakt, że była jego asystentką i zrobić
to, czego obydwoje chcieli. Ale powstrzymywała go odpowie-
dzialnośćzawodowa.Boniebyłobyjużpowrotu–granice,które
takstaranniewytyczył,zostałybynieodwołalniezatarte.
Czynaprawdęchciałryzykowaćdlajednejnocy?
Zanim zdążył skrupulatnie wszystko rozważyć, poderwał się
zkanapy.Dodiabła,chciał.Nauczyłsiębraćzżyciawszystko,
czegopragnął.AterazpragnąłViv.
Przezkwadranswpatrywałasięwtęsamąstronę,wtensam
akapit. Wino wypiła jednym haustem, ponieważ potrzebowała
czegoś dla uspokojenia nerwów. Teraz jej zdenerwowanie nie
miało nic wspólnego z wcześniejszym strachem. Chodziło
omężczyznę,którypełniłwartęwjejsalonie.
Jego opiekuńcza natura też stanowiła podnietę. Ale czy po-
trzebowaładodatkowychpowodów,bygopragnąć?Potym,jak
jąpocałował,jaknaniąpatrzyłiudowodnił,żejestrycerzemna
białymkoniu,Vivniezamierzałatłumićpożądania.
Odłożyła książkę na stolik obok pustego kieliszka. Gdy wsta-
wała,usłyszałaskrzypnięciezadrzwiamisypialni.Sekundępóź-
niejdrzwisięotworzyły.
Stałaobokłóżka,wzrokmiałautkwionywopartymoframugę
Jacku. Tylko lampka na nocnym stoliku rzucała krąg światła.
Jack,takjakwcześniej,przesunąłponiejbacznymspojrzeniem.
Jakbyniemiałdość.Jakbynigdyniemiałdość.Właśnienatoli-
czyła.
– Co ci zajęło tyle czasu? – spytała. – Wybierałam się do cie-
bie.
Nieporuszyłsię,aleVivtoniezniechęciło.Wiedziała,żesko-
ro tu przyszedł, nie ma zamiaru wychodzić. Ale następny ruch
należałdoniego.
–Dolicha!–wymamrotał,przestępującprzezpróg.–Dzisiej-
szywieczórniemanicwspólnegozjutrem.
Jeśliwtowierzył,niechmubędzie.Onawieswoje,aleniebę-
dziesięspierać.Zwłaszczateraz,gdyjesttakpodniecona.
–Czemuzmieniłeśzdanie?
Zbliżył się do niej; musiała odchylić głowę, by popatrzeć mu
woczy.
–Czytomaznaczenie?
Wtejchwilinapewnonie.
Niecierpliweoczekiwaniesprawiło,żeczuładrżenienacałym
ciele. Teraz, gdy już był w jej sypialni, wolałaby, by coś zrobił,
zamiast stać tak nieruchomo. Mógłby na przykład rzucić ją na
łóżko.Napoczątek.
WreszciepalceJackamusnęłyjejnagieramiona,potemoboj-
czyki,zanimpowolizaczęłyzsuwaćramiączkajejkoszulki.
–Zawszewkładaszseksownejedwabiedołóżka?
–Tak.
Koszulkaopadłanajejtalię.Instynktowniezadrżaławreakcji
na chłodniejsze powietrze. Wyczekiwała jego dotyku, wyczeki-
wałajakzbawienia.
–Jeślisięniepospieszysz,samasiętymzajmę.
Jackraptownieutkwiłwniejwzrok.
– Tak długo na to czekałem. Zamierzam napawać się każdą
sekundą.
Czekał?Odkiedy…?
Zanim zdołała przeanalizować jego słowa, Jack zsunął fałdy
materiałuniżej.Gdyprzykucnął,uniosłastopę,potemdrugą,aż
stanęła przed nim naga. Gdyby to inny mężczyzna znalazł się
ujejstóp,poczułabynadnimwładze.AleJackjakzwykleprzez
całyczassprawowałkontrolę.
Objął palcami jej kostki, a potem powiódł dłońmi wzdłuż jej
nóg aż do bioder i do wcięcia w talii; potem wyprostował się,
aVivjęknęła,gdywkońcudotarłdojejpiersi.
–Jesteśtakawrażliwa…
Nigdy tak nie reagowała na mężczyznę. Nigdy żadnego tak
niepragnęła.Chciałagozobaczyćcałegonagiego.Sięgnęłapo
obrąbek jego podkoszulki i podniosła ją do góry. Jack pomógł
ściągnąćjąprzezgłowę.Nieodrywającodniejoczu,szybkopo-
zbył się dżinsów i bokserek. Wreszcie stanął przed nią w całej
swejmęskiejokazałości.
–Janie…
Straciławątek,gdyznienackaobjąłjąwtaliiiprzyciągnąłdo
siebie. Wpił usta w jej wargi, jakby stracił resztki kontroli. Ty-
łem kolan oparła się o brzeg łóżka. Jack, nie odrywając się od
niej,popchnąłjąnamaterac.Zrozkosząpoczułanasobiejego
ciężar.Marzyłaotejchwili,alenigdyniemyślała,żeJackznaj-
dziesięwjejłóżku.Wwyobraźnizawszebyliwsypialniwjego
wspaniałymdomu.
Oderwałodniejustaispojrzałjejgłębokowoczy.Oparłłok-
ciepoobustronachjejgłowyiodsunąłwłosyztwarzy.
–Jesteśpewna…?
Uniosłanogi,obejmującgokostkamiwpasieisplatającjena
jego plecach. Gdy przymknął oczy i głęboko wciągnął powie-
trze,znieruchomiała.
Otorealizowałaswojemarzenie…
–Niemaszżadnegozabezpieczenia,prawda?–spytała.
Pokręciłgłową.
–Nieplanowałemtego,kiedywychodziłem.
–Jateżnicmampodręką.
Uniósłkącikiust.
–Jestemszczęśliwy,azarazemumieramzestrachu.
Viv nie była szczególnie aktywną seksualnie kobietą, a w jej
przypadku ciąża nie wchodziła w grę. Ale teraz nie był odpo-
wiednimomentnaszczegółymedyczne.
– Nie musisz się niepokoić ciążą – powiedziała tylko. – Cho-
ciażniejestemzabezpieczona.
Oczymupociemniały,alezarazopuściłpowieki.
Vivzacisnęłanogiwokółjegopasa,jakbygoponaglając.Gdy
siępołączyli,znówutonąłwjejoczach.Natoczekała.Tenmęż-
czyzna,tachwila.Wygięłasiękuniemu,chwytającgozaramio-
na, gdy nadawał tempo. Jack zawładnął jej ustami, raz po raz
skubiącjejwargi;sięgnąłwdół,wkładającrękępodjejkolano
iunoszącjejnogi,bydostarczyćjejwięcejrozkoszy.
Gdyzaczęładochodzić,oderwałaodniegoustaimocnozaci-
snęłapowieki.Niechciała,byzobaczył,jakintensywnieprzeży-
waorgazm.UstaJackasunącewdółjejszyikuwrażliwympier-
siombyływszystkim,czegopotrzebowała,byosiągnąćorgazm.
Jej ciało zacisnęło się wokół niego i krzyknęła. Szarpnął się
gwałtownie,apotemznieruchomiał,podążajączanią.
Vivciągledrżała.Jackpocałowałjąrazjeszcze,przyłożyłczo-
łodojejczoła.Czułagwałtownebiciejegoserca.Oczymteraz
myśli? Ale cisza tej chwili była doskonała. Mogła napawać się
faktem, że kochała się z jedynym mężczyzną, którego od lat
pragnęła. Przyszedł do niej, ponieważ nie był w stanie dłużej
walczyćzpożądaniem.
Czypotym,cozaszło,możeottakodejść?Czyzadowolisiętą
jednąnocąibędzieżył,jakbynicsięniezmieniło?
Odwróciłagłowę;poczuciewinyistrachzaczęłysączyćsiędo
jejumysłu,zakłócaćeuforię,wjakiejnamomentsięrozpłynęła.
Dziennik–kluczdoprzeszłościJacka–znajdowałsiętużobok
wszafie.Czekałanawłaściwymoment,byznimporozmawiać.
Napewnoniebyłatachwila.
– Miałaś rację – mruknął z twarzą na jej szyi. Przesunął się
trochę,bynieleżećnaniejcałymciałem;nadaljednakobejmo-
wałjąwtalii.–Byłemprzerażony,kiedyzadzwoniłaś.Nieczęsto
tomisięprzytrafia.
Odwróciłakuniemutwarz.
–Mojażonazginęła,kiedybyłemzagranicą.Niezdołałemjej
ochronić.–PatrzyłVivwoczy,ajednocześniekciukiemgładził
jąpobrzuchu.–Znalazłasięwniewłaściwymmiejscuoniewła-
ściwejporze.Wiem,żechoćbymtubył,mógłbymjejniepomóc,
aleświadomość,żebyłemtakdaleko…
Vivprzesunęładłoniąpojegozarośniętympoliczku.
–Niemusiszminiczegowyjaśniać.Wiem,żetwojażonazgi-
nęła, gdy byłeś za granicą. Jednak nie znałam szczegółów. Nie
możeszsięobwiniać.Pogodziłeśsięztym,prawda?
Jacknaglewypuściłjązobjęćiwstał;poczułanagłychłódna
całymciele.Zacząłzbieraćswojeubranie.Odrazuzrozumiała,
że to, co się między nimi zdarzyło, jest wszystkim, co mógł jej
ofiarować. Nie będzie otwarcia i dzielenia się opowieściami
zprzeszłości.
Jakmogłaoczekiwać,żeodkryjeczęśćsiebie,gdyonaskrywa
takbrzemiennąwskutkachtajemnicę?
–Położęsięnakanapiewsalonie.
Tesłowajązmroziły.To,cosięprzedchwiląstało,wogólenie
zbliżyło ich do siebie. Przeciwnie, wyczuwała, że dystans po-
międzynimijeszczebardziejsiępogłębił.
ROZDZIAŁDZIESIĄTY
Jackwpatrywałsięgniewniewozdobneszklanedrzwikafejki,
niecierpliwie czekając na pojawienie w nich Rykera Barretta.
Po wczorajszej nocy nie był w najlepszym nastroju. Popijając
kawę, próbował ignorować ból w piersi. Wczorajsza noc była
wszystkim, czego pragnął, wszystkim, czego nie znał, wszyst-
kim,czegomubrakowało.AlezwiązekzVivniemiałszans.Ona
całkowiciepoświęcałasięopiecenaddziećmi,aonniemógłpo-
zwolićsobienaluksusrodzinnegożycia.
Miewał kochanki. Nie szukał uświęconego związku małżeń-
skiego. Raz wystarczy. Nie chciał ponownie ryzykować takiego
bólu.Azresztąromanszasystentkąniemiałszans,nawetgdy-
byszukałczegośdługotrwałego.
Dlategouciekłzjejmieszkania,zanimViviKatiesięobudziły.
WróciłdoswegodomuwBeaconHill,wymigałsięodpytańTil-
ly i wyszedł do Bean House, mając nadzieję, że zdąży na spo-
tkaniezRykerem.
W toku śledztwa zorientował się, że Ryker często odwiedza
kafejkęobokdomuaukcyjnego.Niezaskoczyłogo,żewybrałna
spotkanieneutralnyteren.
Czekałprawiedwadzieściaminut,zanimzauważyłmężczyznę
w ciemnej skórzanej kurtce, z czarnymi jak węgiel włosami
ichmurnymspojrzeniem.RykerBarrettbyłmężczyznątajemni-
czym, pełnym rezerwy, mającym lekceważący stosunek do oto-
czenia.
Ledwie złożył zamówienie, Jack podszedł do baru i spojrzał
muwoczy.Poczułulgę,żefacetgoniepoznaje.Jackcoprawda
był na przyjęciu bożonarodzeniowym wydawanym przez rodzi-
nęO’Shea,alenierozmawiałwówczaszRykerem.Małopraw-
dopodobne,byprawarękarodzinypołączyłagozViv.
–Zapraszamciędostolikawkąciesali.
NieczekałnaodpowiedźRykera.Ledwieusiadł,Rykerstanął
podrugiejstroniestolika.WręcetrzymałkawęipatrzyłnaJac-
kazezłością.
–Możeszusiąśćlubstać.Alechybaniechcesz,żebywszyscy
słyszelinasząrozmowę.–Jackniemiałochotynażadnegierki.
Rykerwysunąłkrzesłoizwłaściwąsobienonszalancjąusiadł.
Rozejrzałsięwokół,jakbyniemiałżadnychpowodówdoniepo-
koju. Arogancki palant. Jack chętnie jednym ciosem zmazałby
tenzadowolonyzsiebiewyrazzjegotwarzy.
–Jużpowiedziałemciwszystko,czyliwięcej,niżnatozasłu-
gujesz – Ryker położył rękę na oparciu sąsiedniego krzesła. –
Maszdwieminuty.
Jackwiedział,żejeślichcedotrzećdosednatejsprawy,musi
zmienićpodejście.
– Chciałbym z tobą współpracować, żeby dowiedzieć się, kto
zamordowałParkerów–rzekłpowściągliwie.
Jack wiedział z doświadczenia, że najpierw trzeba ugłaskać
wroga.
–Adlaczegojamamchciećpracowaćztobą?–odparowałRy-
ker.
Jack wzruszył ramionami, wychylił się do przodu i oparł na
łokciach.
– Ponieważ chcę oczyścić nazwisko O’Shea i dowiedzieć się,
ktouczyniłniewinnedzieckosierotą.
Jackmiałwewnętrzneprzeczucie,żeotopatrzynagłównego
podejrzanegowtejsprawie.Alejeślibędziemógłbliskowspół-
pracowaćzRykerem,aVivnadalbędziewęszyć,niemasposo-
bu,byminęlisięzprawdą.
–Byłeśtakizdeterminowany,żebynasotooskarżyć–oświad-
czyłRyker.–Skądtazmiana?
– Zależy mi na prawdzie, a więc możesz albo ze mną współ-
pracować,albozejśćmizdrogi.
Rykerzmrużyłoczy.
–Groźbamiwieleniewskórasz.
Jackniemógłpowstrzymaćuśmiechu.
–Toniebyłagroźba.Toobietnica.
Chcączachowaćprzewagę,Jackwstał.
–Omówtozeswoimiprzyjaciółmiidajmiznać.
Ściskającswójtekturowykubek,wyszedłzkafejkinaostrelu-
towe powietrze. Nie miał wątpliwości, że wkrótce skontaktuje
się z nim albo Ryker, albo ktoś inny z klanu. Jeśli naprawdę
chcą oczyścić swoje nazwisko – a Jack nie był tego pewien –
ipozbyćsięfederalnych,będąwspółpracować.
Jack, popijając kawę, szedł do SUV-a. Pojedzie do biura. Nie
miał ochoty na powrót do domu i spotkanie z Tilly. Na pewno
wszystkiego się domyśliła. Przyłapała go, jak wślizgiwał się
ranododomu,apotemunikałjejpytań.Zanimzaczniesiętłu-
maczyć przed swoją nazbyt opiekuńczą gospodynią, musi sam
stawićczołatemu,cowydarzyłosięostatniejnocy.
Rozummupodpowiadał,żeniepowinienkochaćsięzViv,ale
niebyłosposobu,byjejniewidywał.Aimdłużejzniąpracował,
tymbardziejjejpragnął.Zsamegoseksupotrafiłbysięcieszyć,
aletuchodziłootewszystkieuczucia,którepojawiłysiępotem
isprawiły,żezacząłsięzastanawiać,coudiabłarobi.
Na przykład ciągle o niej myślał. Przypominał sobie, jak jej
włosyrozsypująsięwokółniego,jakwpatrujesięwniegozna-
dzieją,jakbytanoczapowiadałaciągdalszy.
Usiadł za kierownicę i włączył silnik. Był szczery z Viv, mó-
wiąc,żeniejestwstaniedaćjejwięcej,aonasięzgodziła.Ale
jej twarz, gdy ubierał się i wychodził z pokoju, świadczyła
oczymśinnym.
Potrzebowali czasu w samotności. Niestety, to było niemożli-
we, skoro tak blisko współpracowali. Jack musiał zapanować
nademocjami,wprzeciwnymraziejegouczuciadoVivsiępo-
głębią.Anatakiecierpienieniemógłsobieponowniepozwolić.
Unikałjejprzezdwadni.
Vivsiedziałazaswymantycznymmahoniowymbiurkiem,pra-
gnąc,bydrzwisięotworzyły.Jakkażdegoranka,gdypracowała
uJacka,poszłaprostodoswegogabinetu.Aletenporanekbył
niepodobnydoinnych.Tobyłpierwszydzieńjejpracyponocy
spędzonejzszefem.
OBoże,jaktobanalniebrzmi!Aleniemogłalukrowaćpraw-
dy. Opuścił jej łóżko, zanim w pełni doszła do siebie, i spędził
noc na kanapie, a potem wyśliznął się z mieszkania, zanim się
obudziła. A więc ta noc naprawdę była wszystkim, co mógł jej
dać.
