Tomasz Pacyński
Wspomnienie
© Tomasz Pacyński
Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych. 3.0. Polska.
Ogień całkiem już przygasł. Brzozowe polana pochłonął żar, rozsypały się w siwy popiół,
lekki, drżący od ciągu powietrza w kominie. Może gdzieś głęboko, pod grubą, szarą warstwą
drzemią jeszcze iskierki, ale wkrótce i one zgasną, obrócą się w szarość.
Płomienie nie rozświetlają izby, nie ma więc zwodniczych cieni, tańczących po ścianach
i posadzce. Cieni, które widziane kątem zmrużonych oczu, zmuszają do czujności, każą
nasłuchiwać i wypatrywać, co czai się w ciemności, poza migotliwym blaskiem, na krawędzi
postrzegania. Wiem, nic nie skrobie pazurami posadzki, nie słychać ostrożnego, skradającego
się stąpania. Tam nigdy nic nie ma, nic takiego, co potrafiłoby podejść niepostrzeżenie. Ale
zawsze, gdy w palenisku trzaskają polana a iskry cicho spadają na posadzkę, łowię kątem oka
poruszenia. Są jedynie grą światła i cieni, ale otwieram szeroko powieki, by zobaczyć coś, co
jest tylko plamą mroku, co, będąc jedynie złudzeniem, przed chwilą jeszcze jawiło się czymś
przyczajonym w kącie, drgało w rytmie migotania płomieni. I zanim jeszcze zrozumiem, że to
tylko cień zydla czy sukni przerzuconej niedbale przez poręcz fotela, sprężam się, gotów do
ataku, zanim to coś zaatakuje pierwsze.
Ale nie teraz. Ogień zgasł, izba tonie w ciemnościach. Wszystko jest szare, płaskie,
dwuwymiarowe. Można już tylko słuchać bębnienia kropel w małe, oprawne w ołów szybki.
Wyczuwać raczej niż słyszeć niski pomruk wiatru w kominie czy chrobot małych pazurków
gdzieś dalej, w komorze.
Coś z tym trzeba zrobić, myślę leniwie. Te myszy są coraz bardziej bezczelne. Trzeba coś
zrobić, ale nie dziś.
Żar wygasł, lecz rozgrzane cegły kominka oddają teraz ciepło, w które zamieniły się
brzozowe kłody. Wystarczy na długo. Zresztą, przecież nie dorzucę do ognia, jeszcze czego!
Dla mnie ciepła wystarczy, a ona niech sama rozpala, kiedy wróci.
Pewnie rozpali - jest taka delikatna i wrażliwa na chłód. Niewytrzymała, jak one
wszystkie. Nie to co my, wojownicy, nam niestraszne zimno i niewygody. Możemy
miesiącami sypiać bez dachu nad głową, obywać się bez ognia. Oczywiście jeśli nie mamy
wyboru.
Ale nie widzę powodu, by umartwiać się bez potrzeby. Kiedy można, należy korzystać
z ciepłego komina, miękko wyścielonego łoża. Nie kłaść się byle gdzie, to dobre dla
młodzików, oni jeszcze mają czas na wygody. Zresztą, tak naprawdę to każdy z nas zawsze
na to czas znajdzie, bez względu na wiek.
Miłe ciepło promieniujące od nagrzanych cegieł i ciosanych kamieni, miękkie posłanie.
Czegóż więcej brak?
Ano, brak. Zjadłoby się coś, najwyższa pora. Takie leżenie jest strasznie wyczerpujące, nie
można przecież zasnąć kamiennym snem. Trzeba się rozglądać od czasu do czasu,
nasłuchiwać, czy wśród odgłosów uderzeń kropli o szyby, wśród trzasków mebli i cykania
świerszcza nie słychać czegoś, co wymagałoby co najmniej sprawdzenia.
Mogłaby wreszcie wrócić, w końcu nie mieszka sama! O siebie nie potrafi zadbać, ale to
jeszcze nie powód, żebym ja chodził głodny. No, dobrze - leżał głodny.
Przecież obiecywała, że wróci szybko. Pamiętam, mam przecież podzielność uwagi,
szeptała mi wprost do ucha, jednocześnie drapiąc delikatnie po karku, tak jak lubię. Sam nic
nie mówiłem, trzeba się szanować, to ona ma okazywać miłość zawsze, od tego w końcu jest.
Ja, owszem, mogę, ale od czasu do czasu, żeby jej się nie przewróciło w tej ślicznej główce.
I tylko wtedy Kiedy mam na to ochotę, w końcu jest jakaś hierarchia, tradycja uświęcona od
wieków. To ona była samotna, to jej życie nie miało żadnego sensu i celu. Snuła się po
świecie, wracała do pustego domu, gdzie nikt jej nie witał. Sypiała też sama, no, może nie
zawsze, ale na ogół nikt nie dzielił z nią łoża. Bez sensu zupełnie, łoże ma szerokie
i wygodne, w sam raz dla dwojga, marnowało się tylko. A ten baldachim... Dobra,
o rozmaitych zastosowaniach baldachimu opowiem później...
Ja też byłem wtedy sam, zdarza się w życiu. Tak po prawdzie, to jeszcze nikogo przed nią
nie miałem, młody byłem. Młodość musi się wyszumieć, trzeba mieć czas na bójki, na
miłosne podboje. Bez zobowiązań. Na trwałe związki czas przychodzi później, kiedy trzeba
się ustatkować, kiedy nie można już robić wszystkiego, bo po prostu wiekowi nie przystoi.
W końcu trzeba poświęcić się obowiązkom, osiąść gdzieś na stałe, zdobyć szacunek
u sąsiadów, najlepiej zabarwiony odrobiną lęku. Nic nie przychodzi łatwo, pamiętam. Wiele
mnie to kosztowało trudu, kilka blizn. Teraz w sąsiedztwie wszyscy schodzą mi z drogi, ale
zawsze trzeba być czujnym i gotowym, by po raz kolejny udowodnić, kto jest kim w okolicy.
Tak już w życiu bywa, nigdy nie dostajemy czegoś na zawsze, każdego dnia może się okazać,
że trzeba podjąć wyzwanie. Taki jest świat, sprawiedliwy. Dziś ja ich, jutro oni mnie. Ale
może jeszcze nie jutro, a nawet nie pojutrze. Albo i później.
Przymykam oczy. Kiedyż ona wreszcie przyjdzie? Lubię ją taką, pachnącą wiatrem
i zarumienioną od mrozu. Lubię wychodzić naprzeciw, no, bez przesady, tylko do drzwi, nie
myślcie sobie. Przecież nie na dwór a nawet nie na schody, kręcone i mroczne, wyziębłe o tej
porze roku. Nawet z powitaniem nie można przesadzać, jeszcze sobie pomyśli, że mi zależy.
Ale zawsze wstaję, kiedy już wiem, że właśnie wraca, zanim jeszcze skrzypną zawiasy
ciężkich, okutych wrót w dole wieży, zanim na kamiennych stopniach zastukają obcasy jej
pantofelków. Zawsze nosi pantofelki, nawet w zimie. Trzeba dbać o prezencję, mawia, i tu się
z nią zgadzam. Poświęcam wszak toalecie więcej czasu niż ona, zadbany wygląd jest
najważniejszy, nawet dla wojownika. Nie można być takim flejtuchem, jak niektórzy ludzie.
Ona jest inna i nosi pantofelki nawet zimą, brnie w nich przez nawiany na ulicach śnieg.
Ale jej drobne stopy nie marzną, bo to nie są zwykłe buciki. Sprawdzają się na mrozie,
w śniegu i błocie. Nie rozmiękają na deszczu, kiedy musi przeskakiwać kałuże składające się
w równych proporcjach z wody i szczyn, końskich i jeszcze innych. Są magiczne, zrobione ze
skóry legendarnego zwierza, którego dziś można oglądać jedynie na starych rycinach.
Przynajmniej tak powiadają, mam lepsze zajęcia, niż oglądanie rycin, nawet starych.
Ach, prawda, nie mówiłem wam jeszcze - ona jest czarodziejką. Dobrze sobie wybrałem,
nieprawdaż? Pewnie zaczynacie już zazdrościć.
I słusznie. Jest piękna, młoda, zasobna. Pachnie ślicznie, nie tak jak inne, nawet wysokiego
rodu szlachcianki. I kocha mnie, jak tylko może kochać kobieta.
