Popełniałem błędy, ale nigdy nie popełniłem przestępstwa Wojciech Sumliński (2008r )

background image

Wojciech Sumliński

Popełniałem błędy, ale nigdy nie popełniłem przestępstwa

Zdarzają się takie dni, które dzielą życie na „do” i „po”, które powodują, że człowiek umiera –
chociaż żyje. Dla mnie ten dzień, najbardziej tragiczny dzień mojego życia, nadszedł 13 maja br.
Tego dnia o godzinie 6 rano w moim warszawskim mieszkaniu obudził mnie cichy dzwonek
do drzwi. Dwie poprzednie noce spałem krótko, ponieważ spędziłem je na pisaniu końcowych
sekwencji książki – o operacjach inwigilacyjnych służb specjalnych PRL – dla Wydawnictwa
Fronda. Książkę tę pisałem od ponad roku i pracowałem nocami, by ją ukończyć, tak jak obiecałem
Grzegorzowi Górnemu, redaktorowi naczelnemu Frondy, do końca maja.
Mimo zmęczenia, wystarczył jeden dzwonek do drzwi, bym się obudził. Instynkt, przeczucie
niebezpieczeństwa? Wyrwany z krótkiego snu podszedłem do drzwi i usłyszałem – Agencja
Bezpieczeństwa Wewnętrznego, proszę otwierać.
Było ich ośmiu. Poinformowali mnie, że od tego momentu jestem zatrzymany pod zarzutem
przekazania Aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI spółce Agora. Absurdalność zarzutu,
absurdalność całej sytuacji mogłaby nawet być śmieszną, gdyby nie była groźną i tragiczną
zarazem.
Metodyczne przeszukanie trwało do godziny 21 00. Centymetr po centymetrze. Szukano Aneksu,
który rzekomo miałem przekazać spółce Agora. (Szukano tak zapamiętale, że w użyczonym nam
przez teściów mieszkaniu w Białej Podlaskiej, gdzie wraz z trzema córkami przebywała moja żona,
funkcjonariusze ABW poprosili żonę o sprzęt do spuszczenia wody z akwarium).
Ponieważ nie miałem nic do ukrycia, współpracowałem z funkcjonariuszami ABW, jak potrafiłem,
nawet na takich polach, na których współpracować nie musiałem. Pokazałem, gdzie przechowuję
wszystkie dokumenty, udostępniłem hasło do swojej poczty mailowej, podałem numery PIN-ów
do trzech telefonów komórkowych, jakich używałem, odpowiedziałem na wszystkie zadanie mi
pytania. Wierzyłem, że to nieporozumienie, które niebawem się wyjaśni.
W wyniku kilkunastogodzinnego przeszukania wyniesiono mi z mieszkania kilka tysięcy stron
rozmaitych dokumentów, kilkadziesiąt płyt DVD, dyskietek, kaset VHS oraz innych nośników
elektronicznych, trzy komputery, wszystkie notatniki, itp. Wraz nimi przepadła znajdująca się
na ukończeniu książka, nad którą pracowałem od ponad roku oraz materiały zbierane do kolejnej
książki, którą miałem pisać dla Wydawnictwa Fronda ? miała to być pierwsza publikacja książkowa
o Wojskowych Służbach Informacyjnych.
Lustro weneckie
Pod koniec przeszukania, tuż przed przewiezieniem do policyjnej izby zatrzymań na warszawskim
Mokotowie, pozwolono mi na krótkie spotkanie z Romanem Giertychem, który został moim
obrońcą. Nie mam właściwych słów wdzięczności względem niego – za troskę, z jaką zajął się
moją rodziną w tej najtragiczniejszej godzinie naszego życia. Wagę prostych ludzkich gestów może
zrozumieć tylko ktoś, kto znalazł się w analogicznej do nas sytuacji- sytuacji której nie rozumie,
która go przerasta i prowadzi na dno rozpaczy.
Z jednej strony jej absurdalność wydawała się dawać podstawy do optymizmu, z drugiej jednak
skala i zakres podjętych działań wskazywały, że ktoś, kto odpowiada za wdrożenie tego absurdu
do realizacji, nie cofnie się przed dopowiedzeniem całego alfabetu- cokolwiek by to miało oznaczać
– skoro powiedział „a”. Mimo wszystko miałem nadzieję? Pomimo dwóch nieprzespanych
wcześniej nocy nie mogłem zasnąć nawet na chwilę. Oszołomienie związane z szokującą sytuacją,
w jakiej się znalazłem, obawa o rodzinę, setki pytań cisnących się do głowy.
Na rozmyślaniach i analizie sytuacji minęła pierwsza noc w policyjnej izbie zatrzymań, w trakcie
której czekałem na spotkanie z prokuratorem. Czekałem w nadziei, że ranek przyniesie odpowiedź
na wszystkie pytania.

