a dziś chcą lodów, ciastek i pepsi!
- Wody źródlanej już nie ma, babciu, są tylko brudne rzeki - wyjaśniłem i
ziewnąłem. - Nie wiem, czy do kawiarni wolno wchodzić z krasnoludkami, bo na
przykład z psami nie wolno - wymamrotałem, trąc oczy. Coraz bardziej chciało mi
się spać. - Przyjdzie pani kelnerka i zacznie na nas krzyczeć za te krasnoludki na
stoliku. Dorośli tak często krzyczą bez powodu...
- Nie martw się, nikt ich nie zauważy - powiedziała babcia. - A teraz marsz do
łóżka! Raz, dwa, trzy i już śpisz!
...i nagle poczułem, że leżę na tapczanie w swoim pokoju, przykryty po uszy
kołdrą. Byłem cały spocony, bolało mnie gardło i drapało w nosie.
„Zaraz kichnę - pomyślałem. - Pewnie, jak się je lody, mając grypę...”
Pochylona nade mną mama zapytała:
- Spałeś cały czas?
- O, nie - wymamrotałem, bo oczy same mi się zamykały. - Dopiero teraz usnę.
Byłem na wieży Mariackiej, na samym szczycie, i latałem nad Rynkiem na
parasolce...
Mama pokiwała głową, dała mi aspirynę i szepnęła do tatusia:
- Musi mieć wysoką gorączkę. Słyszałeś, jak bredzi?
Już, już chciałem zawołać, że to przecież prawda, najprawdziwsza prawda, ale w
porę przypomniałem sobie, co mówiła babcia Brygida: .....rodzice wcale nie
muszą wiedzieć o naszej wyprawie...”
„Może nawet nie powinni”, pomyślałem.
Jutro mamy iść z babcią do Smoczej Jamy, na co ani tata, ani mama nigdy by nie
pozwolili. Miałem przecież leżeć w łóżku. I myśląc już o jutrzejszym dniu, usnąłem
twardo jak kamień.
ROZDZIAŁ TRZECI
o wyprawie do Smoczej Jamy
Nazajutrz obudziłem się wcześniej. Zwykle mama ściąga mnie na siłę z łóżka,
grożąc, że spóźnię się do szkoły, a ja kurczowo naciągam kołdrę na głowę i nie
8
chcę spod niej wyjść. Tym razem zerwałem się tak wcześnie, że nawet tata
jeszcze spał. Wprost nie mogłem doczekać się, żeby wszyscy wreszcie poszli
sobie z domu.
- Spóźnisz się do pracy! - wołałem kolejno do taty i mamy, popędzałem Kaśkę,
wiedząc, że babcia Brygida lada moment może zadzwonić do drzwi. Nareszcie
sobie poszli. Najpierw tata, potem Kaśka i na końcu mama. Ledwo zamknęły się
za nią drzwi - usłyszałem dzwonek. Pognałem do przedpokoju. Tak, to była babcia
Brygida. Dziś miała na głowie fantastyczny, wielki kapelusz, a do tego pumpy,
czerwone podkolanówki, adidasy i tę samą zaczarowaną parasolkę. Jej torba
zawieszona na ramieniu była jeszcze potężniejsza i najwyraźniej ciężka.
- Gotowy jesteś, wnuczku? - spytała, całując mnie na przywitanie. Pachniała
czekoladą, bananami, lodami, smażonym kurczakiem, mizerią ze śmietaną,
pierogami z wiśniami, słowem, wszystkim, co najlepsze w świecie. Bardzo ładnie
pachniała babcia Brygida. Nie wszyscy dorośli mają taki zapach.
- Babciu, ale ja mam gorączkę i nadal boli mnie gardło - wyznałem. Śmiejcie się
ze mnie, jeśli chcecie, ale nie potrafię kłamać. Gdy kłamię, zawsze się czerwienię
jak burak lub jak dziewczyna.
Babcia uśmiechnęła się - i znowu tajemniczo pomachała rękami nad moją głową,
tak jak wczoraj.
- Już nic ci nie dolega. Idziemy do Smoczej Jamy, pamiętasz?
Oczywiście, że pamiętałem. Czy można było zapomnieć, co babcia powiedziała
na wieży? Przecież twierdziła, że czuje zapach smoka! Rozśmieszyło mnie to.
Owszem, smoki - jeśli są - na pewno mają jakiś zapach, ale, moim zdaniem,
babcia poczuła zapach huty, odległej kopalni lub elektrowni, który dla kogoś nie
przyzwyczajonego jest okropny. Kto wie, może właśnie tak pachniały smoki -
kiedyś, przed wiekami?
Szybciutko ubrałem się i znowu na wyścigi pognaliśmy schodami. Oczywiście
babcia była pierwsza. Chwilami wydawało mi się, że nie skacze po schodach, ale
unosi się nad nimi, a po naszym locie na parasolce wszystko wydawało się
9
możliwe.
Na ulicy babcia rozejrzała się wokół. Ulica Floriańska jest bardzo ładna, ruchliwa,
pełno na niej ludzi i kolorowych sklepów.
- Którędy pójdziemy, żeby było ciekawie? - spytała.
- Och, babciu, tylko Drogą Królewską!
Nie wiem, czy wiecie, ale mamy w Krakowie Drogę Królewską, którą w dawnych
czasach każdy polski król jechał na koronację. Tędy jeździli też królewscy goście i
rycerze. Królów już nie ma, a nazwa została. Droga Królewska zaczyna się przy
Bramie Floriańskiej, która ma przynajmniej siedemset lat. Wtedy cały Kraków był
wiele razy mniejszy. Otaczały go warowne mury z bramami i właśnie ta, na
początku ulicy Floriańskiej, stoi do dziś. Królowie ze swym orszakiem jechali ulicą
Floriańską w stronę Rynku, mijali kościół Mariacki i dalej ulicami Grodzką i
Kanoniczą prosto na Wawel.
Babci bardzo spodobało się, że pójdziemy Drogą Królewską, ale powiedziała, że
jak na tę uroczystą trasę, jesteśmy ubrani niezbyt elegancko.
- Te moje pumpy... - mruknęła skrzywiona - ta twoja koszula w kratę i dżinsy... Tam
królowie, a tu my, jak byle obdartusy. To dobre na wieżę czy nawet dla smoka, ale
nie dość dobre dla królów i Królewskiej Drogi...
Ani się obejrzałem, a babcia machnęła mi nad głową swoją chustką. W sekundę
później zrobiła to samo nad sobą i... zgłupiałem do szczętu!!! Przede mną stała
babcia, ale w jakże zmienionej postaci! Miała na sobie wspaniałą długą suknię z
czerwonego aksamitu i na to małą, futrzaną pelerynkę! A na głowie wspaniały
kapelusz z piórami!