Kocha, ale coś się spóźnia. Zaczynam się niepokoić, rzadko jej się to zdarza. Zawsze
wyczuję kiedy wraca, zanim jeszcze skrzypną zawiasy, zanim cokolwiek usłyszę. Nigdy nie
przegapię, zawsze przywitam u progu. Tak trzeba. Ona też o tym pamięta, bo zwykle już na
schodach uśmiecha się do siebie. Skąd wiem, że się uśmiecha? Po prostu wiem, to wam musi
wystarczyć.
Znów przymykam powieki i zaczynam marzyć. Nie o takiej, jakiej się spodziewam,
okutanej w futro, rozpryskującej po sieni paskudne kropelki. Nigdy nie pomyśli, żeby
otrząsnąć się z deszczu na schodach.
Nie, nie o takiej rozmyślam, pachnącej wiatrem i deszczem. Wolę widzieć ją w krótkiej
nocnej koszuli, siedzącą przed lustrem w rozświetlonej blaskiem świec sypialni. Wtedy
można położyć głowę na jej nagim udzie, cieszyć się gładkością skóry pod policzkiem.
Poczuć na karku jej palce, gładzące delikatnie, czasem karcące, kiedy zapędzam się za daleko.
Nagle pojawia się myśl, która sprawia, że szeroko otwieram oczy, sprężam się cały
mimowolnie. Czy będzie sama? Czy będę ją miał tylko dla siebie?
Wiem, taki jest układ. Oboje nań się zgodziliśmy, zresztą jak najbardziej leży on i w mojej
naturze. Każdy ma prawo do własnego życia, nikt nie ma nikogo na wyłączność. Ona też nic
nie mówi, gdy wracam nad ranem, zmordowany do granic, ledwie powłócząc nogami. Kiedy
mijam ją, nie zwracając uwagi, wlokę się do posłania i natychmiast zasypiam, nie
zaszczyciwszy jej nawet spojrzeniem.
Nic nigdy nie mówi, nie spogląda nawet z dezaprobatą. Wie, że mam swoje potrzeby,
widocznie nie może dać mi wszystkiego, czego potrzebuje wojownik. Wie, że zawsze będą te
inne.
Ale też wie, że zawsze do niej wrócę. Obiecałem jej to kiedyś i słowa dotrzymam. Zawsze
dotrzymujemy słowa.
Czasem widać, że się niepokoi. Niepotrzebnie, jestem w pełni sił, byle kto mi pola nie
dotrzyma. Owszem, zdarzają się szramy, czasem naderwane ucho. Ale nic więcej, są przecież
jakieś zasady. Ona ich nie rozumie, pewnie dlatego niekiedy trzęsą się jej dłonie, podejrzanie
drgają kąciki ust. Ale tylko czasem, gdy oberwę rzeczywiście mocno, co nawet najlepszym
się zdarza, żaden wstyd.
Przyznam, że ten niepokój mi nawet pochlebia. Zależy jej na mnie.
Trudno, myślę sobie. Taki jest układ. Jeśli nie będzie sama, usunę się jak zwykle. Bez
zazdrości, w tym związku nie ma na nią miejsca, ustaliliśmy to jasno na samym początku. To
jest sprawiedliwe, trudno wymagać, by świat ograniczał się do mnie. Ona też ma potrzeby,
trzeba to zrozumieć. I nie może przecież w celu ich zaspokojenia wychodzić sobie ot tak, jak
robię to ja. To wszak nie uchodzi.
Chociaż teraz wolałbym, żeby wróciła sama. Dziś pragnę jej tylko dla siebie. Chcę chłonąć
jej zapach, cały się nim owinąć, zamknąć w nim cały świat.
Zrywam się na równe nogi. Zaraz szczęknie zamek na dole.
Jestem w sieni zanim jeszcze skrzypnęły zawiasy. Słyszę na schodach stukot drobnych,
szybkich kroków. Jest sama. Prostuję się z zadowolenia, wypinam pierś. Wąsy sterczą jak
należy, prezencja ogólna dobra.
Stukot obcasów słychać coraz bliżej. Kiedy wreszcie otwierają się drzwi, nie wytrzymuję,
z gardłowym pomrukiem ruszam naprzód. Z dzielnie wyprężonym ogonem ocieram się
o łydki, te jedyne łydki na świecie, o które warto się ocierać.
I wiecie co? Mruczę. Zupełnie jak mały kociak.
***
Coś poszło nie tak. Wyczułem to od razu, dotyk palców na karku był dziwnie krótki
i roztargniony. Nie to nie, bez łaski, jeszcze sama będziesz chciała.
Oddalam się powoli i z godnością, wyprostowany, uniesiony ogon zaginam gestem
pełnym ironii. Przecież nie będę miauczał, żeby coś dała, trzeba mieć swój honor. Sama
spostrzeże swój błąd, prędzej czy później. Będzie załamana ogromem winy, może da co
dobrego. No, lepiej prędzej niż później - myślę, rzucając ukradkowe spojrzenie na pustą
miskę.
Coś jest mocno nie tak. Przysiadam w bardzo dobrym miejscu, na środku izby, starannie
wybierając kawałek posadzki przykryty niedbale rzuconą chustą. Nie siądę przecież na gołych
kamieniach. Znieruchomiały obserwuję spod półprzymkniętych powiek, tylko koniec ogona
drga mimowolnie. Wyczuwam jakieś kłopoty.
Zrzuciła tylko futro, została w sukni, nie odpięła nawet pochwy sztyletu na udzie. Siedzi
odwrócona do mnie profilem, przed sekretarzykiem, meblem bez sensu, po którym walają się
rozrzucone pergaminowe karty, pieczęcie, pióra.
Jest tak piękna, mimo cienia smutku na twarzy, że mimo woli uśmiecham się wewnętrznie.
Tylko tak mogę, nie pochodzę z Cheshire, nie umiem inaczej. Rodowód mam raczej chamski,
wystarczy spojrzeć, nic ze wschodnich puszystości czy pastelowych syjamskich odcieni. Bury
jestem, pręgowany, i dobrze mi z tym. Ciemniejsze paski na szarym futrze, kamuflaż
znakomity. O zmierzchu wszystkie koty są szare, ze mną na czele, a to się przydaje.
Wspomniałem już, że nas nie lubią? Nie musiałem, wiecie o tym dobrze. Diabelskie
nasienie, powiadają o nas, że niby z diabłem się kumamy, czarownicom służymy za igraszkę.
Nie kochają nas ludzie zanadto. Nie pamiętają, że bez nas szczury by ich zeżarły,
zwłaszcza przy tym ich zamiłowaniu do czystości. A to kamieniami rzucają, a to kopnąć
próbują. Czasem, jak złapią, gorsze rzeczy potrafią czynić. Wtedy tylko w pazurach nadzieja,
jeśli da się sięgnąć ślepiów.
Wszystko to co gadają, to przecie kłamstwa. Nie znam kota, który chciałby służyć diabłu.
Ostatni czart, którego widziałem, miał wredną gębę, jak każdy inny zresztą. Ach, prawda,
ludzie ich nie widzą. Tym bardziej to bez sensu, te pomówienia, wredne i bezpodstawne.
Nie o diabły im chodzi, nie o konszachty ze złym. To przez tę naszą niezależność,
stosunek do życia, którego nam skrycie zazdroszczą. Bo czy widział ktoś kota, który służyłby
komukolwiek? Który zajmowałby się przez większość dnia bezsensowną pracą, by zdobyć
jeszcze bardziej bezsensowne metalowe krążki, dobre tylko do zabawy dla małych kociaków?
Wszak można je najwyżej toczyć po podłodze, to jedyny z nich pożytek.
Nas nie można wytresować, jak te bezmyślne, futrzane worki na pchły, zwanych psami.
Nikogo nie będziemy lizać po rękach, nie będziemy skomleć, kiedy biją, ani machać ogonem,
gdy łaskawie cisną kość. Na nas trzeba zasłużyć.
Chodzimy własnymi drogami. Ceną za wolność jest nieustanna czujność. To niezbyt
wysoka cena. Płacimy chętnie.
A ona wciąż nie zwraca na mnie uwagi, nie odzywa się. Nie będę się narzucać, wstaję i idę
do szafy, powoli, jak na kocura przystało. To nic, że nie patrzy, godność nie jest na pokaz.
