Oliver Sacks
ANTROPOLOG NA MARSIE
Zysk i S-ka
Wydawnictw
Tytuł oryginału
An Anthropologist on Mars
Copyright © 1995 by Oliver Sacks
Earlier versions of the essays in this work were originally published in
the following:
"The New York Review of Books": The Case of the Colorblind Painter and
the Last Hippie', „The New Yorker": An Anthropologist on Mars, The
Landscape
of His Dream, Prodigies, To See and Not See and A Surgeon 's Life.
Ali rights reserved 1999 for the Polish translation by Zysk i S-ka
Wydawnictwo s.c.,
Poznań
Przekładu dokonali Piotr Amsterdamski, Barbara Lindenberg, Beata
Maciejewska,
Aleksander Radomski
Opracowanie graficzne okładki Mirosław Adamczyk
Redaktor serii Tadeusz Zysk
Redaktor Aleksandra Feuer
Wydanie I ISBN 83-7150-217-6
Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. ul. Wielka I O, 61-774 Poznań
tel./fax8532751,8532763
fax 852 63 26
Dział Handlowy tel./fax 864 14 03, tel. 864 14 04 Druk i oprawa: Zakłady
Graficzne w
Poznaniu
Książkę tę dedykuję siedmiu osobom, o których ona opowiada
Wszechświat jest nie tylko dziwniejszy, niż to sobie wyobrażamy, lecz
dziwniejszy, niż
możemy to sobie wyobrazić.
J.B.S. Haldane
Nie pytaj, jaką chorobę ma dany człowiek — zapytaj raczej, jakiego
człowieka ma dana
choroba.
(przypisywane) Williamowi Oslerowi
SPIS TREŚCI
Podziękowania (przeł. Beata Maciejewska) . 9
Wstęp (przel. Beata Maciejewska) .....13
O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY
(The Case of the Colorblind Painter — przeł. Barbara Lindenberg) . 19
OSTATNI HIPIS
(The Last Hippie — przet. Piotr Amsterdamski) ...........58
ŻYCIE CHIRURGA
(A SurgeorTs Life — przeł. Beata Maciejewska) . ..........92
WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ
(To See and Not See — przeł. Beata Maciejewska) .........124
KRAJOBRAZ JEGO MARZEŃ
(The Landscape of His Dreams — przeł. Beata Maciejewska) . . . . 169
CUDA
(Prodigies — przeł. Beata Maciejewska) ...............205
ANTROPOLOG NA MARSIE
(Ań Anthropologist on Mars — przeł. Aleksander Radomski) . . . .264
Wybrana bibliografia (przeł. Beata Maciejewska) .320
Bibliografia ...................328
PODZIĘKOWANIA
Najpierw pragnę wyrazić głęboką wdzięczność bohaterom moich opowiadań:
,,Jonathanowi L", „Gregowi F.", „Carlowi Bennettowi", „Virgilowi", Franco
Magnaniemu,
Stephenowi Wiltshire i Tempie Grandin. Mam wobec nich, ich rodzin,
przyjaciół, lekarzy i
terapeutów nie spłacony dług wdzięczności.
Z dwoma przyjaciółmi: Bobem Wassermanem (który jest współautorem
pierwotnej
wersji opowiadania „O malarzu, który oślepł na barwy") i Ralphem Siegelem
(który
współtworzył ze mną inną książkę) — stanowiliśmy rodzaj drużyny, badając
przypadki
Jonathana I. i Virgila.
Wielu przyjaciołom i kolegom (nie zdołałbym ich wszystkich wymienić!)
winien jestem
podziękowania za pomoc i owocne rozmowy. Z częścią z nich od lat
nieprzerwanie
dyskutuję, na przykład z Jerrym Brunerem i Geraldem Edelmanem; z innymi
spotykałem się
tylko raz lub kilka razy, albo też wymieniałem korespondencję; niemniej
wszystkie te kontakty
były ekscytujące i inspirujące. Tak więc, osoby, którym pragnę za to
podziękować, to: Ursula
Bellugi, Peter Brook, Jerome Bruner, Elizabeth Chase, Patricia i Paul
Churchland, Joanne
Cohen, Pietro Corsi, Francis Crick, Antonio i Hanna Damasio, Merlin
Donald, Freeman
Dyson, Gerald Edelman, Carol Feldman, Shane Fistell, Allen Furbeck,
Frances Futterman,
Elkho-non Goldberg, Stephen Jay Gould, Richard Gregory, Kevin Halligan,
Lowell Handler,
Mickey Hart, Jay Itzkowitz, Helen Jones, Eric Korn, Deborah Lai, Skip i
Doris Lane, Sue
Levi-Pearl, John MacGregor,
John Marshall, Juan Martinez, Jonathan i Rachel Miller, Arnold Modeli,
Jonathan
Mueller, Jock Murray, Knut Nordby, Michael Pearce, V.S. Ramachandran,
Isabelle Rapin,
Chris Rawlence, Bob Rodman, Israel Rosenfield, Carmel Ross, Yolanda
Rueda, David
Sacks, Marcus Sacks, Michael Sacks, Dań Schachter, Murray Schane, Herb
Schaumburg,
Susan Schwartzenberg, Robert Scott, Richard Shaw, Leonard Shengold, Larry
Squire, John
Steele, Richard Stern, Deborah Tannen, Esther Thelen, Connie Tomaino,
Russel Warren, Ed
Weinberger, Ren i Joasia Weschler, Andrew Wilkes, Jerry Young, Semir
Zeki.
Wiele osób dzieliło się ze mną swoją wiedzą i doświadczeniami w
dziedzinie autyzmu.
Należy do nich przede wszystkim moja przyjaciółka i koleżanka po fachu,
Isabelle Rapin, a
także Doris Allen, Howard Bloom, Marlene Breitenbach, Uta Frith, Denise
Fruchter, Beatę
Hermelin, Patricia Krantz, Lynn McClannahan, Clara i David Park, Jessy
Park, Sally Ramsey,
Ginger Richardson, Bernard Rimland, Ed i Riva Ritvo, Mira Rothenberg i
Rosalie Winard. W
nawiązaniu do Stephena Wiltshire'a podziękowania należą się Lorraine
Cole, Chrisowi
Marrisowi, a przede wszystkim Margaret i Andrew Hewson.
Jestem wdzięczny wielu ludziom, którzy korespondowali ze mną (m.in. nie
znanej mi
osobie, która przesłała mi egzemplarz „Observera" z Fayetteville z 1862
r.). Niektórych z nich
wymieniam na kartach tej książki. Wiele moich badań zostało
zapoczątkowanych właśnie za
sprawą nieoczekiwanych listów lub telefonów, poczynając od listu Pana L,
który otrzymałem
w marcu 1986 roku.
Są też miejsca, nie mniej ważne niż ludzie, które przyczyniły się do
powstania tej
książki, zapewniając mi schronienie, spokój i możliwość skupienia. Należą
do nich:
nowojorski ogród botaniczny (a szczególnie likwidowana obecnie kolekcja
paproci), ulubione
miejsce moich spacerów i rozważań; Hotel Lakę Jefferson i jezioro, nad
którym jest
położony, Blue Mountain Center (oraz Harriet Barlow); nowojorski Instytut
Nauk
Humanistycznych, gdzie wykonano niektóre z testów Pana L, biblioteka
Akademii Medycznej
im. Alberta Einsteina, gdzie znalazłem wiele źródeł; a także jeziora,
rzeki i baseny, gdziekolwiek by się znajdowały — ponieważ najlepiej myśli
mi się w
wodzie.
Fundacja Guggenheima wspaniałomyślnie wsparła moją pracę nad opowiadaniem
„Życie chirurga", udzielając mi w 1989 roku finansowej pomocy z
przeznaczeniem na
przeprowadzenie neuro-antropologicznych badań nad zespołem Tourette'a.
Wcześniejsze wersje „Malarza, który oślepł na barwy" i „Ostatniego
hipisa" zostały
opublikowane w „The New York Review of Books", a historie innych
przypadków w „The
New Yorker". Miałem zaszczyt pracować z Robertem Silversem w „The New
York Rewiev
of Books" i Johnem Bennetem w „The New Yorker" oraz z zespołami obu
wydawnictw.
Wiele innych osób przyczyniło się do powstania i wydania tej książki.
Należą do nich: Dan
Frank i Claudine O'Hearn z Knopfa, Jacqui Graham z Picadora, Jim
Silberman, Heather
Schroder, Susan Jensen i Suzanne Gluck. Na koniec pragnę też podziękować
Kate Edgar,
mojej asystence, redaktorce, współpracownicy i przyjaciółce, która zna
wszystkich
bohaterów tej książki i która pomogła mi nadać jej kształt i formę.
Ale wracając do początku — wszystkie badania kliniczne, niezależnie od
ich
rewolucyjnego charakteru czy stopnia zaawansowania, zawsze dotyczą
konkretnych osób,
które je zainspirowały. Tak więc tym siedmiu osobom, które mi zaufały,
dzieliły się ze mną
swoim życiem i doświadczeniami — i które w ciągu tych lat stały się moimi
przyjaciółmi —
dedykuję tę książkę.
10
WSTĘP
Piszę ten tekst lewą ręką, choć jestem z natury praworęczny. Miesiąc temu
przeszedłem
operację prawego barku i nie mogę jeszcze posługiwać się prawą ręką.
Piszę powoli,
niezdarnie — ale z każdym dniem czynność ta staje się łatwiejsza i
naturalniejsza. Przez cały
czas uczę się, przystosowuję — nie tylko do pisania lewą ręką, ale także
do wielu innych
czynności, które muszę nią wykonywać: nauczyłem się z dużą zręcznością
chwytać
przedmioty palcami u nogi, aby w ten sposób zrekompensować straty wynikłe
z unie-
ruchomienia ręki. Przez kilka dni po operacji ramienia trudno mi było
utrzymać równowagę,
ale teraz chodzę inaczej — odkryłem nową równowagę. Rozwijam u siebie
nowe wzorce,
nowe zwyczaje... ktoś mógłby powiedzieć, że jest to nowa tożsamość,
przynajmniej w
pewnej ograniczonej sferze. W programach i obiegach mojego mózgu muszą
zachodzić
różnorodne zmiany — zmieniają się synaptyczne wartości, ich połączenia i
sygnały (choć
nasze metody przedstawiania mózgu są wciąż zbyt mało dopracowane, aby móc
to dobrze
zobrazować).
Mimo iż niektóre z „przeprogramowali" są przemyślane, zaplanowane, a
innych uczę
się metodą prób i błędów (w pierwszym tygodniu skaleczyłem się we
wszystkie palce lewej
ręki), to większość z nich pojawiła się samoistnie, w sposób nie
kontrolowany — nie wiem
nic o większości przeprogramowań i adaptacji, które we mnie zachodzą. Za
miesiąc, jeśli
wszystko ułoży się pomyślnie, znów będę przechodził proces readaptacji;
odzyskam
całkowitą
13
(i „naturalną") umiejętność posługiwania się prawą ręką, która na powrót
zostanie
wpisana w wizerunek mojego ciała, mojego „ja", przez co znów stanę się
sprawną istotą
ludzką.
Ale powrót do zdrowia w takich okolicznościach nie jest w żaden sposób
automatyczny, nie przypomina prostego procesu gojenia się tkanki — będzie
on wymagał
całego zespołu przystosowań mięśni i postawy, całego zbioru nowych
procedur (i ich
syntezy), uczenia się i odnajdywania nowej ścieżki do wyzdrowienia. Mój
chirurg, człowiek
pełny zrozumienia dla cierpienia innych, który swego czasu sam
przechodził taką operację,
powiedział mi: „Istnieją ogólne wytyczne, przeciwwskazania, zalecenia.
Ale tych wszystkich
szczegółów sam będziesz się musiał nauczyć". Mój psychoterapeuta, Jay,
wypowiedział się w
podobny sposób: „U każdego z nas proces adaptacji przybiera inne formy.
System nerwowy
tworzy własne ścieżki. Jesteś neurologiem — musisz stykać się z tym na
każdym kroku".
Wyobraźnia natury, jak mówi Freeman Dyson, jest bogatsza od naszej. Dyson
opowiada o cudach i bogactwie psychologicznych i biologicznych światów, o
bezkresnej
różnorodności form fizycznych i form życia. Według mnie, lekarza,
bogactwo natury
powinno być badane z punktu widzenia zdrowia i choroby, nieskończonych
form
indywidualnej adaptacji, dzięki której organizm ludzki, człowiek, potrafi
przystosować się i
zrekonstruować, stawiając czoło wyzwaniom i zmiennym kolejom życia.
W tym znaczeniu defekty, dolegliwości i schorzenia mogą — poprzez
ujawnienie
ukrytych umiejętności — odgrywać paradoksalną rolę, gdyż umożliwiają one
rozwój,
ewolucję form życia, których istnienia często nawet się nie domyślaliśmy.
W tym sensie
paradoksalną cechą choroby jest jej „kreacyjny" potencjał, który stanowi
trzon tej książki.
Tak więc skutki rozwojowej choroby czy schorzenia, które często budzą
przerażenie,
można postrzegać także jako kreatywne: niszcząc pewne drogi, sposoby
funkcjonowania,
zmuszają one system nerwowy do tworzenia nowych dróg, do nie zamierzonego
14
dotychczas rozwoju i ewolucji. Owe możliwości kreacyjne choroby
dostrzegam prawie
u każdego pacjenta, a ich opisanie tu jest dla mnie najważniejsze.
Podobne zagadnienia poruszał A.R. Łuria, neurolog zajmujący się
pacjentami z guzami
mózgu lub z jego uszkodzeniami. Badał on sposoby, rodzaje adaptacji,
które umożliwiły im
dalsze życie. Jako młody człowiek badał on również (ze swym nauczycielem
L.S.
Wygotskim) głuche i niewidome dzieci. Wygotski podkreślał przede
wszystkim ich
umiejętności, nie zaś braki:
Kalekie dzieci reprezentują jakościowo inną, wyjątkową formę rozwoju...
Jeśli
niewidome lub głuche dziecko osiąga ten sam stopień rozwoju co dziecko
normalne, to
dziecko z niedorozwojem osiąga go w inny sposób, innym trybem, za pomocą
innych
środków. Szczególnie ważne jest więc, by pedagog znał wyjątkowy tryb
postępowania z
takim dzieckiem. Owa niezwykłość przekształca minusy kalectwa w plusy
kompensacji.
Wystąpienie takich radykalnych adaptacji wymagało, zdaniem Łurii, nowego
spojrzenia
na mózg, postrzeżenia go niejako zaprogramowany i statyczny, ale raczej
jako dynamiczny i
aktywny, niezwykle wydajny system adaptacyjny, ukierunkowany na ewolucję
i zmiany,
nieprzerwanie dostosowujący się do nowych potrzeb organizmu — wśród
których
najważniejszą jest skonstruowanie spójnego, ja" niezależnie od defektów i
zaburzeń mózgu.
Oczywiste jest, że mózg jest ogromnie zróżnicowany: znajdują się w nim
setki drobnych
obszarów odpowiedzialnych za poszczególne aspekty percepcji i zachowania
(od percepcji
koloru i ruchu do, prawdopodobnie, intelektualnej orientacji jednostki).
Cudem jest ich
współistnienie, współtworzenie „ja" 1.
1 Jest to rzeczywiście problem, podstawowe pytanie w neurologii — i nie
można na nie
odpowiedzieć, nawet ogólnie, bez globalnej teorii funkcji mózgu, zdolnej
do ukazania
interakcji na każdym poziomie, od mikrowzorów indywidualnych neural-nych
reakcji do
makrowzorów bieżącego życia. Taka teoria, neuralna teoria osobistej
tożsamości, została
kilka lat temu przedstawiona przez Geralda M. Edelmana w jego teorii
neuronowej selekcji
grupowej lub „neuralnego darwinizmu".
15
Owa niezwykła plastyczność mózgu, jego zadziwiające umiejętności
adaptacji,
ujawniające się także w specyficznych (i często beznadziejnych)
przypadkach neuralnych lub
sensoralnych zapaści zdrowotnych, zdominowały sposób, w jaki postrzegam
moich pa-
cjentów i ich życie. Czasami powoduje to, iż zaczynam zastanawiać się,
czy aby nie
należałoby przedefiniować samych pojęć „zdrowia" i „choroby" i postrzegać
je z punktu
widzenia umiejętności organizmu do tworzenia nowej organizacji i nowego
porządku,
odpowiadającego specyficznym, zmienionym dyspozycjom oraz potrzebom, nie
zaś z punktu
widzenia surowo wyznaczonych „norm".
Choroba zwykle powoduje zubożenie życia, ale nie zawsze musi tak być.
Prawie
wszyscy moi pacjenci, jak mi się, zdaje, niezależnie od swoich problemów,
nie rezygnowali z
życia — i to nie tylko pomimo swojego stanu zdrowia, ale często ze
względu na ten stan, a
czasem nawet z jego pomocą.
Przedstawiam tu więc siedem opowieści o naturze — i ludzkiej duszy — jako
że często
w nieoczekiwany sposób kolidują one ze sobą. Opisuję pacjentów z
syndromem Tourette'a,
autyzmem, amnezją i całkowitą ślepotą na barwy. Są oni nie tylko
„przypadkami" w tra-
dycyjnym rozumieniu tego słowa, ale także wyjątkowymi jednostkami, które
zamieszkują (i w
pewnym sensie tworzą) własny świat.
Są to opowieści o przetrwaniu, przetrwaniu w zmienionych — często
radykalnie —
warunkach, o przetrwaniu możliwym dzięki właściwym nam, wspaniałym (ale
często
niebezpiecznym) umiejętnościom rekonstrukcji i adaptacji. W moich
wcześniejszych książ-
kach pisałem o „zachowaniu" własnego „ja" i (rzadziej) o jego „utracie" w
wyniku zaburzeń
neurologicznych. Dziś sądzę, że określenia te są zbyt uproszczone, że w
takich sytuacjach nie
można mówić ani o utracie, ani o zachowaniu tożsamości, ale raczej o jej
adaptacji czy nawet
transmutacji, w której wyniku zmianie ulega zarówno mózg, jak i
„rzeczywistość".
Badanie choroby wymaga od lekarza badania tożsamości, wewnętrznego
świata, który
tworzy pacjent pod wpływem choroby. Ale rzeczywistości tworzonej przez
poszczególnych
pacjentów, sposo-
16
bu, w jaki ich mózg kreuje ich świat, nie można rozpatrywać tylko na
podstawie
zewnętrznych obserwacji ich zachowania. Do naszego naukowego,
obiektywnego podejścia
musimy dołączyć także intersubiektywne podejście, które wnika, jak pisze
Foucault, „do
wewnątrz schorzałej świadomości, [próbując] postrzec patologiczny świat
oczyma samego
pacjenta". Nikt nie napisał lepiej o naturze i konieczności takiej
intuicji i empatii, niż zrobił to
G.K. Chesterton ustami swojego duchowego wywiadowcy, ojca Browna. Pytany
o swoją
sekretną metodę, ojciec Brown odpowiada:
Nauka jest wielką sprawą, jeśli potrafisz ją pojąć; w swym prawdziwym
sensie jest
jednym z najwspanialszych słów na świecie. Ale co ma na myśli dziewięciu
na dziesięciu
ludzi, którzy dziś korzystają z nauki? Kiedy mówią, że służba śledcza
jest nauką? Kiedy
mówią, że kryminologia jest nauką? Mają oni na myśli wyjście na zewnątrz
człowieka i
badanie go, jakby był gigantycznym insektem; mówią, że badają go w
bezstronnym, zimnym
świetle, które ja nazywam światłem martwym i odhumanizowanym. Badają jego
przeszłość,
jakby był prehistorycznym stworem; przypatrują się kształtowi jego
„występnej czaszki",
jakby była to dziwaczna narośl, jak róg na nosie nosorożca. Kiedy
naukowiec mówi o typie,
nigdy nie ma na myśli siebie, ale zawsze swojego sąsiada;
najprawdopodobniej sąsiada
biedniejszego. Nie przeczę, że zimne światło może być czasem dobre; choć
w pewnym
sensie jest to przeciwieństwo nauki. Zamiast być wiedzą, tłumi to, co
wiemy. Jest
traktowaniem przyjaciela jak obcego i udawaniem, że znajomość jest czymś
odległym i
tajemniczym. Jest jak mówienie, że człowiek ma trąbę pomiędzy oczami lub
że raz na
dwadzieścia cztery godziny popada w chwilowy stan niewrażliwości. Cóż,
to, co nazywacie
„sekretem", jest jego zupełnym przeciwieństwem. Ja nie próbuję wyjść na
zewnątrz człowieka.
Staram się wejść w jego wnętrze.
Badanie radykalnie zmienionych tożsamości i światów nie może odbywać się
wyłącznie
w gabinecie czy w biurze. Szczególnie
17
wrażliwy na to jest francuski neurolog Francois Lhermitte, który nie bada
swoich pacjentów
w klinice, ale odwiedza ich w domu, zaprasza do restauracji, teatrów czy
na wyścigi
samochodowe, dzieląc z nimi ich życie w takim stopniu, w jakim jest to
tylko możliwe.
(Podobnie jest — lub było — z lekarzami ogólnymi. Kiedy mój ojciec w
wieku
dziewięćdziesięciu lat niechętnie rozważał możliwość przejścia na
emeryturę, doradzaliśmy
mu: „Rzuć przynajmniej wizyty domowe", na co on odparł: „Zostawię sobie
przynajmniej
wizyty domowe — w zamian mogę rzucić wszystko inne").
Pamiętając jego słowa, zdjąłem mój biały kitel i opuściłem szpital, w
którym spędziłem
ostatnie dwadzieścia pięć lat, po to, by badać życie bohaterów tej
książki, w części jak
naturalista, który bada rzadkie formy życia, w części jak antropolog,
neuroantropolog —
przede wszystkim jednak jak lekarz, wzywany tu lub tam na wizyty domowe,
wizyty na
krańcach ludzkiej egzystencji.
Są to więc opowiadania o metamorfozach wywołanych neurologiczną zmianą,
metamorfozach w alternatywne stadia bytu, inne formy życia, i mimo że tak
różne od
„normalnych", to nie mniej ludzkie.
O.W.S.
Nowy Jork czerwiec 1994
O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY
Na początku marca 1986 roku otrzymałem taki oto list:
Mam 65 lat, jestem malarzem. Mogę się pochwalić niemałymi sukcesami
artystycznymi.
Drugiego stycznia tego roku miałem wypadek samochodowy. W moje auto, od
strony
pasażera, uderzyła mała ciężarówka. W izbie przyjęć miejscowego szpitala
powiedziano mi,
że doznałem wstrząsu mózgu. W trakcie badania wzroku odkryto, że nie
rozróżniam liter i
kolorów. Litery wyglądały jak greckie. Wszystko widziałem tak, jakbym
miał przed sobą
ekran czarno-białego telewizora. Po kilku dniach zacząłem rozpoznawać
litery, a mój wzrok
stał się sokoli — na sto metrów widzę wijącego się robaczka. Ostrość
wzroku jest
nieprawdopodobna. ALE — JESTEM CAŁKOWICIE ŚLEPY NA BARWY. Byłem u
okulistów, nic na ten temat nie wiedzą. Byłem u neurologów, też
nadaremnie. Nie rozróżniam
kolorów pod hipnozą. Robiono mi najrozmaitsze badania. Mój brązowy pies
jest
ciemnoszary. Sok pomidorowy jest czarny. W kolorowym telewizorze widzę
jakiś straszny
galimatias...
Nadawca listu pytał dalej, czy zetknąłem się już kiedyś z takim
problemem. Czy
mógłbym wyjaśnić, co mu się stało, i czy potrafiłbym mu pomóc?
Był to niezwykły list. Zazwyczaj sądzi się, że człowiek może urodzić się
ślepy na
kolory — ma kłopoty z rozpoznawaniem czerwonego i zielonego lub innych
kolorów albo
(niezwykle rzadko) nie
19
widzi żadnych kolorów — z powodu uszkodzenia reagujących na kolory
komórek siatkówki
zwanych czopkami. Jednak w przypadku autora listu, Jonathana L,
najwyraźniej tak nie było.
Przez całe życie widział normalnie, urodził się z kompletem czopków w
siatkówkach. Oślepł
na kolory po sześćdziesięciu pięciu latach właściwego ich postrzegania —
oślepł całkowicie
— „jakby miał przed sobą ekran czarno-białego telewizora". To, że
wszystko stało się tak
nagle, nie pasowało do żadnego rodzaju powolnej degeneracji, której mogą
ulec czopki
siatkówki, i wskazywało na zakłócenie na wyższym poziomie, w częściach
mózgu
wyspecjalizowanych w percepcji kolorów.
Całkowita ślepota na kolory spowodowana uszkodzeniem mózgu, tzw. mózgowa
ślepota barw, chociaż opisana ponad trzysta lat temu, jest nadal stanem
rzadkim i ważnym dla
neurologów. Zawsze intrygowała ich, ponieważ, jak wszystkie nerwowe
destrukcje, może
ukazać mechanizmy nerwowych konstrukcji, w tym konkretnym przypadku — w
jaki sposób
mózg „widzi" (albo tworzy) kolory. Podwójnie intrygujące jest, że
przydarzyła się ona
artyście, malarzowi, który potrafi ją i namalować, i opisać, a więc
wyrazić całą jej
dziwaczność, rozpaczliwość i prawdziwość.