- Babciu, o rany, jak ty wyglądasz! - zdumiałem się, ale bez zachwytu. Wyglądała
fantastycznie, ale jak na krakowską ulicę w dwudziestym pierwszym wieku to,
szczerze mówiąc... hm... był ten strój odrobinę dziwaczny.
- Spójrz lepiej na siebie - powiedziała babcia z dumą. Opuściłem głowę i
struchlałem: miałem na sobie aksamitne ubranko, krótkie spodenki i białe
pończochy! Ja, dziewięcioletni, dorosły chłopak, uczeń trzeciej klasy, miałem białe
0
pończochy, jak mała dziewczynka! A pod szyją - nie uwierzycie, ale pod szyją
miałem taki wielki kłąb koronek!
Nie zdołałem się opanować i - wyznam wam szczerze - ryknąłem straszliwym
płaczem:
- O rany, babciu! Zrób coś! Wyglądam jak dziewczynka! Gdyby mnie spotkał jakiś
kumpel z klasy, to chybabym umarł ze wstydu! Babciu!
Babcia w oszołomieniu słuchała mojego płaczu. Była najwyraźniej przekonana, że
będę zadowolony. Tymczasem wokół nas zebrał się już prawdziwy tłum. Jedni
przechodnie stukali się palcem w czoło, najwidoczniej biorąc nas za wariatów. Inni
śmiali się głośno, zadowoleni, że dzieje się coś niezwykłego. Jakaś kobieta
szarpała babcię za tren jej sukni, chcąc sprawdzić, z jakiego jest materiału.
- Czy to naprawdę aksamit? Czy syntetyczne? - pytała natarczywie.
Inna wołała na całą ulicę:
- To aktorzy! Aktorzy! Pewnie kręcą film!
Jakiś chłopak z dziewczyną krzyczeli, że chcą od nas autografy (nie wiem, czy
wiecie, ale autograf to podpis bardzo sławnego człowieka - i to ja miałem być
sławnym człowiekiem!).
Tłum narastał, wszyscy krzyczeli, machali rękami, szarpali nas za ubranie. I wtedy
zdenerwowana babcia Brygida szepnęła mi do ucha:
- Łap za parasolkę!
Już wiedziałem, o co chodzi. Chwyciłem rączkę parasolki tuż obok babcinych
dłoni - i unieśliśmy się w górę.
- To UFO! UFO! UFO! - zaczęli krzyczeć ludzie. - Patrzcie, kosmici!
- Tak, kosmici! Lecą tam! O, tam!
Lecieliśmy coraz wyżej i wyżej. Straciłem z oczu ulicę Floriańską. Potem
zaczęliśmy opadać, ale - rzecz ciekawa - już nikt nas nie zauważył. Babcia zrobiła
tę swoją “zasłonę”, dzięki której staliśmy się na krótko niewidoczni dla ludzkich
oczu. Wylądowaliśmy więc na płycie Rynku Głównego bez żadnego zamieszania.
Tym razem nie spostrzegł nas nawet pan policjant.
1
Gdy stanęliśmy na Rynku, babcia znów była w pumpach, a ja w dżinsach. Pewnie
się zdziwicie, ale te pumpy nie budziły zbyt dużej sensacji w naszym mieście,
przywykłym do najdziwniejszych strojów. Tylko z kilometrami aksamitów babcia
trochę przesadziła.
Wylądowaliśmy blisko Wierzynka. Szybciutko pochwaliłem się swoją wiedzą:
- Ten dom, babciu, zbudowany był w czternastym wieku i właśnie w nim pewien
bardzo bogaty krakowski mieszczanin, Mikołaj Wierzynek, wydał ucztę dla królów
i książąt, którzy w 1364 roku przyjechali do naszego miasta. Do tej restauracji
zapraszało się zawsze wszystkich najważniejszych gości. Ale ja, niestety, nie
mam pieniędzy, żeby cię zaprosić nawet do McDonalda...
- Nie szkodzi, na pewno smok nas czymś poczęstuje - powiedziała niedbale
babcia.
Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Babcia spojrzała zezem:
- Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. To jest, zdaje się, polskie mądre
przysłowie, prawda? Krasnoludki też są, twoim zdaniem, tylko w bajkach...?
Zamilkłem. Krasnoludki to krasnoludki. Od biedy można w nie uwierzyć, bo są
takie malutkie, że nie każdy może je dostrzec. Ale smok...?! Smoki chyba muszą
być wielkie?
Szliśmy sobie wolno ulicą Grodzką. Skręciliśmy w Kanoniczą. Pewnie nie wiecie,
ale ulica Kanonicza jest najpiękniejszą ulicą w całej Polsce! Stoją przy niej małe,
bardzo stare kamieniczki, pochodzące aż z trzynastego wieku. Podobno jeszcze
wcześniej, nie wiem, może i z tysiąc lat temu, była tu stara słowiańska osada,
nazywała się Okół, bo zbudowano ją, jak nazwa wskazuje, wokół Wawelu. Na
Kanoniczej wszystkie kamieniczki kolejno były odnawiane - a pomagała w tym
cała Polska.
Powoli spomiędzy starych domów wyłaniało się wawelskie wzgórze. Babcia na
widok Wawelu aż przystanęła z zachwytu. Nasz Wawel ma wspaniałe baszty i
wieże, mury obronne i strzelnice, stoją tam nawet najprawdziwsze armaty!
Takiego zamku królewskiego jak Wawel to chyba nie ma w całym świecie!
2
Babcia wyjęła z torby kolorową chustkę i machnęła nią w powietrzu:
- Trzeba to zobaczyć OCZAMI WYOBRAŹNI - powiedziała... i nagle ulice z
gładkich zmieniły się w brukowane twardą kostką z kamienia; ulicami szli
mieszczanie i prześliczne mieszczki w bogatych strojach, na koniach jechali
groźni rycerze. Wtem drogę na Wawel zastąpili nam strażnicy z halabardami! Było
to niesamowite! Co prawda, już się tak nie dziwiłem, znając trochę możliwości
mojej babci.
Jakaś mieszczka w szerokiej, długiej sukni i w czepku zobaczyła nas i krzyknęła,
wskazując palcem na babcię Brygidę:
- Cóż to?! Patrzajcie, jak ona wygląda! Białogłowa w pludrach! Co za wstyd!
Ludzie! Patrzajcie! Wiedźma jakowaś! Do ciemnicy z nią!
Zadrżałem ze strachu, ale babcia znów machnęła chustką - i już staliśmy sobie
spokojnie pod Wawelem, zniknęli mieszczanie, mieszczki, strażnicy i rycerze...
Sznur samochodów mknął jak zwykle trasą wzdłuż Wisły. Odetchnąłem.