Godność ma się przede wszystkim dla siebie.
Mijam fotel przed kominkiem, rzucam okiem na miejsce, gdzie zwykłem spędzać większą
cześć doby, oddając się najważniejszemu kociemu zajęcie. Celem kota jest sen, od początku
świata. Ciężka to praca, nie każdy może jej podołać, spać, czujnie nasłuchując, spoglądając
od czasu do czasu spod spuszczonych powiek. Nikt, kto nie jest kotem, nie potrafi tego
docenić.
Spoglądam na fotel i przyspieszam kroku, wymrukując mimo woli gardłowe przekleństwo.
Godność godnością, ale warto się pospieszyć. Znowu będzie na mnie, chociaż jak zwykle to
jej wina. Położyła na fotelu czarną suknię, nie powiem, wygodną, dobrze się na niej spało.
Ale też znakomicie widać na niej szarą sierść, moim zdaniem nawet ładnie się komponuje,
ożywia gładką czerń materiału. Kocie kłaki jeszcze nikomu nie zaszkodziły - myślę, znikając
za uchylonymi drzwiami szafy. Uff, udało się... Nie zauważyła, i całe szczęście. Trzeba wam
wiedzieć, że ona potrafi miotły używać nie tylko do latania. Kota skrzywdzić łatwo, ale żaden
to honor, wierzcie mi.
Złote myśli chodzą mi dziś po głowie, mruczę, sadowiąc się na stosie batystowych majtek.
Szafa jest ciepła i przepaścista, ciemna, pachnąca lawendą. Aż wierci w nosie, coś z tym
zapachem trzeba zrobić, domyślacie się pewnie, w jaki sposób? Ale znowu będzie awantura.
Trudno, niech będzie...
Z tą myślą znów zabieram się do pracy. To znaczy zasypiam.
***
Pracowałem długo, wiem, bo kiszki już zupełnie przyrastają mi do kręgosłupa. Z jednej
strony to nic złego, jak to mówią chudy kocur, dobry kocur. Muszę dbać o linię, łatwo się
zapuścić w takich warunkach. No, ale bez przesady, daleko mi jeszcze do tych, co pracują
u rzeźników. Swoją drogą, to szczyt kariery, kot w jatce. Wielu o tym marzy, niewielu się
udaje. Ale nie narzekam, posada wprawdzie znakomita, ale pretendentów dużo. A upadek jest
bolesny, tym boleśniejszy, im wyżej się zajdzie.
Nie jest dobrze. Wyszedłem z szafy, sprawdziłem, a w misce pusto. Moja pani wciąż
siedzi nieruchomo, nie odzywa się. Patrzy w swe odbicie w zwierciadle, jakby widziała się po
raz pierwszy. I smutna czegoś.
Wiem, że smutna. Znam ją dobrze, potrafię rozpoznać wyraz twarzy, co nie jest łatwe
u ludzi, ich mimika jest słaba. Trudno się dziwić, ona nie ma przecież wąsów. Nie potrafi się
napuszyć ani zjeżyć. No a uszy - są po prostu żałosne. Nie może nimi zastrzyc, położyć ich po
sobie, w ogóle nie wiadomo, po co jej takie uszy. Nawet są przedziurawione, jak
u porządnego kota, ale nie ponadrywane, nie znać po nich całej życiowej eksperiencji. Ani im
się równać z moimi, zwłaszcza z lewym. Poza tym zupełnie bez sensu w dziury wsadza takie
metalowe kółka. A przecież to dziury zdobią uszy, nie co innego.
No, ale mam doświadczenie, nawet z tej kamiennej wręcz twarzy mogę się zorientować, że
jest smutna. I chyba zła. To rozpoznać już jest trudniej, ludzie są tak upośledzeni, nie mają
ogonów. Nie potrafią chłostać się po bokach, nie mają czego dumnie zadrzeć. Biedni, nie
mogą wyrazić całej gamy uczuć czy nastrojów. Czasem zastanawiam się, jak udaje im się
porozumieć. Przecież i zapachów niewiele rozróżniają. Żal mi ich czasami, zwłaszcza
samców, nigdy nie wiedzą, kiedy można. Muszą się strasznie często mylić a to pewnie nic
przyjemnego.
No, ale co by nie mówić, jest zła. Nie pytajcie, skąd wiem. Wiem, i już.
Trzeba spróbować. Wprawdzie nie powinienem, cóż sobie o mnie pomyśli, ale jest mi jej
po prostu żal. Wskakuję na sekretarzyk, ocieram się o twarz, schodzę na kolana. Głaszcze
mnie, ale miły dreszcz nie przechodzi od nosa aż po czubek wyprężonego, drgającego
z ukontentowania ogona. Głaszcze machinalnie, nawet nie burczy, że wskoczyłem na
sekretarzyk. Ma rację zresztą, to nie miejsce dla uczciwego kota, kiedyś spotkała mnie tam
niemiła przygoda. Gdy ona swym zwyczajem paskudziła czysty pergamin, stawiając na nim
piórkiem dziwne znaczki, zebrało mi się, wstyd powiedzieć, na zabawę. Wstyd powiedzieć,
bo skończyło się źle, rozlaniem śmierdzącej, czarnej cieczy z flakoniku. Co było dalej, nie
powiem, wspominam to bardzo niechętnie...
Minęły lata, dawno już zapomniałem o takich figlach, ale sekretarzyk staram się omijać
szerokim łukiem.
No, dalejże. Mogłabyś coś powiedzieć i bardziej przyłożyć się do głaskania.
Nic z tego, wzrok ma nieobecny. Idę sobie, niech nie myśli, że mi zależy.
Zastygam w pół kroku. Słyszę łomotanie do drzwi na dole, głośne, natarczywe. Ktoś stuka,
i to nie mosiężną kołatką, odgłos jest taki, jakby walił rękojeścią miecza. Jeżę się
mimowolnie, koniec ogona zaczyna zataczać nieznaczny łuk. Panuj nad sobą - karcę się
w myśli - nie okazuj emocji. Ale nie przestaję, coś mi się tu nie podoba.
Chyba czekała na kogoś. Ale nie w tym celu, w jakim zwykle przyjmuje u siebie
mężczyzn. Poznałbym wcześniej, zachowywałaby się inaczej.
Zbliżające się kroki przywołują mnie do rzeczywistości. Pewnie to jeden z tych, jak to
nazywa, dobrych klientów, bo tylko takich przyjmuje osobiście.
Dobra wiadomość. Tacy nie siedzą zwykle długo, szybko załatwiają sprawę, odliczają
brzęczące krążki. Nie zostają na noc, ten zapewne też nie zostanie. Będę ją miał dla siebie,
będę mógł usiąść jej na twarzy, gdy zaśnie. Będę mógł czule udeptywać piersi, nie bacząc na
lekkie, wręcz urocze w swej nieśmiałości protesty. Dość tego. Pomyślmy o złych stronach.
Jest tylko jedna - obcy w domu to nic dobrego. Nawet ci, którzy przychodzili w innych
celach nie byli najmilsi. Trzeba było uważać, choć nigdy się nie narzucałem, nie okazywałem
zazdrości.
Nie jestem przecież zboczony, nie robimy takich rzeczy. Jak ten piesek z zamku, od starej
hrabiny. Taki mały, paskudny, z płaską mordą, co to go nazywają... Nie, nie powiem, jak go
nazywają, ale przydomek jest jak najbardziej uzasadniony. Mniejsza z tym.
Wstała, poszła do sieni. Zostałem na miejscu, stąd wszystko znakomicie widać. Płomienie
świec zamigotały od przeciągu, w drzwiach stanęła cuchnąca własnym i końskim potem
postać.
***
- Ależ tu śmierdzi kotem!
Nawet się nie poruszyłem. A czym ma pachnieć? Pachnieć, nie śmierdzieć, ty profanie.
Sam byś tak chciał, ale nic z tego, to moje terytorium, spróbuj tylko.
Wzruszyła nieznacznie ramionami, milcząc, wskazała, by szedł za nią. Bezszelestnie
zszedłem z drogi.
- Pieprzona wiedźma, pieprzone koty - usłyszałem, jak klient mruczy niewyraźnie pod
nosem. Prychnąłem równie cicho, z lekceważeniem.
