PRZEKL
Ę
TY DOM
Nawet najgorszym koszmarom towarzyszy zwykle odrobina ironii. Czasem
ł
ą
czy si
ę
ona bezpo
ś
rednio z tokiem wydarze
ń
, niekiedy wi
ąż
e si
ę
tylko z przypadkowo
ś
ci
ą
dotycz
ą
c
ą
postaci i wypadków. Doskonały
przykład drugiej ze wspomnianych odmian ironii stanowi wydarzenie, do
którego doszło w starym mie
ś
cie Providence, gdzie w ko
ń
cu lat
czterdziestych przebywał cz
ę
sto Edgar Allan Poe, smal
ą
c cholewki, bez
powodzenia zreszt
ą
, do utalentowanej poetki, pani Whitman. Poe
zatrzymywał si
ę
zwykle w Mansion House przy Benefit Street, dawnym
Golden Bali Inn, pod dachem którego go
ś
cili Washington, Jefferson i
Lafayette. Najbardziej za
ś
lubił wybiera
ć
si
ę
na przechadzk
ę
na
północ, wzdłu
ż
tej
ż
e samej ulicy, do domu pani Whitman i na cmentarz
w pobli
ż
u stoj
ą
cego na wzgórzu ko
ś
cioła
ś
w. Jana Apostoła, gdzie
niektóre spo
ś
ród starych, osiemnastowiecznych grobów o zmurszałych,
na wpół widocznych płytach przepełniały go szczególn
ą
fascynacj
ą
.
A oto ironia. W czasie swych spacerów ów najwi
ę
kszy na
ś
wiecie mistrz
opowie
ś
ci z dreszczykiem zmuszony był wielokrotnie mija
ć
pewien
wyj
ą
tkowy dom stoj
ą
cy po wschodniej stronie ulicy - obskurny, stary
budynek zbudowany na niewielkim wzniesieniu, z wielkim, zaniedbanym
podwórzem pochodz
ą
cym z czasów, gdy okolica ta nie była jeszcze g
ę
sto
zabudowana. Nic nie wskazuje, by kiedykolwiek pisał lub wspominał o
tym domu, nie istnieje
ż
aden dowód,
ż
e w ogóle zwrócił na
ń
uwag
ę
. A
mimo to dom ów dla dwóch osób dysponuj
ą
cych pewnymi informacjami
dorównuje lub wr
ę
cz przewy
ż
sza pod wzgl
ę
dem potworno
ś
ci
najwymy
ś
lniejsze spo
ś
ród upiornych fantazji geniusza, który tak
cz
ę
sto mijał go nie
ś
wiadomie, i pozostaje w tym samym miejscu jako
mroczny symbol wszystkiego, co plugawe, potworne i złowrogie.
Dom ten był - i jest po dzi
ś
dzie
ń
jedn
ą
z tych budowli, które
przykuwaj
ą
uwag
ę
ciekawskich. Zbudowany jako farma, lub raczej
półfarma, jest przykładem typowego nowoangielskiego stylu
kolonialnego osiemnastego stulecia - pot
ęż
ny, spadzisty dach,
pi
ę
terko, poddasze bez mansardy, georgia
ń
skie wej
ś
cie i wn
ę
trze
wyło
ż
one modn
ą
na owe czasy boazeri
ą
. Był skierowany na południe, z
jednym szczytem od wschodu, po ni
ż
sze okna przesłoni
ę
ty pagórkiem, z
drugiej za
ś
strony od ulicy odsłoni
ę
ty a
ż
po fundamenty. Jego kształt
sprzed ponad półtora wieku zmieniał si
ę
przez lata, w miar
ę
jak
prostowano i wyrównywano ci
ą
gn
ą
c
ą
si
ę
opodal drog
ę
- Benefit Street
bowiem, zwana z pocz
ą
tku Back Street, była najpierw alej
ą
wij
ą
c
ą
si
ę
po
ś
ród grobów pierwszych osadników, a prosto jak strzelił pobiegła,
dopiero gdy ciała przeniesiono na cmentarz North Burial Ground.
Pocz
ą
tkowo zachodnia
ś
ciana znajdowała si
ę
dwadzie
ś
cia stóp od drogi,
oddzielona od niej połow
ą
trawnika. Kiedy jednak w czasie rewolucji
ulic
ę
poszerzono, zajmuj
ą
c zielony pas graniczny, odsłoni
ę
ciu uległy
fundamenty budowli, wskutek czego nale
ż
ało wybudowa
ć
ceglany mur
podpiwniczenia i poszerzy
ć
piwnice wzdłu
ż
całego frontu domu. Drzwi i
podwójne okna były odt
ą
d skierowane ku nowej arterii komunikacyjnej.
Gdy sto lat temu wyło
ż
ono chodnik, zaj
ę
ty został ostatni pas
szerokiego ongi
ś
trawnika. Poe podczas swych spacerów musiał widzie
ć
tylko wznosz
ą
cy si
ę
przed nim matowy, szary mur domu zlewaj
ą
cy si
ę
z
popielatym chodnikiem - na wysoko
ś
ci dziesi
ę
ciu stóp znikaj
ą
cy pod
brudnymi gontami starego, spadzistego dachu.
Na tyłach budynku rozci
ą
gały si
ę
si
ę
gaj
ą
ce niemal do Wheaton Street
za pagórkiem tereny gospodarskie. Obszar od południa wychodz
ą
cy na
Benefit Street znajdował si
ę
, rzecz jasna, sporo powy
ż
ej chodnika,
tworz
ą
c taras okolony wysokim murkiem z wilgotnych, omszałych
kamieni, w którym tu i ówdzie dobudowano strome, w
ą
skie, kamienne
schodki wiod
ą
ce, niby w gł
ą
b w
ą
wozu, ku górnemu poziomowi
zapuszczonego trawnika, murszej
ą
cym ceglanym
ś
cianom i zaniedbanemu
ogrodowi, gdzie zdekompletowane cementowe urny, zardzewiałe kociołki,
które spadły z drewnianych, gruzłowatych trójnogów, i tym podobne
parafernalia strzegły dost
ę
pu do skołatanych przez burze frontowych
drzwi z wybitym półkolistym okienkiem u szczytu, prze
ż
artymi przez
grzyb jo
ń
skimi kolumnami i murszej
ą
cym trójk
ą
tnym frontonem. W
młodo
ś
ci cała moja wiedza o przekl
ę
tym domu zawierała si
ę
w
informacji, i
ż
umarło tam niewiarygodnie wiele osób. Wła
ś
nie dlatego,
jak mi wyja
ś
niono, pierwsi wła
ś
ciciele wyprowadzili si
ę
jakie
ś
dwadzie
ś
cia lat po zbudowaniu tego budynku. Był on zwyczajnie
niezdrowy, mo
ż
liwe,
ż
e z powodu wilgoci i grzyba w piwnicy,
nieprzyjemnej woni, któr
ą
czuło si
ę
we wszystkich pomieszczeniach,
przeci
ą
gów w korytarzach lub jako
ś
ci wody, zarówno tej bie
żą
cej, jak
i ze studni. Wszystko to dawało do
ść
paskudny obraz tego miejsca,
jedyny sk
ą
din
ą
d, jaki uzyskałem od znanych mi osób. Dopiero notatniki
mego stryja, antykwariusza, doktora Elihu Whipple’a ujawniły mi w
ko
ń
cu mroczniejsze, niejasne przypuszczenia kr
ążą
ce w postaci
zabobonów i guseł w
ś
ród starej słu
ż
by i prostego, wie
ś
niaczego ludu,
plotki i podejrzenia o niewielkim w sumie zasi
ę
gu, które w wi
ę
kszo
ś
ci
zostały zapomniane, w miar
ę
jak Providence stało si
ę
metropoli
ą
o
jak
ż
e zmiennej, współczesnej populacji.
Faktem jest, i
ż
wi
ę
ksza cz
ęść
owej społeczno
ś
ci nigdy nie uwa
ż
ała
owego domu za „nawiedzony” w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie
rozsiewano plotek o mglistych postaciach pobrz
ę
kuj
ą
cych smutno
ła
ń
cuchami, dziwnych podmuchach zimnego powietrza, gasn
ą
cych
ś
wiatłach czy twarzach pokazuj
ą
cych si
ę
w którym
ś
z okien. Bywali
wszelako tacy, którzy uwa
ż
ali ten dom za „pechowy”, ale nigdy nie
wyja
ś
niali dlaczego. Jedyne, co nie podlegało dyskusji, to poka
ź
na
liczba osób, które tam umarły, i nale
ż
y wspomnie
ć
o tym w czasie
przeszłym, gdy
ż
jakim
ś
szczególnym zbiegiem okoliczno
ś
ci od ponad
sze
ść
dziesi
ę
ciu lat budynek stał pusty, nie znalazł si
ę
bowiem
ch
ę
tny, który by w nim zamieszkał. Dawni mieszka
ń
cy owej posesji nie
pogasn
ę
li jak
ś
wiece, zło
ż
eni do grobu jedn
ą
i t
ą
sam
ą
przyczyn
ą
,
raczej rzec by nale
ż
ało, i
ż
z dnia na dzie
ń
coraz bardziej tracili
sw
ą
witalno
ść
, by ostatecznie zej
ść
z tego
ś
wiata wskutek odmiennych,
typowych dla ka
ż
dego z nich przypadło
ś
ci. Ci za
ś
, co nie pomarli,
cierpieli na rozmaite odmiany anemii, gru
ź
licy i innych
wyniszczaj
ą
cych chorób, a niektórzy wykazywali tak
ż
e objawy
powa
ż
niejszych zaburze
ń
psychicznych - tak czy inaczej, wszystkie te
wypadki nie
ś
wiadczyły najlepiej o budynku i jego wpływie na
lokatorów. Doda
ć
przy tym nale
ż
y, i
ż
okoliczne domy wydawały si
ę
pozbawione tak złowrogiego wpływu na ludzi.
To wszystko, co wiedziałem, zanim wskutek natr
ę
tnego wypytywania
stryj nie pokazał był mi notatek, które ostatecznie skłoniły nas do
przeprowadzenia dogł
ę
bniejszego dochodzenia. W czasach mego
dzieci
ń
stwa przekl
ę
ty dom był opuszczony, wokół stały nagie,
poskr
ę
cane i przera
ż
aj
ą
ce stare drzewa, rosła długa, niezwykle blada
trawa, na wysokim tarasie za
ś
, gdzie nigdy nie przesiadywały ptaki,
pło
ż
yły si
ę
chwasty. My, chłopcy, cz
ę
sto odwiedzali
ś
my to miejsce i
wci
ąż
pami
ę
tam groz
ę
, jak
ą
wówczas odczuwałem, l
ę
k wywołany nie tylko
upiorn
ą
obco
ś
ci
ą
tej złowrogiej ro
ś
linno
ś
ci, lecz równie
ż
pos
ę
pn
ą
atmosfer
ą
i nieprzyjemnym odorem panuj
ą
cym wewn
ą
trz wymarłego domu,
którego nie zamkni
ę
te na zasuw
ę
drzwi frontowe cz
ę
sto
przekraczali
ś
my, spragnieni przygody i dreszczyku zakazanych emocji.
Okienka o małych szybkach były w wi
ę
kszo
ś
ci wytłuczone, w
pomieszczeniach panowała niewytłumaczalna atmosfera samotno
ś
ci i
opuszczenia, któr
ą
podkre
ś
lały jeszcze pop
ę
kana boazeria na
ś
cianach,
smutne, zwisaj
ą
ce uko
ś
nie w zawiasach okiennice, odła
żą
ce ze
ś
cian
tapety, odpadaj
ą
cy tynk, rozchwierutane schody i pozostało
ś
ci
ś
wietnych ongi
ś
, a teraz
ż
ało
ś
nie zdezelowanych mebli. Kurz i
paj
ę
czyny sprawiały, i
ż
wygl
ą
d wn
ę
trz wydawał si
ę
jeszcze bardziej
złowrogi i zatrwa
ż
aj
ą
cy, za bohatera za
ś
uchodził chłopak, który
odwa
ż
ył si
ę
wspi
ąć
po drabinie na poddasze - ci
ą
gn
ą
ce si
ę
wzdłu
ż
frontu budynku pomieszczenie z małymi półokr
ą
głymi
ś
wietlikami w
głównej
ś
cianie, zagracone przechowywanymi tam niezliczonymi kuframi,
krzesłami i kołowrotkami, które ozdobione nagromadzonymi przez lata
paj
ę
czynami i kurzem, nabierały zaiste diabelskich i potwornych
kształtów. Nie poddasze jednak było najbardziej przera
ż
aj
ą
cym
miejscem w tym domu. Była nim wilgotna, cuchn
ą
ca ple
ś
ni
ą
piwnica,
która nie wiadomo czemu, wzbudzała w nas najwi
ę
ksz
ą
odraz
ę
, mimo i
ż
od strony ulicy znajdowała si
ę
w cało
ś
ci nad ziemi
ą
, i od chodnika,
po którym spacerowali przechodnie, dzieliły j
ą
tylko cienkie drzwi i
ceglany mur z w
ą
skim okienkiem. W gruncie rzeczy nie bardzo
wiedzieli
ś
my, czy odwiedza
ć
j
ą
w nadziei na odrobin
ę
mocniejsze
prze
ż
ycia, czy unika
ć
, z obawy o nasze dusze i zdrowe zmysły. Po
pierwsze, nieprzyjemny odór rozchodz
ą
cy si
ę
po domu był tam
najsilniejszy, po wtóre za
ś
, nie podobały si
ę
nam białe grzybiaste
naro
ś
l
ą
, które niekiedy, zwłaszcza w deszczowe lata, wschodziły z
twardego ubitego klepiska. Grzyby te, równie groteskowe jak
ro
ś
linno
ść
na podwórzu, miały doprawdy odra
ż
aj
ą
ce kształty, wygl
ą
dały
niczym parodie muchomorów i szatanów niepodobnych do
ż
adnych innych,
jakie kiedykolwiek mieli
ś
my okazj
ę
ogl
ą
da
ć
. Błyskawicznie gniły, a w
pewnym stadium emanowały lekk
ą
fosforescencj
ą
, przeto wielu naocznych
przechodniów mijaj
ą
cych ów dom mówiło o bł
ę
dnych ognikach gorej
ą
cych
w przesyconych odra
ż
aj
ą
cym odorem pomieszczeniach z wytłuczonymi
szybami.