- No i gdzie ta Smocza Jama? - spytała babcia, jakby nic się nie stało.
- Pomyśl, babciu, przez twoje spodnie mogliśmy przeżyć niebezpieczną przygodę
- westchnąłem. - Wtedy gdy nie trzeba, ubierasz się, babciu, w długie suknie, a
gdy grozi nam niebezpieczeństwo, stoisz sobie w najlepsze w tych pumpach!
- Spodnie to bardzo praktyczny strój - powiedziała. Przyznałem jej rację.
Nie wyobrażam sobie ani siebie, ani babci w sukience. Jak byśmy wyglądali,
lądując z nieba na parasolce! Gdyby jeszcze był wiatr...
Tajemnica pumpów wyjaśniła się. Rzeczywiście, te pumpy są najlepsze do latania.
Poszliśmy wzdłuż wawelskiego wzgórza w prawo i w ciągu paru minut byliśmy
koło Smoczej Jamy. Wspaniały rzeźbiony smok stał na tylnych łapach i ział co
jakiś czas ogniem. Jest to świetny widok i zawsze podziwia go jakaś grupka
turystów.
- Masz swego smoka, babciu... - powiedziałem trochę złośliwie.
- Owszem, nawet podobny do prawdziwego, tylko że te prawdziwe są bardziej
zielone... - odparła zamyślona.
3
Smocza Jama, do której wejście znajdowało się w głębi, przyciągała
sympatycznym półmrokiem. Sympatycznym, bo rozjaśnionym przez elektryczne
lampy. Takich zupełnych ciemności to ja zbytnio nie lubię.
- Wchodzimy - oświadczyła babcia i nagle zobaczyłem, że jej nos znowu rośnie,
powiększa się i zaczyna miarowo poruszać, w lewo, w prawo, w lewo, w prawo!
Babcia najwyraźniej w świecie za czymś węszyła...
- Idź za mną - powiedziała energicznie. Ruszyła tak szybko, że ledwo mogłem
nadążyć. Skręcaliśmy, to znowu szliśmy prosto, tak jak nas prowadził korytarz. W
pewnej chwili babcia stanęła i zaczęła węszyć już tak głośno, że echo niosło się w
Smoczej Jamie! Rozejrzała się wokół i szepnęła:
- Nikt nie idzie?
- Nikt - szepnąłem, trochę wystraszony.
I wtedy babcia podniosła do góry parasolkę! Parasolka zaświeciła czerwono i w jej
blasku ujrzałem, że na samej górze w prawej ścianie wąskiego korytarza znajduje
się jakiś niewielki otwór! Akurat taki, żeby móc się z trudem przecisnąć...
- Hm... hm... - zamruczała babcia jakby do siebie - wspinaczka jest mało
wygodna, a może nawet niemożliwa. Na parasolkę za mało miejsca. Rozpędzimy
się i hukniemy głowami w strop.
Rzeczywiście, na parasolce startowało się jak samolotem odrzutowym! Miejsca na
taki start to tu nie było.
- No, wskakuj na barana! - oświadczyła wreszcie babcia. Zdębiałem. Żadnego
barana nie widziałem, a nie przypuszczałem, żeby babcia, było nie było starsza
pani, zażądała ode mnie, bym wskoczył jej na plecy!
- No, pośpiesz się - zdenerwowała się babcia - przecież może ktoś nadejść!
Wskakuj na barana, potem staniesz na moich ramionach i wleziesz do tej dziury!
Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko posłuchać. Wskoczyłem więc na babcine
plecy, a potem zacząłem się wdrapywać na ramiona. Wkrótce już stałem na jej
barkach i tuż przed nosem miałem ponury, mroczny i tajemniczy otwór...
- Właź tam - szepnęła babcia zduszonym głosem - no, szybciej! Złap się rękami
4
za brzeg tej dziury i właź!
Zrobiłem, jak kazała. Tkwiłem teraz w wąskim, ciemnym korytarzyku,
prowadzącym chyba daleko w głąb wawelskiego wzgórza. Trochę się bałem...
- Babciu, a ty? - spytałem wystraszony. Wolałem, żeby jednak była przy mnie.
Tymczasem z oddali dobiegły wesołe głosy. Chyba zbliżała się jakaś wycieczka...
Ojej, babcia nie zdąży się wdrapać, pomyślałem, ale w tej chwili babcia
podskoczyła! I to jak podskoczyła! Chyba ze cztery metry w górę! Wysiadały przy
niej wszystkie światowe gwiazdy sportu! Za taki skok babcia miałaby złoty medal
na olimpiadzie! W jednej sekundzie znalazła się koło mnie - i teraz oboje
kucaliśmy, bo korytarzyk byt niski i wąski.
- Pójdę pierwsza - powiedziała, co zabrzmiało trochę śmiesznie, bo o normalnym
chodzeniu nie było mowy. Czołgaliśmy się na czworakach, babcia najpierw, a ja
za nią.
- Może zaświeć, babciu, parasolkę, będzie raźniej - poprosiłem.
- Mnie jest raźno, a bateryjka już się kończy, przecież mówiłam ci wczoraj -
odburknęła. - Takie bateryjki można kupić tylko na Wyspie Niedźwiedziej, a tam
będę dopiero za miesiąc, gdy zachoruje mój tamtejszy wnuk. Wcześniej muszę
lecieć na Wyspę Wielkanocną, ponieważ wnuk z tej wyspy będzie chorować zaraz
po tobie...
“Babcia Brygida ma ogromną ilość wnuków”, pomyślałem nawet bez zdziwienia.
Szliśmy na czworakach już kilkanaście minut. Przed samym nosem miałem grube
gumowe podeszwy babcinych adidasów - i jakoś przestałem się bać. Te adidasy
wyglądały tak zwyczajnie...
Co najmniej po półgodzinie czołgania się wąski korytarzyk zaczął się jakby
poszerzać. Jeszcze trochę i mogliśmy iść tylko pochyleni. I nagle...
- Och! O rany! - zawołałem pełen zachwytu... i grozy. Sam nie wiedziałem, czego
było więcej. Przed nami widniała wielka pieczara, rozjaśniona czerwonym,
jaskrawym światłem. To światło biło od najprawdziwszego w świecie smoka! Smok
był zielony, miał wielki, pokryty łuskami tułów, długi, gruby ogon - i aż trzy głowy! Z
5
pyska - a właściwie z trzech pysków na przemian - buchał ogień. I właśnie ten
ogień rozświetlał pieczarę!
- Babababababciu... - wyjąkałem, ale babcia wcale nie zwracała na mnie uwagi.
- Smoczek, smoczunio... - powiedziała łagodnie i z czułością. - Czułam, że tu
jesteś.
“Ładny mi «smoczek»...” - jęknąłem w duchu. - Ogromny potwór!