Kolor nie jest czymś nieistotnym; przez setki lat budził pełną pasji
ciekawość
największych artystów, filozofów i badaczy. Młody Spinoza swój pierwszy
traktat poświęcił
tęczy. Najbardziej radosnym odkryciem młodego Newtona był skład białego
światła.
Wspaniałe badania Goethego nad barwami, podobnie jak Newtona, zaczęły się
od pryzmatu.
Problem koloru dręczył w XIX wieku Schopenhauera, Younga, Helmholtza i
Maxwella.
Ostatnia praca Wittgensteina nosi tytuł Remarks on Colour [Uwagi na temat
koloru]. A jednak
większość z nas zazwyczaj nie zwraca uwagi na tajemnicę barw. Takie
przypadki jak pana I.
pomagają nam śledzić nie tylko mechanizmy mózgowe czy fizjologię, ale
również
fenomenologię kolorów i ich głębokie znaczenie dla każdego z nas.
Po otrzymaniu listu pana I. skontaktowałem się z moim przyjacielem i
kolegą Robertem
Wassermanem, okulistą; uważałem, że
20
powinniśmy razem zbadać skomplikowaną sytuację pana I. i w miarę możności
mu
pomóc. Po raz pierwszy zobaczyliśmy go w kwietniu 1986 roku. Był wysoki i
bardzo
szczupły, miał inteligentną twarz o ostrych rysach. Chociaż pogrążony w
depresji z powodu
swojego stanu, wkrótce rozchmurzył się i zaczął z nami rozmawiać żywo i z
humorem. Mówił
i jednocześnie bez ustanku palił. Jego nerwowe palce były poplamione
nikotyną. Opisał swoje
bardzo aktywne i owocne życie artysty — wczesne lata spędził z Georgią
O'Keeffe w
Nowym Meksyku, w latach czterdziestych malował dekoracje w Hollywood, w
latach
pięćdziesiątych, w okresie ekspresjonizmu abstrakcyjnego, mieszkał w
Nowym Jorku, później
został dyrektorem artystycznym i zajął się sztuką użytkową.
Dowiedzieliśmy się, że z wypadkiem wiązało się wystąpienie przejściowej
amnezji. Pan
I. tuż po tym zdarzeniu, późnym popołudniem drugiego stycznia, potrafił
jasno opisać
policjantom, co się stało, ale potem, z powodu narastającego bólu głowy,
poszedł do domu.
Skarżył się żonie na ten ból i na utratę orientacji, ale nawet nie
wspomniał o tamtym
wydarzeniu. Potem spał bardzo długo, co wyglądało niemal jak stupor.
Dopiero nazajutrz
żona zauważyła wgnieciony bok samochodu i spytała, co się stało. Kiedy
nie otrzymała jasnej
odpowiedzi („Nie wiem. Może ktoś najechał na niego przy parkowaniu"),
domyśliła się, że
stało się coś poważnego.
Potem pan I. pojechał do swojej pracowni i znalazł na biurku kopię
raportu
policyjnego. Miał wypadek, ale w dziwaczny sposób go nie pamiętał.
Pomyślał, że może
policyjny raport pobudzi mu pamięć. Ale gdy podsunął papier do oczu, nic
nie zrozumiał.
Dobrze, ostro widział druk różnych rozmiarów i z rozmaitymi typami
czcionek, ale wszystko
wyglądało jak pismo „greckie" czy „hebrajskie" 1. Szkło powiększające nie
pomogło, litery
wyglądały po prostu jak większe litery „greckie" czy „hebrajskie". (Ta
aleksja, czyli niemoż-
ność rozpoznawania liter, trwała pięć dni, a potem znikła).
1 Spytałem później pana I., czy zna grecki albo hebrajski; powiedział, że
nie, że po
prostu miał poczucie, iż patrzy na nie znany, obcy mu alfabet. Być może,
dodał, „pismo
klinowe" byłoby lepszym określeniem. Widział kształty, wiedział, że muszą
mieć jakieś
znaczenie, ale nie mógł sobie uzmysłowić, co to za znaczenie.
21
Jonathan L, czując, że w czasie wypadku doznał wylewu albo jakiegoś
innego
uszkodzenia mózgu, zadzwonił do swego lekarza, który umówił się z nim na
badania w
miejscowym szpitalu. Chociaż, jak wskazuje list, prócz niemożności
rozpoznawania liter
stwierdzono wtedy trudności w rozpoznawaniu kolorów, on sam aż do
następnego dnia nie
miał subiektywnego poczucia, że coś się pod tym względem zmieniło.
Tego dnia postanowił wrócić do pracy. Zdawało mu się, że jedzie we mgle,
chociaż
wiedział, że jest piękny, słoneczny poranek. Wszystko wydawało się
przymglone,
wypłowiałe, szare, niewyraźne. Niedaleko pracowni zatrzymali go
policjanci. Powiedzieli, że
dwa razy przejechał na czerwonym świetle. Czy wie o tym? Nie, odparł, nie
widział żadnych
czerwonych świateł. Poprosili, by wysiadł z samochodu. Stwierdziwszy, że
jest trzeźwy, ale
wyraźnie zdezorientowany i chory, wypisali mandat i poradzili, by poszedł
do lekarza.
Pan I. poczuł ulgę, dojeżdżając do pracowni. Oczekiwał, że ta wstrętna
mgła zniknie,
że wszystko będzie znów jasne i czyste. Ale gdy tylko wszedł do środka,
stwierdził, że cała
pracownia, obwieszona obrazami w żywych, jaskrawych kolorach, jest teraz
szara, całkowicie
wyprana z barw. Jego płótna — abstrakcyjne, kolorowe obrazy, z których
był znany — stały
się teraz szare albo czarno-białe. Kiedyś budzące tak wiele skojarzeń i
uczuć, bogate w
znaczenia, teraz wyglądały obco, bezsensownie. Ciężar straty przygniótł
go. Całe życie był
malarzem, a teraz nawet jego obrazy utraciły zawarty w nich sens. Nie
mógł sobie wyobrazić,
co będzie dalej robił.
Następne tygodnie były bardzo trudne.
— Można sobie pomyśleć — mówił pan I. — że co tam, co to za sprawa, taka
utrata
widzenia kolorów. Paru moich przyjaciół to powiedziało, żona czasem tak
myślała, ale dla
mnie było to okropne, obrzydliwe.
Znał kolory wszystkiego, z nadzwyczajną dokładnością (umiał podać nie
tylko ich
nazwy, ale również numery, według tabeli odcieni firmy Pantone, której
używał od wielu lat).
W ten sposób potrafił bez wahania zidentyfikować zieleń bilardowego stołu
van Gogha. Znał
wszystkie kolory swoich ulubionych obrazów, ale już
22
ich nie widział, czy to patrząc na nie wprost, czy oczyma wyobraźni. Być
może znał je
teraz jedynie dzięki pamięci werbalnej.
Nie chodziło tylko o to, że brakowało kolorów, ale że wszystko miało
wstrętny,
„brudny" wygląd. Biele były rażące, a jednocześnie zgaszone, złamane;
czernie natomiast
przepastne — wszystko nie takie, nienaturalne, splamione i nieczyste 2.
Pan I. nie mógł znieść ani zmienionego wyglądu ludzi („jak ożywione szare
posągi"),
ani swego odbicia w lustrze — unikał kontaktów z innymi, a stosunki
seksualne uznał za
niemożliwe. Ciała ludzi, ciało żony, jego własne ciało były teraz
odrażająco szare. „Cieliste"
znaczyło teraz „szczurze", nawet gdy zamykał oczy, ponieważ zachował
swoją żywą
wyobraźnię wizualną, a ona też została pozbawiona barw.
„Nietakość" wszystkiego niepokoiła, nawet budziła odrazę. Dotyczyła
każdego
szczegółu codziennego życia. Jedzenie było obrzydliwe ze względu na swój
szary, martwy
wygląd, przy posiłkach musiał zamykać oczy. Ale to niewiele pomagało,
gdyż wyobrażony
pomidor był tak samo czarny jak pomidor na stole. Tak więc, nie mogąc
poprawić nawet
idei, wewnętrznego obrazu rozmaitych rodzajów pożywienia, coraz częściej
wybierał potrawy
czarne i białe — czarne oliwki i biały ryż, czarną kawę i jogurt. One
przynajmniej wyglądały
względnie normalnie, podczas gdy większość potraw, w naturalnych
kolorach, wydawała mu
się teraz okropnie nienormalna. Jego własny pies brązowej maści wyglądał
tak dziwnie, że pan
I. zastanawiał się, czyby nie kupić dalmatyńczyka.
Napotykał liczne trudności i przeżywał najrozmaitsze stresy, od
zamieszania ze
światłami na skrzyżowaniach (które teraz rozpoznawał tylko po ich
położeniu) do tego, że nie
potrafił dobrać sobie ubrań. (Musiała to robić żona i trudno mu było
znieść to uzależnienie;
później posegregował zawartość szuflad i szafy — tutaj skarpetki szare,
tam żółte, krawaty
oznaczone, marynarki i garnitury podzielone na rodzaje — by unikać
rażącej niestosowności i
chaosu). Przy
2 Bardzo podobnie pacjent dr. Antonia Damasia, ze ślepotą barw
spowodowaną
guzem, uważał, że wszystko i wszyscy wyglądają „brudno". Nawet świeżo
spadły śnieg był
nieprzyjemny i brudny.
23
stole trzeba było wprowadzić stałe rytuały ustawiania i podawania,
inaczej mógł
pomylić musztardę z majonezem albo dżem z ketchupem — oczywiście jeśli
potrafił zmusić
się do zjedzenia czegoś nienaturalnie czarnego 3.
Mijały miesiące, panu I. szczególnie brakowało jaskrawych wiosennych
kolorów —
zawsze kochał kwiaty, a teraz mógł je rozpoznawać tylko po kształcie i
zapachu. Sójki
błękitne nie były już kolorowe; zaskakująco, ich błękit stał się teraz
jasnoszary. Pan I. nie
widział chmur, nie odróżniał ich bieli, a raczej złamanej bieli, od
lazuru, który zbladł i był teraz
jasnoszary. Nie rozróżniał także czerwonej i zielonej papryki, ponieważ
obie wydawały mu się
czarne. Żółcie i błękity były dla niego niemal białe 4.
3 W 1688 r., w Some Uncommon Observations about Vitiated Sight [Kilka
niezwyktych spostrzeżeń na temat zepsutego wzroku] Robert Boyle opisał
młodą, 20-letnią
kobietę, która widziała normalnie do ukończenia 18 lat, kiedy to dostała
gorączki, „obsypały
ją dokuczliwe bąble" i „odjęło jej wzrok". Kiedy pokazywano jej coś
czerwonego
„wpatrywała się weń bacznie, ale mówiła, że jej wcale nie wydaje się to
czerwone, lecz innej
barwy, po jej opisie mniemając, ciemne albo brudne". Kiedy „dano jej
zwoje jedwabiu pięknie
barwione, rzekła tylko, iż są jasnej barwy, ale nie wie jakiej". Gdy
spytano ją, czy łąki „nie
wydają się jej ubrane w zieleń", powiedziała, że nie, wydają się jej
„dziwnej ciemnej barwy",
dodając, iż kiedy chciała zbierać fiołki, „nie mogła odróżnić ich od
trawy wokół, a poznawała
je jedynie po kształcie, albo po dotyku". Boyle zaobserwował później
zmianę jej zwyczajów
— polubiła spacery wieczorem, które „bardzo ją radowały".
Wiele interesujących relacji opublikowano w XIX wieku — dużo z nich
zamieszczono
w pracy Mary Collins Colour-Blindness [Ślepota na barwy] — a jedna z
najbardziej żywych
dotyczy lekarza, który spadł z konia, doznał urazu głowy i wstrząśnienia
mózgu. „Gdy
wyzdrowiał na tyle, by dostrzegać to, co go otaczało", zanotował w 1853
r. George Wilson,
stwierdził, iż jego percepcja kolorów, przedtem normalna, a nawet
doskonała, teraz
okazała się i osłabiona, i zmieniona. [...] Wszystkie kolorowe obiekty
[...] wydawały mu się
dziwne. [...] W studenckich czasach w Edynburgu miał sławę świetnego
znawcy anatomii;
teraz po kolorze nie potrafił odróżnić żyły od tętnicy... Kwiaty straciły
dla niego większość
swego piękna. Przypomina sobie wstrząs, jakiego doznał, gdy pierwszy raz
po powrocie do
zdrowia poszedł do swego ogrodu i stwierdził, iż jego ulubiona
damasceńska róża jest teraz
cała — płatki, liście i łodyga—brudnego, przyćmionego koloru, a
różnokolorowe kwiaty
utraciły swoje charakterystyczne barwy.
4 Można dostrzec ciekawe podobieństwa, ale także różnice w widzeniu osób
z
wrodzoną ślepotą na barwy. I tak Knut Nordby, od urodzenia ślepy na
kolory badacz
percepcji wzrokowej, pisze:
Świat widzę tylko w odcieniach, które widzący normalnie opisują jako
czarny, biały i
szary. Moja subiektywna wrażliwość spektralna przypomina ortochromatyczną
czarno-białą
błonę filmową. Koloru zwanego czerwonym doświadczam jako bardzo ciemnej
szarości,
prawie czerni, nawet w bardzo jasnym świetle. Na skali szarości błękity i
zielenie widzę jako
umiarkowanie szare, trochę ciemniejsze, jeśli są nasycone, a jaśniejsze,
gdy nienasycone. Żółć
zwykle odbieram jako raczej jasną szarość, ale zazwyczaj nie mylę jej z
bielą. Kolor brązowy
zwykle widzę jako ciemnoszary, tak samo jak nasyconą barwę pomarańczową.
24
Pan I. postrzegał również otoczenie jako nadmiernie skontrastowane;
utracił widzenie
delikatnych różnic w odcieniach, zwłaszcza w pełnym słońcu albo w ostrym
sztucznym
świetle. Porównał to z efektami oświetlenia sodowego, które natychmiast
odbiera obrazom
subtelność barw i odcieni, a także z pewnymi czarno-białymi filmami,
dającymi ostry,
kontrastowy efekt. Czasem obiekty wysuwały się do przodu z nadmierną
ostrością, jak
skontrastowane sylwetki. Ale jeśli kontrast był normalny albo niewielki,
mogły całkiem znikać
w tle.
Tak więc brązowy pies ostro odcinał się od jasnej drogi, ale stawał się
niewidzialny,
kiedy przechodził na miękkie, cętkowane poszycie lasu. Ludzkie postacie
pan I. dostrzegał z
odległości pół mili (jak pisał w swoim liście, a potem wielokrotnie
powtarzał, miał teraz
niezwykle ostry, „sokoli" wzrok), ale często nie rozpoznawał twarzy,
dopóki ludzie nie
podeszli bardzo blisko. Wyglądało to na utratę widzenia barw i kontrastu,
a nie na defekt w
postrzeganiu, czyli agnozję. Miał poważne kłopoty, prowadząc samochód, bo
często źle
interpretował cienie —jako wyrwy czy bruzdy — i, by ich uniknąć, nagle
hamował albo
skręcał.
Szczególnie trudna do zniesienia była dla niego kolorowa telewizja; obraz
w niej
odczuwał jako nieprzyjemny, czasem niezrozumiały. Telewizję czarno-białą
uważał za lepszą;
czuł, że jego percepcja obrazów czarno-białych jest relatywnie normalna,
podczas gdy coś
dziwacznego i nieznośnego zjawiało się, gdy patrzył na obrazy kolorowe.
(Gdy spytaliśmy,
dlaczego po prostu nie wyłączy koloru, odparł, iż gradacja odcieni w
„odbarwionej"
kolorowej telewizji wydaje mu się inna, mniej „normalna" niż w „czystej"
czarno--białej).
Natomiast, jak teraz wyjaśniał, w odróżnieniu od swego
25
pierwszego listu, jego świat nie był taki jak czarno-biała telewizja czy
film — gdyby tak było,
żyłoby mu się o wiele łatwiej. (Czasem chciałby nosić okulary z
miniaturowymi czarno-
białymi telewizorkami.)
Desperacka chęć pokazania, jak wygląda jego świat, i bezużyteczność
zwykłych
analogii do czarno-białych obrazów sprawiły, że po kilku tygodniach
stworzył w swojej
pracowni całkowicie szary pokój, szary świat, gdzie stoły, krzesła i
wykwintny obiad gotowy
do podania były pomalowane w różnych odcieniach szarości. Trójwymiarowość
i „czarno-
biała" skala, różna od tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni, dała
rzeczywiście makabryczny
efekt, całkowicie odmienny od efektu czarno-białej fotografii. Pan I.
zwrócił nam uwagę na to,
że akceptujemy czarno-białe fotografie czy filmy, ponieważ są one
reprezentacją świata —
obrazami, na które możemy patrzeć albo nie. Natomiast dla niego czerń i
biel była
rzeczywistością, znajdowała się wszędzie wokół niego, 360 stopni,
solidna, trwała, w trzech
wymiarach, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mógł to wyrazić tylko w
jeden sposób —
tworząc szary pokój, by inni mogli tego zaznać. Oczywiście, zaznaczył,
obserwator też
musiałby zostać pomalowany na szaro, wtedy nie obserwowałby jedynie tego
świata, lecz stał
się jego częścią. Co więcej, obserwator musiałby utracić, tak jak on,
neurologiczną wiedzę o
kolorach. To było, powiedział, jak życie w świecie „odlanym z ołowiu".
Później powiedział, że ani słowo „szary", ani „ołowiany" nie potrafią dać
wyobrażenia,
jaki jest naprawdę jego świat. Nie doświadczał „szarości", ale czegoś, co
nie ma
odpowiednika w zwykłym doświadczeniu i zwykłym języku.
Pan I. nie mógł teraz znieść muzeów i galerii ani kolorowych reprodukcji
swoich
ulubionych obrazów. Nie dlatego, że były po prostu odarte z kolorów, ale
ponieważ
wyglądały nieznośnie nie tak, ze swymi wymytymi albo „nienaturalnymi"
odcieniami szarości
(o wiele lepiej tolerował czarno-białe fotografie). Unieszczęśliwiało go
to szczególnie wtedy,
gdy osobiście znał artystów —
26
percepcyjne umniejszenie ich prac kolidowało z jego odczuciem ich
tożsamości. W
gruncie rzeczy czuł, że to samo działo się też z nim.
Pewnego razu przygnębiła go tęcza, którą widział jedynie jako bezbarwne
półkole na
niebie. Nawet zdarzające się od czasu do czasu migreny uważał za „nudne"
— kiedyś wiązały
się z kolorowymi geometrycznymi halucynacjami, teraz nawet one pozbawione
były barw.
Czasem starał się przywołać kolor, naciskając na gałki oczne, ale
pojawiającym się wtedy
błyskom i wzorkom też brakowało koloru. Kiedyś miał sny w żywych barwach,
zwłaszcza
gdy śniły mu się krajobrazy i obrazy. Teraz jego sny były rozmyte i blade
albo gwałtowne i
skontrastowane, pozbawione i kolorów, i delikatnego stopniowania odcieni.
Co ciekawe, również muzyka straciła dla niego wiele, ponieważ przedtem
miał
niezwykle intensywny dar doznawania równoczesnego, tak że różne tony były
natychmiast
przekładane na kolory. Słyszał dźwięki i jednocześnie doświadczał
wyjątkowo bogatej burzy
barw. Z utratą zdolności do tworzenia kolorów utracił również i ten dar —
jego wewnętrzny
„organ kolorów" nie działał — słyszał teraz muzykę bez wizualnego
akompaniamentu. A bez
tego niezbędnego chromatycznego odpowiednika była ona w sposób gruntowny
zubożona 5.
Pewnej niewielkiej przyjemności doznawał, patrząc na rysunki; w młodości
był
znakomitym rysownikiem. „Może mógłby do tego wrócić?" Ta myśl pojawiała
się raz po raz i
zapuściła wreszcie korzenie, gdy inni zaczęli mu to coraz częściej
sugerować. Jego
pierwszym impulsem była chęć malowania w kolorze. Upierał się, że wciąż
„wie", jakich
kolorów używać, nawet jeśli ich już nie widzi. W pierwszej próbie
postanowił namalować
kwiaty, tworząc na palecie odcienie, które wydadzą mu się „odpowiednie".
Ale na obra-
5 Tylko jeden zmysł dostarczał mu w tym czasie prawdziwej przyjemności —
zmysł
węchu. Pan I. obdarzony byt zawsze bardzo czułym, erotycznie naładowanym
zmysłem
węchu — prowadził nawet dodatkowo małą perfumerię i tworzył swoje własne
zapachy. W
pierwszych ponurych tygodniach po wypadku, gdy stracił przyjemność
płynącą z patrzenia,
w większym stopniu doznawał przyjemności płynącej z wąchania
(przynajmniej tak mu się
wydawało).
27
zach namalowanych w ten sposób normalne oczy widziały tylko niezrozumiały
kolorowy
galimatias. Obrazy te nabrały sensu dopiero na czarno-białych zdjęciach,
które wykonał
pewien artysta, przyjaciel pana I. Kontury były takie jak trzeba, ale
kolory całkowicie
nieodpowiednie.
— Nikt nie będzie mógł patrzeć na twoje obrazy — rzekł jeden z przyjaciół
— dopóki
nie staną się tak samo ślepe na kolory jak ty.
— Przestań się upierać — powiedział inny. — Nie potrafisz teraz stosować
koloru.
Pan L, ociągając się, pozwolił, by schowano wszystkie jego kolorowe
farby. To tylko
chwilowo, myślał, niedługo do nich wrócę.
W ciągu tych pierwszych tygodni był wzburzony, a nawet zrozpaczony; wciąż
miał
nadzieję, że któregoś pięknego poranka obudzi się i w cudowny sposób
wróci do niego świat
barw. W tamtym czasie był to motyw stale obecny w jego snach, ale to
pragnienie nigdy się
nie spełniło, nawet we śnie. Śnił, na przykład, że już, już za chwilę
zobaczy wszystko w
kolorze, ale w tym momencie budził się i stwierdzał, że nic się nie
zmieniło. Obawiał się stale,
że to, co się raz zdarzyło, może się powtórzyć, tym razem całkowicie
pozbawiając go
wzroku. Uważał, że prawdopodobnie miał wylew spowodowany wypadkiem (a
może taki,
który spowodował wypadek), i bał się, że znów w każdej chwili może dostać
ponownego
wylewu. Oprócz tych obaw zdrowotnych pojawiły się głębsze rodzaje
dezorientacji i lęku,
prawie niemożliwe do wyartykułowania, które pojawiły się, gdy próbował
malować w kolorze
i obstawał przy tym, że wciąż „zna" kolor. W ciągu tego miesiąca zaczai
zdawać sobie
sprawę, że nie chodzi tylko o to, iż nie postrzega barw i utracił
wyobraźnię z nimi związaną,
ale o coś głębszego, trudnego do zdefiniowania. Wiedział wszystko o
kolorze — zewnętrznie,
intelektualnie — ale utracił pamięć, wewnętrzną wiedzę o czymś, co było
częścią jego
istnienia. Przez całe życie doświadczał koloru, ale teraz był to tylko
fakt historyczny, nie mógł
tego dotknąć, bezpośrednio poczuć. Jakby cała jego przeszłość dotycząca
barw została
wymazana, jakby mózgowa wiedza na temat koloru została całkowicie
28
usunięta i nie został po niej żaden ślad, żaden wewnętrzny dowód, że
kiedyś istniała 6.
Na początku lutego zaczął się uspokajać, nie był już tak zrozpaczony.
Zaczął
akceptować — nie samym intelektem, ale na głębszym poziomie — fakt, że
jest naprawdę
całkowicie ślepy na kolory i że być może tak już pozostanie. Początkowe
poczucie
bezsilności ustępowało miejsca poczuciu, że może coś postanowić —jeśli
nie może malować
w kolorze, będzie malował obrazy czarno-białe, będzie próbował żyć pełnią
życia w czarno-
białym świecie. W postanowieniu tym umocniło go pewne przeżycie pięć
tygodni po
wypadku, gdy jechał rankiem do pracowni. Zobaczył przed sobą wschód
słońca, płomienne
czerwienie zmienione w czerń:
— Słońce wschodziło jak bomba, jak jakaś ogromna eksplozja nuklearna —
powiedział
później. — Czy ktoś widział kiedyś wschód słońca w taki sposób?
Zainspirowany przez to zdarzenie, zaczął malować — zaczął właśnie od
czarno-białego
obrazu, który nazwał Nuklearny wschód słońca, a potem przeszedł do
ulubionych abstrakcji,
tyle że teraz były one czarno-białe. Lęk przed utratą wzroku dręczył go
nadal, ale teraz,
twórczo przetworzony, nadał kształt pierwszym „prawdziwym" obrazom
namalowanym po
eksperymentach z kolorem. Stwierdził, że potrafi malować, i to bardzo
dobrze, czarno-białe
obrazy. Jedyną
6 Kwestia „znania" kolorów jest bardzo złożona i ma pełne paradoksów
aspekty,
trudno poddające się analizie. Z pewnością pan I. był głęboko świadomy
ogromnej straty
związanej ze zmianą w postrzeganiu, mógł więc ewidentnie robić porównania
z przeszłymi
doznaniami. Takie porównania są niemożliwe, jeśli nastąpiło całkowite
obustronne zniszczenie
pierwotnej kory wzrokowej, spowodowane np. wylewem, jak w zespole Antona.
