Autorstwa: Cornelie
Beta: Masq
Portret Anioła
Rozdział V
Nowy Jork:
Gdyby wszystko było proste, świat nie stał by na głowie, nie wiedząc, w którą stronę ma
zwrócić spojrzenie. Nie musiałby błagać o litość, nie schylałby się po upadłych, a stał na
wysokości, chłonąc sławę i glorię.
Jęknął przeciągle, mnąc kolejną zmarnowaną kartkę papieru i przeklinał sam siebie w
myślach o brak jakiejkolwiek wyobraźni. Choćby najmniejszej, która w tym momencie
przydałaby się bardziej niż wampirze zmysły. Nie mógł pojąć, kiedy stracił swoje zdolności, a
palce przestały machinalnie naciskać na klawiaturę.
Zapomniał o całym świecie. Posępnie spoglądał na ekran w poszukiwaniu jakiegoś punktu
zaczepienia, który mógłby go naprowadzić na ślad tego, o czym wcześniej myślał, jednak
wszystko ukryło się we mgle zasłaniającej całe pole widzenia.
- Cholera – szepnął wściekle, zamykając laptopa i opierając się wygodnie na fotelu. Nie miał
zamiaru zadręczać się tym, co prędzej czy później i tak musiało nastąpić. Dobrze znał życie
pisarza. Dobrze znał jego dobre i złe strony, i choć ze wszystkich sił chciał wykrzesać z siebie
coś jeszcze, wiedział, że nie będzie w stanie, póki wszystko się nie skończy.
Książka miała być jego pożegnaniem, swoistym epitafium skierowanym do Elizabeth, do
ludzi, do wampirów, do wszystkich, którzy wierzyli w życie pozagrobowe, w życie usłane
różami, w życie, które zaczyna się i kończy w określonym punkcie egzystencji i nikt nie ma na
to wpływu. Chciał ją poświęcić dla własnego sumienia, ale i spokoju ducha, który miał zamiar
osiągnąć.
Na przeszkodzie jednak stała przeszłość. Zawsze znajdywała drogę, by w jakiś sposób
przypomnieć, że nie wszystko jest czarne i białe, a barwy pomiędzy mają własny punkt
zaczepienia.
Chciał spróbować życia – chciał odciąć się od wszystkiego, co wprawiało go w nostalgię,
trwającą już zbyt długo.
Wstał i podszedł do szafki, na której leżało zdjęcie Isabelli. Wpatrywał się w nie intensywnie,
szukając różnicy między nią, a ukochaną Elizabeth. Nie dopatrzył się niczego. Były identyczne
pod każdym fizycznym względem, co wprawiało go w jeszcze większe osłupienie. Wiedział, że
już dzisiaj ją pozna. Wiedział, że nie będzie odwrotu. Nie chciał zapędzić się w róg, z którego
nie ma wyjścia.
Odetchnął głęboko.
- Dam sobie radę – szepnął, po czym uśmiechnął się lekko. – Będę w stanie to znieść.
Anglia 1895
- Jak długo cię nie będzie? – spytała drżącym głosem, obserwując, jak pakuje do kufra
potrzebne rzeczy.
- Dwa tygodnie. A później wrócę i będę cały twój – oświadczył, uśmiechając się ciepło, po
czym nachylił się nad nią i złożył długi i namiętny pocałunek na jej miękkich wargach. – Nie
musisz się martwić. Poradzę sobie.
Pokiwała głową na znak zgody, jednak w myślach powtarzała sobie cały czas, że coś się
stanie. Nie chciała go puszczać, spędzić ani sekundy z dala od niego, ale zdawała sobie
sprawę, że nie może go powstrzymać. Nie teraz. Poza tym za bardzo go kochała, by
ograniczać działania.
- Na pewno wrócisz? – spytała cicho, mnąc w dłoniach materiał sukienki.
Zostawił kufer i podszedł do niej, po czym złapał jej twarz i odwrócił w stronę swojej.
- Spójrz mi w oczy i powiedz, czy kłamię.
Wlepiła wzrok w złote tęczówki.
- Nigdy.
Na zewnątrz czekał na niego powóz. Elizabeth smutnym spojrzeniem odprowadzała go do
drzwi, mając nadzieję, że ten czas minie szybko.
- Kocham cię – powiedziała, całując go ostatni raz w usta.
- I wzajemnie.
Po chwili wyszedł w ciemność, zamykając za sobą drzwi. Opadła na łóżko, zanosząc się
płaczem. Chciała, żeby wrócił i został z nią już na zawsze.
Nowy Jork 2009
- Cholera, olbrzymie to miasto – powiedziała zafascynowana Bella, kiedy wraz z Jake’iem
wkroczyli do swojego hotelowego pokoju. Oszołomiona nowością, nie wiedziała w którą
stronę ma skierować wzrok. Wszystko ją ciekawiło – począwszy od barku pełnego alkoholu,
skończywszy na marmurowej łazience, która była zdecydowanie większa niż jej salon.
Rzuciła się na łóżku, tonąc w miękkiej pościeli.