background image

Około godziny 10. przyszło po mnie czterech młodych funkcjonariuszy ABW. Byli sympatyczni,
nawet współczujący. Przekonywali, że złożę wyjaśnienia i na pewno zostanę zwolniony, bo
to „działania rutynowe”. Spotkanie z prokuratorami Michalskim i Jolantą Mamej nie potwierdziło
ich słów. Na pytania o znajomość z Leszkiem Pietrzakiem i Piotrem Bączkiem, członkami Komisji
Weryfikacyjnej WSI oraz Aleksandrem L i Leszkiem Tobiaszem, pułkownikami WSI,
odpowiadałem najdokładniej, jak potrafiłem.
Opowiedziałem, jak na przełomie roku 2004/2005, przy okazji prowadzenia dziennikarskiego
śledztwa w sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki, poznałem Leszka Pietrzaka,
współpracownika prokuratora Andrzeja Witkowskiego zajmującego się tą najgłośniejszą, a zarazem
najbardziej tajemniczą zbrodnią PRL. Opowiedziałem o swoich kontaktach z Piotrem Bączkiem,
mało mi znanym kolegą dziennikarzem, z którym ostatni raz widziałem się około przełomu 2006 /
2007 roku. Opowiedziałem o spotkaniach z Aleksandrem L., z którym jednorazowy kontakt miałem
w drugiej połowie lat 90 – przy okazji zdobywania informacji uwiarygodniających tekst
redakcyjnych kolegów, Jacka Łęskiego i Rafała Kasprów, o wakacjach prezydenta Aleksandra
Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem, Władimirem Ałganowem ? a następnie, po blisko
siedmioletniej przerwie, za pośrednictwem kolegi dziennikarza z Gazety Polskiej nawiązałem z nim
ponowny kontakt, traktując go, jako źródło informacji.
Opowiedziałem wreszcie o Leszku Tobiaszu, z którym widziałem się dwa razy w życiu – jeden
kontakt trwał kilka sekund i polegał na powiedzeniu sobie „dzień dobry”, drugi nastąpił pod koniec
kwietnia 2008 roku na urodzinach właściciela gospodarstwa agroturystycznego pod Białą Podlaską,
miasta, w którym mieszkam. Leszek Tobiasz podszedł wówczas do mnie i usiłował mi wmówić,
że jest moim dobrym znajomym. Ponieważ nie potrafiłem sobie przypomnieć „dobrego
znajomego”, zostawił mi do siebie telefon z informacją, żebym „koniecznie zadzwonił”, bo musimy
porozmawiać o ważnych sprawach. Nie zadzwoniłem.
Po wyjaśnieniach nastąpiło okazanie. Postawiono mnie obok kilku innych osób, by zza weneckiego
lustra pułkownik Tobiasz mógł mnie rozpoznać. Cała sytuacja – jak prawie wszystko w tej sprawie
– wyglądała absurdalnie. Godzinę wcześniej, pytany przez prokuratorów o kontakty z Tobiaszem,
wyjaśniłem, że pod koniec kwietnia, a więc dwa tygodnie przed moim zatrzymaniem, Tobiasz
podszedł do mnie na urodzinach pod Białą Podlaską, co mogłoby potwierdzić wiele osób.
Tymczasem dla prokuratorów fakt, że pułkownik mnie rozpoznał, wydawał się stanowić duży
sukces.
Rusz palcem a ci p?.
Po okazaniu pani prokurator oznajmiła mi, że „w tej sytuacji będzie wniosek o areszt”. Trudno mi
opisać, co czułem po powrocie do policyjnej izby zatrzymań. Miałem już świadomość, że ludzie
odpowiedzialni za realizację tej sprawy pójdą do samego końca, cokolwiek by to miało oznaczać.
Myślałem o bliskich, zwłaszcza o żonie i córeczkach. Co zrobić, by nic nie czuć, by nie myśleć, bo
każda myśl przynosi niemal fizyczny ból? Jeżeli jest dno rozpaczy, ja znalazłem się na tym dnie.
Przypominałem sobie historie ludzi, którzy w nieodległej przeszłości cierpieli w niemieckich,
a następnie ubeckich katowniach w latach 40 i 50. Myślałem o ludziach Solidarności,
którzy podążyli ich drogą i za każdym razem uświadamiałem sobie, że moje cierpienie było tylko
nic nie znaczącą miniaturką ich cierpienia. Nikt przecież mnie nie torturował, nie mordował.
A jednak po tysiąckroć im zazdrościłem. Wiedzieli, że cierpią za wielką sprawę i wiedział to każdy
Polak – że tam w katowniach znajdują się najlepsi synowie narodu. Ja nie byłem maltretowany
fizycznie, a jednak po tysiąckroć wolałbym odczuwać fizyczny ból niż to psychicznie cierpienie –
nie uświadamiałem sobie dotąd, że może istnieć tak straszny rodzaj cierpienia. Jednym cięciem
mnie i mojej rodzinie odebrano wszystko to, co było dla nas najcenniejsze ? poczucie
bezpieczeństwa, ludzki szacunek. Są ludzie, którzy zniosą wszystko. Ale większość ma swoją
granicę wytrzymałości. Gdy myślałem o tym, co zrobiono mnie i mojej rodzinie, marzyłem tylko
o tym, by nic nie czuć.