- Czy to rzeczywiście ty, Brygido? - ryknął radośnie smok, aż echo odbiło się od
ścian pieczary, a mnie wydawało się, że to nie głos, lecz grzmot! Podskoczyłem z
wrażenia, a smok ryczał dalej:
- Droga Brygido, czułem, że mnie kiedyś odwiedzisz, choć nie wiedziałem, kiedy
to nastąpi. Myślałem, że może za tysiąc lat, może za pięćset, a może dopiero za
następne dwa tysiące lat? Czekałem bardzo niecierpliwie.
Babcia spostrzegła moje oszołomione spojrzenie i łaskawie wyjaśniła:
- Smoki, drogi wnuczku, żyją średnio pięć tysięcy lat. Ten jest jeszcze smoczym
dzieckiem, Smoczkiem, sam rozumiesz, ma raptem tysiąc pięćset lat. Jest synem
Smoka, tego który...
- ...którego zatruli baraniną, za króla Kraka, brrrrr! - ryknął Smoczek. - Od tego
czasu w ogóle nie jadam mięsa! Ani mięsa dziewic, jak mój tatuś, ani żadnego
innego!
Przezwyciężyłem strach i zapytałem:
- Więc co jesz?
- Jestem jaroszem. Jadam wyłącznie trawę, a szczególnie lubię koniczynę.
Mniam! Mniam! - i mlasnął trzema językami.
Potem sprawa się wyjaśniła: otóż smoki jadają dużo, ale rzadko. Smoczek
wychodził tajemniczym korytarzem z pieczary ciemną nocą najwyżej raz na rok i
najadał się trawy na wiślanych wałach. Potem pił wodę z Wisły, ale ostrożnie...
- Jest wyjątkowo ohydna - poskarżył się - nie to, co przed dwustu laty, gdy miała
smak prawdziwej wody!
Raz smok tak się najadł i opił, że miał nawet kłopoty z wciśnięciem się na powrót
6
do pieczary!
- Brygido, czy pamiętasz, co lubią prawdziwe i dobre smoki? - spytał przymilnie,
patrząc pożądliwie na torbę mojej babci.
- Owszem, pamiętam - odparła babcia i zaczęła wyjmować ze swojej wielkiej torby
pękate butelki. Teraz dopiero zrozumiałem, czemu babcia nosi takie olbrzymie
torby! W tej swobodnie zmieściło się sto butelek!
- Co to jest? - spytałem pełen ciekawości, widząc, że Smoczek aż mlaska trzema
ogromnymi jęzorami.
- Tran - wyjaśniła babcia. - Ty tego nie pamiętasz, bo dzisiaj wszystkie witaminy
są w kolorowych pigułkach, ale za czasów twoich rodziców było inaczej. Każde
dziecko, codziennie, dla wzmocnienia dostawało od swojej mamy dużą stołową
łyżkę tranu. A że to było wyjątkowo niesmaczne, więc matki zatykały dzieciom nos
jedną ręką, a drugą wlewały im do buzi łyżkę tranu...
- Ależ to tortury! - krzyknąłem z oburzeniem.
- Smoki bardzo lubią tran! - ryknął Smoczek. - Grzecznym smokom nikt nie musi
zatykać nosa!
Nie wyobrażałem sobie człowieka, który zgodziłby się temu smoczemu dziecku,
zwanemu Smoczkiem, zatkać choćby jeden z jego trzech nosów! Nawet wątpię,
czy babcia Brygida byłaby na tyle odważna!
- A co słychać u smoków? Tak w ogóle? - spytała grzecznie babcia. Smoczek
tymczasem zdążył wychłeptać jedną butelkę. Chłepcząc dwie następne dwiema
paszczami, trzecią paszczą prowadził z babcią rozmowę:
- Nie wiem, jak wiedzie się moim braciom w Afryce czy Australii, ale tutaj, gdzie
mieszkam, jest raczej ciężko - westchnął. - Mam dokoła mnóstwo wrogów, i to
takich, jakich w życiu nie widziałem! Smoki te musiały urodzić się najwyżej
kilkadziesiąt lat temu, prawie że wczoraj. Jest to jakiś całkiem nowy rodzaj
smoków, wyjątkowo potwornych! Wcale ich nie widzę i nie słyszę, a jednak zieją
skądś okrutnym, smrodliwym dymem! Gdzie nie spojrzę i gdzie nie skieruję nosa,
wszędzie są! Cuchną tak, jak żaden porządny smok przed wiekami! Doprawdy,
7
muszą to być jakoweś potwory, aż boję się o tym myśleć i coraz rzadziej
wychodzę na spacery. A zresztą nocą śmierdzą jeszcze bardziej...
Babcia Brygida spojrzała na mnie z uwagą:
- Bartku, naprawdę nie słyszałeś o jakichkolwiek smokach w okolicy?
- Nieeeee... - zdziwiłem się, ale powoli coś zaświtało mi w głowie. Zacząłem
domyślać się, kogo Smoczek bierze za te wyjątkowo groźne potwory...
- Już wiem! - wrzasnąłem triumfalnie. - Te smoki to huty, kopalnie śląskie, Janina,
Piast i Ziemowit, to Elektrownia Jaworzno!
- Cóż za dziwne imiona noszą te smoki - zadrżał Smoczek i ściany pieczary
zadrżały z nim. - Pewnie są równie straszliwe jak ich nazwy! Smok Kopalnie
Śląskie? Smok Huta? Smok Janina...? Chociaż Smok Janina nawet nie brzmi
najgorzej... Janina... hm... czy to smoczyca, drogi Bartku? Nie wiesz, czy ładna?
Ile ma głów ta Janina?
- Ależ to są sztuczne fabryki! Tu nie ma żadnych smoków w całej okolicy! Jesteś
jedynym! - zawołałem. Smoczek ucieszył się i ryknął ze zdwojoną siłą:
- Och, mój drogi! Nawet nie wiesz, jaką radość mi sprawiłeś! Bo już myślałem, że
to jakiś nowy i groźny gatunek smoków dymiąco-pylących! Bo ja zionę ogniem,
ale to jest całkiem przyjemny zapach i nikomu nie szkodzi...
- Te smoki dymiąco-pylące, jak mówisz, są groźne, to prawda, ale są też
pożyteczne - wyjaśniłem. - One robią stal, która jest potrzebna do budowy domów
i samochodów, pociągów i tramwajów, garnków i traktorów, prawie do
wszystkiego, czego człowiek potrzebuje. Ale przy okazji jest dużo dymu i pyłu.
Nawet domy od tego chorują, zwłaszcza te najstarsze. I ludzie próbują coś robić,
żeby one tak nie śmierdziały, ale nie zawsze im się to udaje...