Co do nas, nigdy, nawet w wigili
ę
Wszystkich
Ś
wi
ę
tych, kiedy nastroje
mieli
ś
my najbardziej bojowe, nie odwa
ż
yli
ś
my si
ę
odwiedzi
ć
tej
piwnicy noc
ą
, byli
ś
my bowiem
ś
wiadkami owego osobliwego
ś
wiecenia,
nawet za dnia, zwłaszcza gdy było d
ż
d
ż
ysto i pochmurno. Cz
ę
sto
wydawało si
ę
nam równie
ż
, i
ż
dostrzegamy co
ś
subtelniejszego. Było to
doprawdy nader niezwykłe, sugestia ledwie. Mam na my
ś
li co
ś
w rodzaju
białawego
ś
ladu, jakby mgiełki na ubitym ziemistym podło
ż
u - słabo
widoczna, ulotna pozostało
ść
ple
ś
ni lub saletry, któr
ą
, jak si
ę
nam
zdawało, dostrzegali
ś
my w
ś
ród rzadkich grzybiastych naro
ś
li w pobli
ż
u
ogromnego kominka w piwnicznej kuchni. Od czasu do czasu odnosili
ś
my
wra
ż
enie, i
ż
plama ta w do
ść
upiorny sposób przypomina zgi
ę
t
ą
wpół
posta
ć
ludzk
ą
, cho
ć
podobie
ń
stwa zasadniczo nie było i cz
ę
sto nie
było wida
ć
równie
ż
białego nalotu. Pewnego d
ż
d
ż
ystego popołudnia, gdy
iluzja owa wydała mi si
ę
wyj
ą
tkowo silna i gdy na dodatek odniosłem
wra
ż
enie, i
ż
dostrzegam co
ś
w rodzaju cienkich,
ż
ółtych, faluj
ą
cych
nitek siarczanego dymu, wznosz
ą
cych si
ę
z saletrowego spłachcia ku
ziej
ą
cej czelu
ś
ci kominka, opowiedziałem o tym stryjowi. U
ś
miechn
ą
ł
si
ę
, słysz
ą
c moje słowa, lecz dostrzegłem w skrzywieniu jego ust
grymas dziwnego wspomnienia. Pó
ź
niej dowiedziałem si
ę
,
ż
e podobna
wzmianka stanowi element jednego z mrocznych ludowych poda
ń
, legend
opowiadaj
ą
cych o upiornych, wilczych kształtach tworz
ą
cych si
ę
z dymu
z wielkiego kominka i dziwacznych konturach przyjmowanych przez pewne
poskr
ę
cane korzenie drzew, które wdarły si
ę
do wn
ę
trza piwnicy
pomi
ę
dzy obluzowanymi cegłami fundamentów.
<b>2</b>
Dopiero gdy stałem si
ę
dorosłym m
ęż
czyzn
ą
, stryj pokazał mi notatki i
informacje, jakie zebrał na temat wymarłego domu. Doktor Whipple był
rozs
ą
dnym, konserwatywnym lekarzem, ze starej szkoły, i pomimo swych
zainteresowa
ń
do
ść
niech
ę
tnie kierował swe my
ś
li ku sprawom
paranormalnym, którymi pasjonował si
ę
w młodo
ś
ci. Jego punkt
widzenia, zasadzaj
ą
cy si
ę
na teorii niezdrowej atmosfery domu
wynikłej z niewła
ś
ciwej lokalizacji budynku, nie miał nic wspólnego
ze zjawiskami nadprzyrodzonymi. Zdawał sobie wszelako spraw
ę
,
ż
e
obrazowo
ść
zdarze
ń
, która o
ż
ywiła w nim owo zainteresowanie, mogłaby
przyj
ąć
w umy
ś
le młodego chłopaka form
ę
najbardziej fantastycznych i
przera
ż
aj
ą
cych przypuszcze
ń
.
Doktor był kawalerem, siwowłosym, gładko ogolonym, staro
ś
wieckim
d
ż
entelmenem i znanym lokalnym historykiem, który cz
ę
sto kruszył
kopie z tak kontrowersyjnymi stra
ż
nikami miejscowych tradycji, jak
Sidney S. Rider i Thomas W. Bicknell. Mieszkał z jednym tylko
słu
żą
cym w georgia
ń
skiej posesji z kołatk
ą
na drzwiach i barierkami
przy schodach, przycupni
ę
tej na szczycie stromo wznosz
ą
cej si
ę
North
Court Street, opodal starego, ceglanego gmachu s
ą
du kolonialnego,
gdzie jego ojciec, kuzyn sławnego korsarza, kapitana Whipple’a, który
spalił w 1772 roku bojowy szkuner JKM, czwartego maja 1776 roku brał
udział w głosowaniu za uznaniem niepodległo
ś
ci kolonii Rhode Island.
Wokoło, w cuchn
ą
cej wilgoci
ą
bibliotece o niskim stropie,
ś
cianach
wyło
ż
onych sple
ś
niał
ą
jasn
ą
boazeri
ą
i male
ń
kich, zasnutych winoro
ś
l
ą
okienkach znajdowały si
ę
pami
ą
tki i kroniki jego rodu, w
ś
ród których
mo
ż
na było znale
źć
liczne, dwuznaczne aluzje dotycz
ą
ce wymarłego domu
przy Benefit Street. To przekl
ę
te miejsce znajduje si
ę
niedaleko
st
ą
d, ulica Benefit bowiem ci
ą
gnie si
ę
tu
ż
powy
ż
ej gmachu s
ą
du,
wzdłu
ż
stromego zbocza, na którym pobudowano pierwsze w tej okolicy
domy.
Kiedy po długich staraniach i przekonywaniach namówiłem mego stryja,
by podzielił si
ę
ze mn
ą
wiedz
ą
, której po
żą
dałem, ujrzałem przed sob
ą
do
ść
osobliw
ą
kronik
ę
. Rozwlekła, pełna danych, opisuj
ą
ca a
ż
nadto
dokładnie wszelkie genealogiczne niuanse rodu, nieodmiennie snuła
jednak ni
ć
upiornego, pozostaj
ą
cego w cieniu koszmaru i pierwotnego
zła, które wywarło na mnie du
ż
o silniejszy wpływ ani
ż
eli na dobrego
doktora. Odr
ę
bne wypadki zdawały si
ę
pasowa
ć
do siebie nawzajem,
aczkolwiek w do
ść
charakterystyczny sposób, a z pozoru banalne
szczegóły w mym odczuciu rodziły całkiem odra
ż
aj
ą
ce przypuszczenia.
Zacz
ę
ła we mnie kiełkowa
ć
nie zaspokojona ciekawo
ść
, w porównaniu z
któr
ą
me dzieci
ę
ce doznania zdawały si
ę
błahe i irracjonalne.
Pierwsze objawienie zaowocowało badaniami, a w ko
ń
cu ow
ą
mro
żą
c
ą
krew
w
ż
yłach wypraw
ą
, która okazała si
ę
zgubna w skutkach. Którego
ś
dnia
bowiem mój stryj j
ą
ł nalega
ć
, by mógł towarzyszy
ć
mi w dochodzeniu,
jakie prowadziłem, i wybrali
ś
my si
ę
razem do przekl
ę
tego domu, by
sp
ę
dzi
ć
tam noc. Wróciłem stamt
ą
d ju
ż
bez niego.
Brak mi tego łagodnego, pogodnego człowieka, którego
ż
ywot
nacechowany był takimi przymiotami, jak honor, prawo
ść
, dobry smak,
łagodno
ść
i uczono
ść
. By uczci
ć
jego pami
ęć
, pobudowałem marmurow
ą
urn
ę
na cmentarzu przy ko
ś
ciele
ś
w. Jana - w miejscu tak uwielbianym
przez Poego, na wzgórzu, w
ś
ród pot
ęż
nych wierzb, gdzie krypty i
kamienne nagrobki tłoczyły si
ę
w wiekuistej ciszy pomi
ę
dzy ogromnym
masywem ko
ś
cioła a domami stoj
ą
cymi wzdłu
ż
Benefit Street.
Historia tego domu, jawna i wyrazista po
ś
ród labiryntu dat, nie
zawierała
ż
adnych złowrogich szczegółów, zarówno je
ż
eli chodzi o jego
powstanie, jak i zamo
ż
n
ą
i ciesz
ą
c
ą
si
ę
powa
ż
aniem rodzin
ę
, która go
zbudowała. Mimo to nietrudno było wychwyci
ć
pierwsze mroczne sygnały,
które ju
ż
niebawem przerodz
ą
si
ę
w pos
ę
pn
ą
rzeczywisto
ść
. Starannie
prowadzone zapiski mego stryja zaczynały si
ę
od wzniesienia owej
budowli w roku 1763 i szczegółowo opisywały zwi
ą
zane z ni
ą
wypadki.
Wymarły dom zamieszkiwali z pocz
ą
tku, jak si
ę
wydaje, William Harris
i jego
ż
ona, Rhoby Dexter, oraz ich dzieci - Elkanah, ur. w 1755,
Abigail, ur. w 1757, William jun., ur. w 1759 i Ruth, ur. w 1761
roku. Harris był kupcem pływaj
ą
cym szlakami handlowymi do Indii
Zachodnich i zwi
ą
zanym z firm
ą
Obadiaha Browna i jego bratanków. Po
ś
mierci Browna, w 1761 roku, szef nowej firmy Nicholas Brown i s-ka
uczynił go szyprem brygu „Prudence” zwodowanego w Providence 120-
tonowca, a tym samym dał szans
ę
wybudowania nowego domu dla jego
rodziny. O takim domu Harris marzył od dnia zawarcia mał
ż
e
ń
stwa.
Miejsce zostało wybrane - fragment niedawno wyrównanej, nowej i
modnej Back Street, ci
ą
gn
ą
cy si
ę
wzdłu
ż
zbocza wzgórza nad
zatłoczonym Cheapside - było to wszystko, o czym mógł zamarzy
ć
, a
budynek jak najbardziej pasował do otoczenia - był wytworny, ale
gustowny, Harris pragn
ą
ł wprowadzi
ć
si
ę
do niego przed narodzinami
pi
ą
tego dziecka, którego si
ę
spodziewali. Dziecko to, chłopiec,
przyszło na
ś
wiat w grudniu, lecz narodziło si
ę
martwe. Przez półtora
wieku w domu tym ani jedno dziecko nie urodziło si
ę
ż
ywe. W kwietniu
nast
ę
pnego roku dzieci zacz
ę
ły chorowa
ć
, nim min
ą
ł miesi
ą
c Abigail i
Ruth zmarły. Doktor Job Ives zdiagnozował chorob
ę
jako wyj
ą
tkowo
gro
ź
n
ą
dzieci
ę
c
ą
gor
ą
czk
ę
, cho
ć
inni upierali si
ę
,
ż
e w gr
ę
wchodziło
co
ś
wi
ę
cej ani
ż
eli zwyczajne suchoty czy wycie
ń
czenie organizmu. Tak
czy inaczej, choroba okazała si
ę
zara
ź
liwa, Hannah Bowen bowiem,
jedna z dwójki słu
żą
cych, zmarła na t
ę
sam
ą
dolegliwo
ść
w czerwcu.
Eli Lideason, drugi słu
żą
cy, stale uskar
ż
ał si
ę
na ogólne osłabienie.
Zapewne wróciłby w rodzinne strony, na farm
ę
swego ojca, gdyby nie
zadurzył si
ę
w Mehitabel Pierce, któr
ą
wynaj
ę
to po
ś
mierci Hannah.
Zmarł w roku nast
ę
pnym, który był wyj
ą
tkowo smutny, wtedy bowiem
odszedł równie
ż
sam William Harris, osłabiony klimatem Martyniki,
gdzie cz
ę
sto mieszkał i pracował w ostatnim dziesi
ę
cioleciu.