background image

Tak minęła kolejna noc bez snu. Nad ranem przyszli po mnie w dziewięciu. Ci nie byli już tak mili
jak ich koledzy dzień wcześniej. „Rusz palcem w bucie bez zgody, a zobaczysz, jak ci p.”- oznajmił
na dzień dobry jeden z ubranych w czarne uniformy i kominiarki funkcjonariuszy. Zapakowali mnie
do Nissana Patrola. Czterech funkcjonariuszy ABW w samochodzie ze mną, pięciu w drugim,
jadącym za nami. Po co tak wielkie środki bezpieczeństwa? Jak wytłumaczyć tę pokazówkę, jeśli
nie kolejnym absurdem? Inwigilowano mnie od listopada 2007 roku, a zatem wiedziano, że nie
istnieje żadna grupa, które miałaby mnie odbić, że moi koledzy, to ludzie prasy, telewizji, wydawcy,
etc – nie gangsterskie komando.
Posiedzenie w sądzie było krótkie. Zapamiętałem płomienną mowę Romana Giertycha,
który mówił, że tu i teraz decyduje się los mój i mojej rodziny, że jeżeli trafię do aresztu, a za kilka
lat – bo tyle w polskich realiach trwają procesy – okaże się, że zarzuty były absurdalne,
to uniewinniający wyrok sądu i tak będzie pozbawiony znaczenia, bo ja będę człowiekiem tyleż
niewinnym, co skończonym. I jeszcze mowę prokuratora Michalskiego, który położył nacisk
na fakt, że śledztwo jest rozwojowe, a w moim mieszkaniu znaleziono tysiące stron dokumentów,
w tym setki opatrzonych klauzulą tajne, bądź ściśle tajne.
Mimo całego oszołomienia zastanowiło mnie to. Istotnie, jak zapewne większość dziennikarzy
śledczych, miałem tajne dokumenty: około tysiąca stron tzw. Akt „Masy”, ponad tysiąc stron
dokumentów ze śledztwa dotyczącego zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki, kilkaset stron
dokumentów od osób, które w latach 80 zostały pokrzywdzone przez funkcjonariuszy SB i uzyskały
wgląd do swoich teczek, a następnie przekazały mi te teczki ujawniające agenturę SB
na Lubelszczyźnie (zawartą w nich wiedzę wykorzystywałem w moim autorskim programie
emitowanym w TVP Lublin pt. „Oblicza prawdy”), kilkaset stron dokumentów z różnych śledztw
oraz około stu stron dotyczących handlu bronią WSI (Aneksu, którego szukano – nie miałem).
Z tajnymi dokumentami obcowałem od lat, bo przecież m.in. na tym polega rola dziennikarza
śledczego. Umożliwiali mi to ludzie ? prokuratorzy, policjanci, funkcjonariusze służb specjalnych,
a bywało, że także politycy – którzy mi ufali i zawierzyli, że z nabytej wiedzy zrobię dobry użytek.
Tak było, gdy w latach 1997/1998 w dzienniku „Życie” opublikowałem serie tekstów
o zorganizowanej przestępczości nad wschodnią granicą państwa, za które otrzymałem nagrodę
Ministra Spraw Wewnętrznych.
Tak było w roku 1998, gdy wraz z Jackiem Łęskim i Rafałem Kasprówem ujawniliśmy materiały
dotyczące rosyjskich szpiegów w Polsce , po której to publikacji kilkunastu rosyjskich dyplomatów
zostało poproszonych o opuszczenie Polski. Tak było, gdy w roku 2003 w Tygodniku „Wprost”
ujawniłem, jako pierwszy dziennikarz w Polsce, fragmenty ściśle tajnych zeznań Jarosława S.
pseudonim „Masa”. W śledztwie przeciwko mafii pruszkowskiej uznano, że „Masa” jest
wiarygodny, a jednak wykorzystano tylko część jego zeznań ? dokładnie tę część, która dotyczyła
gangsterów, a nie polityków. „Czy można być wiarygodnym do połowy, czy można być do połowy
w ciąży?” – pytali mnie ludzie, dzięki którym stałem się posiadaczem tajnej wiedzy.
Tak było w roku 2004, gdy wraz z Leszkiem Misiakiem ujawniliśmy tajne informacje i zdjęcia
dotyczące kontaktów Jolanty Kwaśniewskiej, żony ówczesnego prezydenta RP, z Aleksandrem
Żaglem i Kuną, organizatorami tzw. spotkania wiedeńskiego.
Tak było, gdy w tym samym roku ujawniłem materiały o kontrakcie stulecia związanej z WSI firmy
Megagaz, która otrzymała blisko miliard złotych na realizację tzw. III nitki rurociągu „Przyjaźń”
(III nitka nie powstała, miliard zniknął).
Tak było w roku 2005, gdy w wydawnictwie Rosner i Wspólnicy opublikowałem książkę „Kto
naprawdę Go zabił?”, książkę przemilczaną, ujawniającą tajne dokumenty pokazujące, że prawie
wszystko co dotąd powiedziano o zbrodni na księdzu Jerzym Popiełuszce, najgłośniejszej,
a zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni PRL, jest kłamstwem.
Tak było w roku 2006, gdy wraz z Jankiem Pińskim zdobyliśmy dla „Wprost” nieznane dotąd

