KASEY MICHAELS
FLIRT Z PANNĄ MŁODĄ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Wygrałam, wygrałam, wygrałam!
Amanda Elisabeth Tremaine chwyciła ręce przyjaciółki i
poderwała zdziwioną kobietę na nogi. Pociągnęła ją, tańcząc
szaleńczo po pokoju, śmiała się i krzyczała na przemian.
- Mandy! Opamiętaj się - błagała Jeanne Tisdale, starając się
desperacko złapać oddech. Równocześnie poprawiała kok, który omal
nie rozsypał się podczas pląsów młodszej kobiety. - Co takiego
wygrałaś? Główną nagrodę w totka? Skaczesz tu w kółko jak
obłąkana. Poczekaj. Pozwól mi usiąść. Mam już dość tych
szaleńczych pląsów. Twoje wariactwo potrzebne mi jak dziura w
moście.
Po chwili roześmiana Mandy trochę się uspokoiła.
- Przepraszam, Jeanne - wysapała z rozbrajającą szczerością -
chyba mnie przed chwilą trochę poniosło. Po czym natychmiast
zniszczyła ledwie co podjętą próbę usprawiedliwienia się. - Ale
naprawdę wygrałam! - krzyknęła, gestykulując szaleńczo.
Jeanne Tisdale była dyrektorką przedszkola dłużej, niż chciała
pamiętać. Przywykła już do impulsywności swojej młodej asystentki,
teraz więc usiadła spokojnie za biurkiem czekając, aż energia trąby
powietrznej, którą była w tej chwili wypełniona Mandy, zwyczajnie
się wyładuje.
Jeanne nie wiedziała, co spowodowało tak gwałtowną reakcję
młodej rudowłosej dziewczyny. Domyślała się tylko, że ma to jakiś
związek z telefonem, który właśnie wyciągnął Mandy z zajęć z
przedszkolakami. Włożyła okulary, udając zainteresowanie leżącym
przed nią sprawozdaniem finansowym. Ignorując zupełnie jej wybuch,
Jeanne potraktowała swą koleżankę zgodnie ze sprawdzonymi
regułami dziecięcej psychologii.
To podziałało. Po chwili Mandy stała przed nią, trzymając dłonie
spokojnie oparte na biurku.
- No więc? Nie jesteś szczęśliwa? Po prostu dziko, oszałamiająco
szczęśliwa? Mówię, że wygrałam, mając szansę jedną na milion, no,
może jedną na kilka tysięcy, a ty nie tańczysz radośnie?
- Amando, dziecko drogie - powiedziała Jeanne łagodnie, patrząc
na szeroko uśmiechniętą twarz młodszej kobiety. - Ja mam
czterdzieści trzy lata. Spędziłam właśnie trzy godziny z Justinem
Brosiousem, Toddem Terrence'em Tilsonem, Seanem Szalonym
O'Connorem i tuzinem innych małych diabłów. Nie tańczyłabym
radośnie, nawet gdyby sam Robert Redford padł właśnie do mych
stóp. Może byś wreszcie powiedziała, co tak naprawdę mamy
świętować?
- Bardzo przepraszam - stwierdziła pokornie Mandy, przyczesując
ręką swe krótkie, błyszczące loki. - Chyba rzeczywiście mnie trochę
poniosło.
- To prawda - Jeanne nie mogła opanować uśmiechu widząc, jak
Amanda próbuje przybrać stropioną minę.
W końcu, z głębokim, teatralnym westchnieniem, Mandy siadła
na krześle naprzeciw biurka.
- Myślę, że chcesz, bym zaczęła od początku?
- To tak samo dobre miejsce, jak każde inne.
Mandy zwęziła swe szmaragdowozielone oczy, próbując nadać
sobie groźny wygląd.
- Dziwaczeje pani na stare lata, panno Tisdale, wie pani o tym? -
Potrząsnęła ze smutkiem głową, choć nie udało jej się ukryć
uśmiechu, który wykwitł na jej policzkach. - A może powinnaś dodać
trochę kiełków do swojej diety?
- A może powinnam zadbać o stałe, dodatkowe zajęcie dla pewnej
panny Amandy Tremaine - zasugerowała Jeanne.
Odchyliła się i spojrzała uważnie na młodą nauczycielkę przez
swoje rogowe okulary. Amanda podniosła ręce w geście poddania i
zrezygnowała z dalszej walki.
- Pamiętasz, jak w zeszłym miesiącu zepsuło się nasze stereo i nie
mogłyśmy sobie pozwolić na nowe - wtrąciła szybko, zanim Jeanne
mogłaby pomyśleć o jakiejś poważniejszej karze.
Jeanne skinęła głową i skrzywiła się. Permanentny brak funduszy
w przedszkolu był jej odwieczną bolączką.
- No więc, dokładnie dzień później, kiedy nasze stereo padło na
dobre, usłyszałam o takim tam konkursie w WFML, wiesz, w tej
nadającej głównie hard - rocka radiostacji, której ciągle słuchają w
kawiarni naprzeciwko. No i zgadnij, no proszę, zgadnij, jakie były
nagrody? - Na chwilę zawiesiła głos. - Płyty, koszulki i cała masa
innych, a pierwszą nagrodą była oczywiście wspaniała wieża
stereofoniczna. Jak widzisz, było to przeznaczenie.
Mandy zaczęła wiercić się niecierpliwie na krześle i wyglądało na
to, że znów wybuchnie.
- I ja wygrałam pierwszą nagrodę!
Jeanne zatkało. Było to jak spełnienie modlitwy. Wiedziała, że na
wymianę stereo musiałaby czekać miesiącami.
- Ależ, Mandy, kochanie - zapytała, zebrawszy po chwili myśli -
nie chcesz tej nagrody dla siebie? No wiesz, to wspaniale, że chcesz
zrobić tak hojny dar dla przedszkola, ale nawet się nad tym nie
zastanowiłaś.
- Wieża jest bardzo duża - wtrąciła Mandy, oddalając ręką
sprzeciw - i tak nie miałabym jej gdzie postawić. Poza tym, gdybym
tylko nastawiła ją nieco głośniej od szeptu, pani Thorton wyrzuciłaby
mnie natychmiast z domu. Po prostu rezerwuję sobie prawo do
słuchania własnych płyt po godzinach.
Jeanne obserwowała uważnie szczerą twarz Amandy i
zorientowała się, że dziewczyna mówi serio. Po tym jak zdecydowała
się wziąć udział w konkursie z myślą o przedszkolu, teraz, gdy
wygrała pierwszą nagrodę, za nic nie zmieniłaby swoich planów.
- Co musiałaś zrobić, żeby wygrać? - zapytała w końcu. - Mam
nadzieję, że nie było to nic głupiego. Wiem coś na temat tych
radiowych konkursów. Pamiętasz tę aferę z listą przebojów sprzed
kilku lat? Jeśli masz zamiar wystąpić jako dziewczyna tygodnia w
magazynie „People”, to nie wiem, czy wzbudzisz tym entuzjazm u
naszych przełożonych.
Mandy zachichotała. Wyobraziła sobie natychmiast ich
zgorszenie, gdyby wzięła udział w jednym z tych konkursów, których
uczestnicy, by wygrać nowy samochód, jeżdżą przez trzy dni na koniu
na biegunach lub nurkują w basenie wypełnionym galaretką.
- Och nie - upewniła ją szybko - nie musiałam robić nic
szczególnego poza dokończeniem zdania. Wiesz, jedna z tych zabaw
na dwadzieścia pięć czy ileś tam słów.
Jeanne zauważyła, że Mandy opuściła swe ciemne rzęsy, jakby
chciała zasłonić oczy, w których nie potrafiła ukryć kłamstwa.
Poczuła dziwne, nerwowe mrowienie w żołądku.
- Co to było za zdanie, Amando? - naciskała ją delikatnie,
podświadomie czując, że wcale nie chce usłyszeć odpowiedzi.
- No więc - Mandy zaczęła tak cicho, że Jeanne musiała dobrze
nastawić ucha, by ją zrozumieć - było to jedno z tych głupawych
pytań. No wiesz, na przykład... no... na przykład: jem właśnie te
płatki, ponieważ..., albo: najbardziej lubię ten samochód bo...,
najchętniej kochamy się przy muzyce, bo... No wiesz, takie sprawy. W
końcu, jakie to ma znaczenie, o czym to zdanie było - przyśpieszyła
nagle, tak, że zdawało się, iż połamie język - to było tylko takie
głupie...
- Co?! - starsza kobieta nie mogła powstrzymać się od krzyku.
Wyprostowała się gwałtownie na krześle, narażając swoje okulary
na poważne niebezpieczeństwo zsunięcia się z końca nosa.
- To był konkurs dla nowożeńców - Mandy pośpieszyła z
wyjaśnieniami. - Po prostu zwykły głupi kawał. Napisałam różne
bzdury i wysłałam. Naprawdę nie spodziewałam się, że wygram. -
Przechyliła lekko głowę i uśmiechnęła się na samo wspomnienie. -
Choć z drugiej strony nie było to wcale takie złe. Wiesz, wszystkie te
bzdury o księżycu i niedźwiedzich skórach.
- Wielkie nieba, ona jest jeszcze z tego dumna. Przecież ty nawet
nie jesteś mężatką, Mandy. - Jeanne potrząsnęła z niedowierzaniem
głową. - Mam nadzieję, że przynajmniej użyłaś zmyślonego
nazwiska?
- Jeanne - tym razem niewinne, zielone oczy patrzyły wprost na
swoją szefową i przyjaciółkę - przecież to by było oszustwo. - Mandy
przybrała teraz ton, jakim zwykle upominała nieznośne dzieci złapane
na jakimś wykroczeniu. - Oczywiście, że nie użyłam fikcyjnego
nazwiska. Jakże bym mogła coś takiego zrobić? Poza tym w takim
wypadku nie mogliby mnie odnaleźć, gdybym wygrała - podkreśliła
rezolutnie. - Ja tylko po prostu nieco zniekształciłam słowo panna, tak
że wyglądało jak pani.
- Ach tak, taka niewinna nieuczciwość - stwierdziła głucho
Jeanne, przyciskając palce do skroni, które nagle zaczęły pulsować.
Mandy była wspaniałym, radosnym człowiekiem, dobrą nauczycielką
i przyjemnie było mieć ją koło siebie. Miała jednak też rzadką
umiejętność widzenia najbardziej oburzających rzeczy w taki sposób,
że wydawały się do przyjęcia.
- Och, nie zwalaj wszystkiego na mnie - poskarżyła się Mandy,
nagle bardzo zajęta wygładzaniem fałdek na swojej drelichowej
spódnicy. - Napisałam najlepiej, jak potrafiłam i kropka. Jutro odbiorę
w radiu nagrodę i na tym koniec. Poza tym, czy nie masz już dosyć
słuchania „Ring Around a Rosie”, która na naszym starym, zużytym
gramofonie brzmi jak pieśń żałobna? - Na dowód tego Mandy uklękła
na jedno kolano i zaczęła chrypieć straszliwie - R - i - n - g - g - g a - r
- r - o - u - n - d... - dopóki Jeanne nie przerwała jej kolejnym
argumentem.
Obie kobiety spierały się jeszcze przez chwilę. Jeanne starała się
wskazać możliwe niebezpieczeństwa z tym związane, a Mandy była
po prostu Mandy. W końcu wzruszająca interpretacja „Ring Around a
Rosie” wygrała ten pojedynek. Stereo zostanie potraktowane jako dar
od hojnego, anonimowego sponsora, a fakt, że nie będą musiały
angażować żadnych własnych funduszy w nabycie nowego sprzętu na
pewno zostanie przychylnie przyjęty przez zarząd.
- I tak mam jutro wolne - stwierdziła Mandy, kiedy wszystko
zostało już ustalone. - Muszę tylko pójść tam, potwierdzić swą
tożsamość jako pani Amanda Tremaine i odebrać nagrodę. Prawda, że
proste?
Biura WFML - zarówno radia, jak i telewizji - mieściły się w
jednym, średniej wielkości budynku, położonym na niewielkim
wzgórzu na przedmieściu Allentown. Był to nowoczesny budynek,
zauważyła Mandy, parkując swój podstarzały samochód na parkingu
dla gości, ale nawet w połowie nie wyglądał tak wystrzałowo, jak
zawsze sobie wyobrażała siedzibę mass mediów.
Szybko oceniła w lusterku wstecznym swój lekki makijaż, mając
nadzieję, że wygląda wystarczająco niewinnie na to, żeby jej plan się
powiódł. Po bezsennej nocy, spędzonej na ocenie swojej uczciwości,
postanowiła teraz powiedzieć całą prawdę. Uznała, że nie ma w sobie
wystarczającej tolerancji dla drobnych grzeszków, by mogła
zaakceptować oszustwo na taką skalę.
Wyjaśni, dlaczego dopuściła się drobnego oszustwa przy
wypełnianiu formularza, a potem zda się na łaskę disc jockeya. On na
pewno wszystko zrozumie, a stereo i tak będzie dla niej. Przecież w
końcu to właśnie jej historia była najlepsza.
Wysiadając z samochodu, jeszcze raz oceniła krytycznie swój
„strój młodej mężatki”. Składała się na niego: poliestrowa bluzka
Jeanne z kokardą w kolorze marynarskiego granatu, biała,
poliestrowa, plisowana spódnica, białe pantofelki na niskich obcasach
i biała torebka na ramię ze skaju.
Tylko jej jasnorude włosy, nastroszone przez wiejący na wzgórzu
wiatr, psuły wyraźnie to wrażenie klinicznej czystości. Miała nadzieję,
że powstrzyma ono Vika Harrisona, disc jockeya, którego miała zaraz
spotkać, od jakichkolwiek sprośnych komentarzy na temat jej
opowieści.
Mandy zwilżyła wysuszone nagle wargi, wzięła głęboki oddech i
weszła. Podwójne szklane drzwi wprowadziły ją do małego holu
recepcyjnego. Pomieszczenie wykończone było mieszaniną szkła i
chromu, stała tam kanapa ze skaju w kolorze burgunda, pusty stojak
na parasole oraz imponująco wyglądające biurko z drzewa tekowego z
równie imponującą osobą za nim, którą Mandy wzięła albo za
recepcjonistkę, albo strażniczkę.
- Przyszłam... zobaczyć się z panem Vikiem Harrisonem - zaczęła
pośpiesznie, ze złością myśląc o drżeniu, które słyszała w swoim
głosie. - To naprawdę głupio, że trzeba robić z tym takie zamieszanie.
Mówię serio, przecież można było to równie dobrze wysłać pocztą,
prawda? W końcu...
- Pani nazwisko - wtrąciła bezceremonialnie recepcjonistka, a jej
głęboki baryton skutecznie przerwał paplanie Amandy.
- Ach tak - Mandy wydęła usta, przygotowując się do odparcia
ataku. - Nazwisko? - zaśmiała się krótko, jakby było w tym coś
zabawnego. - Słusznie. Moje nazwisko. - Przechyliła się przez biurko,
próbując zajrzeć do papierów, które recepcjonistka trzymała w ręku. -
Wydaje mi się, że jestem tutaj na liście jako pani Tremaine. Sądziłam,
że pan Harrison potraktuje to jako kawał, ale wygląda na to...
- Amanda Tremaine. Pani Amanda Tremaine - powstrzymała ją
zimno recepcjonistka, wskazując pomalowanym na czerwono
paznokciem jedną linijkę na długiej liście nazwisk.
- W lewo, tym holem w dół, aż znajdzie pani windę towarową.
Winda osobowa jest w konserwacji. Drugie piętro, trzy korytarze w
prawo, trzecie wejście. Nie wchodzić, jeśli pali się czerwone światło.
- Tak, ale - Mandy próbowała protestować, ale recepcjonistka
najwyraźniej przestała się już nią zajmować.
Podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer wewnętrzny.
- Pani Tremaine jest w drodze - powiedziała bez wstępów.
Odkładając słuchawkę na widełki, spojrzała sowim wzrokiem na
ociągającą się Mandy, która natychmiast, stukając głośno obcasami,
pośpieszyła w dół pochylonego lekko korytarza.
- Co za opryskliwa baba - mruczała gniewnie pod nosem,
rozglądając się w poszukiwaniu windy towarowej. - Nie znoszę wind.
Nigdy nie znosiłam wind. W końcu to tylko drugie piętro, mogłabym
pójść piechotą. Ale ludzie dziś tacy już są. Leniwi. Powinnam wrócić
do tej Żelaznej Damy i zażądać odpowiedzi na pytanie, gdzie są tu
jakieś cholerne schody. A przede wszystkim powinnam przestać
mówić do siebie głośno, zanim mnie ktoś stąd zabierze.
Musiała chwilę poczekać, aż duże drzwi windy otworzyły się,
odsłaniając drugie, podobne do wejścia do klatki, które trzeba było
otworzyć ręcznie. Mamrocząc z wściekłości musiała użyć całej siły,
by je odsunąć. Kiedy wreszcie się jej to udało, wśliznęła się do
wnętrza wielkiej windy i szybko zasunęła drzwi za sobą. Nie
rozglądając się wcale, wyciągnęła rękę do guzika z narysowaną
dwójką, wpatrując się jak zafascynowana w tablicę sterowniczą.
Winda szarpnęła i rozpoczęła mozolną wspinaczkę w górę.
Mandy patrzyła jak zahipnotyzowana, kiedy światełko zgasło pod
cyfrą jeden i wstrzymała oddech z nadzieją, że zaraz zapali się
dwójka, a drzwi się otworzą. Światełko zapaliło się, jednak równie
szybko zgasło. Winda szarpnęła ponownie, wydała z siebie głośny
zgrzyt i usadowiła się mocno między piętrami.
- O Boże - jęknęła Mandy całkiem głośno - karzesz mnie teraz za
kłamstwo. - Po czym spojrzała w sufit, podniosła ręce i poskarżyła
się: - Przecież już przyrzekłam, że się poprawię, nie zrozumiałeś mnie
chyba?
Opierający się leniwie o tylną ścianę windy mężczyzna uniósł
nieco brwi w cichej aprobacie dla stojących przed nim kobiecych
kształtów. Zbyt zajęty swymi myślami, zwyczajnie zapomniał wysiąść
na pierwszym piętrze, a teraz dźwig znowu był w ruchu.
Zlustrował kobietę od stóp do głów, zatrzymał się na chwilę na jej
kształtnych kostkach, po czym powędrował wzrokiem w górę do
rozwichrzonych loków, które - był tego pewien - przyczyniły się w
szkole do przezwiska Rudzielec.
Ale przecież nie była to jakaś szkolna miss, powiedział do siebie i
cień uśmiechu pojawił się natychmiast na jego opalonej twarzy.
Widać zadała sobie sporo trudu, by ukryć interesującą zawartość pod
takim opakowaniem. Zastanawiał się leniwie, co jest powodem jej
stroju. Może szuka pracy i ma nadzieję, że w ten sposób wyglądać
będzie kompetentnie i profesjonalnie?
Rozważania te przerwane zostały gwałtownym szarpnięciem, po
którym winda zaraz stanęła w bezruchu, a kobieta głośno krzyknęła.
- Nie ma się czym denerwować - rozpoczął pocieszającym tonem
i natychmiast został zgaszony wściekłym sykiem Mandy.
- A pan skąd się wziął? - spytała, obracając się zdumiona, że w
windzie jest jeszcze inny pasażer.
- Tak w ogóle? - uśmiechnął się krzywo, a w kącikach jego
niebieskich oczu pojawiły się drobne fałdki. - Moi przodkowie
pochodzą z Basking Ridge, małego miasteczka w New Jersey, o
którym pani pewnie nigdy nie słyszała, ale od czasów ukończenia
college'u mieszkałem zawsze w Nowym Jorku albo w Pensylwanii. A
pani?
- Przecież wie pan, że nie o to pytam! - wypaliła Mandy, patrząc
w twarz stojącego przed nią mężczyzny. Pomimo że sama miała
dobrze ponad pięć stóp wzrostu, musiała jeszcze spoglądać do góry. -
Nie pytałam o pana pochodzenie, tylko o to, skąd pan się wziął?
Mężczyzna uniósł brwi i wzruszył ramionami.
- Ach, jeszcze wcześniej? No więc na początku, przynajmniej tak
słyszałem, nie byłem niczym więcej, tylko błyskiem w oczach mojego
ojca. Potem...
- Niech pan przestanie! - Dlaczego zawsze muszę trafiać na takie
dziwne sytuacje jak ta, zadawała sobie pytanie Mandy. Nerwowo
przyczesała ręką włosy, rujnując resztki starannie ułożonej wcześniej
fryzury. - Chodzi mi tylko o to, że nie zauważyłam pana, kiedy
wsiadłam. Czy utknęliśmy tu na długo? Nie cierpię wind.
Boże, ta to ma wygląd. Mężczyzna po raz pierwszy mógł
wyraźnie przyjrzeć się małej, interesującej twarzy Mandy, a to, co
zobaczył, sprawiło mu przyjemność. Najbardziej podoba mi się jej
zadarty nosek, pomyślał. No i piegi, tak, piegi świetnie tu pasują. Na
pewno byłaby w pierwszej piątce z dziesięciu kobiet, z którymi
najbardziej chciałbym zablokować się w windzie. Może nawet w
trójce.
Ruszył od ściany do tablicy kontrolnej, umieszczonej z przodu
windy.
- Przepraszam, ale chcę zobaczyć, czy uda mi się kogoś tu
sprowadzić.
Otworzył drzwi szafeczki i wyciągnął stamtąd słuchawkę telefonu
awaryjnego.
Mandy
zrobiła
do
jego
pleców
minę.
Drobnomieszczański, zadowolony z siebie męski szowinista,
oskarżyła go w myślach.
Po kilku bezowocnych „halo” odłożył słuchawkę na widełki,
odwrócił się do niej i oświadczył radośnie:
- Nie ma nikogo w domu. Mam nadzieję, że jadła już pani lunch?
- To wszystko za karę - zdecydowała Mandy, rozglądając się
rozpaczliwie naokoło.
Nie zobaczyła zbyt wiele poza czterema ścianami, pomalowanymi
obłażąca farbą koloru groszku, i współwięźniem - pierwszej klasy
gogusiem. Zamknęła oczy i westchnęła w poczuciu bezsilności.
- Powinnam przewidzieć, że tak się właśnie stanie - jęknęła,
oddając się po raz kolejny swojej największej słabości, to jest
głośnemu myśleniu. - Teraz winda się zaraz urwie, ja zginę, a szef
firmy pogrzebowej pomyśli, że uwielbiam ciuchy, które mam na
sobie. Boże, nie pozwól, żebym była pochowana w poliestrach.
- Wpadła pani w histerię czy też ten wybuch ma być dowodem
czegoś znacznie głębszego? - Jej towarzysz niedoli zadał to pytanie,
opierając ponownie swe szerokie ramiona o ściany windy. Zupełnie
przestał myśleć o połączonym z lunchem spotkaniu, na które właśnie
się wybierał, a jego dobry humor rósł w miarę, jak obserwował
błazeństwa Amandy.
Mandy zignorowała zupełnie jego dokuczliwy sarkazm.
- Pracuje pan tutaj? - spytała, rejestrując jego celowo rozbielane
dżinsy i podkoszulkę. Ciasne, seksowne dżinsy i dopasowana do ciała
podkoszulka, przyznała w myślach, wbrew sobie rumieniąc się trochę.
- Kto, ja? - odpowiedział pytaniem, równocześnie wskazując na
siebie palcem.
- Nie - eksplodowała Mandy, czując, że jest więcej niż lekko
zdenerwowana. - Miałam na myśli tego różowego hipopotama w rogu.
Oczywiście, że pan!
Mężczyzna sięgnął ręką do szyi i poprawił nie istniejący krawat.
- Tak, jestem tu w zarządzie.
- Wspaniale! Nareszcie coś do siebie pasuje! - Mandy z
oburzeniem machnęła ręką.
Czuł, że ogień płonie pod łaszkami tej harcerki. Widok
podnoszącej się i opadającej gwałtownie piersi, w miarę
przyspieszonego irytacją oddechu, sprawiał mu wyraźną przyjemność.
- Nie spodziewała się chyba pani, że wyjdę stąd przez dach windy
i dokonam jakichś bohaterskich czynów? Jak pani wie, łatwo się przy
tym skaleczyć.
- Dlaczego nie mógł pan być tu woźnym? - zapytała, świdrując go
wzrokiem.
- Prawdę mówiąc - odpowiedział jej przekornie - to chciałem być
kowbojem, ale mama uparła się na college...
Odwróciła się szybko, żeby nie widzieć jego uśmiechniętej
szelmowsko twarzy. Nie mogła nic zrobić, żeby nie słyszeć jego
głosu, ale mogła przynajmniej na niego nie patrzeć. Wzdychając
głęboko, fatalistycznie mruknęła pod nosem:
- Jaka to w końcu różnica. Tak czy owak zostanę ukarana. A
przecież miał to być tylko niewinny żart, niewarty, na Boga,
zatrzymania całej windy. Jeanne miała rację, oj, miała. Czy
kiedykolwiek nauczę się najpierw myśleć, a potem robić?
Mężczyzna, który najwyraźniej wcale nie zwrócił uwagi na jej
aluzję, podszedł i zatrzymał się tuż przed nią.
- Teraz już nie ma pani wyboru: albo ozięble pocałuję panią, albo
chlusnę pani w twarz zimną wodą. Co pani wybiera?
- Cooo?
- Ma pani atak histerii, madame - powiedział spokojnie. - Nie była
pani nigdy w kinie? Przecież to hollywoodzki standard. Do pani
należy wybór kuracji. Albo niech pani przestanie mówić o tym, że
Bóg panią pokarał i powie, o co naprawdę chodzi. Nie ma się czego
wstydzić, a prędzej upłynie nam czas, zanim przyjdą mechanicy i
naprawią to całe urządzenie.
A właściwie dlaczego nie? - zadecydowała Mandy. Lepiej zrzucić
z siebie ten ciężar, zanim lina, na której wiszą, urwie się i oboje
twardo wylądują w piwnicy. W końcu on nie był częścią roli i znalazł
się tu tylko przez przypadek. A skoro mają spadać razem, to dobrze,
żeby przynajmniej wiedział, za co.
Mandy spojrzała znów na wysokiego, ciemnowłosego i szalenie
przystojnego mężczyznę, który właśnie się do niej uśmiechał.
Próbowała sobie wyobrazić, że stoi przed nią ojciec Mulligan, ksiądz
z parafii w jej rodzinnym mieście. Bezskutecznie. On nadal wyglądał
bardziej na muskularnego Kevina Costnera - a która kobieta przy
zdrowych zmysłach mogłaby wziąć go za księdza?
W końcu na bezrybiu i rak ryba, trzeba więc umieć się
dostosować do okoliczności. Amanda podała mu rękę i pozwoliła
pomóc sobie w zajęciu miejsca na podłodze, nie zważając wcale na
ryzyko, na jakie narażała białą spódnicę Jeanne. Odczekała, aż on
również usiadł i przedstawiła skróconą wersję swego upadku.
- To wszystko? - spytał z niedowierzaniem, kiedy skończyła. -
Wielkie nieba, jeśli za to miałaby pani wylądować w piekle, to gdzie
pani zdaniem powinien trafić Al Capone?
- Niech pan nie próbuje mnie pocieszać - stwierdziła Amanda,
wywołując u swego sąsiada gwałtowny atak śmiechu. Potrząsnęła z
dezaprobatą głową. - Poza tym nie wiem, czy zdaje pan sobie z tego
sprawę, że jak winda się urwie, to pan również w niej będzie.
- Winda wjedzie na drugie piętro - zapewnił ją ponownie, czując,
że w głębi serca już mu uwierzyła. - Ponadto - chciał dodać jej otuchy
- w pani przypadku byłyby pewne okoliczności łagodzące.
- Na przykład jakie? - spytała Mandy, z nadzieją rozgrzeszenia.
- Na przykład takie, że nie robiła pani tego wszystkiego dla siebie,
tylko dla biednych, upośledzonych muzycznie dzieciaków w żłobku
dziennym.
- W przedszkolu - poprawiła Mandy - w przedszkolu
prowadzonym przez siostry zakonne.
- Obojętnie gdzie - zgodził się. Puścił palce Mandy i splótł ręce na
swoich kolanach. - Po prostu niech pani idzie do tego Harrisona i
załatwi sprawę. Jaka to w końcu różnica, czy nagięła pani trochę do
siebie zasady konkursu, czy nie. Przecież to nie jego stereo. I niech
pani pomruga trochę swoimi wspaniałymi rzęsami. Na pewno dorzuci
wtedy jeszcze parę płyt gratis.
Mandy zaczęła się rozluźniać.
- Naprawdę pan tak myśli? - spytała, chwytając go pod wpływem
nagłego impulsu za atletyczne ramię.
Mężczyzna popatrzał najpierw na jej rękę na swoim ramieniu, a
potem na nią.
- O tak - westchnął łagodnie - naprawdę tak myślę.
Nie mogła nic na to poradzić. Jej policzki spłonęły i z trudem
oderwała wzrok od fascynujących ją niebieskich oczu.
- Pewnie uważa mnie pan za idiotkę pierwszej klasy - paplała
nerwowo. - Wie pan, tak naprawdę to wcale nie myślałam, że ta winda
spadnie. Naprawdę nie. Ja po prostu mam taką dziwaczną wyobraźnię.
Dzieciaki to uwielbiają. Mówią, że opowiadam im fantastyczne
historie.
I założyłbym się o rancho, że wszyscy są potem bardzo
szczęśliwi, pomyślał, uśmiechając się nieznacznie.
Spojrzała na niego i skonstatowała, iż nadal się na nią gapi w ten
sam, zbijający ją z tropu, sposób.
- W końcu - musiała znowu odwrócić oczy i zajęła się zaraz
paskiem torebki - nie była to próba zrabowania skarbów czy coś w
tym rodzaju. Albo chęć wyłudzenia czegoś dla siebie. Przecież to
wszystko dla dzie...
Mocna ręka ujęła ją za podbródek i odwróciła w jego stronę, ich
spojrzenia spotkały się, nie mogąc oderwać się od siebie.
- Panienko, czy ktoś kiedyś powiedział ci, że mówisz za dużo? -
szepnął zduszonym głosem. Potem pochylił się nieco, a ich usta lekko
się spotkały.
Był to tylko najdelikatniejszy cień pocałunku. Wyraźnie domagał
się czegoś więcej niż lekkiego dotknięcia ust, na które mu pozwoliła.
Mandy jednak poczuła, że ziemia zaczyna wirować pod jej nogami.
Dopiero kiedy rozbawiony męski głos wdarł się w jej
roztargnione myśli, zdała sobie sprawę, iż winda zakończyła wreszcie
swą podróż na drugie piętro.
- Hej tam, witajcie - zawołał ktoś figlarnie. - Zastanawiałem się
już, gdzie się podzialiście. Helen nic nie mówiła, że prowadzi pani ze
sobą szczęśliwego mężusia, pani Tremaine. Nic dziwnego, że
uśmiecha się w ten sposób, to dopiero był list!
- Słu...słucham? - zająknęła się Mandy, widząc, jak mężczyzna,
który mógł być tylko Vikiem Harrisonem, otwiera wewnętrzne drzwi
windy. - To nie jest tak, jak pan... to znaczy ten mężczyzna nie jest...
pan myślał, że to? Och nie, widzi pan...
- Lepiej, żeby on był panem Tremaine, proszę pani. - Disc jockey
przerwał jej bezskuteczne próby wymyślenia jakiejś stosownej
historii. - Jeśli nie jest, to z pewnością do pani należy rekord
oszukiwania
w
najkrótszym
czasie
po
zawiązaniu
węzła
małżeńskiego.
Siedzący obok niej na podłodze windy mężczyzna, opierając
niedbale ręce na podkurczonych kolanach, ten sam, który niedawno
słyszał jej wyznanie, a jeszcze później skorzystał z jej poruszenia i
pocałował ją, teraz wstał i wyciągnął rękę do patrzącego chytrze
Harrisona.
- Pan Harrison? - powiedział kordialnie swym głębokim, mocnym
głosem - Nazywam się Tremaine. Proszę wybaczyć mojej żonie, ale
jesteśmy małżeństwem dopiero od niedawna, a ona zawsze trochę
traci głowę, kiedy ją całuję. Wie pan, jak to jest - zakończył, mrugając
porozumiewawczo do Harrisona w taki sposób, że Mandy miała
ochotę udusić ich obu.
Disc jockey spoglądał przez chwilę to na zarumienioną Mandy, to
na jej zadowolonego męża, w końcu zdecydował, że trzeba podać im
rękę i nadać sprawie dalszy bieg. Za piętnaście minut miał znowu
wejście na antenę.
- Państwo Tremaine, pozwólcie, proszę, za mną - powiedział i
ruszył w dół korytarza. - Próbowałem się rano z panią skontaktować,
żeby powiadomić o zmianie naszych planów, ale potem
zdecydowałem zrobić to osobiście. Wygląda na to, że mamy dla was
obojga małą niespodziankę!
Mandy rzuciła swemu pseudomężowi pytające spojrzenie, ale on
tylko wzruszył ramionami i wziął ją za rękę.
- Tylko trzymaj język za zębami i uśmiechaj się, pani Tremaine.
Od tej chwili ja prowadzę całą sprawę. A tak przy okazji - szepnął,
pochylając się tak blisko, że poczuła w uchu ciepło jego oddechu - to
jak ci w ogóle na imię?
- Mandy - syknęła, czując, jak pułapka ruchomych piasków
wciągają bezpowrotnie. - Amanda Elisabeth Tremaine.
- Bardzo pięknie, Amando Elisabeth. - Ścisnął porozumiewawczo
jej rozdygotaną dłoń. - A tak dla porządku, jak ja mam na imię?
Mandy zamarła. Jak on mógł mieć na imię? Ani razu nie używała
przecież męskiego imienia w swoim opowiadaniu.
- Nie wiem - wyszeptała bezradnie i wyglądała, jakby miała zaraz
wszystko zepsuć gwałtownym wybuchem płaczu.
- Nie ma żadnego problemu, Amando Elisabeth - odpowiedział
uprzejmie, co wcale nie złagodziło jej drżenia ani o włos. - Mów mi
po prostu Joe i wszystko będzie w porządku. Zaufaj mi.
Mandy jęknęła i pozwoliła prowadzić się dalej korytarzem na
spotkanie swego losu.
- Gdzie się wybierasz?
Mandy pchnęła delikatnie Jeanne z powrotem na krzesło, prosząc,
by nie zapominała o tym, że jest już starszą kobietą w wieku
czterdziestu trzech lat.
- Już ci mówiłam, że jadę na miesiąc miodowy.
- Wiem, że tak powiedziałaś, Amando - wypaliła Jeanne -
chciałam się tylko dowiedzieć, dlaczego tak powiedziałaś. Przecież
nie możesz jechać na miodowy miesiąc, dziecinko. Nie jesteś nawet
mężatką!
- No jasne. I chcesz, żebym teraz to powiedziała Vikowi
Harrisonowi i wszystkim innym w WFML? - spytała sarkastycznie
Mandy. - Kiedy tam poszłam, byłam zdecydowana wyznać panu
Harrisonowi całą prawdę, mając nadzieję, że i tak dostanę to stereo. A
wtedy, no wiesz, pojawił się Joe i sprawy zaraz wymknęły mi się spod
kontroli.
- Kto to jest Joe? - spytała Jeanne słabo.
- Joe uważa, że mogłabym zostać oskarżona o oszustwo, nawet
gdybym nie przyjęła nagrody. Niezgodne z prawem przyjęcie towaru
przed zaistnieniem upoważniających do tego okoliczności lub coś w
tym rodzaju, a w ogóle to nie chcę pamiętać, o co jeszcze mogłabym
zostać oskarżona. Joe mówi...
- Kto to jest Joe? - wrzasnęła Jeanne, czując się, jakby weszła do
kina pod sam koniec projekcji.
- Joe Tremaine - wyjaśniła Mandy, zdając sobie sprawę, jak
zabawnie musi to zabrzmieć.
Jeanne potrząsnęła głową, jakby chciała wszystko wyjaśnić.
- Zaraz, zaraz, przecież ty nie znasz żadnego Joe'ego Tremaine'a.
Mandy, to wszystko nie trzyma się kupy.
Mandy podeszła do wspaniałego stereo, które stało na
honorowym miejscu w największej sali w przedszkolu, i strzepnęła
nie istniejącą drobinkę kurzu. Wzięła głęboki wdech i odwróciła się
do zdezorientowanej pracodawczyni.
- Ugrzęzłam w radiu, w windzie - powiedziała pośpiesznie. - Jak
wiesz, nie znoszę wind. A w tej samej windzie był właśnie ten
mężczyzna, spytał mnie dlaczego nie chcę być pochowana w
poliestrach, powiedziałam mu o stereo, a on mnie pocałował. A wtedy
zobaczył to pan Harrison i pomyślał, że on jest moim mężem. A on
nie robi nic innego, tylko przedstawia się jako Joe Tremaine. Jak jakiś
rycerz w błyszczącej zbroi, galopujący na ratunek.
- Wygląda na to, że zaraz mi głowa pęknie - wtrąciła Jeanne.
- Ale wtedy - kontynuowała Amanda tak, jakby chciała mieć te
wyjaśnienia jak najszybciej za sobą - zjawia się pan Harrison i mówi
nam o tym miodowym miesiącu: że radio funduje nam pięć dni w
Atlantic City, że sfilmuje to telewizja i że zostanie to pokazane w ich
nocnym magazynie. Widzisz, nieco wcześniej odebraliśmy już stereo i
było za późno, żeby się wycofać. Należało tylko uśmiechnąć się i
stwierdzić: „To fenomenalnie, bardzo dziękujemy”. Teraz Joe mówi,
że jeśli się kiedykolwiek przyznamy do kłamstwa, to wezmą mnie do
aresztu, a jego pewnie też, więc muszę przez to przejść. Jestem pewna,
że wszystko zrozumiesz i dlatego jadę na miodowy miesiąc.
Wzięła kolejny głęboki oddech, rozłożyła bezradnie ręce i dodała:
- Widzisz Jeanne, tak jak ci wcześniej powiedziałam, to takie
proste.
Jeanne Tisdale nie rzekła nawet słowa. Nie patrząc ani w lewo,
ani w prawo wstała i poszła do swej klasy pełnej okropnych dzieci. Z
dwojga złego wolała już zająć się nimi.
ROZDZIAŁ DRUGI
Pokerowe zagranie przed Jeanne, która dała się przekonać, że nic
specjalnego nie może się wydarzyć w Atlantic City - w dodatku pod
opieką kamerzysty, technika i reżyserującej całość kobiety - nie było
specjalnie trudne. Czym innym jednak pozostawało przekonanie
samej siebie, że pięć dni spędzonych z facetem takim jak Joe można
będzie uznać za niewinną i nieszkodliwą rozrywkę.
Mandy i tak miała jechać na wakacje, dlatego fakt, że oderwie się
od przedszkola nie martwił jej wcale. Nie przejmowała się też
nadmiernie reakcją przełożonych. Tak jak wcześniej powiedziała
Jeanne, lokalna stacja telewizyjna stanowiła tylko jeden z trzydziestu
trzech kanałów, które można było w okolicy oglądać we własnej
telewizji kablowej. Nie było też tajemnicą, że mało kto oglądał Kanał
76, z wyjątkiem powtórek ulubionego programu „Leave it to Beaver”.