Wdowa, Rhoby Harris, nigdy ju
ż
nie doszła do siebie po
ś
mierci
mał
ż
onka, a zgon pierworodnego Elkanaha, dwa lata pó
ź
niej, okazał si
ę
ostatecznym ciosem dla jej zdrowych zmysłów. W 1768 roku popadła w
lekki obł
ę
d i od tej pory przebywała stale w zamkni
ę
ciu, w górnej
cz
ęś
ci domu. Jej starsza siostra, Mercy Dexter, wprowadziła si
ę
do
domu, by przej
ąć
opiek
ę
nad rodzin
ą
. Była to prosta, silna i twarda z
natury kobieta, lecz odk
ą
d przest
ą
piła próg feralnego budynku,
zacz
ę
ła z wolna podupada
ć
na zdrowiu. Cechowało j
ą
niezwykłe wr
ę
cz
oddanie nieszcz
ę
snej siostrze; wielkim uczuciem darzyła równie
ż
jedynego pozostałego przy
ż
yciu siostrze
ń
ca, Williama, który z
silnego dziecka wyrósł na słabowitego, niedomagaj
ą
cego młodzie
ń
ca. W
roku
ś
mierci Mehitabel odszedł równie
ż
słu
żą
cy Preserved Smith, nie
podaj
ą
c
ż
adnego konkretnego powodu swej decyzji, a jedynie mgliste
sugestie poparte tez
ą
, jakoby nie podobał mu si
ę
unosz
ą
cy si
ę
w całym
domu dziwny zapach. Przez pewien czas Mercy nie była w stanie
zatrudni
ć
do pomocy
ż
adnej słu
ż
by, gdy
ż
siedem zgonów i przypadek
utraty zmysłów w ci
ą
gu niespełna pi
ę
ciu lat wywołały lawin
ę
plotek,
które z czasem nabior
ą
nader osobliwego, mrocznego charakteru. W
ko
ń
cu jednak zatrudniła nowych słu
żą
cych spoza miasta, Ann White,
sm
ę
tn
ą
kobiet
ę
z tej cz
ęś
ci North Kingstown, która teraz stanowi
odr
ę
bne miasto Exeter, i bystrego m
ęż
czyzn
ę
z Bostonu nazwiskiem
Zenas Low.
To Ann White pierwsza skonkretyzowała pos
ę
pne, przera
ż
aj
ą
ce plotki.
Mercy nie powinna była wynajmowa
ć
do słu
ż
by nikogo z okr
ę
gu
Szubienicznego Wzgórza, rejon ten bowiem był i pozostaje do dzi
ś
siedzib
ą
najbardziej niewyobra
ż
alnych, mro
żą
cych krew w
ż
yłach
przes
ą
dów i zabobonów. Jeszcze niedawno, bo w roku 1892, ludzie z
Exeter odkopali zwłoki i ceremonialnie spalili serce trupa, aby
zapobiec kolejnym nawiedzeniom, które mogły okaza
ć
si
ę
szkodliwe dla
ludzkiego zdrowia i ogólnego spokoju wspólnoty. Mo
ż
na si
ę
tylko
domy
ś
la
ć
,
ż
e ich punkt widzenia nie zmienił si
ę
zbytnio od połowy
osiemnastego wieku. Ann nie umiała trzyma
ć
j
ę
zyka za z
ę
bami, tote
ż
po
kilku miesi
ą
cach Mercy zwolniła j
ą
, na jej miejsce za
ś
zatrudniła
wiern
ą
i przyjacielsk
ą
amazonk
ę
z Newport - Mari
ę
Robbins.
Tymczasem nieszcz
ę
sna Rhoby Harris, trawiona obł
ę
dem, j
ę
ła opowiada
ć
w głos o swych koszmarach i niepoj
ę
tych, a przera
ź
liwych
imaginacjach. Wreszcie wrzaski jej stały si
ę
nie do zniesienia,
zmieniły si
ę
w długotrwałe tyrady okropie
ń
stw i plugawych wymysłów,
co sprawiło,
ż
e jej syn zmuszony był zamieszka
ć
tymczasowo u swego
kuzyna, Pelega Harrisa, w nowym gmachu college’u przy Presbiterian
Lane. Po tych wizytach zdrowie chłopca nieco si
ę
poprawiło, a Mercy,
maj
ą
c na uwadze jego dobro, pozwoliła mu zamieszka
ć
u Pelega na
stałe.
W tym te
ż
okresie napady szale
ń
stwa u pani Harris przybrały jeszcze
na sile, tre
ść
za
ś
jej wrzasków pozostaje niejasna, a raczej do tego
stopnia niesamowita,
ż
e nie sposób traktowa
ć
jej inaczej ani
ż
eli jako
stek bzdur zrodzonych w umy
ś
le szale
ń
ca. Niew
ą
tpliwie brzmi
absurdalnie, gdy mówi si
ę
,
ż
e kobieta znaj
ą
ca tylko pobie
ż
nie
francuski całymi godzinami wywrzaskiwała ochryple zdania w slangowej
odmianie tego j
ę
zyka lub
ż
e osoba ta, samotna i strze
ż
ona, skar
ż
yła
si
ę
zawzi
ę
cie, jakoby jaka
ś
łypi
ą
ca dziko istota k
ą
sała j
ą
i wy
ż
erała
kawałki ciała. W 1772 roku zmarł słu
żą
cy Zenas, a kiedy dowiedziała
si
ę
o tym pani Harris, zacz
ę
ła za
ś
miewa
ć
si
ę
ze zgoła nietypowym dla
niej zadowoleniem. W roku nast
ę
pnym ona równie
ż
opu
ś
ciła ten padół i
została zło
ż
ona na Cmentarzu Pomocnym obok swego m
ęż
a.
Gdy w 1775 roku wybuchł konflikt z Wielk
ą
Brytani
ą
, William Harris
pomimo swych szesnastu lat i słabego zdrowia zaci
ą
gn
ą
ł si
ę
do
Regimentu Zwiadowczego pod dowództwem pułkownika Greene’ a. Od tej
pory jego zdrowie regularnie si
ę
poprawiało, zyskiwał te
ż
na
presti
ż
u. W 1780 roku jako kapitan sił Rhode Island w New Jersey pod
pułkownikiem Angellem, napotkał i po
ś
lubił Phebe Hetfield z
Elizabethtown, któr
ą
przywiózł do Providence, opu
ś
ciwszy z honorami
szeregi armii.
Powrót młodego
ż
ołnierza nie był tak wspaniały, jak mo
ż
na by
oczekiwa
ć
. Dom co prawda był wci
ąż
w dobrym stanie, ulic
ę
poszerzono
i przemianowano z Back Street na Benefit Street. Mercy Dexter jednak,
ongi
ś
postawna i silna, podupadła na zdrowiu, wydawała si
ę
wycie
ń
czona i słaba, chodziła zgi
ę
ta patetycznie wpół, cer
ę
miała
niezdrow
ą
i ziemist
ą
, głos pusty i wyj
ą
tkowo cichy, jak szept zza
grobu. Cechy te przej
ę
ła równie
ż
jedyna pozostała w domu słu
żą
ca,
Maria. Jesieni
ą
1782 roku Phebe Harris urodziła martw
ą
córeczk
ę
, a
pi
ę
tnastego maja nast
ę
pnego roku Mercy Dexter, dzielna do ko
ń
ca,
po
ż
egnała si
ę
z
ż
yciem.
William Harris, przekonany ostatecznie o wyj
ą
tkowo niezdrowej naturze
swego mieszkania, podj
ą
ł niezb
ę
dne kroki, by opu
ś
ci
ć
i na zawsze
porzuci
ć
dom. Zamieszkali tymczasem z
ż
on
ą
w nowo otwartym Golden
Bali Inn, po pewnym czasie za
ś
William wzniósł nowy, wspaniały dom
przy Westminster Street, w rozbudowywanej cz
ęś
ci miasta, po drugiej
stronie Wielkiego Mostu. Tam, w 1785 roku, przyszedł na
ś
wiat jego
syn, Dutee, i tam w spokoju i dobrobycie mieszkała cała rodzina, póki
z uwagi na gwałtown
ą
ekspansj
ę
sklepów nie zostali zmuszeni przenie
ść
si
ę
z powrotem za rzek
ę
i na drug
ą
stron
ę
wzgórza, na Angell Street,
do nowej dzielnicy willowej East Side, gdzie
ś
p. Archer Harris
zbudował w 1876 roku okazał
ą
, lecz szpetn
ą
rezydencj
ę
z francuskim
dachem. Oboje, William i Phebe, padli ofiar
ą
epidemii
ż
ółtej febry w
1797 roku, aleDutee’a wzi
ą
ł na wychowanie kuzyn, Rathbone Harris, syn
Pelega.
Rathbone był praktycznym m
ęż
czyzn
ą
i wynaj
ą
ł dom przy Benefit Street,
wbrew
żą
daniom Williama, by pozostał on nie zamieszkany. Czuł si
ę
zobowi
ą
zany zapewni
ć
jak najlepsz
ą
przyszło
ść
chłopcu i ani troch
ę
nie przejmował si
ę
zgonami czy chorobami, które wyniszczały jego
mieszka
ń
ców, jak równie
ż
narastaj
ą
c
ą
coraz bardziej niech
ę
ci
ą
, jak
ą
darzono ów budynek. Z irytacj
ą
przyj
ą
ł wi
ę
c decyzj
ę
rady miejskiej,
która w 1804 roku nakazała mu odka
ż
enie domu siark
ą
, smoł
ą
i kamfor
ą
,
w zwi
ą
zku z mocno dyskutowanymi zgonami czterech osób, spowodowanymi
przypuszczalnie przez dobiegaj
ą
c
ą
kresu epidemi
ę
ż
ółtej febry.
Powszechnie powiadano,
ż
e cały dom przesi
ą
kni
ę
ty był niezdrow
ą
,
chorobliw
ą
woni
ą
.
Co si
ę
tyczy Duteego, nie my
ś
lał on wiele o domu, gdy
ż
kiedy dorósł,
zaci
ą
gn
ą
ł si
ę
na okr
ę
t kaperski i słu
ż
ył z honorem na „Vigilancie”
pod dowództwem komandora Cahoone’a w wojnie 1812 roku. Wrócił z wojny
cały i zdrowy, w 1814 roku o
ż
enił si
ę
i został ojcem owej pami
ę
tnej
nocy dwudziestego trzeciego wrze
ś
nia 1814, kiedy wielka fala
sztormowa zalała połow
ę
miasta i zniosła pot
ęż
ny siup a
ż
na
Westminster Street, tak daleko,
ż
e maszty okr
ę
tu prawie dotykały
okien domu Harrisów, jakby potwierdzaj
ą
c w ten sposób,
ż
e nowo
narodzony chłopiec, Welcome, był synem marynarza.
Welcome nie prze
ż
ył swego ojca, lecz zgin
ą
ł chwalebnie pod
Fredericksburgiem w 1862 roku. Ani on, ani jego syn, Archer, nie
znali prawdy o przekl
ę
tym domu. Wiedział tylko,
ż
e prawie nie sposób
go wynaj
ąć
- by
ć
mo
ż
e z uwagi na zagrzybienie i chorobliwy, mdl
ą
cy
odór powstały zapewne wskutek wilgoci i staro
ś
ci budowli. W rzeczy
samej, dom nie został podnaj
ę
ty po serii tragicznych zgonów, których
kulminacja przypadła na rok 1861, a które z uwagi na wydarzenia
wojenne poszły niemal natychmiast w zapomnienie. Carrington Harris,
ostatni m
ę
ski potomek rodu wiedział tylko,
ż
e dom był opuszczony i
stanowił przedmiot licznych zwi
ą
zanych z nim legend i zabobonów, póki
nie opowiedziałem mu o swoim prze
ż
yciu. Zamierza] zburzy
ć
budynek i
wznie
ść
na tym miejscu czynszówk
ę
, lecz za moj
ą
rad
ą
postanowił go
zachowa
ć
, skanalizowa
ć
i wynaj
ąć
. Nie miał wi
ę
kszych problemów ze
znalezieniem ch
ę
tnych. Groza odeszła.
<b>3</b>
Nietrudno sobie wyobrazi
ć
, jak silny wpływ wywarły na mnie kroniki
Harrisów. W kronikach tych zdawało si
ę
tkwi
ć
przyczajone zło,
wykraczaj
ą
ce swym ogromem ponad wszystko, co dot
ą
d znałem; zło
wyra
ź
nie zwi
ą
zane z domem, nie z rodzin
ą
. Wra
ż
enie to potwierdziły
do
ść
chaotyczne w zapisie notatki mego stryja, zapiski zasłyszanych
historii i plotek kr
ążą
cych w
ś
ród słu
ż
by, kopie aktów zgonu
wystawionych przez jego kolegów, lekarzy, wycinki prasowe itp. Nie
jestem w stanie wymieni
ć
tu ogromu tych materiałów, gdy
ż
stryj mój
był niezmordowanym antykwariuszem, a przekl
ę
ty dom szczególnie go
interesował. Mog
ę
jednak nadmieni
ć
o kilku nader interesuj
ą
cych
sprawach, na które zwróciłem uwag
ę
, gdy
ż
wzmianki o nich pochodziły z
kilku ró
ż
nych
ź
ródeł. Na przykład, plotki słu
ż
by były niemal
jednakowe, je
ż
eli chodziło o zagrzybion
ą
i cuchn
ą
c
ą
, nieprzyjemn
ą
piwnic
ę
- jednocze
ś
nie uznano to wła
ś
nie pomieszczenie za emanuj
ą
ce
najsilniej i do cna przesi
ą
kni
ę
te zła aur
ą
. Niektóre słu
żą
ce, na
przykład Ann White, w ogóle nie korzystały z piwnicznej kuchni, a co
najmniej trzy dobrze udokumentowane historie mówiły o dziwnych,
quasi-ludzkich lub wr
ę
cz diabolicznych kształtach przyjmowanych przez
korzenie drzew lub spłachcie ple
ś
ni w tym mrocznym miejscu. Te
wła
ś
nie opowie
ś
ci zainteresowały mnie szczególnie z uwagi na to, co
miałem okazj
ę
ujrze
ć
w dzieci
ń
stwie, czułem wszelako,
ż
e w ka
ż
dej z
tych relacji zbyt wiele było przekłama
ń
i naleciało
ś
ci miejscowych
wierze
ń
oraz opowie
ś
ci o duchach.