background image

nikomu, poza niewielką grupą funkcjonariuszy ABW, zdjęcia dowodzące kontaktów Aleksandra
Kwaśniewskiego z Markiem Dochnalem, którym to kontaktom Kwaśniewski zaprzeczał i po
ujawnieniu których odmówił stanięcia przed sejmową speckomisją.
Tak było wreszcie w styczniu roku 2007, gdy wraz z Grzegorzem Górnym wyemitowaliśmy
w Telewizji Polskiej głośny trzyodcinkowy serial o patologiach Wojskowych Służb
Informacyjnych.
We wszystkich tych i w wielu innych przypadkach miałem dostęp do wiedzy zawartej
w materiałach opatrzonych klauzulą „tajne” bądź „ściśle tajne”. Za każdym razem z wiedzy
tej robiłem wyłącznie taki użytek, jaki powinien robić dziennikarz ? w miarę swoich możliwości
wiedzę tę weryfikowałem, a następnie ujawniałem. I nikt nigdy (nawet „osławiony” prokurator
Kapusta, który w 2003 roku po ujawnieniu przeze mnie akt „Masy” na konferencji prasowej
potwierdził, że dziennikarze mają prawo do ujawniania tajnych informacji) nie czynił mi z tego
zarzutu. Przeciwnie – we wszystkich znanych mi wypowiedziach zarówno politycy, publicyści jak
i prokuratorzy twierdzili zgodnie, że posiadający i ujawniający tajne informacje dziennikarz nie
tylko nie popełnia przestępstwa (popełnia je ten, kto dziennikarzowi tajną wiedzę udostępnia),
ale wręcz robi to, co do niego należy.
Dlaczego zatem prokurator Michalski poszedł dalej niż ktokolwiek inny i informacji o znalezieniu
u mnie tajnych dokumentów użył, jako argumentu dla zastosowania wobec mnie aresztu? O tym
wszystkim myślałem, znajdując się w stanie całkowitego oszołomienia, stając przed obliczem sądu,
który miał zadecydować o moim losie.
Cel: areszt wydobywczy
Po pięciu godzinach od posiedzenia sąd zdecydował, że pozostanę na wolności. Tych pięciu godzin
oczekiwania, spędzonych na modlitwie, nie zapomnę nigdy. Trudno opisać, co wtedy czułem. Czy
w ogóle można opisać uczucia człowieka, któremu dano drugie życie? Tak mi się przynajmniej
wtenczas wydawało – że otrzymałem drugą szansę.
Na zewnątrz zastałem jednak krajobraz zniszczenia. Najprzód przerażone, nic nie rozumiejące
dzieci. Bo jak zrozumieć, że ojciec, który zawsze mówił, że najważniejsza w życiu jest uczciwość
i z którego były dumne, w świetle kamer zostaje wyprowadzony z kajdankami na rękach? Średnia,
7 – letnia córka zapytała mnie: „Tatusiu, czy to prawda, że ty kogoś zabiłeś?” Tak powiedziały jej
koleżanki w przedszkolu, które widziały moje zdjęcie na jeżdżących po Białej Podlaskiej
autobusach, reklamujących najnowszy numer miejscowego tygodnika.
Dalej – żona. W pierwszym momencie trzymała się dzielnie. Pomogły słowa otuchy i wsparcia
środowiska dziennikarskiego, które złożyło się na kaucję dla mnie. Z każdym dniem było jej jednak
coraz trudniej. W efekcie żona znalazła się pod opieką lekarza, z której korzysta do dziś.
Zwłaszcza, że funkcjonariusze ABW nie dali nam o sobie zapomnieć. Na wszystkich telefonach
pozostało echo – nadal byliśmy podsłuchiwani. Śledzono każdy nasz krok, pod naszym bialskim
mieszkaniem niemal ostentacyjnie parkowały samochody z funkcjonariuszami. Kilkakrotnie zresztą
odwiedzali nas, pod byle pretekstem. A to, by doręczyć wezwanie, to znów, by żona rozpoznała
rzeczy, które nam zabrano z bialskiego mieszkania. Przychodzili tak, by wszyscy dookoła wiedzieli,
że przychodzą – dzwoniąc domofonem do sąsiadów.
Dobrze poinformowani koledzy dziennikarze mówili nam, że prokuratura i ABW, które z trudem
przełknęły pierwszą porażkę, nie odpuszczą, dopóki nie znajdę się w areszcie. Jeden z kolegów
dziennikarz i dokumentalista filmowy powiedział mi, że w ABW opracowano mój portret
psychologiczny. Miało z niego wynikać, że kluczem do sukcesu jest osadzenie mnie w areszcie
wydobywczym. Za wszelką cenę. Według informatorów tego dziennikarza skonstatowano,
że jestem człowiekiem wrażliwym, który kocha rodzinę i zrobi wszystko, powie wszystko – nie
tylko to, co wie, ale także to, czego się domyśla i czego będą chcieli prokuratorzy – by wrócić
do żony i dzieci. Trzeba tylko wsadzić mnie do aresztu wydobywczego, na kilkanaście miesięcy,