Czywogólecośdoniejczuł?Czyprzelotnyromanstowszyst-
ko,czegopragnął?Och,byłtakzamkniętywsobie,żenapraw-
dęniemiałapojęcia.Dobrze,żeprzynajmniejjejnieokłamywał.
Byłdobóluszczery.Wprzeciwieństwiedoniej.Onanadalukry-
waprzednimtajemnicę,któramogłabycałkowiciezmienićjego
życie.
Odtądnicjużniebędzieproste.Anijejuczucia,anidziałania.
Absolutnienic.
Drgnęła, gdy zadzwonił telefon. Zerkając na ekran, szybko
przesunęłaponimpalcem.
–Halo.
Zbijącymsercemczekała,comajejdopowiedzeniapracow-
nica socjalna. Czyżby już czas pożegnać się z Katie? Viv nie
byłanatogotowa.
–Dzwonięzpewnympytaniemichciałabym,żebyśstarannie
rozważyłaodpowiedź…
Vivodchyliłasięnaskórzaneoparciefotelaizałożyłanogęna
nogę.
– Tak, słucham. – Wygładziła ołówkową spódnicę na udzie
ichwyciłamocniejkomórkę.
–ZanimwzięłaśKatie,wyraziłaśzainteresowaniepełnąadop-
cją. Czy to aktualne? Czy wolisz nadal rolę matki zastępczej?
Jakdobrzewiesz,Katieniemażadnejrodziny.
Nadzieja zakwitła w piersi Viv. Zostanie matką było marze-
niem,któremyślała,żenigdysięnieziści.Wypełniłaformularz
adopcyjny, ponieważ chciała mieć rodzinę. Ale szczerze mó-
wiąc,niesądziła,żetendzieńnadejdzie.CzyżbywłaśnieKatie
miałasięstaćczęściątejrodziny?
Wiadomość, że może adoptować dziewczynkę, była tak cu-
downa,żeVivobawiałasięwłasnegopodniecenia.
–Adopcjazdecydowaniewchodziwgrę–odparła,niemogąc
ukryćuśmiechu.–Alemampewnepytaniaiobawy.
–Oczywiście.Chętnienawszystkieodpowiem.Czypotrzebu-
jesztrochęczasunaprzemyślenie?Jesttylesprawdorozważe-
nia.Koszty,czas,dokumenty.Chociażjakodoświadczonamatka
zastępcza,orientujeszsięwprocedurach.
Wstaławmomencie,gdydrzwijejgabinetusięotworzyły.Że
teżJackakuratterazwtargnął!Podniosłapalecdoust,aonza-
maszystym krokiem przeszedł przez pokój i usiadł na skórza-
nymklubowymfotelunaprzeciwkojejbiurka.
Odwróciła się do niego plecami, koncentrując się na widoku
za oknem. Płatki śniegu wirowały wokół, osiadając na grubej
warstwie,któranapadaławsobotę.
–Musimydłużejporozmawiać–powiedziałaViv,zdającsobie
sprawę,żeJackuważniewsłuchujesięwjejsłowa.–Możeza-
dzwoniędociebiejutrolubpojutrze?Przygotujęsobiepytania.
– Doskonale. Ale, Vivianno, nie ma przymusu. Możemy zna-
leźć dom dla Katie. Pomyślałam tylko, że ty jesteś najlepszą
kandydatką.
Zamrugałapowiekami,ponieważłzypaliłyjejoczy.
–Dziękuję.Będziemywkontakcie.
Rozłączyła się i chwilę stała ze skrzyżowanymi ramionami.
Adopcja Katie oznaczałaby, że jej marzenia się ziszczą. Mała
dziewczynka,którąsięopiekowałaiktórąpokochała,możena-
leżećdoniejnazawsze.Serceomalniepękłojejzeszczęścia.
–Viv?
GłosJackawyrwałjązmarzeńnajawie.Odwróciłasiędonie-
go,zadowolona,żerozdzielaichbiurko.
–Wszystkowporządku?–Przyglądałjejsięuważnie,marsz-
czącbrwi.–Płaczesz?
Vivwytarłazabłąkanąłzę.
–Nicminiejest.Ocochodzi,Jack?
– Po pierwsze muszę wiedzieć, dlaczego ta rozmowa tak cię
rozstroiła.
Vivpochyliłasięnadbiurkiemiodłożyłatelefon.
–Toniemanicwspólnegozpracą.
Niespuszczajączniejwzroku,powoliwstał.
–Czyteraztakjużbędzie?
– Chodzi ci o nasze relacje zawodowe? – spytała. – Czy sam
tak nie zdecydowałeś? Ja tylko wykonuję polecenia, jak na do-
brąasystentkęprzystało.
Jack okrążył biurko, jego zielone oczy były utkwione w jej
oczach.Stanąłtużprzednią,zmuszającjądoodchyleniagłowy.
Vivniecofnęłasię,aleprzeszłyjąciarki.
– Nie utrudniaj sprawy – burknął. – Widzę, że jesteś zdener-
wowanaimuszęwiedzieć,dlaczego.
–Niemaszprawapytać.–Och,jakżebychciałapodzielićsię
z nim tą wiadomością! Ale nie mogła narażać się znów na od-
rzucenie.–Mojeżycieosobistetowyłączniemojasprawa.Poco
tuwpadłeś?
Mięsieńnajegoszczęcedrgnął.
– W sobotę rozmawiałem z Rykerem. Zaproponowałem mu
współpracęwcelurozwiązaniatejsprawy.
Vivsięcofnęła,główniezpowoduszoku.
–Icoonnato?
Wsuwającręcedokieszeni,Jackwzruszyłramionami.
–Kręciliśmysiętrochęwokółtematu.Wyszedłem,zanimzdą-
żyłutrącićmojąpropozycję,alejestempewien,żejąprzemyśli.
PrzedyskutujetozBradenemiMakiem,aponieważMacwrócił
jużdomiasta,jedenznichsiędomnieodezwie.
–Myślisz,żezgodząsięnawspółpracę?
–Niemampojęcia.Alesięniepoddam.Muszęspróbowaćno-
wejtaktyki.
Viv przymknęła oczy. Gdyby wiedział o dzienniku, być może
podszedłbydosprawywinnysposób.Możegdybywiedzieli,że
Jacknależydorodziny,chętnejbyznimrozmawiali?
AleJackprzedewszystkimbyłśledczymispecjalistąodbez-
pieczeństwa.AdlaklanuO’Sheabyłwrogiem.Awięcnarazie
dziennikisekretypozostanąbezpieczniezamkniętewjejszafie.
– Jutro z samego rana porozmawiam z federalnymi – powie-
działa.–Wiem,żewszyscybędąwbiurze.
– Nie ma czym się denerwować. – Jack wyciągnął do niej
rękę,apotemopuściłją,zanimzdążyłjejdotknąć.–Nieodkryli
niczego,żebycościzarzucić.
Och,aleonaodkryła....
– Od czasu tych dokumentów, które skopiowałam, na nic no-
wegonietrafiłam.AlerodzinaO’Sheajestprzekonana,żemają
wewnątrzkreta.
– Federalni nie spytają cię o nic obciążającego w obecności
BradenalubMaca.
Jack w końcu odważył się jej dotknąć. Zacisnął dłonie wokół
jejramion,aonazesztywniała.
–Niechcę,żebyśsiędenerwowała.Zaopiekujęsiętobą.
Wybuchnęłaśmiechem.
–Niewątpliwie!Toważnedlasprawy.–Strząsnęłajegorękę.
–Ateraz,wybacz,mampracę.
Jackzacisnąłdłoniewpięści.
–Ignorowanietamtejnocyjestjejczęścią?
Zabawnietobrzmiwjegoustach!
– I mówi to mężczyzna, który nie mógł doczekać się, żeby
czmychnąćzmojegołóżka!
ROZDZIAŁJEDENASTY
Nie mógł uniknąć tej rozmowy, a przecież nie chciał widzieć
bóluwjejoczach.Jakonjąchroni,skorosamjestpowodemjej
cierpienia i frustracji? Powinien trzymać te cholerne ręce przy
sobie.
–Nieróbtego.
–Czego?–spytała,unoszącwyzywającopodbródek.–Zabola-
łacięprawda?
– Do diabła, Viv! – Jack przeczesał palcami włosy. – Jesteś
wszystkim,czegopragnąłem.
Wspaniale, wreszcie się odsłonił. A przecież nie chciał, by
ktoś zaglądał mu w serce. Ale słowa już zawisły w powietrzu;
żałował,żeniemożeichcofnąć.
ZmarszczkapomiędzybrwiamiVivsiępogłębiła.
–Nawetniewiem,cotoznaczy.
Zabrnąłjużdaleko.AVivzasługuje,bypowiedziałjejprawdę.
–Jakwiesz,mojażonazginęła,gdybyłemzagranicą…
Nienawidził wracać myślami do tego okresu w swoim życiu.
Czułjednak,żemusiporazdrugiotworzyćsięprzedViv.Jeśli
ktokolwiek zasługiwał na szczerość z jego strony, to właśnie
ona.Zawszelojalna,uczciwa,pełnapoświęcenia,stałaprzynim
podczas jego ciężkich dni. To dlatego się przed nią otwierał.
Niemiałotonicwspólnegozwczorajsząnocą.Tenzwiązeknie
możesięrozwinąć.Vivwkrótcezrozumiedlaczego.
– Moja żona wyszła po zakupy, gdy jakiś bandyta przypadko-
wo otworzył ogień. Zastrzelił się, zanim gliny zdążyły przyje-
chać.
Jack przełknął ślinę i odwrócił głowę, widząc w brązowych
oczachVivłzy.
–Wyszła,żebykupićmebelkidodziecięcegopokoju–wyszep-
tał. – Nie było mnie przy niej… Kończyłem służbę, pozostał mi
zaledwie miesiąc. Potem planowaliśmy oddać się życiu rodzin-
nemu,októrymzawszemarzyliśmy.
Vivzprzejęciemwciągnęłapowietrze.
–Och,Jack!
Wyciągnęładoniegoręce,ujęłajegodłonieimocnojeścisnę-
ła.Przyjąłtengestniczymkaręzato,żetakbardzopragniejej
dotyku.
– Brakuje mi słów… – Łzy płynęły po jej policzkach. – Znam
tenból–wyszeptała.–Utratęczegośnajukochańszegonaświe-
cie.
Jużotwierałusta,byjąspytaćowyjaśnienie–musiałasięza
tymkryćjakaśhistoria–aleVivszybkozmieniłatemat.
– Ale jesteś najsilniejszym człowiekiem, jakiego znam. Nie
uważasz, że pora ruszyć do przodu i odebrać to, co zostało ci
ukradzione?
Jackzacisnąłzęby.
– Chcę dopaść kryminalistów, którzy omijają prawo i wierzą,
żesąbezkarni.
Puściłajegorękęiobiemadłońmiobjęłajegotwarz.
–Acoztwoimosobistymżyciem?
Gdy patrzyła na niego w tak czuły sposób, Jack zdał sobie
sprawę, że Viv doskonale go rozumie, ponieważ walczy z wła-
snymidemonami.
–Otworzyłemsięraz,Viv.–Złapałjązanadgarstkiiodsunął
jejdłonieodswojejtwarzy.–Drugirazniepopełniętegobłędu.
Dokonałem wyboru, poświęcę swoje życie walce o sprawiedli-
wość.
–Nawetkosztemwłasnegoszczęścia?
Puściłjąicofnąłsięokrok.
– Mam domy w trzech krajach, tyle zleceń, że muszę odma-
wiać klientom i jestem bliski dopadnięcia największej mafijnej
rodzinywBostonie.Jakmogębyćnieszczęśliwy?
KącikiustVivuniosłysięwsmutnymuśmiechu.
–Aha,rozumiem.Upatrujeszwięcszczęściawrzeczachmate-
rialnych.–Odsunęłabiurowyfoteliusiadła.Poruszającmyszką,
uaktywniłaekran.–Muszęodpowiedziećnamejle.Idźjużiza-
mknijzasobądrzwi.
Jackprzezułameksekundywpatrywałsięwczubekjejgłowy,
apotemobróciłjejfotel.Pochylającsię,zacisnąłpalcenajego
poręczach.OczyVivrozszerzyłysięzszoku,gdyszarpnąłfotel
iprzysunąłgobliżej.Ichtwarzeznajdowałysięzaledwiewod-
ległościoddechu.
– Ostrzegałem cię, żebyś mnie nie odsyłała. To, że nie chcę
sięangażować,nieoznacza,żecięniepragnę.
Zgniótłjejustawpocałunku,przeklinającsię,żeznówdałsię
ponieść emocjom. Objął Viv w talii i przyciągnął do siebie. Je-
denrazniewystarczy.Wiedziałtojużwtedy,gdywszedłdojej
sypialni. Był z góry skazany na powtórkę. Nieważne, mogą to
zrobićtu,wjejgabinecie.
Erotycznemyśliprzerwałmudźwięktelefonu.Chciałzignoro-
waćwibrującąwkieszenikomórkę,alebiznesjakzawszeoka-
załsięnajważniejszy.
Viv oderwała od niego usta, cofnęła się o krok i wygładziła
spódnicę.Zakładającwłosyzaucho,odwróciłasiędooknajak-
byzawstydzona.
Będzie musiał dokończyć to później. Pragnął tego pocałunku
i,dodiabła,niemiałzamiarusięprzednimwzbraniać,zwłasz-
czażeonateżtegochciała.Zniecierpliwionywyciągnąłtelefon
zkieszenii,niepatrzącnawyświetlacz,odebrał.
–JackCarson.
–TuBradenO’Shea.Słyszałem,żechceszznamiwspółpraco-
wać.
Jacknatychmiastsięwyprostował.
–Witaj,Braden.
Vivraptowniesięodwróciła;oczymiałaszerokootwarte,usta
jeszczenabrzmiałeodpocałunku.
– Spotkam się z tobą, ale na moich warunkach – oświadczył
Braden.
–Zależy,jakietowarunki–odparowałJack.Niemiałzamiaru
zbytłatwowypuszczaćkontrolizrąk.
– Możesz przyjść do naszego biura w piątek po zamknięciu.
Wtymtygodniujesteśmytrochęzajęci.
Owszem,zFBI,któredepczewampopiętach.
–Awięcwpiątek–zgodziłsięJack.–Dozobaczenia.
–Jeszczejedno…
Jack chwycił mocniej telefon i słuchając, przygwoździł Viv
swoimspojrzeniem.
–Ocochodzi?
–Jeślispróbujeszgraćnadwiestrony,pożałujesz.
Jacksięroześmiał.
–Niepróbujmigrozić.Zapamiętajtosobie!
Rozłączył się, dając tym samym do zrozumienia, kto będzie
rządziłnaichspotkaniu.
–Groziłci?–zdumiałasięViv.
–Doszliśmydoporozumienia.
Vivopasałasięrękamiwpasie.
–Jeślicościsięstanie…
–Damsobieradę.Sprawawkrótcedobiegniekońca.
Zaciskając usta, Viv wbiła wzrok w podłogę. Odznaczała się
dużą odwagą i pewnością siebie, co zawsze uważał za bardzo
seksowneukobiety,aleterazcośdziwnegosięzniądziało.
–Jeślichodzioto,cowydarzyłosięwcześniej…
Znównaniegospojrzała.
–Nieprzepraszaj.
– Nie miałem takiego zamiaru. – Przeciągnął palcem po jej
pełnejdolnejwardze.–Chcęmiećciebiewłóżku.Wmoimłóż-
ku. Nie będę stosował żadnych wymówek ani obietnic. Pragnę
cięizamierzamznówcięmieć.
Wysunęła koniuszek języka i polizała opuszkę jego kciuka.
Przeszyłogonagłepożądanie.
–Możejachcębyćkimświęcejniżkobietą,któramazaspo-
kajaćtwojezachcianki?
Roześmiałsięiznówprzyciągnąłjądosiebie.
– Kochanie, nie w tym rzecz.. Zaspokoiłem już swoją za-
chciankę,jeśliotochodzi.
–Awięckimdlaciebiejestem?
–Potrzebujeszetykietki?Niemożemytegouprościć?
TymrazemVivsięroześmiała.
–Niemożemy.
Jackgłębokowciągnąłpowietrze,rozważająckażdesłowo.
– Nie potrafię tego nazwać, Viv. To, co nas łączy… Nigdy
przedtemtegoniezrobiłem.Jesteśmojąasystentką,przyjaciół-
ką…
–Ikochanką.
Skinąłgłową.
–Towłaśnieciproponuję,nicwięcej.
Przechyliłagłowę,unoszącbrwi.
–Czydlaciebiewszystkomusibyćbiznesem?
–Niemainnegosposobunażycie.
Nachwilęzapadłaciężkacisza.
–Sąinnesposoby–odezwałasięViv.–Szczęście,realizowa-
niemarzeń,stworzenierodziny.
Towszystkozostałomukiedyśodebrane.Zrobiłwiele,bywy-
rzecsiętakichluksusów.
–Wyglądanato,żechcesztylkozaspokoićswojązachciankę
– zauważyła. – Ale ja mam pewne priorytety. Nie pozwolę żad-
nemumężczyźnie,żebystanąłminadrodze…Nawetjeżelibar-
dzominanimzależy.