Pacjenci z
tym zespołem całkowicie ślepną, ale nie skarżą się na to ani nie
zgłaszają, że nic nie widzą. Nie
wiedzą, że są niewidomi; cała struktura świadomości zostaje
zreorganizowana — natychmiast
— w chwili, kiedy doznają wylewu.
Podobnie pacjenci z dużymi wylewami w prawej korze ciemieniowej mogą
utracić nie
tylko czucie i zdolność używania swojej lewej strony, ale wszelką wiedzę
na temat jej istnienia,
na temat wszystkiego, co jest na lewo, mogą utracić nawet pojęcie lewej
strony. Ale są
„anozognostyczni" — nie mają poczucia choroby, nie wiedzą, że im czegoś
brakuje. My
możemy powiedzieć, że ich świat jest przepołowiony, ale dla nich
pozostaje cały, kompletny.
29
pociechą stała się praca — spędzał w pracowni piętnaście, a nawet
osiemnaście godzin
na dobę. W ten sposób przetrwał jako artysta.
— Czułem, że bez malowania nie mógłbym dłużej żyć — powiedział później.
W jego pierwszych czarno-białych obrazach, namalowanych w lutym i marcu,
wyczuwało się istnienie gwałtownych sił — wściekłości, lęku, rozpaczy,
pobudzenia — ale
wszystkie one były utrzymywane pod kontrolą, świadcząc o artyzmie, który
potrafi odsłonić,
a jednocześnie zawrzeć taką intensywność uczuć. W ciągu tych dwóch
miesięcy pan I.
stworzył mnóstwo płócien w jednym określonym stylu, o charakterze,
jakiego przedtem nie
ujawniał. Wiele tych obrazów przedstawiało niezwykłą, potrzaskaną
powierzchnię z abs-
trakcyjnymi kształtami budzącymi wrażenie, iż są to twarze — odwrócone, w
cieniu, smutne,
rozgniewane — i rozczłonkowane części ciała, poszatkowane, umieszczone w
ramkach i
pudełkach. W porównaniu z poprzednimi pracami były skomplikowane jak
labirynty,
obdarzone jakąś obsesyjną, nie dającą spokoju jakością — wydawały się w
symbolicznej
formie ukazywać położenie, w jakim znalazł się ich twórca.
Poczynając od maja — obserwowanie tego było fascynujące — przeszedł od
tych
pełnych siły, ale raczej przerażających i obcych obrazów, do tematów,
których nie zgłębiał
przez trzydzieści lat, z powrotem do przedstawiania tancerzy i wyścigów
konnych. Te
obrazy, chociaż nadal czarno-białe, były pełne ruchu, życia i
zmysłowości. Odzwierciedlały
zmianę w osobistym życiu malarza — nie wycofywał się już tak bardzo,
zaczął odnawiać
kontakty towarzyskie, wracać do seksu. Zmniejszały się jego lęki i
depresja, wracał do świata.
W tym samym czasie zaczął też rzeźbić, czego nigdy przedtem nie robił.
Zdawał się
zwracać do tych form postrzegania wizualnego, których nie został
pozbawiony — formy,
linii, ruchu, głębi — i badać je ze zwiększoną intensywnością. Zaczął
również malować
portrety, chociaż stwierdził, że nie potrafi pracować z żywym
człowiekiem, a jedynie z
czarno-białą fotografią, wzmacniając ją swoją znajomo-
30
ścią i uczuciem dla modela. Życie było dla niego do zniesienia jedynie w
pracowni, bo
tylko tutaj mógł na nowo przedstawiać świat w pełnych mocy, kompletnych
formach. Na
zewnątrz, w prawdziwym życiu, świat był obcy, pusty, martwy i szary.
Tę właśnie historię przedstawił pan I. Bobowi Wassermanowi i mnie —
historię nagłej i
całkowitej utraty widzenia kolorów oraz swoich prób życia w świecie
czarno-białym. Nigdy
przedtem nie słyszałem takiej opowieści, nigdy nie spotkałem nikogo z
całkowitą ślepotą na
barwy i nie miałem pojęcia, co mu się stało — nie wiedziałem też, czy
można go wyleczyć
albo uzyskać poprawę.
Pierwszym zadaniem było bardziej precyzyjne opisanie jego stanu, za
pomocą
rozmaitych testów, niektórych całkiem nieformalnych, z użyciem zwykłych
przedmiotów czy
obrazów, cokolwiek było pod ręką. Na przykład najpierw pokazaliśmy panu
I. półkę z
notesami — niebieskimi, czerwonymi i czarnymi — stojącą przy moim biurku.
Natychmiast
wybrał niebieskie (dla normalnych oczu umiarkowanie niebieskiego koloru)
— powiedział, że
są „blade". Czerwonych i czarnych nie potrafił odróżnić — oba rodzaje
były dla niego
„martwo czarne".
Potem daliśmy mu mnóstwo włóczek, w trzydziestu trzech kolorach, i
poprosiliśmy,
aby je posortował. Odparł, że nie może ich podzielić ze względu na
kolory, a jedynie ze
względu na odcienie szarości. Potem szybko i sprawnie podzielił włóczki
na cztery dziwne,
kolorystycznie przypadkowe stosiki, które scharakteryzował jako 0-25
procent, 25-50
procent, 50-75 procent i 75-100 procent czarno--białej skali (chociaż nic
nie wyglądało dla
niego jak czysty biały kolor, nawet biała włóczka była trochę
„zmatowiała" czy „brudna").
My dwaj nie potrafiliśmy orzec, czy włóczka jest dobrze posortowana,
ponieważ
widzenie barw przeszkadzało nam w wizualizowaniu czarno-białej skali, tak
jak ludzie z
normalnym wzrokiem nie potrafili rozróżnić odcieni w chaosie kolorowych
kwiatów namalo-
wanych przez pana I. Ale czarno-biała fotografia i czarno-biały film
wideo potwierdziły, że
pan I. rozdzielił włóczki prawidłowo według czarno-białej skali, i
generalnie zgadzało się to z
odbiorem urządzeń
31
mechanicznych. Jego podział na kategorie był prymitywny, ale wiązało się
to z
widzeniem ostrych kontrastów, ubóstwem odcieni, na które narzekał. I
rzeczywiście, kiedy
pokazaliśmy mu skalę pewnego artysty, z kilkunastoma stopniami od bieli
do czerni, potrafił
odróżnić jedynie trzy czy cztery kategorie odcieni 7.
Pokazaliśmy mu również klasyczne tablice kolorowych plamek Ishihary, na
których
cyfry w niewiele różniącym, się kolorem otoczeniu są doskonale widoczne
dla ludzi
obdarzonych normalnym wzrokiem, a niewidoczne dla tych, którzy cierpią na
rozmaite
rodzaje ślepoty na barwy. Pan I. nie widział żadnej z tych figur (za to
dostrzegał je, tak jak inni
ludzie ślepi na kolory, a ludzie z normalnym wzrokiem nie, na specjalnych
tablicach
przeznaczonych do rozpoznawania udawanej lub histerycznej ślepoty na
kolory) 8.
Przypadkiem mieliśmy pocztówkę jakby stworzoną do badania ludzi ślepych
na barwy
— pocztówkę przedstawiającą wybrzeże i sylwetki rybaków na molo na tle
ciemnoczerwonego nieba o zachodzie słońca. Pan I. w żaden sposób nie
potrafił dostrzec
rybaków i mola, a widział jedynie półkole zachodzącego słońca.
7 Jedną z anomalii pokazał ten test sortowania włóczki. Pan I. zaliczył
jaskrawe,
nasycone błękity do kategorii kolorów „bladych" (tak jak narzekał, że
błękitne niebo wydaje
mu się niemal białe). Ale czy rzeczywiście była to anomalia? Czy możemy
być pewni, że
niebieska włóczka, pod swoją niebieskością, nie jest wyblakła czy blada?
Potrzebowaliśmy
farb, które poza barwą są identyczne — mają taką samą jaskrawość,
nasycenie, tak samo
odbijają światło. Sprowadziliśmy zestaw starannie dobranych kolorowych
guzików, znanych
jako test Farnswortha-Munsella, i pokazaliśmy go panu I. Nie potrafił
ułożyć ich w
jakimkolwiek porządku, ale wybrał i odłożył na bok niebieskie, jako
„bardziej blade" niż
reszta.
Kolejne testy — anomaloskopia Nagela i karty ślepoty na barwy Sloana —
potwierdziły całkowitą ślepotę na kolory u pana I. Z doktorem Ralphem
Sigelem
przeprowadziliśmy testy percepcji głębi i ruchu (używając stereogramów
przypadkowych
kropek i ruchomych pól przypadkowych kropek Julesza). Te rodzaje
percepcji były
normalne, tak jak zdolność rozpoznawania struktury i głębi na podstawie
ruchu.
Zauważyliśmy jednak jedną ciekawą anomalię — pan I. nie potrafił
„chwycić" czerwonych i
zielonych stereogramów (anaglifów dwubarwnych), przypuszczalnie dlatego,
że do rozdziału
dwóch obrazów potrzebne jest widzenie barw. Wykonaliśmy również
elektroretinogramy, i
wyniki były normalne, co wskazywało, iż wszystkie trzy mechanizmy czopków
siatkówki są
zachowane i że ślepota na barwy jest rzeczywiście pochodzenia mózgowego.
32
Chociaż pan I. miał takie kłopoty, gdy pokazywano mu kolorowe obrazy, bez
żadnych
trudności prawidłowo opisywał fotografie i reprodukcje czarno-białe. Bez
kłopotów
rozpoznawał kształty przy pokazywaniu obiektów jego wyobraźnia i pamięć
były nadzwyczaj
żywe i wierne, chociaż nigdy nie potrafiły oddać barw. Tak więc kiedy
pokazano mu
klasyczny testowy obraz kolorowej łódki, przyglądał mu się przez chwilę
intensywnie,
odwrócił wzrok i błyskawicznie namalował go czarną i białą farbą. Nie
miał żadnych trudności
z kojarzeniem i nazywaniem barw, gdy pytaliśmy go o kolory zwykłych,
codziennych
przedmiotów. (Na przykład pacjenci z anomią wzrokową doskonale potrafią
dopasowywać
kolory, ale nie potrafią ich nazywać, i mogą mówić, niepewnie, o
„niebieskim" bananie. W
przeciwieństwie do nich pacjenci z agnozją barw też potrafią dopasowywać
kolory, ale nie
okazaliby najmniejszego zdziwienia, gdyby im podano niebieskiego banana.
Jednak pan I. nie
miał tych kłopotów) 9. Nie miał również (teraz) żadnych trudności w
czytaniu. Testy
wykonane do tej chwili i ogólne badanie neurologiczne potwierdziły więc,
że pan I. jest
całkowicie ślepy na barwy.
W tym momencie mogliśmy mu powiedzieć, że jego problem jest prawdziwy —
że ma
prawdziwą ślepotę na barwy, a nie histerię. Zdawało nam się, iż przyjął
to z mieszanymi
uczuciami — miał na poły nadzieję, że jest to tylko histeria, a więc
istnieje możliwość
wyleczenia. Ale podejrzenie, iż jest to coś psychicznego, również go
przygnębiało i
wywoływało poczucie, że jego problem nie jest „prawdziwy" (kilku lekarzy
to sugerowało).
Nasze testy w pewnym sensie usankcjonowały jego stan, ale też pogłębiły
lęk przed uszko-
dzeniem mózgu i nikłymi szansami na wyleczenie.
9 W 1877 r. Gladstone, w artykule zatytułowanym O odczuwaniu kolorów
przez
Homera, pisał o takich wyrażeniach użytych przez Homera, jak „morze
ciemne jak wino". Czy
była to jedynie poetycka konwencja, czy może Homer i Grecy rzeczywiście
widzieli morze
inaczej? W rzeczy samej istnieją spore różnice kulturowe, polegające na
sposobie
kategoryzacji i nazywania barw —jednostki mogą „widzieć" kolory (lub
stwarzać percepcyjne
kategorie) jedynie wtedy, gdy w danej kulturze istnieje dla nich
kategoria czy nazwa. Ale nie
jest jasne, czy taka kategoryzacja może rzeczywiście zmieniać podstawową
percepcje barw.
33
Chociaż wydawało się, że jego ślepota na barwy jest pochodzenia
mózgowego, wciąż
zastanawialiśmy się, czy nie miało tu wpływu wieloletnie nałogowe palenie
papierosów.
Nikotyna może spowodować niedowidzenie i czasem ślepotę na kolory — ale
jest to spowo-
dowane jej wpływem na komórki siatkówki. Jednak główny problem był na
pewno
pochodzenia mózgowego — pan I. mógł odnieść obrażenia maleńkich obszarów
mózgu w
rezultacie wstrząśnienia; mógł mieć mały wylew, który albo nastąpił po
wypadku, albo ten
wypadek wywołał.
Powstawanie naszej wiedzy na temat zdolności mózgu do reprezentacji
kolorów
przebiegało skomplikowaną i zygzakowatą drogą. Newton w swoim słynnym
doświadczeniu
z pryzmatem w 1666 roku wykazał, że białe światło jest złożone — można je
rozłożyć i złożyć
na nowo z wszystkich kolorów widma. Promienie, które były najbardziej
odchylone
(„najbardziej ulegające załamaniu"), postrzegane są jako fioletowe, a
najmniej ulegające
załamaniu —jako czerwone, z resztą widma pośrodku. Kolor obiektów, uważał
Newton,
zależał od „intensywności", z jaką odbijały one określone promienie w
kierunku oka. Thomas
Young w 1802 roku, wyczuwając, że nie ma potrzeby, by w oku istniała
niezliczona liczba
receptorów, a każdy z nich dostrojony do innej długości fali (w końcu
artyści potrafią
stworzyć niemal każdy kolor, jaki chcą, używając bardzo szczupłej palety
barw), wysunął
hipotezę, że powinny wystarczyć trzy rodzaje receptorów 10. Genialna myśl
Younga, rzucona
od niechcenia w cza-
10„Otóż, skoro nie można sobie wyobrazić, aby każdy czuły punkt siatkówki
zawierał
niezliczoną liczbę cząsteczek, z których każda byłaby zdolna do drgań
doskonale zgodnych z
każdym możliwym falowaniem — pisał Young — należy niewątpliwie
przypuścić, że liczba
ich jest ograniczona, np. do liczby barw podstawowych: czerwonej, żółtej
i niebieskiej".
Wielki chemik, John Dalton, zaledwie 5 lat wcześniej dał klasyczny opis
swojej własnej
ślepoty na czerwień i zieleń. Uważał, że jest to spowodowane odbarwieniem
przezroczystej
substancji w oku — i w testamencie przekazał swoje oko potomności, by to
zbadała. Jednak
to interpretacja Younga była prawdziwa — brakowało jednego z trzech
rodzajów receptorów
barw. (Zakonserwowane oko Daltona wciąż znajduje się na półce w
Cambridge).
Lindsay T. Sharpe i Knut Nordby omawiają ten i wiele innych aspektów
historii
badania ślepoty na barwy w Tolal Colorbtindness: Ań Introduction
[Całkowita ślepota
na barwy. Wprowadzenie].
34
-ie wykładu, została zapomniana, a raczej przez pięćdziesiąt lat leżała w
uśpieniu.
Dopiero Hermann von Helmholtz w czasie swoich własnych badań nad wzrokiem
obudził ją i
sprecyzował, tak że teraz mówimy o hipotezie Younga-Helmholtza. Dla
Helmholtza, podobnie
jak dla Younga, kolor był bezpośrednim wyrazem długości fali świetlnej
absorbowanej przez
każdy receptor, gdzie system nerwowy po prostu tłumaczy jedno na drugie.
„Czerwone
światło stymuluje włókno wrażliwe na czerwień bardzo mocno, a dwa
pozostałe słabo, dając
wrażenie czerwieni" 11.
W 1884 roku Hermann Wilbrand, który spotykał w swojej neurologicznej
praktyce
pacjentów z różnymi rodzajami zaburzeń wzroku — niektórzy mieli przede
wszystkim
zaburzenia pola widzenia, inni percepcji barw, a jeszcze inni percepcji
kształtu —
zasugerował, że w pierwotnej korze wzrokowej muszą istnieć oddzielne
ośrodki dla „wrażeń
na światło, kolor i kształt", chociaż nie miał na to żadnych dowodów
anatomicznych. Fakt, że
ślepota na barwy (a nawet częściowa ślepota na barwy) może rzeczywiście
zostać spowo-
dowana uszkodzeniem określonych części mózgu, potwierdził cztery lata
później szwajcarski
oftalmolog, Louis Verrey. Opisał on przypadek sześćdziesięcioletniej
kobiety, która na skutek
wylewu do lewego płata potylicznego widziała wszystko w prawej części
pola widzenia w
odcieniach szarości (w lewej połowie kolory były normalne). Badanie mózgu
pacjentki po jej
śmierci wykazało uszkodzenie ograniczone do małej części (zakręty
wrzecionowaty i potylicz-
no-skroniowy) kory wzrokowej — to tutaj, wywnioskował Verrey,
11 W 1816 r. młody Schopenhauer wysunął inną teorię widzenia barw, w
której
wyobraził sobie nie pasywną, mechaniczną odpowiedź nastrojonych
cząsteczek receptorów,
jak postulował Young, ale ich aktywną stymulację, konkurowanie i
hamowanie —jest to
wyraźnie teoria „antagonistycznych par", którą stworzył 70 lat później
Ewald Hering, w
oczywisty sposób przecząca teorii Younga-Helmholtza. Te teorie par
antagonistycznych
zignorowano w tamtych czasach, a potem ignorowano je aż do lat
pięćdziesiątych naszego
wieku. Obecnie uznajemy za prawdziwąkombinację teorii Younga-Helmholtza i
antagonistycznych par: nastrojone receptory są bezustannie ze sobą
połączone w
interakcyjnej równowadze. Tak więc integracja i selekcja, jak przeczuwał
Schopenhauer,
zaczyna się w siatkówce.
35
„należało szukać ośrodka wrażeń chromatycznych". Z pomysłem, że może
istnieć taki
ośrodek, że jakaś część kory mózgowej może specjalizować się w percepcji
lub reprezentacji
barw, natychmiast rozpoczęto spór, który toczył się prawie sto lat.
Podstawy tego sporu
sięgają bardzo głęboko, do filozoficznych podstaw neurologii.
John Locke, w XVII wieku, stał po stronie filozofii „wrażeniowej"
(równoległej do
filozofii fizykalnej Newtona) — nasze zmysły są instrumentami
pomiarowymi, za pomocą
wrażeń rejestrującymi dla nas świat zewnętrzny. Słuch, wzrok, wszystkie
zmysły uważał za
całkowicie pasywne i receptywne. Neurolodzy końca XIX wieku bardzo szybko
zaakceptowali tę filozofię i zastosowali do spekulatywnej anatomii mózgu.
Percepcję
wzrokową zrównywano z „danymi zmysłowymi" albo „wrażeniami", które są
przesyłane
precyzyjnie, punkt po punkcie, z siatkówki do części kory mózgowej
odpowiedzialnej za
wzrok — i tam doświadczane subiektywnie, jako obraz widzianego świata.
Zakładano, iż
kolor jest nierozdzielną częścią tego obrazu. Nie było miejsca — ani
anatomicznie, na
oddzielny ośrodek koloru, ani konceptualnie — na samą myśl, że coś
takiego może istnieć.
Kiedy więc w 1888 roku Verrey opublikował swoje odkrycie, zakwestionował
ogólnie
przyjętą doktrynę. Jego obserwacje podano w wątpliwość, badania
skrytykowano i uznano za
wadliwe — prawdziwe obiekcje jednak były natury doktrynalnej.
Uważano, że jeśli nie ma oddzielnego ośrodka koloru, nie może też być
częściowej
ślepoty na barwy. Tak więc przypadek opisany przez Verreya i dwa podobne
z lat
dziewięćdziesiątych XIX wieku wyrzucono z neurologicznej świadomości — i
mózgowa
ślepota na barwy zniknęła jako temat na następne siedemdziesiąt pięć lat
12. Dopiero w 1974
roku pojawiło się następne pełne studium przypadku"13
12 Nie ma o tym żadnej wzmianki w doniosłym wydaniu Optyki fizjologicznej
Helmholtza z 1911 r., chociaż siatkówkowej ślepocie na barwy poświęcono w
niej duży
rozdział.
13 W ciągu tych 75 lat pojawiały się jednak krótkie wzmianki na temat
ślepoty na barwy,
które były ignorowane albo wkrótce zapominane. Nawet Kurt Goldstein,
chociaż
światopoglądowo przeciwny idei odrębnych neurologicznych deficytów,
nadmienił, że poznał
kilka przypadków czysto mózgowej ślepoty na barwy bez utraty pola
widzenia czy innych
zaburzeń. Wspomniał o tym mimochodem w swojej pracy z 1948 r., Language
and Language
Disturbances [Mowa i jej zaburzenia].
36
Sam pan I. był bardzo ciekawy, co się dzieje w jego mózgu. Chociaż żył
teraz
wyłącznie w świecie jasności i ciemności, zadziwiało go, jak zmieniał się
on w zależności od
oświetlenia. Na przykład czerwone obiekty, które normalnie postrzegał
jako czarne, stawały
się jaśniejsze w długich promieniach popołudniowego słońca, i to
pozwalało mu
wywnioskować, że są czerwone. Ten fenomen uwidaczniał się bardzo, jeśli
nagle zmieniało
się oświetlenie, np. gdy zapalano światło fluorescencyjne, które
błyskawicznie powodowało
zmianę jaskrawości przedmiotów w pokoju. Pan I. powiedział, że żyje teraz
w świecie
zmiennym, którego światła i cienie podlegają fluktuacji wraz ze zmianą
długości fali świetlnej,
co tworzy uderzający kontrast ze względnie stałym, stabilnym, znanym mu
wcześniej światem
koloru14.
Wszystko to, oczywiście, bardzo trudno wytłumaczyć, jeśli używa się pojęć
klasycznej
teorii barw — przekonania Newtona, że istnieje niezmienny związek między
długością fali
świetlnej i kolorem, że przekaz informacji o długości fali z siatkówki do
mózgu następuje
wprost „z komórki do komórki", a potem ta informacja jest bezpośrednio
przetwarzana na
kolor. Taki prosty proces — neurologiczna analogia do rozszczepiania
światła w pryzmacie i
składania go na nowo — z trudem przystaje do rzeczywistej złożoności
postrzegania
kolorów.
Ta niezgodność między klasyczną teorią barw i rzeczywistością uderzyła
Goethego
pod koniec XVIII wieku. Niezwykle świadomy takich zjawisk jak kolorowe
cienie i kolorowe
powidoki [przedłużo-
14 Zdaje się, że podobny fenomen opisuje Knut Nordby. W trakcie jego
pierwszego
roku nauki w szkole nauczycielka pokazała klasie wydrukowany alfabet, w
którym samogłoski
były czerwone, a spółgłoski czarne.
Nie widziałem między nimi żadnej różnicy i nie rozumiałem, o co
nauczycielce chodzi,
dopóki któregoś ranka późną jesienią nie zapalono światła.
Niespodziewanie zobaczyłem, że
niektóre z liter, a mianowicie AEIOUY oraz AAÓ nagle stały się
ciemnoszare, podczas gdy
pozostałe nadal były prawdziwie czarne. To doświadczenie nauczyło mnie,
że jeśli zmienia się
źródło światła, kolory mogą wyglądać inaczej, a ten sam kolor w różnych
rodzajach
oświetlenia odpowiada różnym odcieniom szarości.
37
ne odczuwanie bodźca wzrokowego — przyp. tłum.], wpływ bliskiego
sąsiedztwa i
oświetlenia na odbieranie kolorów, rozmaite rodzaje iluzji, czuł on, że
to właśnie one muszą
być podstawą teorii barw i za swoje credo obrał zdanie: „Optyczna iluzja
jest optyczną
prawdą!". Przede wszystkim skupiał się na sposobie, w jaki rzeczywiście
widzimy kolory i
światło, jak tworzymy światy i iluzje — w kolorze. Czuł, że tego nie
potrafi wytłumaczyć
fizyka newtonowska, ale jakieś jeszcze nie znane prawa rządzące pracą
mózgu. W rezultacie
mówił: „Iluzja wzrokowa jest neurologiczną prawdą".