- Och, dziękuję ci, mój drogi! - zawołał Smoczek. - Dzięki tobie wyzbyłem się
strachu przed nieznanymi potworami! Gotów jestem z wdzięczności ofiarować ci
butelkę tranu... hm... powiedzmy, połowę butelki... nie, to znaczy, dokładnie
ćwierć... albo zresztą... hm... dam ci jeden łyk tranu, malutki łyczek, tyczunio -
oznajmił Smoczek, patrząc zarazem pożądliwie i z żalem na butelki pełne
8
obrzydliwego tłustego płynu.
- Bardzo ci dziękuję, naprawdę nie mam ochoty - powiedziałem skwapliwie.
- Jesteś szalenie miłym chłopcem - ucieszył się Smoczek. - Chętnie dałbym ci
jakiś prezent, ale nie wiem, co mogłoby ci sprawić radość. Czy chciałbyś może
mały czarny kamyczek z odciśniętym kształtem liścia paproci? To bardzo stary
kamień, leży tu gdzieś, pod moim brzuchem, już ponad tysiąc pięćset lat i
okropnie mnie gniecie, bo smoki, wbrew pozorom, są bardzo delikatne. Z
przyjemnością ci go ofiaruję, jeśli tylko chcesz.
- Ależ tak! Bardzo chcę! - zawołałem, domyślając się, że Smoczek mówi o
kawałku węgla kamiennego, na którego powierzchni odbił się liść sprzed tysięcy
lat.
Smoczek zaczął wiercić się i kręcić, gmerał dokoła siebie sześcioma wielkimi
łapami, aż wreszcie wyjął spod brzucha mały czarny kawałeczek węgla.
Rzeczywiście, na jego płaskiej powierzchni rysował się wyraźnie liść paproci.
Przypomniałem sobie lekcje przyrody i pomyślałem, że kto wie, może ten
kamyczek ma więcej niż parę tysięcy lat? Może liczy sobie milion albo dwa
miliony?
- Musimy cię już pożegnać, Smoczku - oświadczyła babcia Brygida. - Jestem
głodna i widzę, że nic nie masz dla nas do jedzenia. A ten chłopiec jest chory i
powinien leżeć w łóżku. Jeśli jego rodzice wrócą do domu i go tam nie zastaną, to
nie będzie naszej jutrzejszej wyprawy.
- A dokąd się wybieracie? W góry Tien-szan, a może do Afryki, na pustynię
Sahara? - zaciekawił się Smoczek.
- Jak to dokąd? Kraków też jest bardzo ciekawy - powiedziała babcia. - Po co nam
Afryka czy góry Tien-szan?
- Masz rację, w Krakowie wszystko jest ciekawe, ze mną włącznie. Jestem
przecież nadzwyczaj interesujący!
Smoczek z dumą wyprężył trzy potężne klatki piersiowe. Tak, tak, miał trzy głowy,
trzy szyje, trzy klatki piersiowe, trzy karki, ale tylko jeden tułów i jeden ogon. Był
9
rzeczywiście wspaniały!
Jak to jednak dobrze, pomyślałem, że nie żywi się już mięsem dziewic ani w ogóle
mięsem. Po pierwsze, nikt by mu tych dziewic nie nastarczył, a po drugie, z
normalnym mięsem też są kłopoty, jak mówi mama.
Ziewnąłem, myśląc zarazem, że pewnie poza mną w całym Krakowie żaden
człowiek nie wie, że w Smoczej Jamie mieszka najprawdziwszy w świecie smok!
- Babciu... - powiedziałem i ziewnąłem znowu. Chyba byłem już zmęczony.
Zapomniałem nawet, o co chciałem zapytać. Babcia rozpłynęła się we mgle,
zniknęły też trzy głowy Smoczka, pieczara, w ogóle wszystko zniknęło. Leżałem w
swoim pokoju na tapczanie. Nade mną stała mama i potrząsała mnie za ramię:
- Ależ ty mocno śpisz! - zawołała. - Budzę cię co najmniej od pięciu minut! Zjesz
kawałek mięsa?
- Mięsa z dziewic? - wymamrotałem.
- Jurek, to dziecko jest bardzo chore! Ono bredzi! - zawołała mama do taty i
przyłożyła mi chłodną rękę do czoła. - Nie, nie ma gorączki. Musiało mu się coś
śnić...
Więc wszystko mi się śniło? Byłem zrozpaczony. Chciałem, żeby to była prawda:
babcia Brygida, Smoczek, podróże na parasolce...
Obróciłem się na bok i poczułem, że coś mnie gniecie. Wsunąłem rękę pod
kołdrę... Koło poduszki leżał mały, płaski, czarny kamyczek z wyraźnie
odciśniętym liściem paproci. Kamyczek - prezent od Smoczka.
ROZDZIAŁ CZWARTY,
w którym babcia Brygida robi wielkie zamieszanie na krakowskim Rynku
Nazajutrz wstałem prawie ze wschodem słońca! I niecierpliwie czekałem, aby
wszyscy poszli sobie z domu.
- Czy na pewno czujesz się dobrze, syneczku? - spytała mama, patrząc
podejrzliwie. - Widzę, że nie możesz spać, choć nigdy nie miałeś z tym kłopotu -
nie mogłam cię dobudzić o siódmej rano!
- Tak czy owak, ostatni dzień leniuchowania - oświadczył energicznie tata. - Jutro
0
idziesz do budy... tfu, do szkoły!
Pomyślałem z zachwytem, że zaraz pojawi się babcia Brygida, ale szybko
posmutniałem. Przecież babcia przyjechała tylko na trzy dni. I właśnie dzisiaj
miała skończyć się jej wizyta. Aż dziw, że nie spotkały się z mamą na schodach!
Walnęła parasolką w drzwi, które błyskawicznie same się otwarły.
- Gotowy jesteś, wnuczku? - krzyknęła od progu. - Mamy mnóstwo do oglądania,
pamiętaj, że to mój ostatni dzień w Krakowie!
Pamiętałem o tym aż za dobrze. Łzy zakręciły mi się w oczach, gdy pomyślałem,
że to już tylko parę godzin, że pewnie już nigdy nie ujrzę tej mojej szalonej,
niezwykłej babci Brygidy. Takiej babci na pewno nie miał nikt na świecie! No, miał
ją także ten chłopak z Jamajki, ten z Hawajów i Wyspy Niedźwiedziej i nie
wiadomo skąd jeszcze. Ale w Krakowie byłem jedynym jej wnukiem. Przynajmniej
do tej pory.
- No, no, tylko mi nie płacz - babcia szturchnęła mnie parasolką - okropnie nie
lubię płaczących chłopców.
- ...a dzie-dzie-dziewczynki? - wyjąkałem przez łzy, myśląc, że dziewczynkom jest
jednak lepiej, bo mogą sobie spokojnie ryczeć i nic.