background image

bądź dłużej – i nie spieszyć się.
Być może ja i żona nie przejęlibyśmy się tą informacją, gdyby nie fakt, że podobne wieści przyniósł
nam inny dziennikarz – prosił o anonimowość – a potwierdziło ją także dwóch kolegów z ABW.
Jeden z nich pozostaje w czynnej służbie, jego personaliów nie ujawnię. Drugim był Tomek
Budzyński, jeszcze dwa lata temu szef delegatury ABW w Lublinie, obecnie na emeryturze.
Z informacji, które nam przekazano wynikało, że istnieje wiele przyczyn, dla których uruchomiono
olbrzymie środki, bym trafił do aresztu. Zostając szefem ABW Krzysztof Bondaryk zapewnił
kierownictwo Platformy Obywatelskiej, że za rządów Prawa i Sprawiedliwości doszło do licznych
afer, które dotąd nie ujrzały światła dziennego, i że on te afery ujawni.
Po analizie okazało się jednak, że afer – poza jedną – nie było. Tą jedyną miały być 84 nielegalne
podsłuchy telefoniczne, które rzekomo założono za rządów PiS. Po przekazaniu tej informacji
kierownictwu PO sprawę nagłośniono, mówiono o wielkiej aferze i procesach dla winnych
nadużyć. Po kilku dniach sprawa jednak przygasła. Dlaczego? Okazało się bowiem, że popełniono
błąd, bo nielegalnych podsłuchów nie było.
Mechanizm błędu był prosty – sytuację, w której zakładano podsłuch np. od początku stycznia
do końca marca, następnie robiono trzy miesiące przerwy, by ponownie założyć podsłuch od lipca
do września, w ABW zakwalifikowano, jako podsłuch stały od stycznia do września, a więc
zawierający w sobie trzy miesiące (od kwietnia do czerwca) podsłuchu nielegalnego. W rzekomych
84 nielegalnych podsłuchach takich sytuacji było prawie 80, zaś w kilku pozostałych przypadkach
doszło do kilkudniowych przedłużeń podsłuchów, wynikających – jak ustalono – z zaniedbania,
a nie świadomego działania.
Tak czy inaczej, o żadnej aferze nie mogło być mowy i w efekcie całą sprawę wyciszono. W efekcie
z rzekomych wielu afer, do jakich miało dojść za rządów PiS, a które miała wyjaśnić ABW, nie
zostało nic. I dlatego – jak twierdzili dobrze poinformowani koledzy – „mojej” sprawy chwycono
się, niczym ostatniej deski ratunku. Do tego doszły także inne elementy. Wspomniany Tomek
Budzyński miał w latach 2005-2006 szereg kontaktów z ministrem Wassermannem, wynikających
z charakteru służby.
Słowo oficera WSI
Zarówno o tych spotkaniach, o mojej znajomości z Budzyńskim, jak i o moich kontaktach
z ministrem Wassermannem dotyczących sprawy zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki (minister
był i jest wielkim zwolennikiem koncepcji prokuratora Andrzeja Witkowskiego, w oparciu o którą
powstała moja książka pt. „Kto naprawdę Go zabił?”) wiedział wiceszef ABW Jacek Mąka.
Wiedział, bo od lat przyjaźnił się z Budzyńskim. Przyjaźń skończyła się na przełomie 2007/ 2008
roku, gdy Mąka złożył Budzyńskiemu propozycję – ten ostatni miał zeznać przed komisją ds. służb
specjalnych, że jego spotkania z ministrem Wassermannem miały charakter nieformalny,
że minister spotykał się na nieformalnych naradach z dziennikarzami, że Budzyński i inni
funkcjonariusze ABW podlegali naciskom ludzi PiS itd. Budzyński odmówił złożenia
nieprawdziwych zeznań. Między dwoma oficerami ABW, niegdyś przyjaciółmi, doszło do ostrej
wymiany zdań. W efekcie Budzyński zagroził, że w razie dalszych nacisków ujawni prawdę
o aferach ludzi z kierownictwa ABW.
Jako przykład podał ponad stumetrowe mieszkanie wiceszefa ABW Jacka Mąki na ulicy
Kazimierzowskiej w Warszawie (warte ponad milion złotych), które ten otrzymał bezprawnie
za kadencji Andrzeja Barcikowskiego, przed wyborami parlamentarnymi w roku 2005.
(Barcikowskiemu zrewanżowano się później zatrudniając go w radzie programowej ośrodka
szkoleniowego ABW). Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wystąpiła wówczas do Urzędu
Miasta o lokal na cele operacyjne. Po otrzymaniu lokalu ABW wykorzystała go jednak na cele
nieoperacyjne, konkretnie przekazała Jackowi Mące, który odnowił otrzymane mieszkanie przy
pomocy pracowników Agencji, a następnie zameldował w nim siebie, żonę i syna. Mieszkaniem