Teoria barw Goethego, jego Farbenlehre (którą uważał za coś równoważnego
z całym
swoim dorobkiem poetyckim), została, ogólnie biorąc, odrzucona przez jemu
współczesnych
i pozostawała od tego czasu w pewnego rodzaju niebycie, uważana za
pseudonaukę, kaprys
wielkiego poety. Ale nauka zauważała czasem „anomalie", które Goethe
uważał za kwestie
najważniejsze, i np. Helmholtz przy wielu okazjach wygłaszał pełne
podziwu wykłady na temat
teorii Goethego — ostatni w 1892 roku. Helmholtz zdawał sobie doskonale
sprawę, że istnieje
„stałość koloru" — czyli sposób, w jaki zachowane są kolory obiektów, tak
że możemy je
kategoryzować i zawsze wiemy, na co patrzymy, pomimo dużych zmian w
długości fali
świetlnej, która na nie pada. Na przykład rzeczywiste długości fali
świetlnej odbijanej przez
jabłko mogą się bardzo różnić w zależności od oświetlenia, ale my wciąż
widzimy je jako
czerwone. To nie może być jedynie zwykłe przełożenie długości fali na
kolor. Helmholtz
uważał, że musi istnieć jakiś sposób „pomijania oświetlenia" — i rozumiał
to jako
„nieświadomą konkluzję" albo „osąd" (chociaż nie zaryzykował hipotezy,
gdzie taki osąd
mógłby się pojawiać). Stałość kolorów była dla niego specjalnym
przykładem, w jaki sposób
generalnie osiągamy stałość percepcji. Jak z chaosu bodźców zmysłowych
tworzymy stabilny
świat, który nie mógłby zaistnieć, gdyby nasze postrzeganie było jedynie
pasywnym odbiciem
nieprzewidywalnej i zmiennej rzeki, która zalewa nasze receptory.
Również Clerka Maxwella, wielkiego współczesnego Helmholtza, tajemnica
widzenia
barwnego fascynowała już od szkolnych lat.
38
Nadał on kształt pojęciom kolorów podstawowych i mieszania kolorów,
wynajdując
kolorowego bąka (gdy się go kręciło, jego kolory stapiały się ze sobą,
dając wrażenie, że staje
się szary) oraz graficzne przedstawienie z trzema osiami, trójkąt barw,
który pokazuje, jak
można stworzyć dowolny kolor, mieszając trzy kolory podstawowe. To
otworzyło drogę do
jego najbardziej spektakularnego pokazu w roku 1861; wykazał w nim, że
fotografia barwna
jest możliwa pomimo faktu, iż emulsje fotograficzne były czarne i białe.
Osiągnął to,
fotografując trzy razy kolorowy obiekt, przez czerwony, zielony i
fioletowy filtr.
Otrzymawszy trzy obrazy „oddzielnych barw", jak je nazwał, nałożył je na
siebie, rzucając na
ekran każdy z nich przez odpowiadający mu filtr (obraz otrzymany przez
czerwony filtr był
rzucany z użyciem czerwonego światła itd.). Nagle obraz rozkwitł pełną
gamą barw. Maxwell
zastanawiał się, czy właśnie w ten sposób mózg odbiera kolory — poprzez
dodawanie
obrazów oddzielnych barw albo ich neurologicznych odpowiedników, jak w
jego pokazie z
laterna magica 15.
Maxwell doskonale zdawał sobie sprawę z wady tego procesu dodawania —
fotografia
barwna nie zna sposobu „pomijania oświetlenia" i jej kolory zmieniają się
beznadziejnie razem
ze zmianą długości fali świetlnej.
W 1957 roku, dziewięćdziesiąt kilka lat po słynnym pokazie Maxwella,
Edwin Land —
nie tylko wynalazca tzw. kamery Landa i polaroidu, ale również genialny
eksperymentator i
teoretyk —
15 Maxwell w swoich demonstracjach z „dekompozycją" i „przywracaniem"
koloru
pokazał, że fotografia barwna jest możliwa. Początkowo używano ogromnych
..kolorowych
kamer", które dzieliły wpadający promień światła na trzy promienie i
przeprowadzały je przez
filtry kolorów podstawowych (taka kamera, odwrócona, służyła jako
projektor Maxwella).
Chociaż Ducos du Hauron wymyślił pełny proces wywoływania koloru w latach
sześćdziesiątych XIX wieku, to taki proces (autochrom) bracia Lumiere
wynaleźli dopiero w
1907 r. Użyli drobnych przezroczystych ziarenek zabarwionych na czerwono,
zielono i
fioletowo, które w połączeniu z emulsją fotograficzną posłużyły za coś w
rodzaju siatki
Maxwella, przez którą trzy obrazy oddzielnych barw, złączone, mogły być i
zdejmowane, i
oglądane. (Kolorowe aparaty fotograficzne, Lumierecolor, Dufaycolor,
Finlaycolor i inne
jeszcze rodzaje fotografii barwnej były wciąż w użyciu w latach
czterdziestych, kiedy będąc
chłopcem, zacząłem się interesować naturą koloru).
39
przeprowadził jeszcze bardziej zadziwiający fotograficzny pokaz percepcji
wzrokowej.
Inaczej niż Maxwell, wykonał tylko dwie czarno-białe fotografie (używając
aparatu
rozdzielającego promień świetlny, tak że można je było zrobić w tym samym
czasie, z jedne-
go punktu obserwacyjnego, przez ten sam obiektyw) i rzucił je na ekran
przez projektor z
podwójnym obiektywem. Do robienia zdjęć użył dwóch filtrów: jeden
przepuszczał dłuższe
fale świetlne (czerwony), drugi — fale krótsze (zielony). Pierwszy obraz
rzucił na ekran przez
czerwony filtr, a drugi z zastosowaniem zwykłego białego światła, nie
filtrowanego. Można by
przypuścić, że rezultatem powinien być po prostu obraz jednolicie
bladoróżowy, ale zamiast
tego wydarzyło się coś „niemożliwego". Fotografia przedstawiająca młodą
kobietę
natychmiast pojawiła się w pełnym kolorze — „jasne włosy, jasnoniebieskie
oczy, czerwony
płaszcz, niebiesko-zielony kołnierz i uderzająco naturalny wygląd ciała",
jak to później opisał
Land. Skąd się te kolory wzięły, jak zostały zrobione? Wydawało się, że
nie ma ich ani „w"
fotografiach, ani w oświetleniu. Te pokazy, oszałamiające swoją prostotą
i znaczeniem, były
barwnymi „iluzjami", tak jak je rozumiał Goethe, ale iluzjami, które
ukazywały neurologiczną
prawdę, że kolory nie istnieją „gdzieś tam", w świecie, tak po prostu,
ani nie są automatyczną
odpowiedzią na długość fali świetlnej (jak wynikało z klasycznej teorii),
ale raczej są tworzone
przez mózg.
Te eksperymenty początkowo jakby zawisły w próżni, jak jakieś anomalie.
Nie można
ich było wytłumaczyć, używając pojęć istniejącej teorii, ale nie wiodły
też prosto do jakiejś
nowej koncepcji. Co więcej, wydawało się możliwe, że wiedza obserwatora o
tym, jakie
kolory są odpowiednie, może wpływać na jego percepcję takiego obrazu. Tak
więc Land
zdecydował się na zamianę dobrze znanych obrazów pochodzących ze świata
wokół na
całkowicie abstrakcyjne, wielobarwne tablice z geometrycznymi polami, tak
by nasze ocze-
kiwania nie dawały żadnej wskazówki, jaki kolor powinniśmy widzieć. Te
abstrakcyjne tablice
trochę przypominały niektóre z obrazów Pieta Mondriana i Land nazwał je
„kolorowymi
mondrianami". Za pomocą mondrianów, które oświetlał trzema projektorami,
uży-
40
wając filtrów długich fal świetlnych (czerwień), średnich (zieleń) i
krótkich (niebieski),
Land potrafił udowodnić, że jeśli jakaś powierzchnia jest częścią
złożonego, wielobarwnego
obrazu, to nie ma prostej zależności między długością fali świetlnej
odbijanej przez
powierzchnię a jej kolorem odbieranym przez człowieka.
Co więcej, jeśli pojedynczą plamę koloru (np. taką, która jest zwykle
odbierana jako
zielona) wyizolujemy z otaczających ją barw, będzie się wydawała biała
albo jasnoszara, bez
względu na to, jaki był oświetlający ją promień świetlny. Tak więc Land
wykazał, że zielonej
plamy nie można uważać za rzeczywiście zieloną, bo częściowo obdarza ją
zielonością jej
sąsiedztwo z innymi częściami mondriana.
Podczas gdy dla Newtona, według klasycznej teorii, kolor był czymś
lokalnym i
absolutnym, wynikającym z długości fali światła odbijanego przez każdy
punkt, Land
pokazał, że jego oznaczenie nie jest ani lokalne, ani absolutne, ale
zależy od oglądu, zbadania
całej sceny i porównania długości fal odbitych od każdego jej punktu z
długością fal
odbijanych przez jej otoczenie. Do stworzenia globalnej syntezy, „osądu"
Helmholtza,
potrzebne jest nieustające porównywanie każdej części pola widzenia z jej
otoczeniem. Land
czuł, że te obliczenia czy korelacje przebiegają według stałych,
formalnych reguł. I potrafił
przewidzieć, jakie kolory będą postrzegane przez obserwatora w różnych
warunkach.
Wynalazł do tego „kostkę barwną", algorytm, a w efekcie model pokazujący,
w jaki sposób
mózg porównuje, przy różnych długościach fali światła, jaskrawość
wszystkich części
złożonej, wielobarwnej powierzchni. Podczas gdy teoria barw Maxwella i
trójkąt kolorów
były oparte na koncepcji addytywnego mieszania barw, model Landa opiera
się na koncepcji
porównywania. Wysunął on twierdzenie, że w rzeczywistości istnieją dwa
rodzaje
porównywania. Pierwszy dotyczy współczynnika odbicia wszystkich części
obrazu w ramach
pewnej grupy długości fal świetlnych, czyli zakresu (według Landa —
„zapisu jasności" dla
tego zakresu). Drugi rodzaj to porównywanie trzech oddzielnych zapisów
jasności dla trzech
zakresów fal (w przybliżeniu odpowiadających długościom czerwieni,
zieleni i koloru niebie-
41
skiego). To drugie porównywanie generuje barwy. Sam Land dokładał
wszelkich starań, by
unikać wskazywania jakiejś określonej części mózgu, która odpowiadałaby
za te operacje, i
ostrożnie nazwał swoją teorię widzenia barwnego teorią ,,Retinex", dając
do zrozumienia, że
musi istnieć wiele miejsc interakcji między siatkówką a korą mózgową.
Land do pytania o to, w jaki sposób widzimy kolory, podchodził na
poziomie
psychofizycznym, prosząc poszczególnych osobników, by powiedzieli, jak
postrzegają
złożone, wielobarwne mozaiki w zmiennym oświetleniu. Natomiast Semir
Zeki, pracujący w
Londynie, rozpatrywał ten problem na poziomie fizjologicznym — umieszczał
pod narkozą
mikroelektrody w korze wzrokowej małp i mierzył potencjały powstające w
neuronach
podczas pobudzania barwami. We wczesnych latach siedemdziesiątych dokonał
on prze-
łomowego odkrycia i wskazał małą grupę komórek po obu stronach mózgu, w
przedprążkowej korze mózgowej małp (miejsca nazwane V4), które, jak się
wydawało,
specjalizują się w odpowiadaniu na barwy (Zeki nazwał je „komórkami
kodującymi kolor")16
. Tak więc dziewięćdziesiąt lat po tym, jak Wilbrand i Verrey wysunęli
hipotezę
16 Odnalazł on również komórki, w sąsiednim rejonie mózgu, które zdają,
się
odpowiadać jedynie na ruch. Znakomity opis i analizę przypadku czystej
„ślepoty na ruch" —
akinetopsji — dali w 1983 r. Zihl, Von Cramon i Mai. Oto opis problemów
pacjentki:
Zaburzenia wzroku, na które skarżyła się pacjentka, polegały na utracie
widzenia ruchu
we wszystkich trzech wymiarach. Miała np. trudności podczas wlewania
herbaty lub kawy do
filiżanki, ponieważ płyn wydawał się jej zastygły jak lodowiec. W dodatku
nie potrafiła
przestać nalewać w odpowiednim momencie, nie widziała bowiem ruchu w
filiżance (albo
garnku), kiedy ilość płynu rosła. Poza tym skarżyła się, że trudno jest
jej uczestniczyć w
rozmowie, gdyż nie widzi ruchów twarzy, a zwłaszcza ust mówiącego. Czuła
się bardzo
nieswojo i niedobrze w pomieszczeniu, gdzie chodziło więcej niż dwoje
ludzi, i zwykle
natychmiast stamtąd wychodziła, ponieważ „ludzie nagle znajdowali się to
tu, to tam, ale nie
widziałam, by się przesuwali". W jeszcze większym stopniu doświadczała
tego na
zatłoczonych ulicach czy placach, których w związku z tym unikała, jak
tylko mogła. Nie
potrafiła przejść przez ulicę, ponieważ nie umiała ocenić, jak szybko
porusza się samochód,
ale sam samochód rozpoznawała bez trudu. „Kiedy patrzę na samochód
pierwszy raz, wydaje
mi się, że jest on bardzo daleko. Ale potem, kiedy chcę przejść przez
jezdnię, nagle okazuje
się, że jest bardzo blisko". Stopniowo nauczyła się „oceniać", w jakiej
odległości znajdują się
pojazdy, na podstawie coraz głośniejszego dźwięku.
42
o istnieniu specyficznego ośrodka koloru w mózgu, Zeki mógł wreszcie
udowodnić, że
taki ośrodek istnieje.
Pięćdziesiąt lat wcześniej znany neurolog, Gordon Holmes, zbadawszy
dwieście
przypadków kłopotów z widzeniem spowodowanych raną postrzałową wzrokowej
kory
mózgowej, nie znalazł ani jednego przypadku ślepoty na barwy. Posunął się
do tego, że
zaprzeczał, iż mózgowa ślepota na barwy może wystąpić. Siła tego
zaprzeczenia,
pochodzącego od tak wielkiego autorytetu, odegrała główną rolę w
wygaśnięciu wszelkiego
zainteresowania klinicystów tym problemem 17 . Błyskotliwy i nie dający
się podważyć
pokaz Zekiego wprawił w osłupienie świat neurologów, na nowo kierując ich
uwagę na temat,
który przez tyle lat odrzucali. Po jego artykule z 1973 roku w
literaturze medycznej zaczęły się
pojawiać nowe opisy przypadków ślepoty na barwy u ludzi, a przypadki te
mogły być teraz
badane za pomocą nowych obrazowych technik (CAT, MRI, PET, SQUID itp.),
wcześniej
niedostępnych neurologom. Po raz pierwszy stało się możliwe zobrazowanie
na żywo, które
obszary mózgu mogą być potrzebne do percepcji kolorów. Chociaż wielu z
opisanych
pacjentów miało również inne problemy (cięcia pola widzenia, agnozja
wzrokowa, aleksja
itd.), decydujące uszkodzenia zdawały się znajdować w korze przyśrodkowej
asocjacyjnej, w
obszarach odpowiadających V4 u małp 18. W latach sześćdziesiątych
wykazano, że w
pierwotnej korze wzrokowej małp (w obszarze nazwanym V5) istnieją
komórki, które reagują
specyficznie na długość fali, nie reagują natomiast na kolor. Wówczas, we
wczesnych latach
siedemdziesiątych, Zeki wykazał, że w obszarze V4 są inne komórki, które
reagują na kolor,
ale nie na długość fali (jednak te komórki V4 otrzymują impulsy z komórek
Vi, skupiane przez
pośrednią strukturę — Va). Tak więc każda komórka obszaru V4
17 Damasio dokładnie opisał negatywny wpływ Holmesa, a także wskazał na
fakt, że
wszystkie przypadki Holmesa miały uszkodzenie strony grzbietowej płata
potylicznego,
podczas gdy ośrodek ślepoty na barwy leży w dolnej części tego płata.
18 Szczególnie ważne były prace Antonia i Hanny Damasio i ich
współpracowników z
University of Iowa, ze względu na dokładność w badaniu percepcji i
zastosowanie
doskonałych metod neuroobrazowania.
43
otrzymywała informację dotyczącą dużej części pola widzenia. Wydawało
się, że dwa etapy,
których istnienie postulował Land w swojej teorii, mają teraz anatomiczne
i fizjologiczne
podstawy: zapisy świecenia dla każdego pasma są rejestrowane przez
komórki obszaru Vi
wrażliwe na długość fali, ale dla wy wołania barwy porównywane czy
korelowane ze sobą w
komórkach kodujących kolor obszaru V4. Wydawało się, że każda z nich w
rzeczy samej
działa jak korelator Landa albo „sędzia" Helmholtza.
Prawdopodobnie widzenie kolorów — podobnie jak inne procesy wczesnego
widzenia, czyli percepcja ruchu, głębi i kształtu — nie wymaga
wcześniejszej wiedzy, nie jest
zdeterminowane uczeniem się czy doświadczaniem, ale jest, jak mówią
neurolodzy, procesem
,,bottom-up". Okazało się nawet, że można wywoływać kolor
eksperymentalnie przez
magnetyczne pobudzanie obszaru V4, które doprowadza do „widzenia"
barwnych obwódek i
aureol — tzw. chromatofenów 19. Jednak widzenie barw w realnym życiu jest
integralną
częścią naszego całościowego doświadczenia, łączy się z naszymi
kategoriami i wartościami,
staje się dla każdego z nas częścią naszego świata, nas samych. Obszar V4
może być
ostatecznym generatorem koloru, ale wysyła on również sygnały, kontaktuje
się z setką innych
systemów w umyśle-mózgu, i być może jest przez nie modulowany. Integracja
następuje na
wyższych poziomach, gdzie kolor stapia się
19 Takie chromatofeny mogą powstawać spontanicznie w migrenach z
zaburzeniami
wzroku. Pan I. czasem widy wał je w czasie migren przed wypadkiem.
Ciekawe, czego
doświadczałby pan I., gdyby stymulowano u niego obszary V4 — ale
magnetyczna
stymulacja ograniczonych obszarów mózgu nie była w tym czasie technicznie
możliwa.
Ciekawe jest również, czy teraz, kiedy taka stymulacja jest już możliwa,
można wypróbować
ją u ludzi z wrodzoną (siatkówkową) ślepotą na barwy (wiele takich osób
wyrażało
zainteresowanie tego typu eksperymentem). Możliwe — nie znam żadnych
studiów na ten
temat — że pod nieobecność jakiegokolwiek przekazu z czopków siatkówki V4
się u nich nie
wykształciło. Jednak jeśli V4 jest obecne jako funkcjonalna (chociaż
nigdy nie funkcjonująca)
jednostka pomimo braku czopków, jego stymulacja może wywołać zdumiewający
fenomen
— wybuch bezprzykładnego, całkowicie nieznanego wrażenia w mózgu-umyśle,
który nigdy
nie doświadczał i nie kategoryzował takiego doznania. Hume zastanawiał
się, czy człowiek
mógłby wyobrazić sobie albo w ogóle odbierać kolor, którego nigdy
przedtem nie widział.
Być może na to pytanie, wysunięte w 1738 r., znajdziemy teraz odpowiedź.
44
wspomnieniami, oczekiwaniami, skojarzeniami i pragnieniami, i tworzy dla
każdego z
nas świat bogaty w rezonanse i znaczenia 20.
U pana I. stwierdzono dość czysty przypadek mózgowej ślepoty na barwy
(właściwie
nie zakłócony dodatkowymi defektami percepcji kształtu, ruchu czy głębi),
ale ponadto był
on również bardzo inteligentnym i kompetentnym świadkiem, który świetnie
potrafił rysować i
zdawać relację z tego, co widzi. Właściwie kiedy spotkaliśmy się pierwszy
raz i on opisywał
nam, jak obiekty i powierzchnie zmieniają się wraz ze zmianą oświetlenia,
to — można
powiedzieć _ opisywał świat za pomocą długości fali, a nie kolorów. To
doświadczenie było
tak niepodobne do niczego, tak dziwne, tak nienormalne, że nie potrafił
znaleźć żadnych
paraleli, żadnych metafor, farb czy słów, by je przedstawić.
Zadzwoniłem do profesora Zekiego, by opowiedzieć mu o tym wyjątkowym
pacjencie.
Opowieść niezwykle zaintrygowała profesora; zaciekawiło go zwłaszcza, jak
pan I. mógłby
odebrać test z mondrianami, które Land i on sam pokazywali ludziom z
normalnym wzrokiem
i zwierzętom. Natychmiast zapowiedział swój przylot do Nowego Jorku, by
przyłączyć się do
nas — Boba Wassermana, mojego kolegi oftalmologa, Ralpha Siegela,
neurofizjologa, i mnie
— w celu wspólnego pełnego zbadania Jonathana I. Po raz pierwszy zbadano
w taki sposób
pacjenta ze ślepotą na barwy.
Użyliśmy bardzo złożonego, bogatego mondriana, oświetlanego albo światłem
białym,
albo przepuszczanym przez filtry wąskich zakresów, dające światło
czerwone (fale długie),
zielone (fale średnich długości) i niebieskie (fale krótkie). Natężenie
oświetlającego promienia
było w każdym przypadku takie samo.
20 Wpływ oczekiwania i nastawienia mentalnego na percepcję koloru widać
wyraźnie u
daltonistów (osób z częściową ślepotą na barwę zieloną i czerwoną). Tacy
ludzie mogą np.
nie widzieć czerwonych jagód ostrokrzewu na tle ciemnozielonych liści
albo delikatnego
łososiowego różu wschodu słońca — dopóki im się tego nie pokaże. „Musimy
wzmacniać
intelektem, wiedzą, oczekiwaniami i uwagą nasze ubogie, ułomne czopki
siatkówki — mówi
znajomy daltonista — by »widziały« kolory, na które normalnie jesteśmy
»ślepi«".
45
Pan I. potrafił rozpoznać większość kształtów geometrycznych, ale tylko w
różnych
odcieniach szarości, i natychmiast szeregował je na czarno-białej skali,
przypisując im
wartości od jednego do czterech, chociaż nie widział granic miedzy
pewnymi kolorami (np.
między czerwonym i zielonym, które w białym świetle wydawały mu się
czarne). Razem z
szybką, losową zmianą filtrów dramatycznie zmieniały się odcienie
wszystkich pól mondriana.
Niektóre odcienie, przedtem nierozpoznawalne, teraz były całkiem inne, a
wszystkie (oprócz
prawdziwej czerni), zmieniały się albo bardzo, albo tylko nieznacznie
wraz z długością fali
świetlnej. Tak więc pan L zielony obszar w świetle średnich długości
widział jako biały, ale w
świetle białym lub długim (czerwonym) —jako czarny.
Wszystkie odpowiedzi pana I. były logiczne i natychmiastowe. (Normalnie
widzący
człowiek tylko z wielkim trudem, jeśli w ogóle byłoby to możliwe, mógłby
dokonywać tych
błyskawicznych i niezmiennie „prawidłowych" ocen, nawet jeśli miałby
doskonałą pamięć i
dogłębną wiedzę na temat najnowszej teorii barw). Stało się oczywiste, że
pan I. potrafi ł
rozróżniać długości fali świetlnej, ale nie potrafił pójść dalej i
przełożyć rozróżnionych
długości na kolor. Nie mógł wytworzyć mózgowych czy mentalnych
konstrukcji koloru.
To odkrycie nic tylko rozjaśniło naturę problemu, ale również posłużyło
do
dokładnego określenia miejsca uszkodzenia. Pierwotna kora wzrokowa pana
I. była
zasadniczo nienaruszona; to na korze wtórnej (szczególnie na obszarze Y4
lub jego
połączeniach) skupiła się właściwie cała siła uszkodzenia. Ten obszar
jest bardzo mały, nawet
u człowieka. A jednak cała percepcja kolorów, cała nasza zdolność do
wyobrażania ich sobie
i pamiętania, poczucie życia w świecie barw zależą w decydujący sposób od
jego
integralności. Nieszczęście zniszczyło ten obszar wielkości fasolki w
mózgu pana I. — a to
zmieniło całe jego życie, jego świat.
Testy z użyciem mondrianów wykazały uszkodzenie w tym obszarze.
Zastanawialiśmy
się teraz, czy możemy je zobaczyć za pomocą skanowania mózgu. Ale wy niki
tomografii
CAT i rezonansu magnetycznego MRI były w normie. Mogło to być spowodowane
46
tym, że techniki skanowania w tym czasie nie miały rozdzielczości, która
pozwalała
zobaczyć niewielkie uszkodzenie V4. Istniała też możliwość, że doznane
obrażenie było tylko
metaboliczne, nie strukturalne Możliwe także, że uszkodzeniu uległ nie
sam obszar V4, ale
truktury (tzw. plamki w obszarze Vi albo paski w V2), które do niego
wiodą 21 .
Te niewielkie struktury, owe „plamki" i „paski" —jak podkreślali i Zeki,
i Francis Crick
— są bardzo aktywne metabolicznie i mogą być wyjątkowo nieodporne na
chwilowe nawet
zmniejszenie dopływu tlenu. Crick (z którym szczegółowo omawiałem ten
przypadek)
zastanawiał się zwłaszcza, czy pan I. nie doznał zatrucia tlenkiem węgla,
o którym wiadomo,
że może wywołać zmiany w widzeniu barw w wyniku niedotlenienia krwi
płynącej przez
ośrodek wzroku. Crick przypuszczał, że pan L mógł ulec zatruciu tlenkiem
węgla
przedostającym się przez nieszczelny układ wydechowy w samochodzie — co
być może
spowodowane było wypadkiem, a nawet mogło być jego przyczyną 22.