Ludzie myślą, że nie rozumiemy. Mylą się. Z tego, że kot jeszcze nigdy nie powtórzył
tego, co usłyszał, wyciągają całkiem błędne wnioski.
Doszło do mnie prychnięcie, podobne do mojego, równie ciche. Klient nie wiedział, że
ostrością słuchu czarodziejki prawie dorównują kotom. Jak również w wielu innych
dziedzinach. To kotki bez mała.
W kącie siedziała mysz pod miotłą, dosłownie i w przenośni. Zagapiła się, biedaczka,
w czarnych paciorkach oczu widniało przerażenie. Nie bój się, głupia, nic ci nie zrobię, nie
teraz. No, zjeżdżaj, zanim się rozmyślę. Strach ją całkiem sparaliżował, musiałem zasyczeć,
obnażając kły. Dopiero wtedy prysnęła do dziury. Usiadłem w ciemnej komorze, moje uszy
drgały, łowiąc dźwięki.
Szuranie przesuwanego zydla, brzęk sprzączek. Klient nie rozpiął pasa, nie odłożył tego
paskudnego, ostrego, metalowego przedmiotu zwanego mieczem. Usłyszałem bulgotliwe,
treściwe pociągnięcie nosem, potem kichnięcie. Chyba się usmarkał.
Wąsy zadrgały mi z radości. To jeden z tych, co to jeden włosek z kociego ogona
przywodzi ich do kichania. Ślozy ciekną im z oczu i gile z nosa, niektórym aż czerwone
plamy na gębie występują. Dobra nasza, długo nie posiedzi.
Trzasnęła łamana woskowa pieczęć, zaszeleścił rozwijany pergamin. I nadal ani słowa,
tylko szkło zabrzęczało, zabulgotał nalewany płyn. Kwaśny zapach wina dochodzi aż tutaj,
drażni moje wrażliwe powonienie Zupełnie nie rozumiem, co ludzie w nim widzą, śmierdzi
przecież jak diabli. A zachowują się po nim jakby, nie przymierzając, kocimiętki się
nawąchali.
Przełykam ślinę. Też bym się nawąchał .
- Kiedy?
- Nazajutrz - głos klienta jest równie nieprzyjemny, jak jego zapach. Trzeba będzie
dokładnie naznaczyć zydel, na którym siedział. - Zdążysz?
Pytanie zawisło, urwane. Od razu dopowiedziałem sobie resztę. Zdążysz, wiedźmo? Tak to
miało zabrzmieć. Nie musiał kończyć, pogarda była wyraźnie słyszalna. A pod nią skrywał
się strach, oślizgły i lepki.
Wyobraziłem sobie jak spotniałą, wyposażoną w żałosne pazurki dłonią ściska rękojeść
swego miecza, żeby dodać sobie odwagi.
Ona też słyszała pogardę i lęk, dopowiedziała sobie wszystko.
- Zdążę, zdrajco - syknęła niczym porządna kotka.
Nie mogła zdać się na niedopowiedzenia, nie zrozumiałby. Ale i tak byłem z niej dumny,
syczała pierwszorzędnie. Gdyby jeszcze mogła położyć płasko uszy...
- Zamilcz... Licz się z tym, do kogo mówisz!
Wyobraziłem sobie, jak mierzy ją wściekłym spojrzeniem. Nad pochwą pokazuje się
lśnienie metalu, na cal, góra dwa cale, słyszę cichy zgrzyt stali. To tylko odruch,
nieświadomy. Zbyt się boi, by otwarcie dobyć broni, strach emanuje aż tutaj, wibruje w
końcówkach moich wąsów, gęsty, dotykalny. Silniejszy od obrzydzenia, od poczucia
wyższości i nienawiści. My, koty, znamy to wszystko aż za dobrze. Wiedźma, czartowska
kochanka. Kot, diabelskie nasienie.
- Wiem, do kogo mówię.
Jest spokojna, ale czuję skrywane napięcie, z trudem przebijające się przez aurę strachu,
roztaczaną przez zdrajcę.
- Czekaj tu. Niczego nie dotykaj, najlepiej się nie ruszaj. Tak będzie najlepiej. Ja
niebawem wrócę.
Drga powietrze, ciepła, miękka fala muska moją sierść. Wiem, co to znaczy. Nie wyszła,
zniknęła od razu, na jego oczach. W krótkim błysku, w zafalowaniu przestrzeni. Ostrożnie
węszę. Klient jest twardszy niż myślałem, nie popuścił pod siebie na ten widok, jak wielu
innych przed nim. Widać wiedział, czego się spodziewać.
Niczego nie dotknie, nie poruszy się nawet, nie przejrzy pergaminów na sekretarzyku. Wie
jak się zachować we własnym, dobrze pojętym interesie.
Zdarzali się kiedyś i tacy jak ten, który chciał ukraść medalion, wiszący zazwyczaj na
lichtarzu. Chyba nic już więcej nie ukradnie, a już na pewno nie prawą ręką. Tak już jest
z ludźmi, nie wyczuwają aury. W ogóle mało widzą a jeszcze mniej czują.
Mnie nie trzeba było tłumaczyć, od początku wiedziałem, co należy omijać z daleka.
Tylko raz, gdy omsknęła mi się łapa na oparciu fotela zawarłem bliższą, na szczęście
przelotną znajomość z medalionem. Nie ma o czym mówić, sierść szybko odrosła. Ale ręce
ludziom nie odrastają.
Ale na wszelki wypadek należy klienta przypilnować. Szybki rzut oka, wąsy jak należy,
trzeba się trochę bardziej nastroszyć. Ogon w górę.
Siedzi sztywno, tak jak przypuszczałem. Tylko oczka ma rozbiegane, błyszczą w spoconej
gębie. Ściska rękojeść aż bieleją kostki.
Dostrzega mnie dopiero kiedy wskakuję na stół.
Spoglądam w przekrwione oczy ciężkim, nieruchomym wzrokiem. Wiem, nie lubią tego,
ten też nie wytrzymuje długo, mruga raz i drugi. Złośliwie przenoszę spojrzenie obok,
wpatruję się ze skupieniem. Klient mimowolnie podąża za moim wzrokiem.
Tego nie lubią jeszcze bardziej. Wiedzą, że widzimy niewidzialne.
Wstrząsa się, wpatrując w pusty kwadrat posadzki. Zupełnie pusty, nie ma tam nawet
zasmarkanego skrzata, jak najbardziej zresztą nieszkodliwego. Przypadam do blatu, kładę
uszy po sobie, wściekle biję ogonem napuszonym do rozmiarów zbójeckiej pały. I syczę,
jakby o łokieć od śmierdzącego strachem i potem człowieka siedziała co najmniej strzyga.
Powietrze faluje, migocze jak latem nad piaszczystą drogą. Kształty zamazują się.
Ściskający rękojeść swego miecza człowiek wydaje z siebie dziwny kwik, przykro brzmiący,
bo na wdechu. W powietrzu unosi się dziwny swąd, przypominający woń rozgrzanego
uderzeniami krzemienia. Jak zwykle po teleportacji. Moja pani właśnie wraca.
- Nie wygłupiaj się - marszczy brwi z dezaprobatą. Ona też widuje niewidzialne
i znakomicie zdaje sobie sprawę, że na posadzce nic nie ma.
- Uciekaj.
Z godnością, nie spiesząc się zbytnio, zeskakuję ze stołu, żeby sobie nie pomyślał, że jego
na wierzchu. Nie wychodzę z izby, lepiej mieć wszystko na oku.
- Napij się, nie otruję - jej głos brzmi drwiąco. - Nie ciebie, przynajmniej dopóki mi nie
zapłacisz. A zapłacisz, jak cię znam, jutro.
Klient kiwa głową.
- Dziś... - skrzeczy i urywa. - Dziś dostałaś połowę. Reszta po wszystkim...
- Mówiłam, napij się, dobrze to robi na gardło.
Pije, obejrzawszy najpierw nieufnie kielich pod światło. Moja pani tylko uśmiecha się
pogardliwie. Możesz sobie oglądać, myśli zapewne, i tak byś w razie czego nic nie zauważył.
Nie poznałby. To niebywałe, ale ludzie zupełnie nie wyczuwają trucizny.
Klient trochę się odpręża. Aura strachu słabnie, za to wyraźnie wyczuwam pogardę
i obrzydzenie, nieuchwytny zapach złych myśli.