Vivodwróciłasięnapięcieiwyszłazgabinetu.
Pozostawiłazasobązapachjaśminu,ulotnąobietnicękobiety,
którąmiał,alektórejponownieniezdobędzie.Niemógłnikogo
zatowinićpróczsiebie.
ROZDZIAŁDWUNASTY
Opadłanafotelprzyswoimbiurkuwdomuaukcyjnym.Pogo-
dzinnejinwigilacjiprzezagentówfederalnychwobecnościBra-
dena,Maca,RykeraiLaneynerwymiałazszarpaneipotrzebo-
wałachwiliwytchnienia.
NadalprzeżywałaemocjonalnąhuśtawkęzJackiem.Wjednej
chwilijąodtrącał,bywnastępnejcałowaćjątak,jakbypotrze-
bował jej bardziej niż powietrza. Zasługiwała jednak na coś
więcejniżokazjonalnyseks,gdyJackbędziemiałochotę.Atak
brzmiałajegopropozycja.
AdopcjaKatieprzysparzałajejkolejnychrozterek.Winstynk-
townymodruchuodrazusięzgodziła,aleczyniebyłatosamo-
lubna decyzja? Musi przemyśleć wszystko z każdej strony.
Wnocydługoleżała,zamartwiającsię,czyzdołastworzyćKatie
odpowiedniewarunki.
Tu, gdzie mieszkała, nie było ogródka czy placu zabaw dla
dzieci. Poza tym będzie samotną matką, a Katie zasługuje na
obydwojerodziców.
Dziewczynka już się do niej przywiązała. Przez ten krótki
czas, gdy przebywały razem, zdążyły stworzyć zwarty tandem.
OddanieKatieinnejrodziniebyłobybardzostresującenietylko
dlaViv,alepewnierównieżdladziewczynki.Chociażskończyła
zaledwie rok, doświadczyła dużej traumy. A dzieci potrzebują
stabilizacji.
DźwiękkrokówwyrwałVivzzadumy.Braden!
–Maszchwilę?
Czymożemuodmówić?Skinęłagłowąiwstała.
–Usiądź.–Zrobiłgestręką,gdypodchodziłdofotelanaprze-
ciwkojejbiurka.–Doceniam,żeprzyszłaśwcześniejiodpowia-
dałaś razem ze mną na te wszystkie pytania. A niektóre wyda-
wały się całkiem absurdalne. Federalni wyraźnie próbują nas
naczymśprzyłapać.
–Niemamnicdoukrycia.–Kłamstwostuleciazjejstrony.–
Niczemnąniewskórają.
Nieznaczniepokiwałgłową,zakładającnogęnanogę.
–Lojalnośćtocennarzeczwnaszymfachu.Doceniamy,żeby-
łaśznamiprzezostatnirok.Jakkolwiekdrogabyławyboista.
Uśmiechnęłasię,choćpoczułaniepokój.
– Potrzebuję pracy, ale cenię sobie również życie rodzinne.
Pracatutajdoskonaleodpowiadamojemustylowiżycia.
Braden splótł palce na brzuchu i przygwoździł ją intensyw-
nymspojrzeniemzielonychoczu.
–JakradziszsobiezopiekąnadKatie?
Mimo doskonale utkanej siatki kłamstw zawsze musiała za-
stanowić się nad odpowiedzią. Jedno niewłaściwe słowo lub
gestmogłybyokazaćsięzgubnenietylkodlaniej,alerównież
dla Jacka. A bez względu na to, co działo się między nimi na
gruncieosobistym,nigdynienaraziłabynaszwankjegopracy.
Westchnęła.Niezamierzaławyjawićfaktu,żebyćmożeadop-
tujeKatie.
–Naprawdębardzodobrze.Katiesięprzystosowała.Wprzy-
szłymtygodniuzokazjijejurodzinplanujęmałąuroczystość.
– Katie ma szczęście, że trafiła na ciebie. – Braden pochylił
sięwfotelu,kładącłokcienakolanach.–Mamdlaciebiepropo-
zycję.
Dlaczegosiedzijaknaszpilkach?Totylkomężczyzna.Potęż-
ny tajemniczy mężczyzna, który niebawem może trafić do wię-
zienia.
–Słucham.
–Możerozważyszpracęunasnapełenetat?
Zszokowanaporuszyłasięwfotelu.Tegosięniespodziewała.
Oczywiście nie potrafiła czytać w jego myślach, ale nigdy nie
przyszłojejdogłowy,żechcąjątuwidywaćczęściej.
–Wiem,żemusiszmyślećoKatie,aleniebędziemymielinic
przeciwko temu, jeśli czasem z nią przyjdziesz. – Promienny
uśmiechzłagodziłostrerysyBradena.–Wkrótcezaroisiętuod
dzieci.
Zarównożona,jakisiostraBradenabyływciąży.
–Ilemamczasunaodpowiedź?–MusiomówićsprawęzJac-
kiemispytaćMarthę,czymogłabyczęściejzajmowaćsięKatie.
–Laneychciałabywięcejpracowaćwdomu,awięcprzejęła-
byśniektórejejobowiązki.AjaiZaramielibyśmywięcejczasu
dla siebie. Gdybyś mogła, daj odpowiedź w ciągu najbliższych
kilkutygodni.
Miała nadzieję, że do tej pory sprawa już się rozwiąże
iwogóleniebędziemusiałatupracować.Poczuciewinymimo
wszystko mocno jej ciążyło. W minionym roku zdążyła poznać
rodzinę O’Shea. Niezależnie od kłębiących się wokół nich plo-
tekiniechętnegonastawieniaJacka,szczerzewierzyła,żechcą
skupićsięwyłącznienaaukcjachorazpowiększającejsięrodzi-
nie. Być może zdobywali część obiektów w nielegalny sposób,
aleniebylizatwardziałymiprzestępcami.Anitymbardziejmor-
dercami.
Patrick O’Shea to inna bajka, ale Viv mogłaby się założyć
owszystko,żeBraden,MaciRykerniemielinicwspólnegoze
śmierciąParkerów.Nadalnieznalezionożadnychdowodów.
–Przemyślęto–oświadczyła.–Terazmoimgłównympriory-
tetemjestKatie.Muszęrobićto,codlaniejnajlepsze.
Bradenwstał.
–Niewątpię.Aterazpozwolęciwrócićdopracy.Dziśustali-
myostatecznąlistęinwentarzową.Chybabędąnaniejsiedem-
dziesiątdwaobiekty.
Vivzuśmiechemskinęłagłową.
Gdyzostałasama,odetchnęłagłębokoipotarłaskronie.Gdy-
by miała skłonność do alkoholu, wypiłaby teraz całą butelkę
czegoś mocniejszego. A może wystarczyłaby aromatyczna ką-
pielzbąbelkamiidobraksiążka…Nocóż,nieporanarozkleja-
niesię.
OczywiściewcentrumwszystkiegostałJack.Toonwplątałją
tęskomplikowanąsytuacjęzrodzinąO’Shea,toonwywróciłjej
życie uczuciowe do góry nogami i pozostawił ją z wielkim nie-
dosytem serca. Dla tego frustrującego mężczyzny przeszłaby
przezogień,atymczasemonchciałtylkouprawiaćseks.
Niektóre fantazje nigdy nie mogą się spełnić. Oby przynaj-
mniej udało jej się wymazać obraz Jacka leżącego w jej łóżku.
Zakażdymrazem,gdysiękładłaspać,czułagoizanimtęskni-
ła.Czykiedyśprzezwyciężyćtopragnienie?
Tillymiaławolnytydzień,aleitakprzyszła,bymucośugoto-
wać. Podejrzewał, że raczej z powodu wrodzonego wścibstwa.
Zanimwreszciewyszła,puściładoniegookoizakomunikowała,
żeupiekłakolejnysernik.Dodiabła,takobietaznałajegoplany
nawieczór!Aprzecieżniepisnąłanisłowa.Widaćrozumiałago
bezsłów.
Jednak mogła napiec tyle ciasta, ile chciała, mogła posyłać
mu znaczące uśmiechy i myśleć, że wie, co on zamierza robić
wwolnymczasie,alewgruncierzeczyniemiałapojęcia.
Szczerzemówiąc,jeślichodzioViv,samnicniewiedział.Po-
prosił,bydziświeczoremdoniegowpadłazewzględunaspra-
wyzawodowe.Tylkoztegopowodu.Niemógłpozwolić,byjego
myślipowędrowaływkierunkubardziejosobistym.Zaoferował
jej wszystko, co mógł, a ona to odrzuciła. Widać mieli w życiu
innepriorytety.Mimotonadaljejpożądał.
Dopijał whisky, gdy rozległ się dzwonek. Zamaszyście odsta-
wił szklankę na biurko i ruszył w dół krętych schodów. Ze-
wnętrzneświatłaoświetlałyVivstojącązadrzwiamiztrawione-
goszkła.Tejponętnejpostaciniemógłpomylićznikiminnym.
Poczuł rozlewające się po ciele pożądanie. Och, chciałby od
razujejdotknąć…
Ale otworzywszy drzwi, wiedział, że dziś w nocy jej mieć nie
będzie.NajegowidokoczyVivsięzwęziły.
– Zażądałeś, żebym przyszła po pracy i nie chciałeś powie-
dzieć po co – burknęła, zsuwając kaptur z główki Katie. Jack
wyjąłdzieckozjejramion.–PobiegłampoKatie,myśląc,żecoś
sięstało,alekiedyprzyjechałamtuwtęokropnąpogodę,towi-
dzę,żechybaniepotrzebniesięspieszyłam.
Jack rozpiął kombinezon Katie, podczas gdy Viv zrzuciła
płaszcz i przewiesiła go przez balustradę. Wzięła od niego
dzieckoijerozebrała.
– Co takiego się wydarzyło, czego nie można było omówić
przeztelefonalbomejla?
Jack skrzyżował ramiona i nawet nie starał się ukryć uśmie-
chu.Czytobyłzłymoment,byjejpowiedzieć,jakponętniewy-
gląda,gdysięirytuje?Tenogieńinamiętnośćtryskającezniej
naprawdęgokręciły.
Dodiabła!Niemusiałsiębardziejnakręcać.Musiałsięuspo-
koić. Viv zasługuje na więcej niż to, co jej zaoferował. Nadal
żyłaswoimimarzeniami.
– Po co ten szyderczy uśmieszek? – spytała, mocniej mrużąc
oczy.
–Nigdyniewidziałemciębardziej…
– Umęczonej? Zdenerwowanej? Zmieszanej i jednocześnie
przerażonej?
Zbliżyłsiędoniej,żałując,żenaraziłjąnatakistres.Fizycz-
nieczułasiędobrze,alepowinienwziąćpoduwagę,żetaspra-
wapodwzględememocjonalnymodciśnienaniejswojepiętno.
A przecież jest samotną matką. Zawsze poświęcała się dla in-
nychiniemyślałaosobie.
–Cośsięstało?–Szukałwjejoczachśladułez.
Jeśli się rozpłacze, będzie skończony. Potrafił poradzić sobie
zewszystkim,aleniezełzamikobiety.Zraniłją,alebędziesię
starałwięcejtegoniezrobić.
–Dzisiajznowufederalnimnieprzesłuchiwali.
–Słuchałemnagrania.Doskonalesobieporadziłaś.
Byłzniejcholerniedumny,gdyztakąpewnościąsiebieodpo-
wiadała w kółko na te same pytania. Ale FBI ciągle pracowało
nad tą sprawą i wyglądałoby podejrzanie, gdyby Viv nie była
przesłuchiwana tak jak reszta pracowników i rodziny O’Shea.
ZanimVivzatrudniłasięwdomuaukcyjnym,drobiazgowoomó-
wili jej przeszłość. Dopilnował, żeby była zmotywowana i do-
brzeprzygotowanadotegostarcia.
Mimowszystkowkurzałogo,żeuwikłałjąwtękorupcyjnąro-
dzinę.
Katiewierciłasię,Vivopuściłająnapodłogę.Jackprzyglądał
się,jakdziewczynkasiępodnosi,łapiącVivzanogi,apotemza
wąskąspódnicę,irozglądałasięciekawieponieznanymotocze-
niu.
Cóż,jegodomniebyłprzyjaznydzieciom.
–Dlaczegomniewezwałeś?
Skupiłwzroknastojącejprzednimkobiecie–kobiecie,której
niepowinientakpragnąć.
–Wprowadzaszsiędomnie.
ROZDZIAŁTRZYNASTY
Vivparsknęłaśmiechem.Chybasięprzesłyszała!
– Niezły dowcip. O co naprawdę chodzi? I gdzie jest twoja
przyzwoitka?
Jack oparł rękę o poręcz schodów i pochylił się, by spojrzeć
jejwoczy.
– Tilly wyjechała na kilkudniowy urlop. Wprowadzasz się. To
niepodlegadyskusji.
–Niewiem,cokombinujeszwtymswoimdynamicznymumy-
śle,aletoniejestmożliwe.–WskazałanaKatie,którazaczęła
raczkowaćpopodłodze.–Jesteśmywedwie.
–Przeprowadziszsięzdzieckiem–oświadczyłJack,jakbyto
byłooczywiste.
Pokręciłagłowąiskrzyżowałaramiona.
–Cowciebiewstąpiło?Odrzuciłamtwojąjakżeromantyczną
propozycję sypiania z tobą na każde zawołanie, a więc teraz
próbujesz przesadnie to naprawić, chcąc, żebyśmy zamieszkali
razem?
–Dodiabła,nie!–Zaczerpnąłgłębokopowietrzaipotarłdło-
nią kark. – Uważam, że tu będziesz bezpieczniejsza. Jeśli Bra-
den złoży wszystko do kupy albo dostanie cynk, że pracujemy
razem… To zbyt ryzykowne. Już słyszałaś podejrzane odgłosy
wswoimmieszkaniu.Następnymrazemmogęniezdążyćzod-
sieczą.Systembezpieczeństwawtwoimbudynkujestśmieszny.
Vivprzewróciłaoczamiiweszładosalonu.Katiebadałanową
przestrzeń, a Viv z doświadczenia wiedziała, że nie może tak
aktywnegodzieckaspuszczaćzoka.
– Trzeba znać kod, żeby tam wejść. Jestem całkowicie bez-
pieczna.Napewnosąsiedziprzesuwalimeblelubcośpodobne-
go.Zareagowałamzbytgwałtownie.
KatiezaczęłapełznąćwkierunkukominkaiVivmusiałainter-
weniować. Gdy znów odwróciła się w stronę szerokiego wej-
ścia, Jack spojrzał jej w oczy. Opierał się o framugę, ręce miał
skrzyżowane na piersi, a wyraz jego twarzy świadczył, że nie
jestwnastrojudokłótni.Okej,onateżniemiałaochotyciągnąć
tejbezsensownejrozmowy.
–Jeśliniemasznicwięcejdopowiedzenia,jadędodomu.Nie
lubięprowadzićprzytakiejpogodzie.
– Musimy porozmawiać. Jeśli koniecznie chcesz wrócić, od-
wiozęcięwieczorem.Albojutrorano.
Viv zerknęła na Katie, która wstała, trzymając się stolika.
MożeVivobniżyłabysobieciśnienie,liczącdostu.Aleniemiała
na to czasu. Jack sprawiał wrażenie bardzo pewnego siebie,
jakbyuważał,żeonazrobiwszystko,corozkaże.
– Znasz mnie dobrze, powinieneś więc wiedzieć, że nie ule-
gamniczyimżądaniom.–Okrążyłastolikiusiadłanaskórzanej
kanapie. Mebel wyglądał tak, jakby nikt nigdy na nim nie sie-
dział, co zapewne było prawdą, zważywszy że Jack nie cieszył
sięopiniąszczególnietowarzyskiego.–Jestembezpiecznatam,
gdzie mieszkam, ale zgadzam się, że nie będę przychodzić do
ciebiedobiura,dopókitowszystkosięnieskończy.Tokompro-
misowewyjście.
JackodepchnąłsięodfutrynyiniespuszczającoczuzViv,ru-
szyłwjejkierunku.Gdystanąłnadnią,Vivsięroześmiała.
–Zastraszaćtomożeszswoichwrogów.Jasięciebienieboję.
–Niepozwolę,żebycięskrzywdzono.JeśliBradennaszdema-
skuje…
Słowa Jacka przyprawiły ją o dreszcz. Poznała jego prze-
szłość, wiedziała, jak straszliwej straty doznał, i tylko dlatego
nie zabrała Katie i nie wyszła od razu. Bał się o nią. Jak może
sięnatozłościć?
Nie da się jednak sterroryzować. Nie może ze względu na
swoje zdrowie psychiczne. Była w nim prawie zakochana…
Przebywaniepodjednymdachemiudawanazabawawdomnie
wchodząwgrę.
– Nikt nie zrobi mi krzywdy – zapewniła. – Właśnie zapropo-
nowanomitampracęnapełenetat.
–Kiedy?