Ale wszystkie te rozważania były w pewnym sensie akademickie. Po trzech
miesiącach
pan I. wciąż pozostawał całkowicie ślepy na kolory, cierpiał też na
uporczywe kłopoty z
widzeniem kontra-
21 Złe funkcjonowanie V4 można zobaczyć dzięki zastosowaniu nowszej
techniki,
tomografii komputerowej PET (która obrazuje aktywność metaboliczną
różnych obszarów
mózgu), nawet jeśli skanowanie rezonansem magnetycznym albo CAT nie
pokazuje
uszkodzeń anatomicznych. Niestety, w tamtym czasie nie było to możliwe.
22 Pan I., który lubił chodzić do klubów sportowych i barów,
przeprowadził tam na
ten temat niewielkie badania i powiedział nam, że rozmawiał z wieloma
bokserami, którzy
cierpieli na przejściową, a czasem utrzymującą się dłużej utratę widzenia
kolorów po
otrzymaniu uderzenia w głowę. Częściowa lub całkowita utrata widzenia
barw („zszarzenie"),
także czasowa, jest charakterystyczna dla omdlenia lub szoku, w których
następuje
zmniejszenie dopływu krwi do tylnych części mózgu, zwłaszcza do ośrodka
wzroku.
Szarzenie występuje również w atakach niedokrwienia przejściowego,
spowodowanych
niewydolnością tętniczą — Zeki wysunął hipotezę, że dotyka to komórek
reagujących
selektywnie na określone długości fal świetlnych w plamkach V i i
cienkich pasków w V2.
Przejściowe zmiany widzenia barwnego — do dziwacznej chwiejności i
transformacji
kolorów (wadliwe widzenie barw) włącznie — mogą też wystąpić w migrenach
wzrokowych i
padaczkach, są także dobrze znane zażywającym meskalinę i inne narkotyki.
Mogą być
wprawiającym w niepokój objawem ubocznym towarzyszącym przyjmowaniu
ibuprofenu.
47
stu 23. Nie potrafiliśmy powiedzieć, czy nastąpi u niego poprawa — w
niektórych
przypadkach nabytej mózgowej ślepoty na barwy z czasem następuje poprawa,
w innych nie.
Wciąż nie wiedzieliśmy, co uszkodziło mózg pana L, czy była to trucizna,
np. tlenek węgla,
czy uderzenie spowodowane wypadkiem, czy może niedostateczne ukrwienie
ośrodka
wzroku. Istniała możliwość, że jeśli powodem był wylew, to mogą wystąpić
dalsze podobne
wylewy. Rokowanie musiało pozostać niepewne, chociaż sytuacja pana I.
wydawała się
wówczas dość stabilna.
Mogliśmy jednak zaoferować mu pewną niewielką pomoc praktyczną. Widział
on
wciąż granice między polami mondriana najwyraźniej, gdy oświetlało się je
światłem średnich
długości. Doktor Zeki zaproponował więc, byśmy dali mu zielone okulary
przeciwsłoneczne,
przepuszczające tylko ten zakres fal, w którym widzi on najwyraźniej.
Okulary zostały
zrobione na specjalne zamówienie i pan I. zaczął je nosić, zwłaszcza w
jaskrawym świetle
słonecznym. Był nimi zachwycony, bo chociaż nie wróciły mu widzenia barw,
to jednak
bardzo poprawiły widzenie kontrastu oraz percepcję kształtów i granic.
Teraz mógł nawet
oglądać z żoną kolorową telewizję. (Ciemnozielone okulary właściwie
zmieniały mu kolorowy
obraz na monochromatyczny — chociaż, kiedy oglądał telewizję sam, i tak
wolał swój stary
czarno-biały odbiornik).
Po wypadku poczucie straty przygniotło Jonathana I., jak każdego, kto
straciłby
widzenie kolorów, zmysł, który przewija się w ca-
23 Gdy słuchało się opisów pana I. dotyczących codziennego życia, nigdy
nie było
jasne, czy miał on niewielkie zaburzenia widzenia kształtów czy nie. Ale,
co ciekawe, kiedy
poddawaliśmy go badaniom za pomocą mondrianów, granice między
prostokątami zanikały
pod wpływem długiego skupiania na nich wzroku, chociaż szybko powracały,
kiedy
poruszało się tablicą. W początkowym procesie widzenia poza plamkami
ważne są jeszcze
dwa inne systemy: system M, który związany jest szczególnie z percepcją
ruchu i głębi, ale nie
koloru, oraz system P-międzyplamkowy, który prawdopodobnie zajmuje się
percepcją
kształtów wysokiej rozdzielczości. Zeki uważał, że zanikanie granic
spowodowane długim
wpatrywaniem się sugeruje defekt w systemie P, a ich szybkie powracanie
wraz z ruchem —
„zdrowy i aktywny system M".
48
naszym doświadczeniu wzrokowym, więc jest czymś centralni dla naszej
wyobraźni i
pamięci, dla wiedzy o świecie, dla kultury i sztuki. O tym poczuciu
straty w związku ze
światem przyrody wspominano w każdym takim przypadku. Dla
dziewiętnastowiecznego
lekarza zrzuconego przez konia kwiaty „straciły większość swego piękna",
a gdy wszedł on
do ogrodu, nagle odartego z kolorów, niemal wpadł w szok. U pana I. to
poczucie straty i
szok były podwójne i potrójne, ponieważ utracił nie tylko piękno świata
natury i świata ludzi,
a także nieskończonej liczby obiektów, których kolory są częścią
codziennego życia; stracił
również świat sztuki, jak to odczuwał — świat, który przez pięćdziesiąt
lat czy więcej
absorbował jego niezwykły wizualny i chromatyczny talent i wrażliwość.
Pierwsze tygodnie
jego ślepoty na barwy były więc tygodniami niemal samobójczej depresji
24.
Oprócz tego poczucia straty Jonathan I. początkowo miał wrażenie, że ten
zmieniony
świat jest nienormalny i wstrętny. Doświadcza
24 Tego poczucia straty nie doświadczają oczywiście ci, którzy rodzą się
całkowicie
ślepi na kolory. Mówi o tym w swoim przysłanym niedawno liście czarująca
i inteligentna
kobieta, Frances Futterman, od urodzenia całkowicie ślepa na barwy.
Przeciwstawia swoją
sytuację położeniu Jonathana I.:
Uderzyło mnie, jak różne musi to być przeżycie, w porównaniu z moimi
przeżyciami
—ja nigdy nie widziałam kolorów, tak więc nigdy ich nie utraciłam i nigdy
nie odczuwałam
depresji z powodu mego bezbarwnego świata... Sposób, w jaki widzę, sam w
sobie nie rodzi
depresji. Prawdę mówiąc, często poraża mnie piękno natury... Ludzie
mówią, że muszę
widzieć w odcieniach szarości albo na „czar-no-biało", ale ja tak nie
uważam. Słowo „szary"
nie znaczy dla mnie więcej niż słowo „różowy" czy „niebieski" — naprawdę,
znaczy mniej,
ponieważ stworzyłam sobie wewnętrzne wyobrażenia dla słów oznaczających
kolory, jak
różowy czy niebieski, ale przez całe życie nie potrafię pojąć szarego.
Chociaż doświadczenie
pani Futterman jest z pewnością odmienne od doświadczenia pana I., oboje
zwracają uwagę
na bezsensowność słowa „szary", słowa, które dla ślepego na kolory już
nic nie wyraża, tak
jak „ciemność" nie znaczy nic dla niewidomego czy „cisza" dla głuchego.
Pani Futterman
wypowiada się o pięknie swego świata, do czego również doszedł pan I.
„Mogłabym się
również założyć — mówi — że gdyby razem z normalnie widzącymi poddano nas
testom, co
widzimy przy skąpym oświetleniu, to z pewnością widzielibyśmy więcej
odcieni szarości.
Biało-czarne fotografie są dla mnie takie sztywne. Świat, który widzę,
jest o wiele bogatszy i
bardziej różnorodny niż czarno-białe zdjęcia czy ekran telewizora... Moje
widzenie jest o wiele
bogatsze, niż ludzie z normalnym wzrokiem mogą sobie wyobrazić".
49
tego zazwyczaj większość ludzi w jego położeniu: lekarz ze wstrząsem
mózgu,
zrzucony przez konia, uważał swoje widzenie za „wypaczone"; jedna z
pacjentek Damasia
mówiła o swoim szarym świecie, że jest „brudny". Należałoby zapytać,
dlaczego wszyscy
cierpiący na mózgową ślepotę na barwy wyrażają się w ten sposób —
dlaczego ich doznanie
wydaje się takie nienormalne? Pan I. widział czopkami siatkówki, widział
komórkami obszaru
Vi, reagującymi na długości fal świetlnych, ale nie potrafił użyć
mechanizmów wyższego
rzędu, wytwarzających kolor mechanizmów V4. My nie potrafimy wyobrazić
sobie sygnałów
wychodzących z V|, ponieważ nigdy ich jako takich nie doświadczamy, są
one natychmiast
wysyłane na wyższy poziom i tam opracowywane, by uzyskać percepcję barw.
Tak więc
surowy produkt wychodzący z Vi nigdy nie pojawia się w naszej
świadomości. Pojawiał się
jednak w świadomości pana I. — uszkodzenie jego mózgu schwytało go w
pułapkę dziwnego
pośredniego stanu, niesamowitego świata Vi, świata nienormalnych i, by
tak rzec,
prechromatycznych wrażeń, których nie można kategoryzować jako barwnych
lub
bezbarwnych 25.
Pan I., ze swoją zwiększoną wizualną i estetyczną wrażliwością, uznał te
zmiany za
szczególnie trudne do zniesienia. Zbyt mało wiemy o tym, z czego wynika
wpływ kolorów i
właściwie całego widzenia na nasze emocje i poczucie estetyki — jest to
sprawa
indywidualnych doświadczeń i upodobań 26.
25 Zeki pokazał ostatnio, że możemy czegoś podobnego doświadczyć,
używając
hamującej magnetycznej stymulacji obszaru V4, która powoduje czasową
ślepotę na barwy.
26 Zbyt mato wiemy również na temat interakcji trzech głównych systemów
widzenia
pierwotnego — systemu M, międzyplamkowego i plamkowego. Jednak Crick
zastanawiał się,
czy odczucie czegoś nienormalnego, „ołowianego" w widzeniu, na które
skarżył się pan I.,
nie jest częściowo spowodowane niemoderowanym działaniem zachowanego
systemu M,
który, jak podkreśla Crick „widzi bardzo mało odcieni szarości, [tak
więc] jego biały może
odpowiadać temu, co [dla normalnych ludzi] jest brudnobiałe". Ta uwaga
jest wspomagana
faktem, że ludzie z wrodzoną ślepotą na barwy, u których wyższe systemy
wzrokowe nie są
uszkodzone, nie mają takich percepcyjnych anomalii. I tak Knut Nordby
pisze: „Nigdy nie
doświadczyłem »brudnych«, »nieczystych«, splamionych, czy »wyblakłych«
kolorów, jak
opisywał je artysta, Jonathan I.".
50
Percepcja koloru była zasadniczą częścią nie tylko zmysłu wzroku pana L,
ale również
jego zmysłu estetycznego, jego wrażliwości, twórczej tożsamości,
podstawowym składnikiem
sposobu, w jaki konstruował swój świat. A teraz kolor zniknął — nie tylko
z percepcji, ale
również z wyobraźni i pamięci. Oddźwięk tego był bardzo głęboki.
Początkowo pan I. był
intensywnie, wściekle świadomy tego, co utracił (chociaż „świadomy",
można powiedzieć,
jak ktoś, kto stracił pamięć). Potrafił wpatrywać się z furią w
pomarańczę, próbując zmusić
ją, by odzyskała swój prawdziwy kolor. Godzinami siedział przed swoim
ciemnoszarym (dla
jego oczu) trawnikiem, starając się zobaczyć, wyobrazić, przypomnieć go
sobie jako zielony.
Stwierdził, że znalazł się w świecie nie tylko zubożonym, ale obcym,
bezładnym, niemal
koszmarnym. Wyraził to wkrótce po wypadku, lepiej niż za pomocą słów, w
swoich
wczesnych, pełnych rozpaczy obrazach.
Potem, kiedy ujrzał i namalował „apokaliptyczny" wschód słońca, pojawił
się pierwszy
sygnał, że nadchodzi zmiana. Poczuł impuls do konstruowania świata na
nowo, do
konstruowania na nowo swojej wrażliwości i tożsamości. Pewne rzeczy robił
świadomie i
celowo, np. ponowne uczenie oczu (i rąk) działania, jak wtedy gdy stawał
się artystą. Jednak
większość odbywała się gdzieś niżej, na poziomie procesów
neurologicznych, do których
świadomość i kontrola nie mają bezpośredniego dostępu. W tym sensie to,
co się z nim stało,
zaczęło go określać na nowo — określać fizjologicznie, psychologicznie,
estetycznie — a
wraz z tym przyszło przeobrażenie wartości, tak że całkowita obcość,
inność jego świata Vi,
która początkowo była taka koszmarna i przerażająca, teraz stawała się
fascynująca i piękna.
Tuż po swoim wypadku, a potem jeszcze przez rok albo dłużej Jonathan I.
upierał się,
że wciąż „zna" kolory, wie, co jest właściwe, odpowiednie, piękne, mimo
że już nie potrafił
ich sobie wyobrazić. Ale potem nie był już taki pewny, tak jakby bez
pomocy rzeczywistych
przeżyć czy obrazów jego skojarzenia barwne zaczęły zanikać. Być może
taka utrata pamięci
—jednocześnie fizjologiczna i psychologiczna, strategiczna i strukturalna
— musi nastąpić w
pewnej mierze wcześniej lub później u każdego, kto już nie potrafi
doświad-
51
czać czy wyobrażać sobie, albo w jakiejkolwiek formie tworzyć jakiegoś
sposobu percepcji.
(Tak jak nie jest konieczne, by pierwotne uszkodzenie było korowe; może
ono wystąpić, po
miesiącach czy latach, nawet u tych, którzy są niewidomi obwodowo czy
siatkówkowe) 27.
Coraz mniej niepokoił się utratą kolorów, a właściwie przestał
interesować się tym
tematem, choć na początku było to przecież jego obsesją. Mówił teraz, że
wziął „rozwód" z
kolorami. Wciąż potrafił o nich potoczyście opowiadać, ale w jego słowach
wyczuwało się
pewną pustkę, tak jakby czerpał tylko z przeszłych doświadczeń, a koloru
już nie rozumiał.
Nordby pisze:
Chociaż posiadłem głęboką teoretyczną wiedzę na temat fizyki barw i
fizjologii
mechanizmów rządzących receptorami barw, nic nie może mi pomóc w
zrozumieniu
prawdziwej natury kolorów 28 .
To, co odczuwał Nordby, zaczął teraz odczuwać również Jonathan I. W
pewien
sposób przypominał osobę ślepą na kolory od urodzenia, mimo że żył w
świecie barw przez
pierwsze sześćdziesiąt pięć lat swego życia.
27 J.D. Mollon i współpracownicy opisują przypadek młodego policjanta,
który po
poważnej chorobie z wysoką gorączką (prawdopodobnie po zapaleniu opon
mózgowych)
cierpiał na ślepotę na barwy, niedowidzenie połowicze i częściową agnozję
i amnezję. Pięć lat
po chorobie, pisze Mollon, „potrafił podać (prawdopodobnie za pomocą
pamięci werbalnej)
kolory takich rzeczy, jak trawa, światła na skrzyżowaniu czy flaga, ale
mylił się, wymieniając
kolory innych pospolitych przedmiotów (np. banan, skrzynka pocztowa)".
Tak więc okazało
się, że po 5 latach całkowitej ślepoty na barwy zapomniał kolory nawet
najbardziej znanych
przedmiotów. Pisano o takich skutkach również w przypadku zwykłej ślepoty
siatkówkowej,
w której po kilku latach może wystąpić szeroka utrata wszelkich wspomnień
wizualnych, w
tym także dotyczących kolorów.
28 „Bardzo inteligentna niewidoma osoba — pisze Schopenhauer —
potrafiłaby, być
może, [stworzyć] teorię barw na podstawie dokładnych twierdzeń, jakie na
ich temat
usłyszała". Podobnie Diderot, mówiąc o Nicholasie Saundersonie, słynnym
niewidomym
wykładowcy optyki w Oksfordzie na początku XVIII wieku, czuje, że posiada
on głęboką
wiedzę teoretyczną i pojęcie przestrzeni, chociaż nigdy jej bezpośrednio
nie postrzega.
52
Jednocześnie zapominając o kolorach i odwracając się od nich, porzucając
chromatyczne nastawienia, przyzwyczajenia i strategie dotychczasowego
życia, pan I. w
drugim roku po wypadku stwierdził, że najlepiej widzi w przyćmionym
świetle albo o zmroku,
a nie \v pełnym blasku słońca. Bardzo jaskrawe światło zazwyczaj
oślepiało go na jakiś czas
— jeszcze jeden znak, że jego systemy wzrokowe uległy uszkodzeniu —
natomiast noc i
nocne życie, jak się przekonał, były dla niego szczególnie odpowiednie,
ponieważ zdawało
się, że są „zaprojektowane — jak kiedyś powiedział — w czerni i bieli".
Zaczął się stawać „człowiekiem nocy", jak sam to określał, i polubił
odkrywanie innych
miast, innych miejsc, ale tylko w nocy. Jeździł, na chybił trafił, do
Bostonu albo Baltimore,
czy małych wsi i miasteczek, przybywał tam o zmroku, a potem wędrował
ulicami przez pół
nocy, czasem rozmawiając z przygodnie spotkanymi ludźmi, czasem wstępując
do małych
knajpek.
— W nocy w knajpkach wszystko się zmienia, przynajmniej jeśli mają okna.
Ciemność
wchodzi do środka, i nie pomoże na to największa nawet ilość światła.
Zmieniają się w nocne
miejsca. Bardzo lubię tę porę — mówił pan I. — Powoli staję się
człowiekiem nocy. To inny
świat—jest mnóstwo przestrzeni, nie jesteś otoczony przez ulice, ludzi...
To cały nowy
kosmos.
Kiedy pan I. nie podróżował, wstawał coraz wcześniej, żeby pracować w
nocy,
rozkoszować się nocą. Czuł, że w nocnym świecie (jak go nazywał) jest
kimś równym
„normalnym" ludziom albo od nich lepszym.
— Czuję się lepiej, bo wtedy wiem, że nie jestem jakimś cudakiem.. . i
wykształcił mi
się bardzo ostry wzrok na widzenie w nocy. To zdumiewające, co wtedy
widzę. Potrafię
przeczytać tablice rejestracyjne z odległości czterech przecznic. Wy nie
widzielibyście ich z
odległości jednej przecznicy 29.
29 Ze swoją odrazą do koloru i jaskrawego światła, zamiłowaniem do zmroku
i nocy,
doskonale widzący w ciemności pan I. przypomina Kaspara Hausera, chłopca
trzymanego
przez 15 lat w słabo oświetlonej piwnicy, opisanego przez Anselma von
Feuerbachaw 1832 r.:
Co do jego wzroku, to z szacunkiem dla niego, nie istniał dlań zmrok,
noc, czy
ciemność... W nocy chodził wszędzie z największą łatwością; a w ciemnych
miejscach
zawsze odmawiał, gdy proponowano mu światło. Częstokroć spozierał ze
zdziwieniem albo
śmiał się z osób, które w ciemności, np. wchodząc do domu albo idąc po
schodach, szukały
oparcia, dotykając wszystkiego wokół po omacku albo przytrzymując się
czegoś. O zmroku
widział nawet lepiej niż za dnia. I tak kiedyś' po zachodzie słońca
przeczytał numer na domu
odległym o 180 kroków, czego by nie dojrzał w świetle dnia. Pewnego razu,
tuż przed
zmrokiem, wskazał swemu nauczycielowi komara, który wisiał w bardzo
oddalonej od nich
pajęczynie.
53
Należałoby zastanowić się, czy jego widzenie nocne, w miarę upływu czasu,
nie
zaczęło pełnić funkcji kompensacyjnej wobec zniszczonego systemu widzenia
barw. Na tym
etapie mogła też zwiększyć się wrażliwość na ruch, może i na głębię, co
jest prawdopodobnie
związane ze zwiększoną zależnością od zachowanego systemu M i z częstszym
używaniem
go 30 .
Najbardziej interesujące jest to, że poczucie głębokiej straty oraz
odczucie czegoś
nieprzyjemnego i nienormalnego, tak dotkliwe w pierwszych miesiącach po
urazie głowy,
teraz, jak się zdawało, znikły, a nawet uległy odwróceniu. Aczkolwiek pan
I. nie zaprzecza, że
poniósł stratę, a na pewnym poziomie wciąż ją opłakuje, to jednak czuje
teraz, że jego wzrok
jest „bardzo wyrafinowany", „uprzywilejowany", że widzi świat czystej
formy, nie
zaśmiecony kolorem. Subtelne struktury i wzory, których normalnie nie
dostrzegamy,
ponieważ są zalane barwami, teraz stały się wyraźne dla jego oka 31 .
Czuje, że podarowano
mu „cały nowy świat", na który reszta z nas,
30 Być może jednostki z wrodzoną ślepotą na barwy rozwijają wzmocnioną
funkcję
systemu M i mogą być niezwykle biegłe w postrzeganiu ruchu. Ostatnio
zajęli się tym Ralph
Siegel i Martin Gizzi.
31 Słyszałem niedawno o pewnym botaniku z Anglii, ślepym na kolory, który
powiedział, że lepiej niż ktoś normalnie widzący rozpoznaje paprocie i
inne rośliny w lesie, w
żywopłocie i w innym niemal monochromatycznym środowisku. Podobnie w
czasie II wojny
światowej wymagano od ludzi z daltonizmem, aby służyli jako bombardierzy,
ponieważ
potrafili „widzieć przez" kolorowy kamuflaż i nie rozpraszała ich, jak
normalnie widzących,
zwodnicza konfiguracja barw. Pewien weteran wojny na Pacyfiku pisze, że
ślepi na kolory
żołnierze byli niezastąpieni w obserwacji w dżungli ruchów
zakamuflowanych oddziałów
wojsk. (Ludzie widzący kolory normalnie mogą sobie z tym radzić lepiej o
zmroku).
54
oszałamiana przez barwy, jest niewrażliwa. Nie myśli już o kolorach, nie
tęskni za nimi,
nie żałuje ich utraty. Swoją ślepotę na barwy uważa niemal za dziwny dar,
który wprowadził
go w nowy stan bycia i odczuwania. Ta transformacja jest niezwykle
podobna do przemiany
Johna Hulla, który po dwóch czy trzech latach doświadczania ślepoty jako
utrapienia i
przekleństwa, zaczął uważać ją za „ciemny, paradoksalny dar", za
„skoncentrowaną ludzką
kondycję... jeden z rodzajów ludzkiego istnienia".
Pewnego razu, trzy lata po wypadku, Israel Rosenfield wysunął intrygującą
propozycję:
aby pan I. spróbował odzyskać widzenie kolorów. Ponieważ mechanizm
porównywania
długości fal świetlnych pozostał nienaruszony, a uszkodzony był tylko
obszar V4 (albo jego
odpowiednik), to istniała możliwość, przynajmniej teoretyczna, sądził
Rosenfield,
„przeszkolenia" innej części mózgu, by wykonywała wymagane landowskie
korelacje. W ten
sposób można by było w pewnym stopniu odzyskać widzenie kolorów.
Zaskakująca była
odpowiedź pana I. W ciągu pierwszych miesięcy po wypadku, powiedział,
skwapliwie
skorzystałby z takiej propozycji, zrobiłby wszystko, by zostać
„uleczonym". Ale teraz, kiedy
w inny sposób odbiera świat, który znów jest dla niego spójny i
kompletny, uważa tę
propozycję za niezrozumiałą i wstrętną. Teraz, kiedy kolory straciły swój
sens i znikły dawne
związane z nimi skojarzenia, nie mógł sobie wyobrazić, jak wyglądałoby
ich przywrócenie.
Uważał, że wprawiłoby go to w wielkie pomieszanie, mogłoby go wtrącić w
chaos nie
powiązanych z niczym wrażeń i zniszczyć zdobyty na nowo wizualny porządek
jego świata.
Przez pewien czas trwał w jakiejś otchłani, ale teraz osiadł —
neurologicznie i psychologicznie
w świecie bez barw.
Jeśli chodzi o jego obrazy, po ponad roku eksperymentów i niepewności pan
I. wszedł
w mocną, twórczą fazę, nie mniej mocną i twórczą niż wcześniejsze
dokonania z długiej
artystycznej kariery. Jego czarno-białe obrazy cieszą się wielkim
powodzeniem, a ludzie
mówią o nadzwyczajnym czarno-białym „okresie". Bardzo niewielu z nich
wie, że ostatnia
faza jego twórczości nie jest w żadnym razie
55
wyrazem jego rozwoju jako artysty, ale została spowodowana fatalną
stratą.
Chociaż potrafiliśmy określić główne uszkodzenie w mózgu pana L —
zniszczenie
podstawowej części systemu konstruowania koloru — to wciąż absolutnie nic
nie wiemy o
zmianach „wyższego rzędu", jakie musiały zajść w jego funkcjonowaniu.
Jonathan I. utracił
nie tylko percepcję barw, ale również wyobraźnię, a nawet sny w kolorach.
Wreszcie stracił
nawet pamięć kolorów, tak że przestały być częścią jego wiedzy, jego
umysłu.