- Płaczących dziewczynek też nie cierpię - powiedziała zdecydowanie babcia,
więc się uspokoiłem. - Wszyscy powinni się dużo śmiać. Śmiech to zdrowie. O
wiele milej jest przebywać z kimś, kto często się uśmiecha, niż z kimś, kto często
ryczy. A teraz powiedz szybko, co w Krakowie jest najpiękniejsze, bo właśnie tam
pójdziemy...
Tu babcia zadała mi nie lada łamigłówkę! Musicie bowiem wiedzieć, że prawie
wszystko jest w Krakowie bardzo ładne.
- Sukiennice, babciu, są piękne. Zaczęto je budować już w trzynastym wieku!
Dawniej były to miejskie kramy, w których handlowano dosłownie wszystkim. I
dzisiaj też są to kramy, tyle że trochę inne, a można w nich kupić różne pamiątki z
Krakowa: malowane skrzynie, korale, gorsety, a nawet góralskie ciupagi!
Wspaniały jest Wawel, babciu, mieszkali w nim najprawdziwsi królowie i do dziś
1
są tam ich wielkie, kamienne groby. I Barbakan, babciu, zwany Rondlem, który był
warowną fortecą w piętnastym wieku, ma mury grube na trzy metry i sto
trzydzieści prawdziwych strzelnic! A najstarsze kamieniczki, babciu, są śliczne i
jak ładnie się nazywają: Szara Kamienica, kamienica Pod Aniołkiem, Pod
Murzynami, Pod Modrym Lwem albo Pod Konikiem. Och, babciu, sam nie wiem,
co mam ci pokazać, nie potrafię powiedzieć, co jest naj-naj-naj-ładniejsze!
- No, to najpierw na Rynek - zawołała babcia i jednym ruchem wsunęła parasolkę
pod swoją i moją pachę. - Polecimy, tak będzie szybciej! Steruj do okna!
Okna w moim pokoju były na szczęście otwarte. Ze zgrozą pomyślałem, co by
było, gdybyśmy mknąc na parasolce, wpadli prosto na szyby!
I znowu niepostrzeżenie wylądowaliśmy tuż koło pomnika Mickiewicza.
Pamiętacie, jak mówiłem wam, że ten pomnik jest zawsze dokładnie oblepiony
turystami? Niektórzy z nich śpiewają, inni piją lub jedzą, rozmawiają, oglądają to,
co kupili.
Właśnie jakaś grupa młodych ludzi z gitarami śpiewała bardzo głośno najnowsze
przeboje, za którymi przepada moja siostra, Kaśka. Siedzieli sobie na kamiennych
stopniach otaczających pomnik, a niektórzy to nawet na nogach pana
Mickiewicza.
- Wcale by to nie wyglądało brzydko i Mickiewiczowi by nie przeszkadzało... -
zaczęła babcia, patrząc krytycznie na hałaśliwy tłum na pomniku - ...tyle że oni
strasznie śmiecą! Popatrz tylko, ten młody człowiek z długimi włosami i opaską na
czole wypił butelkę pepsi-coli i pustą położył na kamienne nogi poety. A ten drugi
chłopak, z tatuażem na ręce, zjadł kanapkę i papierek wetknął w rękę jednej z
figur...
Westchnąłem głośno. Babcia nie wiedziała, a mnie wstyd było jej wyznać, że
Kraków chyba jest jednym z najbrudniejszych miast w Polsce!
- ...nie wstydź się, nie wstydź - przeczytała babcia moje myśli i dodała: - Mam
nadzieję, że ty nie śmiecisz.
Szczerze mówiąc, to całkiem czystego sumienia nie miałem. Zdarzało mi się
2
rzucić na ziemię papierek od lodów. Co prawda - bardzo rzadko. Postanowiłem
bronić mojego miasta:
- Babciu, tutaj co rok przyjeżdża ze trzy miliony turystów. Wystarczy, że każdy z
nich rzuci jeden papierek na ulicę, a będzie śmieci także trzy miliony! No, a
krakowianie... niektórzy też pewnie śmiecą. Niech co drugi rzuci coś na ulicę, a
będzie pięćset tysięcy śmieci!
Pani od rachunków w szkole byłaby ze mnie dumna! Babcia tymczasem mruknęła
coś pod nosem i zaczęła bystro rozglądać się dookoła. Rzeczywiście: śmieci,
papierków, wypalonych papierosów, opakowań z cukierków, lodów i czekolady,
kawałków sznurka, papieru do pakowania, ogryzków z jabłek, pestek z owoców
leżało wszędzie co niemiara.
Właśnie jakaś elegancka pani wyjęła z torebki cukierek, odpakowała, wsadziła go
sobie do buzi - a papierek rzuciła za siebie. I tego już chyba było mojej babci za
dużo!
...bo babcia Brygida nagle wyprostowała się i jakby urosła! Podniosła do góry
swoją czerwoną parasolkę, na której szczycie ostrzegawczo zaświeciła się mała
żaróweczka! Wyjęła z ogromnej torby wielką chustkę w kratę i machnęła nią trzy
razy w powietrzu, wołając na cały Rynek:
BRAM! BRUM! BRYM!
BRUM! BRAM! BRELI!
Lećcie, lećcie, śmieci,
do swych właścicieli!
I nagle zerwał się nad Rynkiem straszny wicher! Huragan! Prawie cyklon!
Zawirowały w powietrzu wszystkie śmieci z całego Krakowa! Poderwały się z
chodników, jezdni i płyt krakowskiego Rynku w powietrze! Patrzyłem osłupiały:
śmieci uszeregowały się w wielką armię i gnały przed siebie długim wężem,
dwójkami, czwórkami! A co który śmieć odnalazł swego właściciela - wskakiwał
mu do kieszeni! Do torby! Do teczki! Siadał na głowie! A nawet wlatywał mu prosto
do ucha lub otwartych ze zdumienia ust!
3
Widziałem, jak elegancka pani machała rozpaczliwie rękami, a pięć kolorowych
papierków z napisem “Malinowe” wskakiwało z rozpędem do jej ślicznej jak cacko
białej torebki. Widziałem wystraszonego dryblasa z wytatuowaną papugą na ręce,
któremu wyrzucone opakowanie z kanapki wskoczyło prosto do otwartych ze
zdziwienia ust, a dryblas bełkotał z rozpaczą:
- Ble! Ble! Ble!
Pusta butelka po pepsi uderzyła w głowę młodego człowieka, który zostawił ją
beztrosko u stóp pomnika! Ogryzek z jabłka wirował w powietrzu, a potem celnie
walnął w ucho jakiegoś pana! Najgorzej zachował się duży kawał papieru
pakunkowego wraz z kawałkiem sznurka, który zaatakował jakąś grubą damę!