– Dzisiaj. – Viv zerknęła w bok; Katie znów sunęła w stronę
kominka.–Bradenprzyszedłdomnieposkończonychprzesłu-
chaniach.
Katiezaprotestowała,gdyVivwzięłająnaręce.Tendomzde-
cydowanie należał do samotnego mężczyzny. Jeszcze jeden po-
wód,dlaczegoniemogłytuzostać.
–Comuodpowiedziałeś?
Viv zdjęła bransoletkę i podała ją Katie. Złoty przedmiot po-
wędrowałdoustdziecka,aleKatieprzynajmniejniemogłasię
nimzakrztusić.
–Obiecałam,żetoprzemyślę.–Zmęczeniedawałojejsięwe
znaki.Podeszłaznówdonieużywanejkanapyiusiadła.Zsunęła
buty. Miała już dość na ten dzień. – Wyjaśniłam, że muszę my-
ślećoKatie,alechciałamteżporozmawiaćztobą.
Jack usiadł obok niej. Oparł łokcie na kolanach, pochylił się
izapatrzyłwprzestrzeń.
–Niepodobamisięto–mruknął.
– Myślałam, że będziesz skakał do góry. Moja obecność tam
każdegodniamogłabysięprzydać.
–Onichybacoświedzą.
Vivpokręciłagłową.
–Niesądzę.
Jackuniósłbrwi.
–Dlaczego?Boweszłaśznimiwswegorodzajuzażyłość?
Uraza w jego głosie sprawiła, że ogarnęło ją poczucie winy.
Napewnobyłpowód,byczułasięwinna,aleniezewzględuna
towarzyską poufałość z cieszącą się złą sławą rodziną. Chciała
sprawiedliwościdlamordercówrodzicówKatie,aleuważała,że
niebylinimijejpracodawcy.
–Niechcęsięztobąspierać.
Zaczęławstawać,gdyJackpołożyłjejrękęnakolanie.
–Zostań.
Natenjednoznacznyrozkazznieruchomiała.Jackpotrafiłtak
na nią patrzeć, że chciała mu być posłuszna. To ją irytowało.
Nie mogła pozwolić, by ją zdominował. Nie proponował jej
przecieżzwiązku,onazresztąznałasekret,któryitakwszystko
byzniszczył.
Nieuchronniesprawystanąnaostrzunoża.Anakoniecoby-
dwojepoczująsięzranieni.
–Zgodzęsięnatępracę–powiedziała.–Tosprytneposunię-
cie.Awieczoramiwdomumogępracowaćdlaciebie.Toprzy-
bliżynasdorozwiązaniasprawy,jestempewna.
Jackwestchnąłipokręciłgłową.
– Jeśli znajdziesz coś obciążającego, nie możesz tego ot tak
wziąć.Tomożebyćpułapka.Jeślicokolwieksięstanie,będąob-
winiaćciebie.
Katiezsunęłasięnapodłogę,zabierającbransoletkęViv.
–Jestemtegoświadoma.Niezrobięnic,żebyichzaniepokoić.
Viv wiedziała, gdzie są kamery, znała hasła do rozmaitych
kontijeślibędziesamawbiurze,nadarzysięokazjadorozmów
zwielomaludźmi.
Cozaironia!NadziennikPatrickanatknęłasięprzypadkowo.
Kiedyrzeczywiścieusiłowałacośwywęszyć,odkryłabardzonie-
wiele. Skopiowała pewne dokumenty w nadziei, że coś w nich
znajdzie,aleniemiałaszczęścia.
Potwierdzałysięjejpodejrzenia,żerodzinaO’Sheajesttaka,
zajakąsiępodaje.
–Chcęznaćkażdytwójruch,każdykontakt,nawetto,cojesz
nalunch.
–Niesądzisz,żetolekkaprzesada?
Spojrzałjejprostowoczy.
–Chodziotwojebezpieczeństwo.Nigdyniedośćostrożności.
Przeszył ją dreszcz. Ta dominująca opiekuńcza cecha była
wnimbodajnajseksowniejsza…Aseksumiałprzecieżpoddo-
statkiem. Siedząc tak blisko niego i wdychając jego zapach,
przypomniałasobie,jakczułasięwjegoobjęciach.Wspomnie-
nie jego rąk wędrujących po jej ciele pozostanie w niej za za-
wsze.Tamtanocbyłajednymznajlepszychmomentówwjejży-
ciu.
Do licha, jeśli mają omawiać sprawy zawodowe, musi zacho-
waćdystans.Niepowinnatakbardzogopragnąć.
Chciałapowiedziećmuodzienniku,alepoczuciewinyioba-
wa, że przysporzy mu bólu, przezwyciężyły potrzebę prawdo-
mówności.Wiadomość,kimbyłjegoojciec,niechybniegoznisz-
czy.Twardazimnaprawdaoojcumożezachwiaćjegodążeniem
dowymierzeniarodzinieO’Sheasprawiedliwości.
Jackzerwałsięnarównenogiipognałprzezpokój.Vivpod-
skoczyła za nim. Na szczęście złapał Katie, zanim zdążyła się
wdrapaćnakamiennepalenisko.
Wspaniale! Oddawała się fantazjom i zignorowała bezpie-
czeństwoKatie.Naprawdępowinnaprzemyślećswojeprioryte-
ty.
–Niezłysprint!–JackpodniósłKatieikilkarazypodrzuciłją
wpowietrze.
Vivoniemiałanatenwidok.Niepodejrzewała,żelubisięba-
wić z dziećmi. Przy jego rozwiniętym instynkcie opiekuńczym
na pewno postawiłby rodzinę na pierwszym miejscu. Byłby
wspaniałymojcem.Uśmiechmalującysięnajegotwarzypowie-
działjejwszystko,copowinnawiedzieć.Tenmężczyznapragnął
miećrodzinę!
Bez wątpienia zakochała się w nim po uszy. Próbowała unik-
nąć głębszych emocji, mając nadzieję, że to tylko fizyczne za-
uroczenie.Aletaksięniestało.
Poczułapieczeniawoczach.Mruganiepowiekaminaniewiele
się zdało, ponieważ spływały jej na policzki. Otarła je wierz-
chemdłoniiodrzuciławłosydotyłu.
Jackzerknąłnanią,apotemznieruchomiał.PrzyciskającKa-
tiedopiersi,wkońcudoniejpodszedł.
–Wszystkozniąwporządku–zapewnił.
Skinęłagłową,ponieważgłosuwiązłjejwgardle.
–Cocijest?–naciskał,klepiącKatiepoplecach.
DużadłońcałkowicieprzykrywałaróżowykombinezonKatie.
Silnymężczyzna,któremuokrutnylostyleodebrał…Aonajesz-
czedołożymucierpień.
Napłynęła jej do oczu kolejna fala łez. Nawet nie próbowała
ichukryć.Musipowiedziećmuprawdę.Kochałago,alezasługi-
wałnato,bywiedzieć.
Jack objął ją wolną ręką i przytulił. Odruchowo położyła mu
głowęnaramieniu,chociażniemiałaprawategorobić.Szuka-
nie pocieszenia u mężczyzny, którego okłamywała, jest co naj-
mniejhipokryzją.
–Jack…
KatiewyciągnęłarączkęizłapałaVivzawłosy.
– Nie, nie. – Jack przekręcił się lekko, delikatnie odsuwając
Viv na bok. – Ależ to maleństwo jest zaborcze. I uwielbia
wszystkowkładaćdobuzi.
Viv zamknęła oczy. Nie była w stanie nic więcej wykrztusić.
Przyznałasięprzedsobą,żegokochaiterazbyłaokrokodwy-
jawienia tajemnicy, która go zniszczy. Dlaczego życie musi być
ażtakskomplikowane?
–Comówiłaś?
– Przepraszam. – Pociągnęła nosem, próbując odzyskać rów-
nowagę. – Chyba jestem przemęczona. Próbuję wymyślić, jak
urządzićprzyjęciedlaKatie.
–Pomogęcijezorganizować.Powiedztylko,comamrobić.
Vivroześmiałasię,zpowodułezobrazprzedoczamimiałaza-
mazany.
–Częstoorganizujeszurodziny?
KpiącyuśmiechJackaroztapiałjejserce.
– Nigdy nie organizowałem. Ale to chyba nie takie trudne?
Katiekończydopierorok.Niemaspecjalnychoczekiwań.
– Wiem. – Viv wysunęła się z jego objęć; jakże łatwo byłoby
czerpaćwsparciezjegosiły.–Alechciałabym,żebywypadłyjak
najlepiej.
JackspojrzałnaKatiebawiącąsięguzikiemprzykołnierzyku
jegokoszuli.
–Będzieszmiałanajwiększytortipokójpełenzabawek,wier-
cipięto.
– Bez przesady – odrzekła Viv. – Moje mieszkanie nie jest aż
takwielkie.
Wygładziła jedwabną bluzkę i osuszyła oczy, podejrzewając,
żetuszpozostawiłsmuginajejtwarzy.
–Zostańtudziś–powiedziałJack.–Jesteśwykończona.
Vivpokręciłagłową.
–Damsobieradę.Zresztąmamtylkokilkapieluchwtorbie,
aKatiebędziebrakowaćprzytulanki,zktórązasypia.
Uderzyła ją intensywność jego spojrzenia. Widziała w tych
oczach mężczyznę, który kochał i wszystko stracił. Czy kiedy-
kolwiekwpełnisięprzedniąotworzy?Czyopuścigardę,gotów
nanowyzwiązek?
Ogromnie mu współczuła. Z powodu tego, co w życiu prze-
szedł oraz prawdy, z którą przyjdzie mu się zmierzyć. Kochała
go, pragnęła z nim być, ale nie mogła znaleźć słów, by mu to
wyznać.
–Niepatrztaknamnie,Viv.
–Widzę,jakijesteśnaprawdę–wyszeptała.–Wiem,żechcesz
więcej,aleniepozwalaszsobienauczucie.
–Niemogęsobienaniepozwolić.Jużnie.
– Jedziemy do domu, kochanie. – Viv sięgnęła po Katie, ale
dziewczynkazaprotestowała,wczepionawJacka.
Odwracając się od Jacka, ruszyła do holu. Podążył za nią.
WpośpiechuzaczęłaubieraćKatie.
–Zadzwoń,kiedydotrzeszdodomu.
VivwzięłaKatienaręceioparłająnabiodrze.
–Niepowinnociętoobchodzić.Jestemtylkotwojąasystent-
ką. – Wyminęła go i otworzyła drzwi. – Do zobaczenia w biu-
rze…Awłaściwienie,ponieważbędępracowaćwdomu.
Jack położył dłoń na drzwiach i zatrzasnął je, odcinając do-
stępzimnegopowietrza.Odwróciłasięraptownie,alenimzdo-
łałapowiedziećsłowo,pocałowałjągwałtownie.
–Jesteśkimświęcejniżmojąasystentką,więcprzestańciągle
to powtarzać. Zawiadomisz mnie, kiedy dotrzesz do domu, po-
nieważ martwię się o ciebie. Do diabła, Viv! Zbytnio się mar-
twięinatympolegaproblem.
Po tych słowach cholernie trudno jej było złościć się dalej.
Sięgajączasiebie,nacisnęłaklamkę.
–Tojużtwojasprawa.
ROZDZIAŁCZTERNASTY
CzterydniminęłybezkontaktuzViv.Niesłyszałjejśmiechu
aninawetmiękkiegotonujejgłosu.Niewidziałjejwyrazistych
oczu, którymi mu się przyglądała, kiedy myślała, że on nie pa-
trzy.Całeczterydni.
Przysyłała mu tylko mejle i esemesy. Każda chwila bez niej
przysparzała mu cierpienia. Do diabła, tęsknił za nią! Już pod
koniecpierwszegodniazauważyłpustkę.Wyrwęwżyciu,którą
wypełnićmogłatylkoViv.
Odkądstałasiędlaniegotakważna,żebezniejczułsiężało-
śnieniekompletny?
W biurze zrobiło się piekielnie nudno. I nie pachniało jaśmi-
nem. Irytująco pogodny żółto-biały gabinet Viv drwił sobie
zniego,ilekroćgomijał.
Po czterech dniach rozłąki stał wreszcie przed drzwiami jej
mieszkania,obładowanytorbami.DziśbyłyurodzinyKatie.Viv
przysłała mu esemesa, że będzie tort, a później może wybiorą
sięnasankidoparku.Skwapliwieskorzystałzzaproszenia.
Tęsknił nie tylko za Viv, brakowało mu również Katie. Nie
wiedział, kiedy przywiązał się do tej dziewczynki, ale już nie
mógłsiędoczekać,żebyzłożyćjejżyczenia.
Może kupił za dużo prezentów? Nie, w takich sprawach nie
malimitów.
Drzwi sąsiadki się uchyliły. Jack jęknął w duszy, ale odwrócił
sięzuśmiechemprzyklejonymdotwarzy.
– Miło pana znowu widzieć – powiedziała Martha. Obrzuciła
wzrokiemtorby.–TowszystkodlaKatie?Och,rozpuszczacietę
małą.
Nie zamierzał wspominać ani o domu dla lalek, ani o samo-
chodzienabaterię,którepozostawiłwSUV-ie.
Viv otworzyła drzwi, wybawiając go od dalszej rozmowy
zwścibskąopiekunką.
–Wejdź,Jack.–PomachaładoMarthy.–Jeszczerazdziękuję
zasłonia.Katiegouwielbia.Przyniosęcikawałektortu.
Sąsiadkapuściładoniejoko.
–Niespieszsię.
JackukłoniłsięMarcieiwszedłzaVivdośrodka.Zachichota-
ła,zamykającdrzwi.Gdysięśmiała,jejurodawprostzapierała
dech. Z rozpuszczonymi włosami i w prostym kremowym swe-
terku podkreślającym kształty, była kwintesencją dziewczyny
zsąsiedztwa,ajednocześnieuosobieniemkobiecości.
Jakże jej pragnął! Propozycja, by z nim zamieszkała, była
uczciwa;naprawdęobawiałsięojejbezpieczeństwo.Alejedno-
cześniepragnąłmiećjąpodswoimdachem,bysycićsięjejwi-
dokiemidotykiem.
–Nigdyniewidziałam,żebyktościęprzestraszył.–Nieprze-
stawałasięśmiać.–AtyboiszsiępoczciwejMarthy!
Niezaprzeczył.Starszapanigonaprawdęprzerażała.
Rozejrzałsiępomieszkaniu.Pękróżowychbalonikówleżałna
jadalnymstoliku,wszystkiemeblezostałyprzewiązaneróżowy-
miwstążkami.Nablaciestałydwatorty–małyfioletowyzjed-
ną świeczką pośrodku i większy różowy w fioletowe i białe
kropki.
–Napracowałaśsię–zauważył.
Zerknęłanaprzyniesioneprzezniegotorby.
–Mamnadzieję,żetowszystkoniejestdlaKatie.
–Wsamochodziemamwięcej–powiedział,aVivzrobiławiel-
kie oczy. Poczuł się jak głupek. Może trochę się zapędził, ale
trudno.Niebyłomuprzykroinadalwierzył,żeKatiezasługuje
na wszystko i jeszcze więcej. – Miałem problem z wybraniem
tylkojednegoprezentu.
–Jack!–Vivzwestchnieniemprzymknęłaoczy.Gdyjeotwo-
rzyła,znównapotkałajegospojrzenie.–Idźporesztę.
–Niejesteśzła?
–Czytomaznaczenie?
– Właściwie nie. Szczerze mówiąc, gdybym miał więcej miej-
scawsamochodzie,kupiłbymcośjeszcze.
Vivpotarłaskronie.
–Nieukrywam,żejestemzaskoczona.Aleokej,idźporesztę,
ajaprzebioręKatiewodświętnystrój.
Wychodził do samochodu kilka razy. Dostał zadyszki, zanim
zdołałwnieśćwszystkodomieszkania.Zdecydowaniemusipo-
prawićkondycję.Ostatniobyłzbytzajęty,byczęstoodwiedzać
siłownię.
Całemieszkaniezarzuciłpaczkami.Kolorowepudełkazasłały
salon,atorby,któreprzyniósłzapierwszymrazem,piętrzyłysię
nastole.
Katie w nakrapianym ubranku z falbankami wyłoniła się na
czworakachzsypialni.Doskonalekomponowałasięznowąde-
koracjęmieszkania.
Viv pochyliła się, by wziąć dziewczynkę pod ręce, gdy ta na-
glewstałaichwiejnymkrokiemruszyławstronęJacka.
Sercemunapęczniałozemocji.Jakmógłtaksięekscytować
widokiem dziecka stawiającego pierwsze kroki? Jednak nie
mógłpowstrzymaćsięprzeduśmiechem.
–Kiedytosięzaczęło?–spytał.
Zanim zdał sobie sprawę, co robi, pochylił się i wyciągnął
ręcedoKatie.Szerokidwuzębnyuśmiechdoresztygorozbroił.
–Jakiśtydzieńtemu,alerobisięcorazsilniejsza.