Ann White, dorastaj
ą
ca w Exeter, w atmosferze tamtejszych przes
ą
dów i
zabobonów wysnuła najbardziej niesamowit
ą
, lecz i najbardziej spójn
ą
zarazem opowie
ść
- jakoby pod domem spoczywał pogrzebany jeden z
wampirów nieumarłych, które zachowuj
ą
ludzk
ą
posta
ć
i
ż
ywi
ą
si
ę
krwi
ą
lub tchnieniem
ż
yj
ą
cych, a których plugawe legiony wysyłaj
ą
nocami na
ż
er swe cienie lub cielesne powłoki. Aby unicestwi
ć
wampira, jak
mówiły stare babiny, nale
ż
y go ekshumowa
ć
i spali
ć
jego serce lub
przynajmniej przebi
ć
je drewnianym kołkiem. Do zwolnienia Ann w
znacznej mierze przyczynił si
ę
fakt,
ż
e uparcie nalegała ona na
przekopanie gruntu pod piwnic
ą
.
Jej historie zyskały sobie spory rozgłos i przyjmowano je tym
łacniej,
ż
e dom istotnie stał na terenie, gdzie ongi
ś
grzebano
zmarłych.
Dla mnie ich zainteresowanie mniej ł
ą
czyło si
ę
z t
ą
okoliczno
ś
ci
ą
,
bardziej natomiast ze swobod
ą
, z jak
ą
przyj
ę
to kilka innych
zwi
ą
zanych ze spraw
ą
szczegółów - skarg
ę
zwolnionego Preserveda
Smitha, który słu
ż
ył w domu przed Ann i nigdy o niej nie słyszał,
który twierdził, jakoby noc
ą
„co
ś
wysysało mu dech”; akty zgonu ofiar
ż
ółtej febry w 1804 roku wystawione przez doktora Chada Hopkinsa,
stwierdzaj
ą
ce,
ż
e u czterech zmarłych osób wyst
ą
pił znaczny niedobór
krwi; a tak
ż
e mgliste wzmianki o szalonych majaczeniach nieszcz
ę
snej
Rhoby Harris wspominaj
ą
cej o ostrych z
ę
bach szklistookiej, na wpół
widocznej zjawy.
Cho
ć
wolny jestem od przes
ą
dów i zabobonów, niniejsze szczegóły całej
sprawy wzbudziły moje zainteresowanie, podsycane jeszcze kilkoma
wycinkami z gazet, opisuj
ą
cymi przypadki zgonów w przekl
ę
tym domu -
jeden z „Providence Gazette and Country Journal” z dwunastego
kwietnia 1815 roku, drugi natomiast z „Daily Transcript and
Chronicie” z dwudziestego siódmego sierpnia 1845 roku, opisuj
ą
ce
nader szczegółowo upiorne wypadki, do tego stopnia,
ż
e nie sposób
było nie zauwa
ż
y
ć
ich przera
ż
aj
ą
cej zbie
ż
no
ś
ci. Wydaje si
ę
,
ż
e w obu
przypadkach umieraj
ą
ca osoba - w 1815 roku spokojna leciwa dama
nazwiskiem Strafford, a w 1845 nauczyciel w
ś
rednim wieku, niejaki
Eleazar Durfee, ulegli przera
ź
liwej przemianie. Ich oczy stały si
ę
szkliste i oboje starali si
ę
uk
ą
si
ć
w szyj
ę
zajmuj
ą
cego si
ę
nimi
lekarza. Jeszcze bardziej zdumiewaj
ą
cy był ostatni przypadek, po
którym przestano wynajmowa
ć
ów dom - była to cała seria
ś
mierci
wywołanych przez anemi
ę
, poprzedzonych post
ę
puj
ą
cym obł
ę
dem i
atakami, podczas których pacjent próbował pozbawi
ć
ż
ycia swoich
krewnych poprzez rozpłatanie im
ż
ył na nadgarstkach lub t
ę
tnic
szyjnych.
Było to w roku 1860 i 1861, kiedy mój stryj rozpocz
ą
ł wła
ś
nie
praktyk
ę
lekarsk
ą
i przed wyruszeniem na front sporo usłyszał o tych
wydarzeniach od swoich starszych kolegów po fachu. Naprawd
ę
nie
wyja
ś
nione w tej sprawie było to,
ż
e ofiary, ludzie pro
ś
ci - gdy
ż
domu uznawanego powszechnie za przekl
ę
ty b
ą
d
ź
wymarły i przesyconego
osobliwym odorem, nie sposób było wynaj
ąć
nikomu innemu - mamrotały
złowieszcze słowa we francuskim slangu, j
ę
zyku i dialekcie, którego
nie mieli prawa zna
ć
ze wzgl
ę
du na brak wykształcenia. Przywodziło to
na my
ś
l nieszcz
ę
sn
ą
Rhoby Harris sprzed blisko stu lat i to poruszyło
mego stryja do tego stopnia,
ż
e po powrocie z wojny zacz
ą
ł zbiera
ć
dane historyczne dotycz
ą
ce feralnego domu i nie omieszkał równie
ż
zasi
ę
gn
ąć
informacji u doktora Chase’a i Whitmarsha. Było dla mnie
oczywiste,
ż
e mój stryj mocno zafascynował si
ę
t
ą
spraw
ą
i ucieszył
si
ę
, gdy i mnie ona zaciekawiła, skutkiem czego mógł rozmawia
ć
ze mn
ą
o rzeczach, które inni skwitowaliby jedynie drwi
ą
cym
ś
miechem. Nie
posun
ą
ł si
ę
w supozycjach tak daleko jak ja, niemniej czuł,
ż
e dom
ten stanowił ewenement dla ludzi obdarzonych wyobra
ź
ni
ą
, zawierał w
sobie pod tym wzgl
ę
dem ogromny potencjał i wart był odnotowania jako
inspiracja w sferze grozy, niesamowito
ś
ci i makabry.
Ze swej strony zamierzałem przyjrze
ć
si
ę
tej sprawie z absolutn
ą
powag
ą
i zacz
ą
łem nie tylko przegl
ą
da
ć
dowody, lecz równie
ż
je
gromadzi
ć
, na tyle, na ile byłem w stanie. Rozmawiałem wielokrotnie z
mocno ju
ż
posuni
ę
tym w latach Archerem Harrisem, podówczas
wła
ś
cicielem domu, zanim zmarł w 1916 roku, i uzyskałem od niego i
jego niezam
ęż
nej siostry Alice potwierdzenie autentyczno
ś
ci wszelkich
danych zebranych przez mego stryja. Kiedy jednak zapytałem ich o
ewentualny zwi
ą
zek z Francj
ą
czy j
ę
zykiem francuskim, wyznali,
ż
e nie
maj
ą
poj
ę
cia, o co mo
ż
e chodzi
ć
, i byli równie jak ja zbici z tropu.
Archer był w kropce, a panna Harris powiedziała,
ż
e przypomina sobie
pewne mgliste aluzje dotycz
ą
ce jej dziadka, Dutee Harrisa, i by
ć
mo
ż
e
one rzuciłyby jakie
ś
ś
wiatło na t
ę
spraw
ę
. Stary wilk morski, który
prze
ż
ył o dwa lata swego syna, sam nie znał tej legendy. Przypomniał
sobie jednak,
ż
e jego dawna piel
ę
gniarka, niejaka Maria Robbins,
znała jak
ąś
mroczn
ą
prawd
ę
mog
ą
c
ą
przyda
ć
znaczenia francuskim
majaczeniom Rhoby Harris, słyszanym tak cz
ę
sto, zwłaszcza w ostatnim
okresie
ż
ycia nieszcz
ę
snej kobiety. Maria przebywała w przekl
ę
tym
domu od 1769 roku do wyprowadzki rodziny w 1783 i była obecna przy
ś
mierci Mercy Dexter. Którego
ś
razu wspominała małemu Dutee o pewnych
niezwykłych rzekomo zdarzeniach, jakie zaszły podczas
ś
mierci Mercy,
lecz on wkrótce o tym zapomniał i jedyne, co utkwiło mu w pami
ę
ci, to
wzmiankowana ju
ż
wcze
ś
niej osobliwo
ść
. Jego prawnuczka nawet to
wspominała z olbrzymim trudem. Ani ona, ani jej brat nie interesowali
si
ę
zbytnio domem, podobnie jak syn Archera, Carrington, jego obecny
wła
ś
ciciel, z którym odbyłem rozmow
ę
po zdarzeniu, w którym
uczestniczyłem.
Zebrawszy od rodziny Harrisów wszelkie mo
ż
liwe informacje, jakie
mogłem uzyska
ć
, skoncentrowałem uwag
ę
na wczesnych kronikach
miejskich i zapiskach o zdarzeniach, jakie w nim zachodziły,
pochłaniaj
ą
c je z zapałem wi
ę
kszym, ni
ż
wykazywał przy tej samej
czynno
ś
ci mój stryj. Pragn
ą
łem pozna
ć
zborn
ą
i logiczn
ą
histori
ę
całego tego miejsca, pocz
ą
wszy od pojawienia si
ę
tu pierwszych
osadników, w roku 1636, a nawet wcze
ś
niej, je
ż
eli tylko uzyskałbym
mo
ż
liwo
ść
uzupełnienia informacji o legendy
ż
yj
ą
cych wcze
ś
niej na
tych terenach Indian Narragansett. Dowiedziałem si
ę
,
ż
e długi pas
tutejszych ziem nale
ż
ał pocz
ą
tkowo do Johna Throckmortona. Jedno z
takich pasm zaczynało si
ę
przy Town Street, przy rzece, ci
ą
gn
ą
c si
ę
poprzez wzgórze mniej wi
ę
cej równolegle do istniej
ą
cej obecnie Hope
Street. Ziemie Throckmortonów zostały pó
ź
niej rozdzielone, ja
natomiast skupiłem sw
ą
uwag
ę
na tym odcinku, gdzie pó
ź
niej znajdowała
si
ę
Back, a nast
ę
pnie Benefit Street. Zgodnie z tym, co mówiły
plotki, rzeczywi
ś
cie znajdował si
ę
tam cmentarz Throckmortonów. Gdy
jednak baczniej przejrzałem kroniki, okazało si
ę
,
ż
e ciała zostały
pó
ź
niej ekshumowane i przeniesione na Cmentarz Północny przy
Pawtucket West Road.