Tak więc, w miarę upływu czasu, zaczął przypominać kogoś z amnezją barw —
albo
nawet kogoś, kto ich nigdy nie znał. Jednak w tym samym czasie
następowała jeszcze inna
zmiana widzenia. Dawny świat kolorów, a nawet pamięć o nim, stawały się
coraz bledsze i
mniej wyraźne, aż umarły w nim, zamiast nich zaś zrodził się nowy świat,
nowy sposób
patrzenia, nowy rodzaj wyobraźni i wrażliwości 32 .
Nie ma wątpliwości co do istnienia tych zmian — chociaż może trzeba było
człowieka
tak uzdolnionego i tak elokwentnego jak Jonathan I., by zostały wyrażone
tak jasno. W chwili
obecnej neurologia nie może nic powiedzieć na temat mózgowej podstawy
takich zmian
„wyższego rzędu". Badania fizjologii koloru doszły do tej pory do
systemów barw
wczesnego widzenia, landowskich korelacji, które zachodzą w V1 i V4
Jednak V4 nie jest
punktem końcowym, to tylko stacja pośrednia, ze swej strony też
przesyłająca informacje do
coraz wyższych poziomów — ostatecznie do hipokampu, tak ważnego w
przechowywaniu
pamięci; do ośrodków emocji systemu limbicznego i jądra migdałowatego; i
do wielu innych
części kory mózgowej. Na przykład przerwa w przepływie informacji z V4
32 Podobne pojawianie się nowej wrażliwości i wyobraźni opisuje H.G.
Wells we
wspaniałym opowiadaniu The Country ofthe Blind [Kraina ślepców]:
Od czternastu pokoleń lud ten byt ślepy i odcięty od świata widzących;
nazwy rzeczy
widzialnych zaginęły lub uległy przemianom; [...] Wraz z utratą wzroku
zanikła w ślepcach
część ich wyobraźni; wytworzyli sobie natomiast cały zastęp nowych pojęć,
związanych ze
zmysłami słuchu i dotyku.
56
, systemów pamięciowych hipokampu i kory przedczołowej może częściowo
wyjaśniać fakt, że pan I. „zapomniał" kolory. W tej chwili nie mamy
narzędzi do sporządzenia
mapy subtelnych, wyższego rzędu skutków takiej utraty jakiegoś rodzaju
percepcji, ale
historia Jonathana I. dowodzi, jakie to jest ważne.
Prace ostatniego dziesięciolecia pokazały, jak plastyczna jest kora
mózgowa i w jak
drastyczny sposób może być reorganizowane i rewidowane sporządzanie np.
mózgowej
„mapy" obrazu ciała, nie tylko po uszkodzeniach i unieruchomieniach, ale
z powodu jakiegoś
specjalnego rodzaju używania lub nieużywania poszczególnych jego części.
Wiemy, dla
przykładu, że stałe posługiwanie się jednym palcem do czytania brajla
prowadzi do
ogromnego przerostu reprezentacji tego palca w korze mózgowej. A wczesna
głuchota i
posługiwanie się językiem migowym mogą sprawić, że nastąpi drastyczna
zmiana mapy
mózgu, tzn. wielkie obszary kory słuchowej zostaną przeznaczone na
procesy wzrokowe.
Podobnie było, jak się zdaje, z panem L: całe systemy reprezentacji,
znaczenia, zostały u
niego zniszczone, ale powstały za to inne, całkowicie nowe.
W odpowiedzi na podstawowe pytanie — pytanie o jakość: dlaczego pewne
wrażenie
odbieramy jako czerwień — przypadek Jonathana I. może nam wcale nie
pomóc. Po opisaniu
„słynnego fenomenu barw" Newton wycofał się z wszelkiego spekulowania na
temat wrażeń i
nie ryzykował postawienia hipotezy, „w jaki sposób światło wywołuje w
naszych umysłach
zjawy kolorów". Dziś, po trzystu latach, wciąż nie mamy na ten temat
żadnej hipotezy. Być
może na takie pytania nie ma odpowiedzi.
.
OSTATNI HIPIS
Tak długo, długo mnie nie ma...
i tak krótko tu jestem.
Robert Hunter Box of Rain
Greg F. wychowywał się w latach pięćdziesiątych w dość zamożnej rodzinie
mieszkającej w Queens. Był przystojnym i raczej bystrym chłopcem;
wydawało się, że
nieuchronnie pójdzie w ślady ojca, podejmie studia, a następnie
rozpocznie normalną karierę
zawodową. Mógł zostać autorem piosenek, do czego już we wczesnej młodości
zdradzał
wybitny talent. Jednak z biegiem lat stawał się coraz bardziej
niespokojny, kwestionował
panujące porządki, aż wreszcie w wieku piętnastu lat znienawidził
konwencjonalne życie
swoich rodziców i sąsiadów oraz cyniczną, wojowniczą administrację
Stanów. Jego potrzeba
buntu, ale jednocześnie znalezienia ideału i przewodnika, znalezienia
przywódcy
skrystalizowała się podczas „lata miłości" w 1967 roku. Greg chadzał do
Village, gdzie całymi
nocami słuchał Allena Ginsberga deklamującego swoje poematy. Kochał rock,
przede
wszystkim zespół The Grateful Dead.
Z biegiem czasu narastał dystans między nim a rodzicami i nauczycielami;
Greg stał
się agresywny i zaczepny, przestał rozmawiać z rodzicami o swoich
sprawach. W 1968 roku,
gdy Timothy Leary wzywał amerykańską młodzież: tune in, turn on, and drop
out, Greg
zapuścił włosy i rzucił szkołę, choć dotychczas dobrze się uczył;
58
wyprowadził się z domu i zamieszkał w Village. Zaczął brać narkotyki i
wraz z innymi
członkami narkotycznej kultury East Village poszukiwał utopii,
wewnętrznej wolności i
„wyższej świadomości".
Jednak „włączenie się" nie zadowoliło Grega, który wyraźnie potrzebował
skodyfikowanej filozofii, doktryny określającej sposób życia W 1969 roku,
jak wielu innych
młodych narkomanów, trafił do Swamiego Bhaktivedanta i jego
Międzynarodowego
Stowarzyszenia Świadomości Kriszny, przy Drugiej Alei. Pod jego wpływem
Greg, podobnie
jak wielu innych, przestał brać narkotyki. Religijna egzaltacja zastąpiła
mu narkotyczne wzloty.
(„Jedynym radykalnym lekarstwem na dipsomanię — powiedział kiedyś William
James — jest
mania religijna"). Filozofia, wspólnota wiernych, śpiewy, rytuały oraz
surowa,
charyzmatyczna postać Swamiego — wszystko to było dla Grega objawieniem.
Niemal
natychmiast nawrócił się i stał się namiętnym wyznawcą 1. Wreszcie zyskał
cel w życiu,
wiedział, co ma robić. W ciągu pierwszych pełnych egzaltacji tygodni po
konwersji Greg
włóczył się po East Village ubrany w pomarańczowe suknie, wyśpiewując
mantry. Na
początku lat siedemdziesiątych zamieszkał w głównej świątyni w
Brooklynie. Rodzice
początkowo sprzeciwiali się temu, ale później jakoś się z tym pogodzili.
„Może to mu
pomoże — mawiał jego ojciec z filozoficznym spokojem. — Kto wie, może
musi iść tą
właśnie drogą?"
Pierwszy rok pobytu w świątyni Greg przeszedł pomyślnie. Był posłuszny,
oddany i
pobożny. „To święty — powiedział o nim swami — to jeden z nas". W
pierwszych
miesiącach 1971 roku Greg, już głęboko zaangażowany w życie wyznawców
Kriszny, został
wysłany do świątyni w Nowym Orleanie. Rodzice widywali go rzadko, gdy
przebywał w
świątyni w Brooklynie, teraz Greg właściwie zerwał z nimi kontakt.
W rok później zaczął narzekać na pogarszający się wzrok. Swami
1 Oryginalne poglądy swamiego streścił Tridandi Goswami A.C.
Bhaktivedanta
Swami w Easy Journey to Other Planets [Łatwa podróż do innych planet],
wydanej przez
Ligę Wyznawców, Vrindaban (brak daty, cena — l rupia). Tę zieloną
książeczkę rozdawali na
prawo i lewo zwolennicy swamiego. W tym okresie była to dla Grega
prawdziwa Biblia.
59
i inni zinterpretowali to jako efekt duchowej przemiany: według nich Greg
był
„pozbawiony światła" i obecnie budziło się w nim „światło wewnętrzne".
Początkowo martwił
się narastającą ślepotą, ale wyjaśnienia swamiego przywróciły mu spokój.
Choć widział coraz
gorzej, przestał się skarżyć. Co więcej, z każdym dniem widać było coraz
wyraźniej jego
duchową przemianę. Zachowywał się ze zdumiewającym, uroczystym spokojem.
Przestał
wykazywać swą zwykłą niecierpliwość, stracił normalne pragnienia. Czasami
zapadał w stan
oszołomienia; siedział wtedy nieruchomo z dziwnym (według niektórych
„transcendentalnym") uśmiechem na ustach. „To stan błogosławiony —
powiedział swami —
Greg zmienia się w świętego". Współwyznawcy uznali, że na tym etapie
chłopiec wymaga
nieustannej opieki. Od tej chwili nigdy nie wychodził sam ze świątyni i
jego kontakty z
zewnętrznym światem zupełnie ustały.
Rodzice Grega nie mieli z nim żadnych bezpośrednich kontaktów, ale od
czasu do
czasu otrzymywali listy ze świątyni, coraz częściej zawierające opis
„duchowego rozwoju"
syna oraz jego „oświecenia". Te relacje, jednocześnie niezwykle ogólne i
wieloznaczne oraz
sprzeczne z charakterem Grega, coraz bardziej ich niepokoiły. Napisali
nawet bezpośrednio
do swamiego i otrzymali od niego uspokajającą odpowiedź.
Minęły jeszcze trzy lata, nim rodzice Grega w końcu zdecydowali, że muszą
sami
sprawdzić, co dzieje się z ich synem. Ojciec jego był już wówczas
schorowany i obawiał się,
że jeżeli będzie dłużej czekał, może już nigdy nie zobaczyć „utraconego"
syna. Z tego
powodu przełożeni świątyni zgodzili się na wizytę rodziców Grega. W 1975
roku, cztery lata
po ostatnim spotkaniu z synem, przyjechali do Nowego Orleanu, aby go
wreszcie zobaczyć.
Jego widok wprawił ich w przerażenie. Niegdyś szczupły i bujnie
owłosiony, Greg stał
się bezwłosym grubasem. Jak określił to jego ojciec, chłopak wciąż
„głupio" się uśmiechał,
co chwila podśpiewywał i recytował fragmenty wierszy oraz robił
„idiotyczne" uwagi. W jego
zachowaniu nie było widać żadnych śladów głębszych uczuć, stracił również
wszelkie
zainteresowanie „teraźniejszymi" sprawami („był jakby wydrążony, pusty w
środku" —
powiedział
60
jego ojciec); był zdezorientowany i całkowicie ślepy. Władze świątyni
nieoczekiwanie
zgodziły się, aby rodzice go zabrali. Zapewne również zwolennicy Kriszny
uznali, że Greg
posunął się zbyt daleko na drodze do wniebowstąpienia i zaczęli się
niepokoić jego stanem.
Po pierwszych badaniach w szpitalu Greg został skierowany na oddział
neurochirurgii. Dalsze badania wykazały, że ma ogromny nowotwór przysadki
mózgowej.
Guz zniszczył przyległe skrzyżowanie nerwów wzrokowych, sięgnął do obu
stron płata
czołowego, do płatów skroniowych i w dół do międzymózgowia. Podczas
operacji okazało
się, że guz wielkości małego grejpfruta lub pomarańczy nie jest złośliwy,
ale choć chirurdzy
zdołali go całkowicie usunąć, nie mogli naprawić spowodowanych przezeń
zniszczeń.
Teraz Greg był nie tylko ślepy, ale poważnie upośledzony neurologiczne i
umysłowo.
Temu nieszczęściu można było zapobiec, gdyby w odpowiedzi na pierwsze
skargi na
pogarszający się wzrok został poddany badaniom lekarskim. Do tego
wystarczyłoby zresztą,
aby jego stan ocenił ktoś rozsądny. Niestety, było już za późno i trudno
było liczyć, że stan
zdrowia Grega znacząco się poprawi. Wobec tego został umieszczony w
Williamsbridge,
szpitalu dla przewlekle chorych. W ten sposób aktywne życie tego
dwudziestopięcioletniego
chłopca dobiegło kresu. Jego stan określono jako „beznadziejny".
Poznałem Grega w kwietniu 1977 roku, gdy przyjechał do szpitala
Williamsbridge. Nie
wyglądał wtedy na swoje dwadzieścia parę lat — zachowywał się niczym
dziecko, nie miał
zarostu. Był gruby jak Budda z posążków, miał pustą, pozbawioną wyrazu
twarz. Jego ślepe
oczy nieustannie poruszały się we wszystkich kierunkach, podczas gdy
siedział nieruchomo
na swoim fotelu na kółkach. Brakowało mu spontaniczności i sam nigdy nie
zaczynał
rozmowy, ale zagadnięty odpowiadał natychmiast, przy czym mówił sensownie
i nawet
dowcipnie. Jego odpowiedzi były zawsze bardzo krótkie, Greg nigdy nie
rozwijał tematu,
którego dotyczyło pytanie. Pytania nie budziły w nim żadnych skojarzeń
czy refleksji. W
przerwach między nimi milczał. Jeśli przerwa trwała dłużej niż minutę,
zaczy-
61
nał podśpiewywać hymny Hare Kriszny lub mamrotał mantry. Jak mówił, wciąż
był
„totalnym wyznawcą", oddanym całkowicie doktrynie i celom tej grupy.
Nie mogłem wydobyć z niego żadnej składnej historii. Na przykład Greg nie
był
pewien, dlaczego znalazł się w szpitalu. Gdy go o to pytałem, udzielał
różnych odpowiedzi.
Raz powiedział: „Bo nie jestem inteligentny", innym razem: „Bo w
przeszłości brałem narko-
tyki". Wiedział, że był kiedyś w głównej świątyni Hare Kriszny („Wielki,
czerwony dom w
Brooklynie, ulica Henry'ego numer 439"), ale nie pamiętał, że później
został przeniesiony do
Nowego Orleanu. Nie pamiętał również, że tam pojawiły się pierwsze
symptomy choroby —
przede wszystkim stopniowa utrata wzroku. W rzeczywistości sprawiał
wrażenie, że jest
nieświadomy swoich problemów, tego, że jest chory, że nie widzi i nie
może chodzić.
Nieświadomy — i obojętny. Chory, ślepy, bezpowrotnie upośledzony,
umieszczony
w szpitalu dla przewlekle chorych bez szans na wyjście — Greg nie zwracał
na to najmniejszej
uwagi. To wszystko nie było dla niego realne. Wydawał się obojętny,
pusty, pozbawiony
uczuć — to był właśnie ów nienaturalny, uroczysty spokój, który jego
bracia z sekty Hare
Kriszny uznali za stan „błogosławiony". Pewnego razu Greg również użył
tego określenia.
Gdy spytałem go, jak się czuje, odrzekł: „Czuję się błogosławiony".
Powtórzyłem to pytanie
wielokrotnie. W pewnym momencie Greg powiedział: „Boję się, że znowu
powrócę do
materialnego świata", W tym początkowym okresie odwiedzali go znajomi
współwyznawcy.
Często widziałem na korytarzu ich pomarańczowe szaty. Przychodzili
odwiedzić biednego,
ślepego i otępiałego Grega i gromadzili się wokół niego. Według nich Greg
osiągnął
detachment, zyskał iluminację.
Wypytując Grega o bieżące wydarzenia, przekonałem się, jak bardzo jest
zdezorientowany. Na pytanie, kto jest prezydentem, odpowiedział: „Lyndon
— po czym
dodał: — ten, który został zastrzelony". Podpowiedziałem mu: „Jimmy", na
co odpowiedział:
„Jimmy Hendrix". Gdy wybuchnąłem śmiechem, dodał, że muzycz-
62
ny Biały Dom to dobry pomysł. Po jeszcze paru pytaniach nie miałem już
wątpliwości, że Greg niemal zupełnie nie pamięta wydarzeń z lat
siedemdziesiątych, a w
każdym razie nie potrafi ich ułożyć xv chronologicznym porządku. Miałem
wrażenie, że tkwi
jeszcze w latach sześćdziesiątych — na początku lat siedemdziesiątych
jego pamięć, rozwój,
życie wewnętrzne zostały zablokowane.
W 1976 roku, gdy Greg przeszedł operację, jego nowotwór był już ogromny,
ale
narastał bardzo powoli. Dopiero w ostatnim etapie rozwoju, gdy zniszczył
system pamięci w
płacie skroniowym, uniemożliwił zapamiętywanie nowych faktów. A jednak
Greg miał trud-
ności — częściowe, nie absolutne — z przypomnieniem sobie wydarzeń z
końca lat
sześćdziesiątych, wydarzeń, które z całą pewnością zarejestrował w pełni
świadomie. Prócz
niezdolności do rejestracji nowych faktów guz spowodował również erozję
wspomnień
(niepamięć wsteczna) z okresu na kilka lat przed jego powstaniem. Brak tu
było ostrej
granicy, można było raczej obserwować stopniowy, czasowy gradient. Greg
świetnie
pamiętał ludzi i wydarzenia z lat 1966 i 1967, przypominał sobie niektóre
fakty z lat 1968 i
1969, wszystko zaś, co wydarzyło się po 1970 roku, niemal całkowicie
zniknęło z jego
pamięci.
Również bez trudu można było zaobserwować, w jak poważnym stopniu utracił
pamięć świeżą. Gdy podałem mu listę kilku słów, już po minucie nie
potrafił sobie żadnego
przypomnieć. Gdy opowiadałem mu jakieś historyjki i prosiłem o
powtórzenie, Greg czynił to
z coraz większymi zmianami i dodatkami, czasami dowcipnymi, czasami
dziwacznymi, aż
wreszcie po pięciu minutach jego opowieść nie miała już nic wspólnego z
tym, co mu
opowiedziałem. Na przykład gdy opowiedziałem mu bajkę o lwie i myszy,
wkrótce w jego
wersji gigantyczna mysz zjadła minilwa. Zapytany o te zmiany Greg odparł,
że mysz i lew są
mutantami. „Możliwe — dodał — że to stwory ze snu lub »alternatywnej
historii«, w której
myszy były królami dżungli". Po pięciu minutach nic już nie pamiętał.
Od jednego z pracowników szpitala dowiedziałem się, że Greg uwielbia
rock, w
szczególności w wykonaniu zespołów z lat sześć-
63
dziesiątych. I rzeczywiście, gdy wszedłem do jego pokoju, od razu
zauważyłem stosy płyt i
opartą o łóżko gitarę. Gdy zagadnąłem go o to, uległ natychmiastowej
przemianie. Zniknęła
gdzieś chaotyczność i obojętność. Zamiast tego Greg z wielkim ożywieniem
mówił o swoich
ulubionych zespołach i piosenkach rockowych — przede wszystkim o Grateful
Dead.
„Słuchałem ich w Fillmore East i w Central Parku" — powiedział. Pamiętał
szczegółowo cały
program. „Ale najbardziej lubię — dodał — Tobacco Road". Przypomniał
sobie melodię i z
wielkim uczuciem i skupieniem odśpiewał całą piosenkę. Nigdy przedtem nie
wykazał takiej
głębi uczuć i przeżyć. Gdy śpiewał, wydawał się kimś zupełnie innym, tak
jakby uległ
transformacji.
— Kiedy słuchałeś ich w Central Parku? — spytałem.
— Już dość dawno, pewnie przeszło rok temu — odrzekł.
W rzeczywistości grali tam po raz ostatni osiem lat wcześniej, w 1969
roku. Fillmore
East zaś, słynny teatr rockowy, gdzie Greg również słuchał tego zespołu,
został zamknięty na
początku lat siedemdziesiątych. Greg dodał, że kiedyś w Hunter College
słuchał Jimmy'ego
Hendriksa i zespołu Cream. Jack Bruce grał na gitarze basowej, Eric
Clapton — na
prowadzącej. W skład zespołu wchodził również „fantastyczny perkusista"
Ginger Baker.
— Jimmi Hendrix — zastanowił się Greg. — Co on teraz robi? Ostatnio
niewiele o
nim słyszałem.
Rozmawialiśmy o Beatlesach i Rolling Stonesach.
— Wspaniałe grupy — powiedział Greg — ale brak im duszy, nie ruszają mnie
tak jak
Grateful Dead. Co za zespół — ciągnął dalej — nie było drugiego takiego.
Jerry Garcia to
prawdziwy święty, to guru. To geniusz. Perkusiści Mickey Hart, Bili
Kreutzmann są wspa-
niali. No i Bob Weir, i Phil Lesh. Ale przede wszystkim Pigpen — kocham
go!
To pozwoliło ustalić zakres jego niepamięci. Greg doskonale pamiętał
piosenki z lat
1964-1968. Pamiętał nazwiska wszystkich członków z oryginalnego składu
Grateful Dead z
1967. Nie wiedział jednak, że Pigpen, Jimmi Hendrix i Janis Joplin już
nie żyją. Jego
64
pamięć urwała się na roku 1970 lub wcześniej. Pozostał w latach
sześćdziesiątych
jako żywa skamielina, ostatni hipis.
Początkowo nie chciałem uświadamiać Gregowi jego kalectwa i ogromnego
zakresu
niepamięci. Starałem się unikać wszelkich, nawet nieumyślnych aluzji, na
które z pewnością
zwróciłby uwagę, ponieważ był bardzo wrażliwy. Po prostu zmieniłem temat
i spytałem, czy
mogę go zbadać.
Zauważyłem, że Greg był słaby i miał porażone kończyny, szczególnie po
lewej
stronie i szczególnie nogi. Nie potrafił stać o własnych siłach. Jego
oczy wykazywały
całkowitą atrofię optyczną — z pewnością nie mógł niczego zobaczyć. Mimo
to wydawał się
nieświadomy swej ślepoty. Gdy pytałem go, co trzymam w ręce, odgadywał,
że to niebieska
piłka lub czerwone pióro, choć w rzeczywistości był to zielony grzebień
lub zegarek
kieszonkowy. Faktycznie nie próbował nawet „patrzeć", nie odwracał głowy
w moją stronę.
Podczas rozmowy często nie „patrzył" na mnie, lecz kierował twarz w inną
stronę. Gdy
spytałem go, jak widzi, przyznał, że ma kłopoty ze wzrokiem, ale zapewnił
mnie, że z
przyjemnością „ogląda" telewizję. Jak się później przekonałem, Greg
słuchał telewizji i sam
wymyślał odpowiednie sceny, często nawet nie patrząc w kierunku
telewizora. Wydawał się
szczerze przekonany, że na tym właśnie polega widzenie, że na tym polega
oglądanie telewizji.
Najwyraźniej stracił nawet świadomość tego, czym jest wzrok.
Szczególna „ślepota", z jaką Greg myślał o własnej ślepocie, brak
świadomości, czym
jest „widzenie" czy „patrzenie", były dla mnie wyjątkowo zagadkowe.
Wskazywały na coś
dziwnego, bardziej złożonego niż prosta utrata wzroku i kalectwo.
Wyglądało na to, że cała
struktura jego wiedzy, świadomości i poczucie tożsamości uległy głębokiej
przemianie 2.
2 Inna pacjentka, Ruby G., w pewnym sensie przypominała Grega. Ona
również miała
ogromny guz mózgu, który spowodował niepamięć, zespół płata czołowego i
ślepotę. Ruby
także nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie widzi. Gdy pokazywałem jej
otwartą dłoń i
pytałem, ile widzi palców, odpowiadała, że ręka ma oczywiście pięć
palców. Nieświadomość
utraty wzroku może pojawić się także w przypadku uszkodzenia kory
wzrokowej jak w
zespole Antona. Tacy pacjenci nie wiedzą, że są ślepi, ale poza tym nie
wykazują żadnych
objawów. Jednak nieświadomość ślepoty spowodowana uszkodzeniami płata
czołowego ma
bardziej globalny charakter — dlatego też Ruby i Greg byli nie tylko
nieświadomi swej
ślepoty, lecz w ogóle nie zdawali sobie sprawy z tego, że są chorzy, że
są ciężko upośledzeni
neurologicznie i skazani na pobyt w szpitalu.
65
Pierwszy raz zwróciłem na to uwagę, gdy badałem jego pamięć. Przekonałem
się
wtedy, że Greg jest uwięziony w teraźniejszości, pozbawiony świadomości
przeszłości (i
przyszłości). Wobec tak radykalnej niespójności i nieciągłości jego
przeżyć wewnętrznych
zacząłem podejrzewać, że trudno w jego przypadku mówić o jakimkolwiek
„życiu
wewnętrznym", że w jego świadomości brak nieustannego dialogu między
przeszłością i
teraźniejszością, między doświadczeniami i ich znaczącą interpretacją. Na
takim właśnie
dialogu polega nasza świadomość i życie wewnętrzne. Greg wydawał się
całkowicie
pozbawiony poczucia następstwa w czasie, brakowało mu tego niecierpliwego
wyczekiwania,
z jakim przyjmujemy kolejne wydarzenia.