Jacknaglewyobraziłsobie,żesąrodziną,itawizjauderzyła
gojakgrom.Chciałjąwymazaćsprzedoczu,aleniemógł.Gdy-
by pragnął mieć rodzinę, szukałby dokładnie takiej kobiety jak
Viv. Doskonale opiekowała się dzieckiem i wyglądała bardzo
seksownieiuroczozzarumienionymipoliczkami,gdyprzyłapał
ją,żenaniegopatrzy.
Ale tamten mężczyzna zniknął. Jego marzenia zostały unice-
stwione.NiezbudujeprzyszłościzViv.
Katiezapiszczała.
–Dogóry,dogóry!
Nie wahał się ani chwili. Nawet nie pytał, kogo Katie prosi,
tylko chwycił ją w ramiona. Ciężar małego ciałka, delikatna
rączka,którąobjęłagozaszyję…Byłowtymcośwyjątkowego,
cośrozczulającego.
Możepowinienzacząćmyślećozałożeniurodziny?Wiedział,
żejegożonachciałaby,byżyłdalej,byszedłdoprzodu.
– Jak myślisz, czy powinniśmy pozwolić jej od razu skoszto-
waćtortu?–spytałaViv,gdyprzeszlidoaneksukuchennego.
Jacksięroześmiał.
–Niesądzę,żebyobowiązywałyjakieśzasady.
UsiadłprzystolikuiposadziłsobieKatienakolanach.
–Przynieśtort,zobaczymy,coznimzrobi.
Vivszerokootworzyłaoczy.
–Ubrudzicię.Posadźjąwjejkrzesełku.
Jackwzruszyłramionami.
–Damysobieradę.Mamjeszczeinnekoszule.
Udałomusiępodwinąćrękawy,aVivprzyniosłatortiposta-
wiłagoprzedKatie.
– Przytrzymaj jej ręce, gdy zapalę świeczkę. – Po chwili
zuśmiechemwyciągnęłakomórkęzkieszeni,żebyzrobićzdję-
cie.–Powinniśmyzaśpiewać?
–Oczywiście.
Jackzaintonował„HappyBirthday”.Wcalenieczułsięgłupio
pośrodku tego morza różowości. Jeśli już cokolwiek czuł, była
to…nadzieja.Chciałjąmieć.
Viv śpiewała i robiła zdjęcia, a Jack pokazywał Katie, jak
zdmuchnąć świeczkę. Dziewczynka nie mogła zrozumieć, o co
chodzi.NapotkałspojrzenieViv.Uśmiechnajejtwarzysprawił,
żeścisnęłomusięserce.Zanimzdołałocenićswojeemocje,Viv
pochyliłasięnadświeczkąirazemjązdmuchnęli.
Przesunął palcem po lukrze. Pokazał Katie kropkę na torcie,
apotemwziąłjejrączkęipoprowadziłdociasta.
To w zupełności wystarczyło. Katie zanurzyła obie rączki
wbiałymcieściezkolorowymlukremizaczęławkładaćgarście
miękkiego kremu do buzi. Umazała sobie włosy i spodenki,
apotemodwróciłasięiwytarłarączkęoustaJacka.
Jackoblizałwargi,aVivparsknęłaśmiechem.
–Naprawdęniezły.Samaupiekłaś?
– Tak. Nie mam wielkiego doświadczenia, ale uznałam ten
przepiszaprosty.
Odłożyłatelefoniposzłaposerwetki.Oczywiściebyłyróżowe
wbiałekropki.
–Jeślichodziotamtendzień…
Pokręciłagłową,ucinająctemat.
–Niechcęotymrozmawiać.Zapomnijmyotym.
Zaskoczony przysunął ciasto do Katie, zanim napotkał inten-
sywnespojrzenieViv.
– Czy to nie powinna być moja kwestia? To ja chciałem
owszystkimzapomnieć,aleniemogę.
–SkupmysięnaKatie.–Vivznówsięuśmiechnęła,aonpo-
czuł ciepło na ciele i w sercu. – Zastanówmy się lepiej, gdzie
mogęschowaćtewszystkiezabawki.
Niechciałrozmawiaćozabawkach.Chciałjejpowiedzieć,jak
bardzo za nią tęsknił i jak źle sobie radził z tą sytuacją. Ale
głównie chciał, by się wspólnie zastanowili, jak mogą wyelimi-
nować to seksualne napięcie, które przyciągało ich do siebie.
Cóż,miałnieodpartewrażenie,żeistniejetylkojedensposób.
ROZDZIAŁPIĘTNASTY
Wyrzucił koszulę do śmieci. Nie warto, by Tilly oddawała ją
do pralni. Zdawało się, że kolorowy lukier wżarł się w nią na
stałe. Ale mniejsza z tym. Naprawdę nie mógł sobie przypo-
mnieć, kiedy ostatnio tak dobrze się bawił. Na pewno co naj-
mniejprzeddziesięciulaty.
Spodnie też miał poplamione, ale przecież nie mógł parado-
waćwczarnychbokserkachiszarympodkoszulku.
Viv zabrała objedzoną słodkim ciastem jubilatkę do wanny.
BiednaKatie,oczyjejsiękleiłyzezmęczenia,awłosybyłypo-
sklejanelukrem.Potrzebowałagruntownegomycia.
Jack został na chwilę sam w salonie. Próbował posprzątać.
Może powinien kupić Viv nowe mieszkanie? Doprowadzenie
tegomałegolokumdostanupoprzedniegozajmiesporopracy.
Prezenty, którymi obsypał Katie, upodobniły salon do działu
zzabawkamiwdomutowarowym.
Niechcianeemocjenagleścisnęłymuserce.Przywiązałsiędo
tego uroczego dziecka, chociaż tyle razy sobie powtarzał, że
tegoniezrobi.Aletylkoosobapozbawionasercamogłapatrzeć
natęsłodkąbuzięiniepoczućwięzi.Katiepotrzebowałauczu-
cia. Do diabła, przecież pragnął jej dać wszystko! Zabawki to
jedno, ale chciał, by miała wspaniałą rodzinę. Ale utrata Katie
będziedruzgocącadlaViv.Zaczynałmyśleć,żerównieżdlanie-
go.
Skupił się na teraźniejszości. Wziął torbę na śmieci i zaczął
zbierać papiery i pudełka. Potem ustawił zabawki pod ścianą.
Gdyomiótłwzrokiemjadalnięikuchnię,jęknąłwduchu.Nieda
radytegowyczyścićbezużyciamyjkiciśnieniowej.
GdyVivpojawiłasięwsalonieirozejrzaławokół,wybuchnęła
śmiechem.
–Jakośprzeżyliśmy.
Jack spojrzał na jej potargane włosy, mokry kosmyk zlepiony
kawałkiem lukru figlarnie tańczący nad uchem. Zdjęła sweter.
MiałateraznasobiebiałyT-shirt,któryopinałjejpiersiisięgał
ledwie do pasa. Nawet w takim wydaniu wyglądała pociągają-
co. Poznał już jedwabistość jej skóry i pragnął znów poczuć ją
podswoimidłońmi.
Ale nie chciał zniszczyć rodzinnego święta, jakie stworzyli.
Wiedziałjednak,żedziśwszystkobyłotymczasoweiulotne:Ka-
tie,Viv,on,przyjęcie,atmosferadomowegoszczęścia.
– Może weźmiesz prysznic, a ja zajmę się kuchnią? – Viv po-
deszła do stołu, na którym panował potworny bałagan. – Po-
sprzątamtu.Nieprzyszedłeśdonaspoto,żebyobrzuconocię
tortem. Musisz jakoś wrócić do domu. – Zerknęła na niego
przezramię.–Gdzietwojakoszula?
–Wkoszunaśmieci.
–Mogęcijąuprać.Niemapotrzebywyrzucaćdobrejkoszuli.
–Mamichwięcejwdomu.
Vivprzewróciłaoczamiiskupiłasięnasprzątaniu.
–Nieproponuję,żewypioręcispodnie.
Niemógłpowstrzymaćuśmiechu.
–Jeślichcesz,żebymjezdjął,poprostupoproś.
Flirtowanie jest niebezpieczne, ale potrafił się kontrolować.
Pomoże jej posprzątać, a potem wyjdzie. Robiło się późno. Ale
właściwie co miał do roboty? Po raz pierwszy od lat nie miał
ochotywracaćdopustegodomu,gdziejegooddechodbijałsię
echemodścian.
– Lepiej pomóż mi sprzątać, jeśli zostajesz – powiedziała ze
śmiechem.–Weźtorbęijąprzytrzymaj.
Jackwyjąłkolejnyworekspodzlewuigootworzył.
Odwracając się ze zwiniętą serwetą i kawałkami rozgniecio-
negociasta,Vivpotknęłasięikleistamaźwylądowałanapiersi
Jacka.
–Och,przepraszam!
Upuściłworek,zgarnąłsolidnąporcjęlukruirzuciłniąwViv.
Lukierwylądowałnajejdekolcie,poczymzniknąłmiędzypier-
siami. Zmrużyła oczy, ale figlarny błysk ostrzegł go, że wojna
dopierosięzaczyna.Podniósłworekiprzytrzymałgojaktarczę,
ale Viv zdążyła już chwycić kawałek ciasta i trafiła go nim
w głowę. Potem uciekła do salonu i wyciągnęła ręce w obron-
nymgeście.
–Jużdobrze.Pokój!
Szerokiuśmiech,radośćwjejoczach…Nawetumazanakre-
memwyglądaładiabelnieseksownie.
–Niesądzę!–Szedłwjejkierunku.–Trafiłaśmniedwarazy.
Jestemciwinienrewanż.
– Pierwszy raz to był przypadek. Jest remis. – Cofnęła się
okrokiuderzyłanogamiokrawędźkanapy.
Gwałtowniechwyciłjązaramięiprzyciągnąłdosiebie,apo-
temdrugąrękąroztarłlukiernajejpiersiach.Niespuszczając
zniejwzroku,powoligładziłodsłoniętąskóręnadkoszulką.Za-
drżałapodwpływemtejpieszczoty.
–Niegraszfair....
Jackobjąłjąwtalii.Prześlizgującsiępalcamidogóry,roztarł
ostatnikawałeklukrunajejustach.
–Jawnicniegram,Viv.
Odchyliłjejgłowędotyłuikoniuszkiemjęzykazlizywałlukier
zjejobojczyka.
–Jack…
Sposób,wjakiwyszeptałajegoimię,podsyciłwnimpożąda-
nie. Chwytając ją za biodra, przycisnął jej ciało mocno do sie-
bie.
– Doprowadzasz mnie do szaleństwa – oznajmił cicho. – Pró-
bowałemcięignorować,naprawdęsięstarałem.Ale,dodiabła,
Viv,pragnęcię!
Złapała go za włosy, ponaglając. Nie mógł już się powstrzy-
mać,byniezerwaćzniejubraniainiepociągnąćjejnapodło-
gę.
–Awięcjestemtwoja…
Przywarła ustami do jego warg, jakby żądając, by zmienił
swojesłowawczyn.Żadenproblem.Wsunąłrękęztyłupodjej
koszulkęigładziłjejskórę.Oderwałaustaodjegowargizaczę-
ła zlizywać lukier z jego twarzy, a potem szyi. Był napięty, ale
niechciałniczegoprzyspieszać.
–Dziświeczórchcęczegośekstra–oświadczył.
Vivzuśmiechemuniosłagłowę.
–Możezaczniemyodprysznica?
Podniósłjązpodłogiiruszyłdoholu.Objęłagonogamiwta-
lii.
–Chodźmydołazienkiprzysypialni.Mamtamdużyprysznic.
Skręcił do jej pokoju. Postawił ją na chwilę na podłodze, by
zdjąćjejkoszulkęprzezgłowę.Lukier,kremiokruszynyciasta
pokrywały jej koronkowy biały stanik. Nie zwlekając, pochylił
sięizlizałwszystko,ażcaładrżąc,złapałagozaramiona.Roz-
piął jej stanik i odrzucił na bok. Potem jego podkoszulek wylą-
dował na podłodze. Obrzuciła badawczym wzrokiem jego tors,
zanim sięgnęła do spodni. Jack obserwował z góry, jak go roz-
biera.Delikatnedłoniedrżały,gdyrozsuwałazamek.Nakoniec
zsunąłspodnie.
– Jeśli nie zamierzasz kąpać się w majtkach, sugeruję, żebyś
jezdjęła.
Szeroko otwartymi oczami przyglądał się, gdy stanęła przed
nimcałkiemnaga.Wyciągnąłdoniejręce,objąłjąwpasieity-
łemskierowałdołazienki.
–Dokładniecięumyję.
Delikatnienakryładłoniąjegoprzyrodzenie.
–Lubięmężczyzn,którzysądokładni.
Litości, ona go zabije! Nie było nic bardziej seksownego od
kobiety,któraprzejmujeinicjatywęiwie,czegochce.
Prysznicmiałdwieszklaneścianyideszczownicę.Jackotwo-
rzył drzwi, puścił wodę i sprawdził temperaturę, zanim wszedł
do środka i pociągnął Viv za sobą. Ustawił ją dokładnie pod
prysznicem,odsuwającwłosyzjejtwarzy.
Strumień wody spływał po jej skórze. Jack wodził dłońmi
wzdłużjejboków.
–Powiedzmi,czegochcesz–wyszeptała.
Obróciłją,ażjejplecydotknęływykafelkowanejściany.
–Całejciebie.
Wsunął rękę pomiędzy jej uda i zaczął ją pieścić. Odrzuciła
głowę do tyłu, przymknęła powieki. Jego pieszczoty wprawiały
jąwdrżenie.Zaczęłasięlekkokołysać.Jackzlubościąpatrzył,
jakroztapiasiępodjegodotykiem.Takobieta,innaniżwszyst-
kie, była dla niego objawieniem. Z powodu szoku aż zakręciło
musięwgłowie.
Vivdyszała,przekrzywiającgłowęnabok.Wodaspływałapo
jej zarumienionej skórze, zatrzymując się na sekundę na
ustach,zanimwysunęłajęzyk,byjąusunąć.
Wchwili,gdyjejciałonapięłosięjakstruna,Jackznówobjął
jej wargi. Mówiąc, że pragnie jej całej, nie żartował. Usłyszał
przeciągły jęk, gdy złapała go za ramiona. Przywarła do niego
jeszcze mocniej. A gdy w końcu znieruchomiała i oderwała się
odniego,zamrugałapowiekamiispojrzałamuwoczy.Zagryzła
obrzmiałą dolną wargę. Jack wysunął spod niej rękę i ujął jej
twarz.
– Cokolwiek teraz myślisz, przestań. – Pocałował ją szybko
imocno.–Liczysiętuiteraz.Nicinnegoniemaznaczenia.
Czynietopróbowałamuuświadomić?Ponaglałago,byznów
zacząłżyć,byodnalazłszczęście.Cząstkaniegowłaśnieodżyła;
zaryzykował,zagłuszyłnachwilęgłosrozsądkudlategoszczę-
ścia.Byłciekaw,jakieryzykoniesiezasobąnawiązanietakbli-
skiejrelacjizkobietą.
Łzywypełniłyjejoczy.
–Muszę…
Skubałjejwargiustami.
–Potrzebujęcię.Niczegoinnegotylkociebie.
Ściągnął brwi, gdy mu się uważnie przypatrywała. Jej waha-
niesprawiłomunagłyból.
–Maszjakieśwątpliwości?
–Nie.–Pokręciłagłowąizłapałagozanadgarstki.–Tylko…
Nie, nic takiego. Chcę tego. Pragnę cię. Jesteś pewien, że ty
też?Wtedywyszedłeśtaknagle…
–Teraztujestemitylkotomaznaczenie.–Niepotrafiłwyra-
zićswoichuczuć,nadalzmagałsięzsobą.–Potrzebujęcię,Viv.
Niebywałe odkrycie. Nigdy nikogo nie potrzebował. Nigdy.
Wreszciezdałsobiesprawę,jakbardzojejpragnienietylkofi-
zycznie.
Otoczyłamuramionamiszyję,łydkęoparłaojegokolano.
–Awięcweźmnie.
Uniósł ją i przycisnął do mokrej ściany. Otoczyła go nogami
w pasie i zaczęła kołysać biodrami w narzuconym przez niego
rytmie.Wpatrującsięwniegospodgęstychrzęs,błyszczących
odkropliwody,wyszeptała:
–Znówuczyńmnieswoją.
Czymógłodmówić?Chwyciłjązabiodraisięzniąstopił.Na
chwilę znieruchomiał i upajał się Vivianną. Była absolutnie do-
skonałaicałkowiciejego.
Wygięciemplecówijękiemponagliłago,bysięporuszył.Za-
mknęłaoczyizagryzławargę,gdyspełniłjejprośbę.Chciałjed-
nakczegoświęcej.
–Patrznamnie–nakazał.
Utkwiła w nim oczy pociemniałe z namiętności. Jack trzymał
jedną rękę mocno na jej biodrze, a drugą chwycił jej podbró-
dek, zanim zmiażdżył jej usta pocałunkiem. Pragnął więcej.
Byłajaknarkotyk,którymniemógłsięnasycić.