Nagle, zupełnie przypadkiem, gdy
ż
informacja ta nie znajdowała si
ę
w
oficjalnych kronikach i z łatwo
ś
ci
ą
mogłem j
ą
przeoczy
ć
, natkn
ą
łem
si
ę
na co
ś
, co obudziło we mnie szczególn
ą
ciekawo
ść
, pobudziło do
działania i co wi
ę
cej, pasowało do kilku wyj
ą
tkowo niezwykłych
aspektów tej sprawy. Był to akt dzier
ż
awy z 1697 roku niewielkiego
odcinka gruntu niejakiemu Etienne Roulet z
ż
on
ą
. Wreszcie pojawił si
ę
w tej aferze akcent francuski oraz kolejny, znacznie bardziej
dojmuj
ą
cy element grozy, który o
ż
ywił brzmienie tego nazwiska,
przywołuj
ą
c jego wspomnienie z mrocznej otchłani przeczytanych ongi
zakazanych i mro
żą
cych krew w
ż
yłach lektur, przeto z nowym zapałem
zacz
ą
łem bada
ć
dane o lokalizacji wymarłego domu i miejsc, gdzie go
wzniesiono. Sprawdziłem wszystkie dost
ę
pne kroniki mówi
ą
ce o układzie
tamtego terenu przed jego podziałem i cz
ęś
ciowym wypoziomowaniem Back
Street pomi
ę
dzy 1747 a 1758 rokiem. Dowiedziałem si
ę
tego, czego w
gł
ę
bi duszy si
ę
spodziewałem,
ż
e w miejscu, gdzie stał teraz
przekl
ę
ty dom, Rouletowie zało
ż
yli swój własny cmentarz, na tyłach
niewielkiego parterowego domku z poddaszem, i nigdzie nie natkn
ą
łem
si
ę
na wzmiank
ę
o przenosinach spoczywaj
ą
cych tam zwłok. Dokument,
nawiasem mówi
ą
c, ko
ń
czył si
ę
do
ść
chaotycznie i zmuszony byłem
przetrz
ą
sn
ąć
archiwa Towarzystwa Historycznego Rhode Island i
biblioteki Shepleya, zanim natkn
ą
łem si
ę
na jak
ą
kolwiek wzmiank
ę
otwieraj
ą
c
ą
drzwi oznaczone nazwiskiem Etienne Roulet. Wreszcie co
ś
znalazłem; co
ś
nader mglistego i niejasnego, lecz o tak ogromnym,
cho
ć
przera
ż
aj
ą
cym znaczeniu,
ż
e natychmiast postanowiłem zbada
ć
piwnic
ę
wymarłego domu. Rouletowie, jak si
ę
zdawało, przybyli w t
ę
okolic
ę
z East Greenwich w roku 1696. Byli hugenotami z Caude i
napotkali wyj
ą
tkowo silny sprzeciw ze strony notabli z Providence,
nim pozwolono im osiedli
ć
si
ę
w mie
ś
cie. W East Greenwich, dok
ą
d
przybyli w 1686 roku, po zniesieniu edyktu nantejskiego, nie cieszyli
si
ę
zbytni
ą
popularno
ś
ci
ą
i jak głosiły plotki, niech
ęć
ta wykraczała
poza zwyczajowe rasowe i narodowo
ś
ciowe uprzedzenia czy nawet spory o
ziemi
ę
, tak cz
ę
ste pomi
ę
dzy francuskimi i angielskimi osadnikami,
ż
e
nie był w stanie ukróci
ć
ich nawet gubernator Andros. Jednak ich
ż
arliwy protestantyzm - niektórzy powiadali,
ż
e zbyt
ż
arliwy - oraz
wyra
ź
ny niepokój, gdy przegnano ich z wioski, zapewniły im
ostatecznie bezpieczn
ą
przysta
ń
. Etienne Roulet bowiem, niezbyt
zdolny w uprawie roli, natomiast uczony w mowie, pi
ś
mie i kre
ś
leniu
osobliwych diagramów według wzorów z tajemniczych ksi
ą
g, otrzymał
posad
ę
duchownego na placówce przy przystani Pardona Tillinghasta, na
południowym kra
ń
cu Town Street. Jednak jakie
ś
czterdzie
ś
ci lat
pó
ź
niej wybuchły tam bli
ż
ej nieokre
ś
lone zamieszki. Rozpocz
ę
ły si
ę
one po
ś
mierci starego Rouleta, potem za
ś
nikt ju
ż
wi
ę
cej nie słyszał
o tej rodzinie.
Wydaje si
ę
,
ż
e przez ponad sto lat wspominano Rouletów i cz
ę
sto o
nich mówiono jako o rodzinie, która wniosła pewne o
ż
ywienie do
sennego portowego miasteczka. Syn Etienne’a, Paul, pos
ę
pny, zgry
ź
liwy
m
ęż
czyzna, którego dziwaczne prowadzenie si
ę
wywołało zapewne
zamieszki, w rezultacie których doszło do unicestwieni a całej
rodziny, stanowił szczególny obiekt najprzeró
ż
niejszych spekulacji, i
cho
ć
w Providence nie dochodziło do przypadków paniki i l
ę
ku przed
czarami, jak to działo si
ę
w pobliskich puryta
ń
skich osadach, stare
babiny otwarcie mówiły,
ż
e nigdy nie odmawiał on modłów, kiedy
nale
ż
ało, ani te
ż
nie zanosił ich do konkretnej osoby. Bez w
ą
tpienia
te wła
ś
nie plotki stały si
ę
podstaw
ą
legendy, któr
ą
znała stara Maria
Robbins. Jaki zwi
ą
zek z ni
ą
miały obł
ą
ka
ń
cze bredzenia posługuj
ą
cej
si
ę
francuskim slangiem Rhoby Harris i innych mieszka
ń
ców przekl
ę
tego
domu, okre
ś
li
ć
mogły jedynie przypuszczenia lub przyszłe odkrycia.
Zastanawiałem si
ę
, jak wielu z tych, którzy znali legendy,
u
ś
wiadamiało sobie istnienie dodatkowego ogniwa, które napotkałem,
ś
l
ę
cz
ą
c nad starymi annałami pewnego wyj
ą
tkowo odra
ż
aj
ą
cego fragmentu
opowiadaj
ą
cego o potwornej kreaturze znanej jako Jacques Roulet z
Caude, który w 1598 roku został za czary skazany na
ś
mier
ć
. Pó
ź
niej
wszelako parlament paryski ocalił go przed stosem i wtr
ą
cił do
zakładu dla obł
ą
kanych. Znaleziono go w lesie zbryzganego krwi
ą
i
oblepionego strz
ę
pami tkanek, wkrótce po tym, jak dwa wilki zabiły i
rozdarły na kawałki małego chłopca. Widziano, jak jeden z wilków
pierzchn
ą
ł bez szwanku. Historia ta bez w
ą
tpienia nadaje si
ę
do
opowiadania przy kominku, a jest tym ciekawsza,
ż
e wyst
ę
puje
zbie
ż
no
ść
nazwisk i miejsca. Uznałem wszelako,
ż
e plotkarze z
Providence nie mogli o niej wiedzie
ć
. Gdyby tak było, wspomniana
zbie
ż
no
ść
zaowocowałaby bardziej drastycznymi i okrutnymi czynami.
Czy
ż
jednak było mo
ż
liwe,
ż
e to wła
ś
nie tego rodzaju plotki
doprowadziły do wybuchu zamieszek i ostatecznie do wygnania Rouletów
z miasta?
Teraz coraz cz
ęś
ciej odwiedzałem przekl
ę
ty- dom, badałem niezdrow
ą
ro
ś
linno
ść
pieni
ą
c
ą
si
ę
w ogrodzie i studiowałem uwa
ż
nie ka
ż
dy cal
piwnicznego klepiska. Wreszcie, za pozwoleniem Carringtona Harrisa,
dorobiłem klucz do nie u
ż
ywanych z dawien dawna drzwi wiod
ą
cych z
piwnicy wprost na Benefit Street, wolałem bowiem mie
ć
mo
ż
no
ść
szybszego wydostania si
ę
na ulic
ę
, ni
ź
li pi
ąć
si
ę
po mrocznych
schodach i przez hol na pi
ę
trze dochodzi
ć
do frontowych drzwi.
Miejsca, gdzie moim zdaniem zła aura była najsilniejsza, badałem
wnikliwie całymi popołudniami, póki promienie sło
ń
ca przezierały
przez zasnuty paj
ę
czyn
ą
ś
wietlik nad piwnicznymi drzwiami, dzi
ę
ki
którym tylko kilka stóp dzieliło mnie od zatłoczonego zwykle chodnika
na zewn
ą
trz.
Moje wysiłki nie zaowocowały odkryciami, natkn
ą
łem si
ę
jedynie na
ple
śń
, która trawiła badane przeze mnie pomieszczenie, nieprzyjemny
odór, aczkolwiek niezbyt silny, i widniej
ą
ce na podłodze mgliste,
niepokoj
ą
ce zarysy. Podejrzewam,
ż
e wielu przechodniów, którzy
widzieli mnie przez powybijane szyby, musiało ze zdziwieniem
obserwowa
ć
me poczynania.
Wreszcie, za namow
ą
stryja, postanowiłem zbada
ć
to miejsce po
zmierzchu i pewnej burzliwej nocy omiotłem promieniem mej latarki
zawilgł
ą
podłog
ę
pokryt
ą
dziwacznymi kształtami i poskr
ę
canymi, lekko
fosforyzuj
ą
cymi spłachciami ple
ś
ni. Miejsce to natchn
ę
ło mnie owego
wieczoru nieokre
ś
lon
ą
bli
ż
ej trwog
ą
i niemal nie zdziwiło mnie, gdy
ujrzałem, lub wydało mi si
ę
,
ż
e ujrzałem, w
ś
ród białego nalotu
wyj
ą
tkowo wyra
ź
nie zmaterializowan
ą
„skurczon
ą
posta
ć
” zapami
ę
tan
ą
jeszcze z dzieci
ń
stwa.
Jej przejrzysto
ść
i wyrazisto
ść
nie miały sobie równych i były
doprawdy zdumiewaj
ą
ce, a gdy tak na ni
ą
patrzyłem, odniosłem
wra
ż
enie,
ż
e dostrzegam cienkie,
ż
ółtawe, faluj
ą
ce pasemka niby dymu,
które wzbudziły we mnie trwog
ę
tamtego deszczowego popołudnia, wiele
lat temu.
Wznosiła si
ę
ponad antropomorficzn
ą
plam
ą
ple
ś
ni przy kominku,
delikatne, niezdrowe nieomal opary, które unosz
ą
c si
ę
dr
żą
co nad
wilgotnym spłachciem ziemi, zdawały si
ę
przybiera
ć
mglisty i
bulwersuj
ą
cy w swej sugestii kształt, stopniowo jednak rozpływały si
ę
w coraz rzadsze pasma, by, znikn
ą
wszy w czelu
ś
ci wielkiego komina,
pozostawi
ć
po sobie tylko odra
ż
aj
ą
cy fetor. Było to zaiste
przera
ż
aj
ą
ce, zwłaszcza dla mnie, gdy
ż
dysponowałem szczegółowymi
informacjami dotycz
ą
cymi tego miejsca. Odwracaj
ą
c si
ę
, by czym
pr
ę
dzej pierzchn
ąć
z tego przekl
ę
tego miejsca, czułem,
ż
e z kolei to
co
ś
zacz
ę
ło obserwowa
ć
mnie chciwie niewidzialnymi, lecz wyczuwalnymi
oczyma. Kiedy opowiedziałem o tym stryjkowi, bardzo go moja historia
poruszyła i po pełnej napi
ę
cia godzinie namysłu podj
ę
li
ś
my ostateczn
ą
i drastyczn
ą
decyzj
ę
. Maj
ą
c na uwadze wa
ż
ko
ść
sprawy i znaczenia
naszego z ni
ą
zwi
ą
zku, zaproponował, by
ś
my we dwóch zbadali i -je
ż
eli
to mo
ż
liwe - unicestwili czaj
ą
c
ą
si
ę
w wymarłym domu groz
ę
, podczas
trwaj
ą
cego jedn
ą
lub wi
ę
cej nocy czuwania wewn
ą
trz owej mrocznej,
cuchn
ą
cej st
ę
chlizn
ą
i grzybem piwniczki.
<b>4</b>
W
ś
rod
ę
, dwudziestego pi
ą
tego czerwca 1919 roku, po uprzednim
powiadomieniu Carringtona Harrisa, lecz bez wyja
ś
nienia prawdziwego
celu naszej wyprawy, mój stryj i ja przenie
ś
li
ś
my do wymarłego domu
dwa składane krzesła oraz łó
ż
ko polowe i pewne ci
ęż
kie, nader zło
ż
one
naukowe urz
ą
dzenie mechaniczne. Za dnia znie
ś
li
ś
my to wszystko do
piwnicy, zakleili
ś
my okna gazetami i oczekiwali
ś
my nadej
ś
cia
zmierzchu, kiedy to miało rozpocz
ąć
si
ę
nasze czuwanie. Zamkn
ę
li
ś
my
drzwi wiod
ą
ce by
ć
ona z natury wroga lub kierowa
ć
si
ę
zwyczajnym
instynktem samozachowawczym. Tak czy inaczej, monsuum owo musi zosta
ć
z konieczno
ś
ci uznane za anomali
ę
, intruza, którego kompletne
unicestwienie powinno zosta
ć
uznane za pierwszorz
ę
dny obowi
ą
zek
ka
ż
dego człowieka, dbaj
ą
cego o dobro i rozwój całego
ś
wiata.
Najgorsze było,
ż
e nie wiedzieli
ś
my, ba, nie wyobra
ż
ali
ś
my sobie
nawet potencjalnego spotkania z t
ą
istot
ą
. Nikt przy zdrowych
zmysłach dot
ą
d jej nie widział i mało kto u
ś
wiadamiał sobie w ogóle
jej obecno
ść
. Mogła to by
ć
forma czystej energii, eteryczna, przeto
pozostaj
ą
ca poza granicami
ś
wiata materialnego, lub fizyczna jedynie
po cz
ęś
ci, ot, jaka
ś
nieznana i podejrzanej natury plastyczna masa,
zdolna zmienia
ć
si
ę
wedle woli z formy materialnej w gazow
ą
, płynn
ą
lub rozproszon
ą
tak,
ż
e całkiem niewidzialn
ą
. Antropomorficzny
kształt plamy ple
ś
ni na klepisku,
ż
ółtawe pasemka dymu i zakrzywione
formy korzeni drzewa, o których mówiły pewne ludowe przekazy, zdawały
si
ę
sugerowa
ć
przynajmniej po cz
ęś
ci - zdawkowo wr
ę
cz -
materializacj
ę
sylwetki ludzkiej, lecz w jakim stopniu był on domen
ą
owej istoty i czy kształt ten potrafiła przyjmowa
ć
na dłu
ż
ej,
ż
aden z
nas nie potrafił odpowiedzie
ć
. Dysponowali
ś
my dwoma rodzajami broni,
by stawi
ć
jej czoło - ogromnym, zmodyfikowanym egzemplarzem cylindra
Crookesa zasilanym z przeno
ś
nych akumulatorów i zaopatrzonym w
specjalne ekrany oraz reflektory, na wypadek gdyby istota okazała si
ę
bezcielesna i eteryczna, a tym samym do unicestwienia jej
potrzebowaliby
ś
my silnego strumienia radiacji, jak równie
ż
dwa
wojskowe miotacze ognia, z rodzaju tych, które u
ż
ywane były podczas
wojny
ś
wiatowej, w razie gdyby przyszło nam zmierzy
ć
si
ę
z czym
ś
cho
ć
by na poły materialnym i podatnym na zranienie konwencjonalnymi
metodami. Jak wie
ś
niacy z Exeter, gotowi byli
ś
my spali
ć
na popiół
serce owego stworzenia, gdyby takowe posiadało. Sprz
ę
t bojowy
rozstawili
ś
my w piwnicy w
ś
ci
ś
le okre
ś
lonych miejscach, podobnie jak
wcze
ś
niej krzesła i łó
ż
ko, a dokładniej mówi
ą
c, na wprost kominka,
gdzie na klepisku wida
ć
było osobliwego kształtu plam
ę
ple
ś
ni. Ów
sugestywny spłachetek zgnilizny i zepsucia był, nawiasem mówi
ą
c,
słabo widoczny, kiedy rozstawiali
ś
my nasze meble i instrumenty, a
kiedy tego wieczoru wrócili
ś
my, by podj
ąć
czuwanie, przez krótk
ą
chwil
ę
zw
ą
tpiłem w to, co wydawało mi si
ę
,
ż
e kiedy
ś
ujrzałem, i
wówczas powróciłem my
ś
lami do starych poda
ń
.