- Chcę tu zostać na zawsze – szepnęła, wtulając głowę w poduszkę.
Uśmiechała się pod nosem, nie wierząc, że jest tutaj. Przez chwile zapomniała dlaczego
przyjechała do Nowego Jorku i podziwiała wszystkie wspaniałości, jakie zarejestrowały oczy.
Dopiero później uświadomiła sobie, że dzisiejszy wieczór będzie cudowny ze względu na
Jaspera Whitlocka. Jednak nie tylko.
Szturchnęła dłonią Jake’a, który rozsiadłszy się na fotelu, włączył telewizor i całkowicie
pogrążył się w lecących wiadomościach.
- Ocknij się. Jesteśmy w Nowym Jorku! – krzyknęła mu do ucha, śmiejąc się jak dziecko. –
Jake… Zostaw to. Nie psujmy sobie dnia.
W końcu wlepił w nią spojrzenie, zastanawiając się, czy z nią wszystko jest w porządku.
- Cóż, widzę, że całkowicie zatraciłaś się w … hmm… w tym, więc ja ci nie będę przeszkadzać
– oświadczył i powrócił do oglądania, mając nadzieję, że Bella weźmie się w garść. Rozumiał
jej zachwyt, jednak przerażało go to, że pochłaniała wszystko z radością, nie biorąc pod
uwagę żadnej złej rzeczy. Myślała zbyt optymistycznie, żeby to wszystko mogło być
prawdziwie.
On zdecydowanie wiedział, kiedy trzeba zachować umiar i pomagało mu to zawsze, kiedy
sytuacja tego wymagała. Teraz jedyną rzeczą, jaką chciał zrobić, to odprężyć się przed
ciężkim wieczorem, w towarzystwie bożyszcza tłumu, w którym, niestety, Bella kochała się.
Nigdy nie mógł zrozumieć jej zafascynowania tym pisarzem, a sposób, w jaki o nim mówiła,
daleko wykraczał poza zwykłe uwielbienie fana.
- Jake, proszę…
Spojrzał na nią przelotnie, jednak dobrze zauważył wzrok zbitego psiaka i błagalną minę,
którą robiła, kiedy chciała coś osiągnąć.
- Nie próbuj na mnie tych sztuczek, Bells. Nie uda ci się – odparł twardo, powracając do
wiadomości. – Nie.
Jednak wiedział, że pęknie. Prędzej czy później. Za bardzo ją lubił, by cokolwiek jej
odmawiać, a ona dobrze wiedziała, jak to wykorzystać i robiła to, za każdym razem.
- Dobra, co chcesz robić? – spytał.
Podskoczyła radośnie i rzuciła mu się na szyję, całując go przy tym w policzek. Zachowywała
się, jakby podarował jej gwiazdkę z nieba.
- Wszystko, Jake, wszystko – szepnęła, wpatrując się w widok za oknem. – idziemy na podbój
miasta!
Przewrócił teatralnie oczami, zdając sobie sprawę z tego, że ten dzień będzie długi i męczący,
a wieczór zdecydowanie okaże się koszmarem.
Posłusznie wstał za dziewczyną i kilka chwil później zamykali za sobą drzwi do apartamentu.
Anglia 1895
Wypatrywała go już długo, mając nadzieję, że lada chwila zamajaczy na horyzoncie. Serce
ściskało jej się z tęsknoty. Nie wiedziała jakim cudem przeżyła pełny miesiąc bez niego. Tylko
wiadomość, jaką jej wysłał, zawiadamiającą o powrocie, trzymała ją przy zdrowych zmysłach.
Specjalnie ubrała się w najpiękniejszą suknię, jaką miała, by przywitać go należycie. Miała
nadzieję, że nie zapomniał jej, a tym bardziej uczuć, jakie do siebie żywili.
Stała teraz pod drzewem, chroniąc się od siąpiącego deszczu, który i tak znalazł do niej drogę
i po chwili była przemoczona do suchej nitki.
Nie przeszkadzało jej to. Czekała na ukochanego i tylko to się liczyło.
W końcu zauważyła pędzącego wierzchowca i z uśmiechem na twarzy wybiegła na drogę,
wołając go.
Podskakiwała na deszczu, robiąc piruety ze szczęścia, wiedząc, że teraz wszystko będzie
dobrze. Wrócił do niej. Cały i zdrowy.
Zmierzchało. Nie widziała dobrze w ciemnościach, jednak wyciągnęła dłonie w stronę
zbliżającej się postaci.
- Jazz – szepnęła cicho, a po policzkach spłynęły jej łzy. – Tęskniłam.
Postać przybliżyła się i złapała ją za dłonie, odwracając tyłem do siebie.
- Tak? Ja również, nie wiesz, jak bardzo.
Znieruchomiała, słysząc nieznany głos, cichy i złowrogi. Próbowała się wyrwać, jednak
napastnik był zdecydowanie silniejszy. Zanosił się śmiechem, ściskając jej nadgarstki.
