Nalot na Los Angeles
25 lutego 1942 roku – niecałe trzy miesiące po zbombardowaniu przez Japończyków Pearl
Harbour, a w dzień po ataku japońskiego okrętu podwodnego z cieśniny Santa Barbara (na północ
od Los Angeles) – nad Los Angeles pojawił się nie rozpoznany obiekt latający, powodując
powszechny alarm. Wystrzelono tysiąc czterysta trzydzieści pocisków przeciwlotniczych, próbując
strącić coś, co uznano za japońskie samoloty.
Przynajmniej milion mieszkańców południowej Kalifornii zostało o godzinie 2.25 wyrwanych ze
snu przez syreny przeciwlotnicze, obwieszczające całkowite zaciemnienie w Los Angeles.
Dwanaście tysięcy członków cywilnej obrony przeciwlotniczej zgłosiło się na swoje stanowiska;
większość sądziła, że to tylko ćwiczenia. Ale o godzinie 3.16, 37 brygada artylerii nadbrzeżnej
otworzyła ogień, strzelając 12,8-funtowymi pociskami do celów wyłapywanych na niebie przez
potężne reflektory. Ostrzał trwał z przerwami do 4.14 rano. W jego wyniku trzy osoby zginęły, trzy
zmarły na atak serca, kilka domów mieszkalnych i budynków publicznych poważnie uszkodziły
niewypały. O godzinie 7.21 zaciemnienie odwołano, a syreny obwieściły, że niebo jest czyste. Co
jednak z japońskimi napastnikami?
Maszyna 4. dywizjonu myśliwskiego grzała silnik, oczekując na rozkaz startu i przechwycenia
napastnika, ale w okresie między pierwszym sygnałem alarmowym a rozpoczęciem ognia
zaporowego przez artylerię przeciwlotniczą rozkaz taki nie nadszedł. Rzekomo żaden wrogi samolot
nie brał udziału w ataku. Według tysięcy świadków, ogromny nie rozpoznany obiekt latający wciąż
tkwił w tym samym miejscu, podczas gdy pociski artylerii przeciwlotniczej waliły w niego i tuż
obok [patrz zdjęcie]. Dziennikarz Herald Express był pewien, iż wiele pocisków trafiło w sam
środek obiektu, i nie mógł uwierzyć, że nie został on zestrzelony. Obiekt w końcu przetoczył się
leniwie nad nadmorskimi miejscowościami – między Santa Monica i Long Beach – przy czym
pokonanie dwudziestomilowego odcinka zajęło mu około dwudziestu minut, a potem po prostu
zniknął.
Dysponujemy ciekawą relacją naocznego świadka, Paula T. Collinsa, który do późna pracował w
warsztatach Douglas Aircraft Company w Long Beach. W drodze do domu został zatrzymany przez
strażników obrony cywilnej w Pasadenie, którzy kazali mu wyłączyć światła samochodu i
zaparkować na poboczu aż do chwili odwołania alarmu. Spacerując po ulicy, żeby się rozgrzać,
Collins ujrzał nagle nad horyzontem, po stronie południowej, jasne czerwone światła, które
poruszały się w niezwykły sposób:
„Zdawało się w tym momencie, że „funkcjonują” w płaszczyźnie poziomej, to znaczy nie
wznosiły się po łuku trajektorii lub w linii prostej, aby następnie opaść ku ziemi, lecz pojawiały
się znikąd i zygzakowato kołysały z boku na bok. Niektóre znikały nie tracąc jasności, ot, tak po
prosta zapadały się w ciemność. Inne pozostawały na tym samym poziomie i można się było
jedynie domyślić, że trwają gdzieś na wysokości około dziesięciu tysięcy stóp”.
Po niecałych dziesięciu minutach kilkanaście czerwonych rozbłysków rozświetliło czerń nieba
pomiędzy plamkami światła, a po mniej więcej stu sekundach dały się słyszeć wybuchy pocisków.
To jedna z baterii przeciwlotniczych, rozmieszczonych wokół zakładów lotniczych Douglasa, ta,
która znajdowała się w Dougherty Field lub w Signal Hill Oil Field, wystrzeliła salwę w kierunku
poruszającego się czerwonego światła, usytuowanego, zdaniem Collinsa, w odległości dwudziestu
mil od zakładów lotniczych:
„Biorąc pod uwagę naszą odległość od Long Beach, silny ostrzał artylerii z rozstawionych na
dużej przestrzeni baterii przeciwlotniczych oraz ruchy nieznanych czerwonych obiektów pośród i
wokół rozrywających się pocisków na szerokich orbitach, oceniamy ich maksymalną prędkość
na pięć mil na sekundę [...]. Nie dostrzegliśmy ogromnego NOL-a, którego widziały tysiące
obserwatorów znajdujących się bliżej brzegu. Najprawdopodobniej znajdował się wówczas
poniżej horyzontu, kilka mil dalej, poza linią brzegu”.
Władze wojskowe były całkowicie zaskoczone i zakłopotane tym incydentem, ale czuły się w
obowiązku przedstawić jakieś wyjaśnienie. Frank Knox, sekretarz Marynarki Wojennej w
Waszyngtonie, oświadczył, że nad Los Angeles nie było żadnych samolotów i że ostrzał artylerii
przeciwlotniczej nastąpił wskutek fałszywego alarmu oraz napiętych nerwów dowódców.