- Dasz wreszcie? - burczy ze złością i zniecierpliwieniem. - Nie chcę tu długo siedzieć,
ktoś zobaczy.
- Nie zobaczy. Nikt nie może zobaczyć. Niech cię nie zwiodą te okna, przecież z zewnątrz
ich nie widziałeś.
- Ale kiedyś muszę stąd wyjść.
Moja pani prycha pogardliwie.
- Ale to chyba wszystko jedno, kiedy wyjdziesz, teraz, czy trochę później. Pomyśl trochę,
to nie boli.
Klient nadyma się, świeci spotniała gęba, czerwienieją krwawe plamy.
- Licz się, wiedźmo, ze słowami... Pomiocie szatański, Bogu przeciwny...
Nie pozwala mu dokończyć. Nie jest widać ciekawa, wyzwiska zawsze są takie same.
- To ty się licz. Za nic mam twoje tytuły, twój herb. Za nic twoje pogróżki...
Pochyla się nad nim.
- Za nic twojego Boga - parska mu prosto w twarz.
Oczy herbowego szlachcica wychodzą prawie z orbit, twarz czerwienieje jeszcze bardziej,
choć przed chwilą wydawało się to niemożliwe.
Sierść staje mi dęba na grzbiecie, strzelają z trzaskiem niebieskie, kłujące iskierki. Nie
znoszę, kiedy ona rzuca uroki. To bardzo nieprzyjemnie dla otoczenia.
- Chciałeś coś powiedzieć? Nie krępuj się. Co, nie możesz?
Nagle zwalnia niewidzialny chwyt.
Klient opada bezwładnie na zydel, dłonią gmera przy gardle. W przekrwionych oczach
błyska mu nienawiść. Tylko błyska, mówić się nie ośmiela. Albo nie może.
- Poczekasz cierpliwie, niedługo zresztą. Skończę, dostaniesz to, co chciałeś. Potem
wyjdziesz. Nie bój się, nikt cię nie zobaczy, zadbam o to. Nie, nie o ciebie. O siebie. Sama nie
wiem, dla kogo to większy wstyd.
Odwraca się, siada przy sekretarzyku, nie zwracając już uwagi na szlachcica, którego
twarz przybiera teraz interesujący, szarawy odcień. Słyszę niewyraźnie przekleństwa
mamrotane na przemian z modlitwami.
Gość spogląda na mnie.
- Tfu, zgiń, przepadnij... Psik!
Do mnie mówisz "psik", przyjacielu? Wstaję, przeciągam się demonstracyjnie.
Zobaczymy, kto lepszy.
Wskakuję na stół, defiluję przed nim z dumnie uniesionym ogonem. No, pokaż, co
potrafisz, bądź kocurem! Pokaż, kto ma większe!
Pękł. Nie pokazał. Widać nie ma czym się pochwalić.
***
Nie pojmuję napięcia w jej głosie. On przecież nie jest groźny, nie sprostał wyzwaniu.
Zupełnie pozwolił sobie wejść na łeb, nie zareagował nawet, gdy ostrzyłem pazury na nodze
jego zydla. Próbował tylko odsunąć mnie nogą, ale przestał, gdy zasyczałem.
Żaden z niego kocur.
Nie wyjął miecza, swej żałosnej namiastki pazurów, nawet wtedy, kiedy poszedłem na
całość i obsikałem jego sakwę, którą postawił na posadzce, obok zydla. Nic nie powiedział
ani nie zrobił, sapał tylko, śmierdział potem i strachem. Żałosne.
- Dość tego - mówi moja pani, nie odwracając się. Słucham od razu, to należało do
naszego układu. To jej klient, może mi się nie podobać, ale nic mi do tego. W końcu trzeba
z czegoś żyć, nawet ja to rozumiem.
Wróciłbym do szafy, na batystowe majtki, w ciepłe, wygrzane miejsce, z dala od smrodu,
trudno, lepsza już lawenda. Ale nie wracam.
Coś mi się bardzo nie podoba. Można mówić chyba o kociej intuicji, o czymś, o czym
ludzie nie mają pojęcia. Nie znam myśli szlachcica, nie chcę ich znać. Wyczuwam tylko
mroczną aurę nienawiści i knowań.
Machinalnie zaczynam ostrzyć pazury. Nie na koci łeb to wszystko.
Pani podaje klientowi mały flakonik. On bierze go dwoma palcami, jakby miał chwycić za
ogon żywego skorpiona. Nagle znika nienawiść i wstręt, zastąpiona... No właśnie, czym?
Miauczę z irytacją, co wywołuje kolejne karcące spojrzenie. Ma rację, porządny kot tak się
nie zachowuje.
Napięcie gęstnieje. Kiedy już zaczynam się już jeżyć, klient wstaje bez słowa, chowa
ostrożnie flakon do obsikanej sakwy. Wychodzi bez pożegnania a wraz z nim znika aura
strachu, duszny zapach nienawiści i pogardy. Smród potu niestety pozostaje, trzeba będzie się
tym zająć później.
Ostrożnie obwąchuję zydel, marszcząc nos z obrzydzeniem. Nie można zaniedbywać
obowiązków, ktoś w tym domu musi troszczyć się o bezpieczeństwo, nie można tak ważnej
sprawy powierzać człowiekowi, nawet czarodziejce.
Nie dane mi dokończyć oględzin. Czuję, jak pani unosi mnie, odwraca, przytula do piersi.
Zastygam w idiotycznej pozycji, łapami do góry. Choć tego nie lubię to nie protestuję, ludzie
nie potrafią okazywać uczuć w normalny sposób.
- Futrzaczku... - szepcze pani cicho. - Już dobrze, już poszedł.
Wcale nie dobrze, myślę sobie. Poszedł, owszem, ale wróci, mam takie paskudne
przeczucie. Poza tym, co za idiotyczne przezwisko! Kotu nie można nadać imienia.
Ona robi coś jeszcze gorszego, wilgotnymi wargami cmoka mnie w nos. Aż cały
sztywnieję, takie to obrzydliwe. Nazywają to pocałunkiem. Wie, że tego nie znoszę, ale
czasem sobie folguje.
No, ale dzisiaj nie będę protestował.
***
Płomyki leniwie pełgają nad brzozowych polanami, cienie tańczą na ścianach. Deszcz
wciąż bębni o szybki, wiatr postukuje obluzowaną dachówką. Wiem, że jest obluzowana, sam
sprawdzałem, zanim jeszcze zaczęło padać.
Swoją drogą, dachówki to paskudny wynalazek. Nie to, co stare, dobre gonty, w które
można się wczepić pazurami. Wiem coś o tym, zdarzało się zlecieć przez dachówki właśnie.
Niemiłe przeżycie, najpierw szybkie, rozpaczliwe drapanie pazurkami, potem stwardniałe
nagle powietrze uderza w pysk. Koty nie latają, a przynajmniej nie powinny. Ile to trzeba się
nawykręcać, żeby spaść na te cztery łapy. A czasu mało, ziemia pędzi na spotkanie.
Cóż, jest ryzyko, jest zabawa. A gołębie upodobały sobie dach naszego domostwa, żal
byłoby przepuścić taką okazję.
I tak dobrze, że mieszkamy w wieży, opodal miejskich murów. Bez śmierdzących
rynsztoków dokoła, sami, tylko we dwoje, bez zbrojnych, pachołków, służących i innej
hołoty, patrzącej tylko, jak kota ukrzywdzić. Niekoniecznie zresztą od razu rzucić kamieniem
czy kopnąć, wystarczy, że poleją wodą albo co gorsza pomyjami. A tak, pachołków nie
trzeba, straży też. Wejścia strzeże magia, magiczne pole. Wprawdzie sierść się od niego jeży,
iskierki skaczą, jak od głaskania pod włos, ale lepsze to niż nagła kąpiel.
Dobrze wybrałem, prawda? To ważne, dobrze wybrać sobie człowieka. Nie brać każdego,
jak leci, pomyśleć a czasem zdać się na kocia intuicję. Za nic nie brać zwykłej gospodyni,
która tylko, żeby myszy łapać. Nie, jak kot już chce mieć człowieka, powinien znaleźć
odpowiedniego. Niezły jest masarz, albo rzeźnik. Co prawda jest to bardzo niezdrowy tryb
życia, trzeba dużo ćwiczyć, żeby całkiem tłuszczem nie porosnąć. Ale niektórzy to lubią.