- Jazza nie ma. Zostaliśmy sami, skarbie – szepnął, odgarniając jej włosy, po czym przybliżył
się, by je powąchać. – Mrrr… Cudowne.
- Czego chcesz? - syknęła przez zaciśnięte zęby.
Czuła ból w dłoniach, jednak myślała teraz jedynie o Jasperze i o własnej ucieczce.
- Ja? Na początek ciebie. Później zobaczymy.
- Nigdy nie będę twoja.
Odwrócił ją twarzą do siebie. Elizabeth zauważyła wściekłe spojrzenie i obnażone kły. Ciemna
czupryna zakrywała czoło.
- Kim jesteś?
Zaśmiał się, kiedy powoli zbliżył się do jej twarzy.
- Twoim koszmarem – odparł, po czym pociągnął ją za sobą, wywołując kolejne bóle w
dłoniach. Przerzucił ją przez siodło i pogalopował w ciemność.
Nowy Jork – 2009
Zasiadł przy stoliku i cierpliwie czekał na zjawienie się Isabelli. Restauracja była jedną z
najdroższych w mieście, jednak całkowicie się tym nie przejmował, ponieważ na brak
pieniędzy nie narzekał od dawna. Wygodnie oparł dłonie o podparcie krzesła i zaczął
przeglądać menu, wiedząc, że prędzej czy późnie będzie musiał coś zamówić. Posępnym
wzrokiem przejechał po daniach, po czym zatrzymał się na winach. Skinął na kelnera i
zamówił butelkę Chardonay.
Rozglądał się po pomieszczeniu, obserwując zebranych ludzi. Każdy dystyngowanie ubrany,
kobiety mieniły się biżuterią, a mężczyźni popalali cygara, popijając to whisky, jak przystało
na prawdziwych bogaczy.
Nigdy nie czuł się z tym związany. Zdecydowanie wolał ciche i kameralne miejsca, w których z
łatwością mógł się ukryć. Dzisiaj postanowił wyjść z cienia i pokazać się w pełnym świetle.
Musiał ją poznać, choćby po to, by znaleźć różnicę.
Wodził wzrokiem od wejścia, do stolika, aż w końcu zauważył jak wchodzi. Zdenerwowana i
przestraszona, jednak miała przy swoim boku kogoś, kto pomógł jej przezwyciężyć strach.
Zastanawiał się, kim jest ów młody mężczyzna, który podtrzymywał ją za ramię i prowadził w
stronę stolika.
Stanęła przed nim, ubrana w lekką, białą sukienkę, która uwydatniała bladość skóry i
podkreślała kolor oczu. Włosy miała rozpuszczone, lecz podpięte po bokach, spływały falą na
odsłonięte plecy.
Zaniemówił. Przez chwilę wpatrywał się w nią, jakby była jakimś eksponatem w muzeum.
Analizował każdy szczegół jej ciała, utwierdzając się w przekonaniu, że jest identyczna, jak
Elizabeth.
- Przepraszam. Panno Isabello – powiedział w końcu, odsuwając jej krzesło.
Młody mężczyzna patrzył podejrzliwie na pisarza, gotowy w każdym momencie bronić
przyjaciółki, jeśli taka sytuacja miałaby miejsce.
- Jak to dobrze pana spotkać – szepnęła, rumieniąc się lekko. – Marzyłam o tym od dawna.
Uśmiechnął się lekko, nie odrywając od niej spojrzenia.
Boże, czemu mnie tak karzesz?- pytał się w myślach.
- Mi również jest niezmiernie miło.
Bella położyła drżące dłonie na kolanach i wlepiła spojrzenie w stół, jakby nie potrafiła
spojrzeć w twarz swojego idola. Była przerażona i zestresowana, choć w głębi serca radośnie
śpiewała.
- Panie Whitlock…
- Mów mi Jasper – przerwał jej. – Przecież będziemy przyjaciółmi, prawda?
Skinęła lekko głową i przełknęła głośno ślinę, po czym uśmiechnęła się blado, dziękując
skinieniem.
Żyła na jej szyi pulsowała ze zdwojoną siłą. Nie omieszkał tego zauważyć. Poczuł, jak ściska
dłonie w pięści, starając się zapanować nad głodem, który powoli go obezwładniał.
Czuł jej krew, słodką krew, śpiewającą i błagająca o skosztowanie. Oblizał wargi, wpatrując
się w Isabellę, tak uroczo zarumienioną i podekscytowaną, z mocno bijącym sercem,
nieświadomą tego, z kim siedzi przy jednym stole.
Odetchnął głęboko, wdychając w nozdrza zapach jej ciała, zapach ambrozji, po którą mógł
sięgnąć.
Głód stawał się coraz większy, coraz bardziej bezlitosny. Jasper widział oczami wyobraźni jak
rzuca się na dziewczynę i kosztuje ją, przy wszystkich, zatapiając kły w jej bladej szyi, chłonąc
życie. Młode życie.
- Przepraszam na chwilę – szepnął, po czym szybko oddalił się w ustronne miejsce. Jak
najdalej od Isabelli.