Szanse na to, że któryś z przełożonych w ogóle zobaczy Mandy w
telewizji, a dodatkowo skojarzy ją z przedszkolem, były bliskie zeru.
Ponadto Vic Harrison uprzedził ją, że jej opowieść będzie tylko jedną
z dwóch przedstawionych w półgodzinnym programie. Odliczając
czas na reklamy, Mandy wyliczyła sobie z dokładnością do kilku
sekund, że będzie to około dziesięć minut czasu antenowego. Jeśli
założy okulary, a włosy, kiedy się tylko da, ukrywać będzie pod
chustką lub kapeluszem, to w takim czasie nie poznałaby jej nawet
własna rodzina.
W tym sęk - Mandy przede wszystkim nie chciała być
rozpoznana. Gdyby był choćby cień szansy, że program zostanie
wyemitowany poza Allentown, przyznałaby się od razu do
fałszerstwa, nie zważając na konsekwencje. Pracowała nad swoją
pozycją od trzech lat i nawet wspaniałe stereo nie wystarczało, żeby z
własnej woli miała zniszczyć tak trudno wypracowaną wolność.
W końcu pomyślała o Joe'em Tremaine'ie. Kiedy disc jockey
zaskoczył ich swoją „niespodzianką”, Mandy była pewna, że Joe
przerwie grę. W końcu, nawet gdyby był ostatnim samarytaninem po
tej stronie Missisipi, są jakieś granice dobrosąsiedzkich uprzejmości.
Czym innym było przecież wybawienie Mandy z opresji, w jakiej
znalazła się wtedy w telewizji, a czym innym będzie poświęcenie
pięciu dni swojego życia po to, by utrzymać jej sekret w tajemnicy.
Czy on nie miał swojej pracy, do której musiał chodzić? Z całą
pewnością nie był ubrany jak ktoś, kto może sobie pozwolić, by wziąć
wolne, kiedy tylko wyda mu się to potrzebne.
Mimo wszystko Mandy nie mogła uwierzyć, że Joe Tremaine był
człowiekiem, który potrafiłby potraktować wyjazd do Atlantic City
jako kupon na darmowy posiłek. W jego wyglądzie kryło się zbyt
wiele sprzeczności. Jego włosy były świetnie ostrzyżone. Mógłby
nosić zwykłe tenisówki, ale to, co miał na nogach, to były najlepsze,
markowe buty sportowe. No i ten jego zegarek - płaski i złoty, w
którym Mandy rozpoznała tę samą szwajcarską markę, którą
najbardziej lubił jej bajecznie bogaty dziadek. Nie, pieniądze nic tu
nie wyjaśniają.
Więc co go naprawdę interesuje?
Wychodząc z wielkiej, starodawnej wanny z nóżkami w kształcie
pazurów - nawiasem mówiąc stanowiącej jeden z ważniejszych
powodów, dla których zdecydowała się na mieszkanie na trzecim
piętrze bez windy - Mandy rzuciła okiem na swe odbicie w dużym,
wiszącym na drzwiach łazienki lustrze. Przez chwilę zastanawiała się
nad tym, co zobaczyła.
- Nieważne, o co mu chodzi, ale aż tak spłukany chyba nie jest -
stwierdziła w końcu, przypominając sobie, jak przystojny jest Joe...
Tremaine.
Mężczyzna, którego Mandy znała jako Joe'ego Tremaine'a,
przeszedł rześko przez wyłożony kafelkami korytarz i właśnie minął
drzwi prowadzące do biur zarządu WFML. Było to po normalnych
godzinach urzędowania, a sekretarka, która zwykle strzegła zza
dużego biurka prywatności właściciela, poszła już do domu.
Nie troszcząc się o to, by zapukać w podwójne drewniane drzwi,
wszedł do siedziby zarządu. Skierował się prosto do połączonej z
biurem łazienki, pozostawiając po drodze w nieładzie adidasy, dżinsy
i podkoszulkę.
Zwykle nie był takim bałaganiarzem, ale dzisiaj się bardzo
spieszył. W końcu miał randkę z własną żoną.
Kiedy w niecały kwadrans później znalazł się ponownie w biurze,
ubrany był już w białe, marynarskie spodnie i zielonkawą bluzę bez
kołnierzyka, harmonizującą dobrze z jego opalenizną. Wsunął bose
stopy w mokasyny, które znalazł pod biurkiem, i właśnie wkładał
portfel do kieszeni, kiedy otworzyły się drzwi od sekretariatu.
- Wychodzisz do miasta, Josh? - spytał starszy mężczyzna,
sadowiąc się z rozmachem na krześle. - Powinienem był przewidzieć,
że nie zajmie ci więcej jak jeden dzień, żeby zaprzyjaźnić się z którąś
z miejscowych piękności. Kim ona jest? Boże, ale dzisiaj miałem
dzień. Jestem wykończony. Pomyślałem, że wpadnę na chwilę, by na
gorąco wysłuchać twojej opinii, zanim wrócę do hotelu. No więc?
Myślisz, że zrobiliśmy dobry interes? Zawsze chciałem mieć własną
stację telewizyjną. Radio było tylko dodatkiem.
Przez cały czas, kiedy starszy mężczyzna mówił, młodszy, zwany
Joshem, był bardzo zajęty. Uczesał włosy przed lustrem, które wisiało
nad kredensem w dalszej części gabinetu, wsunął koszulę w spodnie i
zapiął pasek na swoich wąskich biodrach. Na koniec przepisał z
leżącego na biurku notesu adres na małą karteczkę, którą wyrwał z
biurowego kalendarza.
- Bardzo mi się podoba ta stacja telewizyjna, tato - stwierdził.
Obszedł biurko i usiadł na krześle naprzeciw ojca. - Ale tak naprawdę,
to najbardziej się cieszę z twojego „dodatku”.
- Tylko nie mów mi proszę, Josh, iż zawsze w skrytości marzyłeś,
żeby zostać disc jockeyem. Już dość, że twoja biedna matka i ja
musieliśmy przez wiele lat znosić rozlegający się z twojego pokoju
hałas tych „Skipping Rocks” i innych.
- „Skipping Rocks”? - Josh spojrzał zdumiony na ojca, po czym
roześmiał się. - To „Rolling Stones”, tato. Nadal zresztą kupuję ich
płyty. Ale nie, nie chcę wcale zostać disc jockeyem. Prawdę mówiąc,
wygląda na to, że będę musiał wyjechać na parę dni z miasta. Czy
dasz sobie sam radę z wszystkimi papierami związanymi z tym
projektem?
Starszy mężczyzna, który wyglądał niemal dokładnie tak samo jak
jego syn, z wyjątkiem przyprószonych siwizną skroni i nieznacznego
brzuszka, wstał teraz szybko, poruszony ostatnimi słowami Josha.
- Prowadziłem wszystkie sprawy sam grubo wcześniej, zanim
pojawiły się u ciebie mleczne zęby, ty impertynencki szczeniaku.
Wziąłem cię tu tylko dlatego, że odwiedziny w stacji radiowo -
telewizyjnej wyglądały interesująco. Ta cała inwestycja to dla mnie
drobiazg, jak wiesz. Wydawało mi się po prostu, że potrzebuję
nowego hobby, to wszystko.
Josh rozejrzał się po urządzonym kosztownie biurze.
- Hobby. Dobrze, że nie wymyśliłeś inwestowania w kolej. Z tego
tutaj nawet koncern Philipsa nie wyciągnąłby zysków. A tak
poważnie, to myślę, że przy odrobinie starania to miejsce będzie
zarabiało na siebie za parę lat. Mógłbyś zacząć od tej dziewczyny z
wiadomości o szóstej wieczorem, przekazującej prognozę pogody.
- No, teraz widzę, że zeszło na twoje hobby, Joshua. Kobiety. Ale
nie odpowiedziałeś mi na pytanie, kto jest szczęśliwą wybranką na
dziś wieczór?
Joshua Philips wstał z krzesła i ruszył w kierunku drzwi. Po
drodze zarzucił na ramię swą jedwabną sportową kurtkę. Spojrzał na
ojca z ukosa z krzywym uśmiechem i odrzekł:
- Naprawdę nie odpowiedziałem? Zapal lepiej w oknie świeczkę,
bo mogę późno wrócić.
Mandy ustawiała właśnie wentylator w ten sposób, aby dmuchał
dokładnie na nią podczas oglądania telewizyjnych wieczornych
wiadomości. Nagle usłyszała głośne pukanie do drzwi. W pierwszej
chwili pomyślała, że to ktoś do naprawy klimatyzacji i krzyknęła:
- No nareszcie, już myślałam, że ugotuję się tu żywcem.
Josh Philips opierał się o framugę drzwi, z kurtką przewieszoną
przez ramię, lekko zdyszany po wspinaczce na trzecie piętro. W jego
niebieskich oczach pojawił się wyraz uznania, kiedy zobaczył Mandy
otwierającą mu drzwi, ubraną w drelichowe szorty, bluzkę bez
rękawów zawiązaną na brzuchu i niewiele więcej.
- Też zawsze chciałem być strażakiem - powiedział, odrywając się
od framugi. Schylił głowę i wszedł pod ramieniem Mandy do
mieszkania. - Została mi jeszcze tylko zabawa w doktora i wszystkie
moje marzenia zostaną spełnione.
Mandy zatrzasnęła drzwi i odwróciła się do swego gościa, który
zatrzymał się na środku pokoju, uśmiechając się szeroko.
- Czy jesteś ze swej natury pozbawiony ogłady, czy też nad tym
specjalnie pracujesz? - zapytała, wziąwszy się pod boki. - Myślałam,
że jesteś z ekipy remontowej. Akurat nawaliła mi klimatyzacja.
- Nie wiem, kto miał ci to naprawić, ale myślę, że może mówić o
szczęściu, iż jeszcze żyje. Wiesz, gdyby wzrok mógł zabijać, to już
bym nie żył, pomimo że tylko zapukałem do twoich drzwi. - Nie
czekając na zaproszenie, przeszedł przez pokój do zepsutego
urządzenia. - Co się konkretnie zepsuło?
Mandy opuściła z rezygnacją ręce. Najwyraźniej nie było szans na
pozbycie się tego człowieka.
- Nie da się na tym dalej robić dobrych grzanek - stwierdziła,
siadając z rozmachem na kanapę.
Bardzo się starała zachować pozory, że nawet w takim upale da
się żyć. Na najwyższej kondygnacji trzypiętrowego budynku nie było
żadnego miejsca, gdzie można by się schronić przed falą gorąca.
Zimna kąpiel, którą wzięła zaraz po przyjściu do domu, dawno już
straciła swój zbawienny efekt.
- Jesteśmy dziś w odrobinę wrednym nastroju, co? - spytał Josh,
patrząc na naburmuszoną twarz Mandy. - Bądź grzeczna i daj mi
śrubokręt, dobrze?
- Śrubokręt? - powtórzyła zniecierpliwiona. - A po co?
Josh posłał jej spojrzenie, które nie wróżyło niczego dobrego,
gdyby odmówiła.
- Śrubokręt Philipsa - wyjaśnił, uśmiechając się dziwnie.
- Chyba trochę grasz do jednej bramki. Poza tym - dodała,
spełniając niechętnie jego żądanie - mówiłeś, zdaje się, że jesteś w
zarządzie. Jedyny śrubokręt, którego będziesz umiał używać, składa
się prawdopodobnie z wódki i soku pomarańczowego.
- A teraz ubierz się, bo wychodzimy - powiedział, kiedy podała
mu do ręki śrubokręt w taki sposób, jakby był chirurgiem i właśnie
poprosił o skalpel. - Nie, żebyś nie wyglądała ponętnie w takim stroju,
żono, ale nie mam ochoty odganiać pałką od ciebie każdego
spotkanego mężczyzny. Mężatki nie powinny ubierać się w taki
wyzywający sposób. - Odwrócił głowę i skupił się na odkręcaniu
płyty czołowej z urządzenia klimatyzacyjnego.
Mandy otworzyła i zamknęła usta kilka razy, zanim zdała sobie
sprawę, że zachowuje się jak ryba chwytająca powietrze, po czym
spojrzała na swoją bluzkę i szorty. Nie ubrała się wyzywająco, po
prostu chciała być na luzie. W końcu była przecież we własnym
domu! Za kogo on się do licha uważa?
Otworzyła ponownie usta, żeby mu powiedzieć, gdzie może sobie
schować te swoje komentarze, a śrubokręt pewnie też, kiedy niski
szum klimatyzacji przykuł jej uwagę.
- No i proszę - odezwał się Josh, zacierając z satysfakcją ręce. -
Po prostu luźny kabel. Poza tym powinnaś co jakiś czas przeczyścić
filtr. To urządzenie jest paskudne.
Mandy zacisnęła z wściekłością pięści. Już mu miała
podziękować za naprawę klimatyzacji, a ten pozwala sobie na
komentarze na temat jej gospodarstwa.
- Jeszcze tu jesteś? - spytał, gdy płyta czołowa klimatyzatora była
już na miejscu. - Dalej, raz, raz. Mam rezerwację na siódmą w
Hiltonie.
- Nie obchodzi mnie, czy masz rezerwację na dziewiątą czy na
północ! - Mandy odzyskała wreszcie głos. - Ja nigdzie z tobą nie idę.
Josh potrząsnął głową z uśmiechem politowania.
- Owszem idziesz, żono. A może zapomniałaś, że wyjeżdżamy na
miodowy miesiąc w najbliższą sobotę? Powinniśmy się trochę
naradzić, by nasze opowiadania nie różniły się zbytnio w przyszłym
tygodniu.
- Och, to - powiedziała tym razem całkiem cicho.
- Tak, to. Z równym skutkiem możemy zresztą zostać tutaj i
zadzwonić po pizzę - zaproponował, celowo taksując ją wzrokiem i
podkręcając nie istniejącego wąsa. - Nie upieram się.
Mandy nie zwlekała już ani chwili dłużej.
- Nie mieszkasz tu, prawda? - spytała Mandy, widząc jak Josh
przegląda składaną mapę, którą wziął z przedniego siedzenia swojego
samochodu, zanim ruszyli Piątą Ulicą w kierunku Hamilton Mail.
Rozejrzała się po wnętrzu samochodu, po czym dodała szybko: - To
wynajęty samochód, prawda? Mógłbyś być przecież wielokrotnym
mordercą, czyż nie? Co ja do Ucha robię, wsiadając z tobą do
samochodu? Zatrzymaj się tu na rogu, chcę natychmiast wysiąść.
Josh posłał jej szybkie spojrzenie, włączając się płynnie do ruchu.
- Wielokrotnym mordercą? Czy ja wyglądam jak wielokrotny
morderca?
Mandy obejrzała go sobie dokładnie spod przymkniętych powiek.
Wyglądał jak facet z reklamy drogich gatunków szkockiej whisky.
Wyglądał kosztownie. Wyglądał pociągająco. Wyglądał...
- Skąd u diabła mam wiedzieć, jak wyglądają notoryczni
mordercy - zaprotestowała, rumieniąc się nieznacznie, kiedy zdała
sobie sprawę ze swoich myśli. - Gdyby ludzie wiedzieli, jak oni
wyglądają, to nie wsiadaliby z nimi do samochodów, po to, by
skończyć martwi gdzieś na bezdrożach. Nie słyszałeś, co mówię,
wypuść mnie tutaj!
Aby zademonstrować, że mówi poważnie, zaczęła się szarpać z
rączką drzwi. Ale samochód był jednym z tych modeli posiadających
zabezpieczenia od wewnątrz przed przypadkowym otwarciem przez
dzieci i próby te zakończyły się fiaskiem. Poddając się, z bezsilną
wściekłością uderzyła w drzwi i mruknęła:
- Tak, dbają w Detroit o bezpieczeństwo. I co ja mam teraz
zrobić?
Josh obserwował ją, jak walczyła z drzwiami z miną dziecka,
któremu odebrano ciasteczko i potrząsnął głową.
- Przestaniesz w końcu, Amando Elisabeth? Nie jestem żadnym
mordercą. Usiądź teraz jak grzeczna dziewczynka i powiedz mi, gdzie
mam skręcić.
Mandy trzymała dalej spuszczoną głowę, spojrzała jednak przez
szybę, by zorientować się, gdzie są.
- Na skrzyżowaniu w lewo - powiedziała niechętnie. - I nie
nazywaj mnie dziewczynką. To poniżające.
Josh wjechał na parking i zatrzymał się w miejscu wskazanym
przez obsługę. Wyłączając silnik odblokował drzwi i oświadczył:
- Proszę, kobieto. Jesteś już wolna i możesz robić z tym, co
chcesz. Ale błagam, nie oczekuj ode mnie, że kiedyś potrzymam ci
drzwi. Nie chcę, żebyś pomyślała, iż nie wierzę w równouprawnienie.
- To nie równouprawnienie, tylko zwykła kurtuazja - podkreśliła
Mandy i rozsiadła się wygodnie, ze skrzyżowanymi demonstracyjnie
rękoma. - Równe prawa nie oznaczają, że mężczyźni muszą się cofnąć
w rozwoju do poziomu jaskiniowców.
Udając rozczarowanie, Josh stwierdził:
- Szkoda, bo właśnie miałem nadzieję, że wciągnę cię za włosy do
swojego legowiska. Oznacza to, iż będę musiał wrócić do koncepcji
obiadu, o ile oczywiście zdecydowałaś, że nie jestem jakimś
obłąkanym mordercą, który proponuje najpierw obiad, a potem
zabójstwo.
Mandy wstrzymała się z odpowiedzią, aż Josh obszedł samochód
dookoła i pomógł jej wysiąść.
- Przepraszam, chyba naoglądałam się za dużo filmów. Ale wiesz
przecież, że mam rację. Naprawdę nic o tobie nie wiem.
Josh objął ją w talii i podprowadził do chodnika.
- Więc w takiej sytuacji nie pozostaje ci nic innego, jak tylko
zawierzyć własnemu sądowi, tak? Chyba mogłem się postarać o jakieś
zaświadczenie od mamy, tylko kto by za nią gwarantował?
- Przecież powiedziałam, że mi przykro - zjeżyła się Mandy. - Nie
musisz się nade mną znęcać. Chodźmy już, bo jestem głodna.
Nie czekając na jego zgodę, Mandy popchnęła drzwi i weszła do
środka. Josh zwlekał jeszcze przez chwilę, podziwiając, jak prosta
żółta sukienka podkreślała jej kształtne nogi i szczupłe kostki, po
czym mruknął do siebie:
- No, Joshu Philipsie, właśnie przekraczasz Rubikon. Nie
denerwuj się i pozwól się ponieść jego falom.
W ciągu paru minut siedzieli w przytulnym zakątku, oddzielonym
draperiami od reszty sali, przeglądając rozłożone przed nimi karty
dań.
- Płacimy naturalnie każdy za siebie - oznajmiła Mandy,
spoglądając na ceny.
- Dlaczego naturalnie? Ja ciebie zaprosiłem.
- Bo jest to spotkanie w interesach - powiedziała Mandy
rozsądnie, nastawiając się psychicznie na pieczonego kurczaka, choć
miałaby ochotę na soczysty stek. - Masz rację, musimy
przedyskutować tę głupią aferę, w którą nas wpakowałeś.
- Ja nas wpakowałem, JA NAS WPAKOWAŁEM! No, no,
podoba mi się to! - Josh podniósł głos tak, że kilka głów zwróciło się
w ich stronę. - Pani, jesteś genialna.
- Ciii... nie róbmy sceny - ostrzegła szeptem. Popatrzyła na niego
oskarżycielsko. - To była również i twoja wina. Przyszłam do
telewizji tylko po to, żeby wszystko wyjaśnić. Nigdy nie zamierzałam
nikogo oszukać ani wyłudzić czegoś, czy jak ty to tam nazywasz. To
ty wyskoczyłeś z tym swoim okropnym uśmiechem i słowami:
„Cześć, nazywam się Tremaine”, a potem mrugałeś obleśnie,
porozumiewawczo, jakbyś miał z Vikiem Harrisonem jakieś brudne
tajemnice.
- Jest jeszcze jedna rzecz - Josh przerwał szybko. - Co takiego
napisałaś w tych dwudziestu pięciu, czy ilu tam, słowach prozy, że
Harrison spoglądał na ciebie jak na łakomy kąsek po długiej diecie
warzywnej. Znam cię ledwie od kilku godzin, a już twoja wyobraźnia
przeraża mnie śmiertelnie.
- Nie zmieniaj tematu. - Mandy zgrzytnęła zębami.
Brwi Josha uniosły się odrobinę.
- Dobre, co? Przypomnij mi, żebym zapytał o to reżysera, kiedy
spotkamy się w sobotę rano.
Mandy przymknęła oczy i starała się skoncentrować na
wspomnieniu rozradowanych dzieci, które tańczyły i śpiewały, kiedy
uruchomiła nowe stereo. Dla nich warto było się poświęcić,
powtarzała sobie wielokrotnie w duszy.
- Nie warto było się poświęcać - stwierdziła głośno, a w jej
oczach odbijał się strach.
- Och, daj spokój - zapewnił przekonany, że mówi o tym, co
napisała na konkurs - na pewno nie było to takie złe. Nie zaniżaj
swojej wartości, Mandy, w końcu przecież to ty wygrałaś.
Potrząsnęła głową z niechęcią.
- Przestań przez chwilę być monotematyczny i posłuchaj mnie.
Nie miałam na myśli tego, co wysłałam. Chodziło mi o to, że ta cała
sprawa nie warta była poświęcenia. - Odłożyła kartę na stół,
podejmując jednocześnie decyzję. - Odpadam z tej całej gry.
Przepraszam.
Josh spojrzał szybko na Mandy, w której oczach błysnęły łzy, i
gestem odprawił kelnera, chcącego właśnie przyjąć zamówienie. To,
co zaczęło się wczoraj od głupiego psikusa, przerodziło się teraz u
niego w śmiertelnie poważne przedsięwzięcie. Nie, na pewno nie
pozwoli Amandzie teraz, ot, tak sobie, się wykręcić.
Odkładając menu na stół, ujął ją delikatnie za rękę.
- Amando, pomóż mi, proszę - zaczął miękko. - Spójrz na mnie,
Amando. Zdałem sobie sprawę, że będę musiał się z tobą czymś
podzielić.
Przechyliła lekko głowę, spoglądając na niego, zdziwiona nagłą
powagą w jego głosie.
- Potrzebujesz mojej pomocy? Jak? Dlaczego? O czym ty w ogóle
mówisz?
Josh pocierał przez chwilę czoło, potem rozejrzał się wkoło,
upewniając się, że nikt ich nie usłyszy.
- Są pewne sprawy, niezbyt chlubne, które zdarzają się w radiu i
telewizji. Sprawy badane później przez takie grupy jak FCC.
Mandy przygryzła wargę i rozejrzała się szybko. Nie bardzo
wiedziała, czego ma właściwie szukać, wiedziała tylko, że musi być
ostrożna.
- Jesteś agentem rządowym? - spytała szeptem, czując, jak
ogarniają dreszczyk emocji. - Coś jest nie tak w WF... to znaczy,
wiesz gdzie?
- Posłuchaj, Amando - ostrzegł ją z namaszczeniem. - Nie daj się
wywieść w pole. Nigdy nie mówiłem, że jestem rządowym agentem,
dobrze?
Odchyliła się w krześle, posyłając mu pełen wyższości uśmiech.
- Nie dam się zbyć tak łatwo, panie Joe Tremaine. Nie urodziłam
się wczoraj. Od razu zauważyłam, że ten Vic Harrison miał coś
dziwnego w oczach. O co chodzi: łapówki, lewe pieniądze, podatki?
Mój Boże, ta to ma wyobraźnię, pomyślał Josh, zachowując
jednak kamienną twarz. Nie powiedział jej przecież, że jest agentem,
stwierdził tylko, iż są pewne delikatne sprawy w rozgłośniach
radiowych i telewizyjnych. Musiał jednak przyznać, że balansuje na
bardzo cienkiej linie pomiędzy subtelną prawdą a jawnym łgarstwem.
Gdyby nie fakt, że miał bardzo poważny powód do takiego zagrania,
uznałby to za zwykłe łajdactwo.
Ściszył głos do gardłowego szeptu i nachylił się do niej
konfidencjonalnie.
- Wszystko razem, Mandy, wszystko razem.
Nie zważając na poważne argumenty, a były one wszelakiej
maści, jakimi Mandy starała się skłonić go do mówienia, Josh nie dał
z siebie wycisnąć nic więcej. Przypomniał jej tylko, że tajni agenci
rządowi działają zawsze w oparciu o zasadę „wiedz tylko to, co
musisz”. Prawdę mówiąc, odmówił nawet zdawkowych komentarzy
na temat FCC.
Ale Mandy potrafiła się z tym pogodzić. Dużo trudniej było jej
przejść do porządku dziennego nad tym, że nie zna jego prawdziwego
nazwiska. Był dla niej tylko Joe'em Tremaine'em i Joe'em
Tremaine'em miał pozostać.
- Będzie dużo mniejsza szansa na to, że wpadniesz, jeśli dalej
będziesz o mnie myślała jako o Joe'em - powiedział jej przy deserze.
Posiłek był wspaniały, podawany w przerwach pomiędzy
potyczkami na każdy temat, poczynając od jego prawdziwego imienia,
a kończąc na roli, jaką ma odegrać podczas fałszywego miesiąca
miodowego.
Na koniec Josh pozwolił sobie na stwierdzenie, że zwykle w
takich małych stacjach telewizyjnych kamerzyści wyjeżdżający z
ekipą wymagają specjalnej obserwacji. To natychmiast natchnęło
Mandy kolejnym pomysłem, a Josh w duchu współczuł biednemu
kamerzyście, który na pewno będzie stropiony czujną opieką Mandy.
- Ledwo znalazłam miejsce na to ciasto - oznajmiła Mandy,
siadając wygodniej w fotelu. - Stek był tak fenomenalny, iż zjadłam
do ostatniego kawałka. Cieszę się, że mnie na niego namówiłeś.
- Mamy specjalny fundusz reprezentacyjny - podkreślił ponownie
Josh. - Skorzystajmy z niego. Chociaż, szczerze mówiąc, nie mogłem
patrzeć, jak jadłaś to mięso. Za każdym razem, kiedy podnosiłaś
widelec, myślałem, że wyda głośne „muuu”.
- Nazywa się to specjał pittsburski - poinformowała go Mandy,
zlizując resztkę bitej śmietany z widelca. - Spieczony z wierzchu i
prawie surowy w środku. Tutejszy szef kuchni przyrządził go
perfekcyjnie. Mój dziadek zawsze mówił, że jestem kanibalem, ale
tylko takie steki lubię.
- Dziadek? - powtórzył Josh machinalnie. - Czy on mieszka w tym
mieście?
Mandy natychmiast przybrała pozycje obronne.
- Dlaczego o to pytasz? Przecież prowadzisz śledztwo w sprawie
WFML, a nie w mojej.
Spokojnie, Philips, spokojnie. Nie denerwuj się.
- Chciałem tylko wiedzieć, czy nie znajdę się przypadkiem na
muszce pistoletu, zanim skończy się nasz miodowy miesiąc. W końcu,
niektórzy dziadkowie dbają bardzo o swoje niezamężne wnuczki.
Widać było, jak z ulgą rozluźniła ramiona.
- Masz rację, chyba trochę przesadzam - Mandy uśmiechnęła się z
przymusem. - Nie, dziadek nie mieszka tutaj. A gdyby mieszkał, to
nie tylko ty byłbyś w niezłych tarapatach. Nie dlatego, żeby się
denerwował z powodu stereo przyjętego nie całkiem uczciwie. O nie,
dokładnie odwrotnie. Krew zawrzałaby w nim na wieść, że pomagam
w wykryciu czegoś nielegalnego w rozgłośni.
- Bałby się, że ktoś może cię skrzywdzić? - Josh zapłacił już
rachunek i pomógł jej wyjść zza stolika. - Rozumiem to, ale
przyrzekam ci, że będziesz bezpieczna.
Mandy zaśmiała się krótko, kręcąc przecząco głową.
- Zacząłeś od złej strony Joe. Powiedzmy, że w biznesie mój
dziadek hołduje zasadzie „w miłości i na wojnie wszystkie chwyty
dozwolone”.
- Twardy facet, co? - Wyszli już z restauracji i skierowali się w
kierunku samochodu.
- Wygląda na to, że będzie padać - skomentowała Mandy
ciemniejące wyraźnie niebo. - Może się przynajmniej trochę ochłodzi.
Już się ochłodziło, pomyślał Josh, pomagając Mandy zająć
miejsce na przednim siedzeniu samochodu. Najwyraźniej temat
dziadka jest już zakończony. Twój wysiłek tego popołudnia
najwyraźniej się opłacił, pogratulował sobie w myślach. Dwa plus
dwa nadal jest cztery. Mandy musi być zaginioną wnuczką Alexandra
Tremaine'a.
Zemsta nie jest najładniejszym słowem, a wykorzystanie do niej
tak niewinnej dziewczyny, jak Mandy, nie jest może zbyt szlachetne,
ale stary Tremaine zasłużył sobie na to, za wszystko co zrobił
Dave'owi. Rysy Josha natychmiast stwardniały, kiedy przypomniał
sobie swego przyjaciela i w jak bezlitosny sposób Alexander
Tremaine zniszczył najpierw jego interes, a potem jego samego.
Josh nie przerywał ciszy, która zapadła w samochodzie, gdy
wyjechał z parkingu i skierował się na zachód. Włączył radio i
nastawił je na nie absorbującą uwagi stację. Nie chciał zmącić sobie
nastroju, kiedy wyjechali z centrum i skierowali się w stronę
przedmieść.
- Gdzie jedziemy? - spytała w końcu Mandy. - Myślałam, że
odwieziesz mnie do domu.
Mandy ledwo widziała profil Josha w słabym świetle wczesnego
wieczoru.
- Chyba nie chcesz jeszcze wracać do swojego gorącego
mieszkania. Pozwól klimatyzacji, żeby mogła wychłodzić trochę
pomieszczenia. Poza tym chciałbym zobaczyć trochę miasta, kiedy już
tu jestem. Na przykład, co jest tam?
- To Królestwo Dzikiej Wody, tereny do wszelkich zabaw z wodą.
Różne zjeżdżalnie, a nawet basen z prawdziwymi falami.
Przyprowadziłam tam kiedyś dzieciaki z przedszkola, ale myślę, iż ja
miałam z tego więcej frajdy niż one. Spiekłam się tak, że bolało mnie
przez tydzień - dodała.
Josh odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.
- Delikatna skórka, co, Rudzielcu?
- Nie nazywaj mnie w ten sposób - ostrzegła, chwytając go za
ramię. - To grozi śmiercią lub kalectwem.
Josh podjechał na parking i wyłączył zapłon.
- I gorący charakterek też - wiedział, że igra z ogniem, ale
wciągało go to strasznie. - Nigdy cię nie martwiło, że mogą cię uznać
za stereotyp?
- A ciebie nie martwiło nigdy, że możesz ugryźć swoją ładną
buzią więcej, niż będziesz mógł zjeść? - odcięła się natychmiast,
zastanawiając się, jak mogła sądzić, że wytrzyma w towarzystwie tego
człowieka prawie przez tydzień, niezależnie, jak szlachetne byłyby
intencje.
Opierając się o drzwi samochodu, Josh gwizdnął cicho.
- Wielkie nieba, widzę, że dotknąłem czułej struny. Przecież
wcale nie chciałem cię urazić.
- Nie, wcale nie - zgodziła się gorąco. - U ciebie to przychodzi w
taki naturalny sposób, prawda?
- Spokojnie, ja po prostu lubię rude włosy. Lubię też piegi. -
Przysunął się w jej stronę i objął ją ramieniem. - Nawet mógłbym
polubić zielone oczy, gdybym miał choćby cień szansy.
Mandy nie przestawała wyglądać przez okno. Nie chciała
odwrócić głowy, pomimo że siedział tak blisko niej, iż czuła ciepło
jego ciała.
- Każdy lubi zielone oczy - powiedziała, przymykając swoje tak,
by nie musiała spoglądać w jego błękitne. - I nie jestem stereotypowa.
Jestem sobą. To ty jesteś stereotypowy.
Josh odsunął się trochę, po to tylko, by przejechać delikatnie
palcem po białej szyi Mandy.
- Ja? Stereotypowy? Dlaczego tak uważasz?
Przesunęła się na siedzeniu, by go lepiej widzieć, i wyjaśniła:
- Spójrz na siebie. Koszula bez kołnierzyka, białe spodnie,
sandały na bosych stopach. Nie widziałam ciebie przypadkiem w
ostatnim wydaniu telewizyjnego pokazu mody? - Widziała, jak się
lekko skrzywił i wiedziała, że zaliczyła dla siebie parę punktów. To
małe zwycięstwo dodało jej odwagi i postanowiła pójść na całość. W
końcu, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, miała bardzo
męczący dzień, a raczej kilka ostatnich dni. - No i te twoje włosy -
zakończyła bezlitośnie.
- Co z moimi włosami? - spytał Josh oschle, czując nagle, że palce
przeszkadzają mu w sandałach.
- Nic, są doskonałe. Twoje zęby są doskonałe. Twoja opalenizna
jest doskonała. Twoje wszystko jest doskonałe. - Podniosła ręce, jakby
nadmiar jego doskonałości był zupełnie nie do zniesienia. - Jesteś
cholernie zbyt doskonały, żeby być prawdziwy. To jest właśnie to.
Gdybyś nie był takim skończonym gogusiem, to prawdopodobnie
jeździłbyś volvo. - Mandy wyraźnie się rozkręcała. - I jeszcze jedno...
ROZDZIAŁ TRZECI
- Do diabła! Gdzie się nauczyłaś takich paskudnych sztuczek? Od
jednego ze swoich bachorów? - Josh usiadł głębiej, rozmasowując
delikatnie szyję w miejscu, gdzie kończyły się włosy. - To boli.
- Miało boleć - poinformowała go Mandy, poprawiając delikatnie
spódnicę na kolanach. - Radzę ci teraz uruchomić samochód i zawieźć
mnie z powrotem do miasta, zanim rozeźlę się na dobre.
Nie próbowała nawet ukryć uśmiechu zadowolenia. W duchu
dziękowała telewizji za wspaniałe programy edukacyjne w zakresie
samoobrony, starając się sobie przypomnieć, z którego nauczyła się
tego konkretnego chwytu.
- Wiesz, Joe, myślę, że już najwyższy czas, żeby omówić niektóre
szczegóły naszego miodowego miesiąca.
Josh wyjechał już na autostradę, nadal mrucząc wściekle pod
nosem.
- Ciekaw jestem, ile mi wyrwałaś włosów. Czuję się tak, jakby
miało mi to zaraz zacząć krwawić.
Mandy wyciągnęła w jego kierunku prawą rękę, przyglądając się
z uwagą swoim palcom.
- Czy to nie zabawne, że takie delikatne kobiece ręce mogą zrobić
takie spustoszenie tylko dlatego, że trochę pociągnęły za włosy z tyłu
głowy. O wszystkim decyduje nadgarstek - dodała. A po chwili, z
nagłym współczuciem, spytała: - Naprawdę jeszcze cię boli? Nigdy
tego wcześniej nie próbowałam, nie wiedziałam więc, jak mocno
ciągnąć.
- Przyjmijmy lepiej, że te twoje delikatne, kobiece dłonie są
śmiercionośną bronią, jak ręce karateki. - Przestał w końcu masować
szyję, która rzeczywiście bardzo go bolała. - A co do zasad między
nami, to sam czuję, że musimy je ustalić. W przeciwnym razie będę
musiał wziąć ze sobą rewolwer.
- Och nie, nie rób tego. Miałbyś wtedy takie nieładne
wybrzuszenie pod swoją śliczną kurtką - zażartowała.
- Czy zasady te będą obejmować również ochronę osobistą? Jeśli
nie, to chciałbym mieć coś do powiedzenia na temat twojej garderoby.
- Na przykład co? - wyrzucił z siebie sarkastycznie. - Co moje
stroje mają z tym wspólnego? Nie są wystarczająco szykowne dla
ciebie? A może wolałbyś coś krótkiego i przetykanego złotem?
Josh posłał jej długie spojrzenie, jakby się zastanawiał nad jej
propozycją.
- A jak krótkiego?
- Nieważne. Powiedz lepiej, co ci się nie podoba w moich
ciuchach?
- Ubierasz się jak nastolatka, jeżeli to, co masz na sobie, jest
reprezentatywne dla zawartości twojej szafy - powiedział bez ogródek.
- I tak dobrze, że nie nosisz podkolanówek.
Mandy obejrzała swoją sukienkę tak, jakby widziała ją po raz
pierwszy. Miała już ponad trzy lata i została jej jeszcze z czasów
studenckich, jak zresztą większość ubrań. Nie kupowała sobie zbyt
dużo od tamtej pory, z wyjątkiem najpotrzebniejszych rzeczy. Nie
było ani szczególnego powodu, ani przede wszystkim pieniędzy na
wymianę garderoby. Może rzeczywiście stroje te nie przystawały już
do jej dwudziestu czterech lat.
- No i co? Żadnej szermierki słownej? Żadnego kontrataku, że
wyglądam jak powtórka ze starego magazynu mody? No, dalej
Mandy, wylej na mnie swą złość. Czekam na to.
Spuściła cicho głowę.
- Och, zamknij się, dobrze? Powiedziałeś swoje i kropka.
Przepraszam, że cię zaatakowałam. Ogłośmy zawieszenie broni. - W
żaden sposób nie mogła przyznać się przed nim do mankamentów
swojej garderoby.
- Przykro mi, ale nie mogę na to przystać. Masz wyglądać jak
szczęśliwa młoda żona. Jeśli reszta twoich ciuchów wygląda tak
dziewczęco, jak ta sukienka, to natychmiast ktoś zwęszy tu jakiś
smród. Założę się nawet, że śpisz w jakiejś długiej koszulce z
wydrukowanym misiem Yogi. Myślę, że musimy się wybrać na
zakupy, zanim pojedziemy do Atlantic City.
Mandy zaczęła wiercić się niespokojnie, nienawidząc go za to, że
miał rację.
- Ziggy - mruknęła po chwili milczenia.
- Co takiego?
- Na mojej koszuli nocnej jest Ziggy, no wiesz, ten mały, tłusty,
łysy facet z komiksów. Ma wielki nochal i na głowie szlafmycę -
dodała dla porządku. Mając za sobą to wyznanie, czuła, że wraca jej
odwaga. - Ale jeśli myślisz, że będziesz miał coś wspólnego z
wybieraniem moich szlafroków, to jesteś w grubym błędzie. Równie
chętnie poszłabym po zakupy z markizem de Sade.
Josh zgodził się na to małe zwycięstwo.
- W porządku, Mandy, pod warunkiem, iż będziesz pamiętać, że
moim ulubionym kolorem jest czarny, choć może niezbyt pasuje na
miodowy miesiąc.
- Nie interesuje mnie to. I tak nie będziesz oglądać moich nocnych
koszul. Skręć tu w lewo.
Wykonując jej polecenie, Josh uświadomił sobie, że niechcący
otworzył puszkę Pandory, którą trudno już teraz będzie zamknąć.
Najwyraźniej Mandy nie wzięła pod uwagę w swoim scenariuszu
wspólnych nocy. Patrząc w jej szeroko otwarte oczy zrozumiał, że
rozważa to teraz.
- A co do reguł między nami...
- Tak, żono? - spytał z uśmiechem.