Czuwanie nasze rozpocz
ę
li
ś
my o dziesi
ą
tej wieczorem i pocz
ą
tkowo nie
przyniosło spodziewanych efektów. Słabe, rozrzedzone
ś
wiatło płyn
ą
ce
z sieczonych strugami deszczu latarni ulicznych na zewn
ą
trz i blada
fosforescencja odra
ż
aj
ą
cej ple
ś
ni wewn
ą
trz ukazywały ociekaj
ą
ce gołe
kamienne
ś
ciany, pozbawione najmniejszych nawet resztek wapna;
wilgotne, cuchn
ą
ce, skalane ple
ś
ni
ą
klepisko z obscenicznie pieni
ą
cym
si
ę
po nim grzybem; przegniłe szcz
ą
tki czego
ś
, co było stołkami,
krzesłami, stołami i niemo
ż
liwymi dzi
ś
do rozpoznania meblami;
ci
ęż
kie deski i masywne belki stropowe, stare drzwi prowadz
ą
ce do
spi
ż
arni i pomieszczenia pod innymi cz
ęś
ciami domu; zmurszałe,
kamienne schody ze zniszczon
ą
drewnian
ą
balustrad
ą
oraz toporny,
ogromny kominek z poczerniałej cegły, gdzie przerdzewiałe
ż
elazne
elementy stanowiły sm
ę
tne pami
ą
tki po wspaniałych ongi
ś
hakach,
wilkach, szpikulcach ro
ż
na, szczypcach i drzwiczkach holenderskiego
pieca. Wszystko to dostrzec mo
ż
na było w słabej po
ś
wiacie, jak
równie
ż
nasze sprz
ę
ty, polowe łó
ż
ko, składane krzesła i ci
ęż
k
ą
bro
ń
do walki z nieznanym.
Tak jak podczas swych poprzednich wizyt w tym domu, pozostawili
ś
my
drzwi prowadz
ą
ce na ulic
ę
nie zamkni
ę
te, by w razie manifestacji
mocy, z któr
ą
nie mogliby
ś
my sobie poradzi
ć
, mie
ć
w ka
ż
dej chwili
szans
ę
ucieczki. Byli
ś
my przekonani,
ż
e nasza obecno
ść
w domu wywabi
złowrog
ą
istot
ę
, która si
ę
w nim gnie
ź
dziła, a przy gotowani na
spotkanie z ni
ą
, powinni
ś
my j
ą
w ten lub inny sposób unicestwi
ć
, po
uprzednim rozpoznaniu i przeprowadzeniu niezb
ę
dnych obserwacji. Nie
mieli
ś
my poj
ę
cia, jak du
ż
o czasu mo
ż
e nam zaj
ąć
przywołanie,
zbadanie, a nast
ę
pnie likwidacja tej istoty. Zdawali
ś
my sobie spraw
ę
,
ż
e nasza misja jest ogromnie niebezpieczna, nie sposób było bowiem
stwierdzi
ć
, jak
ą
moc
ą
dysponowa
ć
miała istota pojawiaj
ą
ca si
ę
przed
nami. Uznali
ś
my wszelako,
ż
e gra warta jest
ś
wieczki, i bez wahania
tylko we dwóch podj
ę
li
ś
my si
ę
tego zadania. Mieli
ś
my
ś
wiadomo
ść
, i
ż
szukaj
ą
c pomocy z zewn
ą
trz, naraziliby
ś
my si
ę
jedynie na drwiny i
szyderstwa, a mo
ż
e nawet na obrócenie wniwecz całego przedsi
ę
wzi
ę
cia.
Rozmawiali
ś
my równie
ż
na ten temat do pó
ź
nych godzin nocnych, a
ż
mój
stryj, poczuwszy nieodpart
ą
senno
ść
, za m
ą
namow
ą
uło
ż
ył si
ę
na
połówce, by pogr
ąż
y
ć
si
ę
w dwugodzinnej drzemce.
Osobliwy l
ę
k zmroził mnie do szpiku ko
ś
ci, gdy tak czuwałem samotnie
w
ś
rodku nocy, sam, powiadam, gdy
ż
ten, kto siedzi obok
ś
pi
ą
cego, nie
odczuwa wcale jego obecno
ś
ci, a mo
ż
e raczej silniej odbiera wówczas
swoj
ą
własn
ą
. Stryj mój oddychał ci
ęż
ko, odgłos jego wdechów i
wydechów zlewał si
ę
z szumem deszczu na zewn
ą
trz i dra
ż
ni
ą
cym
kapaniem wody w piwniczce, w domu tym bowiem, nawet gdy było gor
ą
co i
sucho, panowała wilgo
ć
jak na bagnach. Przyjrzałem si
ę
bacznie
obluzowanym starym kamieniom w
ś
cianach, którym szczególnego
charakteru dodawały fosforescencja ple
ś
ni i słabe
ś
wiatło, z trudem
przenikaj
ą
ce z ulicy przez zaklejone gazetami okna. W pewnej chwili,
gdy duszna atmosfera przytłoczyła mnie szczególnie mocno, otworzyłem
drzwi i powiodłem wzrokiem wzdłu
ż
ulicy w jedn
ą
i drug
ą
stron
ę
,
napawaj
ą
c oczy znajomym widokiem, a nozdrza wypełniaj
ą
c rze
ś
kim,
chłodnym powietrzem. Nadal nie wydarzyło si
ę
nic, co mogłoby
wynagrodzi
ć
mi czas sp
ę
dzony na czuwaniu, raz po raz zacz
ą
łem ziewa
ć
,
zm
ę
czenie bowiem z wolna pokonywało tkwi
ą
ce we mnie l
ę
ki.
I wtem uwag
ę
moj
ą
zwrócił stryj, który zacz
ą
ł przewraca
ć
si
ę
przez
sen. Poruszył si
ę
niespokojnie na łó
ż
ku kilka razy w ci
ą
gu ostatniej
pół godziny, teraz wszelako oddech jego stał si
ę
dziwnie
nieregularny, a od czasu do czasu z jego piersi dobywał si
ę
jakby
zduszony, piskliwy j
ę
k. O
ś
wietliłem go promieniem elektrycznej
latarki, lecz był odwrócony do
ś
ciany, przeto podszedłem do niego i
ponownie za
ś
wieciłem latark
ą
, by sprawdzi
ć
, czy nic mu nie jest. To,
co ujrzałem, mocno mn
ą
wstrz
ą
sn
ę
ło, co jest o tyle dziwne,
ż
e całe
zdarzenie wydawało si
ę
raczej trywialne. Niew
ą
tpliwie na stan mój
wpłyn
ą
ł fakt, i
ż
znajdowali
ś
my si
ę
w miejscu uznawanym za nawiedzone
i byli
ś
my w trakcie wypełniania misji, której powodzenie uwa
ż
ali
ś
my
za rzecz najwa
ż
niejsz
ą
, gdy
ż
to, co si
ę
stało, nie było samo w sobie
przera
ż
aj
ą
ce ani nadnaturalne. Na twarzy mego stryja widniał
przedziwny grymas, wywołany bez w
ą
tpienia jakim
ś
koszmarnym snem,
grymas niezwykłego o
ż
ywienia, nadaj
ą
cy mu niesamowity wygl
ą
d - przez
chwil
ę
nie wydawał si
ę
sob
ą
. Zazwyczaj był to człowiek spokojny,
zrównowa
ż
ony i łagodnej natury, teraz natomiast
ś
cierały si
ę
w nim
sprzeczne emocje. Wydaje mi si
ę
,
ż
e to ich mnogo
ść
była powodem mego
zaniepokojenia. Mój stryj, który chwytaj
ą
c łapczywie dech i miotaj
ą
c
si
ę
na łó
ż
ku, miał teraz otwarte oczy, zdawał si
ę
niejednym, lecz
wieloma lud
ź
mi, od których jego ja
źń
w jaki
ś
niezwykły sposób zdołała
si
ę
oddzieli
ć
.
Nagle zacz
ą
ł mrucze
ć
pod nosem, a wygl
ą
d jego z
ę
bów i ust, gdy to
uczynił, zupełnie mi si
ę
nie spodobał. Słowa były z pocz
ą
tku
niezrozumiałe i nagle - jakbym doznał ol
ś
nienia - rozpoznałem je na
tyle,
ż
e poczułem na plecach lodowate ciarki, a potem przypomniałem
sobie rozliczne badania stryja i jego przekłady z artykułów
dotycz
ą
cych antropologii i staro
ż
ytno
ś
ci w „Revue des Deux Mondes”.
S
ę
dziwy Elihu Whipple mamrotał bowiem po francusku i kilka
zrozumiałych dla mnie słów zdawało si
ę
tyczy
ć
najmroczniejszych
mitów, jakie staruszek przeło
ż
ył na angielski ze słynnego paryskiego
czasopisma.
Wtem na czole
ś
pi
ą
cego zaperlił si
ę
pot i m
ęż
czyzna, na wpół
przebudzony, poderwał si
ę
z łó
ż
ka. Przeszedł wpół słowa na angielski
i pełnym podniecenia ochrypłym głosem zakrzykn
ą
ł: - Oddech! Mój
oddech! - Z tymi słowy obudził si
ę
zupełnie, a rysy jego twarzy
powróciły do normy i po chwili stryj, uj
ą
wszy mnie za r
ę
k
ę
, zacz
ą
ł
relacjonowa
ć
mi sen, którego znaczenia mogłem z trwog
ą
tylko si
ę
domy
ś
la
ć
.
Jak wyznał, odpłyn
ą
ł z domeny typowego, pospolitego snu do koszmaru
tak osobliwego, z jakim nigdy dot
ą
d si
ę
nie zetkn
ą
ł. Był to ten
ś
wiat
i nie ten zarazem, cienisty, geometryczny chaos, w którym mo
ż
na było
dostrzec elementy znajomych rzeczy w najbardziej zaskakuj
ą
cych i
nieprawdopodobnych kombinacjach. Jak przez mgł
ę
widział nakładaj
ą
ce
si
ę
na siebie nawzajem obrazy, w układzie których zasady czasu i
przestrzeni rozpływały si
ę
i mieszały ze sob
ą
w sposób zdaj
ą
cy si
ę
przeczy
ć
wszelkiej logice. W tym kalejdoskopowym wirze
fantasmagorycznych obrazów pojawiały si
ę
co chwila stop-klatki, cho
ć
słowo to niedokładnie okre
ś
lało to, co widział wtedy staruszek. Były
to wizje niezwykłej przejrzysto
ś
ci, o niezmierzonej wszelako
ró
ż
norodno
ś
ci.
Stryj mój odniósł w pewnej chwili wra
ż
enie, jakby le
ż
ał w gł
ę
bokiej
ziemnej jamie, a z góry gapiły si
ę
na
ń
gniewne oblicza ludzi,
m
ęż
czyzn i kobiet w perukach i trójgraniastych kapeluszach. Innym
razem wydawało mu si
ę
,
ż
e znajdował si
ę
wewn
ą
trz domu, starego domu,
lecz szczegóły i jego mieszka
ń
cy stale si
ę
zmieniali, do tego
stopnia,
ż
e nie potrafił rozró
ż
ni
ć
twarzy, mebli ani nawet samego
pomieszczenia, gdy
ż
drzwi i okna były najwyra
ź
niej w ci
ą
głym ruchu,
podobnie jak wi
ę
kszo
ść
tamtejszych ruchomych przedmiotów. Było to
dziwne - diabelnie dziwne - a mój stryj mówił z wielk
ą
niepewno
ś
ci
ą
,
jakby si
ę
l
ę
kał,
ż
e mu nie uwierz
ę
, gdy o
ś
wiadczył,
ż
e po
ś
ród tych
dziwnych twarzy wiele nosiło charakterystyczne rysy rodu Harrisów.