Kolanamiściskałajegotalię;strumieńciepłejwodyrozpryski-
wałsięwokółnich,aJackwiedział,żejużnigdyniestaniepod
prysznicem,niewyobrażającsobieViv,wcałkowitymzapamię-
taniuwczepionejwjegociało.
Zwiększyłatempoizłapałagozaramiona.Cofnąłsię,musiał
widzieć,jakznówtracinadsobąpanowanie.
Utkwił w niej wzrok, gdy jej ciało zacisnęło się wokół niego
wnarastającejrozkoszy.Nieodwracałwzroku,niemógł,choć-
bychciał.WwyrazistychoczachVivwidziałodbicieswoichwła-
snych.Kłębiłosięwnimtyleniewypowiedzianychemocji…
Zacisnąłzęby,walczączchęciąjakiegośwyznania.Aledekla-
rowanieuczućpodczasseksuniebyłobyprzekonujące.Później,
gdyjużbędąwłóżku,powieto,copowinienpowiedzieć.
Gdy jej ciało się rozluźniło, Jack przyłożył czoło do jej czoła
iosiągnąłorgazm.
–Jack…
Pocałował ją. Cokolwiek zamierzała powiedzieć, będzie mu-
siałopoczekać.Byłwstrząśniętyfaktem,żeporazpierwszyod
dekadyzakochałsię.Niemiałpojęcia,jakwpłynietonajegoży-
cie…
Życie,którezamierzałprzeżyćsamotnie.
ROZDZIAŁSZESNASTY
Otulił ją grubym kąpielowym ręcznikiem i ostrożnie umieścił
na łóżku; potem położył się obok niej, jakby była to część ich
codziennejrutyny.Vivzamrugała,wdzięcznazaciemność,która
ukrywałajejłzy.
UczuciaJackadoniejsięzmieniły.Zacząłsięwniejzakochi-
wać. Widziała to w jego oczach, czuła na ustach, w każdej
pieszczocie.
Onotylusprawachniewie…Powinnazebraćsięnaodwagę
iwyjawićtenprzeklętysekret.Alesłowanieprzychodziły.Obej-
mowałjąramieniem,onatrzymaładłońnajegopiersi.
–Niemogęmiećdzieci–wyszeptała.
Atoniejedynysekret,któryprzednimukrywała!Nieuchron-
narozmowawisiaławpowietrzu.Aletąprawdąmogła,anawet
chciałapodzielićsięzJackiem.Dotądnikomuotymniepowie-
działa.
–Próbowałaś?–Kciukiempogłaskałjąporamieniu.
Zdrżeniemwciągnęłapowietrze.
–Jestembezpłodna.Wmłodościbyłamchora…
Przycisnąłjąmocniejdosiebieipocałowałwczoło.
–Dlategozajmujeszsięopiekązastępczą.
Obejmującgowtalii,skinęłagłową.
–Todlamnienajlepszerozwiązanie.Jestemsingielką,awięc
adopcjamożebyćtrudna.
–Jesteśwspaniałąkobietą,Viv.
Niepragnęłajegopochwał,zresztąuważała,żenanienieza-
sługuje.
– Ale myślę o adopcji Katie. Zaproponowano mi ją… i chyba
sięzakwalifikuję.
Tenpomysłzachwycałją,ajednocześnieprzerażał.Czyspro-
sta temu wyzwaniu w pojedynkę? Adopcja to coś stałego, nie-
odwołalnego, a Viv chciała zapewnić Katie jak najlepsze życie.
Czyjedenrodzicdzieckuwystarczy?
– Nie wyobrażam sobie nikogo lepszego niż ty. Katie ma
szczęście,żetrafiłanaciebie.
–Chcędaćjejwszystko.Niemogępopełnićbłędu.
Jackzaśmiałsięcicho.
–Niepopełniszbłędu.Życiekażdego,zkimprzestajesz,czy-
nisz lepszym. Widzisz… Muszę ci powiedzieć, że znaczysz dla
mniewięcejniż…–Urwał,zakląłpodnosem,poczymdodał:–
Dodiabła,chcętego!Zobaczymy,coztegowyniknie.Niemogę
ci niczego obiecać. Wszystko jest dla mnie nowe, ale wiem, że
kiedyniejestemztobą…
–Przestań!
Niemogłasłuchaćtychdeklaracji.Instynktownieprzeczuwa-
ła,żejegouczuciaulegnązmianie,gdyodkryjeprzednimkarty.
Musimujednakpowiedzieć.Tuchodziorodzinę.Jeślimająbyć
parą,musiałznaćprawdę.
W poświacie bijącej od elektronicznej niani z kamerą wideo
niewyraźnie widziała jego twarz. Ale nie mogła zwlekać ani
chwilidłużej.Wymagałategosytuacja.Wgłębisercawiedziała,
żewłaściwymomentnigdynienadejdzie.
–Dowiedziałamsięczegośnatematsprawy–wyszeptała.
Jackwspartynałokciuprzyglądałjejsięzgóry.
–Kiedy?Dzisiaj?
–Kilkatygodnitemu.–Zamknęłaoczy.–Niewiedziałam,jak
ciotympowiedzieć.Niechciałamcięzdenerwować.
– Tygodni? Do diabła, Viv, muszę wiedzieć o wszystkim! Nie
powinnaśzwlekać.
Zapadła cisza. Viv miała wrażenie, że urósł pomiędzy nimi
niewidzialny mur. Budowała go cegła po cegle od chwili, gdy
zdecydowałasięukryćdziennik.
–Skąd,udiabła,pomysł,żecokolwiekmożemniezdenerwo-
wać?–ciągnął.–Czegosiędowiedziałaś?
Naprawdę nie chciała go zranić, a tym bardziej zniszczyć.
Walka o sprawiedliwość była sednem jego życia. Ale musi po-
znaćwszystkiefakty.Niepotrafiłajednakznaleźćodpowiednich
słów.
Włączyłalampkę,wstałaipodeszładoszafy.Sięgnęłanagór-
nąpółkęiwyciągnęłaoprawionywskórędziennik.Przeczytała
go dwukrotnie od deski do deski. Znała tajemnice Patricka
O’Shea, wiedziała więcej niż jego syn, Jack. Wiedziała, że jego
dziecichciały,bydziałałzgodniezprawem,aleonnadalutrzy-
mywałpodejrzanekontakty.Odwróciłasięinapotykałazdumio-
ne spojrzenie Jacka. Zielone oczy przeszywały ją na wskroś.
Zerknąłnaksiążeczkę,którątrzymaławdłoni.
Nigdynieczułasiębardziejbezbronna.Stałaprzednimnago,
niemiałanasobienic…opróczprawdy,którątrzymaławręce.
Z wyciągniętą ręką podeszła do łóżka i podała mu dziennik.
Niespuszczajączniejwzroku,Jackwziąłniewielkąksiążeczkę.
OtworzyłjąiodrazurzuciłomusięwoczynazwiskoPatricka.
–Długotoukrywałaś?–ZnówspojrzałnaViv.
Przełknęłaślinę.Niebyłojużodwrotu.
–Zbytdługo.
Niepotrafiłaspojrzećmuwtwarz,okazałasiętchórzem.Zła-
pałależącynakołdrzeszlafrok,zarzuciłagonaplecy,poczym
usiadła na antycznym kufrze stojącym w nogach łóżka, i przy-
glądałasięJackowi.Splatającręcenakolanach,wyobrażałaso-
biekażdesłowo,któreczytał.Wiedziała,naktórejstronieznaj-
dujesiębomba;pozostałomujeszczekilka.Zakażdymrazem,
gdyprzewracałkartkę,Vivsięwzdrygała.
Głośne westchnienie Jacka sprawiło jej ból. Nadal nie mogła
muspojrzećwtwarz.
– Uważałaś, że nie powinienem się dowiedzieć, że ten sukin-
synbyłmoimojcem?–rzuciłostro.
Wstała, zacisnęła pasek szlafroka i wreszcie spojrzała mu
w oczy. Dziennik leżał otwarty, ręczne kaligraficzne pismo Pa-
trickadrwiłozniej.
–Oczywiście,żepowinieneświedzieć.Odrazuchciałamcito
pokazać,ale…
– Ale co? – Odrzucił pościel i wciągnął leżące na podłodze
bokserki. – Zbytnio zbliżyłaś się do tej rodziny i przeżywasz
konfliktlojalności?
Zaprzeczyłaruchemgłowy,oszołomiona,żewogólemógłtak
pomyśleć.
– Nie. Jestem lojalna wobec ciebie. W głębi serca mogę wie-
rzyć,żesąniewinni,alestojępotwojejstronie,Jack.
Wybuchnąłdrwiącymśmiechem.
– Doprawdy? Nie zniósłbym myśli, że jesteś moim wrogiem.
Aleskądpewność,żetendziennikjestprawdziwy?Tomożebyć
podłożonyfałszywydowód.Przyszłocitodogłowy?
– Myślałam o tym. Ale znalazłam go przez całkowity przypa-
dek.–Krótkowyjaśniłaokoliczności.
–Dlaczegopokazujeszmigoteraz?Czekałaś,ażsiędosiebie
bardziejzbliżymy?Myślałaś,żetozłagodzicios?
– Nie mogłam tego dłużej przed tobą ukrywać. Zakochałam
sięwtobiei…
– Nic nie mów! – zażądał. Gdy zaczął zbierać swoje rzeczy,
serce Viv zamarło. – Nie wyznawaj mi żadnych uczuć. To, co
czujesz,jestteraznieistotne.
Włożyłspodnie,narzuciłkoszulkę,apotemzłapałdziennik.
– Wiesz, ile ta sprawa dla mnie znaczy. Jesteś jedyną osobą,
której całkowicie zaufałem. Zwierzyłem ci się z moich obaw,
wiedząc,żebędzieszmiaładostępdotajnychinformacji.
Rozczarowaniewjegoglosiebyłogorszeniżgniew.Zaufałjej.
Włączył ją w tę szczególną sprawę, ponieważ wiedział, że za-
wszebyławobecniegolojalnaiuczciwa.
Zawiodłago.
–Niemogęjużniczegocofnąć.–Skrzyżowałaręcenapiersi.
–Naprawdępróbowałamznaleźćwłaściwymoment,żebycipo-
wiedzieć.
–Noiznalazłaś!–Zmrużyłoczy.Zaledwiekilkachwiltemute
oczy świeciły namiętnością. – Wybrałaś drużynę. I nie jest to
mojadrużyna.
WmonitorzerozległsiępłaczKatie.Vivdrgnęłaispojrzałana
ekran. Katie przewróciła się, złapała swój ulubiony kocyk
iznówusnęła.
Jacksiedziałnabrzegułóżkaiwkładałbuty.
– Wszystko, czego się dowiedziałaś z tego dziennika oraz in-
nychźródełmusipozostaćtajemnicą,dopókitasprawasięnie
zakończy. Oczywiście, nadal będziesz pracować u O’Shea, po-
nieważ FBI liczy na ciebie. Ale później nie musisz już u mnie
pracować.
Niepatrzyłnanią,mówiłtwardymbeznamiętnymtonem.De-
finitywnieodcinałjąodswojegożycia.Wiedziała,żeniewysłu-
cha żadnych wyjaśnień i usprawiedliwień. Postrzegał świat
czarno-biało. W jego oczach straciła cały swój blask. Możliwe,
że i jego poczucie sprawiedliwości ucierpiało. Czy mógł znisz-
czyćjedynąrodzinę,jakamupozostała?
Byłoogromniebolesnepozwolićmuodejśćwzłości.Cóż,nie
miała wyboru. Musi mu na to pozwolić. Miał wiele do przemy-
ślenia.Kochałagobardziej,niżzpoczątkujejsięwydawało.Ale
na razie musiała podchodzić do spraw profesjonalnie – i żyć
zotwartąraną,którąpozostawiłwjejsercu.
Miałanadzieję,żeJackzczasemochłonieizdasobiesprawę,
żeonagokochairobiławszystko,byoszczędzićmubólu.
–Chcesz,żebympracowałaunichnapełnyetat?
Odpowiedziałdrwiącymśmiechem.
–WyślęcinazwiskoinumerkontaktuwFBI.Oddziśwszyst-
kiepytaniakierujdoniego.Prześlęcizbiuratwojerzeczy.
Z dziennikiem w ręce skierował się do drzwi. Zatrzymał się
naproguirzuciłjejprzezramięrozdzierającespojrzenie.
– Nie tak wyobrażałem sobie zakończenie tej nocy. – Jego
spojrzenie ją paliło. – I pomyśleć, że prawie opuściłem gardę
ipowiedziałemci,conaprawdęczułem.
Zanimzrozumiała,comiałnamyśli,zniknął.
Zrozpaczonaopadłanakolana.Łzypłynęłyjejpopoliczkach.
Jacksięwniejzakochał!Niemusiałużywaćsłów;okazałjejto.
Wycierając oczy, spojrzała na monitor. Katie spokojnie spała.
Teraz przede wszystkim liczy się ta mała dziewczynka, zapew-
nieniejejjaknajlepszegożycia.Aletonieoznaczało,żeVivbez
walkizrezygnujezJacka.
Czasem szukanie pocieszenia jest jedynym sposobem przej-
ściaprzezokresżałoby.Niemiałempojęcia,żeefektemnasze-
go zbliżenia będzie dziecko. Choć bardzo pragnę uczestniczyć
w jego życiu, szanuję życzenie Catherine Carson. Wtargnąłem
w jej życie, nie oferując niczego, a więc przynajmniej mogę
wmilczeniustaćprzyniejipomagaćnaodległość.
To mnie dobija. Przeczy wszystkim moim zasadom. Zwykłem
brać z życia, co chcę, a zwłaszcza to, co jest moje. A ten mały
chłopieczzielonymioczaminależydomnie.
Wysyłanieczekówtooczywiścienietosamo,aleprzynajmniej
niczegomuniezabraknie.
Jackwpatrywałsięwtesłowawnienawiścią.Wtymmomen-
cie nawet lojalność wobec własnej matki stanęła pod znakiem
zapytania.Okłamałagoswoimmilczeniem.Anirazunawetnie
zrobiła aluzji, że owiany złą sławą Patrick O’Shea jest jego oj-
cem.
Wyprostował się w fotelu, wpatrując się w otwarte strony
błędnym wzrokiem. Nie chciał być synem tego przestępcy.
Przezostatniedziesięćlatzajmowałsięściganiemtakichdrani
jakon.
Aterazsiedzitu,psychicznierozbity,niemającpojęcia,coro-
bić dalej. Czy wyznać FBI, że sprawa stała się dla niego zbyt
oczywista? A może pójść do Bradena, Maca i Laney i powie-
dziećimoswoimodkryciu?
Co im powie? „Gratulacje, macie braciszka?” Jednak musi
szybkopodjąćdecyzję.
Potarłdłoniątwarziodrazupoczułkwiatowyzapach.Jaśmin.
Prysznic, który wziął z Viv, pozostawił na nim swój ślad. Nie
byłoprzedniąucieczki.
Wszystko w niej go pociągało, począwszy od jej miłości do
dzieci po sposób, w jaki się z nim spierała, gdy bywał trudny.
I jak ma z tym skończyć? Urocza Katie też skradła mu serce.
Czymógłzignorowaćtakieuczucie?
AletoVivsprawiła,żezacząłsięuśmiechaćizdałsobiespra-
wę,żemawsobiejeszczetylesiłwitalnych,byzałożyćrodzinę.
Pomogłamuwyjśćzwieloletniejtraumy,alenakoniecgoznisz-
czyła… Gdyby rzeczywiście się o niego troszczyła, od razu by
doniegoprzybiegła.
Właściwiebyłatylkojednarzecz,którąmógłterazzrobić.Fe-
deralni nie muszą wiedzieć o jego pokrewieństwie z rodziną
O’Shea. Przynajmniej w tym punkcie Viv miała rację. Oni po-
trzebowalitylkojegopomocywudowodnieniulubobaleniuhi-
potezy,żerodzinamiałacośwspólnegoześmierciąParkerów.
Zerknąłnazegarstojącynabiurku;czaspędziłnieuchronnie.
Dochodziłaszóstarano.WyszedłpóźnoodViv,wróciłprostodo
domuizasiadłwgabineciezbutelkądwudziestoletniegobour-
bona.PrzeczytałtencholernydziennikPatrickaoddeskidode-
ski, starając się to wszystko zrozumieć. Nie miał wątpliwości,
żedziennikjestprawdziwy.Wątpił,bymłodziczłonkowierodzi-
nyO’Shea–jegorodzeństwo–znalinajgłębszetajemniceojca.
Bębniąc palcami w blat biurka, ciągle wpatrywał się ze zło-
ścią w staranne czarne pismo. Poczeka jeszcze trochę, zanim
wykona telefon. Telefon, który może zmienić całą jego przy-
szłość.
Dopiłresztęwhisky.MyślamiznówpowędrowałkuViv.Prze-
klinał siebie, że kiedykolwiek wpuścił ją do swojego życia. Do
diabła,przeklinałsięjeszczebardziejzato,żeterazchcejejsię
pozbyć!
Aletymzajmiesiępóźniej.Pospotkaniuznowoodnalezionym
rodzeństwem.