Jej oczy zwęziły się, kiedy wpatrzyła się w niego w ciemnościach
samochodu.
- Podoba ci się to, co? Najpierw pakujesz mnie w cały ten
bałagan, a potem, kiedy chcę się z tego wycofać, opowiadasz mi bajki
o tym, jak to potrzebujesz mojej pomocy do zbadania jakiś ciemnych
interesów w telewizji...
- Nie mówiłem nigdy, że prowadzę śledztwo - przerwał jej,
włączając kierunkowskaz przed zakrętem.
Popatrzyła na niego przez chwilę, zanim podjęła swoją kwestię.
- Wiem, że jestem zbyt łatwowierna, Jeanne powtarzała mi to
wielokrotnie, ale teraz czuję, iż zaczyna padać śnieg, a koło mnie
siedzi bałwan. I nawet nie chcesz mi się przedstawić. - Wyprostowała
się zdecydowanym ruchem. - Żądam okazania jakiegoś dowodu
tożsamości. I zatrzymaj się. Jesteśmy w domu.
Podczas wspinaczki na trzecie piętro Josh Philips szukał w
myślach pretekstu, by nie pokazać jej prawa jazdy, dowodu
tożsamości, jakiego się domagała. Nie wiedział, czy przypadkiem nie
skojarzy jego nazwiska, chociaż sprawa przejęcia WFML przez jego
firmę nie dostała się jeszcze do gazet. Był jednak pewien, że adres
uruchomi w jej głowie kilka dzwonków alarmowych.
Odczekał spokojnie, aż otworzyła drzwi i weszła do środka
zapalając po drodze światła. Chłodne powietrze w mieszkaniu było
przyjemną niespodzianką po długiej wspinaczce w dusznej klatce
schodowej. Zostawiła go zresztą od razu samego. Podeszła do
klimatyzacji i zaczęła chłodzić sobie włosy w strumieniu zimnego
powietrza, mrużąc przy tym zabawnie oczy. Spokojnie wykorzystał
ten moment, by wyciągnąć z portfela prawo jazdy i przełożyć je do
tylnej kieszeni.
- Czy karta kredytowa nie wystarczyłaby, inspektorze? - zapytał
rozsądnie, podając jej cały plik kart, wyciągniętych właśnie z portfela.
- Musiałem zostawić prawo jazdy w innych spodniach.
- Philips, Inc. - przeczytała, marszcząc nos, kiedy przejrzała
wszystkie karty po kolei. - Z tego nic nie wynika. Wszystkie są
kartami firmy. Nawiasem mówiąc, co to za firma? Taka sama nie
istniejąca korporacja, jakiej używają agenci CIA? Nie masz nic, gdzie
byłoby twoje nazwisko, grupa krwi itp.? Zgodziłabym się nawet na
twoją kartę biblioteczną. A co by było, gdybyś miał wypadek? Nikt
nie mógłby cię zidentyfikować.
- Wiem o tym - odpowiedział, siadając wygodnie na sofie. -
Myślę, że intuicyjnie unikam teraz noszenia zbyt wielu dokumentów
identyfikacyjnych, po tym jak na wszelkiego rodzaju obozach zawsze
miałem przyszyte nazwisko nawet do kąpielówek. Poza tym nadal
uważam, że to niezły pomysł, żebyś mówiła do mnie Joe. I tak mam
dosyć problemów na głowie i nie chcę się jeszcze dodatkowo
martwić, czy się przypadkiem głupio nie sypniesz i wszystko się
wyda.
- Dzięki za zaufanie. I tak jestem zdziwiona, że w ogóle
uwzględniłeś mnie w swoich planach. - Kręcąc z dezaprobatą głową,
Mandy zniknęła w małej kuchni, skąd wynurzyła się za chwilę,
trzymając w rękach dwie wysokie szklanki mrożonej herbaty. -
Uważaj - ostrzegła go, podając mu jedną z nich - może być zatruta.
Josh napił się, odstawił szklankę i trzymając ręce za głową,
rozsiadł się wygodnie.
- To jest życie. Obiad w mieście, potem miła przejażdżka
samochodem, a teraz przytulny wieczór ze swoją kobietą. Czy brzmi
to wystarczająco dobrze w ustach młodego małżonka, by przekonać
ekipę telewizyjną?
Mandy spojrzała tęsknie na kanapę, jedyny wygodny mebel w
całym mieszkaniu, nie licząc łóżka, które z oczywistych względów nie
wchodziło w grę. W końcu usiadła na wyściełanym krześle, które
kupiła kiedyś w komisie meblowym.
Patrząc na Josha, który tymczasem wertował magazyn
telewizyjny, mrucząc coś o jakimś wielkim meczu, czuła, jak rośnie w
niej złość.
Jak do tego doszło, że znalazła się w tak trudnej sytuacji? W
jednej chwili była królową całego świata, wygrywając wspaniałe
stereo, by zaraz potem ściągnąć na siebie całą masę problemów i
niedomówień. Jak mogła się zgodzić na ten wyjazd na miodowy
miesiąc? Czy naprawdę postradała zmysły?
Sama popatrz na niego, jak się rozgościł w twoim pokoju. Jeśli
jeszcze powie, że zawsze marzył o cieple domowego ogniska, to
chyba nie wytrzymam.
- Dobrze, Joe, zabawa skończona - powiedziała głośno. - Stereo
jest już w przedszkolu, a ja zdecydowałam się zakończyć tę grę. Choć
może lepiej przedstawić to tak: stereo jest w przedszkolu, a ja
powinnam zakończyć grę.
Josh podniósł na nią oczy znad programu.
- Naprawdę myślałem, że ci pomagam. Wiesz przecież o tym,
prawda, Mandy?
Wyglądał tak przekonująco, patrząc jej z niezmąconym spokojem
w oczy, że Mandy z ociąganiem dała się udobruchać.
- Myślę, że serce miałeś na miejscu. - Uśmiechnął się i zrobił
wyraźny ruch w jej stronę. Natychmiast powstrzymała go stanowczym
gestem. - Szkoda tylko, że musiałeś tak paskudnie skończyć.
Jego uśmiech zbladł trochę, ale potem znów się ożywił.
- Niespecjalnie, Mandy. Mój pierwotny plan, by przekonywać
ludzi, że jestem z zarządu, nie jest nawet w połowie tak dobry, jak ten
z miodowym miesiącem.
To niesamowite, pomyślał spuszczając oczy, jak można prawdę
dopasowywać do sytuacji, jeżeli się tylko chce nad tym popracować.
- Z zarządu? - prychnęła Mandy. - Nie, żebym chciała ci robić
przykrość, Joe, ale mniej wyglądasz na zapracowanego biznesmena
niż kaczor Donald. Poza tym masz poważniejszy problem. Co się
stanie, jeśli pojedzie z nami jakiś inny kamerzysta?
- Powiedziałem ci już, że to będzie ten właściwy - zapewnił ją,
myśląc gorączkowo, jak by tu zmienić niepostrzeżenie temat. Fakt, że
Mandy nie była na tyle głupia, by wpadać w zastawiane na nią pułapki
bez cienia wątpliwości, tylko uatrakcyjniał całą zabawę. - Nie
wyobrażam sobie lepszego miejsca jak Atlantic City, żeby go choć
trochę poznać, przyjrzeć się jego zwyczajom. On i tak wpadnie
prędzej czy później, biorąc pod uwagę informacje, które już mam o
nim.
- Uprawia hazard? - Mandy czuła, że wypowiada oczywisty
wniosek.
Josh potrząsnął przecząco głową.
- Pije jak smok - zmyślił na poczekaniu. Nie chciał, by Mandy
łaziła w kasynie za rzekomo podejrzanym kamerzystą, licząc
wszystkie żetony, które wyda. - Poza tym lubi kobiety, musisz więc
uważać, by nie poświęcać mu zbyt dużo uwagi. W końcu nie mogę
być z tobą przez cały czas.
Stwierdzenie to natychmiast przywołało wcześniejsze obawy
Mandy, spychając na plan dalszy kamerzystę i własne plany kariery
detektywa.
- No i przede wszystkim trzeba ustalić nasze zasady - zaczęła,
ryzykując szukanie papieru i długopisu, żeby zrobić listę. - Pozycja
numer jeden: ustalenia w sprawie spania.
Josh usiadł wygodnie z rękoma skrzyżowanymi na piersiach.
- Zanim posuniesz się dalej, panno Tremaine - przerwał jej
sztywno - przyjmij do wiadomości, że ja nie jestem z tych facetów.
Mam zamiar spać na kozetce, nie rozwijaj więc tego tematu.
Mandy posłała mu długie, trzeźwe spojrzenie, potem pochyliła się
i zaczęła pisać.
- Dobrze. Pozycja numer jeden: Joe śpi na kozetce. Pozycja numer
dwa: publiczne okazywanie emocji. - Popatrzyła na niego, a jej twarz
przybrała wyraz powagi. - Nie martwię się o publiczne obejmowanie.
Telewizja chce zrobić film o parze przeżywającej miodowy miesiąc,
wnioskuję więc, że zależy im na trzymaniu się za ręce i robieniu do
siebie maślanych oczu, ale na tym koniec. Pamiętaj, iż mam
opanowane również inne chwyty, a nie tylko ciągnięcie za włosy.
Josh odruchowo dotknął obolałego miejsca i skinął głową.
- Punkt numer trzy: zdrobnienia - powiedział, wskazując na jej
rękę i wyrażając w ten sposób wolę przelania swych myśli na papier. -
Zgadzam się na „kochanie”, „najdroższy”, no, w ostateczności „mój
miły”. Nie zgadzam się na żadne „słoneczko”, „słodziutki”, czy coś w
tym rodzaju.
Mandy
zapisała
skrupulatnie
każde
słowo,
po
czym
zdecydowanym ruchem podkreśliła to ołówkiem.
- W porządku. Żadnych denerwujących zdrobnień. Wiadomość
przyjęta i zrozumiana, Laleczko.
- To świetnie, Rudzielcu - odparował Josh bez zmrużenia oka. -
Widzisz, wiedziałem, że potrafimy wypracować jakąś metodę ku
obustronnemu zadowoleniu. - Powiedział to z tym swoim krzywym
uśmieszkiem, do którego Mandy zaczynała się powoli przyzwyczajać.
- Naprawdę? - spytała, podchodząc do drzwi wejściowych.
Otworzyła je zaraz, dając tym samym niezbyt może grzeczny, ale
wyraźny znak, że uważa rozmowę za zakończoną. - W takim razie
powiedz mi, dlaczego czuję się, jakbym wylądowała z trzaskiem w
samym środku starego filmu z Doris Day? - dodała, kiedy przechodził
obok niej.
Zanim mogła zaprotestować, pochylił się szybko nad nią i dał jej
całusa w sam czubek noska.
- Bo ona też miała piegi - przypomniał jej. - Jednak Doris była
blondynką. A twoje rude włosy podobają mi się bardziej. Do
zobaczenia jutro wieczorem, Amando Elisabeth.
Chciała chwycić go za ramię, by go zatrzymać, ale nie zdążyła.
Był już prawie na półpiętrze, kiedy krzyknęła za nim:
- Przecież do Atlantic City wyjeżdżamy w sobotę. A jutro jest
dopiero piątek.
Zatrzymał się na schodach, by się do niej uśmiechnąć, ale tym
razem zdecydowała, że ten uśmiech wcale się jej nie podoba.
- Tak, wiem o tym. Wstąpiłem dzisiaj do telewizji i Vic Harrison
dał mi szczegółowy plan wyjazdu. Ich ekipa odbierze nas tutaj w
sobotę o siódmej trzydzieści, więc najlepiej będzie, jak wprowadzę się
tu w piątek wieczorem. Nie chcemy chyba zepsuć wszystkiego, zanim
jeszcze się coś zaczęło, prawda?
- Zapomnij o tym - krzyknęła Mandy, po czym natychmiast
ściszyła głos, przypominając sobie o swej wścibskiej gospodyni. - Nie
możesz tu zostać na noc - wyszeptała - pani Thorton by się chyba
okociła!
- W takim razie dostanie się do księgi rekordów Guinessa. - To
musiało wystarczyć Mandy za cały komentarz.
Posłał jej całusa, odwrócił się na pięcie i zniknął, zostawiając
osłupiałą dziewczynę samą na schodach.
- No i mamy pięknie zawiązaną sieć intrygi - stwierdziła Jeanne
Tisdale następnego dnia rano, obserwując Mandy chodzącą nerwowo
tam i z powrotem po małym gabinecie w przedszkolu. - Mówiłam ci
przecież, żebyś na samym początku powiedziała całą prawdę. Co
dalej, Amando? Czy naprawdę sądzisz, że ten osobnik, Joe, jest
agentem rządowym, czy jak go tam przedstawiłaś?
Mandy zaprzestała swej wędrówki i opadła ciężko na krzesło.
- Wiem, że brzmi to idiotycznie, jak wszystko inne, co się ostatnio
zdarzyło, ale wyglądało na to, że mówił szczerze. Joe musiał
wiedzieć, że ten kamerzysta, którego śledzi, jedzie z nami, wiedział
również tyle innych rzeczy. Z całą pewnością bardzo się w to
zaangażował, wrócił przecież do telewizji pogadać z Vikiem
Harrisonem i tak dalej. Ach, zresztą sama nie wiem już, co o tym
wszystkim myśleć.
- To pozwól mi w takim razie na małą wskazówkę. Myślę, że
powinnaś pójść po zakupy - podpowiedziała spokojnie Jeanne.
- I ty, Brutusie, przeciwko mnie?
- Jeśli oznacza to, że twój pseudomąż zgadza się ze mną, to
popieram jego dobry smak. Wygląda na to, że twoja koncepcja
ubierania się sprowadza się tylko do zakładania na siebie dżinsów.
Czy kiedykolwiek miałaś suknię koktajlową?
Mandy miała i to bardzo wiele. Zostawiła je wszystkie, zanim
przeniosła się do Allentown, bo nie chciała zabierać ze sobą zbyt
wielu wspomnień. Ale to teraz i tak nieważne.
- Joe bardziej interesował się moimi szlafrokami.
Jeanne zastanowiła się przez chwilę.
- To racja, myślę, że będziesz potrzebowała zestawu skromnych,
białych peniuarów. Wiesz, śniadania nowożeńców, itp.
- Joe woli czarne.
- To wspaniale.
- Też tak myślę. Kupię sobie jakiś peniuar, aby mieć w czym
występować przed kamerami, ale na pewno nie taki, żeby coś przez
niego przeświecało. Przez resztę czasu będzie musiał polubić moją
koszulkę z Ziggym i mój stary płaszcz kąpielowy. W końcu nie jadę
tam przecież po to, by na nim robić wrażenie.
- W jakim hotelu się zatrzymacie? - spytała Jeanne, czując, że już
najwyższy czas, by zmienić temat. Amanda była już pełnoletnia i
miała swoje własne życie.
- W Hotelu Tropicana. Leży tuż przy promenadzie. Słyszałaś o
nim?
Jeanne zastanowiła się przez chwilę, starając się sobie
przypomnieć ten hotel z jedynej autobusowej wycieczki do Atlantic
City, którą odbyła razem z kościelnym zespołem matki.
- O tak, pamiętam go. Chyba wygrałam tam wtedy dwadzieścia
dolarów. Oczywiście później przegrałam je gdzie indziej.
- Nie, hazard mnie nie bierze. - Mandy wyglądała na
przestraszoną. - Uważam, że to głupie. Czy myślisz, że ktokolwiek
pozwoliłby sobie na zbudowanie tylu kasyn, gdyby hazardziści
wygrywali więcej, niż przegrywają? Poza tym stanie w ciemnym,
zadymionym pomieszczeniu, wrzucanie żetonów i oglądanie
wirujących owoców jest śmiertelnie nudne.
- Święte słowa - zażartowała Jeanne i sięgnęła po książkę
telefoniczną, szukając numeru do swojego ulubionego sklepu. -
Zadzwonię do Marion i powiem, że jesteś w drodze. I nie przejmuj
się, w jej sklepie są nie tylko poliestry. Wybierz sobie przynajmniej
dwie suknie wieczorowe i kilka prostych sukienek na dzień. Kup to na
mój rachunek, a później oddasz mi w ratach. O.K.?
- Tak, matko - zgodziła się Mandy uroczyście. Wiedziała, że w
takich przypadkach lepiej nie dyskutować z przyjaciółką. Obeszła
biurko, przytuliła Jeanne, po czym zabrała jej portmonetkę i
podskoczyła do drzwi. - Wyślę ci kartkę, Jeanne. I założę się, że
będzie to jedyna kartka z podróży poślubnej panny młodej ze
słowami: „chciałabym, żebyś tu ze mną była”!
Josh sam wybrał się po małe zakupy tego popołudnia. Kupił dwie
pary kąpielówek, trochę przyborów toaletowych i coś, czego nigdy
wcześniej nie nosił: piżamę. Bawił się przez chwilę pomysłem
kupienia jedwabnej z sercami przebitymi strzałą Kupidyna, ale bał się
trochę o reakcję Mandy. Skończyło się więc na dwóch jedwabnych
wprawdzie, ale za to prostych piżamach koloru ciemnoczerwonego i
pasującym do nich płaszczu kąpielowym.
Potem wrócił do WFML na kolejne spotkanie z ojcem, który miał
do niego tym razem już kilka konkretnych pytań.
- Rozmawiałem z mamą, która mówiła, że nic nie słyszała o
twoich planach wyjazdu do domu - rozpoczął Philips senior. - Twoja
sekretarka też o niczym nie wie. Więc gdzie się w końcu wybierasz,
synu? Na jakieś zwariowane żagle na Karaibach?
- Tato, mam trzydzieści dwa lata - powiedział Josh, potrząsając ze
smutkiem głową. - Mam nadzieję, że zawsze byłem dobrym synem,
lojalnym, pilnym i pracowitym. Dlaczego więc wciąż robisz ze mnie
Don Juana?
Matt Philips przysiadł na rogu biurka i uśmiechnął się.
- Ponieważ sam wtedy czuję się młodszy. Poza tym razem z
matką musieliśmy odpierać ataki różnych młodych panienek, które
miały ochotę na twoje ciało, od kiedy skończyłeś drugą klasę.
- Cóż mogę na to poradzić, skoro przejąłem w tym względzie
legendę po swoim sławnym ojcu? - Josh z przyjemnością obserwował
jego zakłopotanie. - Ale tym razem nie trafiłeś. To tylko czysty
biznes.
- Popraw mnie, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, iż robimy
interesy razem. Jak to wiec możliwe, że ja o niczym nie wiem? - Matt
chciał, by zabrzmiało to beztrosko, ale czuł, że coś wisi w powietrzu i
wiedział, że to mu się nie podoba. - Nie zasłużyłem na twoje
zaufanie?
Josh, krzywiąc się nieznacznie, zaczął rozcierać sobie bolącą
szyję.
- Przykro mi, tato, ale to nie jest mój sekret i nie mogę go
ujawnić. Chciałbym jednak poprosić cię o dwie przysługi, O.K.?
- Słucham, ale nic nie obiecuję, dopóki nie będę wiedział, o co
chodzi.
Josh napisał nazwisko i adres na kawałku papieru i podał go ojcu.
- Pierwsza, to mały, techniczny drobiazg, który odkryłem
poprzedniego dnia. Sam bym to załatwił, ale nie mam już czasu. Po
prostu powiedz Vikowi Harrisonowi, disc jockeyowi z popołudniowej
zmiany, aby przygotował duplikat wieży stereo i wyjazdu na miesiąc
miodowy, jako nagrody dla zwycięzcy konkursu z ubiegłego tygodnia.
Niech powie na antenie, że to z uwagi na remis czy coś takiego.
- To wygląda dość prosto. A druga przysługa?
Josh ponownie coś napisał i wręczył ojcu.
- Tu jest numer telefonu, pod którym będzie mnie można znaleźć.
To hotel. Ale proszę, tato, skorzystaj z niego tylko w naprawdę
awaryjnej sytuacji. Jak będziesz dzwonić, pytaj o Joe'ego Tremaine'a,
i na Boga, nie podawaj swojego nazwiska, jeżeli telefon odbierze
kobieta.
- Źle to zaplanowałeś, synu. Oznacza to bowiem, że jeżeli
odbierze mężczyzna, powinienem odłożyć słuchawkę. - Matt
popatrzył najpierw na numer telefonu, a potem na siedzącego z
niewinną miną syna. - Kto to, do licha, jest Joe Tremaine?
- To ja, tato, przynajmniej przez najbliższe pięć dni.
Oczy starszego mężczyzny zwęziły się, a próba zrozumienia całej
sytuacji zakończyła się fiaskiem.
- Jesteś w jakichś tarapatach, synu?
Josh skończył rozcierać szyję.
- Można by tak powiedzieć, tato. Pamiętasz faceta o nazwisku
Alexander Tremaine?
- Alexander Tremaine, Alexander Tremaine - powtórzył w
zamyśleniu Matt, po czym ponownie spojrzał na trzymaną w ręku
kartkę. - Joe Tremaine. No jasne! Teraz wiem, dlaczego to nazwisko
zabrzmiało mi znajomo. Przecież to już było tak dawno, trzy lub
cztery lata temu. Paskudny interes. - Poczuł dziwne ssanie w żołądku,
gdy przypomniał sobie, jak Josh wtedy zareagował. - Josh, co u licha
się dzieje?
- Tylko drobny rewanż, tato. Długo czekałem na to, by zobaczyć
Alexa Tremaine'a na kolanach. A teraz myślę, że znalazłem sposób.
- Dave Benjamin był twoim dobrym przyjacielem i wiem, jak
ciebie to załamało. Rozumiem, jak się czujesz, ale czy naprawdę
myślisz, że nawet Dave by pochwalił to, co planujesz?
Twarz Josha spoważniała.
- Chcę to zrobić dla Dave'a. Nie, żebym specjalnie szukał, jakby
się tu odgryźć, ale okazja sama wpadła mi w ręce. Dostanę go, tato,
wiem o tym.
- Zgodnie z prawem?
- Zgodnie z prawem, tato, naprawdę.
- Moralnie?
Josh odwrócił oczy od nieustępliwego spojrzenia ojca.
- Nic nie jest do końca czarne lub białe, wiesz o tym. - Josh...
- Rety, która godzina! - Josh złapał za kurtkę, tym razem była to
sportowa bluza z białego jedwabiu, i popędził w stronę drzwi. - Muszę
pędzić. Ucałuj ode mnie mamę. Będę w kontakcie.
- Joshua!
Wzdychając ciężko, Josh zawrócił i stanął ponownie przed ojcem.
Matt spoglądał na niego przez chwilę, próbując wyczytać coś z jego
oczu. W końcu machnął ręką.
- Dobrze, idź, jeśli uważasz, że musisz. Ale pamiętaj o jednym,
synu. Zemsta bardzo często jest bronią obosieczną. Uważaj, żebyś nie
skończył wśród pokonanych.
Nagle, bez ostrzeżenia, stanęła mu przed oczami niewinna twarz
Mandy.
- Tak, tato. Powoli zaczynam zdawać sobie sam z tego sprawę.
Ale z powodów, które nie mają absolutnie nic wspólnego z
Alexandrem Tremaine'em jest już za późno na zmianę planów.
Była już prawie dziesiąta wieczorem, a Joe jeszcze się nie
pojawił. Mandy zaciągnęła zasłony, wyglądając przez okno chyba z
dziesiąty raz w ciągu ostatnich kilku minut, i bardzo starała się nie
denerwować. Omiatając ponownie spojrzeniem pokój, poukładała raz
jeszcze w myślach pościel i poduszkę, skrzętnie złożone w jednym
rogu krótkiej kanapy.
Może powinnam rozłożyć i pościelić kanapę, zanim tu przyjdzie,
pomyślała, przygryzając wargę. Nie, bo wtedy by wyglądało, że
czekałam na niego. Zebrała z kanapy pościel i odniosła ponownie do
sypialni, by sprawić wrażenie, że w ogóle się go nie spodziewa.
- I w ten sposób narażę się na złośliwe komentarze o tym, gdzie
zaplanowałam spędzenie przez niego nocy - powiedziała do siebie
głośno. - Nie ma mowy. - Pościel ponownie wylądowała na kanapie.
Opuszczając swój posterunek obserwacyjny w pokoju, udała się
do sypialni i po raz ostatni poddała inspekcji zawartość swojej
walizki. Czarna sukienka, którą sugerowała Jeanne, leżała na samym
wierzchu, staranie zawinięta w delikatny papier.
- Podstawowa, niezastąpiona czarna suknia - podsumowała
Marion, kiedy Mandy aż zaniemówiła na jej widok. Była bardzo
seksowna, z jedwabistego, lejącego się materiału, na cienkich
ramiączkach.
Wiedziała od razu, że na jej widok Joe zwariuje. Na myśl o tym
uśmiechnęła się i pod wpływem nagłego impulsu stwierdziła krótko:
- Biorę to!
Teraz jednak, gdy stała sama w sypialni i czekała na rzekomego
męża, który miał spędzić noc na kanapie w sąsiednim pokoju,
wcześniejsza odwaga opuściła ją całkiem.
- Musiałam zupełnie postradać zmysły. - Wyciągnęła rękę po
sukienkę z zamiarem powieszenia jej w szafie, by potem oddać do
sklepu. Ledwo jednak dotknęła opakowania, usłyszała głośne pukanie
do drzwi wejściowych i cofnęła rękę jak oparzona.
- O Boże, zaczyna się - wyszeptała, chwytając się za nagle
rozdygotany żołądek. Spojrzenie w lustro zajęło jej tylko ułamek
sekundy. Zdążyła jednak zauważyć, że zjadła prawie całą szminkę i
sięgnęła natychmiast po pomadkę, by to naprawić.
- Juuuhuuu, Mandy! Twój chłopak wrócił do domu!
Otwarta szminka wypadła jej z ręki, łamiąc się na pół, kiedy
wylądowała na toaletce.
- Zabiję go. - Zawrzało w niej i popędziła, by otworzyć mu drzwi,
zanim zdąży powiedzieć coś jeszcze. Zrobiła to akurat w chwili, kiedy
miał już zapukać ponownie, tym razem pewnie byłaby to
improwizacja solo na perkusji. - Mógłbyś zachowywać się trochę
ciszej - zasyczała ze złością. - Jeżeli obudzisz panią Thor...
- Panno Tremaine! - wyraźnie wrogi głos dobiegł ich z dołu klatki
schodowej. - Myślałam, że rozumie pani reguły tego domu. Nie ma
żadnych wizyt panów po godzinie jedenastej wieczorem.
- On nie zostaje u mnie, pani Thorton - zawołała Mandy słabym
głosem, nadeptując mocno na palec Josha, który już otwierał usta, by
temu zaprzeczyć. - I przepraszam za hałas. Naprawdę. Mój kuzyn
Harry zawsze lubił robić takie kawały.
- Pani kuzyn? - Pani Thorton bardzo chciała zobaczyć z dołu, co
się tam na górze dzieje.
- Tak, kuzyn Harry - powtórzyła Mandy, na próżno próbując
wciągnąć Josha do środka. - Harry, hmm, Higgenbottom.
- Higgenbottom? - zdumiał się Josh. - Ty to masz wyobraźnię,
Mandy. Każdy inny powiedziałby Jones.
- Nie wiedziałam, że ma pani jakichś krewnych - zauważyła
gospodyni, stawiając stopę na pierwszy stopień.
- Czy ona myślała, że wyklułaś się z jajka? - spytał scenicznym
szeptem Josh, narażając się na niechybną śmierć, gdyby Mandy
potrafiła zabijać wzrokiem.
- Panno Tremaine, jest prawie wpół do jedenastej - oznajmiła pani
Thorton. - Proszę powiedzieć panu Higgenbottomowi, że musi nas
wkrótce opuścić. - Usłyszeli, jak jej pantofle szurają cicho po
schodach, gdy gospodyni wchodziła na drugie piętro, chcąc
koniecznie spojrzeć na kuzyna Mandy.
Josh pomógł jej w tym, wychylając się przez barierkę.
- Witam, pani Thorton. Ooo, jaki ładny szlafroczek. Gospodyni
bąknęła coś niezrozumiale i przyciskając do siebie różową podomkę z
włóczki, popędziła w dół schodów. Mandy musiała mocno zagryźć
usta, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem, kiedy usłyszała
trzaśniecie drzwi na dole.
- Jedenasta wieczorem? - Josh powtórzył raz jeszcze, kiedy już
weszli do mieszkania. - Ale surowe życie towarzyskie musi pani
prowadzić, panno Tremaine.
- Jakoś sobie radzę - powiedziała z ulgą, ale zaraz jej oczy
ponownie rozszerzyły się ze strachu, gdy zobaczyła w jego ręce
walizkę. - Musiałeś to ze sobą przynieść? A co będzie, jeśli widziała
to pani Thorton?
- To jeden z powodów, dla których nie przyjechałem tu wcześniej
- wyjaśnił, stawiając walizkę pod ścianą. - Mogłem tak zrobić albo
próbować przekonywać ją, że włóczę się po nocach jako komiwojażer
szczotek. No więc, żonko - powiedział, rozglądając się po pokoju -
gotowa do łóżka?
Mandy cofnęła się o dwa kroki i spojrzała na niego szyderczo.
- No dalej, żartuj sobie ze mnie. Powoli zaczynam się do tego
przyzwyczajać.
- Co ja takiego powiedziałem? - spytał Josh obojętnie. - Jestem
niewinny, przysięgam.
- O, tak. Wszyscy mówią tak samo - strzeliła Mandy, robiąc zwrot
na pięcie.
- Co ci wszyscy mówią? No i jacy wszyscy? Dokąd się teraz
wybierasz? - Stała już teraz w sypialni z ręką na klamce. - Mandy,
znowu robisz to samo - podkreślił, potrząsając głową. - Powiedz, czy
często odgrywasz sceny balkonowe?
To powstrzymało ją na chwilę.
- O co ci chodzi? Czy insynuujesz, iż pozuję na uwodzicielkę? A
może spodziewasz się, że mam tu stale jakichś mężczyzn, co? Może
trzech z nich właśnie schowało się w klozecie, nie pomyślałeś o tym?
Wiesz co, powiem ci coś, Joe Tremaine'ie, czy jak ciebie tam zwą...
Josh podszedł do niej szybko i złapał ją ręką za podbródek,
unosząc jej głowę tak, że musiała na niego spojrzeć.
- No, no, Doris, kochanie, nie musisz wcale robić tak dalej.
Przyrzekam, że będę grzeczny. Naprawdę nie daj się ponosić swej
fantastycznej wyobraźni, po to, by mnie przekonać, że jesteś tylko
niewinną ofiarą intrygi, w dodatku uknutej przez kogoś innego.
Mandy zlustrowała go od stóp do głów, po czym odsunęła się od
niego.
- To możesz jednym uchem wpuszczać, a drugim wypuszczać,
kowboju - warknęła. Zrobiła dwa kroki do tyłu i zatrzasnęła drzwi tak,
że musiał uskoczyć, żeby nie dostać nimi w nos.
- Wnoszę z tego, że śpię na kanapie, prawda? - zawołał przez
grube, ciężkie drzwi.
Później, z uśmiechem zadowolenia, wszedł do kuchni, by wziąć
sobie szklankę mrożonej herbaty.
Z sypialni, stojąc z metr od drzwi, Mandy zawołała miękko:
- Kanapa rozkłada się w łóżko, Joe. Nie chciałabym, żebyś spał na
nie rozłożonej, bo rano mógłbyś obudzić się z bolącymi plecami,
biedaku. - Teraz, kiedy jej samopoczucie na temat całego
przedsięwzięcia zdecydowanie się poprawiło, sięgnęła po swoją
koszulkę nocną z Ziggym.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mandy budziła się wolno i wbrew własnej woli. Jej ręka zaczęła
po omacku poszukiwać guzika, którym miała nadzieję wyłączyć
budzik, tymczasem głowa była nadal szczelnie przykryta poduszką. W
końcu niechętnie podniosła jeden jej róg i mrużąc oczy starała się
skoncentrować na podświetlonej tarczy.
- Szósta - jęknęła, opuszczając poduszkę na miejsce.
Miała nadzieję, że pośpi jeszcze ze trzy godziny, zanim będzie
musiała stawić czoło rzeczywistości. W końcu to sobota, dzień wolny
w przedszkolu. Nie było więc żadnego powodu, by zrywać się o tej
barbarzyńskiej godzinie.
W pokoju zaległa cisza, nie dłużej jednak niż na dziesięć sekund.
Po chwili poduszka poleciała w powietrze, a Mandy siadła z
przerażeniem na łóżku. Wielkie nieba, już szósta. Mam więc zaledwie,
próbowała zmusić mózg do wykonania prostych obliczeń, nieco
ponad godzinę, by się całkiem przyszykować!
Gdybym jeszcze nie spędziła paru bezsennych godzin ostatniego
wieczoru, pomyślała ze złością. Przypomniała sobie, jak jej
satysfakcja, kiedy zatrzasnęła Joshowi drzwi przed nosem, szybko
zniknęła. Odcięła się w ten sposób również od klimatyzacji, która
szumiała sobie spokojnie w sąsiednim pokoju. Było już dobrze po
północy, kiedy wiaterek wiejący przez otwarte okno sypialni
wychłodził w końcu pomieszczenie do tego stopnia, że mogła zasnąć.
Wzięła do ręki szlafrok i przez małą szparkę w drzwiach wyjrzała
do sąsiedniego pokoju. Josh spał jeszcze. Odpowiadało jej to, bo
chciała najpierw wykąpać się i ubrać, zanim będzie zmuszona się z
nim spotkać. Nie mogła powstrzymać uśmiechu, kiedy zobaczyła, że
kanapa została nie rozłożona, a Josh, nadal w tym samym stroju co
wczoraj, leży rozwalony w połowie na podłodze.
- Ciiicho, dziecinko - szepnęła, uśmiechając się szerzej.
Po raz pierwszy od trzech lat, jak tu mieszkała, zamknęła na klucz
drzwi od łazienki i po dziesięciu minutach leżenia w swej ulubionej
kąpieli z bąbelkami czuła się znakomicie odświeżona. Potem umyła
włosy i wysuszyła je suszarką. Następnie wzięła się za makijaż. Gdy
skończyła, założyła szlafrok, pozbierała do plastikowej torby przybory
toaletowe, które chciała z sobą zabrać, i podeszła do drzwi łazienki.
Przekręciła gałkę w jedną, potem w drugą stronę.
- Zacięły się - powiedziała do siebie i nacisnęła mocniej. - Nadal
są zablokowane - stwierdziła, tym razem odrobinę głośniej. Musiała
się ubrać i dokończyć pakowanie, najchętniej zanim jej nieproszony
gość się obudzi.
Poczuła mdłości, kiedy wyobraziła sobie ekipę telewizyjną,
czekającą na nią zablokowaną w łazience, w dodatku w starym
szlafroku.
- Joe powie im wtedy jeszcze raz, że jestem nieco nerwową panną
młodą i znowu zaczną się kpiny na mój temat - zwróciła się do drzwi,
które nadal były tak samo zamknięte, jak przedtem. - No pewnie, wy
też jesteście po jego stronie, co? - Czując, że znów stała się ofiarą
przypadku, Mandy z wściekłością je kopnęła.
- Ałłła! - wrzasnęła i zaczęła dziko skakać na jednej nodze.
Dopiero po chwili usiadła i zaczęła rozmasowywać bolący palec. -
Zapomniałam, że jestem bez butów.
- Masz zamiar siedzieć tam przez cały dzień? - dobiegł do niej
głęboki głos. - Pozbierałem już prześcieradła i schowałem pościel do
szafki. Teraz chcę wziąć szybki prysznic i się ogolić. Dalej
7
Mandy,
pospiesz się.
- Typowy facet - powiedziała Mandy do umywalki, kiedy w
końcu udało się jej wstać. - Absolutnie błyskotliwy od rana. Dziwię
się, że nie zażądał jeszcze kawy.
- A gdzie jest kawa? - zabrzmiała skarga Josha jak na zawołanie. -
Nic nie mogę znaleźć w tej twojej kuchni. Mandy? Jesteś tam? -
Przycisnął ucho do drzwi i usłyszał tylko niezrozumiałe mruczenie. -
Amando Elisabeth! No dalej, wychodź, gdziekolwiek jesteś.
- Zablokowałam drzwi - krzyknęła Mandy głośno, zwijając ręce w
trąbkę, żeby mógł ją usłyszeć przez grube drewno. Odczekała chwilkę
i zapukała mocno pięścią w drzwi. - Słyszysz mnie?
Josh odskoczył, chwytając się za ucho.
- Słychać cię aż w Filadelfii, kobieto - odkrzyknął. - Otwórz!
- Już ci mówiłam, że je zablokowałam - powtórzyła Mandy
cierpliwie.
Mężczyźni są naprawdę tępi, pomyślała.
Josh miał fatalną noc. Rano obudził się, czując się jak precelek.
Poza tym nie wypił jeszcze kawy. Jego matka powiedziałaby Mandy,
że Josh zanim nie wypije kawy, nie stanowi zbyt pięknego widoku.
Niestety Mandy nie znała matki Josha.
- Brawo Mandy, że zamknęłaś drzwi. To teraz je otwórz, do licha.
- Kiedy nie mogę - poskarżyła się, a w jej głosie pojawiło się
lekkie zdenerwowanie. - Ten durny zamek się zaciął.
Upłynęła prawie minuta, podczas której Mandy słyszała męski
głos, mruczący przeróżne przekleństwa.
- Dlaczego więc zamykałaś się w środku, Amando Elisabeth,
skoro wiedziałaś, że zamek się zacina? - W brzmieniu głosu Josha
natychmiast rozpoznała ten sam ton, którego używała, kiedy starała
się dowiedzieć od trzylatka, dlaczego wrzucił kanapkę z kiełbasą do
akwarium.
Jej nastrój natychmiast stał się bardziej wojowniczy.
- Bo brałam kąpiel, kiedy, być może, jakiś maniak seksualny spał
w sąsiednim pokoju. Dlatego! - odszczeknęła gniewnie.
- Zmień to na potencjalnego mordercę, idio... - Impulsywna tyrada
Josha została nagle przerwana, kiedy uświadomił sobie istotę sytuacji,
w której się znaleźli. Jeśli nie uda mu się otworzyć szybko tych drzwi,
ekipa telewizyjna przyjedzie, by ich odebrać i zobaczy pannę młodą
zamkniętą w łazience. - Gdzie masz skrzynkę z narzędziami? - starał
się nadać swemu głosowi spokojny i pocieszający ton.
- Nie mam skrzynki z narzędziami. Mam tylko śrubokręt, którego
poprzednio używałeś, i inne drobiazgi w szufladzie koło zlewu. Co
chcesz zrobić? - Usłyszała, jak odchodzi. - Joe? - Przyłożyła głowę do
drzwi, ale nic nie usłyszała. - Joe! - zawołała jeszcze raz, czując się
nagle opuszczona.
Głośny huk dochodzący od kuchni i wściekły okrzyk, który
nastąpił zaraz po tym, przerwały te dywagacje. Mandy przyłożyła
szybko rękę do ust. Zapomniała mu powiedzieć, że szuflada w kuchni
jest złamana i spada zawsze, kiedy się ją zbyt mocno wyciągnie.
- Joe? Co się stało? - spytała nerwowo, słysząc odgłosy
dochodzące z pokoju.
- Ta cholerna szuflada spadła mi na nogę, tak jakbyś o tym nie
wiedziała. To mieszkanie jest pełne wszelkich pułapek - odkrzyknął
ze złością, oglądając podrapaną kostkę.