W przeciwieństwie do nas Gregowi brakowało poczucia upływu czasu, ruchu,
nieustannego ciągu następujących po sobie zdarzeń. Wydawał się zawieszony
w pojedynczej
chwili. Podczas gdy dla nas teraźniejszość zyskuje znaczenie i głębię
dzięki przeszłości (która
w ten sposób staje się, wedle określenia Geralda Edelmana, „pamiętaną
teraźniejszością")
oraz nabywa pełnej potencjalności dzięki przyszłości, dla Grega
teraźniejszość była zupełnie
pozbawiona takich atrybutów i (na swój skromny sposób) kompletna.
Współwyznawcy
Grega uznawali to życie w teraźniejszości, mimo jego jawnie
patologicznego charakteru, za
dowód, iż osiągnął on stan „wyższej świadomości".
Jak na młodego człowieka umieszczonego — prawdopodobnie na zawsze — w
szpitalu dla przewlekle chorych, Greg wyjątkowo łatwo przystosował się do
życia w
Williamsbridge, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Nie wpadał w
furię, nie przeklinał losu,
wydawało się, że nie czuje się upokorzony. Spokojnie i obojętnie
66
pozwolił na to, aby jego udziałem stał się pobyt w szpitalu. Gdy spytałem
go o to,
odpowiedział, że nie ma wyboru. Ta odpowiedź wydawała się mądra i
prawdziwa. Znosił
swój los z prawdziwie filozoficznym spokojem. Jednak ten filozoficzny
stosunek do życia
wynikał z obojętności wywołanej uszkodzeniami mózgu.
Rodzice Grega, którzy właściwie nie utrzymywali kontaktu z synem w
okresie jego
buntu, teraz odwiedzali go niemal codziennie i zajmowali się nim
niezwykle troskliwie. Ze swej
strony mogli być pewni, że zawsze będzie w szpitalu i powita ich ciepłym
uśmiechem. Na
dokładkę Greg nie „czekał" na wizytę, zatem mogli opuścić dzień lub nawet
parę dni: nie
potrafił tego zauważyć i przy następnej wizycie witał ich równie
serdecznie jak zawsze.
Tak więc chłopak osiadł w szpitalu. Miał tu swoje płyty, gitarę, paciorki
Hare Kriszny,
miał też liczne zajęcia — fizjoterapia, terapia zajęciowa, grupy
muzyczne, teatr. Wkrótce po
przybyciu został umieszczony na oddziale dla młodszych pacjentów, gdzie
dzięki pogodnemu
usposobieniu szybko zyskał popularność. Przez kilka miesięcy nie
rozpoznawał żadnego z
pacjentów ani członków personelu, ale dla wszystkich bez różnicy był
niezmiennie uprzejmy.
Zaprzyjaźni] się z dwiema osobami. Nie były to związki szczególnie silne,
ale towarzyszyło
im poczucie pełnej akceptacji i stabilności. Jego matka zapamiętała
„Eddiego, który miał
zwapnienie rozsiane [...] obaj lubili muzykę. Mieszkali w przyległych
pokojach i zwykle
siedzieli razem [...] i Judy, chora na porażenie mózgowe, też
przesiadywała z nim godzinami".
Gdy Eddie zmarł, a Judy została przeniesiona do szpitala w Brooklynie,
Greg przez lata nie
miał nikogo, z kim łączyłby go tak bliski związek. Pani F. pamięta ich,
ale Greg całkowicie
zapomniał, po ich wyjeździe nigdy o nich nie pytał — choć, jak myślała
jego matka, wydawał
się smutniejszy, mniej ożywiony, ponieważ oni działali na niego
stymulujące, skłaniali do
mówienia, słuchania płyt, wymyślania limeryków, żartów i śpiewu.
Wyciągali go ze „stanu
martwoty", w który zwykle popadał.
Szpital dla przewlekle chorych, w którym pacjenci i personel spędzają
razem długie
lata, przypomina małe miasteczko: wszyscy wszystkich znają. Często
widywałem Grega na
korytarzu, gdy sani-
67
tariusz wiózł go na zajęcia lub na patio. Stopniowo również chłopak
nauczył się mnie
rozpoznawać, przynajmniej na tyle, żeby zapamiętać moje nazwisko. Przy
każdym spotkaniu
pytał:
— Jak się pan ma, doktorze Sacks? Kiedy ukaże się następna książka?
(To pytanie sprawiało mi przykrość w okresie między ukazaniem się
Przebudzeń i
Stanąć na nogi* — w ciągu tych długich jedenastu lat myślałem, że już
nigdy niczego nie
wydam).
Greg potrafił zapamiętać nazwiska i pewne fakty dotyczące osób, z którymi
miał
częste kontakty. Na przykład zapamiętał Connie Tomaino, muzyczną
terapeutkę — potrafił
rozpoznać jej głos i odgłos kroków, ale nigdy nie mógł sobie przypomnieć,
gdzie i w jaki
sposób ją poznał. Pewnego dnia zaczął opowiadać o „innej Connie",
dziewczynie, którą znał
w szkole średniej. Jak powiedział, tamta Connie była również bardzo
muzykalna.
— Jak to jest, że wszystkie Connie są tak muzykalne? — zażartował.
Ta druga Connie również prowadziła kółko muzyczne, rozdawała nuty, grała
na
pianinie i śpiewała. W tym momencie zaczęliśmy podejrzewać, że „tamta
Connie" to w
rzeczywistości ta sama Connie Tomaino. Greg potwierdził nasze
przypuszczenia, mówiąc, że
„tamta" Connie grała na trąbce (Connie Tomaino jest zawodowym muzykiem,
gra właśnie na
trąbce). Takie historie przydarzały mu się wiele razy. Często umieszczał
różne wydarzenia i
osoby w błędnym kontekście lub nie potrafił połączyć ich z
teraźniejszością.
Jego przekonanie, że istniały dwie Connie, było bardzo charakterystyczne.
Greg
często tracił orientację; wymyślał dodatkowe postacie, ponieważ nie
rozpatrywał tożsamości
w kontekście upływającego czasu. Dzięki wielokrotnym powtórzeniom
potrafił zapamiętać
pewne proste fakty, wyizolowane z kontekstu. Niektóre osoby, głosy,
miejsca stawały się dla
niego „znajome", ale nie pamiętał, gdzie tę osobę spotkał, słyszał ten
głos czy widział to
miejsce. Jak
* Oliver Sacks, Przebudzeniu, przeł. Piotr Jaśkowski, Poznań 1997; Stanąć
na nogi,
przeł. Ewa Mikina, Poznań 1996 (przyp. tłum.).
68
u większości osób cierpiących na niepamięć właśnie kontekstowa,
epizodyczna"
pamięć Grega została szczególnie upośledzona.
Inne rodzaje pamięci pozostały nienaruszone. Greg nie miał trudności z
przypomnieniem sobie i poprawnym zastosowaniem geometrycznych twierdzeń,
których
nauczył się w szkole. Bez trudu na przykład zauważył, że
przeciwprostokątna trójkąta musi
być zawsze krótsza od sumy dwóch pozostałych boków. Jego pamięć
semantyczna
pozostała całkowicie nienaruszona. Umiał grać na gitarze, a nawet podczas
pobytu w szpitalu
nauczył się pisać na maszynie; a zatem również jego pamięć proceduralna
nie była
uszkodzona.
Greg potrafił również, choć bardzo powoli, zaznajomić się ze swoim
otoczeniem. Po
trzech miesiącach pobytu w szpitalu nauczył się samodzielnie po nim
poruszać, chodzić do
kiosku, kina, audytorium czy na patio. Ten proces nauki przebiegał
niezwykle wolno, ale raz
zdobyte informacje Greg pamiętał już na zawsze.
Było oczywiste, że nowotwór Grega spowodował skomplikowane i interesujące
pod
względem medycznym zniszczenia. Po pierwsze, uszkodził strukturę
środkowej części płatów
skroniowych, zwłaszcza hipokamp i przylegającą do niego korę mózgową,
czyli obszary
kluczowe dla zdolności zapamiętywania nowych faktów. Epizodyczna
niepamięć, taka, na
jaką cierpiał, wynika z uszkodzenia tych obszarów mózgu nie tylko u
ludzi, ale również u
zwierząt. Jednak choć Greg często nie mógł świadomie przypomnieć sobie
pewnych faktów,
czasami zdradzał, że pozostały one w jego podświadomości, ukryte w
pamięci — widać to
było po jego zachowaniu. Właśnie taka pamięć ukryta pozwoliła mu powoli
zaznajomić się z
rozkładem pomieszczeń i zajęć w szpitalu oraz decydować, czy pewne osoby
(lub sytuacje)
są sympatyczne, czy nie 3.
Podczas gdy świadome uczenie się wymaga pełnej sprawności wewnętrznej
części
płatów skroniowych, nauka nieświadoma zależy
3 Istnienie pamięci ukrytej zademonstrował w dość okrutny sposób Edouard
Claparede w 1911 roku. Claparede skłonił pacjenta do przywitania się ze
studentem, który
trzymał między palcami szpilkę. Choć pacjent nie potrafił przypomnieć
sobie tego incydentu,
nie chciał później uścisnąć ręki studentowi.
69
od bardziej prymitywnych struktur mózgu, podobnie jak proste procesy
warunkowania. Świadome uczenie się wymaga tworzenia skomplikowanych
postrzeżeń,
będących syntezą przedstawień pochodzących ze wszystkich części kory
mózgowej. Owe
syntezy można utrzymać w pamięci tylko przez minutę, może dwie — taka
jest trwałość
pamięci świeżej. Następnie ulegają zapomnieniu, chyba że przedtem zostaną
przeniesione do
pamięci trwałej. Proces zapamiętywania odbywa się w kilku etapach i
wymaga przeniesienia
postrzeżeń lub syntez postrzeżeń z pamięci świeżej do trwałej. Właśnie
ten proces transferu
ulega zaburzeniu u ludzi z uszkodzonymi płatami skroniowymi. Dlatego Greg
potrafił
bezbłędnie powtórzyć skomplikowane zdanie natychmiast po usłyszeniu go,
ale całkowicie o
nim zapominał już w trzy minuty później lub nawet szybciej, jeśli coś
odwróciło jego uwagę.
Larry Sguires, neuropsycholog z University of California w San Diego,
który w
największej mierze przyczynił się do wyjaśnienia procesu przenoszenia
zapamiętanych
postrzeżeń do pamięci trwałej przez układy pamięci w płatach skroniowych,
pisze o krótkości
czy też kaprysach pamięci świeżej, które przytrafiają się wszystkim.
Każdemu zdarza się
czasem zapomnieć obraz lub myśl sprzed chwili. („Do diabła — mawiamy —
zapomniałem,
co chciałem powiedzieć!") Jednak tylko u pacjentów cierpiących na
niepamięć proces ten jest
w pełni rozwinięty.
A jednak Greg, który utkwił w latach sześćdziesiątych, kiedy to utracił
zdolność
uczenia się nowych faktów, zdołał jakoś przystosować się do nowego
otoczenia, choć zajęło
mu to bardzo dużo czasu 4.
Niektórzy ludzie cierpiący na niepamięć, jak na przykład Jimmie (pacjent
z zespołem
Korsakowa, którego opisałem w „Zagubionym marynarzu"), mają uszkodzenia
mózgu
ograniczone do systemu pamięci w międzymózgowiu i środkowej części płatów
skronio-
4 Wspomina o tym również Łuria w The Neuropsychology of Memory [Neuropsy-
chologia pamięci] (1976). Według niego pacjenci z niepamięcią po długim
okresie
hospitalizacji przyzwyczajają się do otoczenia.
70
wych> Inni (jak pan Thompson opisany w „Kwestii tożsamości"*) wykazują
dodatkowo również zaburzenia czynności płata czołowego. Ogromne guzy
powodują
czasami także uszkodzenia głęboko poniżej kory mózgowej, w
międzymózgowiu. U Grega
rozległe uszkodzenia mózgu spowodowały bardzo skomplikowany obraz
kliniczny, w którym
można było zaobserwować nakładanie się symptomów, a czasem nawet
sprzeczności między
rozmaitymi symptomami czy syndromami. Choć jego niepamięć spowodowana
była przede
wszystkim uszkodzeniami płatów skroniowych, pewną rolę odegrały również
uszkodzenia
międzymózgowia i płata czołowego. Podobnie na obojętność i bezwładność
Grega złożyło
się wiele przyczyn — uszkodzenia płatów czołowych, międzymózgowia i
przysadki
mózgowej. Nowotwór najpierw naruszył działanie przysadki, co wywołało
otyłość, zanik
owłosienia oraz — a może przede wszystkim — obniżyło naturalną agresję i
stanowczość
chłopca. Stąd jego nienormalna skłonność do podporządkowania się
otoczeniu.
Międzymózgowie jest szczególnie odpowiedzialne za regulację podstawowych
funkcji
organizmu — snu, apetytu, libido. Greg nie miał (lub nie wyrażał) żadnych
zainteresowań
seksualnych, nie myślał o jedzeniu i dopóki nie widział czegoś do
jedzenia, nie zdradzał
apetytu. Gdy nikt go nie stymulował, popadał rychło nie tyle w sen, ile w
rodzaj drzemki.
Pozostawiony sam sobie, Greg spędzał całe godziny, nie podejmując żadnej
aktywności. Ten stan bezwładu pielęgniarki określały początkowo jako
„zamyślenie"
(zadumę), w świątyni Hare Kriszny uważano to za „medytację"; według mnie
była to głęboko
patologiczna „bezczynność" umysłu, niemal zupełnie pozbawionego treści,
uczuć lub uwagi
czy nawet pobudzenia. Trudno określić ten stan z pewnością zupełnie różny
od czujnej
uwagi, ale również odległy od snu — była to pustka, nie przypominająca
żadnej normalnej
aktywności umysłowej. Przypominało mi to pustkę, jaką wykazywali czasem
moi pacjenci po
zapaleniu mózgu, które spowodowa-
* Obydwa eseje patrz: Oliver Sacks, Mężczyzna, który pomylił swoją żonę
z. ka-
peluszem, przeł. Barbara Lindenberg, Poznań 1996 (przyp. tłum.).
71
ło głębokie zmiany w międzymózgowiu. Wystarczyło jednak, aby ktoś się do
Grega
odezwał lub żeby usłyszał muzykę, a ślepota wyostrzała jego wrażliwość na
dźwięki, i Greg
natychmiast „wracał", „budził się" w dziwaczny sposób.
Gdy był „przebudzony", gdy jego kora mózgowa wracała do życia, wykazywał
aktywność podobną do tej, jaką demonstrują chorzy z uszkodzeniami obszaru
oczodołowego
płata czołowego, czyli z tzw. zespołem podstawy płata czołowego. Płaty
czołowe to
najbardziej skomplikowana część mózgu. Są odpowiedzialne nie tyle za
„niższe" funkcje
organizmu, takie jak ruch i postrzeganie, ile za integrację sądzenia,
wyobraźni i życia
uczuciowego w jedną całość, którą określamy mianem osobowości.
Zniszczenie innych
części mózgu może spowodować zaburzenie konkretnych funkcji, takich jak
działanie
zmysłów, mowy, pamięci, zdolności poznawczych. Uszkodzenie płatów
czołowych
powoduje natomiast zmiany jednocześnie subtelniejsze i głębsze, które
określamy jako
zaburzenia osobowości.
To takie właśnie zmiany — a nie ślepota, słabość, dezorientacja i
niepamięć — tak
bardzo przeraziły rodziców Grega, gdy wreszcie ujrzeli go w 1975 roku.
Nie przestraszyli się
jego kalectwa, lecz przemiany, jaka nastąpiła w jego osobowości. Greg
zmienił się nie do
poznania, wydawał się nierzeczywisty, pozbawiony głębi. Na dodatek jego
nieustanna
wesołość i ożywienie jaskrawo kontrastowały z powagą sytuacji, w jakiej
się znalazł.
Tego typu wesołość jest tak charakterystyczna dla ludzi z zaburzeniami
podstawy
płata czołowego, że zyskała specjalną nazwę — Witzelsucht, czyli
wesołkowatość. Pacjenci
w takim stanie wydają się pozbawieni pewnych ograniczeń i zahamowań,
reagują natychmiast
na każdy bodziec, każdą osobę i każde zdarzenie, każde wrażenie i każde
słowo, nawet na
drobne niuanse tonu głosu. Wykazują niemal maniakalną skłonność do
żarcików i
kalamburów. "Wydają się nadnaturalnie wrażliwi, ale ta wrażliwość jest
bierna, nie
skoncentrowana, nieselektywna. Na wszystko — to, co ważne i to, co
trywialne, to, co
poważne i to, co śmieszne — reagują w taki sam
72
sposób 5. Ich natychmiastowe i nie przemyślane reakcje wydają się równie
przejrzyste i spontaniczne, co reakcje dzieci. Obserwacja ich zachowania
jest niepokojąca,
gdyż często taki chory wykazuje inteligencję i pomysłowość, ale jego
umysł pozbawiony jest
spójności i autonomii, pacjent staje się niewolnikiem każdego bodźca
zmysłowego.Można
było odnieść wrażenie, że między Gregiem a jego otoczeniem zniknęła
granica, zniknął
psychologiczny dystans. Francuuski neurolog, Franęois Lhermitte, pisał o
„zespole
zależności od otoczenia", na jaki cierpią tacy pacjenci, o braku dystansu
psychologicznego
między nimi i otoczeniem. Tak też było z Gregiem: nie potrafił uchwycić
różnicy między sobą
a otoczeniem 6.
Normalni ludzie odróżniają sny od jawy. W snach cieszymy się szczególną
wolnością,
ponieważ jesteśmy odcięci od rzeczywistości i nie podejmujemy żadnych
działań. Na jawie
musimy liczyć się z ograniczeniami narzuconymi przez rzeczywistość 7. W
świadomości
Grega zniknęło to rozróżnienie. Greg żył na granicy między snem a jawą.
Senne marzenia,
fantazje, symbole i skojarzenia łączyły się w jego umyśle z
postrzeżeniami rzeczywistości.
Prowadziło to często do zaskakujących, surrealistycznych skojarzeń 8.
Można w nich
5 W Human Brain and Psychological Processes Łurii można znaleźć niezwykle
dokładne, czasami wręcz literackie opisy zespołu płata czołowego. Według
niego
„zrównanie" wszystkiego jest zasadniczym objawem tego zespołu.
6 Podobne nieselektywne reakcje obserwuje się czasem u pacjentów z
zespołem
Tourette'a. Czasami mają one postać powtarzania słów i zachowań innych,
czasami
przejawiają się w bardziej złożonych formach — mimikry, parodiowania lub
wcielania się w
inne osoby, a także w werbalnych skojarzeniach (rymy, kalambury,
naśladowanie dźwięków).
7 Rodolfo Llinas z New York University twierdzi, na podstawie badań
elektrofizjologicznych mózgu, że ten sam mechanizm jest odpowiedzialny za
jego działanie we
śnie i na jawie. Jest to nieustanna „wewnętrzna rozmowa" między korą
mózgową i wzgórzem,
niezależna od tego, czy mózg otrzymuje bodźce zmysłowe. Gdy takie bodźce
są obecne —
czyli na jawie — ten proces powoduje integrację postrzeżeń w „świadomość
rzeczywistości".
W przeciwnym wypadku mechanizm ten generuje stany mózgu, które zwiemy
fantazjami,
halucynacjami lub snami. Wobec tego jawa to sen ograniczony kontaktem z
rzeczywistością.
8 Łuria i inni uczeni wiążą stany oniryczne i przypominające senne
marzenia z
uszkodzeniami wzgórza i międzymózgowia. J.-J. Moreau, w słynnym studium
Hunish und
Mentul Illness (1845), opisuje szaleństwo i trans wywołany haszyszem jako
„sen na jawie".
Szczególnie jaskrawe przykłady snu na jawie obserwuje się w ostrych
przypadkach zespołu
Tourette'a, gdy przeżycia zewnętrzne i wewnętrzne, pojęciowe i
instynktowne przejawiają się
w postaci swoistej publicznej fantasmagorii lub snu.
73
odnaleźć wszystkie charakterystyczne mechanizmy, jakie wykrył Freud w
snach
swych pacjentów.
W kontaktach z Gregiem odnosiłem wrażenie, że pozostaje on w jakimś
półśnie, w
którym normalna kontrola nad myślami ustąpiła miejsca swobodnemu, a
jednocześnie
kompulsywnemu fantazjowaniu. To był oczywiście objaw patologii, ale taki
werdykt, choć
konieczny, nie wydawał mi się wystarczający. W zachowaniu chorego było
coś
prymitywnego, a jednocześnie przypominał on rozbawione dziecko. Jego
absurdalne, często
błazeńskie odżywki, połączone z pozornym uroczystym spokojem (w
rzeczywistości bę-
dącym oznaką wewnętrznej pustki), sprawiały, że wydawał się naiwnym
mędrcem. Dzięki
temu Greg zyskał w szpitalu szczególną pozycję Świętego Głupka (a Holy
Fool).
Chociaż jako neurolog jestem zmuszony mówić o „zespołach objawów" u
Grega,
trudno mi uznać, że jest to właściwy sposób opisu jego stanu. I ja, i
inni, którzy mieli z nim
kontakt, odnosili wrażenie, że Greg stał się inną osobą. Uszkodzenie
płatów czołowych
spowodowało utratę oryginalnej osobowości, ale jednocześnie chłopiec
zyskał nową
osobowość, choć zapewne dość dziwną i prymitywną.
Gdy Greg był sam, wydawał się niemal martwy, ale w towarzystwie
natychmiast się
zmieniał. Stawał się zabawny, czarujący, towarzyski. Wszyscy go lubili, a
on wobec
wszystkich zachowywał się podobnie: zaraz zaczynał żartować. Jego reakcje
i wypowiedzi
mogły się wydawać zbyt lekkie i żartobliwe, a na dokładkę po minucie Greg
już o nich nie
pamiętał, ale wszyscy wiedzieli, że to skutek choroby. W szpitalu dla
przewlekle chorych,
gdzie często spotyka się melancholię i gniew, obecność takiego pacjenta
jak Greg jest
szczególnie cenna. Chłopiec nigdy nie miewał humorów, a pobudzony przez
towarzystwo był
niezmiennie wesoły, niemal euforyczny.
74
Wskutek choroby zyskał pewną witalność, pogodę, bezpośredniość i radość
życia,
którą w mniejszych dawkach bardzo przecież cenimy. Przed przyłączeniem
się do
wyznawców Hare Kriszny Greg był „trudny", pełen buntu i sprzeciwu wobec
świata; teraz
odnalazł spokój, jego gniew gdzieś zniknął. „To tak, jakby przeszedł
lobotomię — powiedział
jego ojciec, który przeżył bardzo ciężki okres, nim Greg się uspokoił pod
wpływem
narkotyków i religii, po czym dodał z ironią: — Płaty czołowe, do czego
one komu
potrzebne?"
Jedną z najbardziej uderzających osobliwości ludzkiego mózgu są ogromne
płaty
czołowe — u prymatów są one znacznie mniejsze, a u innych ssaków niemal
niewidoczne.
Płaty czołowe rosną i rozwijają się dopiero po urodzeniu (ich rozwój
kończy się w wieku
siedmiu lat). Jednak nasze wyobrażenia na temat funkcji płatów czołowych
mają bardzo
złożoną i niejednoznaczną historię; nawet obecnie ich rola nie jest w
pełni wyjaśniona.
Dobrym przykładem świadczącym o naszej niewiedzy jest słynny przypadek
Phineasa Gage'a
oraz liczne poprawne i błędne interpretacje jego choroby, jakie można
znaleźć w literaturze od
roku 1848 do naszych czasów. Gage był bardzo zdolnym brygadzistą
kierującym zespołem
robotników budujących tory kolejowe w pobliżu Burlington w stanie
Vermont. We wrześniu
1848 roku zdarzył mu się bardzo dziwny wypadek. Gdy do wywierconego
otworu wpychał
za pomocą metalowego pręta o wadze sześciu kilogramów i długości jednego
metra ładunek
wybuchowy, ładunek nagle wybuchnął i pręt przebił mu głowę. Zdumiewające,
że choć Gage
zwalił się na ziemię, nie został natychmiast zabity, lecz tylko
oszołomiony. Po chwili zdołał
wstać i pojechać wozem do miasta. Gdy dotarł do miejscowego lekarza,
wydawał się
całkowicie spokojny, przytomny i rozumny — powitał go słowami: „Doktorze,
ma pan tu
sprawę do załatwienia".
Wkrótce po wypadku Gage miał ropnie płatów czołowych, które spowodowały
wysoką gorączkę, ale po paru tygodniach objawy zniknęły i na początku
1849 roku został
uznany za „całkowicie wyleczonego". Samo to, iż udało się mu przeżyć,
uznano za medyczny
cud. Fakt, że mimo poważnego uszkodzenia płatów czołowych
75
na pozór się nie zmienił, interpretowano wówczas jako dowód, że płaty te
nie
spełniają żadnych funkcji lub też że ich funkcje mogą równie dobrze
wykonywać inne części
mózgu. Podczas gdy na początku XIX wieku frenolodzy uważali każdy
fragment powierzchni
mózgu za „siedzibę" określonej zdolności intelektualnej lub moralnej, w
latach trzydziestych i
czterdziestych uczeni uznali, że mózg jest równie niezróżnicowany jak
wątroba. Wielki
fizjolog Flourens powiedział, że „mózg wydziela myśli, podobnie jak
wątroba wydziela żółć".