Ale najlepiej mieć czarodziejkę.
Pełgają płomyki w kominie. Rozciągam się, rozpłaszczam, wyciągam łapę. Rozcapierzam
pazury. Patrzę w te niebiesko-szare oczy, w których migocze odbłysk ognia. Dziwne oczy,
z okrągłą źrenicą, ale mimo to dosyć ładne. Zaczynam mruczeć. Ona to lubi, ja zresztą też.
Wreszcie mamy czas tylko dla siebie.
***
Z czego się cieszycie, burasy? Co, łżę może? Co wy tam wiecie, śmietnikowe pomiotła.
Do was nikt nigdy nie powiedział "futrzaczku", co najwyżej "ty sierściuchu pierdolony".
A w ogóle to moja wieża. I albo słuchacie dalej, albo spieprzać, myszy łapać, po
śmietnikach szperać! Nie chcecie to nie, więc wynocha!
Że co, opowiadam za każdym razem to samo? To po co przyłazicie tu słuchać? Mogę
skończyć, tylko bez drwin, burasy. Tak, do ciebie mówię, jak zaraz palnę w ten rudy łeb...
No masz, poszli sobie, tylko ty zostałeś. Młody jesteś, nie słyszałeś pewnie moich
opowieści, pierwszy raz wybrałeś się tutaj ze starszymi kocurami. Słyszałeś, jak naśmiewali
się pomiędzy sobą, nie zaprzeczaj. Wiem, głupio ci, widziałem, tylko ty słuchałeś uważnie.
Ech, co oni tam wiedzą.
Nie będę opowiadał dalej, nie warto. Ty też nie uwierzysz. Jednak chcesz posłuchać?
Dobrze, opowiem. Ale wiesz, mały, to tylko bajka, taka jaką ludzie opowiadają swoim
dzieciom. Smutna bajka, z tych, co to kończą się źle.
Oni już nie wierzą w bajki, zwłaszcza w tę. Słyszeli ją zbyt wiele razy, wyrośli z niej.
Opowiadałem ją im kiedy byli tacy jak ty, młode kocurki, niepoznaczone jeszcze bliznami,
nie skażone cynizmem po latach bytowania na śmietnikach. Nigdy w nią nie wierzyli, nawet
wtedy. Nigdy nie widzieli wyniosłej wieży, krytej czerwoną, lśniąca po deszczu dachówką,
nie słyszeli postukiwania pantofelków na kamiennych stopniach. Nie napotkali błysku
spojrzenia spod lamowanego futerkiem kaptura, nie słyszeli jej śmiechu.
Dla nich zawsze była tutaj ruina, strasząca poczerniałą więźbą dachową, pustymi
oczodołami okien. I obsrane przez gołębie mury. I stary, zgorzkniały, wyleniały kocur. Tak,
mały, o sobie mówię. Mieszkam tu długo, ich jeszcze nie było na świecie. Wiem, koty tyle nie
żyją. Ale ja tak.
Chcesz posłuchać. Proszę bardzo, słuchaj. Ale pamiętaj, to bajka, okrutna i zła. Dobrze się
nie skończy.
***
Środek nocy to dobra pora, w sam raz aby wypuścić się na łowy. Bezczelne gołębie śpią
napuszone na gzymsie, myszy smyrgają po posadzce, zwabione okruchami, ośmielone
ciemnością. Można skoczyć znienacka, przytrzymać, usłyszeć cichy, przerażony pisk. Poczuć
pod zaciśniętymi pazurami, jak po krótkim szamotaniu wycieka kosmate mysie życie.
Słyszę spokojny oddech. Już dobrze, już nie przewraca się z boku na bok, nie emanuje od
niej to niepokojące strapienie. Zasnęła wreszcie głęboko, mógłbym ułożyć się wygodnie,
wtulić w poduszkę, czując zapach czarnych włosów. Zwinąć w ciasny kłębek, dla pewności
owinąwszy ogonem. Dobrze byłoby tak leżeć, czuć ciepło i spokój. Poleżę jeszcze chwilę,
zaraz wstanę, naprawdę, coraz bezczelniej popiskują buszujące w komnatach myszy, coraz
wyraźniej słyszę chrobot pazurów moszczących się na gzymsie gołębi.
Środek nocy to dobry czas na polowanie, na atak z mroku, skryty i zabójczy. Ciemność
rozjarza się upiornym, niebieskawym blaskiem płynącym zza okien, cienie okiennych ram
przecinają pościel, śnieżnobiałą w tej sinej poświacie. Zanim jeszcze dotrze do mnie dźwięk
rozbijanych odrzwi, sierść staje dęba jak od głaskania pod włos, z wąsów, z łap i z ogona
sypią się klujące iskry. Swąd spalenizny aż zatyka, przestaję widzieć i czuć cokolwiek. To
magia, kołacze mi się w głowie. Obca magia. Za silna dla kota, choćby i wojownika. Z tą
rozpaczliwą świadomością zapadam w ciemność.
Te myszy są bezczelne. Siedzi taka tuż przede mną, lśnią czarne paciorki ślepków, nos
marszczy się jej, gdy węszy, śmiesznie obnażając długie, żółte siekacze. Mógłbym sięgnąć ją
bez trudu łapą.
Nie mógłbym.
Tylko oczy mnie słuchają. Mogę się rozglądać, mrużyć powieki. To wszystko. Widzę
śmiesznie, świat stanął na boku, z posadzki zrobiła się ściana, dziwne, że sprzęty nie spadają.
Mysz też siedzi na niej siedzi, ale ona w końcu mogła się wczepić pazurkami, myszy nie takie
rzeczy potrafią.
Mogę tylko patrzeć. Nawet ogonem nie jestem w stanie poruszyć, a chętnie biłbym po
bokach, syczał ze złości i strachu. Tak, ze strachu, bo dzieje się coś zupełnie niezrozumiałego.
I ten zapach.
W swąd nadpalonej sierści, mojej własnej, jak się domyślam, wwierca się znajomy odór
zdrajcy.
Mogę też słuchać. Głos klienta nie jest już przepojony lękiem, teraz brzmią w nim
triumfalne nuty. Ale nienawiść pozostała.
Słyszę głośny stukot podkutych obcasów na kamieniach posadzki, brzęk ostróg. Warkliwe
słowa komendy, po których następuje szybszy rytm kroków. I właśnie w tej chwili czuję, jak
przez całe ciało przechodzą mi ciarki, gdy po odgłosie uderzenia z chaosu dźwięków
wyławiam coś jak szloch.
Wyciągnięta łapa drga, pazury wysuwają się. Patrzę na to, jakby nie należały do mnie,
jakby były czymś obcym, aż po chwili spostrzegam, że odzyskuję władzę nad własnym
ciałem. Mysz pierwsza to spostrzegła, zniknęła w jednej chwili. Niepotrzebnie, i tak nie mam
na nią czasu.
Świat powoli odzyskuje właściwe proporcje i kierunki, dociera do mnie, że leżę na boku,
czuję już ból poparzonego ciała, mrowienie w kończynach. Silna była ta magia, za silna nawet
dla mojej pani, nie mówiąc już o mnie.
Coś trąca mnie w bok, kątem oka widzę znajome, długie buty. Te, które jeszcze nie tak
dawno chciałem obsikać. Buty klienta, zwanego zdrajcą.
Nie muszę udawać, przewalam się bezwładnie, ciało nie słucha mnie jeszcze. Całe
szczęście, zdrajca spluwa tylko.
- No i co, wiedźmo? - zgrzytliwy śmiech. - Trafił swój na swego. A raczej na silniejszego.
Powoli wysuwam pazury, usiłuję zapanować nad ogonem zataczającym coraz szersze,
wściekłe łuki. Wiem, że tylko ja mogę jeszcze walczyć, bronić naszego domu. Powoli,
nieznacznie próbuję się podnieść, usiłując ze wszystkich sił nie słyszeć kolejnego uderzenia.
- Odpowiadaj!
- A po co? - głos mojej pani jest zduszony, ale wyraźny. - Widać zdradzasz wszystkich.
Ciekawe kiedy i jego zdradzisz. Kiedy i na niego przyjdzie pora.