- Jesteś pomylony, Joe Tremaine'ie, czy jak cię tam zwą - zawyła
w odpowiedzi, dotknięta do żywego.
Wstał i podszedł do drzwi łazienki, utykając lekko, z
przygotowanym młotkiem i śrubokrętem.
- Jak tylko zdejmę te nieszczęsne drzwi z zawiasów, zamorduję
cię, Amando Elisabeth Tremaine - warknął. - Chcę, żebyś o tym
wiedziała.
Mandy usłyszała skrzypienie. Musiała zatkać usta ręcznikiem, by
nie wybuchnąć śmiechem, kiedy zdała sobie sprawę, w jak
absurdalnej sytuacji się znalazła.
- Wygląda na to, że jesteś nieco zdenerwowany. Czy to oznacza
koniec miodowego miesiąca, Serduszko? - zapytała, zanim usiadła na
brzegu wanny, opanowana niekontrolowanym chichotem.
Josh siedział niedbale, wbity w tylny, pluszowy fotel niebieskiej
limuzyny, lecząc w ciszy rany tego poranka. Tak jak się rozpoczęło,
tak trwało już pechowo dalej. Kiedy w końcu udało mu się usunąć
drzwi od łazienki, Mandy powitała go obrażonym spojrzeniem i
poleciła natychmiast założyć je z powrotem, strasząc przy tym panią
Thorton. Po czym poszła boso do sypialni, by się ubrać, zostawiając
go z drzwiami w rękach.
Zanim sam wziął kąpiel, nie mógł sobie przypomnieć, kiedy
ostatni raz kąpał się w wannie, chyba w dzieciństwie, z gumowymi
kaczkami.
- Kto do diabła słyszał, żeby pod koniec XX wieku mieć łazienkę
bez prysznica? - spytał z pretensją w głosie, kiedy w końcu wyszedł z
łazienki, z papierem toaletowym poprzyklejanym w miejscach, gdzie
się pozacinał. - A twoje lustro jest nie do wytrzymania. Nie widać w
nim nic.
Przypomniał sobie teraz, że Mandy nic na to nie odpowiedziała,
uśmiechnęła się tylko i zaprosiła na kawę do kuchni. Kawa była już
zresztą zimna.
Potem pojawiła się ekipa filmowa, dziesięć minut wcześniej niż
planowano, radosna jak skowronki. Miał ochotę powoli udusić całą
trójkę lub czwórkę, jeśli dodać Mandy.
Natychmiast zapanował nieopisany chaos. Technik zaczął
narzekać na brak gniazdek elektrycznych dla swojego wspaniałego
sprzętu, a reżyser, smutna blondynka, która przedstawiła się jako Lois
Lamour, rozsiewając zapach tandetnych perfum, powtarzała w kółko,
jak fascynujące będzie filmowanie w Atlantic City.
- Zrób mi kawę - powiedział Josh, kiedy w końcu udało mu się na
chwilę przykuć uwagę Mandy.
- Przecież już dostałeś kawę, kochanie - powiedziała słodko, jak
na żonę przystało.
Uśmiechała się przy tym do kamerzysty, który oglądał ją przez
złożone dłonie, udające w ten sposób obiektyw.
- Ale jest zimna, aniołku - odparował Josh przez zaciśnięte zęby,
uśmiechając się przy tym do kamerzysty.
Tej kawy w końcu nie dostałem, przypomniał sobie teraz, kiedy
patrzył na Mandy po drugiej stronie szerokiego siedzenia.
Rozmawiała właśnie z reżyserem.
Rozmyślając, przypomniał sobie stwierdzenie Mandy, iż Bóg
karze ją za to, że chciała zrobić coś złego. Czy to możliwe, żeby on
również miał być ukarany za to, co zaplanował? Będzie to musiał
jeszcze przemyśleć.
- Od dawna jesteś reżyserem, Lois? - spytała Mandy. - To chyba
wspaniałe zajęcie.
Lois, która wyglądała na trzydzieści pięć lat, choć starała się
wyglądać na dwanaście, wypięła z dumą płaską pierś.
- Jestem w WMFL już od trzech lat. Oglądałaś może „Z kuzynką
Sussie”?
- To taki program z zabawnie ubraną kobietą? - spytała Mandy,
udając zainteresowanie. - Wokół niej siedzą dzieciaki i słuchają
ciekawych opowieści, a kuzynka Sussie śpiewa piosenki, które sama
napisała, akompaniując sobie na akordeonie? - Niech mnie diabli,
pomyślała Mandy, najgorszy show w całej telewizji. Posłała Lois
promienny uśmiech. - Uwielbiam ten program. Chcesz powiedzieć, że
reżyserujesz go w całości?
Lois promieniała, zadowolona, że jej talent został rozpoznany.
- Jestem również jego producentem. O tak, to moje dziecko od
początku do końca - przyznała skromnie i lekki rumieniec
zaczerwienił jej ziemistą cerę. - Reżyseruję też prognozę pogody w
wieczornych wiadomościach. Mam nadzieję, że mój zastępca poradzi
sobie z tym podczas mojej nieobecności.
A więc to Lois Lamour odpowiadała za pogodę, pomyślał Josh ze
złością. Pochylił się trochę do przodu, by zwrócić na siebie jej uwagę.
- To bardzo dobry program, Lois. - Zarobił tym samym na
promienny uśmiech. Uśmiech ten zbladł jednak zaraz, kiedy dodał:
- Szkoda tylko, że prezenterka jest beznadziejna. Zawsze robi
koło siebie tyle szumu.
- To moja siostra, Lena - odparła Lois, a jej dolna warga zaczęła
drżeć niebezpiecznie. - Sama ją wybrałam. Nazwisko Lena Lamour
oznacza w Allentown pogodę.
Mandy natychmiast pospieszyła jej z pomocą. Położyła rękę na
dłoni Josha, wbijając mu boleśnie paznokcie w skórę.
- Mój Joe już taki jest, że czasami lubi komuś dokuczyć. Teraz
tylko tak głupio palnął. - Spojrzała na Josha, którego oczy były
szeroko otwarte i niewinne, jak u chłopców z chóru kościelnego. - Tak
ci się tylko wyrwało, prawda, Joe, kochanie?
- Wyrwało mi się? - spytał, mrugając ze zdziwienia. - O tak,
rzeczywiście, wyrwało mi się. Oderwał oczy od Mandy, która
sztyletowała go wzrokiem, i przeniósł swe spojrzenie cherubinka na
Lois. - Tylko żartowałem, Lois - powiedział z obowiązku. - Tak
naprawdę to lubię tę dziewczynę od pogody. - Widząc, że reżyser nie
bardzo się udobruchała, brnął dalej: - Ba, ja ją wręcz kocham. Zawsze
miałem słabość do wielkich bioder. Powiedziałbym nawet...
- Joe jest trochę skrępowany tym miodowym miesiącem, Lois -
przerwała mu Mandy, zanim zdążył dodać coś więcej. - Wiesz, jacy są
mężczyźni, zawsze nerwowi, kiedy coś tylko trąci romantyzmem. To
ich onieśmiela, czują od razu, że ich wizerunek jest zagrożony, czy
coś w tym stylu. Będziesz musiała mu wybaczyć - zakończyła,
naciskając mocniej na rękę, aż w końcu zareagował.
- Tak, Lois. Chyba jestem trochę zdenerwowany całą tą telewizją.
Mandy wzięła udział w konkursie nie uzgadniając tego ze mną i
naprawdę nie wiem, czy mi się to spodoba. No wiesz, filmowanie
miesiąca miodowego. Wszystko robi się takie publiczne.
- Ale uwielbiamy nasze stereo, prawda, najdroższy? - wtrąciła
szybko Mandy, widząc, że Lois krzywi się jeszcze bardziej.
- A właśnie, gdzie stało to stereo? - spytała, a jej nastrój zmienił
się momentalnie. - Powinniśmy je sfilmować. Będziemy musieli
zrobić to po powrocie. Chyba jednak nie pamiętam, żebym widziała je
w pokoju.
- Nie, naprawdę nie widziałaś? - Josh odezwał się natychmiast,
kiedy tylko zobaczył u Mandy pierwsze objawy paniki. Miał teraz
okazję, by odpłacić jej za zimną kawę i nie zamierzał wcale z tego
zrezygnować. - To dlatego, że jest w naszej sypialni. Tuż koło skóry
białego niedźwiedzia. - Odwrócił się do Mandy, ciesząc się, że drży ze
zdenerwowania. - Czytałaś chyba to, co napisała na konkurs? Chyba
nie muszę mówić nic więcej.
Chuck, technik, który narzekał na niewłaściwe przyłącza
elektryczne, nastawił uszu na przednim siedzeniu.
- Tak, słyszałem o tym od Vika. Mówił, że to prawdziwa bomba.
Powiedział nawet, że mógłby list w całości odczytać na antenie.
- Wcale tak nie było - zaprotestowała Mandy, spoglądając to na
Chucka, to na męża. Mężczyźni tymczasem wymienili uśmiechy,
jeden ze zrozumieniem, drugi z wyraźną satysfakcją. Josh stwierdził
w końcu, że będzie się musiał postarać o kopię tego listu.
- Tak, to był wspaniały, romantyczny list.
Kamerzysta, o imieniu Herb, podniósł wzrok znad światłomierza,
który właśnie sprawdzał i spytał:
- O czym był ten list, Chuck? Uciekł mi jakoś.
Josh spojrzał na Mandy, która gapiła się na niego w bezsilnym
zawstydzeniu, i podniósł brwi.
- Chyba mam jakąś kopię w płaszczu, Herb - powiedział usłużnie.
- Chciałbyś zobaczyć?
- Będę zawsze zamawiać wielki dzbanek gorącej kawy, ledwo
tylko otworzysz oczy - Mandy przyrzekła pośpiesznie półgłosem. - I
nigdy więcej nie zamknę się już w łazience.
Josh spojrzał na nią, rozważając, czy zadowala go to drobne
zwycięstwo.
- Dobra, może ubijemy interes - powiedział cicho, sięgając po
płaszcz.
- Załatwione - Mandy nie traciła czasu. Kiedy Josh bezskutecznie
przeszukiwał kieszenie, nie mogła powstrzymać westchnienia ulgi.
- Wygląda na to, że nie mogę znaleźć. Przykro mi. - Usiadł
wygodniej w fotelu i objął Mandy. - Ale wierz mi na słowo, że list był
wspaniały. Zaraz, zaraz - dodał, zmieniając celowo temat - jesteśmy
na miejscu. Lois, mówiłaś zdaje się, że Tropicana jest tuż przy
promenadzie?
Kiedy reżyser zaczęła czytać małą broszurę o hotelu, Mandy
przysunęła się do Josha i wyszeptała mu prosto do ucha.
- Rozejm?
Josh spojrzał na nią. Dostrzegł coś na kształt zrozumienia w jej
niewinnych, zielonych oczach. Zrozumienia i czegoś więcej. Jeśli nie
myliły go przeczucia, Amanda Elisabeth Tremaine lubiła go wbrew
sobie samej. Po raz pierwszy poczuł wyrzuty sumienia.
To, co zaczęło się od żartu, szalonego figla, urosło szybko do
szansy zemsty za stare rany. I kiedy z jednej strony był przekonany, że
ma pełne prawo zrobić to, co zamierza, z drugiej czuł, że
równocześnie skrzywdzi tę niewinną dziewczynę.
Musiał za wszelką cenę zadbać, by nie połączyło ich coś
głębszego. Lepiej więc, by Mandy walczyła z nim, niż miałaby wziąć
go za jakiegoś porządnego faceta.
- Rozejm? - powtórzył jej cicho do ucha. - Na to nie ma szans.
Widząc, jak posmutniały jej zielone oczy, Josh nie potrafił jej
wyjaśnić, że sam poczuł się tym lekko dotknięty.
Apartament w Tropicanie miał wszystko, czego Mandy
oczekiwała, a nawet więcej. Był dwupoziomowy, część dzienna
połączona była z sypialnią krętymi schodami. Na dole stała wielka
kanapa, a na górze królewskich rozmiarów łóżko, Mandy nie
spodziewała się więc żadnych problemów, jeśli tylko Josh będzie
chciał dotrzymać warunków umowy.
Jak dotychczas nie było z tym większych problemów. Mandy
rozważała to, co się stało, oglądając równocześnie apartament. Bardzo
się jej podobały dywany w roślinne wzory i obrazy w salonie.
Rozpakowała się już, zanim Joe w ogóle zdążył wejść na górę i
obejrzeć sypialnię.
Kiedy jednak w końcu to zrobił, pokój nagle strasznie zmalał i
Mandy zbiegła na dolny poziom, mamrocząc coś, że chce przejrzeć
kartę hotelową.
Poczekaj, aż zobaczy łazienkę, powiedziała sobie w duchu, stojąc
przed ogromnym oknem z widokiem na promenadę. W wannie można
by się bawić okrętem wojennym. Bała się, żeby nie zrobił jakiejś
idiotycznej aluzji na temat wspólnej kąpieli pod pretekstem
oszczędności wody, czy czegoś takiego.
- Nie szukaj problemów, Mandy - powiedziała głośno do siebie. -
Z tego, że nie zgodził się na zawieszenie broni, wcale nie wynika, iż
czekał tylko na wyjście ekipy telewizyjnej, by się na ciebie rzucić. A
zresztą prawie przez cały czas zachowuje się tak, jakby cię nawet nie
lubił, więc nie ma o czym mówić.
Podeszła do kredensu, by obejrzeć tacę z owocami i powitalną
butelkę wina, przysłane przez kierownictwo hotelu.
- Chyba zjem jabłko - powiedziała po zbadaniu imponującej
piramidy owoców. - Może jedno jabłko dziennie zrobi ze mnie
gwiazdę.
- O tak, Amando Elisabeth, a może jedno jabłko dziennie zrobi
damę ze mnie? - Rozbawiony głos dobiegł ją od strony schodów
właśnie w chwili, gdy dotknęła ręką dużego, czerwonego jabłka.
Odwróciła się gwałtownie na dźwięk tego głosu. Trzymany w ręku
owoc zahaczył jednak o tacę i misternie ułożona piramida rozsypała
się gwałtownie.
- Popatrz, co przez ciebie zrobiłam! - Jedna z pomarańczy
zatrzymała się dopiero pod nogami Josha. - Musisz się w ten sposób
skradać?
- Wcale się nie skradam, tylko wchodzę normalnie do pokoju. To
nie moja wina, że byłaś tak zajęta rozmową z sobą, że mnie nie
raczyłaś usłyszeć.
- Przyznajesz więc, że podsłuchiwałeś? - Zdecydowała, że w
kontaktach z Joshem najlepszą obroną jest atak. - Głupie pytanie.
Oczywiście, że podsłuchiwałeś. Z jakiego powodu byś się do mnie
podkradał, gdybyś nie był jednym z tych dziwaków ekscytujących się
podsłuchiwaniem cudzych rozmów?
Josh nie mógł opanować uśmiechu, słysząc jej ostatnie słowa.
- Po prostu Mandy miała małą pogawędkę z Mandy, co? Czy
zastanawiałaś się kiedyś nad leczeniem? Mówienie do siebie pachnie
paranoją. - Potrząsnął głową w zadumie. - Nie wiem, Amando
Elisabeth, po prostu nie wiem.
- Ale przynajmniej nie jestem Don Juanem i Jamesem Bondem w
jednej osobie - ucięła Mandy. - Zresztą mniejsza o to. Następnym
razem chrząknij, albo inaczej daj mi znać, kiedy będziesz podchodzić
od tyłu.
- A może przydałyby się fanfary i trąbki? - zasugerował. Podniósł
pomarańczę i stanął przed Mandy. - To chyba twoje?
Mandy wzięła pomarańczę i z impetem cisnęła na tacę. Pech
chciał jednak, że trafiła akurat na krawędź i duża srebrna taca fiknęła
efektownego kozła. Zanim wylądowała na podłodze, uderzyła w
obolałą kostkę Josha.
- Co robisz, do diabła - zaklął, przewracając się na podłogę tuż u
jej stóp. - Chcesz mnie zabić, czy co?
Mandy zaczęła zbierać porozrzucane owoce.
- No? Chcesz czy nie? - powtórzył Josh. Spojrzała na niego,
mrugając w zmieszaniu swymi zielonymi, szeroko otwartymi oczami.
- Och, czekasz na odpowiedź? Przepraszam, ale myślałam, że to
pytanie retoryczne.
Josh zmrużył oczy, a na jego twarzy odmalował się wyraz
szacunku. Zdał sobie sprawę, że chyba był dla niej zbyt szorstki przez
cały dzień.
- Spokojnie, Amando. Chyba za dużo od ciebie wymagam, co?
Ale przecież wiesz, że robię to tylko dla twojego dobra.
Przysiadła na piętach, patrząc na niego rozbawiona.
- Oczywiście, że tak - powiedziała drwiąco. - Dla zasady
wprawiana jestem w zakłopotanie, obrażana i wykpiwana, to bardzo
dobrze robi na charakter. Dziękuję, Joe, bardzo dziękuję. - Podniosła z
podłogi ostatnie owoce i postawiła tacę na stole.
Josh z trudem wstał na nogi, zanim Mandy udało się dojść do
schodów.
- Hej, poczekaj. Nie rozumiesz wcale, o co mi chodzi. Nie
chciałem o tym mówić, ale muszę, żeby nie wyjść na jakiegoś
zarozumiałego bałwana. Przecież wszystko zaczęło się od głupiego
kawału, prawda? Niewinnego podania się za kogoś innego, by pomóc
przedszkolu...
- Nieprawda - przerwała mu, wchodząc na schody. - Zaczęło się
od tego, że szłam do Vika Harrisona, by mu powiedzieć całą prawdę.
Potem zostałam zepchnięta do roli drugoplanowej, to jest od czasu,
jak weszłam do tej cholernej windy towarowej. I jeszcze jedno.
Josh podniósł do góry obie ręce, prosząc o ciszę.
- Dobrze, już dobrze. To wszystko moja wina. Wykorzystałem
twój dylemat do swojego śledztwa w WMFL, tak? Oszczędź mi
proszę wyliczania listy moich grzeszków, O.K.? I wróć tutaj, bo nie
znoszę robić ze swojej szyi żurawia, żeby z tobą porozmawiać.
- Dlaczego nie? Ja to zawsze robię, kiedy z tobą rozmawiam.
Zmiana ról jest chyba fair. - Mandy powiedziała to z wyraźną
wrogością, zawróciła jednak i stanęła przed nim. - Dobrze, Joe -
zakomenderowała, jak generał do podwładnego. - Mów do mnie.
Popatrzył prosto w te zielone, cholernie niewinne oczy. Jak mógł
jej powiedzieć, że zaplanował być dla niej niemiły w każdy możliwy
sposób, by ich losy nie związały się ze sobą? Jak mógł powiedzieć, że
jej oczy, ogniste włosy i wspaniałe piegi mają na niego taki wpływ, że
nie ręczy za siebie, jeżeli zostaną sami na noc, a raczej na następne
cztery noce.
- No? Czekam nadal. Mów, wyrocznio.
Josh na chwilę przymknął oczy, przygotowując się na to, co
musiało być powiedziane.
- Nie chcę, żebyś mnie polubiła - powiedział wreszcie, kiedy
Mandy wzdychając z rozczarowaniem właśnie się od niego odwracała.
Dwie rzeczy udało mu się osiągnąć z całą pewnością. Po
pierwsze, Mandy zamarła na moment, po drugie zaś, zwrócił na siebie
niepodzielnie jej całą uwagę. Bardzo powoli odwróciła się na pięcie,
by na niego spojrzeć. Wkrótce na jej twarzy pojawił się nieśmiały
uśmiech.
- Przeceniasz się, Joe - powiedziała w końcu, zastanawiając się,
czy roześmiać mu się w twarz, czy raczej go spoliczkować. - Może
rzeczywiście ubieram się jak nastolatka, jak to trafnie zauważyłeś, ale
histeryczne zachowania tego wieku mam już dawno za sobą. Możesz
mieć bardzo dobre mniemanie na swój temat, że zostawiasz za sobą
złamane serca. Twoje ego rzeczywiście do tego pasuje, nie
wspominając o garderobie. Jednak jeśli idzie o mnie, to możesz spać
spokojnie. Takie numery, to nie ze mną, kowboju.
Z tymi słowami Mandy podeszła niespiesznie do schodów i
weszła na górę. Po chwili Josh usłyszał, jak zamykają się cicho drzwi
od łazienki. Dopiero wtedy odetchnął.
- Nieźle to rozegrała - powiedział do obrazu na ścianie. - Wielkie
nieba! - wykrzyknął po chwili, kiedy zdał sobie sprawę, że tym razem
on zaczął mówić do siebie głośno. - Teraz złapała mnie na tym
samym. Unikając karcących go oczu, które - tak mu się przynajmniej
wydawało - spoglądały na niego z obrazu, Josh opuścił po cichu
apartament w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie mógłby zebrać
myśli. Niedługo mieli wszak udać się znów z ekipą telewizyjną na
spóźniony nieco lunch.
Na górze Mandy stała w progu łazienki, kiedy usłyszała głośne
trzaśniecie drzwi. Podeszła do lustra i zaczęła analizować swoje
odbicie, zastanawiając się, co w niej jest takiego, co sprawiło, że Josh
pozwolił sobie na takie właśnie stwierdzenie.
Może ma zbyt rozmarzone oczy? A może to jakieś nienaturalne
rumieńce na policzkach? Po dokładnym badaniu odrzuciła obie
hipotezy.
- A może wyglądam na zdesperowaną? - zasugerowała głośno. -
Stara panna, wychowawczyni z przedszkola, uwiedziona przez
prowadzącego śledztwo playboya, ośmiesza się, ofiarowując mu swe
spragnione miłości ciało. Nie - zdecydowała. - Taki tytuł jest za długi,
nawet jak na prasę brukową, żeby mógł na kimś zrobić wrażenie. Poza
tym, czy wydaje mu się, iż jest jakimś pogańskim bożkiem miłości,
któremu nie oprze się żadna kobieta? Zresztą powinna mu powiedzieć,
że to w końcu on pocałował ją wtedy w windzie, a nie odwrotnie.
Im dłużej Mandy mówiła do siebie, tym bardziej była wściekła.
Na Josha, za jego nieprawdopodobną arogancję, i na siebie, że była na
tyle głupia, by lubić go bardziej niż powinna. A przecież mógłby być
taki miły. Zastanowiła się jednak zaraz, czy to przypadkiem, aby nie
jego arogancja pociągała ją najbardziej?
Nawet ich poprzednie utarczki sprawiały jej w końcu
przyjemność, uznała, napuszczając wodę do wanny.
Kiedy właśnie badała palcami temperaturę wody, uderzyła ją
dziwna myśl.
- Jeżeli nie chce, bym się zaangażowała w jakieś uczucie, to
powinien raczej starać się o mnie, a nie ze mną walczyć. Całą tę
sprawę rozgrywa z gruntu źle!
Woda była dokładnie w sam raz i Mandy zanurzyła się w niej po
szyję, wielce zadowolona, bo zdała sobie sprawę, że wie coś, czego
Josh nawet nie podejrzewa.
- A ja mu tego na pewno nie powiem - rzekła uradowana. - Nie
powiem ani jednego słóweczka, które mogłoby temu skunksowi
pomóc!
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Nie będziemy was już potrzebować przez resztę dnia -
powiedziała Lois do Mandy i Josha, kiedy kelner wręczał wszystkim
menu w hotelowej restauracji. - Chuck i Herb sprawdzą nagłośnienie i
światło, a ja wybiorę się na poszukiwanie odpowiednich miejsc.
- Widziałem tę górę sprzętu, Chuck - zwrócił się Josh do technika,
który przecierał właśnie okulary, żeby przyjrzeć się lepiej karcie dań. -
Nie wierzyłem własnym oczom, że to zmieściło się w bagażniku
naszej limuzyny. Co to była za aparatura, którą pomagałem ci
wyciągnąć? Niektóre ze wskaźników przypominały mi bardzo mój
domowy odtwarzacz wideo.
- To przenośne urządzenie do playbacku. - Chuck udzielił tej
odpowiedzi, szczęśliwy jak zawsze, gdy mógł podzielić się swą
fachową wiedzą z zainteresowanym amatorem. - Możemy obejrzeć to,
co nagraliśmy.
- A później wysyłacie materiał do rozgłośni, gotowy do emisji?
To takie proste! - Josh nie mógł uwierzyć własnym uszom, tym
bardziej, że dostęp do gotowych taśm bardzo pasował do jego planów.
- To wspaniale.
- No, nie do końca - poprawiła go Lois, zadowolona, że może się
popisać przed człowiekiem, który obraził jej ukochaną siostrę, Lenę. -
W ciągu najbliższych dni będziemy robić wywiady z każdym z was,
byśmy mogli potem podłożyć wasz głos pod zmontowany materiał. Ja
oczywiście poprowadzę narrację, ale w niektórych miejscach widz
będzie miał wrażenie, że to ty lub Mandy komentujecie daną scenę.
- Wywiady z nami? - Mandy zrozumiała przynajmniej część tych
wyjaśnień. - Oddzielnie? - Zwróciła się przestraszona w stronę Josha.
- Zgadzamy się na coś takiego?
Najwyraźniej Mandy była zmartwiona, że jak zostaną rozdzieleni,
to nie uda im się utrzymać jednej wersji wydarzeń. Josh zastanawiał
się przez chwilę, czy jest to kolejny dogodny moment, by ustawić
Mandy w pionie, ale widząc błagalny wyraz jej oczu, porzucił ten
zamiar.
- Sam nie wiem, Lois - powiedział z rozwagą. - W końcu to
przecież nasza podróż poślubna i może byłoby lepiej, gdybyśmy
występowali razem. Moglibyśmy się wtedy wzajemnie uzupełniać.
Ku zdziwieniu wszystkich okazało się, że to kamerzysta Herb
podjął decyzję.
- Mnie to się podoba - stwierdził, nie odrywając oczu od menu. -
A poza tym zaoszczędzi nam też masę czasu.
- Masz jeszcze jakieś inne plany, Herb? - wtrąciła Mandy, zanim
Lois mogłaby zaprotestować. - Może chcesz się poopalać? Bo ja tak.
Chyba jestem strasznie blada jak na połowę sierpnia.
Josh skrzywił się wyraźnie. Och, nie, Mandy już bawi się w
detektywa, choć są w Atlantic City dopiero niepełne trzy godziny. A
w dodatku patrzyła na niego wzrokiem, który zdawał się mówić: „No,
nie zadasz sam paru pytań, skoro już przetarłam ci drogę?”
Może i lepiej byłoby z tego skorzystać, pomyślał, zastanawiając
się, jakie zadać pytanie.
- Czy będziecie mieli tu trochę wolnego czasu? - Pytanie to
skierował do Lois, która najwyraźniej nie mogła się doczekać na
swoją kolej.
- Niestety, wątpię w to - stwierdziła, zarabiając natychmiast na
pogardliwe prychnięcie Chucka, który najwyraźniej uważał inaczej. -
Pięć dni to niby dużo dla ciebie, Joe, ale dziś pół dnia już minęło, a
ostatni poświęcony będzie na przygotowania do powrotu do
Allentown. Zostają nam więc tylko trzy dni i cztery noce na
filmowanie.
- To zależy od reżysera - mruknął Chuck na boku do Josha.
- Wyobrażam sobie, iż kamerzysta jest tu piekielnie ważny -
naciskała Mandy, kopiąc Josha porozumiewawczo pod stołem. - To
znaczy, że wszystko by wzięło w łeb, jeśliby kamerzysta nie umiał
ująć dokładnie tego, co wskaże reżyser.
Herb spojrzał na Mandy, a jego twarz pozbawiona była zupełnie
wyrazu.
- Taak - powiedział krótko i rozejrzał się za kelnerem. - Hej, jak
się tu zamawia drinka?
Niech cię Bóg błogosławi, pomyślał Josh, słysząc kamerzystę.
Cała zabawa skończyłaby się szybciej, niż się rozpoczęła, gdyby Herb
był abstynentem.
- Nie powinnaś dręczyć pytaniami spragnionego, nie dając mu
szans na zwilżenie gardła, kochanie - zwrócił się do Mandy, która
najwyraźniej zlekceważyła poprzednie ostrzeżenie.
- A na razie będziemy jeść, pić i bawić się - wtrąciła Lois
radośnie, kiedy sama zdecydowała się już na stek. - Mamy przed sobą
pięć wspaniałych dni na cudzy rachunek, więc powinniśmy z tego
skorzystać.
Ojciec byłby purpurowy z wściekłości, gdyby wiedział, jak jego
lojalni pracownicy traktują firmowe pieniądze. Zamówienia całej
trójki były więcej niż nieskromne.
- A ty co weźmiesz, Mandy - spytał, widząc, jak się zmarszczyła,
kiedy spojrzała na ceny. - Trzeba skorzystać z okazji, jak mówi Lois.
Wybierzesz sama, czy ja mam dla ciebie coś zamówić?
Nie mając szczególnej ochoty na gulasz wołowy, który był
najtańszą pozycją, jaka znajdowała się w karcie, zgodziła się na ten
drugi wariant, mając nadzieję, że Josh wybierze coś pysznego.
- Jak mogłeś mi to zrobić!
Ledwo drzwi zamknęły się za ekipą telewizyjną, Mandy
przystąpiła do szturmu.
- Co znowu zrobić? - spytał Josh niewinnie, podchodząc do
stojącego w rogu telewizora.
- Co zrobić? Jeszcze się pytasz? - Była wyraźnie wściekła. -
Zamówić dla mnie dobrze wypieczony stek. Był jak podeszwa z buta.
- Wcale taki nie był - zaprzeczył, zmieniając programy w
poszukiwaniu sportu. - Jadłem to samo co ty i wiem, że było
wyśmienite. Po prostu nie jesteś przyzwyczajona do cywilizowanego
jedzenia, to wszystko.
- A ja musiałam to wszystko zjeść, prawda? Albo Lois i reszta
dowiedziałaby się od razu, że mój kochany mąż nie ma pojęcia, jakie
steki lubię. - Mandy zrobiła dwa kroki do przodu i rzuciła się na
kanapę. - Ale już wiem, o co ci chodziło!
Josh spojrzał na nią pytająco.
- No, o co? Naprawdę wiesz?
- No jasne, cwaniaczku, wiem.
Mandy w swojej wściekłości była wspaniała. Jej oczy zdawały się
miotać szmaragdowe błyski, a piegowata twarz była pełna wyrazu.
- W porządku. Wal więc ze swoją teorią, żeby mi wykazać, jaka
jesteś sprytna.
- Nie! - Miała ochotę podąsać się trochę, podenerwować go. Ale
kiedy się uśmiechnął, coś w niej w środku pękło. - Dobrze, powiem ci.
Chciałeś mnie ukarać za to, że starałam się wyciągnąć coś z Herba. To
przecież o nim miałeś się tu czegoś dowiedzieć. O co więc chodzi?
Nie przypuszczałeś, że potrafię go podpytać, nie zdradzając się
niczym przy okazji?
- Czujesz się trochę obrażona, co, Amando Elisabeth? -
podsumował Josh. - Biedne dziecko. Jak mogę ci to wynagrodzić? -
Potarł czoło, jakby głęboko się zamyślił. - Już wiem! - oświadczył
radośnie. - Zejdę na dół do sklepów hotelowych i kupię ci trencz.
Podoba ci się taki pomysł? - Przez chwilę zastanawiał się nad tym. -
Nie - stwierdził w końcu, widząc, jak Mandy zabija go wzrokiem. -
Nie wyglądałabyś dobrze z tymi wypchanymi ramionami i pagonami.
Miałabyś wtedy wybrzuszenia zupełnie nie tam, gdzie trzeba. A mnie
się podobają twoje wypukłości tam, gdzie są.
Mandy zerwała się na równe nogi i zaczęła gwałtowną wędrówkę
po pokoju, wymachując przy tym dziko rękoma.
- No dalej, żartuj sobie ze mnie. Cha, cha, bardzo śmieszne.
Powinieneś występować w kabarecie, Joe, czy jak ci tam na imię,
wiesz o tym?
Josh podszedł do niej i chwycił ją mocno za ręce, przerywając w
ten sposób gwałtownie jej tyradę.
- Znowu popadasz w histerię, tak jak wtedy w windzie -
powiedział jej, kiedy próbowała się wyswobodzić.
- No to co? Co zamierzasz z tym zrobić, wielki człowieku? Nie
masz pod ręką nic nowego do zaproponowania.
Czuł, że ruch jej ciała obraca wniwecz wszystkie jego dobre
intencje.
- Ach tak? Naprawdę tak myślisz? - burknął i nie dał jej czasu na
odpowiedź. Schylił się, objął ją i bez żadnego wysiłku podniósł do
góry. Trzy szybkie kroki w kierunku kanapy i po chwili oboje
wylądowali na jej miękkich poduszkach. Kiedy się przewracali,
Mandy objęła go kurczowo rękami za szyję. - Może to posłuży za
nowatorskie myślenie? - zapytał, zanim przykrył jej usta własnymi.
Wszystkie jego wcześniejsze postanowienia, wszystkie plany
legły natychmiast w gruzach, kiedy tylko poczuł po raz pierwszy
prawdziwy smak jej warg. Mandy była jedną wielką słodyczą i
jednym wielkim ogniem zarazem, była jak mocny drink, odurzająca,
nie pozwalająca się od siebie oderwać. W miarę jak jej ciało wiło się
pod nim, najpierw protestując, potem w szaleńczej pasji, poczuł, że
jego skóra, pomimo ubrania, jest rozpalona jak węgiel. Chciał więcej,
jeszcze więcej. Chciał wszystko, wszystko co chciała mu dać.
Ona zaś dawała, dawała i brała w zapamiętaniu, na jakie
pozwalały jej rude włosy i ognista natura. Robiła to bez opamiętania.
Kiedy poczuła jego ciasno przylegające ciało, straciła poczucie
rzeczywistości. Jej plany i postanowienia, wszystko to prysło jak
bańka mydlana, gdy tylko znalazła się w jego objęciach.
- Wyprowadzasz mnie z równowagi, panienko - przyznał Josh,
kiedy w końcu się opamiętali.
Mandy spojrzała mu w oczy. Były tak blisko, że wyraźnie
widziała swe odbicie. Co się właściwie stało? Czy ta wyglądająca na
zdeprawowaną dama to naprawdę ona? Nie, to chyba niemożliwe.
Musi szybko znów odzyskać kontrolę nad całą sytuacją.
- Ja wyprowadzam cię z równowagi? - zażartowała, odwracając
głowę. - Pochlebiało by mi to, gdybym nie wiedziała, że to tylko taka
krótka przygoda.
Irytujący uśmieszek powoli pojawił się na twarzy Josha, kiedy w
końcu oderwał się od Mandy i usiadł na drugim końcu kwiecistego
dywanu.
- Szybko się opanowujesz, kochanie - powiedział z podziwem.
Nie sposób było nie zauważyć drżenia rąk, kiedy przygładzał swe
ciemne włosy. - Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o sobie.
Mam nadzieję, że wybaczysz mi, jeśli zostawię cię na chwilę samą.
- Dokąd się wybierasz? - spytała Mandy z niecierpliwością,
widząc, jak Josh zbiera się do wyjścia. Spłonęła rumieńcem wstydu,
dostrzegając, że dziwnym trafem koszula wysunęła mu się ze spodni,
a nie mogła się oprzeć wrażeniu, iż sama miała z tym coś wspólnego.
- Muszę wziąć prysznic. Zimny prysznic.
Patrzyła, aż jego nogi zniknęły na szczycie schodów, potem
usiadła i z poczuciem winy zaczęła wygładzać bluzkę i spódnicę.
- Dobra lekcja - mruknęła głośno. Jej wzrok zatrzymał się na
butelce powitalnego wina, które nadal chłodziło się w wiaderku z
lodem. Nie piła często, ale zdecydowała, że teraz jest taki sam dobry
czas jak każdy inny na leczniczą dawkę alkoholu.
Mandy stała cicho przed wielkim oknem, oczarowana widokiem
słońca wschodzącego nad Atlantykiem. Chciała być teraz na zewnątrz,
na piaszczystej plaży, a może nawet na koniu galopującym po
wybrzeżu. To już było tak dawno.
Przymknęła oczy i wyobraziła sobie zapach piasku i morza,
poczuła nawet na policzkach wiatr, baraszkujący w jej włosach.
Minęło przecież już dobrze ponad trzy lata od czasu, kiedy
galopowała po plaży na swojej klaczy o imieniu Emma. Wierzyła
wtedy niezachwianie, że ma szczęście żyć w najlepszym z możliwych
światów.
Pojedyncza łza wypłynęła spod jej ciemnych rzęs i powoli zaczęła
spływać po policzku. Wzdrygnęła się, kiedy poczuła, że męska ręka
wytarła ją delikatnie.
- Melancholia o wschodzie słońca? - Josh zadał to pytanie
szeptem, który wywołał przyjemny dreszczyk na jej plecach.
Mandy cofnęła się gwałtownie, przestraszona, że jeśli nie
zapanuje nad swym nastrojem, to zaraz rzuci mu się w ramiona,
szlochając jak dziecko.
- Raczej wschód słońca w oczach - poprawiła, pociągając
delikatnie nosem, zanim opuściła draperie i pokój pogrążył się
ponownie w półmroku.
- Zgodnie z umową zamówiłam już u obsługi hotelowej kawę,
mój panie. Pełny dzbanek. Zaraz tu będzie, może więc teraz weźmiesz
szybki prysznic.
Josh czuł, że Mandy chce się go pozbyć, ale zdecydował się nie
naciskać, przynajmniej nie w tej chwili.
- To wspaniale, żono. Wiesz, chyba bym się szybko przyzwyczaił
do takiej obsługi. - Dał jej krótki, mężowski pocałunek w policzek i
skierował się w stronę schodów. - Ale kanapę trzeba będzie stąd
zabrać.
- Pod warunkiem, że razem z tobą. - Mandy spojrzała teraz na
Josha po raz pierwszy i zauważyła, że jeszcze jest w piżamie i
płaszczu kąpielowym. - Wyglądasz w tym jak facet z reklamy w
magazynie „Life”.
- Widzę, że sporo wiesz, ty moje uosobienie niewinności - odparł,
unosząc odrobinę brwi. - Myślałem, iż bardziej nadaję się do reklamy
w „Playboyu”.
Mandy udała, że się przez chwilę nad tym zastanawia i
potrząsnęła głową.
- O nie, w „Playboyu” musiałbyś występować w towarzystwie
dwóch skąpo odzianych blondynek.
- Bardzo bym chciał wiedzieć, skąd ty to wiesz?
Udając lekko obrażoną, Mandy odpowiedziała stanowczo:
- Nie spędzam całego czasu na czytaniu o królewnie Śnieżce w
przedszkolu. Wiem co nieco również o prawdziwym świecie.
Josh spojrzał najpierw na jej pozbawioną makijażu twarz, potem
białą bawełnianą bluzkę, drelichową spódnicę i płaskie sandały.
- O tak, jasne, że wiesz. Ale tylko trochę. I wiesz co? To mi się
właśnie w tobie najbardziej podoba.