ROZDZIAŁSIEDEMNASTY
Zawsze wybierał neutralny grunt, ale tym razem zgodził się
na spotkanie w galerii O’Shea. Mac był nadal w Bostonie,
a Jack wolał spotkać się z nim i Bradenem jednocześnie. Nie
chciałdwukrotnieopowiadaćtejsamejhistorii.
Przyszedł do biura godzinę przed czasem. Nie spał całą noc
i zadzwonił punktualnie o siódmej. Braden, choć bez entuzja-
zmu,zgodziłsięnanagłespotkanie.
Braden, ubrany w czarną koszulę i czarne spodnie, wyłonił
sięzzaplecza.NawidokjegozielonychoczuJackpoczułucisk
wżołądku.Tensamodcieńwidziałcodzienniewlustrze.Podo-
bieństworzucałosięwoczy.
– Mam nadzieję, że to rzeczywiście coś ważnego, Carson. –
Braden skinął dłonią. – Chodź za mną. Mac już jest, a Laney
przyjdziezachwilę.
AtamgdzieLaney,tamiRyker.Tenaroganckidupek.
JackzdziennikiemwręceruszyłzaBradenem.Chciałtojuż
mieć za sobą. Przewidywał pewne trudności, w końcu było ich
czworo na jednego. Ale przywykł do walki z przeciwnościami.
Nigdy nie cofał się przed wyzwaniem. Poza tym miał dziennik
iwspółpracowałzorganamiścigania.
Przekroczyłprógbiurapołożonegowgłębiiodrazunapotkał
rozzłoszczonespojrzenieMaca.Rozejrzałsiępopomieszczeniu.
Nigdy tu nie był. Zerknął na mahoniowe biurko, przy którym
zapewnepracowałaViv.
MyślenieterazoVivmuniepomoże.Musiskupićsięnabie-
żącej chwili – zaraz zrzuci bombę na ludzi, którymi od dawna
pogardzał.
Poprzeczytaniudziennikanabrałwątpliwości,czyścigawła-
ściwe osoby. To jego ojciec – nadal bolało go myślenie w ten
sposób o Patricku O’Shea – powinien zostać doprowadzony
przedobliczesprawiedliwościzadawneprzestępstwa.Braden,
MaciLaneyodziedziczylizłąreputację,alewobecnejsprawie
nieprzyznawalisiędowiny.ARyker…cóż,stawiałsięiodgra-
żał, ale utrzymywał tę samą wersję. Może Viv miała rację?
Możetylkociągnęłysięzanimiwinyprzodka?
– Co takiego nie mogło czekać? – Braden zasiadł za ogrom-
nym biurkiem pośrodku pokoju. – To musi być gruba sprawa,
skorozgodziłeśsięwejśćdojaskinilwa.
DziennikciążyłJackowiwdłoni.
– Dotarłem do pewnej informacji. – Do diabła, jak wytłuma-
czyćjejpochodzenie?Mógłczućsięzranionyizdradzonyprzez
Viv, ale nie zamierzał jej zdemaskować. – Nie jest mi łatwo. –
Przeszedł przez pokój i położył dziennik przed Bradenem. – To
własnośćwaszegoojca.
Mac,którystałopartyobiurko,zerknąłnaoprawionąwskó-
ręksiążeczkę.
–Skądtomasz?
–Nieważne.Najważniejszejestwśrodku.–Jackprzełknąłśli-
nę,alezachowałkamiennątwarz.–Gdzieśwpołowieznajdzie-
ciepodkreślonądatę:trzydziestyczerwca.
Braden westchnął zniecierpliwiony, jakby wolał być gdzie in-
dziej niż o świcie mierzyć się z Jackiem. Po chwili podsunął
otwartydziennikbratu.
– Skąd, do cholery, to masz? – powtórzył ostrym tonem. –
Uważasz,żejesteśjegosynem?
Jackskinąłgłową.
– Wiem, że nim jestem. Catherine Carson była moją matką.
Patrick często o niej wspomina. Matka nigdy mi nie zdradziła,
ktobyłmoimojcem.Alektośsięnamiopiekował.Gdyskończy-
łem osiemnaście lat, dostałem znaczną sumę pieniędzy. Na
pewnoniepochodziłyodmojejmatki,którapracowaławkwia-
ciarni.
Macwymachiwałotwartymdziennikiem.
–Awięcponieważdatysięzgadzają,przypuszczasz…
Jackuniósłdłonie.
–Janieprzypuszczam.JestemgotówzrobićtestyDNA.
Macodłożyłdziennikiuważnieprzyglądałsiębratu.
–Przepraszamzaspóźnienie!–Laneywpadłazdyszana,aRy-
kertużzanią.ZdjęłapłaszcziprzesunęławzrokiemzJackana
MacaiBradena.–Cośstraciłam?
– Proszę! – Braden podał jej dziennik otwarty na właściwej
stronie.
RykerwziąłdziennikiczytaligorazemzLaney.Jejgwałtow-
ne westchnienie wypełniło pokój; Ryker tylko zaśmiał się z ci-
cha.
–Gdzietoznalazłeś?–spytał.
–Niemaznaczenia–odparłJack.–TopismoPatricka,praw-
da?
Laneyskinęłagłową.
–Tak.Skądpewność,żejesteśtymsynem,októrymwspomi-
na? – Laney opadła na fotel i dłonią przykryła zaokrąglony
brzuch.–Przezcałyczastatawiedział,żemanieślubnedziecko
i nie pisnął ani słówka! – mruknęła. – Założę się, że to go drę-
czyło.
Jackzazgrzytałzębami.Nieobchodziłygouczuciategostare-
godrania,kłamcyioszusta.Zachowywałsięnikczemniewobec
uczciwychludzi.
–Twojeoczy…–LaneyprzyglądałasięJackowi.
Tak,jegooczyzdradzałyprawdę.WszyscywpokojupróczRy-
keramielioczywtymsamymodcieniuzieleni.
–Tojeszczenicnieznaczy!–parsknąłRyker.–Jeślipróbujesz
uzyskaćpieniądze…
–Niebądźśmieszny!Mamgdzieśwaszepieniądze.Dociekam
jedynieprawdy.
– Może szukasz jakiegoś pretekstu, żeby przypisać nam
zbrodnię,którejniepopełniliśmy?–zasugerowałBraden.
Jackwzruszyłramionami.
– Gdybym chciał, mógłbym wykorzystać zawarte tu informa-
cjenaswojąkorzyść.Aletaksięskłada,żezaczynamwamwie-
rzyć.
Wszyscyzwrócilinaniegooczy.
Niechciałprzyznać,żesiępomylił.Ktobychciał?Alenieza-
mierzał tłumaczyć się ze swoich poczynań. Wiele przemawiało
przeciwkotejrodzinie.Kierowałsięinstynktem,jakrównieżra-
cjonalnymiprzesłankami.
–Doprawdydziwnyzbiegokoliczności.–Macskrzyżowałręce
na piersi. – Nagle pojawia się nasz rzekomy braciszek i chce
nampomócratowaćsytuacjęprzeciwkowielkimizłymfederal-
nym.
WkieszeniJackazaczęławibrowaćkomórka.Nicniebyłote-
razważniejsze,awięcjązignorował.
– Nie mówię, że całkowicie wam wierzę – odparował – ale
chcę z wami współpracować. Jeśli uda się oczyścić wasze na-
zwisko,niechtakbędzie.
– Czego właściwie oczekujesz? – spytał Braden, mrużąc oczy
i prostując się w fotelu. – Spodziewasz się uczestniczyć w ro-
dzinnychspotkaniach?Amożetego,żewyjawimycinaszenaj-
głębszesekrety?
Jack rozejrzał się po pokoju. Ryker i Mac wyglądali na roz-
złoszczonych.Bradenbyłnadalsceptyczny,Laneyzaśsprawiała
wrażenie, jakby chciała wziąć go w objęcia i uściskać, ale się
wstydziła.
– Nie spodziewam się, że mi zaufacie – oświadczył, zerkając
na Bradena. – Na waszym miejscu też byłbym ostrożny. Dzien-
nikmożeciesobiezatrzymać.Skopiowałemgo.
Braden zamknął dziennik i postukał palcami w skórzaną
okładkę.
–Nadaljestemciekaw,jakwpadłwtwojeręce.
Przypadkiem. W taki sam sposób jak wszystko, co ostatnio
musięprzydarzyło.Vivrównieżwkroczyławjegożyciecałkiem
przypadkowo…
–Mamszerokiekontakty–odparł.–Taksamojakwy.Wątpię,
żebyścieujawnialiswoichinformatorów.
Na pewno nie zdradzi Viv. Nie chciał przysparzać jej jeszcze
większychkłopotówibólu.Toonjątuskierował.Nigdysięnie
skarżyła,trwałaprzynimipracowałanadwóchetatach.
A gdy odkryła dziennik, spanikowała. Była przerażona i pró-
bowała go chronić, dopóki nie zakończy tej sprawy. Wiedziała,
jak mocno zaangażował się w walkę o sprawiedliwość. Mimo
wściekłości i bólu, że ukryła przed nim kluczową informację,
byłbyślepy,gdybyniedostrzegałjejrozumowania.
–Niemusiszujawniaćswojegoinformatora–oświadczyłBra-
den.–Odpewnegoczasuwiem,żeVivpracujedlaciebie.
Jackzachowałkamiennątwarz.
–Skądtenpomysł?
Bradenwzruszyłramionamiiwstał.
– Ona jest najbardziej podejrzana. Jedynie Laney nie chce
uwierzyć,żeVivmożebyćtakdwulicowa.
JackzerknąłnaLaney.Zjejoczuwyzierałsmutek.Musiałojej
naprawdęzależećnaViv.
– Nie wciągajcie w to Viv – powiedział. Ale nie mógł trakto-
waćichjakidiotów.–Owszem,pracowaładlamnie,alejużnie
jestumniezatrudniona.
– Wyluzuj – wtrącił Mac. – Trzymamy ją tutaj, bo nie mamy
nic do ukrycia. Wiemy, że FBI usiłuje nam przypisać tragedię
Parkerów. Jeśli przestaniesz tu węszyć i naprawdę zechcesz
z nami współpracować, może znajdziemy winnych i oczyścimy
naszenazwisko.
Jackmyślałintensywnie.Popierwszeinajważniejsze,zdema-
skowaliVivijejniezwolnili.Podrugie,czytającdziennikPatric-
ka,miałszansęlepiejpoznaćtęrodzinęizaczynałdostrzegać,
żejejhistoriatonietylkośmierćizniszczenie.
–Awięczgadzaszsięnawspółpracę?–spytałzaskoczony.
– Niełatwo nam komuś zaufać – odrzekł Braden. – Ale jeśli
mówiszszczerze,wchodzimywto.
Jack zdał sobie sprawę, że potrzebuje Viv. Zyskała sympatię
iszacunektejrodziny.Dodiabła,nietylkodlategojejpotrzebo-
wał. Tęsknił za nią, a minęło zaledwie kilkanaście godzin od
rozstania.
Być może ma jeszcze szansę na stworzenie rodziny? Viv po-
pełniłabłąd,aledziałałazuczciwychpobudek.
– Wspólnymi siłami możemy rozwikłać tę sprawę – przyznał
Jack.Musiskupićsięnatymzadaniu,osobistymżyciemzajmie
siępóźniej.
–ZróbtestDNA–dodałBraden.–Chociażgdynaciebiepa-
trzę,wydajemisię,żeznamprawdę.Masznietylkonaszeoczy,
aletakżecharakter.
Jackniechciał,byłączonoznimnazwiskoO’Shea,alejedno-
cześnie pragnął mieć rodzinę. Czas pokaże, czy ci ludzie będę
dla niego kimś więcej niż biologicznymi krewnymi. Co prawda
niebyłjeszczegotównapozowaniedofotografiiczyuczestnic-
twowrodzinnychkolacyjkach.
– Zrobię test, ale wynik pozostanie w tym pokoju. Prowadzę
biznesimuszędbaćoswojąopinię.
Bradenuśmiechnąłsięironicznie.
–Niechceszbyćkojarzonyznaszązłąsławą?Rozumiem.Ża-
denproblem.
Maczerknąłnazegarek.
–MuszęodebraćJennęzlotniska.Złapałaporannylot.
Bradenskinąłgłową.
–Jedź.Myomówimystrategię,zapoznamcięzniąpóźniej.
GdyMacwyszedł,JackusiadłprzybiurkuzBradenem.Musi
rozwiązaćtęcholernąsprawę,którąpowierzyłomuFBI.Mimo
wszystkonadalzachowywałostrożność.NieufałdokońcaBra-
denowi.
– Przygotuję galerię do otwarcia – oświadczyła Laney. – Za-
mknędrzwi,żebyściemogliswobodnierozmawiać.
Ryker przysunął krzesło do biurka Bradena i mrużąc oczy,
zwróciłsiędoJacka:
–ChceszporozmawiaćzViv,zanimzaczniemy?
Jackzaprzeczyłruchemgłowy.
–Onajużniemaztymnicwspólnego.–Alewypowiadająctę
kwestię,wiedział,żetonieprawda.–Zabierajmysiędopracy.
Wyrzucił z głowy myśli o Viv, by skoncentrować się na waż-
nymzadaniu.
Szkoda,żeniemógłwyrzucićjejzserca.
ROZDZIAŁOSIEMNASTY
Wieczorem Martha ochoczo zgodziła się popilnować Katie.
Vivzapewniłają,żeszybkowróci.ZamierzałapojechaćdoJac-
ka i wyjaśnić pewne sprawy. Gdy już będzie miała to z głowy,
może…
Nie.Nadalbędzieczuławewnętrznąpustkę,alemusimupo-
wiedzieć, co czuła. Musi się bronić. Poza tym chciała zwrócić
prezenty.Zniosładosamochodutewszystkieniezwykłezabaw-
ki, które kupił. Katie nie potrzebuje takich ekstrawaganckich
podarunków. Viv postanowiła przeciąć wszystkie związki z Jac-
kiem.Wkońcusamtegochciał.
Dałjejdozrozumienia,żejużniejestmupotrzebna.Alewie-
działa,żenadalgoobchodzi.Wprzeciwnymrazienieczułbysię
takzraniony.Oddałabywszystko,bymóccofnąćzegarioddać
mudziennikodrazu,gdygoznalazła.
Alewówczaswydawałojejsię,żepodejmujenajlepsząmożli-
wądecyzję.Wzięłagłębokioddech,zapinającpłaszczpodszyją.
Śnieg nadal padał. Wspaniała walentynkowa noc dla kochan-
ków,którzypostanowilizostaćwdomu!
Przeklinającwalentynki,zadzwoniładodomuJackawBeacon
Hill.
Tillypowitałająszerokimuśmiechem.
–Wejdź,kochana.Nadworzemożnazamarznąć.
Vivweszładoholu,zmuszającsię,byniewypatrywaćmężczy-
zny, o którym śniła przez całą noc. Powinna zostawić zabawki
iwyjść.Teraz,gdyznalazłasięwjegokrólestwie,nieczułasię
nasiłachznimrozmawiać.Byłnaniąwściekły.Nieszukałznią
kontaktu,odkądopuściłjejłóżko.
– Nie mogę zostać – bąknęła. – Mam w samochodzie rzeczy,
którenależądoJacka.
Tillyuniosłabrwi.
–Aha.Zarazmupowiem…
–Nietrzeba!Samajeprzyniosę.
TillywyciągnęłaręceizłapaładłonieViv.Serdecznygestpo-
działałnaVivrozczulająco.Jeszczechwilaisięzałamie.
–Niewiem,comiędzywamizaszło–zaczęłaTilly–aleJack
jestwkiepskimhumorze.Nicniechcejeść,tylkosiedziwgabi-
necieipopijawhisky.Tylkorazwidziałamgowtakimstanie…
Gdyumarłajegożona…Tesłowazawisływpowietrzu.
Vivprzełknęłałzy.
–Tomojawina.
–Napewnowszystkodasięnaprawić.–Starszakobietaobję-
łaVivimocnoprzytuliła.–Porozmawiajznim.
– Jest na mnie zły, i słusznie. Najlepiej będzie, jeśli zostawię
rzeczyiodjadę.
TillyrozluźniłauściskipoklepałaVivporękach.
–Jesteśpierwsząkobietą,którąsięzainteresowałodśmierci
żony.Napewnochcesztozniszczyć,ponieważboiszsięrozmo-
wy? Jest na górze w gabinecie. – Tilly cofnęła się o krok i ge-
stem wskazała schody. – Zrobisz, co zechcesz. Tak czy inaczej,
jawychodzę.
Tillyruszyławstronękuchni.
Vivczułaciężarwpiersi,zerkającnaschody.
Trudno,razkozieśmierć!Powie,comadopowiedzenia,apo-
temwyjdzie.Niechonzdecyduje.
Wolnoszłanagórę.Nerwymiałanapiętejakpostronki.Kon-
frontacjazJackiembyłajednąznajtrudniejszychsytuacji,zja-
kimimusiałasięzmierzyćwżyciu.Gorączkowoszukaławłaści-
wychsłów,abygoprzeprosić.