Świat wraca do normy, ściana znów jest ścianą, posadzka posadzką. Wreszcie staję na
własnych czterech łapach, nikt szczęśliwie nie zwraca na mnie uwagi. Dopiero teraz mogę
zobaczyć, co się właściwie dzieje.
Moja pani stoi z hardo uniesioną głową, na policzku nabrzmiewa czerwony ślad. Nie czas
teraz jej się przyglądać, trzeba ocenić sytuację. Dwóch zbrojnych, rozglądają się niepewnie,
wyczuwam bijący od nich strach. Nic dziwnego, niebezpiecznie zadzierać z czarodziejką.
Klient zamierza się właśnie, chce uderzyć jeszcze raz. Sprężam się, powinienem dosięgnąć go
jednym skokiem. Byle od razu dostać ślepiów.
- Stój!
To nie było do mnie, ale samo brzmienie głosu osadza mnie w miejscu. To ten, którego nie
dostrzegłem.
Moja pani uśmiecha się, dziwnym skrzywieniem opuchniętych warg.
- Daj spokój, Reinhold - mówi cicho, niewyraźnie. - On musi przecież, ma wreszcie swoją
władzę. Sprytny jest, nawet mnie oszukał.
Człowiek zwany Reinholdem krzywi się z niesmakiem. Jest czujny, dostrzegam lśnienie
magicznej aury, otaczającej jego sylwetkę zwodniczo delikatną mgiełką.
- Sama się oszukałaś, Dominique. Zawsze byłaś zarozumiałą dziwką, nie doceniałaś ludzi.
Ten tutaj może jest i głupi, ale ma swój spryt.
Klient czerwienieje, widać chce coś powiedzieć.
- Zamknij się! - Reinhold nie dopuszcza go do słowa. - Może teraz i jesteś jedynym
dziedzicem, ale nie zapominaj, że tylko dzięki mnie.
Skłania się ironicznie w stronę mojej pani.
- I dzięki tobie, Dominique, a raczej twojej naiwności.
Pani nic nie mówi, spluwa mu tylko w twarz. Ale krople różowej, zmieszanej z krwią śliny
nie dolatują do celu, z sykiem zatrzymują się na niewidzialnej zbroi, zamieniają w obłoczki
pary.
- Ejże, moja droga... - czarodziej kręci głową. - Zachowuj się, bo jak nie, to zaraz
zmienimy zaklęcie, że nawet już nic nie powiesz. Nie wspominając już o pluciu. A byłoby za
wcześnie, chciałbym jeszcze usłyszeć, że jestem od ciebie lepszy. Ot, słabostka taka, próżny
jestem, jak wiesz.
Pani uśmiecha się znowu. Twarz Reinholda twardnieje.
- Co, nie przyznasz się? Niech ci będzie. Przegrałaś, i to wystarczy. Dałaś się oszukać, nie
jemu przecież...
Wskazuje na klienta, który sapie ciężko, spoglądając z nienawiścią na wszystkich wkoło.
- On ma tylko jedną zasługę, dogadał się ze mną. Nie mam takich skrupułów jak ty, wolę
pewniejsze sposoby. To ty nie zgodziłaś się na śmierć prawowitego następcy, kombinowałaś
inaczej, w imię zasad. Mariaż wspomagany napojem miłosnym, żałosne doprawdy. Wierz mi,
trutka pewniejsza, zwłaszcza, że będzie na ciebie.
Jeśliby koty znały modlitwy, to właśnie przyszedłby na nie czas. Niestety, nie znają.
Poprzestaję na przypadnięciu do posadzki, czujnej obserwacji klienta, coraz bardziej
zdenerwowanego. To od niego trzeba zacząć.
- Kończ, mości czarodzieju! - obecny następca książęcego tronu wymawia te słowa
z trudem, widać wiele go kosztują.
- Spokojnie - uśmiecha się Reinhold. - Mamy czas, zdążymy oddać ją katu. Nie
denerwujcie się tak, mości... A w zasadzie, jaki to tytuł ci obecnie przysługuje?
W głosie czarodzieja słychać drwinę.
- Nie ciesz się tak, Reinhold - pani potrząsa głową, uśmiecha się złośliwie, tylko w oczach
błyska nieskrywana nienawiść. - Wygrałeś tym razem. Ale będziesz następny. Kto zdradził
raz, zdradza zawsze.
Obaj zbrojni śledzą bez zainteresowania niezbyt zrozumiały dla nich spektakl. Strach
powoli mija, zaczynają się rozglądać, w ich oczach błyska pożądliwość, gdy dostrzegają
otwartą szylkretową szkatułkę. Coraz lepiej, myślę, starając się zapanować nad nerwowymi
ruchami końca ogona. Nikt nie zwraca na mnie uwagi.
Reinhold kiwa głową z ubolewaniem.
- Wygrałem, Dominique, i to nie tylko tym razem. Zawsze wygrywam. I nie będzie tak, jak
z tobą, ja poradzę sobie na dworze. Jestem magiem, ale prócz tego mężczyzną, wojownikiem.
Równie dobrze mogę rzucić urok, ale przecież nie muszę, mogę dać po prostu w pysk. Albo
zabić w pojedynku.
Wymownym gestem kładzie dłoń na rękojeści miecza.
- A ty prowokowałaś, kręcąc tyłkiem, rzucając zalotne spojrzenia. Nie zaprzeczaj, znam
cię, Dominique. Przyznaj się, temu tutaj nie dałaś, chociaż chciał. Nieładnie, toć to bogaty
i możny szlachcic. Nie dziw się więc teraz, że cię nienawidzi. A ja... Cóż, uwierz mi, to nic
osobistego, to tylko interes. Teraz ja jestem czarodziejem w tym mieście, a ty zostałaś tylko
trucicielką. Co prawda niezbyt długo.
Czarodziej z niego niezły, przyznaję, jeszcze nie czuję się najlepiej po uderzeniu
magicznych sił na samym początku. Ale stanowczo jest zbyt gadatliwy. Lepszej chwili nie
będzie. Już mam odbić się od ziemi, z gardłowym bojowym zawołaniem skoczyć do twarzy
klienta. Może się uda, może dam jej tę jedną, jedyną szansę.
- Nic osobistego, powiadasz? - jej głos powstrzymuje mnie na chwilę. - Tobie też nie
dałam, Reinhold, pamiętasz?
Dostrzegam jak twarz czarodzieja ściąga się gniewem, czuję jak słabnie magiczna aura.
Teraz!
***
Za dobry jest, jak dla mnie przynajmniej. Trzeba mu to przyznać.
Znów nie mogę się ruszyć, mogę tylko czekać, aż spadnie ten ostatni cios, który zakończy
wszystko. Oby już spadł, nie mogę słuchać już wycia zbrojnego, który klęczy, obejmując
dłońmi twarz, spomiędzy palców ścieka krew zmieszana z gęstym śluzem. Drugi miał więcej
szczęścia, zostało mu jedno oko, ale też zawodzi, przyciskając do twarzy jakaś szmatę.
Klient, trzeba przyznać, jest twardy. Nawet nie ociera krwi z rozchlastanego policzka.
Chybiłem paskudnie, nie sięgnąłem ślepiów. A tak mało brakowało.
- Zabij wreszcie tego pierdolonego kota! Bo jak nie, to ja go zabiję!
Reinhold krzywi się z niesmakiem. Jest nietknięty.
- A odważysz się? - pyta z przekąsem. - Jeśli go puszczę? Przestań odgrywać bohatera,
wołaj zbrojnych. Pora na igrzyska minęła, czas na ciebie, Dominique. Loszek już czeka.
Klient nie wytrzymuje. Wznosi miecz, robi krok w moją stronę. On naprawdę nienawidzi
kotów.
Czarodziej robi nieznaczny gest, broń wypada klientowi z bezwładnej ręki, spada
z brzękiem na posadzkę.
- Wynoś się, śmieciu, ale już! - w głosie Reinholda po raz pierwszy słyszę nutę gniewu. -
I pamiętaj, kto tu tak naprawdę rządzi. Już na zawsze.
Podchodzi do mnie, ogląda z uwagą. Chciałbym rzucić mu się do ślepiów, ale nie mogę.
Głupio tak wisieć łokieć nad ziemią, jak mucha schwytana w pajęczynę.