Mandy odwróciła się z powrotem do okna. Przymknęła oczy,
udając, że rozkoszuje się wschodem słońca, ale tak naprawdę to
zabolały ją bardzo ostatnie słowa Josha. Gdyby tylko wiedział to
wszystko co ona, pomyślała fatalistycznie, to uciekłby od niej
natychmiast. Podobnie jak ona uciekała bez opamiętania przez
ostatnie trzy lata.
Spojrzała dokoła nie widzącym wzrokiem, celowo koncentrując
się na wydarzeniach ostatniego wieczora, by zatrzymać bieg
poprzednich myśli. Po wspólnym, późnym obiedzie z ekipą
telewizyjną w restauracji „Regent Court” Mandy wykręciła się bólem
głowy i mogli razem z Joshem odrzucić propozycję Lois, by
odwiedzić jeden z miejscowych kabaretów.
Nawet teraz, w świetle dnia, Mandy wzdrygnęła się na
wspomnienie porozumiewawczych spojrzeń wymienianych pomiędzy
Lois a Chuckiem, kiedy Josh odprowadzał ją do windy.
Trudno by im było uwierzyć w to, że dziesięć minut później
Mandy leżała już w łóżku zupełnie sama, a Josh, popijając piwo,
oglądał, jak Lakersi z Los Angeles starli na proch chicagowskie Byki.
Mandy była trochę zaskoczona. Zaskoczona i, chcąc być ze sobą
szczera, odrobinkę rozczarowana. Po szalonych chwilach na kanapie
czekała na wieczór z mieszaniną niepokoju i nadziei.
Jednak Josh miał rację, starając się nie angażować. Kiedy podróż
poślubna i jego dochodzenie się skończą, będzie mógł odejść z
czystym sercem i bez wyrzutów sumienia.
W końcu jednak powiedział jej przecież, że jest nią
zafascynowany, nawet gdyby to miała być tylko fizyczna fascynacja.
Zresztą cóż by to mogło być innego, myślała smutno, biorąc pod
uwagę fakt, że nie ukrywał swojej opinii o niej. Ludzie nie zakochują
się w melodramatycznych histeryczkach, czy jak ją tam jeszcze
określał.
Wyraźne pukanie do drzwi przerwało ciąg myśli Mandy.
Niechętnie poszła otworzyć.
- Dzień dobry! - zawołał radośnie kelner, wnosząc ciężką srebrną
tacę, którą z teatralnym gestem ustawił na stoliku. - Piękny dzień dziś
mamy, prawda?
Mandy spojrzała na niskiego kelnera, który był niemal w jej
wieku. Uśmiechał się szeroko, miał śnieżnobiałe zęby i wyglądało na
to, że nie ma żadnych zmartwień. Poczuła, iż to trochę nie fair, skoro
ona była w tak opłakanej sytuacji.
Uśmiech kelnera zbladł, ale tylko na chwilę.
- To wy jesteście tymi nowożeńcami, co wygrali konkurs? -
Strzelił palcami, przypominając sobie ten fakt. - Widziałem wczoraj z
wami ekipę telewizyjną. Ale fart. Ja też jestem aktorem, mimo że
chodzę teraz w takim uniformie. Sam zrobiłbym coś głupiego z
Sylwią, moją dziewczyną, gdybym wiedział, że tak łatwo dostanę się
do telewizji. A tak przy okazji, mam na imię Rollie. Rollie Estrada.
Nazwisko zresztą będę musiał zmienić, bo jest zbyt trudne dla mas.
Jego entuzjazm okazał się zaraźliwy i Mandy stwierdziła ze
zdumieniem, że też się uśmiecha.
- To jest to - ciągnął Rollie. - To może być przełom w twoim
życiu, jeśli to dobrze rozegrasz. Z tą czerwoną czupryną i takimi
nogami na pewno będziesz gwiazdą. Umiesz zrobić padaczkę?
- Padaczkę? - Mandy była wyraźnie stropiona. - Nie jestem
pewna. A co to takiego?
Rollie podniósł palec, jakby chciał powiedzieć: „Jedną sekundkę,
zaraz wracam”. Przeszedł szybko przez pokój i wbiegł kilka stopni na
górę. Poprawił marynarkę, a jego twarz przybrała wyraz wielkiej
powagi. Zaczął wolno schodzić z podniesioną głową, dopiero na
trzecim stopniu wyraźnie się potknął, fiknął niebezpiecznego kozła i
wylądował u stóp Mandy.
- Nic ci się nie stało, Rollie? - Mandy była wyraźnie
przestraszona, ale zanim zdołała mu pomóc się pozbierać, ten stał już
przy niej.
- Oczywiście, że nie. To właśnie padaczka. - Rollie promieniał. -
Dobre, co? Powinnaś zobaczyć, jak to robię, kiedy jestem rozgrzany.
Nagle Mandy usłyszała odgłos zbiegających po schodach stóp, a
po chwili pojawił się Josh, owinięty tylko ręcznikiem kąpielowym, z
twarzą całą wysmarowaną kremem do golenia.
- Mandy! - krzyczał z daleka. - Słyszałem, że upadłaś. Nic ci się
nie stało?
Mandy otworzyła już usta, by mu odpowiedzieć, gdy nagle Josh
na ostatnich stopniach też stracił równowagę i powtórzył
nieświadomie to samo, co przed chwilą zrobił Rollie. Krem do golenia
miał już teraz rozmazany po całej twarzy i na ramionach, a na całym
ciele widać było jeszcze błyszczące kropelki wody po nie
dokończonym prysznicu.
- Och, Joe! - Mandy uklękła przy nim, kładąc ręce na jego nagim
torsie. Modliła się, żeby tylko sobie nic nie złamał. - Na pewno nic ci
się nie stało?
- Mniejsza o mnie, do Ucha. Miałem mokre nogi i poślizgnąłem
się. - Ujął jej rękę i zaczął się jej przyglądać. - Ważne tylko, czy tobie
się nic nie stało?
Był przy tym tak poważny i tak zatroskany, że Mandy poczuła
delikatne ukłucie w sercu. Pech jednak prześladował ją od rana: z
rozmazanym wszędzie kremem, niezbyt starannie założonym
ręcznikiem i przerażeniem w oczach Josh stanowił najśmieszniejszy
widok, jaki zdarzyło się jej oglądać od lat.
Nie mogła na to nic poradzić. Choć wiedziała, że ściąga w ten
sposób na siebie burzę, przysiadła na piętach i zaczęła się śmiać.
Gorzej, dotknęła ręką twarzy, robiąc sobie nieświadomie białe placki z
kremu do golenia, a drugą ręką chciała mu pokazać bez słów, co w
tym było takiego zabawnego.
Josh zmarszczył brwi, starając się zrozumieć, o co jej chodzi.
- Co w tym takiego zabawnego? - spytał, co tylko wywołało u
Mandy nowy, niepohamowany atak śmiechu. - Do licha, Mandy, z
czego się właściwie śmiejesz?
- Myślałeś, że to... a potem sam... - Mandy bezskutecznie starała
się coś powiedzieć. - To nie ja... to on. - Wybąkała wreszcie w
przerwach pomiędzy kolejnymi spazmami śmiechu.
- Co za on? Kto taki? - Josh rozejrzał się i nagle zdał sobie
sprawę, że nie są w pokoju sami. Rollie, który bezskutecznie starał się
wtopić w podłogę, przywitał się teraz i uśmiechnął szeroko. - Kim
jesteś, u diabła? - wybuchnął Josh.
Mandy czuła, że musi interweniować, zanim Josh urwie biednemu
Rollie'emu głowę. Wzięła więc swego domniemanego męża pod
ramię:
- To Rollie Estrada, chociaż ma zamiar zmienić swoje nazwisko,
żeby go nie mylili z kim innym. Musisz przyznać, że jego białe zęby
mogą wprawić ludzi w zakłopotanie.
Josh zamknął oczy i policzył do dziesięciu. Chyba miał rację: Bóg
naprawdę postanowił go ukarać.
- Poza tym Rollie chce zostać aktorem. - Mandy wytarła ręką
twarz z kremu. - I powiedział mi, że mogę zostać gwiazdą, wiesz,
dzięki włosom i nogom, a potem pokazał mi padaczkę. Ten hałas,
który słyszałeś, to właśnie była padaczka Rollie'ego. - Na chwilę
przestała mówić, by spojrzeć na Josha. - Zrobiłeś to dokładnie tak, jak
on. A może powinieneś też wybrać karierę filmową? - spytała ze
śmiechem, świadoma, że porusza się po bardzo cienkim lodzie.
Josh zaczął obiema rękami wycierać krem. Odwrócił się do niej
na moment, rozważając, czy nie rozsmarować jej tego wszystkiego na
twarzy.
- Mandy, myślę, że jednak skończę się teraz golić, jeśli nie masz
nic przeciwko temu. - Zwrócił się do kelnera i wyciągnął w jego
kierunku lepką od kremu rękę. - Rollie, miło było cię poznać. Życzę
powodzenia w karierze.
Rollie spojrzał na wyciągniętą rękę i wiedział, że przyjdzie teraz
za wszystko zapłacić. Przez niego mogę przecież wylecieć z pracy,
pomyślał. Jeśli teraz chce załatwić całą sprawę, to trzeba z tego
szybko skorzystać.
Rollie ujął mocno dłoń Josha w swoją, czując, jak zimny krem
przecieka mu między palcami.
- Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział.
Josh popatrzył na Rollie'ego, teraz też już upapranego kremem.
- No, może niecała, Rollie - powiedział, czując, że poprawia mu
się nastrój. - Oj, niecała. Wpadnij później, przedstawię cię reżyserowi,
może znajdzie dla ciebie jakieś zajęcie w filmie, O.K.?
Rollie otworzył usta ze zdumienia.
- Pan chyba żartuje. - Nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu. -
Nie, nie żartuje pan. Na pewno nic się panu nie stało? - W pokłonach
podszedł do drzwi, odmawiając napiwku, który przygotowała mu w
międzyczasie Mandy. - Przyjdę później. I naprawdę bardzo dziękuję.
Kiedy tylko drzwi zamknęły się za kelnerem, Mandy spojrzała na
Josha, który tymczasem zaczął już wchodzić po schodach.
- Hej, mężu - zawołała za nim.
Spojrzał na nią, zastanawiając się, czy będzie się starała zarobić
jeszcze parę punktów dla siebie na jego opłakanym wyglądzie.
- Tak? - Chciał już mieć to wszystko za sobą.
Mandy przechyliła lekko głowę, a jej szmaragdowe oczy łagodnie
błyszczały, kiedy na niego spojrzała.
- Wiesz, że jesteś w porządku? Pod twymi szykownymi
ubrankami bije serce ze szczerego złota.
Josh odetchnął z ulgą. Słowa Mandy sprawiły, iż spojrzał inaczej
na cały incydent. Może warto było się poświęcić, by zasłużyć na jej
pochwałę.
- Też jesteś O.K., Amando Elisabeth - powiedział miękko. Jednak
kiedy zobaczył, że jej oczy robią się trochę mgliste, dodał zaraz: - Ale
lepiej nie bierz zbyt serio pomysłów Rollie'ego. I postaraj się, by kawa
nie wystygła, dobrze? Zejdę za chwilę na dół.
Mandy owinęła dzbanek z kawą w białą, lnianą ściereczkę i
przemierzyła pokój, by ponownie wyjrzeć przez okno. Tym razem
zobaczyła oczami wyobraźni dwa konie i dwóch jeźdźców,
galopujących obok siebie po plaży. Wizja ta sprawiła, że zaraz
poczuła się lepiej.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Późnym popołudniem Mandy nie miała już żadnych złudzeń co
do cudowności świata filmu i to nie tylko dlatego, że nigdy nie
pragnęła zostać aktorką, od czasów kiedy wystąpiła w roli kapusty w
szkolnym przedstawieniu.
Filmowanie, co odkryła z pewnym rozczarowaniem, składało się
głównie z czekania i przyglądania się, a nie występowania przed
kamerą. Z jednego powodu: Herb i Chuck spędzili prawie dwie
godziny na zakrywaniu ich wielkiego okna arkuszami białego papieru.
Wyjaśnili, że chociaż chcieli mieć zasłony rozsunięte do zdjęć, to
światło słoneczne i sztuczne mają dwa różne cienie, jedno zielony,
drugie niebieski. Dlatego trzeba było przesłonić światło zewnętrzne.
Kiedy już problem światła został ku zadowoleniu Chucka
rozwiązany, Lois wpadła na pomysł, by przesunąć kanapę pod okno.
Obawiała się, że obecność obrazów na ścianach sprawi, iż scena
będzie przeładowana. To spowodowało, że trzeba było znów zmienić
oświetlenie, co zajęło kolejną godzinę. Mandy zdecydowała się więc,
dla zabicia czasu, wziąć kąpiel.
Miała wielką ochotę wybrać się na spacer promenadą. Chciała
pójść na plażę i obserwować, jak małe dzieci bawią się w piasku.
Miała też ochotę pobawić się z nimi, czuć chłód piasku pod stopami,
zbudować zamek, a potem patrzeć, jak rozmywa go fala.
Najbardziej zaś pragnęła, żeby Josh zobaczył ją w jej nowym,
jednoczęściowym
stroju
kąpielowym
w
kolorze
szmaragdowozielonym. Marion mówiła, że wygląda w tym, jakby
miała nogi pod samą szyję. Marzyła, aby klęknąć nad nim, kiedy by
leżał na kocu na rozgrzanej słońcem plaży, i wcierać powoli olejek do
opalania w jego muskularne ramiona. Bardzo tego pragnęła, naprawdę
bardzo, każdą najmniejszą komórką swego ciała.
To z całą pewnością dużo lepsze niż spędzanie czasu w wannie,
pomyślała, obserwując Josha zatopionego w rozmowie z Herbem.
Może nawet lepsze niż zimny prysznic.
- Idę na chwilę na górę - poinformowała Lois, która właśnie
rozmyślała nad kolejnym przeniesieniem kanapy w róg pokoju, tak by
zmieściła się jeszcze lampa i stolik. Uważała, że w ten sposób będzie
mniej scenicznie, a bardziej po domowemu.
- Dobry pomysł, Mandy - zgodziła się Lois, nie odwracając nawet
głowy. - I tak będziesz musiała zrobić sobie mocniejszy makijaż.
Cieszę się, że sama to zauważyłaś.
- Masz na myśli więcej szminki? - spytała, pamiętając, że z uwagi
na dzisiejsze filmowanie nałożyła na siebie więcej makijażu niż
kiedykolwiek.
Lois zaśmiała się.
- Więcej wszystkiego, kochanie, chyba że chcesz wyglądać
później jak duch. I zrób coś ze swoimi włosami, bo takie jak teraz
wyjdą na zdjęciu zbyt płasko. A może byśmy je podtapirowali, co o
tym myślisz, Joe?
Josh uznał, że skromny wygląd jest raczej zaletą Mandy. Ponadto
nie służyło to wcale jego planom, aby Lois zmieniła ją do tego
stopnia, że nie poznałby jej nawet własny dziadek.
- Myślę, że moja żona i tak wygląda wspaniale, Lois - powiedział
powoli.
- Chcesz powiedzieć, że tak jak ty, najdroższy, kiedy dzisiaj rano
spadłeś ze schodów. Aha, Lois, czy mówiłam ci już, jaką Joe zrobił
rano padaczkę? Cały był w kremie do golenia i...
- Dobrze, już dobrze, poddaję się - przerwał Josh pospiesznie,
starając się uniknąć triumfalnego wzroku Mandy. - Jak sądzisz, Herb,
czy moja żona potrzebuje więcej makijażu? - Uznał teraz, że spytanie
kamerzysty o zdanie będzie najbezpieczniejszym wyjściem z tej
sytuacji.
Jeśli szło o niego samego, to Mandy wyglądała apetycznie jak
zwykle. Nigdy nie lubił specjalnie wymalowanych kobiet. A
szczególnie zbyt perfekcyjnie, bo bał się, że im zepsuje makijaż w
jakiejś intymnej sytuacji.
- Herb! - zawołał, widząc, że ten ignoruje go zupełnie i majstruje
coś przy kamerze.
Herb w końcu niechętnie wstał, podniósł do oczu kamerę, mierząc
z niej do Mandy jak myśliwy do nie spodziewającej się niczego
ofiary.
- Wygląda jak flądra wyrzucona na piasek - powiedział bez
ogródek. Wyłączył kamerę i schował ją z powrotem do walizeczki,
zanim usiadł obok Josha.
- Dzięki, Herb - mruknął Josh. - Bardzo nam pomogłeś.
Przypomnij mi, żebym poprosił cię o opinię, jak ja będę w podobnym
kłopocie.
- Nakładaj makijaż tak długo, aż będzie ci się wydawało, że
wyglądasz jak dziwka. - Chuck najwyraźniej chciał dodać jej otuchy,
kiedy zauważył, iż młoda dziewczyna jest bliska płaczu. - Kiedy
dojdziesz do wniosku, że wyglądasz, jakbyś miała się udać pod
latarnię, to będzie akurat tyle, ile trzeba, by występować przed
kamerą.
- A co z nim? - Mandy zaprotestowała, słysząc jak Josh zaśmiał
się cicho. - Mężczyźni nie muszą robić makijażu? Dlaczego wszyscy
uwzięli się na mnie?
Lois spojrzała taksująco na Josha i potrząsnęła głową.
- On ma taką urodę, że jedyne, co trzeba będzie zrobić, to
przypudrować trochę twarz, ręce i szyję. Przykro mi Mandy, ale blada
cera, jak twoja, wymaga najwięcej starania.
Widząc triumfalny uśmiech Josha, Mandy zaprzestała dalszej
walki i poszła wziąć kąpiel. Ostatecznie dokończenie makijażu i tak
wzięła na siebie Lois, ponieważ uważała, że jej policzki nie są
wystarczająco różowe. Samo filmowanie było już bajecznie proste.
Składały się na to głównie różne ujęcia pokoju, Josh i Mandy siedzieli
przy tym na kanapie, trzymali się za ręce i uśmiechali jak wiejskie
przygłupy.
- To wszystko? - syknęła Mandy z niedowierzaniem, kiedy
rozgrzane światła zostały w końcu wyłączone. - Tyle przygotowań dla
marnych pięciu minut filmu? Dochodzi szósta wieczorem, prawie czas
na obiad, a to jest wszystko, co zrobiliśmy przez cały dzień? Nie do
wiary.
- Spokojnie, kochanie, nie denerwuj się - uspokajał ją Josh,
równie wściekły jak ona, że stracili na próżno tyle czasu. Wiedział
jednak, iż tego nie uniknie i lepiej dla wszystkich będzie załagodzić
całą sprawę. - Idź na górę, jak przystało na pannę młodą, i zmyj to
świństwo z twarzy, żebym mógł cię zaraz wziąć na obiad. Zamówiłem
dla nas miejsca w „II Verdi”, tu w hotelu, bo wiem, jak uwielbiasz
włoskie jedzenie.
- A ja anulowałam tę rezerwację - wtrąciła stanowczo Lois. -
Będziemy was filmować, jak jecie hot - dogi na promenadzie. Mandy,
nie zmywaj więc makijażu, tylko weź zamiast tego ze sobą jakiś
sweter. Filmowanie potrwa do pozna, więc może być zimno.
- Joe! - zawołała Mandy błagalnie, patrząc na niego z wyraźną
nadzieją. Jeśli ustawienie wszystkiego na zewnątrz zajmie tyle samo
czasu co w pokoju, to nie mają szans, by coś zjeść przed północą.
Poza tym trudno było znaleźć większego miłośnika włoskiej kuchni
niż ona. - Naprawdę musimy?
W tym momencie zadzwonił telefon. Lois uważała, że to na
pewno do niej w jakiejś ważnej sprawie z telewizji.
- Zostawiłam ten numer w recepcji - wyjaśniła z dozą
samouwielbienia, która zaczynała działać Mandy coraz bardziej na
nerwy. Zanim podniosła słuchawkę, zdążyła jeszcze wyciągnąć z ucha
wielki, różowy kolczyk.
Telefon był jednak do Joe'ego Tremaine'a.
- Pędź na górę, kochanie, i zabierz sweter - powiedział w drodze
do telefonu. - Coś i tak musimy zjeść, więc lepiej wykonujmy
rozkazy. Może Lois da nam jutro wolne przedpołudnie, jeżeli dziś
będziemy posłuszni. Prawda, Lois? - W głosie jego zabrzmiał teraz
nie znoszący sprzeciwu ton, aż poruszony tym Chuck oderwał na
chwilę oczy od swego sprzętu, by spojrzeć na pana młodego.
Lois, nawet gdyby zauważyła tę zmianę tonu, musiałaby jeszcze
wykazać się wystarczającą inteligencją, by ją odpowiednio
zinterpretować. Zamiast tego zaczęła rozważać coś zupełnie innego.
Mając nadzieję, że właściwie odczytała sygnały, które Chuck dawał
jej dziś przez cały dzień, szybko zgodziła się na kompromis. Kto wie,
co noc przyniesie, jeśli dobrze rozegra swoją partię. Może późniejsze
rozpoczęcie jutrzejszych zajęć okaże się bardzo dogodne dla
wszystkich.
- No dobrze - zgodziła się Mandy niechętnie. - Postaram się
załatwić to szybko. - Pokonała już ponad połowę schodów, kiedy
usłyszała, jak jej mąż mówi do słuchawki:
- Tu Joe Tremaine. - Poczuła nagle przemożną chęć, by
dowiedzieć się, kto dzwoni. Przebiegła błyskawicznie ostatnie schody,
jednym susem znalazła się na łóżku, wzięła głęboki oddech i
powolutku podniosła słuchawkę drugiego telefonu.
- No więc, Joe, jak ci tam leci? - Pytanie to zostało zadane
głębokim, sceptycznym głosem. Ze sposobu artykulacji „Joe”
zorientowała się natychmiast, że nie jest to prawdziwe imię. Poczuła
przypływ satysfakcji, że nie zawiodły ją przeczucia. Zauważyła
zresztą wcześniej, że nigdy nie reaguje natychmiast, kiedy się go
zawoła po imieniu. To na pewno telefonuje jakiś jego przełożony,
żeby wysłuchać świeżego sprawozdania na temat kamerzysty Herba.
- Pogoda jest piękna, tato, ale myślę, że dopiero potem będzie
gorąco.
Mandy prychnęła zdegustowana. Tato! Też coś. Mógł przecież
wymyślić coś bardziej oryginalnego.
- Jak długo jeszcze chcesz tam urzędować? - spytał mężczyzna
zwany tatą. - Jeden z pracowników, nazwiskiem Vic Harrison, zadaje
tu w studiu bardzo dociekliwe pytania. Prawdę powiedziawszy, to sam
bym dorzucił do tego parę własnych, panie Tremaine.
- Daj mi jeszcze parę dni, tato, a będę miał wszystko, czego
potrzebuję, żeby załatwić pewną sprawę, o której mówiliśmy ostatnio
w biurze. Jeżeli nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego, miałeś nie
dzwonić. - Głos Josha był niewiele głośniejszy od szeptu, tak jakby
się starał, żeby nikt w pokoju nie usłyszał, o czym rozmawiają. -
Pozdrów mamę. - A potem, już dużo głośniej, dodał na zakończenie: -
Dziękuję za telefon, no to do widzenia.
- Nie waż się odkładać słuchawki, łajdaku! - Krzyk z drugiej
strony sprawił, że Mandy musiała odsunąć się od aparatu. Usłyszała
stuknięcie odkładanej na dole słuchawki. - A to co znowu? Jesteś tam
jeszcze? - grzmiał podenerwowany głos, ponieważ jak długo Mandy
słuchała, połączenie nie było przerwane. - Josh? Odpowiedz do licha!
Josh!
Mandy odłożyła po cichu słuchawkę i powtórzyła w myślach
imię, które właśnie usłyszała. Josh. Joshua? Uśmiechnęła się
nieśmiało, gdy zdała sobie sprawę, że odniosła swój pierwszy sukces
jako wywiadowca, nawet jeśli nie dotyczyło to sprawy Herba.
- Josh - wymruczała cichutko. - Podoba mi się.
Opustoszała plaża rozciągała się pod nimi, kiedy spoglądali w
stronę okrytego mrokiem morza. Filmowanie zostało zakończone
jakieś dwie godziny temu, po tym jak Mandy oświadczyła, że nie
przełknie już ani kawałka hot - doga, nawet gdyby jej ktoś przystawił
pistolet do skroni.
Lois powtarzała scenę przy budce z hot - dogami dwanaście razy,
domagając się za każdym razem świeżych kiełbasek dla obojga. Jeśli
nawet nie zatrzymał się przy nich żaden przechodzień, wymachując
coś do kamery, to sprzedawca, po sekretnych pouczeniach Josha,
zawsze musiał coś zepsuć.
Natychmiast kiedy żadne z tych zdarzeń nie miało miejsca, to
albo hot - dog Mandy był za gorący i tak sparzył ją w usta, że musiała
natychmiast wszystko wypluć, albo Josh upaskudził sobie koszulę
musztardą, albo działo się jeszcze coś innego, co zmuszało Lois
ponownie do krzyku: „Stop!”. Kiedy w końcu wszystko się udało tak,
jak zaplanowano, Herb przypomniał sobie, że zapomniał wymienić
taśmę w kamerze. Tak czy owak, nie były to zbyt udane dwie godziny
dla żadnego z nich, z wyjątkiem może sprzedawcy hot - dogów,
któremu całe filmowanie bardzo się podobało.
Nawet spacer dwojga nowożeńców, patrzących sobie czule w
oczy i mijających nielicznych o tej porze przechodniów, wymagał
godziny przygotowań i siedmiu powtórzeń.
W końcu jednak wszystko była skończone, a ekipa wróciła do
Tropicany. Lois pomogła Chuckowi z jego sprzętem, a Herb, jak
zawsze małomówny, mruknął coś, że najpierw zajrzy do kasyna,
zanim pójdzie spać.
Josh pomachał im na pożegnanie, po czym wziął Mandy pod rękę
i skierował się w przeciwną stronę.
- Myślałem, że już nigdy sobie nie pójdą - powiedział z
uśmiechem, przyciągając ją nieco do siebie.
- Amen - skwitowała Mandy z westchnieniem ulgi, przytulając
policzek do jego ramienia. Czuła się z nim w tej chwili bezpieczniej i
pewniej niż kiedykolwiek wcześniej. - Dokąd idziemy? - spytała,
spoglądając na mijanych ludzi, którzy gdzieś się bezustannie spieszyli.
- To przecież całkiem naturalne, żono. Nie powinnaś się martwić,
gdzie idziemy, dopóki idziemy razem.
Mandy podniosła głowę.
- Podaruj sobie te teatralne gesty. Kamera jest już wyłączona,
panie Tremaine. Możesz skończyć z udawaniem.
Był tak blisko, że czuła jego oddech na policzku.
- Chcesz już wracać do hotelu? Tylko potem mi nie mów, że nie
mam zgodnego charakteru.
Mandy przymknęła na chwilę oczy, rozkoszując się jego
bliskością.
- Nie - odpowiedziała, podejmując decyzję, że będzie musiała
trochę ustąpić, bez względu na konsekwencje. - Mam ochotę na spacer
promenadą z tobą, mój mężu. - Powiedziała to z nadzieją, że nie
odsunie się od niej.
Spacerowali więc, podziwiając rozświetlone kasyna i robiąc
złośliwe komentarze na temat co ciekawszych spotykanych ludzi.
Kilka razy zatrzymywali się przy wystawach, wybierając zabawne
prezenty dla wszystkich znajomych. Przy jednym ze straganów, który
właśnie zamykano na noc, Mandy urządziła istny cyrk, zmuszając
Josha, by kupił dla niej karmelki, a dla siebie orzeszki.
W końcu, dobrze po północy, stanęli na chwilę przy balustradzie
nad opustoszałą plażą, rozkoszując się chwilą ciszy nad oceanem.
Przez chwilę nie mówili nic, była to jakby ich wspólna, uspokajająca
cisza.
- O czym myślisz? - spytał w końcu półgłosem Josh,
zastanawiając się, dlaczego przerywa taki nastrój.
Mandy rozważała właśnie, czy powiedzieć mu, że odkryła jego
prawdziwe imię, a przynajmniej jego część. Chciała jednak upewnić
się najpierw, jaka będzie jego reakcja na to, czego się dowiedziała,
zaczęła więc z innej strony.
- Dowiedziałeś się czegoś ciekawego na temat Herba? Widziałam,
że dziś rano spędziliście razem dużo czasu. Wygląda na to, że nie jest
zbyt rozmowny. A w dodatku nawet na mnie nie spojrzał, pewnie nie
interesują go mężatki.
Więc jednak wróciliśmy do tego, pomyślał Josh z niechęcią.
Pretekst śledzenia Herba zaczynał mu już trochę doskwierać. Gdyby
jeszcze facet okazał się choć odrobinę interesujący. Jednak
kamerzysta Herb był najbardziej nudnym człowiekiem, jakiego Josh
kiedykolwiek spotkał.
- Myślę, że wpadłem na coś - skłamał gładko. - Ale Herb jest
tylko płotką. Będę musiał wrócić do Allentown, zanim dowiem się
czegoś więcej.
Tak, pomyślał, to powinno położyć kres tej idiotycznej historii z
Herbem. Stawianie przez niego tego cholernego filmowania na
pierwszym miejscu zaczynało mu już przeszkadzać. Dlaczego myślę o
tym akurat teraz, zadawał sobie pytanie, kiedy uświadomił sobie, że
przypomnienie o własnych planach związanych z filmem sprawia, iż
czuł się jak ścierka do podłogi.
- Czy znaczy to, że musisz jutro wyjechać? - Wyczuł przestrach w
jej głosie, co, ku własnemu zaskoczeniu, sprawiło mu przyjemność.
- O, nie. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, żono. Nie miałem
żadnych wakacji już od bardzo dawna, Mandy - zapewnił ją. - Nie
widzę powodu, dla którego nie miałbym zostać tu i przyjrzeć się
dokładnie całej sprawie. W końcu stereo dla twoich dzieciaków jest
bezpieczne.
Stereo! Mandy aż zamrugała z wrażenia. Wielkie nieba, jak mogła
o tym zapomnieć.
- Jeżeli ślad Herba nie prowadzi donikąd, to kim się teraz
zajmiesz? - Spytała szybko, by pokryć zmieszanie. - To znaczy, że
grube ryby muszą być w Allentown, prawda? - Teraz zniżyła głos do
konspiracyjnego szeptu. - Czy po rozmowach z kamerzystą myślisz, iż
Vic Harrison jest w to też zamieszany? Wiem, że wcześniej temu
zaprzeczyłeś, ale teraz...
Znowu ponosi ją niepohamowana wyobraźnia, pomyślał Josh,
ukrywając uśmiech. Nagle zdał sobie sprawę, że Mandy przestała
mówić i to w połowie zdania.
- Mandy? - Zobaczył jej kurczowo zaciśnięte usta i w jednej
chwili zrozumiał wszystko. - A więc to tak? Podsłuchiwałaś moją
rozmowę z aparatu w sypialni, kiedy rozmawiałem z...
- Ojcem? - zadrwiła. - Mówiąc szczerze, to mogliście wymyślić
lepszą ksywę dla niego. Ta jest beznadziejna.
Josh uniósł brwi, nie mogąc uwierzyć własnemu szczęściu. Niech
ją Bóg błogosławi za jej pokrętną logikę, dzięki której widziała
wszystko, poza rzeczami najbardziej oczywistymi.
- Wiesz, że nie wszyscy możemy być agentami. Ale nie zmieniaj
tematu. Dlaczego tak cię zainteresowała moja rozmowa telefoniczna?
Nieładnie grasz, moja panno.
Mandy powstrzymała się od riposty, którą miała na końcu języka.
Czuła się i tak winna, że poznała jego prawdziwe imię, nawet jeśli on
o tym nic nie wiedział.
- Jak myślisz, Joe, co Lois przygotowała dla nas na jutro? -
Mandy mówiąc to odwróciła się, dając w ten sposób do zrozumienia,
że nie usłyszy od niej żadnego usprawiedliwienia. - Powiedziała coś,
że chciałaby nakręcić sekwencję tańca i to w naszym pokoju
dziennym, bo tam będzie najłatwiej zrobić właściwe oświetlenie, ale
nie wyobrażam sobie, w jaki sposób będziemy tańczyć na dywanach,
przecież...
Jej szybki potok słów został nagle przerwany śmiechem Josha.
- Boże, jak ja uwielbiam te twoje zmiany tematów, kiedy mówisz
około sześciuset słów na minutę. Czy nie boisz się, że w tym tempie
możesz złamać język?
Zamykając nagle usta, Mandy wykonała gwałtowny zwrot do
tyłu, w nadziei, że uda się jej pójść, gdzie oczy poniosą, ale Josh był
szybszy.
- Chwileczkę, żono, dokąd to się wybieramy?
- Na policję, gdzieżby indziej - mruknęła przez zaciśnięte zęby. -
Może uda mi się ich namówić, by cię aresztowali za to, że jesteś
społecznie nie przystosowany. - Spojrzała najpierw na przytrzymującą
ją rękę, potem na niego. - Puść, kowboju, zanim będę musiała ci
pokazać drugą lekcję z kursu samoobrony. Możesz mi wierzyć, że nie
jest to przyjemne.
- Nie wierzę, że mogłabyś kogokolwiek celowo skrzywdzić. -
Josh powiedział to z nagłą powagą w głosie. - Nie ma w tobie za grosz
zła. Założę się, że nie potrafisz zabić nawet robaka.
- Pająka - szepnęła, urzeczona ciepłem zawartym w jego słowach.
- Czego? - zapytał automatycznie, zastanawiając się, jak ktoś
może mieć tak błyszczące, zielone oczy. Nawet w panującym
półmroku można było bez trudu rozpoznać ich kolor.
- Mówiłam o pająkach. One są najgorsze z tymi paskudnymi,
owłosionymi nogami. Nie potrafię zabić pająka, ale nie dlatego, że mi
go szkoda, tylko dlatego, że się go boję. Wołam zawsze w takich
razach panią Thorton, ale ta tak się do tego przykłada, że najbardziej
bym chciała, żeby znalazł sobie jakąś szparkę i sobie poszedł.
- Ostrzegałem cię, żebyś nie zaczęła mnie zbytnio lubić -
powiedział Josh i wziął ją w ramiona. - A teraz myślę, że zaczynam
się w tobie kochać, Amando Elisabeth Tremaine. Co o tym sądzisz?
- Ja, ja nie wiem, co o tym myśleć - stwierdziła Mandy uczciwie. -
Przecież ty nic o mnie nie wiesz, no a ja wiem jeszcze mniej o tobie. -
Czuła, jak dobrze mieć jego mocne ramiona dokoła siebie. - Może to
tylko nasza bliskość sprawia, że wydaje nam się, iż coś do siebie
czujemy, a potem wszystko pryśnie. Tak się przecież zdarza.
- Naprawdę tak myślisz?
- Naprawdę - brnęła dalej. Przymknęła oczy wzdychając. - O tak,
bardzo ciebie lubię. Ale nie wiem, ani gdzie mieszkasz, ani co robisz.
Ty zresztą też niewiele o mnie wiesz. Przecież nie urodziłam się jako
wychowawczyni w przedszkolu. Żyję już przez prawie ćwierć wieku.
- Jak tak mówisz, to wydaje mi się, że jesteś starsza ode mnie, a ja
mam trzydzieści dwa lata. - Dotknął delikatnie ustami jej szyi, co
sprawiło, że natychmiast zapragnął jej ust. Wszystkie plany zemsty na
dziadku odrzucił od siebie natychmiast. Bez żalu. - Wiesz, że nie
jestem notorycznym mordercą, a ja wiem, że jesteś wspaniałą,
niewinną dziewczyną, która lubi kąpiel w wannie i słodycze. Czy
musimy wiedzieć coś więcej?
Poczuł, jak sztywnieje nagle w jego ramionach, zanim lekko, ale
zdecydowanie odsunęła się od niego, oplatając w obronnym geście
ręce dookoła siebie.
- Co się stało? - spytał ze ściśniętym gardłem, kładąc jej rękę na
ramieniu. - Czuję się, jakbym niechcący nacisnął niewłaściwy guzik.
Kiedy odwróciła się ponownie do niego, w kącikach jej oczu
błyszczały łzy.
- Bardzo jestem poruszona wyznaniem, że zaczynasz mnie
kochać. Bądźmy jednak całkowicie szczerzy, Joe. Myślę, że lepiej, by
zostało między nami tak, jak było. - Głos drżał jej trochę, ale twarz
miała pełną determinacji.
Josh poczuł bolesne ukłucie w sercu. Jednak Mandy miała rację.
Wszystko odbywało się zbyt szybko. To tylko nastrój chwili, noc i
księżyc, próbował siebie okłamać. Wiedział jednak, że nie jest ze sobą
szczery, tak jak nie był od początku, kiedy pod wpływem nagłego
impulsu stanął po stronie Mandy, pierwszego dnia w WMFL.
Dlaczego akurat ona musiała się okazać Mandy Tremaine?
Dlaczego on musiał być tak cholernie sprytny i powiązać ją z
Alexandrem Tremaine'em? Dlaczego zdecydował się na ten
idiotyczny plan zemsty? No i najważniejsze, co Mandy ukrywa? Nie
tylko jego przeszłość była tym, co ją trapiło, tego był zupełnie pewien.
Może popadła w podobny konflikt z własnym dziadkiem jak on? W
końcu uciekła z domu ponad trzy lata temu, nie zostawiając po sobie
żadnego śladu. Mówiło się o tym w mieście przez jakiś czas. O tym
oraz o przypadku Dave'a Benjamina, który zdarzył się w tym samym
tygodniu.
Dlaczego on nic nie mówi? Mandy czuła, że zaraz zacznie
krzyczeć, jeśli nie powie lub nie zrobi czegoś. Josh jednak tylko gapił
się na ocean, zatopiony głęboko w swoich myślach.
- Joe? - Nie usłyszał jej nawet i musiała powtórzyć jeszcze raz. -
Joe? Chyba się na mnie nie gniewasz, co? Proszę, nie gniewaj się...
Było coś takiego w jej tonie, co natychmiast utkwiło w nim
głęboko, tak że oderwał wzrok od ciemnego oceanu i spojrzał jej w
oczy.
- Twardy z ciebie orzech do zgryzienia, Amando Elisabeth -
wyznał łagodnie. - Ale masz rację. Myślę, że czas spać. To co,
rozejm? - zaproponował, tak jak ona dzień wcześniej w limuzynie.
Tym razem Mandy uśmiechnęła się przewrotnie.
- Rozejm? Och nie, bez szans!
Mandy leżała pośrodku ogromnego łóżka, patrząc, jak światło
księżyca układa się w przedziwne wzory na pościeli. Minęła prawie
godzina, a ona wcale nie była bliżej snu, o którym tak marzyła, niż w
momencie, kiedy położyła głowę na poduszce.
„Myślę, że zaczynam się w tobie kochać”, powiedział Josh. Nadal
słyszała jego głos powtarzający wielokrotnym echem te same słowa.
Zamknęła ciasno, aż do bólu, powieki.
A gdyby on wiedział wszystko o mnie i o moim dziadku?
Odważyła się zadać sobie to pytanie tylko dlatego, że leżak samotnie
w ciemnościach. A co z Dave'em? Co by Josh powiedział, gdyby
usłyszał, jak bardzo byłam zaangażowana w związek z nim? Czy
nadal by uważał, że mnie kocha? Łza spłynęła powoli po jej policzku i
wsiąkła w poduszkę. Czy Josh nadal by mnie kochał tak, jak ja go
kocham? Ponieważ wiem, że go kocham i to bardzo. Cieszyłby się z
mojej miłości, czy raczej uciekł, gdzie pieprz rośnie? Dlaczego
wszystko musi być tak skomplikowane?