Papier okręcił się wokół jej głowy, a sznurek sam zawiązał się na trzy supełki!
- Ratunku! Ratunku! Ktoś mnie dusi! Pomocy! Ludzieee! - krzyczała gruba dama,
ale papier ani myślał ustąpić!
Trwało to wszystko nie dłużej niż dwie, trzy minuty. Potem babcia znowu
pomachała chustką - i zrobiła się cisza. Cały Rynek lśnił czystością. Elegancka
pani szła chyłkiem w kierunku kosza. Gruba dama zwijała w rulon papier
pakunkowy, nie ważąc się cisnąć go na ziemię. Jakiś młody mężczyzna
skrupulatnie upychał w pudełku po zapałkach niedopałki papierosów. Inny
człowiek oddalał się, wymachując trzymaną w ręce pustą butelką z pepsi.
- Czy wszystkie śmieci znalazły swoich właścicieli? - spytałem babci Brygidy.
- Oczywiście - powiedziała oschle - a cóż ty sobie myślisz? Ja nigdy się nie mylę.
Niektóre śmieci musiały nawet odbyć dłuższą podróż, trafiły na dworzec, czy
wręcz do pociągu, którym ich właściciele odjeżdżali, ale wszystkie odnalazły tych,
którzy je rzucili. Masz rację, Kraków jest bardzo piękny. A to, co piękne, musi być
czyste. Czy podobałaby ci się dziewczynka z brudną buzią? Albo w brudnych
skarpetkach?
Przypomniałem sobie moją sąsiadkę, Agatę, na której nosie zawsze była co
najmniej jedna brudna plama, ale Agata mimo to bardzo mi się podobała.
- To co innego - powiedziała babcia, czytając jak gdyby nigdy nic w moich
4
myślach. - Agata ma często plamy na nosie, bo pomaga swojej mamie i choć
potem myje ręce, to zapomina o nosie, w który wcześniej się podrapała.
- Babciu, a to zaklęcie? Te słowa, które zawołałaś?
- Och, układam je na poczekaniu - powiedziała niedbale babcia - a ponieważ nie
umiem układać wierszyków, nie jestem poetką, stąd te dziwne słowa na początku.
Wymyślam je, żeby reszta mogła być do rymu. Każde porządne zaklęcie musi być
zrymowane. W zasadzie takie zaklęcia powinno się śpiewać, a nie mówić,
skutkują wtedy lepiej i na dłużej. Niestety, okropnie fałszuję. Parę
zaprzyjaźnionych ptaków osobiście prosiło mnie, żebym nigdy nie śpiewała,
ponieważ mogę zaszkodzić ich dzieciom, ucząc je fałszować. Wyobrażasz sobie,
co by było, gdyby na przykład słowiki fałszowały?
Szliśmy właśnie koło krakowskich, znanych chyba w całej Polsce, kwiaciarek.
Rozłożyły one swoje stoiska z kwiatami na samym Rynku. A musicie wiedzieć, że
- podobnie jak z powodu gołębi - dużo było u nas kiedyś kłótni, czy kwiaciarki
mają zostać na Rynku jak za dawnych lat, czy też nie. Zwyciężyła jednak tradycja,
która - co tu dużo mówić - jest w naszym mieście chyba najważniejsza.
Obok stoisk z kwiatami jest sadzawka, a właściwie fontanna. Mała, kwadratowa i
kamienna. Do tej sadzawki złośliwi chłopcy lubią czasem nasypać takiego
niebieskiego proszku do prania, który bardzo się pieni. Najwięcej kłopotów mają
wtedy kwiaciarki, które wodą z sadzawki polewają kwiaty, żeby nie więdły.
Właśnie trzech brudnych, niechlujnych wyrostków sypało do wody proszek, jak
gdyby nigdy nic. Rechotali głośno i przedrzeźniali jakiegoś starszego pana, który
mówił:
- Dajcie spokój, chłopcy, to głupi dowcip, trzeba będzie całą wodę wymieniać...
- Idź, dziadziu, lepiej do domu, bo cię tu może krzywda spotkać - powiedział
buńczucznie jeden z chłopaków, którego włosy, koszula i spodnie aż lepiły się od
brudu.
Pomyślałem sobie w duchu: “Oj, biedacy, chyba nie wiecie, kto na was patrzy, i
nie znacie możliwości mojej babci...”
5
Nie ukrywam, że pomyślałem to specjalnie, licząc, że babcia przeczyta moje
myśli. I nie zawiodłem się. Babcia spochmurniała, pogmerała nerwowo w
przepastnej torbie i wyjęła chustkę, której czarodziejską moc już zdążyłem
poznać:
BRUM! BRAM! BADRA!
BRUM! BRAM! BRELU!
Chłopcy pragną
prać się w ARIELU!
Wypierz ich, wodo, wypierz, bo są brudni!
I nagle jakaś tajemnicza siła podniosła trzech chłopaków w górę i plasnęła nimi o
wodę!
- Ajaj! Ajajaj! Ratunku! Tonę! - krzyczał jeden.
- Mamusiu, tatusiu, jaka ta piana ohydna! - wrzeszczał drugi, a piana z proszku
właziła mu do oczu i ust.
- Jejku, jak mnie oczy pieką! Jejku, kto mnie stąd wyciągnie! - wrzeszczał trzeci z
rozpaczą.
Ale tajemnicza siła trzymała ich w spienionej wodzie, która wirowała jak w pralce.
Potem wszystko się uspokoiło. Z fontanny, pełnej teraz bardzo brudnej wody,
wyszło trzech niezwykle czystych i bardzo grzecznych chłopców. Spojrzeli na
siebie ze strachem - i zaczęli uciekać w stronę ulicy św. Jana. Po chwili zniknęli
nam z oczu. A woda... woda nagle zrobiła się czysta.
- Niesłychane! - krzyknął starszy pan. - Całkiem niesamowite! I bardzo
praktyczne! Doprawdy, chciałbym wiedzieć...
- Uciekamy - szepnęła mi babcia do ucha. - Bardzo nie lubię, gdy ktoś mnie pyta,
jak ja to robię...
I wzbiliśmy się w górę na czerwonej parasolce. Lecąc, myślałem z pewnym
smutkiem, że i mnie nie wypada pytać, jak babcia to wszystko robi, skoro miałbym
ją tym pytaniem zirytować.
- I masz rację, drogi wnuczku - powiedziała spokojnie babcia - najciekawsze jest
6
to, czego się nie wie zbyt dokładnie, co jest tajemnicze...