- Czas na ciebie, Dominique - powtarza Reinhold, nie odwracając się do niej. - Chyba, że
chcesz jeszcze coś powiedzieć.
Wtedy po raz ostatni słyszę jej głos.
- Wrócę, futrzaczku. Obiecuję.
Słyszę kroki żołnierzy, brzęczą sprzączki oporządzenia. Wreszcie skrzypią odrzwia na
samym dole schodów.
Czarodziej jeszcze przez chwilę zostaje ze mną.
- Dzielny jesteś, kocurze - mówi wreszcie. - Ale na twoim miejscu nie liczyłbym na nią.
Czar mija, gdy Reinhold jest już daleko. Z wysokości łokcia spadam bezwładnie na
posadzkę. Wszystko odchodzi w ciemność.
***
Wiatr postukuje obluzowaną dachówką, jedną z ostatnich, jakie zostały jeszcze na dachu.
Reszta dawno spadła na dół, popękała na drobne kawałki, wdeptywane potem w ziemię,
zarastające trawą u stóp muru. Silniejszy podmuch porusza reszką wierzei, spróchniałymi
deskami trzymającymi się jeszcze tylko dzięki masywnym okuciom. Przeraźliwie zgrzytają
zardzewiałe zawiasy.
Ogień oszczędził niegdyś część budowli. Kiedy tak przechadzam się po kamiennej
posadzce, odciskając w grubej warstwie kurzu ślady łap, mogę wciąż przypominać sobie
gdzie stały sprzęty, zanim rozbiła je plądrująca tłuszcza. Jeszcze widać wciąż na poszarzałym
tynku jaśniejsze ślady po oprawnych rycinach. Gdy przechodzę obok miejsca, w którym
niegdyś stała szafa, prawie czuję wywołany z pamięci natarczywy zapach lawendy.
W kominie pojękują podmuchy wiatru, dawno rozwiał się popiół ze spalonych polan, już
od lat cegły i kamienie nie promieniują ciepłem. Do sypialnej komnaty nawet nie wchodzę.
Nie ma już łoża z baldachimem, nie ma nic, nawet stropu, tylko pojedyncze belki i gruba
warstwa gołębiego łajna. Już tam nie wejdę, po co budzić wspomnienia.
Już nie wierzę, że wróci. Nie po tych wszystkich latach, złych, pustych i samotnych.
Zostawiła mnie. Kobiety jednak są wredne.
Skąd wiem? Zaraz, mały, co ty tu jeszcze robisz? Nie widzisz, że chcę zostać sam? No już,
zjeżdżaj.
Zresztą, zaczekaj jeszcze chwilę. Nie odpowiem ci wprawdzie na pytanie, nie mogę. Nie
uwierzyłbyś wcale, tak jak nie powinieneś wierzyć w to wszystko, co ci opowiadałem. Ot,
takie bajanie starego kocura. Ale za to dam ci dobrą radę.
Poszukaj sobie człowieka. Nie martw się, poznasz, który powinien być twój. Najlepiej
niech to będzie człek stateczny, choćby kupiec zbożowy, właściciel spichrza pełnego tłustych
myszy. Albo kramarz, u którego będziesz mógł liczyć nawet na miskę mleka od czasu do
czasu. Ale wystrzegaj się czarodziejek, bo pewnego dnia możesz zostać sam. I tylko czekać,
jak ja.
Czarodziejów zresztą też, to bardzo niepewny zawód. Zawsze może takiemu spaść na łeb
obluzowana cegła z muru, zwłaszcza jeśli się ją popchnie w odpowiednim momencie. Jak
przydarzyło się na przykład niejakiemu Reinholdowi.
***
Młody kocurek odchodzi powoli, ogląda się, jakby chciał coś jeszcze usłyszeć. Ale to już
koniec złej bajki. Teraz zostanę sam, w mrocznych, wyziębłych ruinach. Nigdy stąd nie
odejdę, tylko tu mam wspomnienia. Czasem w szparze między kamieniami posadzki błyśnie
zapomniana perła z zerwanego naszyjnika. A czasem wydaje mi się, że czuję jeszcze jej
zapach, zagubiony gdzieś w pokrytych pajęczyną kątach.
Mam nadzieję, że kiciuś zrozumiał. Że poszuka sobie odpowiedniego człowieka, który
będzie jego własnością. Nie będzie gonił za mrzonkami, jak ja kiedyś, przed laty. Bo
marzenia mają to do siebie, że prowadzą do rozczarowań, albo do rozpaczy. Chciałbym, żeby
pojął tę prostą prawdę, bo przecież nie mogę powiedzieć mu wszystkiego.
Czasem uświadamiam sobie, jak dobrze być kotem. Bo też nie na koci łeb to wszystko.
Gdybym był człowiekiem, może rozumiałbym więcej. Wiedziałbym, czym jest zdrada,
paskudne, złe słowo, jeszcze dziś zjeżam się machinalnie, gdy tylko wypłynie z głębi
wspomnień, z zakamarków świadomości. Zdradzić, czyli nadużyć czyjegoś zaufania. To tylko
proste określenie.
Zdradzić, czyli zostawić kogoś, kogo się kochało. Odejść prawie bez słowa, bez
pożegnania. Gorzej nawet, bo obiecując, że się wróci.
Nie na koci to łeb i dobrze. Gdybym był człowiekiem, może zrozumiałbym. Wciąż
czekam. Kolejne lata, podczas których w promykach słońca padających przez wybite szybki
tańczą pyłki kwiatów i kurz wzniesiony moimi łapami. Kolejne słoty, kiedy to trzeba szukać
sobie suchego miejsca, gdzie nie sięgają zacieki i kałuże wody spływającej ze zrujnowanego
dachu. I zimy, gdy kłęby śniegu niesione podmuchami tańczą na posadzkach i skrzypią
potępieńczo zardzewiałe zawiasy rozbitych, zmurszałych drzwi.
Czekam, przecież obiecała. Gdybym był człowiekiem może już zwątpiłbym, że kiedyś
wróci. Podszedłbym do wszystkiego... racjonalnie? Racjonalnie, też dziwne, ludzkie słowo.
Skądś je znam i czasem zaczynam tak właśnie myśleć. A jeśli ona nie wróci, jeśli nie może
wrócić? Jeśli nie żyje?
Nie, to niemożliwe. To byłaby najgorsza ze zdrad. Nie można umierać, tego nie robi się
kotu. Nie skazuje się go, by wciąż czekał.
To niemożliwe. Kiedyś się doczekam, pobiegnę do sieni w podniesionym dumnie ogonem,
z nastroszonymi zadzierżyście wąsami. Będę wsłuchiwał się w szybki tupot na kamiennych
stopniach, szykował na chwilę, kiedy znów otrę się o jej łydki, prężąc i wyginając grzbiet.
Przechodzę przez komnatę, zostawiam za sobą ślady łap odciśnięte w kurzu. Nie zostaną
długo, rozwieje je wiatr wpadający przez szpary, tak jak rozwiewał przez te wszystkie lata.
Złe i puste. Ale ja wciąż czekam.
I tylko czasem, gdy zwijam się w kłębek, by zatrzymać jak najwięcej ciepła, w chwili gdy
zatrzymuję się na pograniczu snu i jawy, przychodzą wspomnienia. Wypełzają z głębi, choć
chciałbym za wszelką cenę zagnać je tam z powrotem. Dobrze, że tylko wtedy rozumiem
i pamiętam, nie wytrzymałbym tego na co dzień.
Chwile, kiedy po raz pierwszy ją ujrzałem, kiedy szła uliczką, omijając kałuże. Wtedy
zapragnąłem jej po raz pierwszy, choć była kimś nieosiągalnym, równie bliskim jak gwiazdka
z nieba. Nawet dla mnie, szlachetnie urodzonego, przecież była czarodziejką.
Widywałem ją często, starałem się jak najczęściej, ale wciąż tylko z daleka. Pragnąłem
tylko, by zwróciła na mnie uwagę. Uśmiechnęła się do mnie. Choć w marzeniach nie
ograniczałem się tak bardzo. Cóż, nie wiedziałem wtedy jeszcze, że marzenia czasem się
spełniają. Przewrotnie spełniają.
Chciałem, by kiedyś powiedziała do mnie "mój kocie". I wreszcie powiedziała.
Tak się to wszystko zaczęło.
Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych. 3.0. Polska.