W czasie gdy Mandy staczała na górze walkę z sobą, Josh, leżąc
na rozłożonej kanapie w pokoju dziennym, starał się zdecydować, co
powinien teraz zrobić.
- Może jasne wyznanie wszystkiego nie byłoby wcale takie złe,
Philips - powiedział do siebie półgłosem, zdając sobie sprawę, że
przejął od Mandy ten zwyczaj.
Wzdrygnął się na myśl, iż mówienie do siebie było najmniej
ważnym z jego problemów. Doszedł do kolejnego wniosku, że z
równym skutkiem mógłby oddać sprawy własnemu biegowi i
zobaczyć, co z tego wszystkiego wyniknie.
- Dobrze, Philips, zacznij mówić. Zobaczymy, co z tego będzie.
Powiedz najpierw: „Mandy, muszę ci coś zakomunikować. Nie
nazywam się Joe. Jestem Josh, a dokładniej Joshua Philips”.
Powoli potrząsnął głową. To nie byłaby dla niej żadna nowina.
Wyczuła już pismo nosem po telefonie. A może powinienem jej
powiedzieć, że tak jak ona, jestem z Southampton, choć to z
pewnością by ją zirytowało. Przecież mieszkamy tam dopiero od
pięciu lat, a ona w tym czasie albo była w college'u w Szwajcarii, albo
zwyczajnie zaginęła.
- Więc co dalej, Philips? Nawet jeśli ona ani nie zasłabnie z
wrażenia, ani nie ucieknie, to z pewnością zorientuje się, że wiedziałeś
o wszystkim już od dawna i będziesz musiał jej też opowiedzieć o
swoich planach zemsty na starym Tremaine'ie za Dave'a Benjamina.
Jak w takim razie wyślesz mu kasetę video pokazującą ciebie i jego
zaginioną wnuczkę, tarzających się w grzechu w Atlantic City, żeby
pękł z wściekłości w swoim pałacu z widokiem na morze? Jak można
planować zrzucenie tej bomby i równocześnie przekonać Mandy o
swojej miłości?
Josh przewrócił się wściekle na drugi bok.
- Mandy może i jest idealistycznym, naiwnym aniołkiem, Philips,
ale jeśli sądzisz, że nie wyładuje się na tobie po tym, jak to wszystko
usłyszy, to nie znasz swojego rudzielca nawet w połowie tak dobrze,
jak ci się zdaje.
Z takimi słowami Josh wstał, by zapalić światło i włączyć
telewizor w nadziei, że będzie jeszcze jakiś spóźniony film, na tyle zły
i nudny, by ukarać go za wszystkie grzechy.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Nie, nie i jeszcze raz nie! Mandy, dalej robisz wszystko źle.
Jesteś zbyt spięta. - Lois Lamour machała z wściekłością rękoma,
pokazując Herbowi, by wyłączył kamerę. Przysiadła teraz w rogu
wielkiego łóżka i powiedziała twardo: - Mandy, masz się cieszyć z
tego, że jesz śniadanie ze swoim przystojnym, dopiero co
poślubionym mężem. Przecież nie jesz... - Nagle Lois zabrakło
stosownego określenia.
- Nie jesz swojego ostatniego posiłku, składającego się z
czerstwego chleba i wody z kałuży, stojąc przed plutonem
egzekucyjnym. - Chuck ujął to może nawet zbyt obrazowo, ratując
Lois z opresji.
- Dzięki, Chuck - skwitowała chłodno Lois, posyłając technikowi
znaczące spojrzenie, zanim skupiła swoją uwagę ponownie na Mandy.
- No, uwaga, powtarzamy ujęcie. Tym razem, Mandy, rozluźnij się.
Pamiętaj, że mamy jeszcze w planie zdjęcia w kasynie.
Mandy zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Wiedziała, że
musi się uspokoić, by nie chlusnąć stojącym przed nią sokiem
grejpfrutowym w twarz zadowolonej z siebie Lois Lamour.
- Bardzo mi przykro, Lois - powiedziała zamiast tego, z trudem
opanowując wściekłość. - Tylko że to wszystko jest takie strasznie
sztuczne. To znaczy nie wiem, jak młoda para może cieszyć się sobą
przy śniadaniu w łóżku z kelnerem stojącym im nad głową.
- Zaraz, zaraz, ja gram swoją rolę zgodnie z planem! - Rollie
zaprotestował, poprawiając muszkę. W ręku trzymał w pogotowiu
dzbanek z kawą. - Zresztą to pan Tremaine przyrzekł mi tę rolę.
Proszę jej powiedzieć, panie Tremaine. To moja wielka szansa.
- To prawda, kochanie - stwierdził Josh. Siedząc wyprostowany
na środku wielkiego łóżka, tuż obok usztywnionej Mandy, położył jej
delikatnie rękę na plecach. - To naprawdę życiowa szansa dla
Rollie'go. Uśmiechnij się więc do niego, jak będzie ci nalewał kolejną
filiżankę kawy, a nie zachowuj się, jakby podawał ci truciznę.
Mandy rzuciła towarzyszącemu jej w łóżku mężczyźnie jadowite
spojrzenie, po którym powinien spalić się ze wstydu. Zapewniła też
Rollie'go, że przy następnym ujęciu wszystko pójdzie dużo lepiej.
- Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego nie możemy zjeść
śniadania przy stole, na tle tego wspaniałego okna. Wiem naturalnie,
że miss Ameryki fotografowana jest każdego roku przy śniadaniu w
łóżku, ale to zupełnie inna sprawa. Ona ma koronę i wspaniały bukiet
róż koło siebie, a nie ubranego w jedwabną piżamę mężczyznę, który
w dodatku uśmiecha się szeroko, zadowolony z siebie. Poza tym
pokazywanie nowożeńców jedzących śniadanie w łóżku jest takie
banalne, nie sądzisz, Lois?
Lois oczywiście nie podzielała tego poglądu, pomimo że Mandy
starała się ją przekonać wszelkimi możliwymi sposobami od blisko
godziny. Intymny poranek w łóżku, w piżamach, po wspaniałym
śniadaniu, to było właśnie to.
- Trzeba będzie poprawić światło do tej sceny - wtrącił Herb,
spoglądając ponownie na Mandy przez obiektyw.
- Dziękuję bardzo za tę fascynującą informację, Herb - odgryzła
się Mandy. - To będziesz musiał wyciąć!
Josh wyciągnął spod kołdry rękę, którą właśnie dał jej sójkę w
bok.
- Niby co wyciąć? - spytał z miną niewiniątka. Czuł łaskotanie w
palcach po dotknięciu delikatnej, aksamitnej skóry Mandy. Nawiasem
mówiąc, jego zdaniem był to najlepszy pomysł, na jaki jak na razie
wpadła Lois i bawił się świetnie przez cały ranek. - Lois? Gdybyśmy
zostali na chwilę z Mandy sami, to myślę, że znalazłbym sposób, by ją
przekonać.
Chuck wstał pierwszy, wyłączył kamerę i skierował się w stronę
schodów do pokoju.
- Chodź, Lois - zawołał przez ramię. - Zostawmy ich na parę
minut samych. Herb, Rollie!
Rollie ruszył za nim. Również Herb przypomniał sobie, że w
pokoju na dole zostały jeszcze różne smakołyki. Lois, nie mając
wyboru, poszła w ich ślady.
- Tylko nie zepsuj jej makijażu - Mandy powtórzyła bezmyślnie
jej ostatnie słowa. - Zaczynam nie znosić tego całego towarzystwa -
dodała, kiedy ekipa już zniknęła.
- No, nareszcie sami. - Josh odsunął w nogi tacę ze śniadaniem. -
Powiedz mi teraz, żono, o co chodzi?
Mandy spojrzała na niego. Wyglądał na bardziej przystojnego, niż
powinien był wyglądać w swojej jedwabnej piżamie. Nie mogła
opanować wybuchu, pomimo że ograniczyła się do ognistego szeptu:
- Siedzę w łóżku, ubrana w szlafrok, obok faceta w piżamie, który
nie jest moim mężem, Rollie Estrada skacze wkoło łóżka, cała reszta
wydaje mi przeróżne dyrektywy, a ty mnie pytasz, o co chodzi?
Dziwię się tobie, Joe. Ty nie wiesz, dlaczego jestem zdenerwowana?
Poza tym złamałam paznokieć i każdy głupi by to zauważył.
- Myślałem, że jesteś rannym ptaszkiem - odparł bez związku
Josh, starając się ukryć rozbawienie. - Może gdybyś wypiła jeszcze
filiżankę kawy...
- Jak wypiję jeszcze jedną kawę, to zacznę wrzeszczeć - odpaliła
Mandy twardo. - A ty jesteś najgorszy z nich wszystkich z tą swoją
usłużnością. Oczywiście, Lois, to fenomenalny pomysł, Lois, masz
świętą rację, Lois... Musisz zgadzać się ze wszystkim, co ta idiotka
wymyśli? Pocałunki przy kawie! Myślałam, że pęknę z wściekłości.
- Przecież to część układu, Mandy - przypomniał jej. - Nie
zapominaj o swoich dzieciakach i o tym, że od ciebie zależy, czy
zatrzymają swoje stereo. Zrób to dla nich.
Mandy rozważała to przez chwilę, po czym odwróciła się w jego
stronę.
- Dobrze, ale pod warunkiem, że przestaniesz robić te rzeczy pod
kołdrą.
- Te rzeczy? - Josh udawał przestraszonego. - Co masz na myśli?
- Omal nie udławiłam się jajecznicą, kiedy zacząłeś mi jeździć
stopą po nodze. Myślałam, że Lois dostanie spazmów.
- Przesadzasz, Mandy. Lois niczego nie zauważyła. Poza tym
podobało mi się to.
Usta Mandy wydęły się drwiąco.
- To co, przyrzekasz, czy nie? - W głębi duszy Mandy była
wdzięczna Joshowi za to, że pozwolił im gładko wejść w swoje,
uzgodnione wcześniej, role i nie traktować tego zbyt serio.
Josh przyglądał się grze uczuć na pełnej wyrazu twarzy Mandy.
Musiał się powstrzymać całą siłą woli, by nie wejść do niej na górę
poprzedniego wieczora i nie wziąć tego, co ona chciałaby mu dać. O
tym, że chciałaby, był dziwnie przekonany. Jednak logika, wsparta
trzema beznadziejnymi filmami, w końcu wygrała. Postanowił
wytrzymać, wytrzymać do czasu, gdy będzie gotowa przyjąć całą
prawdę i mimo to nadal go kochać.
- No więc? Umowa stoi? Czy może zdałeś sobie sprawę, że mam
rację i zejdziesz teraz na dół powiedzieć Lois, iż może się wypchać
razem ze swoimi fantastycznymi pomysłami?
Josh spojrzał na zarumienione policzki Mandy i pałające zielone
oczy.
- A Rollie? Nie możemy pogrzebać jego szans na nagrodę
Akademii Filmowej - stwierdził, uśmiechając się nieznacznie. -
Bylibyśmy bez serca, rozczarowując go teraz. Dobrze, przyrzekam,
będę się porządnie zachowywać, pod warunkiem, że ty mi też coś
przyrzekniesz. Zagrasz to tak, żebyśmy mogli już z tym skończyć i
ubrać się wreszcie. Nie podoba mi się sposób, w jaki Lois na mnie
patrzy. Chuck powiedział mi, że nie mógł się jej pozbyć ostatniego
wieczora. Denerwuje mnie paradowanie w piżamie przed
spragnionymi miłości kobietami.
- Jesteś dopiero co po ślubie, Joe, dlatego jesteś bezpieczny -
przypomniała mu Mandy, pomagając umieścić tacę z powrotem na
kolanach. - Zauważyłam jednak, że ona patrzy na Rollie'ego. Jak
myślisz, czy nasz kelner bardzo chce się dostać do telewizji?
- Na pewno nie aż tak bardzo. No, może byśmy już zakończyli ten
show. Daj mi buzi, na szczęście.
Mandy odsunęła się odrobinę, nareszcie czując się wystarczająco
zrelaksowana, by trochę pożartować.
- Pod warunkiem, że przyrzekniesz nie zniszczyć mi makijażu.
- Mamy tu tysiąc czterysta siedemdziesiąt dwa automaty do gry.
Nazywa się to Miastem Automatów i wybraliśmy nawet swego
burmistrza, choć jest to funkcja wyłącznie honorowa. To ten pan w
smokingu i kapeluszu. - Młoda, atrakcyjna kobieta oprowadzała
właśnie nowożeńców i towarzyszącą im ekipę telewizyjną po
siedzibie hazardu.
- Spójrz, Joe - zauważyła Mandy, czytając ulotkę, którą wzięła w
drodze do kasyna - Miasto Automatów jest tak duże, że trzeba je było
podzielić na ulice. To niewiarygodne.
Josh spojrzał na rozradowaną Mandy, czując się w części
odpowiedzialny za jej rozpromienioną twarz. Na pewno przyczynił się
do tego delikatny, ale bardzo czuły pocałunek, tuż przed tym, jak
wezwali ponownie Lois, by dokończyła zdjęcia. On pierwszy, choć
nie bez wysiłku, oderwał się od niej, zostawiając Mandy z
przymkniętymi powiekami i rozmarzonym uśmiechem.
Samo filmowanie poszło już potem jak z płatka. Odrzucili
zgodnie zaproszenie Chucka na wspólny lunch, a zamiast tego wybrali
się z Rollie'm na hamburgery do hotelowej restauracji. Czas upłynął
im szybko przy bezmyślnej paplaninie kelnera i Josh stwierdził ze
zdumieniem, że czeka już na kręcenie scen w kasynie.
Wziął od niej broszurę i niespiesznie ją kartkował, podziwiając
wielopoziomowe ulice w Mieście Automatów.
- Piszą tu, że gdzieś w pobliżu Alei Wygranych jest Owocowy
Rynek z żyrandolami w kształcie śliwek, wiśni, mandarynek i...
- Arbuzów! - wykrzyknęła, wybuchając śmiechem Mandy, która
czytała mu przez ramię. - To muszę zobaczyć. Nie ma nic lepszego na
świecie niż nasze amerykańskie tendencje do przesady. Świeczniki w
kształcie arbuzów i automaty do gry, co za kombinacja.
Lois zgodziła się, że Owocowy Rynek wygląda na idealne miejsce
do nakręcenia zaplanowanej przez nią sceny i wkrótce oboje stali
przed dwoma automatami do gry, zaopatrzeni w pokaźny stosik
żetonów.
- Uważaj, żebyś nie nabawiła się tenisowego łokcia od ciągnięcia
za tę rączkę - szepnął Josh w momencie, kiedy Chuck starał się
powstrzymać jakiegoś przechodnia, by nie wchodził Herbowi w kadr.
- To idiotyczne - poskarżyła się Mandy, wrzucając żetony jeden
po drugim. - Najpierw pozbywasz się pieniędzy, a potem obserwujesz,
jak wirujące obrazki mieszają się w sałatkę owocową. Nie rozumiem,
jak ludzie mogą uczciwie twierdzić, że sprawia im to przyjemność.
- Jak wspomniała wcześniej nasza urocza przewodniczka, jeden
facet wygrał tu ponad dwa miliony dolarów. Zapewniam cię, że
byłabyś też zadowolona, a mnie na pewno sprawiłoby to przyjemność.
Mandy obróciła się rozbawiona do Josha.
- Dwa miliony dolarów? - spytała, z trudem łapiąc oddech. -
Grając w taki sposób? To ohydne.
- O tak - zgodził się Josh, wkładając pięć żetonów naraz. - Ten
krzyk, błysk świateł i wycie syren, burmistrz w swym błyszczącym
smokingu składający gratulacje, uściski od zupełnie obcych ludzi i
zdjęcia do gazet. To rzeczywiście paskudne.
Mandy odpłaciła mu stosowną miną i odparła ironicznie:
- Nie mówię przecież, że zrezygnowałabym z dwóch milionów
dolarów. Nie jestem idiotką. Ale mało kto wygrywa tyle pieniędzy. A
to co takiego?
Uwagę jej zwrócił dzwonek i żółte światło w automacie,
informujące o wygranej. Potem dał się słyszeć brzęk spadających
monet, a tacka na dole zaczęła się powoli napełniać.
- Wielkie nieba! - wykrzyknęła ogarnięta nagłym podnieceniem. -
Wygrałam, sam zobacz, że wygrałam. Czy to nie cudowne?
Mówiąc to, zaczęła zbierać monety trzęsącymi się z emocji
palcami.
- Rety, nawet ich nie policzyłam. Ciekawe, ile wygrałam.
- Nie tyle, ile byś mogła, gdybyś nie wrzucała za każdym razem
tylko po jednym żetonie. Popatrz na mnie. - Mandy jednak nie
słyszała wcale, co do niej mówił, wrzucając kolejne żetony do
automatu.
- Czekaj, nie teraz. Czuję, że jestem na fali. - Pochylała się do
przodu, by lepiej widzieć wirujące owoce. - No dalej, arbuzy,
ustawcie się jak należy. Mandy musi sobie kupić nowe buty.
- O nowych butach mówi się przy grze w kości - poprawił ją Josh,
widząc, że Mandy zaczyna ponosić.
- Obojętnie, co by to było. Widzę, że zazdrość cię zżera - odparła
z ironią w głosie. - Mówisz tak, bo sam jeszcze nie wygrałeś. Jeśli
myślisz, że podzielę się z tobą moimi żetonami, to jesteś w błędzie.
Lepiej więc sam zacznij grać, może dopisze ci szczęście. -
Uśmiechnęła się do niego radośnie i wrzuciła kolejne żetony do
automatu.
- Wydawało mi się, że mówiłaś, jaki to hazard jest nudny, że tylko
głupcy tracą tak czas, a ty sama byś nigdy nie zagrała. - Josh wyraźnie
drażnił się z nią. - Ale to tylko taki głupi żart.
- Cha, cha, ale śmieszne. A ty będziesz chodził i powtarzał: „A
nie mówiłem?” To tylko dowód na to, jak bardzo można się pomylić
w ocenie innych. Hej! Popatrz, znowu wygrałam! Czy myślisz, że
zmieści mi się wszystko do jednego pojemnika?
Mandy i Josh grali w automaty na Owocowym Rynku, dopóki
Lois nie zadecydowała, że ma już dosyć dobrych ujęć i przerwała
filmowanie.
- Mandy - ponaglał Josh, widząc, że ta najwyraźniej nie
zauważyła przerwania zdjęć. - Możesz już przestać udawać
zainteresowanie, kamera jest wyłączona. Mandy. Mandy?
Ale Mandy albo wcale nie słuchała, albo nie okazywała tego po
sobie. Cała była skupiona na wrzucaniu żetonów w nadziei wielkiej
wygranej. Wygrała znów, potem przegrała wszystko i teraz była
gdzieś na zero. Spodziewała się, że jeszcze tylko chwilka i trzy
melony ustawią się obok siebie, spełniając jej marzenia.
- Połknęła bakcyl - stwierdził Chuck, wyłączając dodatkowe
oświetlenie. - Pod każdym pozorem trzymaj ją z dala od tego miejsca,
bo wsiąknie tu na dobre.
Pomachał technikowi na pożegnanie, po czym wziął delikatnie
Mandy pod rękę.
- Mamy jeszcze trochę czasu na parę gemów w tenisa -
zasugerował delikatnie. Tenis bowiem był jednym z tuzina innych
rzeczy, które Mandy podsuwała wcześniej Lois, byle unikać
filmowania młodej pary podczas gry w kasynie.
- Tenis? - Mandy zmarszczyła z niesmakiem nos. - Jak wpadłeś na
tak idiotyczny pomysł? Kto by chciał uganiać się w taki upał za jakąś
głupią piłką? Nie, chcę zostać w kasynie. W końcu nie widzieliśmy
nawet połowy.
- Sugerujesz więc, żebyśmy przeszli się po kasynie? - spytał
sceptycznie. - Ale zdajesz sobie sprawę, że będziesz musiała przeciąć
więzy łączące cię z tym automatem?
Mandy spojrzała na niego z irytacją.
- Przecież jest tu tysiąc innych maszyn. Spróbuję tylko
niektórych, jak będziemy przechodzić. Poza tym ta przestała mnie
chyba lubić.
Josh pozbierał żetony i ruszyli. Przeszli chyba wszystkie alejki w
kasynie, oznaczone dla orientacji określoną kombinacją świateł.
Spacerując grali równocześnie w grę, polegającą na dobieraniu
najbardziej niezwykłych profesji do spotykanych i niczego nie
podejrzewających przechodniów.
Mandy grała od czasu do czasu na różnych maszynach, śmiejąc
się z niektórych rysunków zabawnie przedstawiających owoce lub
żartując z „maszyn dla leniwych”, które pozbawione były rączek do
pociągania.
- Tak łatwo traci się tu pieniądze - zdecydowała w końcu, kiedy
przegrała kolejne parę dolarów w elektronicznego pokera. - Chyba
zaczynam tęsknić za swoimi arbuzami.
- Zamówię ich całą ciężarówkę na twoje urodziny. - Josh wziął ją
delikatnie pod rękę i poprowadził szybko do Dzielnicy Teatralnej,
gdzie kolorowe neony i lustra zostały tak skonstruowane, by stworzyć
nastrój i atmosferę Broadwayu.
W końcu, gdy Josh zaczął się już obawiać, czy nie zgubią się na
dobre w Mieście Automatów, trafili na tak zwany Górny Pokład.
Pełno było tam wszelkiego rodzaju balonów, malowanych tęczy i
chmur, no i oczywiście wszechobecnych automatów do gry.
- Masz dosyć, moja hazardzistko, czy chcesz jeszcze spróbować
swego szczęścia w black jacka przy stoliku w głównej części kasyna?
- Proponując to, Josh mocno zaciskał kciuki, by pomysł ten nie został
przyjęty. Jedno, na co miał ochotę, to wycofać się w zaciszne miejsce
i usiąść razem przy drinku z lodem.
Mandy po cichu kończyła opowieść o swoich sukcesach.
- Zaczęłam na Owocowym Rynku z dziesięcioma dolarami, a
skończyłam teraz z trzynastoma. Grałam całe popołudnie i wygrałam
trzy dolary. Nigdy bym nie przypuszczała, ze hazard tak wciąga. -
Mandy rozejrzała się wokół. - Popatrz, Joe, to wygląda na prawdziwy
balon na gorące powietrze. Ale sprytne. Ciekawa jestem, jak oni go tu
wprowadzili.
- Wcale go nie wprowadzali - wycedził wolno, obejmując ją. -
Kasyno zostało zbudowane dokoła niego.
Mandy dopiero teraz spojrzała z uwagą na Josha.
- Masz już dosyć, co? Dlaczego nie powiedziałeś nic wcześniej?
- Ponieważ sprawiało mi wielką przyjemność patrzenie, jak się
świetnie bawisz, kochanie. Nie zrezygnowałbym z tego za skarby
świata. Zadowolona?
- Nawet bardzo - odparła. - Uczciwie mówiąc, to od dawna nie
bawiłam się tak dobrze. Ostatnio chyba w zeszłym roku, na targach w
Allentown. Wygrałam wtedy na jednym ze stoisk wypchanego
jednorożca.
- Mówiłaś, zdaje się, że nie uprawiasz hazardu - wytknął jej Josh,
zsypując wszystkie monety razem.
- Miałam na myśli, że nie dla pieniędzy. W końcu przecież nie
można do hazardu zaliczyć gry o jednorożca.
Josh potrząsnął tylko głową, całkiem pokonany specyficzną
logiką Mandy.
- Nie mogę uwierzyć, że nigdy nie wybrałaś się do Atlantic City,
mieszkając tak blisko. Przespacerować się promenadą lub popływać.
Słyszałem reklamy o tym, że autobusy z Allentown do kasyna jeżdżą
codziennie.
- Wiesz, byłam bardzo zajęta przez ostatnie lata - mruknęła pod
nosem, bardziej do siebie niż do niego. Widząc jednak pytający wzrok
Josha, dodała szybko. - To znaczy, chciałam powiedzieć, że miałam
bardzo dużo zajęć w przedszkolu, rozumiesz...
- Tak bardzo, że nawet rzekomy miesiąc miodowy w
towarzystwie męża na słowo honoru, zaprawiony sekretnym
śledztwem i wszechobecną ekipą telewizyjną, może być traktowany
jako wypoczynek. - Uśmiech Josha gdzieś zamarł.
Na pewno nie był jeszcze przygotowany, by usłyszeć, dlaczego
zdecydowała się na życie w tak prymitywnych warunkach w
Allentown, kiedy mogła żyć, jak pączek w maśle, z Alexandrem
Tremaine'em w Southampton. Lepiej, żeby wiedział o Mandy
Tremaine mieszkającej na trzecim piętrze w domu czynszowym, która
pracuje jako wychowawczyni w przedszkolu.
- No i te ostatnie dni też nie zrelaksowały cię zbytnio. Niestety ja
też nie jestem bez winy i często wtykałem ci szpilki...
- I mówiłeś mi, że czujesz, jak budzi się w tobie miłość - dodała
Mandy ze ściśniętym gardłem. Położyła mu delikatnie palce na
ustach, kładąc kres dalszej przemowie. Stali na środku jednego z
przejść, tak że inni gracze i personel kasyna musieli ich omijać.
Zapatrzeni w siebie nawet tego nie zauważyli. - Nie chciałabym być
teraz w żadnym innym miejscu na ziemi ani też mieć u boku innego
mężczyzny.
Josh uśmiechnął się słabo.
- Słowo honoru?
- Słowo honoru, Josh. - Jej szmaragdowe oczy były szeroko
otwarte, gdyż zżerała ją ciekawość, jaka będzie jego reakcja.
Pochylił głowę nad nią tak blisko, że mógłby z łatwością policzyć
wszystkie piegi na jej kształtnym nosku.
- Więc wiesz już, kim jestem? - Wyczuła dziwne napięcie jego
ramion.
- Wiem zaledwie połowę tego, kim jesteś - poprawiła go,
przekrzywiając kokieteryjnie głowę. - Po tym, jak odłożyłeś
słuchawkę wczoraj po południu, mężczyzna, do którego zwracałeś się
per tato, powiedział twoje imię, a mówiąc ściślej, wykrzyczał je do
słuchawki. Myślę zresztą, że teraz nie jest on tobą nadmiernie
zachwycony - zakończyła, obejmując go rękoma za szyję.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś?
- A dlaczego miałabym ci powiedzieć? Ty też taktownie nie
pytałeś o moje sprawy. Ale chciałabym mówić do ciebie Josh,
oczywiście tylko wtedy, gdy nie będzie z nami naszej kochanej ekipy.
- Oczywiście - zgodził się chętnie, oddychając z ulgą. Wygląda na
to, że nie będzie go naciskać, by powiedział jej wszystko to, czego jej
powiedzieć nie chciał. - Jesteś fenomenalną dziewczyną, Amando
Elisabeth Tremaine - wyszeptał niemal z uwielbieniem.
Mandy zacisnęła powieki, powstrzymując łkanie. Wcale taka nie
jestem, chciała wykrzyczeć z siebie. Robiła tak dlatego, że w
przeciwnym wypadku ona sama w rewanżu musiałaby mu
opowiedzieć o sobie. O swojej przeszłości, o tym, co dziadek zrobił
Dave'owi Benjaminowi lub o tym, jaką ona odegrała rolę w tych
wszystkich wydarzeniach. Och, Josh, dlaczego nie możemy zatrzymać
czasu i zostać na zawsze w Atlantic City.
- Ty też nie jesteś najgorszy, koleś - wymruczała wsparta o jego
ramię, wstrzymując cisnące się do oczu łzy.
Pocałowali się mocno, zapominając natychmiast o Górnym
Pokładzie, mijających ich ludziach i błyskających światłami
automatach. Stali później chwilę cicho, rozkoszując się atmosferą tego
miejsca, zarezerwowanego zwykle dla zakochanych w sobie
nowożeńców, za jakich cały świat ich uważał.
Spędzili całe popołudnie spacerując ręka w rękę po olbrzymim
kasynie Tropicana. Odwiedzili przelotnie kilka hotelowych sklepów,
chłonęli przy zimnych drinkach atmosferę Ogrodów Tarasowych, na
koniec wyszli na chwilę na promenadę, wystawiając twarze do
gorącego sierpniowego słońca.
Mieli jeszcze czas na odwiedzenie „II Verdi” ze wspaniałym
włoskim jedzeniem, które oboje bardzo lubili. Wreszcie gotowi byli
stawić czoło ekipie telewizyjnej, by odegrać sekwencję tańca,
zaplanowaną w ich własnym pokoju hotelowym.
Po przybyciu Lois i jej towarzyszy Josh stanął w kącie pokoju, by
nikomu nie przeszkadzać i stamtąd obserwował całą krzątaninę. Od
czasu do czasu spoglądał w stronę schodów. Wyglądało na to, że
Mandy potrzebuje całej wieczności aby się ubrać. Po raz kolejny
spojrzał z niepokojem na swój płaski, złoty zegarek.
Wprawdzie mówiła, iż chciałaby zostać w wannie na zawsze, ale
teraz to już chyba przesadza. I właśnie wtedy, gdy zdecydował się, że
pójdzie po nią, zobaczył na najwyższym stopniu nogę w czarnych
szpilkach.
Mandy schodziła powoli i ostrożnie, ciemne pończochy
podkreślały szczupłość jej kształtnych łydek. Zniknęła na moment na
zakręcie schodów, po czym pojawiła się tuż przed nim. Nabrał
gwałtownie powietrza w płuca, jakby w obawie przed prawdziwym,
fizycznym bólem.
Prosta czarna sukienka, którą miała na sobie, więcej zakrywała
niż odsłaniała, dawała jednak wyraźne wskazówki, jakie bogactwo
kryje się pod nią. Josh poczuł, jak tężeją mu mięśnie w podświadomej
reakcji. Nie powiem już nigdy, że ubiera się jak nastolatka!
Uwagę jego przykuła jednak najpierw jej rozpromieniona twarz,
otoczona łagodnie opadającymi, miedzianoczerwonymi lokami. Oczy
błyszczały spod długich rzęs jak dwa wielkie szmaragdowe klejnoty, a
pomalowane czerwoną szminką usta nęciły swą wilgocią. Nawet jej
piegi, których nie sposób było przykryć żadną ilością makijażu,
wyglądały bardzo pociągająco.
Kość słoniowa, to określenie najbardziej pasowało do jej cery.
Spojrzenie Josha omiotło jej kształtny podbródek, wysmukłą szyję,
zatrzymało się na chwilę na jej odkrytych ramionach, po czym
wróciło do poważnej, niemal zalęknionej twarzy.
- Chciałbym cię ugryźć w szyję - mruknął do siebie. Nie potrafił
ukryć przed sobą zdziwienia, jakie szaleńcze uczucia budzi w nim ta
drobna i delikatna kobieta.
Nie mogę powiedzieć, że zaczynam się w niej podkochiwać,
poprawił siebie w duchu. Ja już ją kocham. Ja, Joshua Mark Philips,
jestem do szaleństwa, beznadziejnie zakochany w Amandzie Elisabeth
Tremaine.
No więc dobrze, zgodził się ze sobą po chwili. Zakochałeś się. I
co masz zamiar z tym zrobić, kowboju?
Powiem jej prosto z mostu, kim jestem, doszedł nagle do
przekonania. Powiem też, jak wymyśliłem na poczekaniu głupawą
historię z Herbem, by być bliżej niej. Zupełnie jak w filmach z Doris
Day, z których sobie żartowaliśmy.
A co dalej? Potem wezmę ją na ręce i zaniosę do najbliższego
urzędu stanu cywilnego. Tak właśnie zrobię, zadecydował.
Co wobec tego zrobisz ze swoimi planami w sprawie kasety
wideo, sumienie najwyraźniej nie dawało mu spokoju. Powiesz jej
teraz, że planowałeś wysłać ją do Alexandra Tremaine'a, aby widział,
jak jeden z przyjaciół Dave'a urzęduje w łóżku z jego wnuczką?
O nie, zmienił szybko zdanie, kiedy poszedł szybko przez pokój i
wyciągnął rękę do Mandy, aby pomóc jej zejść z ostatniego stopnia
schodów. A potem będę kłamał jak diabli i trzymał kciuki, by się o
tych planach nie dowiedziała.
To znaczy, że nigdy jej nie powiesz i wszystko chcesz zbudować
na kłamstwie? Lepsza połowa jego sumienia ani myślała się poddać
tak Łatwo.
Może jak już będę starym i zgrzybiałym dziadkiem, Josh
wyraźnie grał na zwłokę, to coś tam bąknę o tym, trzymając
rudowłose prawnuki na kolanach, ale na pewno nie wcześniej. Ale
teraz daj mi już spokój, bo moja żona czeka, bym z nią zatańczył.
- No, warto było trochę poczekać, madame. Kochanie, wyglądasz
jak świeża, apetyczna bułeczka - rzekł tak, by usłyszała tylko Mandy.
- A co byś powiedziała, jakbym teraz rozgonił to całe towarzystwo,
tak byśmy zostali tylko ty i ja?
- Joe, ciszej trochę, na Boga - wyszeptała Mandy zaaferowana,
rozglądając się, czy nie słyszał tego ktoś z ekipy telewizyjnej. Stanęła
teraz na palcach jednej nogi i mruknęła mu konspiracyjnie do ucha: -
Ale możemy to zorganizować, tylko trochę później.
Josh włożył ręce głęboko w kieszenie i z uśmiechem Kuby
Rozpruwacza podążył zaraz za Mandy. Po drodze pogwizdywał
radośnie jedną z najbardziej romantycznych piosenek z filmu „West
Side Story”.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Pokój tonął w półmroku, choć jego oświetlenie zostało dobrane z
najwyższą starannością. Cztery czarne skrzynki rozmieszczono w
strategicznych miejscach, tak by ich błyskające w takt muzyki światła
tworzyły w pełni romantyczny nastrój.
Josh i Mandy stali tuż obok siebie, pośrodku tego, co zdaniem
Lois miało służyć za parkiet do tańca. Mandy zdjęła już swoje
pantofle na wysokich obcasach, żeby mogła się łatwiej poruszać po
pokrytej dywanami podłodze. Oparła wygodnie głowę na piersi Josha.
Czuła mocny zapach jego wody po goleniu, a nawet, przez
śnieżnobiałą koszulę, słyszała wyraźnie bicie jego serca.
Josh obejmował ją bardzo delikatnie. Lekkie łaskotanie jej
włosów sprawiało mu wyraźną przyjemność, gdy opuszczał głowę w
ich aksamitne ciepło. Niespiesznie wyplótł z uścisku lewą rękę i
odszukał nią zaraz dłoń Mandy. Z nabożeństwem podniósł ją do ust,
akurat w momencie, gdy Chuck dał znak Lois, że znalazł piosenkę, o
którą jej chodziło.
- Doskonale, absolutnie rewelacyjnie - Lois dziwnie wylewnie
zwróciła się do Herba, który burknął tylko coś w odpowiedzi, nie
chcąc odrywać swej uwagi od kamery. - Myślę, że załatwimy to w
jednym ujęciu.
„Z tobą, tylko z tobą, na zawsze”, słowa romantycznej piosenki,
którą Lois wybrała jako podkład do tej sceny, zaczęły powoli
wypełniać pomieszczenie. Josh bez problemu dostosował krok do
rytmu melodii, prowadząc Mandy w wolnym, zmysłowym tańcu.
Oboje skupili się na tym małym kawałku podłogi, który był teraz dla
nich ich własnym, prywatnym kawałkiem nieba, przytulnym
kokonem, wypełnionym ciepłem wzajemnej miłości.
Reszta pokoju właściwie przestała istnieć. Był tylko taniec i
prowokująca muzyka. „Oddaj mi skarb, jakim jesteś”, domagały się
słowa piosenki, unosząc wirującą parę coraz dalej i dalej.
„Siła i cudowne piękno miłości!”. Ta piosenka jest napisana
właśnie dla nich, pomyślała w rozmarzeniu Mandy, dla tańczącej w
uniesieniu pary kochanków, w maleńkim kręgu wyznaczonym przez
pulsujące światła. Spleceni w ciasnym uścisku przeżywali piękno
wspólnego ruchu, pełnego zespolenia w takt rytmu muzyki.
Josh podniósł rękę Mandy tak, by objęła go za szyję, sam zaś
otoczył ramionami jej biodra. Mandy uniosła nieco i przechyliła
głowę w jego objęciach, spoglądając mu głęboko w niebieskie oczy.
Poczuła rosnące w niej dzikie podniecenie, które w niezrozumiały dla
niej sposób zakłócało płynność jej oddechu.
Melodia narastała, coraz bardziej zbliżając się do finałowej
kulminacji, światła rozcinały ciemność różnokolorowymi błyskami,
oni zaś, zapatrzeni w siebie, tańczyli, wirując powoli w swojej cząstce
wszechświata.
Mandy czuła, że jej głowa zrobiła się ciężka, jak kwiat na
delikatnej łodyżce, kołysany podmuchami łagodnego, letniego wiatru.
Czuła dotyk ciała Josha i instynktownie sama przytulała się mocniej.
Szukała jego ciepła, podobnie jak pączki kwiatów otwierające się pod
wpływem letniego słońca.
Była odurzona, wiedziała jednak, że nie ma to nic wspólnego z
tańcem. O nie, odurzenie to związane było najwyraźniej z jej sercem,
które trzymało ją w swej żelaznej niewoli. Nie potrafiła i nie chciała z
tym dłużej walczyć, bez względu na konsekwencje. Mandy zakochała
się, miłość ta wyglądała bezwstydnie z każdego spojrzenia jej oczu, z
każdego uśmiechu jej wilgotnych, karminowych ust.
Josh też wiedział, że przepadł bezpowrotnie. Jego cały świat
składał się z pięknej kobiety, którą tak czule trzymał w ramionach:
zielonookiej Mandy, o ufnym i niewinnym sercu. Mogliby być
zupełnie sami w centrum zatłoczonego Times Square, w centrum
wszechświata. Otoczenie nie miało dla nich znaczenia, dalej byliby
tylko we dwoje, chronieni tarczą ich gorącej miłości.
Chciał, żeby muzyka zakończyła się tak, by mógł przycisnąć ją
mocno do siebie i całować bez opamiętania. Równocześnie pragnął,
aby muzyka ta nie skończyła się nigdy, aby uczucia, które go
wypełniały, trwały wiecznie.
- Piosenka się skończyła - stwierdził Herb prozaicznie,
opuszczając kamerę. - Czy tę też chcesz filmować? - spytał, kiedy
następna melodia popłynęła z włączonego magnetofonu.
Chuck potrząsnął głową zdegustowany. Wyłączył już cały swój
sprzęt z wyjątkiem magnetofonu i zsynchronizowanego z nim systemu
świateł.
- Nie czujesz, że jesteśmy tu zbędni, idioto? - wyszeptał, biorąc
Lois pod ramię i popychając ją w stronę drzwi. - No dalej, przecież to
ich miesiąc miodowy, zostawmy więc ich samych.
- Ale... - Lois próbowała protestować, zahipnotyzowana jeszcze
widokiem wirującej wolno pary, zakochanej w sobie bez pamięci.
- Nie ma żadnego ale - syknął Chuck, wskazując Herbowi, by się
ruszył. - My jesteśmy już historią. A teraz jazda stąd.
