W niełasce u Pana Boga
W niełasce u Pana Boga
Aleksander Minkowski
(fragment)
Był chyba rok 1966, kiedy w domu Namiotkiewiczów przedstawiono mnie Wojciechowi Jaruzelskiemu. Miał śliczną,
jasnowłosą żonę i lśniące oficerki. Donośnie strzelał obcasami, kiedy się witał. Ja byłem początkującym pisarzem.
Młodziutki generał zdumiał mnie oczytaniem i fenomenalną pamięcią. Cytował na wyrywki nie tylko Marka Hłaskę, lecz
także książki moich literackich rówieśników: Magdy Lei, Moniki Kotowskiej, Eugeniusza Kabatca. Pytał o bohaterów
moich powieści, wymieniając ich z imienia i nazwiska, czym oszołomił mnie kompletnie. Był przy tym nieśmiały i jakby
wstydliwy, co maskował autoironią. Bardzo dziwny generał, mało generalski.
Pamiętam bal telewizyjny w "Bristolu", bawiliśmy się przy stoliku Namiotkiewiczów. Moczar stawiał martella za bajońskie
pieniądze. Ja tańczyłem z panią Basią, żoną Jaruzelskiego, Walery z moją Grażyną, którą wybrano królową balu.
Jaruzelski nie pił i chyba nie tańczył. Zawsze był bardzo serio.
Wróciłem do tych spotkań sprzed lat w stanie wojennym, gdy zabiegałem u generała o "odwieszenie" zawieszonego
Związku Literatów. Doskonale je pamiętał.
Związek Literatów był moją fascynacją. Pierwsze opowiadania zacząłem pisać pod wpływem Marka Hłaski, którego
spotkałem w redakcji "Po prostu". On sam pozował na bufona i hochsztaplera, zgrywał się nieustannie, stroił miny. Ale
jego teksty rzuciły mnie na kolana. Nie miałem pojęcia, że można i że wolno tak pisać.
Pamiętaliśmy się z wrocławskiej szkoły. Marek chodził krótko do naszego gimnazjum: wyrzucono go za jakaś rozróbę z
dyrektorem Ziębą. Byliśmy jednak starymi znajomymi. Szczyciłem się tym.
Rozkochiwał w sobie dziewczyny jak Rudolf Valentino. Niektórych panów też. Jerzy Andrzejewski w Zakopanem gnał po
nocy w miasto, bo Mareczkowi zachciało się czekolady. Marek kochał chyba tylko Agnieszkę Osiecką, ale głowy za to
nie dam, choć w sprawie pośredniczyłem.
A było tak: Hłasko wyjechał na stypendium do Francji, tam udzielił wywiadu, a na pytanie, co mu się na Zachodzie
najbardziej podoba, odpowiedział ponoć:
- Tu można być właścicielem szczoteczki do zębów.
Gomułka się wściekł. Podobno był fanatycznie uczciwym cholerykiem, pryncypialnym i bez poczucia humoru. Zabronił
Hłasce powrotu do Polski. Marek najpierw tułał się po Europie, potem wylądował w Izraelu.
Ja znalazłem się w Tel Awiwie jako korespondent tygodnika "Świat", gdy ujęto Adolfa Eichmanna. Matka Marka dała mi
dla syna czekoladę. Spotkaliśmy się na plaży: Marek opalony na czarno, z bliznami od słonecznych oparzeń i z Sonią
Ziemann, głośną wtedy aktorką, której kazał przed sobą klękać i całować się w rękę:
- Moja niewolnica. Ale kocham Agnieszkę. Powiedz jej, żeby na mnie czekała, wkrótce wrócę do niej.
Narzekał na Izrael, że za gorąco i nie można porządnie się napić, ale ludzie wspaniali. Twierdził, że pracuje w Ejlacie
jako nadzorca czarnych, którzy kładą rurociąg przez pustynię. Ejlat to było wtedy piekło: żar lejący się z nieba i nigdzie
śladu klimatyzacji, przynajmniej dla polskiego reportera na jednej czwartej dziennikarskiej diety. Izraelskie Rządowe
Biuro Prasy potraktowało mnie jednak doskonale - dostałem akredytację i samochód z przewodnikiem, który miał
pokazać mi kraj. Przewodnik nazywał się Izaak, był atletycznej budowy i przedtem służył w komandosach. Urodził się w
Radomiu, był kilka lat starszy ode mnie, biegle mówił po polsku. Rubaszny, chwilami brutalny. Jego specjalna
legitymacja otwierała wszystkie drzwi.
Obejrzałem krainę fascynującą. Granice wytyczała zieleń: po izraelskiej stronie ogrody, po arabskiej piasek. Te ogrody
Izraelczycy wyrwali pustyni pazurami, nawożąc i nawadniając każdy skrawek, a potem chuchając na najmniejszą
roślinkę. Lud Izraela przez tysiąclecia diaspory zajmował się wszystkim, tylko nie rolnictwem. Tutaj dokonał cudu,
zmieniając piach w oazę.