Fruwaliśmy na parasolce jeszcze co najmniej godzinę albo i dwie. Pokazałem
babci wszystkie wspaniałości naszego miasta: całe wawelskie wzgórze,
Barbakan, wszystkie najpiękniejsze i najstarsze kamieniczki. Przy wielu z nich
pracowali ludzie, i to z różnych miast Polski, wszyscy ci, którym zależy na tym,
żeby Kraków nie zawalił się ze starości. Bo nie odnawiany zabytek po prostu wali
się - i tyle.
Lecąc koło kamieniczki Pod Murzynami, na placu Mariackim, babcia na chwilę
zwolniła tempo i najspokojniej w świecie zaczęta szeptać coś jednemu z
Murzynów do ucha. I wierzcie lub nie, ale ten kamienny Murzyn również szepnął
coś babci w odpowiedzi! Wyraźnie widziałem, jak rusza wargami! A nawet
poruszył małym palcem u nogi!
- Drogi wnuczku, pora już na mnie - westchnęła babcia, gdy lecieliśmy znów nad
ulicą Floriańską. - Ten Murzyn właśnie mi powiedział, że zachorował jeden z
moich wnuczków na Wyspach Kanaryjskich. Dowiedział się o tym od jaskółki.
Musimy się zatem szybko żegnać. Byle bez łez, bo wszelkie pożegnania zawsze
bardzo mnie irytują!
Dzielnie powstrzymałem napływające łzy.
- Babciu, ale odwiedzisz mnie jeszcze? - spytałem pełen nadziei.
- Nie powiem nie, nie powiem tak - szepnęła babcia tajemniczo.
- A mogę o tobie komuś opowiedzieć? Mamie? Tacie? Kaśce? Agacie? Albo
kolegom?
- Ależ możesz - powiedziała niedbale - to przecież nie ma żadnego znaczenia. I
tak ci nie uwierzą. Może niektóre dzieci odrobinę będą ci wierzyć, ale dorośli na
pewno nie. Dorośli pod tym względem nie mają wyobraźni. W każdym razie
dziękuję ci za pokazanie Krakowa. Rzeczywiście jest niezwykły. Na Wyspach
Kanaryjskich na pewno nie będzie tak ciekawie. Tam nie ma takich zabytków.
Będę cię miło wspominać, Bartku. Ciebie, Smoczka, tę wspaniałą wieżę Mariacką,
Wawel...
7
- ...ale kiedy znowu przyjedziesz, babciu? - nie dawałem jej spokoju, połykając łzy.
- Wtedy, gdy już cały Kraków będzie odnowiony - odparła z uśmiechem.
I tak dowiedziałem się, że już nigdy w życiu jej nie ujrzę. Nigdy. Bo musicie
wiedzieć, że mamy w mieście tak strasznie dużo zabytków, że co się skończy
odnawiać jeden, już następny czeka w kolejce, i tak bez końca. A nawet wtedy,
gdy już odnowimy wszystko, okaże się na pewno, że trzeba zaczynać jeszcze raz
od początku, bo tak to właśnie jest z bardzo starymi miastami.
Trudno, jest, jak jest. Pocałowałem babcię w policzek, zrobiłem zadowoloną i
dzielną minę, żeby się nie denerwowała, i... usłyszałem głos mamy:
- No, no, widzę, że czujesz się całkiem nieźle?
Oczywiście leżałem w łóżku, w swoim pokoju, a babcia i moje wszystkie z nią
przygody rozwiały się w krakowskiej mgle.
- Czy bardzo się nudziłeś? - spytał tata.
- Wcale nie, była ze mną babcia - powiedziałem.
- Babcia? - zdziwił się tata. - Przecież babcia Zosia jest na wczasach w Krynicy, a
babcia Helenka pracuje społecznie i nigdy nie ma dla ciebie czasu!
- To była babcia Brygida - powiedziałem i ryknąłem głośnym płaczem. Już nie
musiałem się hamować. Ryczałem jak głupi trzyletni brzdąc.
- Dziecko drogie! - zawołała mama, chcąc przekrzyczeć moje ryki. - Nie mamy
żadnej babci Brygidy! I nigdy nie mieliśmy!
- A tym samym nie będziemy mieć. Jak ta babcia Brygida wygląda? - spytał tata
groźnym tonem. Wszyscy tatusiowie lubią czasem mówić groźnym tonem i robić
srogie miny.
- Zwyczajnie! - zaryczałem, a łzy jak grochy leciały mi po twarzy. - Ona wygląda
całkiem zwyczajnie! Ma takie króciutkie włosy, jak chłopaki noszą, na jeża, z
grzywką nad czołem, nosi spodnie pumpy, skarpetki w paski, ma też czerwoną
parasolkę...
- Coooo?! - krzyknęli wszyscy razem, a przemądrzała Kaśka wytrzeszczyła na
mnie gały.
8
- No, to na pewno ktoś z twojej rodziny, bo w mojej nie ma nikogo z takim
wyglądem! - rzekł tata pod adresem mamy. Mamusia pochodzi z rodziny
artystycznej. W Krakowie co druga rodzina jest rodziną artystyczną. To jest taka
rodzina, w której ktoś maluje albo rzeźbi, albo śpiewa, albo pisze, albo wreszcie
nie maluje, nie rzeźbi, nie śpiewa, nie pisze, ale za to dużo siedzi w kawiarni i
nadzwyczaj się tym wszystkim interesuje.
- Dałbyś spokój przy dziecku - powiedziała mama, która zawsze tak mówi, gdy
chce, żeby tata zmienił temat. - Moim zdaniem Bartkowi coś się przyśniło. Ile razy
wracaliśmy do domu, zawsze spał jak zabity i mówił całkiem od rzeczy. Na
przykład o jakimś mięsie z dziewic...
- Cha! Cha! Cha! - zaśmiał się tata. - Mięso z dziewic! Taki sam rarytas jak mięso
z równie głupiego cielęcia!
- Ale ja mówię prawdę - oznajmiłem. - Była u mnie babcia Brygida i fruwaliśmy na
parasolce...
Mama i tata zaczęli się śmiać, a Kaśka zrobiła taką minę, że już wiedziałem:
będzie mi dokuczać, będzie się ze mnie wyśmiewać, ale nie uwierzy, że to
prawda. Więc zamilkłem. Wcale nie potrzebuję, żeby wierzyli.
A może oni mają rację? Może to wszystko rzeczywiście mi się śniło? Ale przecież
w szufladzie mojego biurka leży sobie spokojnie kawałeczek czarnego węgielka, z
odbitym wyraźnie liściem paproci. Prezent od Smoczka...
A komu wy uwierzyliście? Moim rodzicom, którzy mówią, że wszystko było snem -
czy mnie? Bo ja przysięgam wam na stare mury Krakowa, że to wszystko było
prawdą i będzie nią tak długo, póki...
...póki mrówka nie wypije całej wody morza, choćby Bałtyckiego, a żółw nie
obejdzie pieszo przynajmniej pół świata!
9