background image

tym niechętnie chwali się zresztą do dziś – nie wykazał go np. w deklaracji majątkowej za rok
2007. Na koniec ostrej wymiany zdań zastępca szefa ABW miał zagrozić Budzyńskiemu, że i on
i jego kolega dziennikarz (chodziło o mnie) „pożałują”.
To wszystko opowiedział mi były szef lubelskiej delegatury ABW kilka miesięcy przed moim
zatrzymaniem. Nie przywiązywałem wówczas do tego wagi, ale teraz co godzina zadaję sobie
pytania: kto i dlaczego chce mnie zniszczyć? Teoretycznie naraziłem się tak licznej, tak wpływowej
grupie ludzi, że zastanawianie się nad tym w ogóle traci sens.
Czy na przykład fakt, że Krzysztof Bondaryk współpracował ściśle z prezesem Polsatu, zaś ja
w programie „30 minut” w TVP ujawniłem związki najbliższego współpracownika prezesa Polsatu,
Piotra Nurowskiego, z WSI, mógł mieć pośredni wpływ na sytuację, w której się znalazłem? Czy
taki wpływ mógł mieć fakt, że zostałem umieszczony w antyraporcie ? odpowiedzi PO na raport
Komisji Weryfikacyjnej WSI ? jako dziennikarz zajmujący się WSI? Nie wiem.
Dziś wiem tylko tyle, że sytuację w której się znalazłem bezpośrednio zawdzięczam wyłącznie
słowom jednego oficera WSI, Leszka Tobiasza. Tak wynika przynajmniej z akt Prokuratury,
która udostępniła mi do wglądu akta dotyczące mojej sprawy (zmusiło ją do tego orzeczenie
Trybunału Konstytucyjnego). Pułkownik Tobiasz, specjalista od techniki operacyjnej, zajmujący się
inwigilacją Kościoła, zeznał, że Aleksander L. i ja osobiście żądałem od niego pieniędzy
za pozytywną weryfikację.
O ile jednak L. nagrał wielokrotnie – kamerą, dyktafonem i specjalistyczną aparaturą podsłuchową
– o ile nagrał wszystkie spotkania z Leszkiem Pietrzakiem, członkiem komisji weryfikacyjnej WSI,
którego zwodził obiecując dostarczyć Komisji ważne informacje, o tyle mnie nie nagrał nigdy
i nigdzie. Jak zeznał, nie nagrywał wszystkich spotkań i tak się złożyło, że nie nagrał akurat tych
z moim udziałem. Jako dowód, że mówi prawdę, dał swoje słowo.
Słowo jednego człowieka, oficera organizacji, o której od kilku lat robiłem wyłącznie negatywne
materiały, wskazujące na szereg nieprawidłowości i patologii w WSI wystarczyło, by zniszczyć mi
życie i doprowadzić do tragedii mojej i mojej rodziny! Słowo oficera WSI.
Zagadka pułkownika L.
Nie wiem, którym materiałem „zasłużyłem się” WSI najbardziej. Czy tym z roku 2004,
gdy w Tygodniku „Wprost” ujawniłem materiały o kontrakcie na miliard złotych na realizację tzw.
III nitki rurociągu „Przyjaźń”, który otrzymała nikomu nieznana firma Megagaz, którą zakładali
i we władzach której zasiadali wysocy rangą oficerowie WSI, m.in. były szef WSI Romuald Waga?
Znamienne jest, że teksty o tej transakcji (w sumie kilkanaście, w Tygodniku „Wprost” i dzienniku
„Życie”) pisałem w roku 2004, a proces firma Megagaz wytoczyła mi dopiero w czerwcu roku
2008, kilka tygodni po zatrzymaniu mnie przez prokuraturę.
Czy tym z jesieni 2006 roku, gdy ujawniłem, że oficerowie WSW mieli udział w okolicznościach
związanych z zabójstwem księdza Jerzego Popiełuszki, a oficerowie WSI ? w rzeczywistości ci
sami ludzie – tuszowali ślady i utrudniali prokuratorowi Andrzejowi Witkowskiemu śledztwo
dotyczące tej zbrodni? ( W tej sprawie złożyłem w ubiegłym roku w prokuraturze zawiadomienie
o przestępstwie – śledztwo zostało wszczęte).
Czy może w styczniu 2007 roku, gdy w Telewizji Publicznej w programie „30 minut”
przedstawiłem 3 odcinkowy serial o patologiach WSI? ( Jeden z odcinków „Gazeta Wyborcza”
zatytułowała, jako „Straszny film o WSI”.)
O Wojskowych Służbach Informacyjnych mówiłem też w innych audycjach – m.in. w III Programie
Polskiego Radia na zaproszenie Dariusza Rosiaka, w moim autorskim programie „Oblicza Prawdy”
w Telewizji Polskiej w Lublinie, u Rafała Ziemkiewicza w TVP Historia i w wielu, wielu innych.
Programy te miały wspólny mianownik ? informacje, które w nich przekazywałem, wskazywały,
że WSI były organizacją bazującą na patologiach.
Czy w którymkolwiek z tych programów naruszyłem interesy pułkownika Tobiasza? Jego