Przez cały czas odczuwał dziwne, niezrozumiałe duszenie, jakby czyja
ś
obecno
ść
przenikała jego ciało, usiłuj
ą
c wyssa
ć
ze
ń
wszystkie siły
witalne.
Zadygotałem na my
ś
l o tych siłach witalnych, nadw
ą
tlonych bezlitosnym
z
ę
bem czasu, stawiaj
ą
cych opór nieznanym mocom, których mógł l
ę
ka
ć
si
ę
najsprawniejszy i najsilniejszy z młodych organizmów. Jednak ju
ż
po chwili skonstatowałem,
ż
e sny s
ą
tylko snami, a te niemiłe ogólnie
wizje musiały zosta
ć
wywołane pod
ś
wiadom
ą
reakcj
ą
mego stryja na
nasze
ś
ledztwo oraz nadzieje przepełniaj
ą
ce w ostatnich dniach umysły
nas obu, pomijaj
ą
c wszelkie inne elementy tej sprawy.
Rozmowa niebawem zepchn
ę
ła w cie
ń
moje obawy i wra
ż
enie obco
ś
ci. Po
pewnym za
ś
czasie zacz
ą
łem ziewa
ć
i uło
ż
yłem si
ę
na spoczynek. Mój
stryj wydawał si
ę
bardzo czujny, rozbudzony i z ch
ę
ci
ą
przej
ą
ł po
mnie wart
ę
, cho
ć
koszmar wytr
ą
cił go ze snu na długo, nim upłyn
ę
ły
dwie godziny wyznaczone na jego odpoczynek. Sen zmorzył mnie szybko i
niemal natychmiast nawiedziły mnie mroczne, bulwersuj
ą
ce koszmary i
wizje kosmicznej, niezmierzonej samotno
ś
ci, a tak
ż
e wra
ż
enie wrogo
ś
ci
atakuj
ą
ce ze wszystkich stron
ś
ciany niby-wi
ę
zienia, w którym si
ę
znalazłem. Zdawało mi si
ę
,
ż
e jestem zwi
ą
zany i zakneblowany,
dobiegało mnie płyn
ą
ce z oddali szydercze echo niezliczonych głosów
domagaj
ą
cych si
ę
mojej krwi. Ujrzałem twarz mego stryja w
okropniejszej wszelako i bardziej osobliwej scenerii ni
ż
na jawie, i
przypominam sobie,
ż
e nieraz bezskutecznie szamotałem si
ę
i
próbowałem krzycze
ć
. To nie był przyjemny sen i przez krótk
ą
chwil
ę
ucieszyłem si
ę
, usłyszawszy przera
ź
liwy wrzask, który przenikn
ą
ł
przez bariery snu, przywracaj
ą
c mnie sk
ą
din
ą
d brutalnie do
ś
wiata
jawy, gdzie wszystko, co znajdowało si
ę
przed mymi oczyma, wydało mi
si
ę
nagle bardziej rzeczywiste i wy-ra
ź
niejsze ni
ż
kiedykolwiek.
<b>5</b>
Le
ż
ałem odwrócony plecami do krzesełka mego stryja, tote
ż
przebudziwszy si
ę
gwałtownie, ujrzałem jedynie drzwi wiod
ą
ce na
ulic
ę
, północne okno i
ś
cian
ę
, sufit oraz podłog
ę
po tej stronie,
odzwierciedlone z przera
ź
liw
ą
wyrazisto
ś
ci
ą
w moim mózgu dzi
ę
ki
ś
wiatłu ja
ś
niejszemu ni
ż
fosforescencja ple
ś
ni czy po
ś
wiata bij
ą
ca z
zewn
ą
trz. Nie było silne, w ka
ż
dym razie nie na tyle, by mo
ż
na było
przy nim czyta
ć
ksi
ąż
k
ę
. Spowodowało jednak pojawienie si
ę
na
podłodze cienia łó
ż
ka i mnie samego, a jego
ż
ółtawa, przenikliwa moc
sugerowała co
ś
wi
ę
cej ni
ż
tylko zwykł
ą
luminescencj
ę
. To wszystko
dostrzegłem z niezdrow
ą
wyrazisto
ś
ci
ą
, pomimo
ż
e dwa z moich zmysłów
zostały w brutalny sposób zaatakowane. W uszach bowiem rozbrzmiewało
mi wci
ąż
echo tego rozdzieraj
ą
cego krzyku, nozdrza za
ś
przepełniał
odór rozchodz
ą
cy si
ę
po całym pomieszczeniu. Umysł mój, równie czujny
jak zmysły, natychmiast oszacował sytuacj
ę
jako powa
ż
n
ą
, i niemal
automatycznie poderwawszy si
ę
z łó
ż
ka, odwróciłem si
ę
, by si
ę
gn
ąć
po
narz
ę
dzie zniszczenia, które zostawili
ś
my wymierzone w plam
ę
ple
ś
ni
przed kominkiem. Gdy si
ę
obróciłem, to, co ujrzałem, sprawiło,
ż
e
zastygłem w bezruchu. Wrzask bowiem pochodził z ust mego stryja, ja
natomiast nie wiedziałem, przed jakim zagro
ż
eniem miałem broni
ć
jego
i siebie.
Okazało si
ę
,
ż
e widok był znacznie gorszy, ni
ż
si
ę
spodziewałem.
Istniej
ą
koszmary wychodz
ą
ce poza wszelkie znane bariery potworno
ś
ci,
ta natomiast groza, niepoj
ę
ta i mro
żą
ca krew w
ż
yłach, była jedn
ą
z
tych, któr
ą
kosmos rezerwuje dla garstki nielicznych pechowców-
nieszcz
ęś
ników. Z prze
ż
artej grzybem i wilgoci
ą
ziemi płyn
ę
ło
widmowe, trupie
ś
wiatło,
ż
ółte i niezdrowe, jak ropa z zaka
ż
onych
tkanek, które faluj
ą
c i kołysz
ą
c si
ę
, urosło do gigantycznych
rozmiarów, przyjmuj
ą
c mglist
ą
posta
ć
ni to człowieka, ni to bestii,
przez któr
ą
mogłem dostrzec znajduj
ą
ce si
ę
dalej komin i ruszt
kominka. Miało mnóstwo oczu, wilczych, wygłodniałych i drwi
ą
cych, a
jego toporna, jakby owalna głowa na czubku rozpłyn
ę
ła si
ę
w cienk
ą
smu
ż
k
ę
mgiełki, która wiruj
ą
c przez chwil
ę
, j
ę
ła rozprasza
ć
si
ę
i
znika
ć
w czelu
ś
ciach komina. Powiadam,
ż
e widziałem to co
ś
, lecz
dopiero otrz
ą
sn
ą
wszy si
ę
ze zdenerwowania, po dłu
ż
szym namy
ś
le,
zdołałem przypomnie
ć
sobie jego wygl
ą
d. W tamtych chwilach była to
dla mnie jedynie wiruj
ą
ca, lekko fosforyzuj
ą
ca chmura grzybiastego
plugastwa, spowijaj
ą
ca i rozpuszczaj
ą
ca z niezwykł
ą
wr
ę
cz
plastyczno
ś
ci
ą
jedyny obiekt, na którym skupiłem cał
ą
sw
ą
uwag
ę
.
Obiektem tym był mój stryj, s
ę
dziwy Elihu Whipple, którego
czerniej
ą
ce i rozkładaj
ą
ce si
ę
oblicze łypało na mnie i szczerzyło
si
ę
drwi
ą
co, który wyci
ą
gał ku mnie ociekaj
ą
ce tkankami zakrzywione w
szpony palce, by rozedrze
ć
mnie na strz
ę
py z nienasycon
ą
w
ś
ciekło
ś
ci
ą
wywołan
ą
t
ą
zatrwa
ż
aj
ą
c
ą
groz
ą
.
Tylko rutyna pozwoliła mi ocali
ć
zdrowe zmysły. Byłem dobrze
przygotowany na nadej
ś
cie tej chwili i teraz poddałem si
ę
rutynie
nabytej wskutek treningu. Ona mnie ocaliła. Stwierdziwszy,
ż
e
wiruj
ą
cy zły opar był niematerialny, a przeto nie sposób było go
zniszczy
ć
tak jak rzeczy fizyczne, nie si
ę
gn
ą
łem po miotacz płomieni
po lewej, lecz po cylinder Crookesa, i uruchomiwszy aparat,
skierowałem na t
ę
nie
ś
mierteln
ą
, nienazwan
ą
plugawo
ść
moc
najsilniejszego promieniowania, jak
ą
człowiek sw
ą
wiedz
ą
jest w
stanie wyzwoli
ć
z przestrzeni i fluidów natury. Pojawiła si
ę
bł
ę
kitnawa mgiełka i rozległo si
ę
szale
ń
cze pyrkota-nie, a potem na
moich oczach
ż
ółtawa fosforescencja pocz
ę
ła słabn
ąć
. Zorientowałem
si
ę
,
ż
e jej blakni
ę
cie wywołał jedynie kontrast z niebieskim ogniem i
ż
e fale z urz
ą
dzenia nie wywarły na istocie
ż
adnego skutku.
I nagle w samym
ś
rodku tego demonicznego widowiska ujrzałem now
ą
groz
ę
, która wydobyła z mych ust krzyk przera
ż
enia i skierowała mnie
słaniaj
ą
cego si
ę
na nogach do klamki nie zamkni
ę
tych drzwi od ulicy.
Nie bacz
ą
c na to, jakie koszmary mog
ę
wypu
ś
ci
ć
na
ś
wiat ani jakie
zdanie b
ę
d
ą
mieli o mnie ludzie, gdy dowiedz
ą
si
ę
, co uczyniłem,
pragn
ą
łem jedynie opu
ś
ci
ć
to przekl
ę
te miejsce. W tym słabym
ś
wietle,
b
ę
d
ą
cym mieszanin
ą
ż
ółtej i niebieskiej po
ś
wiaty posta
ć
mego stryja
rozpłyn
ę
ła si
ę
nagle niczym wosk. Składu tej substancji jednak nie
sposób było nawet pobie
ż
nie okre
ś
li
ć
i nagle na jego roztapiaj
ą
cej
si
ę
twarzy pojawiły si
ę
zmieniaj
ą
ce si
ę
jak w kalejdoskopie oblicza,
których wygl
ą
d mógł zrodzi
ć
si
ę
jedynie w umy
ś
le szale
ń
ca. Był w
jednej chwili diabłem i całym legionem szatanów, trupem z kostnicy i
cał
ą
rzesz
ą
innych nienazwanych istot. O
ś
wietlone mieszank
ą
niepewnych promieni, owo galaretowate oblicze przyj
ę
ło dziesi
ęć
,
dwadzie
ś
cia, sto odmiennych kształtów. U
ś
miechaj
ą
c si
ę
, zacz
ę
ło
spływa
ć
na ziemi
ę
g
ę
stymi oleistymi strugami, karykatura podobizny
legionów osobliwych i wcale nie tak niezwykłych zarazem.
Ujrzałem rysy twarzy rodu Harrisów, zarówno m
ę
skich, jak i
ż
e
ń
skich,
dorosłych i dzieci, a tak
ż
e innych, starych i młodych, ostrych i
łagodnych, znajomych i nieznajomych. Przez sekund
ę
mign
ą
ł mi tak
ż
e
nieco spaczony wizerunek nieszcz
ę
snej Rhoby Harris, której podobizn
ę
widziałem w School of Design Museum, a innym razem wydawało mi si
ę
,
ż
e dostrzegam charakterystyczne, z uwagi na ko
ś
cist
ą
budow
ę
, oblicze
Mercy Dexter, zapami
ę
tane przeze mnie z obrazu w domu Carringtona
Harrisa. Było to przera
ż
aj
ą
ce do
ś
wiadczenie, którego nie sposób
opowiedzie
ć
a
ż
do samego ko
ń
ca, kiedy ujrzałem osobliwie ze sob
ą
zł
ą
czone wizerunki słu
żą
cej i niemowl
ę
cia, majacz
ą
ce tu
ż
nad
poro
ś
ni
ę
tym grzybem klepiskiem, gdzie rozlewała si
ę
plama
zielonkawego tłuszczu. Wydawało si
ę
, jakby te zmieniaj
ą
ce si
ę
kształty walczyły mi
ę
dzy sob
ą
, usiłuj
ą
c przybra
ć
na powrót łagodne
rysy twarzy mojego stryja. Chciałbym my
ś
le
ć
,
ż
e jeszcze wtedy istniał
i
ż
e w ten sposób próbował po
ż
egna
ć
si
ę
ze mn
ą
. Chyba wykrztusiłem
wówczas przez zaci
ś
ni
ę
te gardło krótkie po
ż
egnanie i czym pr
ę
dzej
wybiegłem na ulic
ę
. Cienka stru
ż
ka tłuszczu pod
ąż
ała za mn
ą
przez
drzwi, a
ż
do skraju zroszonego deszczem chodnika.