Drzwi zamknęły się za nimi cicho, a Mandy i Josh zostali sami.
Sami z muzyką, błyskającymi światłami i miłością.
Josh kątem oka zauważył wychodzącą ekipę telewizyjną i lekkim
skinieniem głowy odpowiedział na wyciągniętą w jego kierunku rękę
Chucka, z palcami rozsuniętymi na znak zwycięstwa.
Sięgnął za siebie po rękę Mandy, ścisnął mocno i przytulił ją
jeszcze bardziej.
- Nareszcie sami - wyszeptał jej do ucha. Ich ekstatyczny taniec
powoli ustawał. Zatrzymał ją w końcu w bezruchu, w pełni ufną w siłę
jego ramienia.
Jej usta, lekko rozchylone z emocji, wyszeptały w końcu:
- Czy zamierzasz w tej sytuacji przeprowadzić swój niegodziwy
plan, mój książę?
Dobrze znany uśmiech, który nauczyła się już kochać, powoli
wykwitł na twarzy Josha. Puścił już jej rękę i chwytając łagodnie pod
kolanami podniósł w górę.
- Zamilknij kobieto i kieruj mnie w stronę schodów -
odpowiedział, wtulając się w jej szyję.
Policzki Mandy płonęły.
- Kocham cię, Josh, czy jak ci tam w końcu na imię.
Josh zatrzymał się na najniższym stopniu spiralnych schodów,
prowadzących na górę do sypialni.
- Jestem Josh Philips, panno Amando Elisabeth Tremaine, a
wkrótce również Philips. Kocham cię bardziej, niż myślałem, że
można kogoś pokochać.
- Jeśli to propozycja, panie Philips, to przyjmuję ją - stwierdziła
cicho Mandy. Pochyliła się nieco i pocałowała go delikatnie i
uwodzicielsko, uśmiechając się z zadowoleniem.
Josh stał tak jeszcze przez chwilę, dając Mandy ostatnią szansę na
zmianę swej decyzji. W końcu pokonany pragnieniem, by znaleźć się
koło niej, wziąć wszystko, co będzie mu chciała dać i ofiarować to, co
chciał jej od dawna podarować, zaczął powoli wchodzić po schodach.
- Co tu się do licha dzieje? Joshua! Niech cię piekło pochłonie,
Josh, gdzie jesteś?
Josh zamarł nagle w bezruchu, z nogą uniesioną nad kolejnym
stopniem. Tato! Jego mózg nie przyjmował tego do wiadomości,
kiedy podświadomie potrząsał przecząco głową. To nie może być jego
ojciec, po prostu nie może. Nie w tej chwili, na Boga, to niemożliwe.
- Josh? - Mandy odchyliła nieco głowę, by spojrzeć w oczy, które
tak kochała. - Josh, puść mnie. To boli.
Dopiero po chwili Josh zdał sobie sprawę, że instynktownie
przycisnął Mandy mocniej do siebie, jakby w ten sposób mógł
zapobiec temu, co miało zaraz nastąpić. Zrobił krok do tyłu, aż stanął
znowu na dywanie.
- Przepraszam za wszystko - wyszeptał. Opuścił ją delikatnie na
dywan, tuż koło siebie. Mandy zaś poczuła przedziwną pustkę
niespełnienia.
W końcu Matthew Philips znalazł wyłącznik i pokój został zalany
jasnym światłem. Rozejrzał się dokoła. Najpierw zwrócił uwagę na
mrugające, kolorowe światła i romantyczną muzykę, na koniec
zatrzymał wzrok na wyraźnie zaniepokojonej, młodej, rudowłosej
dziewczynie, przytulonej bojaźliwie do jego syna.
- Wygląda na to, że w czymś przeszkodziłem, prawda, synu? -
powiedział ze złością. Przeszedł szybko przez pokój i wyłączył
magnetofon, likwidując resztki romantycznego nastroju, który Lois z
takim trudem stworzyła. - Mam tylko nadzieję, że przyjechałem na
czas.
Mandy potrząsnęła głową, czując dziwnie niepokojące mrowienie
na plecach.
- Na czas? Kim jest ten człowiek, Josh? Dlaczego zwraca się do
ciebie per synu? Josh, powiedz wreszcie, o co tu chodzi!
- Nazywam się Matthew Philips, panno Tremaine - przedstawił
się, podchodząc do nich z wyciągniętą ręką. Mandy, z uprzejmości,
wyciągnęła automatycznie swoją. - Z przykrością muszę powiedzieć,
że jestem ojcem Josha. Może usiądziemy na kanapie, bo wygląda na
to, że nie unikniemy małej pogawędki.
Mandy spojrzała pytająco na swego partnera.
- Josh? - Obejmująca ją ręka zesztywniała wyraźnie, a oczy
zamknęły się z rezygnacją.
- Zróbmy lepiej tak, jak mówi, Mandy. Nie tylko ty masz
tendencje do dramatyzowania. Wygląda na to, że ojciec zdecydował
się zagrać tu główną rolę. Prawda, tato? - Posłał ojcu złe spojrzenie.
- Zamknij się, Josh - odciął się ojciec. - Panno Tremaine...
Mandy? - zachęcił, wskazując ręką kanapę.
Mandy pierwsza podeszła do kanapy, omijając po drodze
dyskotekowy sprzęt i plątaninę kabli. Przysiadła nerwowo w samym
rogu.
- Josh? - W jej oczach malowała się prośba, by usiadł koło niej i
pocieszył ją, że wszystko będzie w porządku. On jednak, z rękoma
wciśniętymi mocno w kieszenie, wpatrywał się tylko nie widzącym
wzrokiem w szczelnie zasłonięte okno.
Matt także nie usiadł, spacerował tam i z powrotem, z lekko
przechyloną głową, jakby studiował roślinne motywy na dywanie.
Podobieństwo między nimi jest uderzające, pomyślała Mandy w
odrętwieniu. Więc tak będzie wyglądał Josh za trzydzieści lat? Ta
myśl zrodziła od razu następną: czy ja będę go jeszcze za trzydzieści
lat oglądać?
- No dalej, tato, załatwiaj całą sprawę, oboje na ciebie czekamy. -
Usłyszała głos Josha, dziwnie obcy i napięty.
- Daruj sobie impertynencje, Joshua! - ojciec uciął krótko, nie
przerywając swej wędrówki po dywanie.
- Panie Philips - wtrąciła nerwowo. - Wygląda na to, że jest pan
bardzo zdenerwowany na syna. Czy ma to coś wspólnego z
prowadzonym przez niego śledztwem?
- Ze śledztwem? - Matt zamarł nagle, wpatrując się w zgarbione
plecy syna.
- No, tak - pospieszyła z pomocą Mandy. - Wiem, że sprawy nie
posunęły się nadmiernie tu, w Atlantic City, ale Josh naprawdę się
bardzo starał.
- Tego jestem zupełnie pewien - wtrącił Matt nieprzyjemnie.
Mandy, nie zrażona tym wcale, mówiła dalej: - Josh uważa, że
Herb jest tylko płotką w całej aferze i zaraz jak tylko wróci do
Allentown, to namierzy również i grube ryby. Prawda, Josh? -
Odwróciła się do niego w nadziei, że coś powie, cokolwiek, co
sprawi, że wreszcie jego ojciec wszystko zrozumie. W końcu przecież
prowadzili śledztwo.
- Śledztwo, co, Josh? - Ojciec w końcu opadł na krzesło. - Widzę,
że rzeczywiście byłeś bardzo zajęty, co, synu?
Mandy reagowała może zbyt wolno na obecność starszego
mężczyzny, ale na pewno nie była kompletną idiotką. Poczuła, jak
serce ucieka jej w pięty.
- Nie było żadnego śledztwa, prawda, Josh? - spytała złamanym
głosem. - Herb jest tylko zwyczajnym kamerzystą, tak?
- Kto to jest Herb? - wtrącił Matt, ale zaraz machnął ręką. -
Mniejsza o to. Chyba nawet nie chcę tego wiedzieć.
Josh odszedł wreszcie od zasłoniętego okna, usiadł koło Mandy i
wziął jej zimne ręce w swoje.
- Ja to wszystko wymyśliłem, kochanie. Bałem się, że nie
pojedziesz na ten miesiąc miodowy i musiałem zrobić coś, żeby cię
przekonać. - Uścisnął szybko jej ręce. - Czy przebaczysz mi to,
Amando Elisabeth. Naprawdę byłem zdesperowany.
Mandy spojrzała tęsknie w oczy Josha, ciesząc się w duchu, że
skłonny był zrobić cokolwiek, nawet wymyślić tę głupią historię z
Herbem, byle tylko powstrzymać ją od wycofania się ze wspólnego
wyjazdu. Przebaczyć mu? Jak mogłaby mu nie przebaczyć, biorąc pod
uwagę fakt, że zrobił to po to tylko, by być blisko niej.
- Jesteś idiotą, Joshua, wiesz o tym? - powiedziała, uśmiechając
się pobłażliwie. Oparła głowę na jego ramieniu. - Oczywiście, że ci
przebaczam.
- Mandy! - Josh pochylił się nad nią, w nadziei że uda mu się
pocałować roześmiane usta.
- Chyba już czas przerwać tę rozkoszną scenę - odezwał się Matt,
ponownie wstając. - Wiem, że to wszystko cudowne, ale nie
przyjechałem tu przecież w sprawie wyimaginowanego śledztwa.
Josh? Nie uważasz, że już najwyższy czas, żebyś poinformował o
wszystkim to biedne dziecko?
- Nie teraz, tato. - Głos Josha był jak zgrzyt piasku po szkle. - Nie
widzisz, że chcemy być sami? Na wyjaśnienia przyjdzie czas później.
- Wyjaśnienia na jaki temat? - Mandy zadała to pytanie, zdając
sobie sprawę, iż musi to być jakaś bardzo ważna informacja, skoro
sprawiła, że ojciec Josha przejechał tyle kilometrów do Atlantic City,
by z nim pomówić. - No więc? O czym jeszcze nie wiem?
- Może zabrałbyś stąd swoje godne politowania, kłamliwe ciało i
pozwolił mi przejść?
Josh zrobił krok do tyłu, przepuszczając Mandy na schody
prowadzące do sypialni.
- Na Boga, Mandy, przestań się tak zachowywać! - Obszedł łóżko
i z impetem zatrzasnął otwarte wieko walizki. - Czy nie zdajesz sobie
sprawy, że w ten sposób niczego nie rozwiążemy?
Mandy wynurzyła się właśnie z łazienki, z rękoma pełnymi
kosmetyków. Rzuciła wszystko niedbale na łóżko, otworzyła
ponownie walizkę i wrzuciła w nieładzie rzeczy do środka. - Nie
musimy wcale niczego rozwiązywać i kropka - odpowiedziała zimno,
wracając do łazienki.
Kiedy tylko wyszła, Josh odwrócił walizkę dnem do góry,
rozsypując buteleczki szamponu, szminki i inne drobiazgi po całym
łóżku.
- Przecież chciałem ci o wszystkim powiedzieć, kochanie,
przysięgam.
Mandy wysunęła na chwilę głowę z łazienki.
- Naprawdę? A niby kiedy? Przed wzięciem mnie do łóżka czy
po?
Josh skrzywił się, bo strzał był bardzo celny.
Wróciwszy ponownie do pokoju, Mandy spokojnie podniosła
walizkę z podłogi i od nowa zaczęła wrzucać do niej swoje rzeczy.
- Powiedz mi, panie Philips z Southampton, Allentown i
wszystkich miejsc na wschód, czy przekonałeś Herba, by zainstalował
gdzieś tu ukrytą kamerę, tak żeby nie uronić ani kawałka akcji? -
Rozejrzała się dokoła, jakby spodziewała się zobaczyć kamerę
zwisającą z sufitu.
- Wiesz dobrze, że nigdy bym tego nie zrobił!
- Skąd mam to wiedzieć? Możesz przecież mieć tendencje do
ekshibicjonizmu. W końcu i tak prawie nic nie wiem o tobie, prawda,
Josh? - Otworzyła szafę i wyciągnęła z górnej szuflady swoją bieliznę.
- To nieprawda. I nie udawaj, że nie zdajesz sobie z tego sprawy -
zaprotestował, czując, że traci grunt pod nogami.
- Pozwól mi w takim razie na ostatnią uwagę - odcięła się,
wrzucając rzeczy do walizki. - Jednak trochę o tobie wiem, może
nawet aż za dużo. Jesteś podłym, paskudnym, kłamliwym...
Josh chwycił w obie ręce jej bieliznę i z całej siły rzucił nią przez
pokój, tak że jedna z jedwabnych halek w kolorze kości słoniowej
zawisła na kinkiecie i wyglądało to, jakby wisiała w powietrzu.
Mandy wyprostowała się i spojrzała zimno na Josha. Podeszła do
ściany, by zdjąć halkę. Zagrodził jej drogę.
- Albo w jedną, albo w drugą stronę, kowboju - syknęła wściekle,
a jej oczy rzucały szmaragdowe ognie.
Josh ustąpił, wiedząc, że Mandy i tak nie ma szans na zapełnienie
walizki nawet przez całą noc, ponieważ postanowił opróżniać jej
zawartość szybciej, niż ona będzie ją pakować.
- Mandy, kochanie, posłuchaj proszę moich argumentów. Miałem
swoje powody, by tak postąpić - błagał, gdy tymczasem ona zajęta
była zbieraniem z podłogi swojej garderoby.
- Nie interesują mnie twoje powody. „Powody to tylko to, co ktoś
chce komuś powiedzieć”, Oskar Wilde. Jak wiesz, odebrałam staranne
wykształcenie w Szwajcarii, dzięki pieniądzom mojego dziadka.
- Szkoda, że cię nie znałem, gdy mieszkałaś w Southampton -
stwierdził w zadumie Josh, zastanawiając się nad ujawnionym właśnie
kolejnym obliczem Mandy. - Moglibyśmy się wtedy spotkać jak
dwoje normalnych ludzi i uniknąć tego całego cyrku. - Wskazał ręką
rozbebeszony pokój, myśląc również o wszystkim innym, co się
wydarzyło od czasu, gdy się poznali.
Mandy zamknęła powieki aż do bólu.
- Nie - odparła, odwracając się tyłem. - Wcale byś tego nie chciał,
Josh, wierz mi na słowo. A ja wolałabym, żebyśmy się nigdy nie
spotkali.
- Widzę, że dalej mi nie wierzysz, prawda? - Zrobił dwa
impulsywne kroki w jej stronę, zanim zdrowy rozsądek nie
podpowiedział mu, iż lepiej jej teraz nie dotykać. Odwrócił się i
uderzył wściekle pięścią w ścianę. - Miałem ochotę zabić ojca za
sposób, w jaki ci to powiedział, że nie wspomnę już o tym, jak
wtargnął tutaj niczym Don Kichot, kiedy tylko wydawało mu się, iż
poskładał puzzle w jedną całość. Gdyby tylko do mnie zadzwonił i
skonfrontował ze mną swoje przemyślenia, to powiedziałbym mu od
razu, że nigdy bym nie wykorzystał tej taśmy. Przede wszystkim był
to idiotyczny pomysł, ale widać zabrakło mi wtedy rozumu. Nigdy
bym cię przecież świadomie nie skrzywdził, uwierz wreszcie w to,
Mandy, proszę.
Wyciągnęła z szafki drugą szufladę, wrzucając jej zawartość do
walizki. Pusta szuflada omal nie spadła mu na nogę.
- Uwierzyć w to? - potrząsnęła głową z dezaprobatą. - Właściwie
to dlaczego nie? Jest przecież naiwna, ufna Mandy. Po prostują
poproś, ona uwierzy we wszystko. - Odwróciła się szybko, wychodząc
do garderoby.
Josh wyciągnął teraz z walizki kilka par szortów i strojów
kąpielowych i jednym ruchem schował je pod poduszkę.
- Przynajmniej powiedz, dokąd się wybierasz - poprosił,
uskakując z drogi, gdy drelichowa spódnica przypięta jeszcze do
wieszaka przeleciała tuż obok, lądując pewnie w walizce.
- Najdalej od ciebie, jak tylko się da! - dobiegło zza drzwi.
Po chwili wleciały do pokoju dwie bluzki, po nich para białych
spodni i błękitna kamizelka.
- Na pewno nie pojedziesz w takim stroju! - Josh zaatakował z
impetem, zdając sobie sprawę, że nie może jej puścić samej w tej
oszałamiającej, czarnej kreacji.
Mandy wypadła z garderoby, rozglądając się pospiesznie po
pokoju, aż znalazła to, czego szukała. Chwytając w locie białe spodnie
i sweter w morskim kolorze, który wzięła na wypadek, gdyby było
zimno podczas nocnych spacerów po promenadzie, zniknęła
ponownie w garderobie, zamykając za sobą drzwi. Po chwili
otworzyła je znowu.
- Zostań tu, gdzie jesteś. Nie waż się nawet oddychać. - Ostatnim
słowom towarzyszył trzask zamykanych znowu drzwi.
Kiedy Mandy się przebierała, Josh ponownie wypróżnił walizkę,
chowając jej zawartość pod łóżkiem. Na koniec wsunął tam również
samą walizkę. Nie pójdzie teraz nigdzie, zanim się z nią nie rozmówi.
Przekonają, że ich miłość jest dużo ważniejsza niż powzięty pod
wpływem nagłego impulsu plan rewanżu.
Musi go wysłuchać. Od chwili, kiedy ojciec opowiedział, jak
połączył ze sobą jego wyjazd i podwójną pierwszą nagrodę w
konkursie, Mandy przestała zupełnie myśleć. Zamiast tego zaczęła
działać. Nie potrafił jej potępić, nie mógł tego zrobić, jeżeli chciał być
ze sobą szczery.
Prawie siłą wypchnął ojca z pokoju i popędził, skacząc po dwa
stopnie, na górę za Mandy, która znalazła się tam zaraz, jak tylko
pełny sens słów Matta dotarł do niej z całą siłą. Zanim zdążył złapać
oddech na szczycie schodów, ona już się zaczęła pakować.
Drzwi garderoby otworzyły się teraz z impetem, uderzając mocno
o ścianę sypialni. Mandy wypadła ubrana już w spodnie i sweter. Jej
rude włosy opadały na wszystkie strony w plątaninie loków, kiedy
rozpoczęła poszukiwanie sandałów. Przyjrzała mu się przez dłuższą
chwilę, po czym dała nura pod łóżko, skąd, po wyrzuceniu wszystkich
poupychanych tam rzeczy, wynurzyła się z parą sandałów w ręce.
Usiadła na łóżku tylko na ułamek sekundy, by nałożyć buty i
ponownie zniknęła w garderobie, skąd wyfrunęła zaraz czarna
sukienka, lądując prosto na twarzy Josha. Jeszcze jedno krótkie
spojrzenie i z torebką w ręce zbiegła jak burza po schodach do pokoju,
zostawiając na górze osłupiałego Josha.
- Halo, obsługa hotelu? Tu mówi Tremaine. Prosiłabym, żeby
pani przysłała natychmiast do mojego pokoju Rollie'go Estradę. -
Mandy zdążyła to już powiedzieć, zanim Josh znalazł się w zasięgu jej
głosu.
Upłynęła chwila ciszy, po czym odezwała się ponownie.
- Dobrze więc, rozumiem. W takim razie proszę o przysłanie
butelki, nie, dwóch butelek najlepszego szampana, dobrze
schłodzonego, i odpowiedniej ilości importowanego kawioru na party
dla... - zastanawiała się przez moment nad tym, ile Josh powinien
zapłacić - na party dla sześciu osób - dokończyła po chwili. W czym
problem, pomyślała. Josh będzie mógł zaprosić całą ekipę telewizyjną
i zrobią sobie bal. - Proszę tylko dopilnować, by przyniósł to Rollie
Estrada, dobrze?
- Mandy - rozpoczął Josh, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. -
Cholera jasna! - Nie mógł powstrzymać się od przekleństwa. - Żaden
serwis nie może być tak szybki!
- Otwieraj drzwi, Joshua! - dobiegł ich stłumiony krzyk z
korytarza.
Josh uniósł powoli ręce do góry i otworzył szeroko drzwi.
- Nie wiem, jak to się stało, że zostawiłem was dwoje samych. -
Matt Philips wpadł do pokoju, lekko rozwichrzony. - Joshua, mam
nadzieję, iż nie skrzywdziłeś tego dziecka?
- Nie, tato. Związałem ją tylko i drażniłem bambusem pod
paznokciami. To w końcu nic strasznego. - Josh przeczesał nerwowo
włosy i opadł ciężko na krzesło. - A swoją drogą, to co ciebie
ponownie do nas sprowadza? Nie uważasz, że zrobiłeś już dzisiaj
dosyć? A może wpadłeś tylko, żeby obejrzeć skutki?
- Przestań się nad sobą rozczulać - zakomenderował Matt. Jeden
rzut oka na Mandy upewnił go, że młoda dziewczyna z trudem panuje
nad swoimi emocjami. - Mandy - powiedział miękko, kierując się w
jej stronę - czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? Może mam cię gdzieś
odwieźć?
Mandy spojrzała po kolei na obu Philipsów. Zwężone
wściekłością szmaragdowe oczy były lodowate.
- Nie chciałabym nawet przejść przez ulicę z żadnym z was -
wybuchnęła.
Tymczasem rozległo się pukanie do drzwi i Mandy pospieszyła
otworzyć Rollie'emu, który wtoczył przed sobą wózek z dwoma
wiaderkami z szampanem i tacą pełną smakołyków.
- Dobry wieczór, Mandy i Joe - zaczął kelner jowialnie, kłaniając
się również trzeciej osobie w pokoju. - Proszę, oto sześć szklaneczek
do szampana. Wygląda na to, iż będzie małe party, co? Tylko nie
mówcie ml, że już skończyliście z filmowaniem. Hej, a gdzie ta wasza
blondyna? Jak jej na imię? Lena? Lori? Chciałem z nią pomówić.
Matt spojrzał na Josha, nie wierząc własnym uszom, że jego syn
może być po imieniu z kelnerem z Tropicany.
- Kto to jest Lena? - syknął wściekle.
- Nieważne, tato - powiedział Josh wstając. Chwycił rękę Mandy,
która założyła przed chwilą torebkę na ramię, zbierając się
najwyraźniej do wyjścia. - Mandy, nie możesz mnie zostawić w taki
sposób - powiedział, starając się nie podnosić głosu.
- To się okaże, kowboju - odcięła się, strząsając z siebie jego rękę.
- Uczta zamówiona przez waszą ofiarę. Bawcie się dobrze.
Obejmując jej sztywne, opierające się ciało, Josh mówił nie
zważając na nic:
- Zrezygnowałem z pomysłu zemsty zaraz po tym, jak na niego
wpadłem, Mandy, przyrzekam. Wcale nie chciałem ciebie skrzywdzić.
Kocham cię. W głębi duszy, mimo upokorzenia, którego doznałaś,
wiesz przecież, że cię kocham. Proszę, Mandy, nie odchodź, błagam.
Stała cichutko w jego objęciach z zamkniętymi oczami i lekko
przygryzioną wargą, żeby nie wybuchnąć płaczem. Chciała z nim
zostać, chciała, żeby trzymał ją w objęciach i przekonał o tym, że
jednak ją kocha. Chciała tego z całego serca.
- Wiedziałem od początku, że to wariactwo. - Josh mówił
gorączkowo, czując, z jakim oporem ustępuje w niej napięcie. -
Musiałem na chwilę postradać rozum. To tylko dlatego, że twój
dziadek stał się dla mnie wiecznym wyrzutem od czasu, gdy
dowiedziałem się, iż on był powodem tego, co stało się Dave'owi
Benjaminowi. Potem spotkałem ciebie i myślałem...
Z przeraźliwym szlochem Mandy wyrwała się z objęć Josha i
popędziła do drzwi.
- Rollie! - wrzasnęła do kelnera, który właśnie otwierał pierwszą
butelkę szampana. - Zaprowadź mnie na najbliższy przystanek
autobusowy. Proszę!
Kelner spojrzał najpierw na starszego pana, który wyglądał
całkiem podobnie jak Joe Tremaine, a potem na męża Mandy.
- Co się dzieje? - zapytał zmieszany. - Kłótnia kochanków, czy
co?
Drzwi holu zamknęły się już za Mandy i Josh wiedział, że ona nie
wróci, nawet gdyby miała szukać przystanku bez pomocy Rollie'ego.
Sięgnął do kieszeni i wręczył kelnerowi garść banknotów.
- Zostań z nią aż do odjazdu autobusu, a potem wróć do mnie
powiedzieć, dokąd pojechała. Możesz to dla mnie zrobić, przyjacielu?
Rollie otworzył już usta, żeby powiedzieć jakiś kawał o
nowożeńcach, kiedy jednak zobaczył ból malujący się w oczach
Josha, rozważnie nie powiedział nic.
- Nie ma sprawy - zapewnił solennie. - Nie spuszczę z niej oka
nawet na minutę, przyrzekam.
Josh stał, wpatrując się w drzwi, po czym wolno skierował się w
stronę schodów.
- Widzę, że naprawdę jesteś tym załamany, co, synu? - spytał
ojciec, nalewając sobie szampana. - Rozważałem to, kiedy wcześniej
wyrzuciłeś mnie z pokoju. Telefonowałem nawet do mamy do
Southampton. Jej zdaniem wygląda na to, że rzeczywiście kochasz tę
dziewczynę. Miała mama rację, Josh? Kochasz Mandy Tremaine?
Josh odwrócił się wolno do ojca. Jego oczy błyszczały
podejrzanie.
- A jak ci się wydaje, tato? - powiedział miękko. - Jak ci się
wydaje?
Matt podszedł do syna i położył mu rękę na ramieniu.
- Wydaje mi się, że mamy przed sobą długą noc. Proszę, Mandy
chyba zamówiła to dla ciebie - powiedział, podając mu szklaneczkę
szampana. - I jeszcze jedno. Przepraszam za to, co się stało.
Josh spojrzał w sufit, a kiedy się odezwał, chciał, żeby jego głos
zabrzmiał stanowczo.
- Tak, tato - wyszeptał przez ściśnięte gardło, przypominając
sobie, jak jeszcze godzinę temu, przy przyćmionych światłach, tulił do
siebie Mandy. - Kocham ją.
Z tyłu autobusu było ciemno. Tak ciemno, że tylko kilku
pasażerów zauważyło młodą kobietę, wciśniętą z podkurczonymi
nogami w fotel przy oknie, która od czasu do czasu wycierała nos
chusteczką.
Autobus pełen był gości kasyn, którzy teraz, w miarę jak posuwali
się wzdłuż Atlantic City Expressway, dzielili się ze sobą wrażeniami o
sukcesach i porażkach.
- Hej, panienko - odwrócił się jeden z zadowolonych z siebie
graczy, starając się zwrócić uwagę Mandy. - Nie ma się w końcu
czym martwić. Przecież wystarczyło ci na autobus powrotny do domu.
A zresztą, ile może taka dziewczyna stracić podczas jednego tylko
wyjazdu?
- Niezbyt wiele - wyszeptała Mandy, zbyt cicho, by ktoś mógł ją
usłyszeć. - Tylko serce.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- A to łajdak! - Jeanne Tisdale nie mogła się powstrzymać i
pluszowa zabawka, którą akurat trzymała w ręku, poleciała z
rozmachem na najbliższą ścianę. - Boże, chciałabym dostać tego
drania w swoje ręce.
Mandy skończyła właśnie opowiadać swojej przyjaciółce o
zakończonym przedwcześnie miodowym miesiącu w Atlantic City i
planach Josha Philipsa związanych z nagraniem z wyjazdu kaset
video. Jeanne zareagowała, jak przystało na dobrą przyjaciółkę, z
pełnym oburzeniem i wściekłością. Mandy, siedząc na jednym z
wielkich stołów w sali zabaw, czuła teraz, że powinna jakoś obronić
Josha przed jej gwałtowną reakcją.
- On powiedział, że tak naprawdę to wcale nie miał zamiaru tego
zrobić, Jeanne - wyjaśniła, machając nerwowo nogami, jak dziecko
złapane przez nauczycielkę na jakimś wykroczeniu. - Przyznał, iż to
był idiotyczny pomysł i że wiedział o tym od samego początku.
- No tak, teraz nastąpi apoteoza Joshuy Philipsa. - Jeanne
podniosła z podłogi zabawkę i oczyściła z kurzu, zanim odstawiła ją z
powrotem na półkę.
- Uważał, że ma bardzo ważny powód, żeby to zrobić, czy
przynajmniej próbować zrobić. - Mandy zeskoczyła ze stołu i
podeszła do dużej, zielonej tablicy. Zaczęła ścierać gryzmoły,
namazane przez któreś z dzieci podczas porannych zajęć. - Uważam,
iż nie można go aż tak winić.
Jeanne odwróciła się gwałtownie, wyciągając rękę w geście
protestu.
- O nie, co to, to nie, Mandy Tremaine. - Jeanne wiedziała, co
teraz nastąpi. - Na to się zwyczajnie nie zgadzam. Najpierw
przychodzisz do mnie z płaczem i opowiadasz, jakie paskudne
sztuczki ten facet na ciebie szykował, a kiedy już płonę świętym
oburzeniem, ty zmieniasz front i zaczynasz go bronić.
- Ale...
- Nie ma żadnego ale! - Jeanne nie dała sobie tak łatwo przerwać.
- Jak cię znam, to zaraz powiesz, że w końcu to twoja wina, a tego nie
chcę usłyszeć. Rozumiemy się? Jesteś słodką i kochaną dziewczyną,
Mandy, ale czasem stajesz się tak cholernie fajna, że aż mnie to
przeraża.
- Nie, Jeanne - Mandy potrząsnęła przecząco głową. - Wcale taka
nie jestem. Tak się tylko tobie wydaje. Pamiętaj, że pozory mylą.
Szczerze mówiąc, to ty przecież prawie nic o mnie nie wiesz.
Jeanne usztywniła się, wyraźnie obrażona.
- Przyszłaś do mnie trzy lata temu, ze znakomitymi referencjami z
tej szkoły w Szwajcarii. Nikt nie może udawać kogoś innego przez
całe trzy lata. Jesteś dobra i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej.
Świetnie zajmujesz się dziećmi, jesteś obiektywna, nikogo nie
faworyzujesz. Nie narzekasz nigdy na niskie wynagrodzenie i zawsze
jesteś gotowa do pomocy. Co jeszcze powinnam wiedzieć?
- Mogło cię zainteresować, skąd pochodzę, co robiłam, zanim
przeprowadziłam się do Allentown, kim są moi rodzice -
zasugerowała Mandy, rysując na tablicy figurkę z kresek.
Jeanne zmarszczyła brwi w skupieniu, obserwując narysowaną
przez Mandy postać, która zdawała się być obciążona niewidzialnym
ciężarem.
- Facet rzeczywiście chciał ci zrobić świństwo. Ale mówiłaś,
zdaje się, że chodziło mu o twojego dziadka, a taśma miała być użyta
jako forma zemsty na nim za coś, co miało miejsce parę lat wcześniej.
Ty sama nie brałaś w tym bezpośrednio udziału. Nie próbuj, proszę,
teraz przenieść winy swojego dziadka na siebie. To tylko jego
problem, jego i tego Philipsa.
Mandy spojrzała na swoje palce, jakby zastanawiała się, skąd
wzięła się na nich kreda, a po chwili zaczęła wycierać je drugą ręką.
- Precz z tego przeklętego miejsca - mruknęła, czując, jak łzy
cisną się jej do oczu. To zabawne, bo już myślała, że wszystkie łzy
dawno wypłakała.
Jeanne stanęła blisko przyjaciółki z sercem przepełnionym
współczuciem.
- Mandy? Czy jest coś, co ukrywasz przede mną? Dalej, kochanie,
zrzuć z siebie ten ciężar, nie ma nic tak złego, czego nie dałoby się
naprawić.
Trzymając dłoń przy ustach, Mandy daremnie starała się
powstrzymać szloch. Odwróciła się teraz do przyjaciółki, która
otoczyła ją matczynym uściskiem.
- No, już dobrze - pocieszała ją, kołysząc tak, jak rozżalone
dziecko. - Najlepiej się teraz wypłacz. Na rozmowy będziemy miały
jeszcze mnóstwo czasu później, dobrze?
Mandy siedziała w kącie małego placu zabaw, obserwując
radosną zabawę trzylatków. Minęły już dwa dni od jej powrotu do
przedszkola i pięć dni od czasu szaleńczej ucieczki z Atlantic City, a
ona dalej czekała.
Czekała na każdy telefon, który zadzwonił w biurze, z nadzieją,
że będzie skierowany do niej.
Czekała każdego dnia, kiedy drobiazgowo sprawdzała pocztę,
zastanawiając się, czy nie mógłby napisać usprawiedliwiającego listu.
Czekała na znajomy dźwięk jego kroków na schodach, wierząc
wbrew sobie, że przyjdzie, choćby tylko po to, by poprosić ją o
przebaczenie. Nie interesował ją zresztą powód, ważne, żeby
przyszedł.
Ale jedyny telefon, do jakiego została wezwana, był od Lois,
która powiedziała jej, że na prośbę Josha zapakowała jej rzeczy i teraz
wysyła jej walizkę przez umyślnego posłańca.
Jedyna poczta, jaka przyszła, to zabawna kartka od Rollie'ego z
podziękowaniami za to, że został włączony do filmu. Wyrażał w niej
też nadzieję, iż udało się jakoś wyjaśnić konflikt z mężem.
Jedynym zaś dźwiękiem, który mącił samotność jej nocy, było
własne chlipanie, kiedy zdała sobie sprawę z tego, że Josh nie
przyjedzie już nigdy.
Próbowała zapełnić nieliczne godziny wieczorne, przeglądając
gazety, których zebrał się cały stos podczas jej nieobecności. Dzięki
temu na stronach poświęconych finansom znalazła zdjęcie patrzącego
na nią z pełnym zadowolenia uśmiechem Matthew Philipsa. „Philips
Inc. inwestuje w media”, głosił tytuł, a artykuł poniżej opisywał
transakcję kupna WMFL. Zarówno Matt, jak i Josh przedstawieni byli
jako główni akcjonariusze nowej firmy.
Jak wynikało z dat, publikacja ta musiała się ukazać już podczas
ich pobytu w Atlantic City. Zrozumiała teraz, dlaczego Josh Philips
nie chciał podać jej swego prawdziwego nazwiska. Na pewno obawiał
się, że informacja o transakcji może ukazać się przed ich wyjazdem, a
nie chciał, żeby skojarzyła te fakty.
Wycięła artykuł i przeczytała go bardzo dokładnie. Dowiedziała
się między innymi, że firma „Philips Inc.” jest właścicielem spółek
holdingowych w Basking Ridge, Southampton, Long Island i w wielu
innych miastach na terenie stanów Nowy Jork, Pensylwania i New
Jersey. WMFL jest jednym z wielu posiadanych przedsiębiorstw, a
Josh pracuje z ojcem od czasów, kiedy uzyskał absolutorium w Yale.
Dave Benjamin również uczęszczał do Yale, ale wykruszył się
stamtąd już po pierwszych dwóch latach studiów. Może to właśnie
wtedy spotkali się z Joshem po raz pierwszy. Nie było w tym nic
dziwnego, że Dave nigdy nie wspomniał, iż jeden z jego kolegów z
uczelni przeniósł się do Southampton w czasie jej pobytu w
Szwajcarii.
Do późna w nocy Mandy analizowała różne możliwe scenariusze
spotkania Josha. Odbywało się to zwykle na plaży, niedaleko
posiadłości dziadka. Spotykali się, miłość ogarniała ich ze szczętem i
żyli długo i szczęśliwie. W ten sposób trzy ostatnie koszmarne lata
były zamieniane w piękny czas spędzony jako mąż i żona. No, a
czasem, dla pełnej radości, dodawała również dziecko.
Wszystkie te marzenia znikały jednak w świetle dnia, obnażając
tylko gorzką prawdę, że Josh miał już dosyć czasu, by się z nią
skontaktować. Gdyby tylko chciał, mógł zapukać do jej drzwi,
udowadniając tym samym, że nie kłamał, gdy wyznawał jej miłość.
Nie wiadomo jednak, czy miłość ta byłaby tak wielka, żeby
przetrwać wyznanie, które ona musiałaby w rewanżu uczynić.
Powinna bowiem przyznać, że jego przyjaciel, dla poniszczenia
którego wymyślił przecież cały plan zemsty, omal nie umarł z jej
powodu. Mandy zamyśliła się głęboko.
- Kolejny problem naszej planety został rozwiązany? - Jeanne
zaskoczyła ją najwyraźniej. Przez chwilę razem obserwowały bawiące
się na huśtawkach dzieci, które próbowały je rozbujać najbardziej, jak
się tylko dało. - Czujesz się już teraz lepiej? Od razu to po tobie
widać.
- Jakoś to przeżyję. A tak przy okazji, to przepraszam za moje
wczorajsze paplanie. Myślałam, że najgorsze mam już za sobą, inaczej
nie wróciłabym jeszcze do pracy.
- Miałaś pełne prawo do tego, żeby paplać, jak ty to nazywasz. -
Jeanne pocieszyła ją, poklepując po ramieniu dla dodania otuchy. -
Ale i tak myślę, iż umiałabym cię przekonać, że patrzysz na całą
sprawę niewłaściwie. Gdybyście tylko mieli szansę spotkać się z
Joshem i omówić całą sprawę, to na pewno potrafilibyście ten
problem rozwiązać.
Mandy spojrzała z uśmiechem na przyjaciółkę.
- Wydawało mi się, że wczoraj miałaś ochotę wysmarować Joshuę
Philipsa smołą i pierzem i wysłać go na targ na pośmiewisko. Skąd
taka zmiana nastrojów?
Jeanne klasnęła w dłonie kilka razy, dając dzieciom znak, że
zabawa skończona i czas na obiad.
- Ponieważ wydaje mi się, że ten facet naprawdę cię kocha.
Dzwonił już dwa razy w tym tygodniu, dopytując się, czy już wróciłaś
do pracy. Kiedy dzisiaj zadzwonił po raz trzeci, powiedziałam mu, że
tak.
- Dzwonił do ciebie? Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Mandy
rozejrzała się po placu zabaw, jakby spodziewała się, że Josh stoi
gdzieś za ogrodzeniem i obserwuje ją. - Myślałam, że teraz to już na
pewno wrócił do Southampton z ojcem.
Jeanne pokiwała głową.
- Obaj są tutaj i, jak mi się zdaje, pracują w telewizji. Josh
najpierw tylko pytał, czy jesteś. Nie wiedziałam wcale, że to on.
Myślałam, iż nadal jesteś w Atlantic City. Ale kiedy zadzwonił
dzisiaj, poprosiłam, by się przedstawił i rozpoznałam głos.
Od razu chciałam mu wygarnąć, co o nim myślę, ale powiedział
mi, że chciał ci dać trochę czasu na przemyślenie wszystkiego, zanim
się znowu z tobą skontaktuje. Doszedł do wniosku, iż nie wrócisz
wcześniej do pracy, nim się nie uspokoisz. Uznał, że wtedy będzie
większa szansa, iż nie zrzucisz go ze schodów. Mężczyźni uważają
widać, że masz temperament, kochanie. Ciekawe, jak wpadli na taki
pomysł? - Jeanne zakończyła swą długą przemowę.
- I tak bym go nigdy nie zrzuciła ze schodów - mruknęła Mandy.