W holu panowała ciemność, tylko smuga światła sączyła się
spod zamkniętych drzwi. Viv, podchodząc do nich, głęboko
wciągnęłapowietrze.Nieśmiałozapukała.
–Możeszjużwyjść,Tilly.Wszystkowporządku.
Ale głos Jacka nie brzmiał dziarsko. Był to głos człowieka
zdruzgotanego.Vivotworzyładrzwi.
–Tilly…
Podniósłwzrokzzabiurkaisłowauwięzłymuwgardle.
SerceVivbiłoszybko.Chwyciłasięklamki,byutrzymaćrów-
nowagę,izastygławmiejscu.
–Przyjechałam,żebyzwrócićzabawki–odezwałasiępodłuż-
szejchwili.–Tillypowiedziała,żejesteśnagórze,więc…
Siedział w milczeniu. Nerwy zaczęły ją paraliżować. Ale za-
szłajużbardzodaleko,musiałatozsiebiewyrzucić.
–Wiem,żemnienienawidzisz.–Krokzakrokiemzbliżałasię
dobiurka.–Maszdotegoprawo.Wcalecięnieobwiniam.Ale
kiedy znalazłam dziennik, byłam kompletnie oszołomiona.
W pierwszej chwili chciałam polecieć z tym prosto do ciebie,
ale później zrozumiałam, co ta prawda dla ciebie oznacza. Ba-
łamsię,żesięzałamiesz.
Jack ją obserwował. Na biurku stała butelka bourbona, a on
ściskał w ręce pustą szklankę. Czy był pijany? Czy w ogóle jej
słuchał?
–Czekałamnawłaściwymoment,mającnadzieję,żenajpierw
rozwiążemy tę sprawę. Chciałam, żebyś mógł oddzielić pracę
odtejbulwersującejwiadomości.
Zatrzymała się przed biurkiem. Ściągając mocniej pasek
płaszcza, żałowała, że nie ma nic innego, czym mogłaby zająć
drżące dłonie. Te zielone oczy i nieprzenikniony wyraz twarzy
trzymałyjąnadystans.
–Apotemczasniemiałznaczenia–ciągnęła,zagryzającwar-
gę,bypowstrzymaćjąprzeddrżeniem.Starałasiępohamować
łzy, które wypełniły jej oczy. – Zaczęłam się w tobie zakochi-
wać…Tobyłocoświęcejniżpociąg,którydociebieczułamod
dawna.
Jackwreszcieodstawiłszklankęiwstał.
–Viv…
–Dajmiskończyć,potemsobiepójdę.
Żeby tylko jej nie odprawił, póki się nie wytłumaczy i go nie
przeprosi!
– Przeklinałam dzień, w którym znalazłam ten dziennik. Nie
chciałam nosić takiego ciężaru. Wiedziałam, że obojętne kiedy
ciotympowiem,taprawdacięzrani.Ajaniechciałambyćpo-
słańcemzłejnowiny.Niechciałamzrzucićnaciebietejbomby!
– Otarła łzę z policzka. – Przepraszam, że kłamałam. Przepra-
szam,żeukrywałamprzedtobątakistotnąinformację.Alewte-
dymyślałam,żepostępujęsłusznie.–Cofnęłasięokrok.–Prze-
praszam – wyszeptała. – To wszystko, co miałam do powiedze-
nia.
Obróciłasięnapięcie,gotowaopuścićtendom.Ból,jakimu
sprawiła, tkwił cierniem w jej sercu. Nie miała pojęcia, jak się
gopozbyć.Silneręcechwyciłyjąztyłuiprzycisnęłydopiersi.
–Niemogęzostać,Jack.Powiedziałamwszystko,comusiałam
powiedzieć.
Obrócił ją do siebie i patrzył na nią z niezwykłą intensywno-
ścią.
–Alejaniepowiedziałemcijeszczewszystkiego.Musiszmnie
wysłuchać.
Skinęła przyzwalająco głową. Jack odsunął się i wskazał na
fotelpodścianązksiążkami.
–Usiądź!
Zaskoczona jego agresywnym tonem, bez słowa podeszła do
fotelaiusiadła.
–Odkądzobaczyłemtendziennik,niemyślałemoniczymin-
nym–zaczął,chodzącpopokojujakzwierzęwklatce.–Mójoj-
ciec był przestępcą, a ja pracowałem, żeby zniszczyć swoje
przyrodnie rodzeństwo. Tymczasem okazuje się, że działają
zgodnie z prawem, a kobieta, której najbardziej ufałem, okła-
mywałamnie.
Vivspuściłaoczyibawiłasięwyciągniętąnitkązpaska.
–Patrznamnie!
Gdypodniosławzrok,okazałosię,żeJackstoiprzednią.Ręce
trzymałnabiodrachiwpatrywałsięwniązezłością.Zerknęła
nabutelkęnabiurku.
–Ilewypiłeś?
–Zamało,żebyzagłuszyćból.Aleniejestempijany.
Vivzagryzaławargi.Cozamierzajejpowiedzieć?
– Wymyśliliśmy z Bradenem pewien plan, który przedstawi-
łem FBI. Nie muszą wiedzieć nic więcej poza tym, że ja i Bra-
denpracujemyrazem.Ufająmiiwiedzą,żeodnajdęludziodpo-
wiedzialnychzatoprzestępstwo.
Viv skinęła głową, zadowolona przynajmniej z tego powodu.
Jeśli będzie współpracował z Bradenem, może pogodzi się fak-
tem,żeczłonkowierodzinyO’Sheaniesąpotworami.
–Wspaniale–skwitowała.–Ogromniesięztegocieszę.
Potarłtwarzdłonią,wpatrzonywsufit.
W pokoju paliła się tylko lampa od Tiffany’ego stojąca na
biurku. Ale Viv widziała ból w oczach Jacka, wyczuwała jego
frustrację.Zraniłago,aleczuła,żejemunadalnaniejzależy.
– Chcę dla ciebie jak najlepiej – dodała. – Może tego nie wi-
dać,aletoprawda.
–Tokolejnasprawa,któramniedręczy.–Skrzyżowałramiona
iprzygwoździłjąspojrzeniem.–Myślałemonas.Omnie,oto-
bie…Chciałemwyrzucićcięzmojegożyciazato,żemniezra-
niłaś.
–Rozumiemicięnieobwiniam.–Znówmiałałzywoczach.–
Pójdęjuż.
Podniosłasię,aleJackpołożyłręcenajejramionachizmusił
ją,byusiadła.
–Zostań.–Przykucnąłprzednią.–Jeszczenieskończyłem.–
Opuścił głowę, westchnął, po czym z powrotem spojrzał jej
woczy.–Niechcę,żebyśodchodziła.
–Jakto…?
Ująłjejdłonie.
– Jestem zły, to prawda, ale rozumiem twoje postępowanie.
Dodiabła,gdybymbyłnatwoimmiejscu,niewiem,czyzacho-
wałbymsięinaczej.
Czyżbysięprzesłyszała?
–Wiem,żecinamniezależyidomyślamsię,przezcomusia-
łaśprzejść.
Wyjęładłońzjegorękiiwstała.Onteżsiępodniósł.
– Nie przebaczaj mi, Jack. Nie przyszłam po przebaczenie.
Chciałam tylko… żebyś mnie wysłuchał. Wiem, że nie możemy
powrócić do punktu wyjścia. Nie zasługuję na to. – Wsunęła
ręcedokieszenipłaszcza.–Muszęwracaćdodomu.
–Stój!–zawołał,gdysięporuszyła.–Dodiabła,Viv!Przecież
mniekochasz.Dlaczegotorobisz?Próbujęciwybaczyć.Próbu-
ję ci powiedzieć, że mi też jest przykro. Przepraszam, że od
razucięniewysłuchałem.
Wstrzymałaoddech.
–Nierozumiem…
– Kochasz mnie – rzekł cicho, tym razem z uśmiechem. –
Wiem, że tak, inaczej nie przejmowałabyś się tak tym dzienni-
kiem.
Zamknęłaoczy.
–Zraniłamcię,atymnieprzepraszasz?Maszpełneprawo…
Złapałjązanadgarstkiiprzycisnąłustadojejwarg.Niezro-
bił tego delikatnie ani powoli. Pożerał ją, jakby znów miał do
niejprawo.Potemcofnąłsięipopatrzyłjejwoczy.
–Rozumiem,dlaczegotozrobiłaś.Iniemówmi,żemnienie
kochasz,ponieważtoburzymojeplany.
– Jakie plany? Gdy już znasz moje uczucia, pocałujesz mnie
tak,jakbyśteżmniekochał?
Roześmiałsię,obejmującjąiprzyciągającdosiebie.
– Och, Viv, oczywiście, że kocham. Dlatego tak bardzo mnie
zraniłaś.
Sercewaliłojejjakszalone,gdypatrzyłamuwoczy.
–Cotakiego?
Uśmiechnąłsięironicznie.
–Potrafięprzyznaćsiędopomyłki.Ipotrafięprzyznaćsię,że
cię kocham. Kiedy wyszedłem od ciebie, zdałem sobie sprawę,
żejestemzakochany.Kobieta,któremnienieobchodzi,niemo-
głabytakmniezranić.
Vivzamknęłaoczy.
–Nigdyniechciałamcięzranić.
–Wiem.–Znówskubnąłjejwargi.Potemodsunąłjąodsiebie
iuważniejejsięprzyglądał.
Icoteraz?Jaktosięskończy?Onmniekocha!Słowawirowa-
łyjejwgłowie,wsercu.Niespodziewałasię,żeodwzajemnijej
uczucia. Nie myślała, że jej wybaczy, nie mówiąc już o tym, że
jąpokocha.
–Czekam.
Vivzmrużyłaoczy.
–Naco?
–Ażtymipowiesz,żemniekochasz.Chcętousłyszeć.
– Kocham cię, Jack. Kocham cię bardziej, niż kogokolwiek
wżyciukochałam.
Znówchciałjąpocałować,aleodwróciłagłowę.
– Poczekaj! Jeśli mnie kochasz, dlaczego się tu przede mną
ukryłeś?Tillyumierazezmartwienia.
–Byłemwpodłymnastroju.Niewiedziałem,jakcięodzyskać.
Wybierałemsiędociebiejutro,anarazieopracowywałemplan
działania.
Vivuniosłabrwi.
–Jakijesttenplan?
Jack puścił jej ręce i chwycił pasek płaszcza. Rozwiązał go
irzuciłpłaszcznapodłogę.Potemrozsunąłsuwakjejdżinsów.
–Planowałemzerwaćzciebieubranie,przywiązaćciędomo-
jegołóżkaiczekać,ażmiuwierzysz.
Ogarnęłojąpodniecenie.
–Wszystkoprzedtobą.AlemuszęzawiadomićMarthę,żesię
spóźnię.
Jackszarpnąłjejzapiętąbluzkę;guzikipotoczyłysiępopod-
łodze.
–Mamwrażenie,żeniebędziemiałanicprzeciwkotemu.
Vivodchyliłagłowędotyłu,gdyJackobsypywałpocałunkami
jejszyję,apotemzmierzałwdółdojejpiersi.
NapiszedoMarthy…zachwilę.
EPILOG
Rokpóźniej
–Stolat,stolat!–odśpiewaliwszyscy.
–Trudnouwierzyć,żemajużdwalatka.–JackpomógłKatie
zdmuchnąćdwieróżoweświeczkinadwupiętrowymtorcie.
– Czas pędzi, gdy zostaje się rodzicem. – Braden trzymał na
rękach Michaela, który teraz miał sześć miesięcy. – Niewiary-
godne,doczegojestzdolnytenmałyczłowieczek.Raczkujepo
całymdomu.Zarawszędziezałożyłabramki.
– Nie wszędzie – wtrąciła Zara, nakładając papierową cza-
peczkęnagłowęBradena.
–Niechcętejczapeczki–zrzędził.–Jestnaniejbalerina.
–Tonietwojeprzyjęcie.–Zarapogłaskałagopotwarzy.
–Ktomaochotęnatort?–spytałaViv.–Jestgigantyczny,bę-
dziemygojeśćprzeztydzień.
ZerknęłanaJackaipuściładoniegooko.
Ktobypomyślał,żeznówznajdziemiłość!AlezVivwszystko
układało się nadzwyczajnie. Była doskonała i pojawiła się
wjegożyciuwewłaściwymmomencie.
Poodkryciu,żenależydorodzinyO’Shea,pracowałzBrade-
nemwdzieńiwnocy,byoczyścićichnazwisko.Okazałosię,że
tomłodzigangsterzydokonalirabunkuuParkerówibyzatrzeć
ślady,podpalilidom.GdyJackdotarłwreszciedoodpowiednich
informacji,wystarczyłakrótkaobserwacja,bydopaśćprzestęp-
ców.
Okazało się, że rodzina O’Shea od dawna działała zgodnie
zprawem.Bradenniekłamał;skończyliznielegalnymitransak-
cjami.Ichświatowejsławydomaukcyjnyitakprzynosiłkrocio-
wezyski.
Zajęło to trochę czasu, ale Jack zaprzyjaźnił się z rodzeń-
stwem. Wkrótce po rozwikłaniu sprawy Parkerów poślubił Viv
iwspólnieadoptowaliKatie.Staralisięjużoadopcjękolejnego
dziecka. Pragnęli mieć dużą rodzinę. Tilly oczywiście nie kryła
zachwytu.
Gdy Viv podawała tort, Katie bawiła się lukrem i różowym
ciastem.
–Mamusiu,jeszcze!–Dziewczynkajednąrękępodniosłaswój
kubeczek,adrugąwpychaładoustlukier.
–Jaciprzyniosę–powiedziałJack.–Cozciebiezamałybru-
dasek.
Katieuśmiechnęłasię,pokazujączabarwionelukremzęby.
–Kochamcię,tatusiu!
Tesłowazawszesprawiałymuradość.Byłwreszcieszczęśli-
wy, mając Katie, Viv i całą rodzinę O’Shea. Wszystko, czego
pragnął,miałwzasięguręki.
Gdynalewałsokdokubeczka,Maczagwizdał.
– Skoro zebraliśmy się tu wszyscy, chciałbym ogłosić pewną
nowinę.
Jenna stanęła u jego boku i się uśmiechnęła. Mac objął ją
imocnoprzytulił.
–Będziemymielidziecko!–wrzasnął.
Laney zapiszczała, podbiegła do Jenny i mocno ją uściskała.
Ryker,trzymającwłasnącóreczkęnarękach,podszedłiklepnął
szwagrapoplecach.
Tyle dzieci… Jack uśmiechnął się, zakręcając pokrywkę na
kubku.
– Wygląda na to, że wyrośnie nam nowe pokolenie O’Shea –
obwieścił, przechodząc do jadalni. – A już myślałem, że mój
domjestwystarczającoduży,żebyugościćcałąrodzinę.
Zerknął na Viv, która powiedziała bezgłośnie: „Kocham cię”.
Mrugnął do niej, wiedząc, że jest najszczęśliwszym mężczyzną
naświecie.Równieżdlatego,żenależydorodzinyO’Shea.
Tytułoryginału:TheHeir’sUnexpectedBaby
Pierwszewydanie:HarlequinDesire,2017
Tłumaczenie:ElżbietaKulicka
Redaktorserii:EwaGodycka
©2017byJulesBennett
©forthePolisheditionbyHarperCollinsPolskasp.zo.o.,Warszawa2018
WydanieniniejszezostałoopublikowanenalicencjiHarlequinBooksS.A.
Wszystkieprawazastrzeżone,łączniezprawemreprodukcji
częścilubcałościdzieławjakiejkolwiekformie.
Wszystkiepostaciewtejksiążcesąfikcyjne.
Jakiekolwiekpodobieństwodoosóbrzeczywistych–żywychiumarłych–jestcałko-
wicieprzypadkowe.
HarlequiniHarlequinGorącyRomansDuosązastrzeżonymiznakaminależącymido
HarlequinEnterprisesLimitedizostałyużytenajegolicencji.
HarperCollinsPolskajestzastrzeżonymznakiemnależącymdoHarperCollinsPubli-
shers,LLC.Nazwaiznakniemogąbyćwykorzystanebezzgodywłaściciela.
IlustracjanaokładcewykorzystanazazgodąHarlequinBooksS.A.
Wszystkieprawazastrzeżone.
HarperCollinsPolskasp.zo.o.
02-516Warszawa,ul.Starościńska1B,lokal24-25
ISBN9788327640291
KonwersjadoformatuMOBI:
LegimiS.A.
Spistreści
Stronatytułowa
Rozdziałpierwszy
Rozdziałdrugi
Rozdziałtrzeci
Rozdziałczwarty
Rozdziałpiąty
Rozdziałszósty
Rozdziałsiódmy
Rozdziałósmy
Rozdziałdziewiąty
Rozdziałdziesiąty
Rozdziałjedenasty
Rozdziałdwunasty
Rozdziałtrzynasty
Rozdziałczternasty
Rozdziałpiętnasty
Rozdziałszesnasty
Rozdziałsiedemnasty
Rozdziałosiemnasty
Epilog
Stronaredakcyjna