Nim pojechaliśmy do Ejlatu, Izaak zawiózł mnie do kibucu Yad Mordechai, gdzie spędziłem dwa dni wśród dziwnych
ludzi, którzy z własnej woli założyli kołchoz. Kołchozy kojarzyły mi się jak dotąd wyłącznie z głodem i przemocą. W Komi
pędzono nas każdej jesieni do przeczesywania pól po wykopkach w poszukiwaniu przeoczonych ziemniaków. Nadzorca
patrzył nam na ręce, mimo to udało mi się kiedyś zwinąć kartofelek i po cichu wpakować do ust - nieobrany, utytłany w
błocie. Ledwo rozgryzłem, na głowę spadła mi pięść kołchozowego nadzorcy. On tłukł, a ja połykałem. Wyplułem tylko
Strona 1
W niełasce u Pana Boga
ziemię, razem z krwią od bicia.
W kibucu Yad Mordechai - od imienia Mordechaja Anielewicza, przywódcy powstania w getcie warszawskim - jadało się
wspólnie w kolorowej stołówce. Wielu członków kibucu mówiło po polsku. Jedzenie było proste i smaczne. Od czasu do
czasu do stołu podawał premier państwa, gdy akurat na niego przypadał dyżur w kuchni. Do rządu wydelegował go
kibuc: od prac w polu był zwolniony, lecz nie od dyżurów kuchennych.
Pokazano mi z dumą sady, gaje oliwek i pomarańczy, różne urządzenia przetwórcze. Kibucnicy pracowali za darmo, a
raczej: w obiegu nie było pieniędzy. Bierzesz, co ci potrzeba. Gdy wyruszasz do miasta, dostajesz kieszonkowe.
Większe zakupy opłaca kibuc. Żadnych zatargów na tym tle. Hotel dla bezżennych, dla małżeństw domki jednorodzinne.
Żłobek, przedszkole, podstawówka. Urządzenia sportowe, klub, kino.
Spoiwem kibucu jest ideowość osadników. Młodziutkie państwo trzeba budować od podstaw. Tysiące lat czekano, żeby
powrócić. I jeszcze trzeba bronić ziemi odzyskanej - każdy kibucnik ma karabin przy łóżku.
Na końcu pokazano mi cmentarz.
Gdy w maju 1948 w wyniku o rok wcześniejszej proklamacji Narodów Zjednoczonych powstało państwo Izrael, nie
zgodzili się na to sąsiedzi arabscy. Zaatakowali równocześnie ze wszystkich stron. Izrael nie miał jeszcze regularnej
armii. Nawałnicę dywizji pancernych odpierali ochotnicy, uzbrojeni byle jak w byle co, świadomi jedynie, że alternatywą
jest śmierć: przyrzeczono utopić ich w morzu.
W kibucu Yad Mordechai było wtedy dwudziestu dziewięciu mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci. Mieli bronić przełęczy,
nie przepuścić tamtędy egipskich czołgów do nadejścia posiłków, jakieś 8-10 godzin.
Zaczęło się od ostrzału artylerii. Pierwsze pociski trafiły w schron z kobietami i dziećmi. Problem z głowy - mężczyźni już
nie musieli się martwić o swoje rodziny. Zalegli na zboczach po obu stronach przełęczy, w jej najwęższym miejscu. Mieli
trochę granatów. Cel: zakorkować przejście.
Gdy pojawił się pierwszy czołg, pod gąsienice skoczył jasnowłosy chłopak opasany granatami. Przedtem chodził do I
Gimnazjum we Wrocławiu przy ul. Poniatowskiego. Chyba go pamiętam. Drugi chłopak poczekał, aż z unieruchomionym
czołgiem zrówna się następny, i też skoczył. Maszyna po maszynie, dwanaście sowieckiej produkcji czołgów dokładnie
zatkało przesmyk. Obrońców zostało siedemnastu. Bronili przełęczy przez dobę, egipskie wojsko nie przeszło. Gdy
nadciągnęły posiłki, żył tylko jeden. Amputowano mu nogi. Opowiedział mi to wszystko spokojnie, z wózka inwalidzkiego
pokazując kolejne mogiły na kibucowym cmentarzu.
Potem Izaak zawiózł mnie do Ejlatu przez rozżarzoną pustynię Negew. Upał nieznośny, pociłem się jak w piekarniku. W
pewnej chwili Izaak wyciągnął spod siedzenia karabin maszynowy i położył mi na kolanach:
- Gdyby ktoś wyskoczył na drogę i chciał nas zatrzymać, od razu strzelaj. Tu zabijają.
Odmówiłem: reporter nie ma prawa strzelać.
- Coś ty, głupi? Przeżywa ten, kto strzela pierwszy.
Tytuł książki: W niełasce u Pana Boga
Rok wydania: 2005
Stron: 304
ISBN: 83-7254-636-3
Wydawnictwo: Siedmioróg
Strona 2