Uświadomiła sobie jednak, że pewnie nie przyjęłaby go też z
otwartymi ramionami, gdyby pojawił się u niej w ciągu pierwszych
dwóch dni po powrocie.
Obie panie zajęte były teraz ustawianiem dzieci i wprowadzaniem
ich do przedszkola, jednak Jeanne znalazła sposobność, by szepnąć
Mandy do ucha:
- On ciebie naprawdę kocha, Mandy. Kiedy przyjdzie, to pogadaj
z nim szczerze. Na pewno zrozumie.
Mandy spojrzała na przyjaciółkę i oczy jej posmutniały, gdyż
wiedziała, że tamta nie zna całej prawdy o jej ucieczce z
Southampton. Tej prawdy zresztą nikt nie znał, prócz niej samej i
dziadka.
- Dzięki, Jeanne, będę o tym pamiętać, gdyby się pojawił -
przyrzekła. - On jednak nic nie zrozumie - mruknęła pod nosem, kiedy
Jeanne nie mogła jej już słyszeć. - A już na pewno nie potrafi
przebaczyć.
Mandy siedziała spięta w kącie kanapy, bębniąc nerwowo palcami
o oparcie. Popędziła z przedszkola do domu, by wziąć kąpiel i umyć
głowę. Na obiad zjadła tylko płatki, bo była zbyt zdenerwowana, by
pomyśleć o czymś poważniejszym.
Przebierała się trzy razy. W końcu zdecydowała, że ubierze się
tak, jak zwykle, w podkoszulkę i drelichową spódnicę, żeby Josh
przypadkiem nie pomyślał, iż na niego czekała. Poza tym wcale na
niego nie czekała - modliła się, żeby przyszedł.
Zaczęła oglądać telewizję i ze zdumieniem stwierdziła, że
wieczorne wiadomości zakończyły się kilka godzin wcześniej niż
zwykle. Bezskutecznie próbowała oglądać powtórkę jakiejś komedii,
a kiedy w studiu telewizyjnym zadzwonił telefon, podskoczyła na
równe nogi w przekonaniu, że to u niej w domu.
Zgasiła w końcu telewizor i pobiegła do radia, nastawiając je
dosyć głośno, aby wypełnić czymś ciszę, która zapadła w mieszkaniu.
Nie mogła opanować gonitwy myśli. Zobaczyła, że w walizce są
jeszcze słodycze, które kupowała z Joshem, i sceny w Mieście
Automatów stanęły przed nią jak żywe. Kręciła się po mieszkaniu bez
wyraźnego celu. W kuchni pozbierała papierki od cukierków i
wrzuciła je do kosza.
Opadające na miejsce wieczko kosza wydało jakiś głuchy odgłos.
Dziwne. Zawsze zdawało jej się, że brzmi to inaczej, bardziej
metalicznie. Nacisnęła kontrolnie pedał kilka razy i znowu wszystko
brzmiało tak, jak dawniej. Chyba z nerwów ma już halucynacje.
Zrobiła kilka kroków w stronę pokoju i ten sam głuchy odgłos
powtórzył się. W nagłym olśnieniu palnęła się ręką w czoło. Przecież
to pukanie do drzwi. A on na pewno już sobie poszedł, myśląc, że nie
ma jej w domu.
- Moment! Już otwieram! - krzyknęła, potykając się w pośpiechu
o różne przedmioty.
Otworzyła szeroko drzwi i zaraz oparła się o nie dysząc ciężko,
jakby przed chwilą podjęła próbę bicia rekordu świata w biegu na
jedną milę.
- Josh - wysapała, zamykając oczy z mieszaniną obaw i ulgi. -
Przepraszam, że tak długo nie otwierałam, ale usłyszałam dopiero
twoje drugie pukanie.
Wygląda tak, że mógłbym ją zaraz zjeść. Josh musiał skupić całą
siłę woli, żeby nie wziąć jej od razu w ramiona. Dla niepoznaki
rozpoczął od zaczepki:
- Skąd wiedziałaś, że moje drugie pukanie nie było pierwszym
pukaniem, skoro wcześniej nic nie słyszałaś?
Mandy zamrugała szybko powiekami i potrząsnęła głową.
- Widzę, że nauczyłeś się czegoś ode mnie. - Zaprosiła go gestem,
by wszedł i usiadł na kanapie. - A odpowiadając na pytanie, słyszałam
twoje pierwsze pukanie, tylko nie wiedziałam, że to jest pukanie.
Wzięłam cię za klapę kosza na śmieci.
Rozsiadając się wygodnie na kanapie, Josh spojrzał na nią
smutno.
- Wydaje mi się, że Zygmunt Freud straciłby cały dzień na
wyjaśnianiu tego porównania.
Mandy wbiła oczy w podłogę, kopiąc nerwowo bosą stopą brzeg
dywanu.
- Cieszę się, że cię znowu widzę, Josh - powiedziała miękko. -
Lois odesłała mi walizkę.
- Próbowałem ją sam zapakować, ale nie mogłem sobie poradzić z
tymi jedwabnymi ciuchami - powiedział, jakby to miało wszystko
wyjaśnić. - Zresztą oni wszyscy polubili cię tam bardzo, a Rollie o
mało mi głowy nie urwał za to, iż przeze mnie uciekłaś. Herb prosił,
żeby ci przekazać, że wyglądasz świetnie na taśmie.
Wspominanie o filmie to było rzeczywiście genialne posunięcie,
panie Philips, powiedział do siebie Josh z wściekłością, widząc, jak
gwałtowny rumieniec oblewa twarz i szyję Mandy. Dlaczego jeszcze
nie powiesz jej, jak ojciec stwierdził, że „ta dziewczyna opanuje twoje
wyskoki, synu” i dasz się stąd wyrzucić na zbity pysk, zanim będziesz
miał szanse, żeby ją przeprosić za wszystkie kłamstwa?
- Czy powiedziałeś Herbowi, że wykorzystałeś go do
nieświadomego odgrywania roli jakiegoś przestępcy? - spytała,
siadając w końcu.
- Tato zatroszczył się o wyjaśnienia - powiedział, obracając się
nieznacznie, tak by widzieć ją w całości, kiedy już usiadła na krześle
koło kanapy. - Nie wiem dokładnie, co powiedział, ale cała trójka wie,
że ich dalsza praca zależy od tego, czy potrafią się wykazać
odpowiednią dozą amnezji na temat całej eskapady. - Wziął głęboki
oddech, zanim przeszedł do sedna sprawy. - Posłuchaj, Mandy. Nie
przyjechałem tu wcale po to, żeby rozmawiać z tobą o ekipie
filmowej. Przyjechałem, żeby cię za wszystko przepro...
- Tak, przeprosić, wiem o tym - wtrąciła Mandy pospiesznie. - Ale
wcale nie musisz mnie przepraszać, Josh. Rozumiem, dlaczego
zrobiłeś to, co zrobiłeś. Szkoda tylko, że wszystko na próżno.
Dziadkowi jest dokładnie obojętne zarówno co robię, jak i z kim to
robię. Widzisz, on mnie wydziedziczył ponad trzy lata temu.
Josh zamarł w zdumieniu.
- Wydziedziczył cię? O czym ty, u licha, mówisz, Mandy? Nie
mógł cię przecież wydziedziczyć. Zniknęłaś bez śladu, a Tremaine
robił wielki raban, mówił nawet, że rozesłał za tobą prywatnych
detektywów.
Mandy głośno się roześmiała.
- On świetnie wiedział, gdzie ja jestem, Josh. Dlatego nie
zatroszczyłam się nawet o zmianę nazwiska. Ponadto mój dyplom i
listy rekomendacyjne są też na moje prawdziwe nazwisko. Jedyni
ludzie, z którymi unikałam kontaktu, to dziennikarze i to też tylko na
początku. Od dzieciństwa byłam uczona, jak unikać rozgłosu, a teraz
już nikomu nie zależy na Amandzie Elisabeth z rodu Tremaine w
Southampton. Nawet tobie, Josh. Zainteresowałeś się mną, bo
myślałeś, że pomogę ci odegrać się na dziadku.
Josh przygładził ręką włosy, próbując usilnie zrozumieć, o co
chodzi.
- Nie łapię tego. Alexander Tremaine wydziedziczył swoją jedyną
wnuczkę? Dlaczego? Przecież to nie ma sensu.
Mandy wiedziała, że będzie musiała mu powiedzieć całą prawdę.
- Dziadek wydziedziczył mnie, bo oskarżyłam go o to, że
próbował zabić Dave'a Benjamina, choć wiedziałam, iż to nie do
końca jest prawdą. - Wzięła teraz głęboki oddech i wyrzuciła z siebie
resztę słów: - Widzisz, Josh, to ja zniszczyłam Dave'a, to tak, jakbym
ja zniszczyła jego firmę.
Mandy wstała gwałtownie i podeszła do okna. Nie mogła teraz
spojrzeć na Josha, teraz, kiedy zostało powiedziane wszystko, co
musiało być powiedziane. Przez kilka minut w pokoju zalegała cisza.
Później, kiedy pomyślała, że nie potrafi dłużej powstrzymać się od
łez, poczuła delikatne dotknięcie na ramieniu.
- Mandy... kochanie - zaczął z wahaniem. - Dave Benjamin
próbował popełnić samobójstwo, kiedy okazało się, że interesy idą
fatalnie. Twój dziadek wykupił wszystkie jego długi i właśnie miał
przejąć przedsiębiorstwo, więc wybrał rozwiązanie, które wydawało
mu się najłatwiejsze. Bardzo lubiłem Dave'a, ale nie uważam tego, co
zrobił, za przejaw silnej osobowości. Nie miałaś nic wspólnego z jego
decyzją, by targnąć się na własne życie, nie mogłaś mieć, sama chyba
teraz to widzisz.
Odwróciła się gwałtownie, by spojrzeć mu prosto w twarz,
zostawiając jego rękę zawieszoną w powietrzu.
- Nie mogłam? A jak myślisz, dlaczego dziadek zrobił wszystko,
żeby
zniszczyć
Dave'a?
Mój
dziadek
nie
jest
może
najsympatyczniejszą osobą na świecie, ale na pewno nie zajmuje się
niszczeniem ludzi na chybił trafił jako jakieś wyrafinowane hobby.
Celowo skupił się na tym, jak zniszczyć Dave'a, bo uważał, że nie jest
on wystarczająco dobrą partią dla jego cennej wnuczki. Dave
powiedział mi o tym wszystkim. - Zaśmiała się histerycznie, zanim
dokończyła: - Niestety, to wszystko było na próżno. Nigdy nie
kochałam Dave'a i nigdy nie chciałam wyjść za niego za mąż.
Potrząsnęła głową i zamknęła oczy, żeby nie widzieć potępienia
na twarzy Josha, które spodziewała się tam ujrzeć.
- Nie mogłam temu sprostać, dlatego wzięłam ogon pod siebie i
uciekłam, gdzie pieprz rośnie. Dziadek w ostatnich słowach ostrzegł
mnie, żebym nie ważyła się wracać, zanim nie dorosnę. O, Boże!
Nie opierała się wcale, kiedy Josh przytulił do siebie jej
wstrząsane szlochem ciało. Nie zdawał sobie z tego sprawy, nie mógł
uwierzyć własnym uszom. Dave nic nigdy nie mówił o Mandy, kiedy
spotykali się czasami na lunchu. Jedyne, o czym rozmawiali, to było
to, jak do szaleństwa żądny władzy Alexander Tremaine doprowadza
jego przedsiębiorstwo do bankructwa.
Z całą pewnością Mandy obwiniała się za coś, do czego nie
przyłożyła nawet ręki. W dodatku żyje z takim przekonaniem już od
ponad trzech lat. Teraz, kiedy się już jakoś pozbierała, ja wchodzę na
arenę i wciągam ją we wszystko ponownie, i to w najgorszy możliwy
sposób. Nie ma się co dziwić, iż ode mnie uciekła, i tak się dziwię, że
nie dostałem w nos.
Obejmując ją mocno, podprowadził ją do kanapy i ostrożnie
posadził.
- Mandy - bezskutecznie próbował podnieść jej głowę. - Nie
zrobiłaś krzywdy Dave'owi. Nie zrobiłaś krzywdy nikomu. Czy to nie
ty mówiłaś mi, że nie możesz nawet nadepnąć pająka? To był tylko
zbieg okoliczności, iż spotkałaś się z Dave'em akurat w tamtym
czasie. Dave próbował wtedy każdej szansy, jak tonący, który chwyta
się brzytwy. Dlatego tak tobie powiedział. A co na to twój dziadek,
kiedy go o to spytałaś?
Mandy siedziała chwilę pociągając nosem i szukając w
kieszeniach chusteczki.
- Nie pytałam go o to nigdy - wybąkała, wydmuchując nos. -
Spotkałam go tylko raz po tym, co zrobił Dave'owi i powiedziałam, że
wiem, do czego doprowadził. A on nie zaprzeczył, Josh - wyjaśniła,
patrząc na niego przez łzy.
- Dlatego też uciekłaś - dokończył za nią Josh, wycierając jej oczy
swoją chusteczką. - A stary Alex pewnie teraz czeka na ciebie, żeby
wyrównać rachunki, kiedy do niego wrócisz. - Rozejrzał się po
czystym, choć niezbyt kosztownie urządzonym pokoju. - Założę się, iż
skręca go ze złości, że urządziłaś się sama, bez jego pomocy.
- Nie jestem tak całkiem bezradna. - Mandy czuła, jak wraca jej
zwykły wigor, kiedy okazało się, że Josh nie uciekł jeszcze od niej po
tym, jak mu wszystko powiedziała. - Od dziadka uciekłam trzy lata
temu, a od ciebie pięć dni temu. Przynajmniej w tym jestem
konsekwentna. Prawda?
Zobaczyła, jak powoli pojawia się ten jego charakterystyczny
uśmieszek, co sprawiło, że jej serce zaczęło żywiej bić.
- A ja właśnie zastanawiałem się, jakby tu wrócić do tematu bez
konieczności oddawania własnej głowy pod topór. Czy wiesz,
Amando Elisabeth, że najwyższy czas, by przestać uciekać?
- To znaczy? - zapytała, znając już odpowiedź.
- To znaczy najdroższa, że jutro jedziemy do Southampton do
starego Alexandra Tremaine'a. Czas odpędzić stare strachy i
rozpocząć życie od nowa. Razem. Zgoda?
Wracać do Southampton? Była to ostatnia rzecz, na jaką Mandy
miała ochotę. Josh nie zgadzał się wprawdzie z jej teorią na temat
śmierci Dave'a, ale co będzie, jak się okaże, że nie ma racji? Co
będzie, jak dziadek zgodzi się z nią? Wiedziała, że nie zniesie
potępiającego wzroku Josha.
- Mandy, przestań dramatyzować, dobrze - ostrzegł ją,
przyciągając do siebie. - Już sobie wyobrażam ten turkot w twojej
główce. Kocham cię i nic nie może tego zmienić. Zrozumiano?
Mandy skinęła wolno głową, po raz kolejny bliska płaczu.
- Też cię kocham, Josh. A co będzie, jak się okaże, że to ja mam
rację, a dziadek potraktuje ciebie tak, jak Dave'a. Nie zniosłabym
tego.
Ujął ją delikatnie za podbródek, unosząc go tak, że musiała mu
spojrzeć prosto w oczy.
- Ja też jestem mocny i poradzę sobie z dziadkiem. A teraz chodź
do mnie. Zdaje się, że mamy coś do załatwienia. Robiliśmy chyba
niezmiernie poważne rzeczy, kiedy mój kochany ojciec przerwał nam
ostatnio...
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Naprawdę chcesz tam jechać? A co będzie, jeśli stary Tremaine
nie przyjmie tego do wiadomości? Z tego co o nim słyszałem, nie
zdziwiłbym się wcale, gdyby cię poszczuł psem.
- Dzięki za okazane zaufanie i dobre rady, tato - odparł sucho
Josh, pakując jakieś papiery do skórzanej teczki. - Ale o jedno cię
proszę. Jak przyjedzie tu Mandy, to zachowaj swoje komentarze dla
siebie. Na przekonanie jej, że powinna się tu zjawić, straciłem prawie
całą ostatnią noc.
- A co z resztą nocy? - Starszy mężczyzna obrócił się na krześle z
uśmiechem zrozumienia na twarzy. - Nic nie mówiłeś, co robiliście
ostatnio. Może dla zabicia czasu przerabialiście ponownie jakieś
lekcje z miesiąca miodowego?
Josh posłał ojcu wymowne spojrzenie.
- Mama musiała mieć z tobą sporo roboty, by utrzymać cię w
ryzach. Rozmawialiśmy, tato. O jej i mojej młodości. - Podszedł do
szafy i wziął stamtąd jakieś papiery. - Wiesz, że jej rodzice zginęli w
wypadku, kiedy miała zaledwie trzy lata?
- Więc wychowywał ją dziadek? Musiała mieć czarujące
dzieciństwo.
Josh zamyślił się.
- Wiesz, co mówią eksperci o zapominaniu nieprzyjemnych
rzeczy? Mandy przysięga, że nie pamięta nic z wieku poniżej
dwunastu lat, za wyjątkiem paru oderwanych zdarzeń.
- Jakich nieprzyjemnych rzeczy? - ponaglił Matt.
Nie znał Mandy Tremaine prawie wcale, ale zrobiła na nim
bardzo dobre wrażenie. Nie chciał myśleć, że miała nieszczęśliwe
dzieciństwo.
- Od czasu pogrzebu rodziców było tego bardzo dużo.
Matt zamyślił się, jego wargi zacisnęły się w cienką linię.
- Może ja bym pojechał z wami, synu - stwierdził w końcu. -
Chętnie bym sam dowiedział się czegoś więcej o dziadku.
- Mandy może się na to nie zgodzić. Ona go kocha - odparł Josh
w zamyśleniu. - Nadal też bardzo się Uczy z jego opinią. Myślę, że
całe życie spędziła na próbach zaspakajania jego oczekiwań.
Ekskluzywne szkoły w Szwajcarii i tak dalej.
- A potem wraca do domu i natychmiast wiąże się z Davem
Benjaminem, który nie podoba się dziadkowi?
Josh zdjął płaszcz z wieszaka.
- Niezupełnie. Najpierw sam do niej zachęcał Dave'a, ale
bezskutecznie. Mandy lubiła go, ale wiedziała, że związek ten do
niczego nie prowadzi.
- Ale jednak wini siebie za to, co się stało. Dlaczego? Pokłócili
się, czy co? - zastanawiał się Matt.
Josh potrząsnął głową.
- Nie, nie pokłócili się. To ona pokłóciła się z dziadkiem. Stary jej
powiedział, że Dave nie ma charakteru i że nie chce, by się spotykali.
Dave jednak dzwonił do niej często, błagając o spotkanie. Wtedy
właśnie powiedział jej, iż dziadek chce go zrujnować z uwagi na jego
uczucie do niej. Od tej chwili wszystko się strasznie skomplikowało.
Matt skinął głową, przewidując już resztę opowieści.
- Mandy poszła z tym do dziadka i doszło do pierwszej
prawdziwej kłótni, tak? To musiało wywrzeć na niej trwałe piętno. A
potem Dave próbował popełnić samobójstwo i wszystko wzięło w łeb.
Dobrze mówię?
- Trzeba przyznać, że Dave załatwił to w bardzo spektakularny
sposób, robiąc to na frontowych schodach ich domu. Mandy usłyszała
strzał i pierwsza znalazła go leżącego w kałuży krwi. Potem nastąpiła
tylko gwałtowna scena z dziadkiem i pospieszny wyjazd z
Southampton. Jej samochód zepsuł się pięć mil stąd, dlatego uznała to
za omen i została w Allentown. Nie ruszała się stąd nigdzie.
- Dopóki nie wzięła udziału w konkursie radiowym, który
zakończył się lewym miesiącem miodowym ze starym kumplem
Dave'a z uczelni. - Dokończył spokojnie Matt. - Biedna dziewczyna.
Dzwoniłem już do mamy i uprzedziłem, żeby spodziewała się dziś
ciebie razem z gościem. Myślę, że mama otoczy ją troskliwą opieką,
dokładnie taką, jakiej jej potrzeba.
- Mama na pewno ją pokocha, ty zresztą też. Tamtej nocy nie
poznałeś jej z najlepszej strony, co zresztą było moją winą.
- To ostatnie, to prawda, synu - powiedział Matt, uśmiechając się
na to wspomnienie. - Ale i tak nie mogę powiedzieć, żeby Mandy nie
zrobiła na mnie wrażenia. Przypominała mi twoją matkę z tych
czasów, kiedy... zresztą, mniejsza o to.
Josh przechylił głowę, nasłuchując, co dzieje się za drzwiami.
- Jest już Mandy, rozmawia właśnie z sekretarką. Tylko proszę,
nie daj po sobie poznać, że ci cokolwiek powiedziałem, O.K.?
- Na to się nie zgadzam - zaprotestował Matt. - Byłem z wami w
Atlantic City, pamiętasz? Ona wie, że ja wiem, ty wiesz, że ja wiem,
jak więc mogę udawać, że nic nie wiem, nie wychodząc przy tym na
głupka? O Boże, Josh, wygląda na to, że miłość padła ci na mózg. Ja...
- Mandy! Chodź, kochanie, zobacz, kto ze mną jest. - Josh szybko
przeszedł pokój, by ją gorąco przywitać. - Tato? Pamiętasz chyba
Mandy, prawda? - Spojrzał przy tym ostrzegawczo na ojca.
- Oczywiście, że pamiętam Mandy - stwierdził Matt jowialnie,
wstając zza swojego biurka z wyciągniętą ręką. - Szampan i kawior
były wyśmienite, dziękuję bardzo, ale największą radość sprawiło mi
oglądanie miny Josha, kiedy płacił za to rachunek. - Uścisnął mocno
jej rękę. - Siadaj z nami na chwilę. Josh mówił mi właśnie...
Josh odchrząknął głośno, zarabiając na drwiący uśmieszek ojca.
- Josh mówił mi właśnie - podjął nie zbity z tropu Matt - że
jedziecie dzisiaj do Southampton, a ja zaproponowałem, żebyście
zostali na noc u nas w domu. Moja żona nie może się wręcz doczekać,
by ciebie poznać. - Po czym, zwracając się do syna, zakończył: - No i
jak? Mój nauczyciel zadowolony, czy dostanę po łapach?
Mandy spoglądała przez chwilę to na jednego, to na drugiego i
uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- Musi pan wybaczyć Joshowi, panie Philips. On uważa, że jestem
bardziej delikatna, niż jestem naprawdę. Spodziewam się, iż wszystko
panu opowiedział?
Matt podprowadzi Mandy do krzesła.
- Szczerze mówiąc, wydusiłem to z niego. - Zdecydował się
chronić syna na wypadek, gdyby Mandy się zdenerwowała,
jakkolwiek nic na to nie wskazywało. - W jednym zgadzam się z nim
zupełnie. Musisz pojechać i załatwić całą sprawę z dziadkiem. Tylko
w ten sposób możesz mieć to raz na zawsze z głowy.
- Widzę, że nie tylko podobnie wyglądacie, ale również podobnie
myślicie. Mam nadzieję, iż się nie mylicie - przyznała szczerze
Mandy. - Nie mam też nic przeciwko temu, że Josh opowiedział,
dlaczego zniknęłam ze sceny, w tym samym czasie, kiedy Dave'owi
zdarzyło się to nieszczęście. Potem dzwoniłam raz do dziadka z
Allentown, ale on chyba nie uznał za stosowne mówić komukolwiek,
gdzie jestem. Pewnie myślał, że wrócę do niego w ciągu miesiąca.
- Sądzę, że twoje zniknięcie wywołałoby większe poruszenie,
gdyby nie nastąpiło tuż po próbie samobójstwa Dave'a - podsunął
Matt w zamyśleniu.
- To prawda. Dodatkowo zaważyło na tym, że właściwie nie
miałam przyjaciół w Southampton. - Mandy spojrzała na trzymaną na
kolanach torebkę. Zdała sobie sprawę, że od dobrej chwili
machinalnie otwierała ją i zamykała. - Przepraszam - powiedziała,
kładąc ręce na oparciu krzesła. - Takie głupie przyzwyczajenie.
Josh odezwał się pierwszy, żeby przerwać krępującą ciszę, która
zapadła po ostatnich słowach Mandy.
- Hej, spójrzcie na zegarek. Mandy, jeśli nie chcemy utknąć w
korku w godzinach szczytu, to lepiej zbierajmy się. Odwrócił się do
ojca, mrugając porozumiewawczo. - Mam nadzieję, tato, że poradzisz
sobie ze wszystkim, jak nas nie będzie?
- Myślisz, że jesteś taki spryciarz, co? - odciął się Matt, udając
złość. - Mandy, będziesz musiała coś zrobić z tym jego kompleksem
wyższości. Bóg mi świadkiem, że razem z jego matką też
próbowaliśmy, ale...
Mandy wstała i podeszła do starszego mężczyzny. Stając na
palcach, pocałowała go lekko w policzek.
- Niech się pan nie martwi, panie Philips - wyznała miękko. -
Mam przeczucie, że wyrośnie na takiego samego dżentelmena, jak
pan. Nie chciałabym zmieniać go ani na jotę.
Josh stał w szeroko otwartych drzwiach.
- Tylko nie podrywaj mojej dziewczyny, dobrze, tato? Nie
zapominaj, że masz już swoją - mruknął radośnie.
- To tylko dla sportu. - Matt pochylił się i szepnął Mandy prosto
do ucha: - I mów mi Matt, proszę.
Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, Matt podszedł do telefonu, aby
zadzwonić do żony. Chciał jej powiedzieć, że Josh nareszcie znalazł
dla siebie odpowiednią kobietę.
Mandy drzemała słodko na siedzeniu dla pasażera, podpierając
ręką głowę. Wyglądała jak mała dziewczynka z pasem przepiętym
przez prostą, żółtą sukienkę. Ale Mandy nie była już dzieckiem,
pomyślał z ulgą Josh. Spojrzał na nią czule i wzrok jego zatrzymał się
na chwilę na łagodnych krągłościach unoszących się rytmicznie piersi.
Jak ona sobie poradzi, jeśli Alexander Tremaine nie będzie chciał
jej widzieć albo, jeszcze gorzej, jeśli potwierdzi jej przypuszczenia, że
była powodem tego, co się stało. Mandy znajdzie się wtedy w równie
tragicznej sytuacji, jak trzy lata temu.
Tym razem jednak nie może się to powtórzyć. Obojętnie, jaki
będzie rezultat spotkania z dziadkiem. Nie pozwoli, by Mandy
wyjechała gdziekolwiek. I na pewno nie zostaniesz sama, przyrzekł jej
w myślach.
Jechał niemal automatycznie od pewnego czasu, aż zauważył, że
prawie dojeżdżają do Southampton. W powietrzu czuć już było
zapach morza.
Lepiej, żeby Mandy miała trochę czasu na zebranie myśli,
zadecydował, dotykając ją delikatnie.
- Mandy, kochanie, czas już wstawać. - Oderwał na chwilę wzrok
od drogi i zobaczył, że wygląda zdumiona przez okno, nie wierząc
własnym oczom, iż tak długo spała.
- Przepraszam, ale nie zdawałam sobie sprawy, że jestem tak
zmęczona. - Starała się nadać jakiś porządek rozwichrzonym lokom. -
Widzę, że jesteśmy już prawie na miejscu.
Alexander
Tremaine
zbudował
swoją
posiadłość
na
przedmieściach Southampton i Josh skręcił wkrótce na szosę, która
miała ich doprowadzić do prywatnej drogi Tremaine'a.
- Nadal jednak uważam, że powinniśmy najpierw zadzwonić -
powiedział, spoglądając na zegarek, który pokazywał godzinę czwartą
po południu. - Może przecież go nie być w domu.
Mandy zachichotała nerwowo.
- Nie martw się - powiedziała z nagłą powagą w głosie. - Dziadek
będzie w domu. Ma swoje przyzwyczajenia. Od śmierci moich
rodziców nie był nigdy w pracy dłużej niż do wpół do trzeciej. Teraz
musisz skręcić w prawo, Josh.
Chociaż miała wszelkie powody do zdenerwowania, Mandy wcale
tego nie okazywała. Przeciwnie, w miarę jak się zbliżali do miejsca
przeznaczenia, siedziała coraz pewniej, a jej twarz miała wyraz
determinacji.
Alexander Tremaine ścigał kiedyś przestraszoną i speszoną
dziewczynę. Teraz wracała do niego dojrzała kobieta, gotowa w
każdej chwili odpłacić pięknym za nadobne. Poczucie dumy ogarnęło
Josha, bo czuł, że przyłożył do tego swoją rękę.
- Jest! - Mandy nie mogła opanować westchnienia. -
Zapomniałam już, że jest taki wielki.
Aleksander Tremaine rzeczywiście zbudował sobie pałac,
pomyślał z podziwem Josh, parkując samochód przed wielkimi
dębowymi drzwiami. Wyciągnął już kluczyki ze stacyjki, kiedy
zauważył, że Mandy nie odpięła jeszcze nawet pasa bezpieczeństwa.
Siedziała jak skamieniała, wpatrując się w betonowe stopnie przed
domem.
- To tu znalazłam Dave'a - stwierdziła cicho. - Rana była
powierzchowna, ale było tak dużo krwi. Przez moment wyobrażałam
sobie, że on jeszcze tu leży. Głupie, co?
Josh wysiadł z samochodu i otworzył Mandy drzwiczki z drugiej
strony.
- Panna Amanda... - Mężczyzna w średnim wieku, którego Josh
wziął za lokaja, nie okazał wcale zdziwienia na jej widok po tak
długiej nieobecności. - Pan Tremaine jest w swoim gabinecie.
- Dziękuję, Fransworth - odpowiedziała, biorąc Josha za rękę.
Ruszyli przez wielkie, trzypiętrowe foyer w kierunku zaplecza domu.
- Trochę jak cielęta prowadzone na rzeź, co? - szepnął jej do ucha,
kiedy szli za lokajem, który wysforował się naprzód. Rozglądając się
po ścianach, na których wisiały stare płótna olejne, dodał: - Nie mogę
się oprzeć wrażeniu, że zaraz pojawią się kapłani, by przeprowadzić
całą ceremonię.
Żarty te osiągnęły spodziewany efekt. Mandy ścisnęła mocniej
jego rękę i uśmiechnęła się.
- Zamknij oczy i wyobraź sobie, co się stało, kiedy pewnego dnia
chciałam zostawić skateboard w tym foyer. Fransworth nigdy mi tego
nie wybaczył.
W końcu doszli do końca holu i przez otwarte dla nich drzwi
weszli do pracowni. Mandy zrobiła tylko kilka kroków, a Josh
zatrzymał się tuż za nią. Widząc, że lokaj ociąga się z wyjściem,
odwrócił się do niego i rzekł surowo:
- To wszystko, Fransworthy. Możesz odejść.
- Fransworth, proszę pana - poprawił go lodowato.
Josh zmierzył go wzrokiem, dając mu do zrozumienia, że celowo
przekręcił jego imię.
- Obojętnie jak - odparł niedbale.
Widząc złość za twarzy lokaja, poczuł mściwą satysfakcję, że
choć trochę odpłacił za krzywdy Mandy. Teraz Josh przyjrzał się
przez chwilę wnętrzu pokoju. Obejrzał szybko pełne książek ściany,
skórzaną kanapę i dopasowane do niej krzesła, w końcu wzrok jego
zatrzymał się na wielkim, mahoniowym biurku, ustawionym
naprzeciwko jednego z okien.
Mężczyzna, który siedział za tym biurkiem, nie wyglądał
imponująco. Był po prostu stary, pomarszczony i zmęczony. Nie
podniósł głowy, kiedy weszli, najwyraźniej zainteresowany
papierami, leżącymi przed nim na biurku. Wygląda groźnie jak basset,
zdecydował Josh.
- Mówiłem już, że nie chcę tego diabelskiego lekarstwa,
Fransworth. - Stary człowiek nadal nie podnosił głowy. - Zabierz więc
je z powrotem, skądkolwiek je wziąłeś. Zrozumiano?
- To nie Fransworth, dziadku - wyjaśniła Mandy, robiąc nieśmiało
jeszcze krok. - To ja, Mandy. Przyjechałam z tobą porozmawiać, jeśli
nie masz nic przeciwko temu.
Alexander Tremaine spojrzał znad okularów w kierunku, skąd
dobiegł go głos wnuczki, świdrując wzrokiem panujący w pokoju
półmrok.
- Kto tam jest z tobą? - spytał zimno. - O co chodzi, dziecko, bałaś
się, że urwę ci głowę, gdybyś przyszła sama?
- Nazywam się Joshua Philips, proszę pana - wyjaśnił spokojnie
Josh.
Podszedł energicznie do biurka i wyciągnął rękę. Trzymał ją przez
chwilę, po czym spokojnie opuścił.
- Wiem, kim jesteś, Philips, i co robiliście z moją wnuczką. -
Tremaine poinformował ich o tym, odchylając się do tyłu w swym
wielkim, skórzanym fotelu. Jego głośne skrzypienie przy każdym
ruchu sprawiało mu wyraźną satysfakcję. - Amanda Elisabeth nigdy
nie była poza moją kontrolą, obojętnie, co by o tym sama sądziła. Z
raportu, który mam przed sobą, wynika, że nadal jest tak samo naiwna
i głupia jak w dniu, kiedy stąd wyjechała. - Zmierzył taksującym
spojrzeniem Josha. - Ty miałbyś prowadzić śledztwo? Śmiechu warte.
Zabawiałeś się z moją wnuczką, co? Ciekawe, ile tym razem będzie
mnie to kosztować?
Zapominając o strachu, Mandy pospieszyła Joshowi z pomocą.
Bała się, żeby on sam nie powiedział czegoś, czego by potem żałował.
- Josh i ja chcemy się pobrać, dziadku - powiedziała stanowczo. -
I nie pozwalam ci się tak do niego zwracać, słyszysz?
- Ty mi nie pozwalasz, panienko? - Tremaine nie wytrzymał i
zerwał się na nogi. - Czy zdajesz sobie sprawę, ile mnie to kosztowało
ostatnim razem? Dokładnie pół miliona dolarów, a potem, jakby tego
było mało, ten tchórzliwy głupiec udaje samobójstwo na schodach
mojego domu. Ja płacę od trzech lat rachunki za jego leczenie w
jednej z prywatnych klinik, a on ugania się za pielęgniarkami. Trzeba
przyznać, że. wyciągnął ze mnie trochę pieniędzy.
Mandy
stała
z
szeroko
otwartymi
oczami,
kręcąc
z
niedowierzaniem głową, kiedy dotarła do niej w pełni treść tego, co
przed chwilą usłyszała.
- Płaciłeś Dave'owi Benjaminowi, żeby trzymał się ode mnie z
daleka? A ja myślałam, że ty doprowadziłeś go do bankructwa. Nic z
tego nie rozumiem, dziadku.
Josh stał cicho tuż obok Mandy, głęboko zamyślony.
- Dave okłamywał wszystkich, prawda, panie Tremaine? Pana
okłamywał, mówiąc, jak bardzo kocha pańską wnuczkę, a Mandy
okłamywał, zrzucając na pana powód swoich finansowych kłopotów.
A kiedy okazało się, że pieniądze, które pan mu dał, również były
niewystarczające, udał publiczne samobójstwo. W ten sposób mógł
znaleźć się w miejscu, w którym odizolował się od roszczeń
wierzycieli. Co to było, hazard?
Alexander Tremaine spojrzał na Josha z rosnącym respektem.
- Dokładnie tak. Bardzo to dobrze ująłeś, Philips. Może nie jesteś
taki głupi, na jakiego wyglądasz, kochasiu. Chociaż tylko kobieta
mogła uwierzyć, że ktoś strzela sobie prosto w łeb, a kończy się to
tylko na powierzchownej ranie, na którą nawet nie trzeba było
zakładać szwów! Dave Benjamin jest sprytny jak lis.
- Mimo to płaci pan nadal za jego leczenie w klinice - zauważył
Josh. - Zdaje mi się, że nie jest pan wcale taki zły, jak przedstawia
pana prasa.
- Moje źródła mówią, że stanowisz połowę „Philips Inc.” -
powiedział Tremaine, zmieniając temat. - Przyznaj się, czy masz tam
coś do powiedzenia, czy jesteś tylko zausznikiem tatusia?
Josh uśmiechnął się szeroko, przyciągając do siebie Mandy.
- Mogę się z panem zmierzyć każdego dnia, jeżeli tylko mnie pan
sprowokuje. Czy to jest odpowiedź na pana pytanie?
Starszy człowiek odchylił do tyłu głowę i zaczął się śmiać.
Śmiech był trochę oschły i sztywny, jakby nie było już nic takiego w
życiu, co mogłoby go naprawdę rozbawić.
- Myślę, że możesz go sobie zatrzymać, Mandy - powiedział z
aprobatą.
Tymczasem Mandy gorączkowo starała się zrozumieć, co
dokładnie się stało trzy lata temu. Zorientowała się równie szybko jak
Josh, że Dave nabrał ich wszystkich. Nie mogła jednak zrozumieć,
dlaczego dziadek zgodził się na jej wyjazd w przekonaniu, że miała
coś wspólnego z tą próbą samobójstwa.
- Dlaczego pozwoliłeś mi wyjechać? - spytała w końcu,
werbalizując swe myśli. - Wiedziałam, że nie przepadałeś za mną
nigdy, ale nie wiedziałam, że mnie nienawidziłeś. To było dla mnie
bolesne, dziadku. Bardzo bolesne.
- Dąsałaś się wtedy, dziecko, jak zwykle zresztą, zmieniając to co
się stało w tani melodramat. - Zwrócił się dobrodusznie do Josha. -
Zawsze była marzycielką, pełną wszelkich fantazji. Ja byłem
uosobieniem czarnego charakteru. Ale ma dobrze poukładane w
głowie. Wiedziałem, że do mnie wróci, jak tylko dorośnie.
Mandy obeszła biurko i stanęła oko w oko z dziadkiem.
- Powiedz mi - spytała cicho - czy kiedykolwiek kochałeś mnie
choć trochę?
Josh pomyślał, że Alexander Tremaine wygląda teraz jak basset
bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Pogłaskał Mandy po policzku.
- Kocham cię tak, że chcę być obdarzony gromadką rudowłosych
prawnuków, jeśli cię to zadowala, Amando Elisabeth. Hej, daj spokój
- zaprotestował radośnie. - Jestem już za stary na takie traktowanie,
złamiesz mnie zaraz, słyszysz, co do ciebie mówię?
- Pana lekarstwo, proszę. - Głos Franswortha dobiegł ich gdzieś
zza pleców Josha.
Josh spojrzał na wyprężonego lokaja z lekarstwami na małej
srebrnej tacy, potem na Mandy i dziadka, nadal czule przytulonych do
siebie. Odwrócił się do Franswortha ze smutnym uśmiechem.
- Pan Tremaine dostał swoje lekarstwo przed chwilą. Nie sądzę,
by cię teraz potrzebował.
Rollie Estrada zamknął za sobą cicho drzwi apartamentu w hotelu
Tropicana. Uśmiechnął się szeroko, wciskając do kieszeni słony
napiwek, który dostał przed chwilą od Josha.
- Lubię, jak coś się kończy happy endem. - Pogwizdując radośnie,
zawiesił na klamce tabliczkę z napisem: „Nie przeszkadzać”.