Oświadczenie to tylko rozdrażniło prasę, która zwracała uwagę na ofiary śmiertelne i sugerowała,
że rzekomy nalot był jedynie ćwiczeniami ogłoszonymi przez rząd w celach propagandowych, aby
zmusić kluczowe gałęzie przemysłu do wycofania się w głąb kraju.
Chociaż Knox twierdził, że nad Los Angeles nie było żadnych samolotów, istnieją dowody, że
podczas ostrzału artylerii przeciwlotniczej jakiś samolot strącono. Według Johna E. Seidcla, w
owym czasie kolportera Los Angeles Times, pierwsze wydanie gazety zostało opóźnione ze względu
na dodatek do pierwszej kolumny. Artykuł ów stwierdzał, że w powietrzu znajdował się „obcy”
obiekt i że „o godzinie 5.00 rano biuro szeryfa oświadczyło, iż w pobliżu Sto Osiemdziesiątej Piątej
ulicy i Vermont Avenue został zestrzelony samolot. Wcześniej 4. okręg sił powietrznych w San
Francisco powiadomił, że podczas nalotu zestrzelono co najmniej jeden samolot”. Dodatek nie
ukazał się w późniejszym wydaniu Timesa, nie było też sprostowania na temat owej wzmianki o
zestrzeleniu. Seidel dowiedział się od kolegi, którego ciotka mieszkała niedaleko Sto
Osiemdziesiątej Piątej ulicy i Vermont, że w pobliżu jej domu spadł samolot, ale wojsko szybko
usunęło szczątki i oczyściło teren. Po wielu latach Seidel dowiedział się od oficera lotnictwa, że
tego ranka nad Los Angeles znajdowały się samoloty, lecz były to maszyny amerykańskie, nie obce.
Przypadkowe zestrzelenie jednej z nich mogło wprawić w zakłopotanie dowództwo wojskowe.
Historia z Los Angeles, podobnie jak wiele innych opisów pojawienia się NOL-i, sprawia
wrażenie opowieści z gatunku fantastyki naukowej, jednakże zdarzyła się naprawdę. Poniższa
notatka, dawniej tajna, a ujawniona w 1974 roku na podstawie ustawy o swobodnym dostępie do
informacji (choć po incydencie opublikowano ją z prawie identycznymi szczegółami w Los Angeles
Examiner jako oświadczenie Henry'ego L. Stompsona, ministra wojny), nie pozostawia cienia
wątpliwości, że owej nocy wydarzyło się naprawdę coś niezwykłego. Notatkę sporządził generał
George C. Marshall, szef Sztabu Generalnego, a wysłano ją 26 lutego 1942 roku do prezydenta
Franklina Roosevelta:
Poniższą informację otrzymaliśmy w tym momencie z kwatery głównej, a dotyczy ona
wczorajszego ranka i alarmu lotniczego w Los Angeles:
Ze szczegółowych informacji, dostępnych w danej chwili, wynika, co następuje:
1. Nie rozpoznany samolot, nie należący do wyposażenia amerykańskich wojsk lądowych
czy marynarki wojennej, znalazł się nad Los Angeles pomiędzy godziną 3.12 a 4.15 rano
i został ostrzelany przez oddziały 37. brygady artylerii nadbrzeżnej (przeciwlotniczej).
Jednostki te wystrzeliły tysiąc czterysta trzydzieści serii pocisków.
2. Prawdopodobnie było tam aż piętnaście samolotów, poruszających się z różną prędkością
według oficjalnych raportów, od „bardzo małej” do dwustu mil na godzinę – i na
wysokości od dziewięciu tysięcy do osiemnastu tysięcy stóp.
3. Obiekty nie zrzucały bomb.
4. Nie było ofiar śmiertelnych w naszych jednostkach.
5. Żaden samolot nie został zestrzelony.
6. Żaden samolot amerykańskich wojsk lądowych lub marynarki wojennej nie brał udziału
w akcji.
Dochodzenia trwają. Można założyć, że jeśli mieliśmy do czynienia z nie rozpoznanymi
samolotami, ich pojawienie się miało podłoże ekonomiczne i zostało przygotowane przez
agentów wroga w potrójnym celu – wywołania alarmu, odkrycia lokalizacji artylerii
przeciwlotniczej oraz spowolnienia produkcji wskutek zaciemnienia. Wnioski takie można
wysnuć na podstawie zróżnicowanej prędkości obiektów oraz faktu, iż nie zrzucały bomb.
Generał Marshall wprawdzie konkluduje, iż w akcji brały udział normalne samoloty, niemniej
jednak musiał być chyba zbity z tropu na wieść, że żaden z nich nie został strącony pomimo silnego
ognia zaporowego.
Prędkość, „według oficjalnych raportów” sięgająca dwustu mil na godzinę, ani trochę nie
zgadzała się z tą wartością, jaką wymienił Paul Collins, to znaczy „pięć mil na sekundę”. Albo
Collins się mylił, albo oficjalne szacunki odbiegały od stanu faktycznego. Istnieje także możliwość,
że żaden z obserwatorów wojskowych nie zajmował dogodnej pozycji do dokonania ścisłych ocen
bądź też po prostu nie mieściło im się w głowach, iż samolot może lecieć i manewrować z tak
zawrotną prędkością.
Świadczy to o utajnieniu faktów przez wojskowych, którzy nawet jeśli nie umieli wyjaśnić
natury incydentu, wiedzieli, co naprawdę się wydarzyło.
Autor: Timothy Good