Reszta to mroczna, potworna zagadka. Na sk
ą
panej w deszczu ulicy nie
było
ż
ywego ducha, a na całym
ś
wiecie nie było nikogo, komu
odwa
ż
yłbym si
ę
o tym opowiedzie
ć
. Szedłem przeto bez celu na
południe, mijaj
ą
c College Hill i Ateneum, w dół ulicy Hopkinsa, a
potem przez most do dzielnicy handlowej, gdzie wysokie budynki
zdawały si
ę
mnie chroni
ć
, tak jak współczesne rzeczy materialne
broni
ą
ś
wiat przed pradawnymi okropie
ń
stwami i osobliwo
ś
ciami. A
potem szary
ś
wit nadszedł w strugach deszczu, od wschodu rozja
ś
niaj
ą
c
pradawne wzgórze i s
ę
dziwe dachy domów, przywabiaj
ą
c mnie na powrót
do miejsca, gdzie pozostawiłem pewn
ą
nie doko
ń
czon
ą
, a nader wa
ż
n
ą
spraw
ę
. Szedłem tak i szedłem, przemoczony, z goł
ą
głow
ą
, oszołomiony
i zdezorientowany w blasku poranka, po czym przest
ą
piłem próg tego
przekl
ę
tego domu przy Benefit Street, t
ą
sam
ą
drog
ą
, któr
ą
go
opu
ś
ciłem. Drzwi pozostawiłem otwarte i wci
ąż
były uchylone, ku
zdziwieniu przechodniów, z którymi jednak nie odwa
ż
yłem si
ę
podzieli
ć
swymi rewelacjami.
Tłuszczu ju
ż
nie było, gdy
ż
wilgotne i zagrzybione klepisko pozostało
porowate, przed kominkiem za
ś
ani
ś
ladu po wielkiej zgi
ę
tej w pół
osadowej postaci. Spojrzałem na łó
ż
ko, na krzesła, instrumenty,
porzucony przeze mnie kapelusz i
ż
ółty słomiany kapelusz mego stryja.
Byłem tak oszołomiony,
ż
e z trudem przypominałem sobie, co było snem,
a co rzeczywisto
ś
ci
ą
. I wtedy wróciła mi
ś
wiadomo
ść
, a wraz z ni
ą
poczucie,
ż
e do
ś
wiadczyłem rzeczy du
ż
o straszniejszych ni
ż
te, o
których
ś
niłem. Usiadłszy, spróbowałem na tyle, na ile to mo
ż
liwe, z
uwagi na swój obecny stan, zweryfikowa
ć
, co si
ę
wydarzyło, i
wykoncypowa
ć
, jak poło
ż
y
ć
kres temu koszmarowi, je
ż
eli wydarzył si
ę
on naprawd
ę
. Owo co
ś
nie wydawało mi si
ę
ani materialne, ani te
ż
eteryczne, a co wi
ę
cej, niepoj
ę
te dla umysłu przeci
ę
tnego
ś
miertelnika. Czym
ż
e wi
ę
c mogło by
ć
, je
ś
li nie jak
ąś
egzotyczn
ą
emanacj
ą
, diabelsk
ą
manifestacj
ą
, wampirycznym, bezcielesnym upiorem
czyhaj
ą
cym, jak powiadaj
ą
wie
ś
niacy z Exeter, na niektórych starych
cmentarzach? Był to, jak mi si
ę
zdawało, pewien
ś
lad i ponownie
spojrzałem na klepisko przed kominkiem, gdzie ple
śń
i saletra
stworzyły plam
ę
o dziwacznym kształcie. W ci
ą
gu dziesi
ę
ciu minut
podj
ą
łem decyzj
ę
i zabrawszy kapelusz, udałem si
ę
do domu, gdzie
wzi
ą
łem k
ą
piel, przek
ą
siłem co nieco i zamówiłem przez telefon oskard
i łopat
ę
, wojskow
ą
mask
ę
przeciwgazow
ą
oraz sze
ść
butli kwasu
siarkowego, z pro
ś
b
ą
, by dostarczono je nast
ę
pnego ranka przed drzwi
piwniczki wymarłego domu przy Benefit Street. Pó
ź
niej próbowałem cho
ć
troch
ę
si
ę
przespa
ć
, bezskutecznie jednak, tote
ż
zaj
ą
łem si
ę
lektur
ą
i układaniem marnych wierszy, co miało cho
ć
w pewnym stopniu ukoi
ć
me
rozkołatane nerwy.
Nast
ę
pnego dnia o jedenastej zacz
ą
łem kopa
ć
. Dzie
ń
był słoneczny i to
poprawiło mi humor. Wci
ąż
byłem sam, gdy
ż
cho
ć
trawił mnie l
ę
k przed
nieznanym koszmarem, którego poszukiwałem, strach przed podzieleniem
si
ę
z kim
ś
moj
ą
wiedz
ą
okazał si
ę
silniejszy. Pó
ź
niej opowiedziałem o
tym Harrisowi, lecz tylko t konieczno
ś
ci i dlatego,
ż
e Harris słyszał
ju
ż
od starych najró
ż
niejsze, dziwaczne historie, przeto uznałem, i
ż
był skłonny mi Uwierzy
ć
. Gdy zacz
ą
łem kopa
ć
w cuchn
ą
cej czarnej ziemi
przed kominkiem, ostrze mego kilofa, trafiwszy w białe pasemka
grzyba, rozpłatało je, a z rozerwanych strz
ę
pków popłyn
ę
ła lepka,
ż
ółtawa posoka. Zadr
ż
ałem na nieokre
ś
lon
ą
bli
ż
ej, mglist
ą
my
ś
l, co
mog
ę
wkrótce napotka
ć
. Niektóre sekrety wn
ę
trza ziemi nie s
ą
dobre
ani zdrowe dla ludzko
ś
ci, ten natomiast wydawał si
ę
jednym z nich.
R
ę
ce dygotały mi jak w febrze, ale nie przerywałem mozolnej pracy i
wkrótce stałem ju
ż
na dnie wykopanego przez siebie wielkiego dołu. W
miar
ę
jak pogł
ę
białem jam
ę
, maj
ą
c
ą
jakie
ś
sze
ść
stóp kwadratowych,
okropny fetor zacz
ą
ł przybiera
ć
na sile, straciłem równie
ż
wszelk
ą
w
ą
tpliwo
ść
co do nieuchronno
ś
ci zetkni
ę
cia z piekieln
ą
istot
ą
, której
złowrogi wpływ był od półtora wieku
ś
miertelnym przekle
ń
stwem dla
wszystkich mieszka
ń
ców tego domu. Zastanawiałem si
ę
, jak b
ę
dzie ona
wygl
ą
da
ć
, jaki b
ę
dzie jej kształt i forma, a tak
ż
e jak wielka mogła
sta
ć
si
ę
po prawie dwóch wiekach wysysania sił
ż
ywotnych z ludzkich
ofiar. W ko
ń
cu wygramoliłem si
ę
z jamy i rozrzuciwszy zwały
nagromadzonej ziemi, przeniosłem wielkie butle z kwasem na skraj
dołu, ustawiaj
ą
c je po dwóch stronach, by w razie konieczno
ś
ci
mo
ż
liwie szybko móc opró
ż
ni
ć
ich zawarto
ść
do wn
ę
trza dołu. Od tej
pory wyrzucałem ziemi
ę
tylko na stron
ę
przeciwn
ą
ni
ż
ta, gdzie
zainstalowałem butle, pracowałem wolniej i z uwagi na coraz
silniejszy fetor nało
ż
yłem mask
ę
przeciwgazow
ą
. Blisko
ść
tej
nienazwanej istoty znajduj
ą
cej si
ę
gdzie
ś
pode mn
ą
sprawiła,
ż
e nerwy
miałem napi
ę
te do granic mo
ż
liwo
ś
ci. Wtem ostrze mojej łopaty
uderzyło w co
ś
bardziej mi
ę
kkiego ni
ż
gleba. Zadr
ż
ałem i niewiele
brakowało, bym wypełzł z jamy, której skraj miałem obecnie na
wysoko
ś
ci szyi. Naraz powróciła mi odwaga i w
ś
wietle elektrycznej
latarki, któr
ą
miałem przy sobie, odgarn
ą
łem ostatni
ą
warstewk
ę
ziemi
z tego, na co natrafiłem łopat
ą
. Powierzchnia, któr
ą
odkryłem, była
szklista i jakby rybia, przypominała na wpół przegnił
ą
galaret
ę
,
zastygł
ą
i miejscami półprze
ź
roczyst
ą
. Odgarn
ą
łem wi
ę
cej ziemi i
oczom mym ukazał si
ę
niezwykły kształt. Ujrzałem szczelin
ę
w miejscu,
gdzie cz
ęść
substancji nakładała si
ę
jedna na drug
ą
. Odsłoni
ę
ty
fragment był ogromny i jakby cylindryczny, przypominał nieco mi
ę
kk
ą
,
sinobiał
ą
, zło
ż
on
ą
wpół rur
ę
od pieca mierz
ą
c
ą
w najszerszej cz
ęś
ci
dwie stopy
ś
rednicy. Kopałem dalej i nagle wyskoczyłem z jamy jak
oparzony, gor
ą
czkowo odkorkowuj
ą
c i przechylaj
ą
c wielkie, ci
ęż
kie
butle, by opró
ż
ni
ć
ich
ż
r
ą
c
ą
zawarto
ść
na cielsko tej plugawej,
niewyobra
ż
alnej wr
ę
cz potworno
ś
ci, której tytaniczny łokie
ć
dane mi
było zobaczy
ć
.
O
ś
lepiaj
ą
cy wir zielono
ż
ółtych oparów, jaki buchn
ą
ł gwałtownie z
wn
ę
trza jamy, gdy zalałem j
ą
strugami
ż
r
ą
cego kwasu, na zawsze ju
ż
pozostanie w mej pami
ę
ci. Na całym wzgórzu ludzie opowiadaj
ą
o
ż
ółtym
dniu, kiedy zjadliwe, przera
ż
aj
ą
ce opary buchn
ę
ły g
ę
stymi kł
ę
bami z
odpadów fabrycznych wylewanych do rzeki Providence, lecz ja wiem,
ż
e
wszyscy ci ludzie mylnie okre
ś
laj
ą
pochodzenie owej tajemniczej
chmury. Mówi
ą
równie
ż
o przera
ż
aj
ą
cym ryku, który dobył si
ę
w tym
samym czasie z jakiej
ś
uszkodzonej rury wodoci
ą
gowej lub płyn
ą
cych
pod ziemi
ą
przewodów gazowych, i gdybym si
ę
odwa
ż
ył, w tym przypadku
równie
ż
mógłbym udowodni
ć
,
ż
e byli w bł
ę
dzie. Było to niewiarygodne,
wstrz
ą
saj
ą
ce i przera
ż
aj
ą
ce - sam nie wiem, jak udało mi si
ę
pozosta
ć
przy
ż
yciu i zdrowych zmysłach. Po opró
ż
nieniu czwartej butli
straciłem przytomno
ść
, gdy
ż
opary zdołały jakim
ś
cudem przenikn
ąć
w
gł
ą
b mojej maski, lecz kiedy doszedłem do siebie, stwierdziłem,
ż
e z
jamy przestał ju
ż
wydostawa
ć
si
ę
ż
ółty, cuchn
ą
cy dym.
Opró
ż
nienie dwóch ostatnich butli nie wywołało
ż
adnych widocznych
skutków i po pewnym czasie uznałem,
ż
e mog
ę
ju
ż
zasypa
ć
dół.
Sko
ń
czyłem dobrze po zmierzchu, lecz groza dot
ą
d obecna w tym domu
gdzie
ś
prysła. Wilgo
ć
nie emanowała ju
ż
tak silnego odoru, a osobliwe
grzyby wyschły i rozpadły si
ę
w szary, nieszkodliwy, sypki pył, który
jak popiół rozsypał si
ę
po klepisku. Jeden z najgorszych podziemnych
koszmarów tego
ś
wiata został unicestwiony raz na zawsze, je
ś
li
natomiast istniało piekło, dusza tej blu
ź
nierczej, demonicznej istoty
z pewno
ś
ci
ą
musiała trafi
ć
do jego najgł
ę
bszej, najbardziej
odra
ż
aj
ą
cej czelu
ś
ci. Uklepuj
ą
c ostatni
ą
szufl
ę
ziemi, po raz
pierwszy - i nie ostatni - zapłakałem, by w ten tak patetyczny sposób
odda
ć
hołd pami
ę
ci mego ukochanego stryja.
Wiosn
ą
roku nast
ę
pnego w ogrodzie na tarasie przy wymarłym domu nie
wyrosły ju
ż
ani blada trawa, ani niezwykłe chwasty, a wkrótce potem
Carrington Harris wynaj
ą
ł posesj
ę
nowym lokatorom. Wci
ąż
ma ona w
sobie co
ś
specyficznego, lecz ta niezwykło
ść
szczerze mnie fascynuje
i uczucie ulgi miesza si
ę
we mnie z nie skrywanym
ż
alem, gdy w ko
ń
cu
budynek zostanie zburzony, by w miejscu tym powstał nowy butik dla
snobów lub odpychaj
ą
ca kamienica czynszowa. Stare, dot
ą
d nie rodz
ą
ce
drzewa w ogrodzie zacz
ę
ły owocowa
ć
- jabłka s
ą
małe, lecz słodkie, a
w ubiegłym roku, w
ś
ród poskr
ę
canych gruzłowatych konarów po raz
pierwszy uwiły gniazdo ptaki.