background image

środowiska wielokrotnie, ale czy jego samego też? Pułkownik zajmował się inwigilacją Kościoła, ja
pisaniem publikacji i robieniem programów o tych, którzy Kościół inwigilowali, ale nazwiska
„Tobiasz” nie potrafię sobie przypomnieć.
W całej sprawie pojawia się jeszcze postać innego pułkownika – Aleksandra L. To dla mnie
największa zagadka.
L. poznałem na przełomie 1997/1998 roku, gdy po publikacji „Życia” pt. „Wakacje z agentem”
traktującej o spotkaniach prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem
Władimirem Ałganowem redaktor Tomasz Wołek, zaangażował wszystkich dziennikarzy śledczych
do zbierania informacji pomocnych w procesie, jaki Kwaśniewski wytoczył „Życiu”. Otrzymaliśmy
? m.in. od redaktora Wołka – nazwiska i telefony różnych osób, które mogłyby mieć ważną dla nas
wiedzę.
Ja spotkałem się z dwoma osobami. Pierwszą z nich był mieszkający na Mokotowie znany
rzemieślnik, który miał grywać z Kwaśniewskim i Ałganowem w tenisa, drugim był L., który miał
mieć wiedzę w kwestii spotkań obu panów. Ani jeden, ani drugi nic nie wniósł do sprawy.
Po raz drugi z L. spotkałem się kilka lat później, gdy kolega z „Gazety Polskiej” powiedział mi,
że ma świetnego informatora, Aleksandra L., który przekazuje mu wiarygodne informacje.
Ponieważ w tamtym czasie zacząłem wnikać w sprawy mające swoje korzenie w latach 80,
pomyślałem, że pozyskanie dodatkowego źródła jest wskazane. Słowo do słowa, spotkanie
do spotkania – L. okazał się człowiekiem mającym olbrzymią wiedzę i szerokie kontakty. Znacząca
część informacji, które mi przekazywał, po weryfikacji okazywała się prawdziwa. Tak jak te, które
dotyczyły związanej z WSI firmy Megagaz.
Wiedziałem, kim jest L., wiedziałem, że informacje, które mi przekazuje, mogą mieć charakter
rozgrywek między ludźmi wywodzącymi się z tego samego środowiska, ale uważałem, że moją rolą
jako dziennikarza jest wykorzystywanie tych podziałów i pęknięć dla uzyskania jak największej
wiedzy. Tym bardziej, że pozyskiwane od niego informacje miały charakter uzupełniający – nie
inspirujący – i zawsze były weryfikowane.
Podobnie postępowałem zbierając materiały do tekstów o mafii pruszkowskiej. Tam również
wykorzystywałem różnice pomiędzy gangsterami i adwokatami mafii, tam również wiedza
pozyskiwana w ten sposób była jedynie uzupełnieniem tego, co wcześniej znalazłem
w prokuratorskich aktach, bądź czego dowiedziałem się od policjantów czy funkcjonariuszy służb
specjalnych.
L. był dla mnie cennym źródłem informacji, które wykorzystywałem zarówno w publikacjach
prasowych jak i książkowych, m.in. w książce pisanej na zlecenie Wydawnictwa WAB o mafii
pruszkowskiej (na skutek mnożących się poprawek książka nie została wydana). Cennym,
ponieważ prawdziwa mafia rodziła się na styku działalności służb specjalnych PRL i gangsterów,
którzy często byli współpracownikami SB oraz WSW – poprzednika WSI. L., jako były wiceszef
kontrwywiadu, miał w tym zakresie olbrzymią wiedzę i powoli, acz systematycznie tę wiedzę
ujawniał.
Gdy w latach 2004-2005 pracowałem nad książką o zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki,
o samej sprawie nie chciał mówić, ale opowiedział mi o metodach stosowanych przez WSW wobec
przedstawicieli Kościoła, co stanowiło istotne uzupełnienie wiedzy, którą dysponowałem wcześniej.
Gdy po wydaniu tej książki zacząłem pisać kolejną, tym razem dla Wydawnictwa Fronda –
o operacjach inwigilacyjnych służb specjalnych PRL ? ujawnił szereg szczegółów dotyczących tych
operacji.
Ujawniał zresztą nie tylko mi, ale także kilkunastu innym dziennikarzom śledczym. W gronie
dziennikarskim jego aktywność na polu kooperacji z mediami tłumaczyliśmy sobie tym, że L.,
który do niedawna znaczył bardzo dużo, z czasem znaczył coraz mniej, a kooperując z mediami
wydawało mu się, że wciąż ma na coś wpływ, że wciąż jest w grze. Zasadnicze pytanie, które

background image

zadawaliśmy sobie z innymi dziennikarzami polegało na tym, kto kogo bardziej wykorzysta – on
dziennikarzy czy dziennikarze jego.
Moja tragedia pokazuje, że odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Do pewnego stopnia i do
pewnego momentu L., w ograniczonym stopniu, ufałem. Wpływ na to z jednej strony miał fakt,
że stosunkowo duża część pozyskiwanych od niego informacji była przydatna – bywało,
że konfabulował, ale częściej omijał niewygodne dla siebie wątki – z drugiej strony w trakcie
kilkuletniej z nim znajomości po towarzyszącej pierwszym spotkaniom głębokiej rezerwie nie
zostało śladu. Tym bardziej, że z czasem okazało się, iż jest co najmniej kilka osób, które można
by określić mianem „wspólnych znajomych”.
Należało do nich, obok dziennikarzy, m.in. trzech biskupów – L. pozostawał z nimi w zażyłości ?
kilku młodych „szeregowych” księży z mojej Diecezji Siedleckiej i kojarzonych z prawicą
polityków oraz przedstawicieli służb specjalnych. Aleksander L. pozostawał również w dobrych
relacjach z kapelanem wojskowym i kilkoma wysokimi rangą funkcjonariuszami z Komendy
Głównej Policji, m.in. z szefową ekipy badającej sprawę zabójstwa generała Marka Papały.
(Jesienią ubiegłego roku wraz z nią odwiedzili mnie w mieszkaniu).
Wszystkie te elementy złożyły się na ograniczone zaufanie, którego – pomimo wszystkich
dzielących nas różnic – do niego nabrałem. Zaufałem na tyle, że gdy poprosił o zorganizowanie
dyskretnej pomocy psychologicznej dla chorej na raka żony ? nie odmówiłem (wiedział,
że ukończyłem studia psychologiczne i mam rozeznanie w tym środowisku). Nie zdziwiło mnie
nawet, gdy uparł się, żeby za tę pomoc za moim pośrednictwem zapłacić. Tłumaczył, że chodziło
o stałą pomoc, dwa razy w tygodniu, przez okres od sześciu miesięcy do roku.
Dopiero, gdy przekazał pieniądze, a jednocześnie pod błahymi pretekstami odwlekał terminy
kolejnych sesji terapeutycznych, zacząłem się niepokoić i zwróciłem wpłacone środki. Niepokój
mój powiększył się, gdy raz czy drugi poprosił o ułatwienie kontaktu z kimś z Komisji
Weryfikacyjnej WSI „w celu przekazania informacji”. Odmówiłem. Na dobre zaniepokoiłem się
wówczas, gdy mający dobre źródła informacji dwaj koledzy dziennikarze powiedzieli mi, że „nie
rozmawiają już z Olkiem”, bo prowokuje do dziwnych rozmów i nagrywa.
Takiej informacji udzielili mi niezależnie kolega z TVN i inny z „Wprost”. Jeden z kolegów
powiedział krótko: „On jest zadaniowany przez ABW”. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie,
że istotnie charakter rozmów, które inicjował w ostatnim czasie – zwłaszcza rozmów
telefonicznych, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi – mógł wskazywać na prowadzenie jakiejś
specyficznej gry. Idąc śladem kolegów, na blisko miesiąc przed zatrzymaniem, postanowiłem
zerwać ten kontakt.
L. bał się sprawy Papały
Nie wiem, dlaczego L. prowadził swoją grę. Być może chodziło tylko o pieniądze, ale dziś sądzę,
że – jak to określił kolega dziennikarz – „był zadaniowany”, bo ktoś względem niego dysponował
jakimś elementem nacisku. Być może chodziło o sprawę Papały, o której coś wiedział i której
wyraźnie się obawiał, być może o coś zupełnie innego.
Nie wiem, dlaczego „był zadaniowany” akurat na mnie. Czy chodziło o to, że znałem kilku
członków Komisji Weryfikacyjnej WSI i w oczach ludzi WSI, ABW oraz prokuratury miałem być
niezbędnym łącznikiem pomocnym do jej zniszczenia, a wraz z nią idei IV RP? Na to zdają się
wskazywać słowo prokuratora Michalskiego, który jasno sugerował, że interesuje go wszystko, co
dotyczy Komisji i tylko przekazanie wiedzy z tego zakresu może stanowić dla mnie okoliczność
łagodzącą.
A może chodziło o zemstę lub o to, że sprawa wyjaśniania wszystkich okoliczności zabójstwa
Księdza Jerzego Popiełuszki nabrała tempa, do czego z jednej strony przyczyniło się
moje zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez funkcjonariuszy WSI, z drugiej mój proces
z Waldemarem Chrostowskim, który ten ostatni przegrywa (świadkowie potwierdzają, że kierowca

background image

księdza Jerzego był związany z SB), z trzeciej finalizowanie rozmów z Telewizją Publiczną,
która na podstawie mojej książki pt. „Kto naprawdę Go zabił?” planowała nakręcić
dziesięcioodcinkowy serial dokumentalny poświęcony tej sprawie. Z dyrektorem Agencji Filmowej
TVP i prezesem Andrzejem Urbańskim mieliśmy podpisać umowę w tej sprawie w pierwszej
połowie sierpnia (Wydawnictwo Rosner & Wspólnicy przekazało już TVP prawa do produkcji,
reżyserią mieli się zająć Mariusz Malec i Grzegorz Górny).
Nie znam wszystkich odpowiedzi. Wiem tylko, że w obliczu decyzji sądu o zastosowaniu
względem mnie aresztu na czas śledztwa, zapewne wieloletniego śledztwa, nie mam już
przeszłości, teraźniejszości ani przyszłości. Zniszczono mnie, moją Bogu ducha winną rodzinę.
Teraz, po zatrzymaniu mnie w areszcie może się zacząć spektakl medialny. Raz na jakiś czas być
może zostanie wypuszczona informacja o „postępach w śledztwie” – i tak do wyborów,
prezydenckich i parlamentarnych (w ABW jest nieformalna dyrektywa, by sprawę spowalniać).
Za kilka lat nikt może nie pamiętać o mnie i mojej rodzinie, która w międzyczasie może zostać
zamęczona atmosferą nagonki i zlicytowana. Wszystko, co mamy, oparte jest o kredyty i leasingi,
a ja jestem jedynym źródłem utrzymania dla niepracującej żony i trójki córeczek.

http://hotnews.pl/


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jarosław Kaczyński popełnił przestępstwo, bo dostał 400 tys zł od partii Poseł PO donosi do prokurat
Weryfikacja podejrzenia popełnienia przestępstwa prania pieniędzy
zawiadomienie o popelnieniu przestepstwa, Wzory pism
FORMY WYKROCZENIA SKARBOWEGO ZJAWISKOWE POPEŁNIENIA PRZESTĘPSTWA PREZENTACJA
sprawcze postacie popelnienia przestepstwa - skrypt, Studia
Czynniki ryzyka popełniania przestępstw seksualnych, KRYMINALISTYKA
Zawiadomienie o popelnieniu przestepstwa sciganego z urzedu(1)
Modus Operandi, Modus Operandi - to pewien charakterystyczny, powtarzający się sposób działania spr
Zawiadomienia do Prokuratora Rejonowego o podejrzeniu popelnienia przestepstwa , Tadeusz MACIEJOWSKI
7 zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa z zastrz?nych04 i1 3 kpk
zawiadomienie o popelnieniu przestepstwa
Pracodawcy Zawiadomienie o popelnieniu przestepstwa TEST zmuszanie do eksperymentu medycznego PIP
zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa ŁŁ
słownictwo prawnicze 13 LA DENUNCIA DEI PRIVATI zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez oso
Prawo karne Formy popełnienia przestępstwa i kary
Lekarz zawiadomienie o popelnieniu przestepstwa brak zgody na szczepienie art 192 kk
ZAWIADOMIENIE O POPEŁNIENIU PRZESTĘPSTWA

więcej podobnych podstron