Pozorny brak zmian w zachowaniu Gage'a wydawał się potwierdzeniem tego
przekonania.
Wpływy tej doktryny były tak silne, że mimo pochodzących z innych źródeł
przekonujących dowodów radykalnej zmiany „charakteru" Gage' a w ciągu
paru tygodni od
wypadku, dopiero dwadzieścia lat później John Martyn Harlow, lekarz,
który badał go najdo-
kładniej (na zmianę jego opinii miała najwyraźniej wpływ nowa doktryna
„wyższego" i
„niższego" poziomu układu nerwowego, przy czym wyższy miał ograniczać i
powstrzymywać działania niższego), podał żywy opis wszystkich objawów,
które wcześniej
ignorował lub o których nie wspomniał:
[Gage] jest porywczy, bezczelny, czasami pozwala sobie na wulgarne
wypowiedzi (co
przedtem nie było jego zwyczajem), odnosi się do kolegów bez szacunku,
niecierpliwie
reaguje na rady lub ograniczenia sprzeczne z jego pragnieniami, czasami
jest niezwykle uparty,
a jednocześnie kapryśny i zmienny. Wymyśla wiele planów na przyszłość,
które rychło
porzuca, by przyjąć inny, rzekomo łatwiejszy do wykonania. Pod względem
intelektualnym
jest na poziomie dziecka, ale przejawia zwierzęce namiętności silnego
mężczyzny. Przed
wypadkiem, choć brakowało mu wykształcenia, był człowiekiem zrównoważonym
umysłowo
i cieszył się opinią bystrego, zręcznego przedsiębiorcy, bardzo
energicznego i wytrwałego w
realizacji przyjętych planów. Pod tym względem jego umysł radykalnie się
zmienił, tak bardzo,
że jego przyjaciele i znajomi stwierdzili, że „to już nie Gage".
76
Wydaje się, że takie „rozluźnienie hamulców", spowodowane uszkodzeniem
płatów
czołowych, wywołało wyzwolenie zwierzęcych i dziecinnych zachowań,
wskutek czego Gage
stał się niewolnikiem swoich kaprysów i impulsów, czynników, z którymi
miał bezpośrednio
do czynienia; reagował na nie bez namysłu, nie biorąc pod uwagę
przeszłości i przyszłości,
choć przedtem był bardzo rozważny. Podobnie teraz przestał się troszczyć
o innych i o
konse-
kwencje swoich działań 9.
Jednak podniecenie, wyzwolenie, rozluźnienie hamulców nie są jedynymi
możliwymi
konsekwencjami uszkodzenia płatów czołowych. David Ferrier (który w 1879
roku na
wykładach im. Gulstona przedstawił przypadek Gage'a światowej
społeczności lekarzy) w
1876 roku zaobserwował inny zespół objawów będących skutkiem usunięcia
płatów
czołowych u małp:
Mimo pozornego braku symptomów fizjologicznych dostrzegłem wyraźną zmianę
charakteru i zachowania zwierząt [...] Zamiast, jak przedtem, czynnie
interesować się
otoczeniem i z zaciekawieniem badać wszystko, co tylko pojawiło się w
polu widzenia,
zwierzęta zachowywały się biernie i apatycznie, drzemały i reagowały
jedynie na bodźce
działające w danej chwili. Czasami bezczynność ustępowała miejsca
gorączkowym i bez-
celowym spacerom w tę i z powrotem. Wprawdzie małpy nie zostały
pozbawione inteligencji,
ale —jak się wydaje — straciły zdolność uważnego i inteligentnego
obserwowania.
W latach osiemdziesiątych XIX wieku stało się jasne, że guzy płatów
czołowych
mogą wywoływać wiele różnych objawów: bezczynność, tępotę, spowolnienie
aktywności
umysłowej, czasami zmiany osobowości i utratę samokontroli — czasami
nawet (według
9 W 1886 roku Robert Louis Stevenson napisał The Strange Case ofdr Jekyll
and
Mr. Hyde. Nie wiadomo, czy znał przypadek Gage'a, choć w latach
osiemdziesiątych jego
historia była powszechnie znana. Z pewnością Stevenson był pod wpływem
doktryny
Jacksona o wyższym i niższym poziomie mózgu, zgodnie z którą to tylko
nasze „wyższe"
(zapewne bardziej delikatne) ośrodki intelektualne powstrzymują zwierzęce
skłonności
„niższych" ośrodków.
77
Gowersa) „chroniczną chorobę umysłową". Pierwsza operacja usunięcia guza
płata
czołowego została przeprowadzona w 1884 roku, a w 1888 roku wykonano
pierwszą
operację płata czołowego z powodów czysto psychiatrycznych. Uzasadnieniem
było
przekonanie, że ci pacjenci (prawdopodobnie schizofrenicy) mieli obsesje,
halucynacje i
wykazywali podniecenie wywołane urojeniami z powodu nadaktywności lub
patologicznej
aktywności płatów czołowych.
Takich prób nie ponawiano przez czterdzieści pięć lat, aż wreszcie w
latach
trzydziestych portugalski neurolog, Egas Moniz, wymyślił operację, którą
nazwał
„leukotomią" i bezzwłocznie poddał jej dwudziestu pacjentów cierpiących
na chorobliwy lęk,
depresję oraz chroniczną schizofrenię. Wyniki, jakie rzekomo otrzymał,
wywołały ogromne
zainteresowanie. Moniz przedstawił je w monografii opublikowanej w 1936
roku; entuzjazm, z
jakim przyjęto nową terapię, sprawił, że nie zwrócono należytej uwagi na
brak ścisłości
naukowej, lekkomyślność, a zapewne również nieuczciwość autora.
Działalność Moniza
doprowadziła do eksplozji zainteresowania „psychochirurgią" (to on
wprowadził ten termin)
na całym świecie — w Brazylii, Rumunii, Wielkiej Brytanii, na Kubie, a
zwłaszcza we
Włoszech. Jednak największą popularność zyskała psychochirurgią w Stanach
Zjednoczonych, gdzie neurolog, Walter Freeman, wymyślił nową, straszną
procedurę
chirurgiczną, którą nazwał lobotomią transoczodołową. Tak sam opisał tę
metodę:
Metoda polega na pozbawieniu pacjenta przytomności za pomocą wstrząsu, a
następnie, dopóki jest pod działaniem „znieczulenia", wprowadzeniu
czekanu między gałkę
oczną i powiekę, przez górną część oczodołu, do płata czołowego i
wykonaniu poziomego
cięcia dzięki poruszaniu instrumentem na boki. Zoperowałam w ten sposób
dwóch pacjentów
z obu stron i jednego z jednej strony. Nie wystąpiły żadne komplikacje
pooperacyjne, tylko w
jednym przypadku pacjent miał podbite oko. W przyszłości mogą wystąpić
powikłania, ale
operacja wydaje się dość łatwa, choć jej widok jest raczej nieprzyjemny.
Pozostaje czekać,
jak rozwinie się stan pacjentów, ale na razie obserwujemy znacz-
78
ne osłabienie symptomów i tylko pewne drobne zaburzenia zachowania będące
skutkiem lobotomii. Mniej więcej po godzinie pacjenci mogą już wstać i
pójść do domu.
Łatwość wykonywania operacji psychochirurgicznych jako rutynowych
zabiegów
ambulatoryjnych, przeprowadzanych za pomocą czekana, nie wywołała
konsternacji i zgrozy,
lecz zachwyt i chęć naśladowania. Do 1949 roku w Stanach Zjednoczonych
przeprowadzono
dziesięć tysięcy operacji, a w ciągu następnych dwóch lat kolejne
dziesięć tysięcy. Moniz był
powszechnie wychwalany jako „zbawca" i w 1951 roku otrzymał Nagrodę Nobla
— był to,
jak napisał Macdonald Critchley, „szczytowy punkt tej haniebnej
historii".
Operacje te prowadziły, oczywiście, nie do wyleczenia, lecz do przejścia
pacjentów w
stan całkowitej bierności, równie (lub bardziej) odległy od „zdrowia" co
oryginalne, aktywne
zachowania, ale — w przeciwieństwie do nich — bez szans na wyzdrowienie
lub ustąpienie.
Robert Lowell, w Memories of West Street and Lepke, tak pisze o Lepke,
który przeszedł
lobotomię:
Bezsilny, łysy, po lobotomii,
dryfował w owczym pokoju,
• ;
gdzie żadne bolesne myśli nie zaburzały
jego koncentracji na elektrycznym krześle —
wisząc niczym oaza
w swej przestrzeni zerwanych połączeń...
Gdy w latach 1966-1990 pracowałem w stanowych szpitalach
psychiatrycznych,
widziałem dziesiątki tych biedaków po lobotomii, często uszkodzonych
jeszcze bardziej niż
Lepke; niektórzy z nich byli psychicznie martwi, zamordowani przez
„terapię" 10.
10Skandal, jakim były lobotomia i leukotomią, zakończył się w latach
pięćdziesiątych
nie z powodu zastrzeżeń medycznych lub obrzydzenia, lecz dlatego, iż
pojawiły się nowe
narzędzia — środki uspokajające, które miały rzekomo (podobnie jak
psychochirurgią) mieć
wysoce terapeutyczne działanie bez żadnych ubocznych efektów. Trudna
kwestia, czy z
etycznego i neurologicznego punktu widzenia istnieje istotna różnica
między psychochirurgią i
środkami uspokajającymi, nie została nigdy poważnie rozpatrzona. Z
pewnością takie środki,
podawane w dużych dawkach, mogą — podobnie jak operacje — spowodować
osiągnięcie
„spokoju", uciszyć halucynacje i psychotyczne urojenia, ale ten spokój to
spokój martwoty.
Środki takie mogą również pozbawić pacjentów szansy na naturalne
cofnięcie się choroby,
co się czasami zdarza, i zamiast tego na zawsze skazać ich na wywołaną
lekami chorobę
79
Niezależnie" od tego, czy w płatach czołowych istnieją liczne
patologiczne obwody, które
powodują choroby umysłowe — a taką simplistyczną teorię, sformułowaną w
latach
osiemdziesiątych XIX wieku, przyjął Moniz — z pewnością ich pozytywne
moce mają także
pewne negatywne aspekty. Ciężar świadomości, sumienia i skrupulatności,
poczucie
obowiązku, zobowiązań, odpowiedzialności czasami przygniatają nas z
nieznośną siłą.
Tęsknimy wtedy, by wyzwolić się z ograniczeń, uwolnić od trzeźwości i
rozumu. Marzymy o
urlopie od naszych płatów czołowych, pragniemy dionizyjskich igrzysk
zmysłów i impulsów.
Od dawna, i to w ramach wszystkich kultur, znana jest ta potrzeba naszej
ograniczonej, ucy-
wilizowanej, czołowej natury. Wszyscy potrzebujemy czasem krótkich
wakacji od płatów
czołowych — do tragedii dochodzi wówczas, gdy wskutek wypadku lub choroby
z takich
wakacji nie można już powrócić, jak było w przypadku Phineasa Gage'a i
Grega11
11 Literatura medyczna dotycząca zespołu płata czołowego rozpoczyna się
od
opisów przypadku Phineasa Gage'a, ale znamy wcześniejsze opisy podobnych
stanów
umysłowych, których wówczas nie umiano zidentyfikować, choć z
dzisiejszego punktu
widzenia wyglądają właśnie na zespół płata czołowego. Jeden taki
przypadek opisał Lytton
Strachey w The Life, Illnes, and Death of Dr. North. Dr Norm — mentor
Trinity College w
Cambridge w XVIII wieku — który niewątpliwie cierpiał na obsesje, był
znienawidzony przez
swych kolegów z powodu moralizatorstwa, pedanterii i bezlitosnej
surowości. Pewnego dnia
zdarzył mu się udar. Jak pisze Strachey:
[...] nie wrócił już całkowicie do zdrowia. Lewa strona jego ciała
pozostała
sparaliżowana, ale największym zmianom uległ jego umysł. Zniknęły gdzieś
jego niepokoje,
skrupulatność, powaga, nawet moralność. Leżał w łóżku w stanie
podniecenia, nieustannie
żartując i opowiadając skandaliczne anegdotki. Podczas gdy koledzy nie
wiedzieli, gdzie oczy
podziać, dr North śmiał się do rozpuku, a jego częściowo sparaliżowaną
twarz wykrzywiał
dziwny grymas [...] Cierpiąc na ataki epilepsji, twierdził, że tylko wino
sprawia mu ulgę. On,
znany z surowości, teraz w dzikim podnieceniu pił szklankami
najmocniejsze sherry. Jest to
piękny i precyzyjny opis, jak uszkodzenie płata czołowego zmieniło
osobowość chorego w
sposób, który można uznać za „terapeutyczny".
80
W marcu 1979 roku zapisałem w notatniku: „gry, wiersze, piosenki
umożliwiają
Gregowi zachowanie spójności, ponieważ mają swój organiczny rytm, który
go unosi".
Przypominał mi mojego pacjenta, Jimmiego, który zachowywał się podobnie
podczas mszy.
Uczestnictwo w akcie pełnym znaczenia, stanowiącym organiczną całość,
pozwalało mu
pokonać niespójność wywołaną niepamięcią12. Coś podobnego widziałem w
zachowaniu
pacjenta, zawodowego muzyka cierpiącego na niepamięć z powodu uszkodzeń
płatów
skroniowych wywołanych zapaleniem mózgu. Nie umiał on zapamiętać żadnych
informacji
dłużej niż przez kilka sekund, ale potrafił zapamiętać skomplikowane
utwory muzyczne, a
nawet nauczyć się ich, potrafił dyrygować, a nawet improwizować na
organach ".
Zauważyłem również, że Greg nie tylko świetnie pamięta piosenki z lat
sześćdziesiątych, ale jest w stanie nauczyć się nowych, choć nie mógł
zapamiętać żadnych
nowych „faktów". Najwyraźniej odpowiedzialne za to były zupełnie inne
mechanizmy
zapamiętywania.
Greg również był w stanie zapamiętać limeryki i slogany (i rzeczywiście,
nauczył się
ich setki z radia i telewizji, które zawsze były włączone na oddziale).
Wkrótce po przyjęciu do
szpitala sprawdziłem jego zdolność zapamiętywania na przykładzie
następującego wierszyka:
Ucisz się, dziecko,
cicho bardzo bądź,
Złe dzieci mogą się wściec,
I trzeba je zastrzelić.
12 Naturę dynamicznej i semantycznej „organicznej jedności" muzyki,
recytacji i
podobnych struktur metrycznych niezwykle wnikliwie przeanalizował Victor
Zuckerkandl w
książce Sound and Symbol. Takie dynamiczno-semantyczne struktury
wyróżniają się tym, że
kolejne części łączą się ze sobą, że każda część prowadzi do następnej.
Takich struktur nie
można ani postrzegać, ani zapamiętać w kawałkach — jeśli je postrzegamy,
to tylko jako
całości.
13 Historia tego pacjenta jest tematem interesującego filmu Jonathana
Millera Prisoner
of Consciousness (BBC, listopad 1988).
81
Greg natychmiast go bezbłędnie powtórzył, zaśmiał się, spytał, czy sam go
ułożyłem,
i porównał go z czymś ponurym jak wiersze Edgara Allana Poe. Jednak dwie
minuty później
nie mógł go sobie przypomnieć, dopóki nie przypomniałem mu rytmu. Po
kilku powtó-
rzeniach umiał już recytować bez podpowiadania i później zawsze witał
mnie tym
wierszykiem.
Czy łatwość uczenia się wierszy i piosenek miała tylko charakter
proceduralny, czy
też dawała uczuciową głębię, normalnie dla niego niedostępną? Muzyka
otwierała mu drzwi
do świata uczuć, znaczeń, świata, w którym mógł znów być sobą. Wtedy
znikała gdzieś jego
pustka i wesołkowatość. Wszyscy, którzy mogli go obserwować, stwierdzali
zgodnie, że
stawał się wtedy „inną osobą". Nie wykazywał objawów zespołu płatów
czołowych, wydawał
się wyleczony. Nawet jego EEG, normalnie powolne i chaotyczne, uspokajało
się i nabierało
rytmu14.
Można łatwo zademonstrować, jak proste informacje mogą zostać przekazane
za
pomocą piosenek. Na przykład podawaliśmy Gregowi codziennie datę w
postaci
przyśpiewki. Greg bez trudu izolował podaną informację i później potrafił
ją powtórzyć już
bez muzycznego opakowania. Co jednak znaczy stwierdzenie: „Dzisiaj jest
dziesiąty grudnia,
rok 1991" dla kogoś cierpiącego na ostrą niepamięć, dla kogoś, kto
stracił poczucie czasu i
historii, kto cały czas tkwi w teraźniejszości? W takich okolicznościach
znajomość daty nie
ma żadnego znaczenia. A może za pomocą piosenek ze specjalnie ułożonym
tekstem udałoby
się poinformować Grega o czymś
14 Inny pacjent z Williamsbridge, Harry S. — człowiek utalentowany, były
inżynier —
przeszedł ogromny wylew krwi do mózgu w wyniku pęknięcia tętniaka, co
spowodowało
rozległe uszkodzenia płatów czołowych. Po dojściu do przytomności
stopniowo wracał do
poprzedniego stanu. Ostatecznie odzyskał niemal całkowicie dawne
zdolności intelektualne,
ale podobnie jak Greg jest poważnie okaleczony — jest apatyczny, obojętny
emocjonalnie.
Jego stan ulega jednak całkowitej zmianie, gdy zaczyna śpiewać. Harry ma
piękny głos
tenorowy i lubi śpiewać irlandzkie pieśni. Gdy śpiewa, czyni to z wielką
czułością, z
liryzmem, który wydaje się zdumiewający, zwłaszcza jeśli się wie, że w
innych sytuacjach w
najmniejszym stopniu nie wykazuje on takich uczuć i sprawia wtedy
wrażenie, że całkowicie
utracił zdolność do przeżywania uczuć. Natomiast gdy śpiewa, przejawia w
pełni adekwatne
uczucia — frywolne, jowialne, tragiczne, wzniosłe — i wydaje się
całkowicie odmieniony.
82
bardziej istotnym, przekazać mu jakieś ważne informacje? Nie tylko
poinformować go
o faktach, ale przywrócić mu poczucie czasu, związku między wydarzeniami
oraz zasady
myślenia?
Gdy przekonaliśmy się, że Greg może się uczyć, wydawało się naturalne,
aby uczył
się alfabetu Braille'a. W tym celu zorganizowaliśmy intensywne lekcje,
cztery razy w tygodniu.
Zapewne nie powinno być dla nas niespodzianką, że Greg nie chciał się
uczyć Braille'a. Gdy
go do tego nakłanialiśmy, wydawał się bardzo zdenerwowany i
zaniepokojony.
— Co tu się dzieje? — krzyczał. — Czy wy myślicie, że jestem ślepy?
Dlaczego
jestem wśród ślepców?
Gdy próbowaliśmy go przekonać, odpowiedział z nienaganną logiką, że gdyby
był
ślepy, sam wiedziałby o tym najlepiej. Musieliśmy zrezygnować z dalszych
prób. Ogarnęło
nas wtedy jakieś poczucie beznadziejności. Nie mogliśmy mu w żaden sposób
pomóc.
W tym okresie Greg przeszedł przez kilkakrotne badania neurologiczne i
psychologiczne. Miał kłopoty z pamięcią i koncentracją, oprócz tego
lekarze zwracali uwagę,
iż on jest dziecinny, płytki, bezrefleksyjny, euforyczny. Rzeczywiście,
na ogół Greg zachowy-
wał się w sposób usprawiedliwiający takie oceny. Ale czy objawy zespołu
płata czołowego
nie przesłaniały istnienia głębszych pokładów jego osobowości? Na
początku 1979 roku
powiedział mi raz, iż czuje się „nieszczęśliwy... przynajmniej jeśli
chodzi o ciało". W jego
zachowaniu nie było ani śladu wesołkowatości, wręcz przeciwnie, wydawał
się zdolny do
pełnej melancholii oceny własnego losu. W tym okresie w telewizji często
była mowa o
nieprzytomnej Karen Ann Quinlan. Za każdym razem, gdy Greg słyszał jej
imię, milkł i
wydawał się przygnębiony. Nigdy nie zdołał mi powiedzieć, dlaczego tak
się nią interesuje, ale
wydawało mi się, że utożsamiał jej tragedię z własną. A może to była
tylko typowa reakcja
współodczuwania? Greg niemal automatycznie wpadał w nastrój zgodny z
działającym na
niego bodźcem.
Początkowo nie mogłem rozstrzygnąć, która z tych interpretacji jest
poprawna.
Zapewne nie chciałem uznać tej pierwszej, ponieważ
83
zgodnie z ocenami neurologów taka możliwość była wykluczona. Jednak oceny
lekarzy opierały się na krótkotrwałych spotkaniach z pacjentem, nie zaś
na długotrwałej
obserwacji, jaka jest możliwa w szpitalu dla przewlekle chorych, gdzie
pacjenci i lekarze
spędzają całe życie.
Greg wykazywał typową wesołkowatość, charakterystyczną dla zespołu płata
czołowego, ale poza nią kryła się prawdziwa wrażliwość i dobroć. Można
było wyczuć, że
Greg, choć ciężko upośledzony, jest wciąż osobą mającą tożsamość i
duszę15
Gdy Greg przybył do Williamsbridge, wszyscy byliśmy ujęci jego
inteligencją,
dobrym humorem, dowcipem. Zastosowaliśmy najróżniejsze programy
terapeutyczne, ale
wszystkie — podobnie jak próba nauczenia go alfabetu Braille'a —
zakończyły się niepo-
wodzeniem. Stopniowo dochodziliśmy do przekonania, że jego stan nie może
ulec poprawie i
coraz mniej się nim zajmowaliśmy, a nasze nadzieje malały. Z biegiem
czasu Greg był w coraz
większej mierze pozostawiony sam sobie. Przestał być ośrodkiem uwagi
całego personelu,
przedmiotem intensywnych zabiegów terapeutycznych. Nie brał już udziału w
różnych
programach, nigdzie nie wychodził — wszyscy zaczęli go ignorować.
W szpitalnych oddziałach dla chronicznie chorych umysłowo łatwo jest
zatracić
kontakt z rzeczywistością, nawet jeśli ktoś nie choruje na niepamięć.
Obowiązują tam
rutynowe procedury, które nie zmieniły się od dwudziestu czy może
pięćdziesięciu lat.
Pacjenta
15 Natomiast Thompson („Kwestia tożsamości"), również wykazujący
niepamięć i
zespół płata czołowego, często wydawał się rzeczywiście „pozbawiony
duszy". W
przypadku Thompsona wesołkowatość stała się jego manią i obsesją. Z jego
ust płynął
nieustanny potok słów. Thompson nie zwracał uwagi na nic, nawet na
uczucia słuchaczy. Nie
jest jasne, czy Greg zachował resztki osobowości, ponieważ jego mózg
został uszkodzony w
mniejszym stopniu, czy też dlatego, że jeszcze przed chorobą różnił się
charakterem od
Thompsona. Thompson miał osobowość nowojorskiego taksówkarza; w pewnym
sensie
choroba płata czołowego tylko wzmocniła szczególne cechy jego charakteru.
Greg natomiast
był mniej agresywny, bardziej dziecinny i bierny. Mam wrażenie, że te
cechy można było
dostrzec nawet poprzez objawy choroby.
84
się budzi, prowadzi do toalety, podaje mu śniadanie, po czym siedzi on
sam w
korytarzu. Później jest obiad, zajęcia świetlicowe, kolacja j czas spać.
W oddzielnym pokoju
cały czas gra telewizor, ale większość pacjentów nie zwraca na niego
uwagi. Greg lubił sagi
rodzinne i westerny oraz nauczył się na pamięć wielu sloganów
reklamowych. Natomiast
wiadomości nudziły go i stopniowo stawały się dla niego niezrozumiałe. W
takich warunkach
mogą minąć lata, a pacjent pozostaje w bezczasowym zawieszeniu, gdyż
żadne wydarzenia
nie sygnalizują upływu czasu.
Tak minęło dziesięć lat, a stan Grega nie uległ najmniejszej poprawie.
Jego
wypowiedzi były coraz bardziej nieaktualne, powtarzał się, gdyż nie miał
niczego do dodania.
Z upływem czasu jego tragiczna niepamięć wydawała się coraz poważniejsza,
choć z neu-
rologicznego punktu widzenia jego stan się nie zmieniał.
W 1988 roku Greg miał atak — nigdy się to przedtem nie zdarzało, ale i
tak na wszelki
wypadek otrzymywał środki antykonwulsyjne. W czasie ataku złamał nogę.
Nie skarżył się na
ból, nawet o tym nie wspominał — stwierdziliśmy to dopiero następnego
dnia, gdy próbował
wstać. Najwyraźniej zapomniał o wypadku natychmiast po tym, jak ból się
zmniejszył i udało
mu się znaleźć wygodną pozycję. Jego brak świadomości, że złamał nogę,
wydawał mi się
podobny do braku świadomości ślepoty; niepamięć powodowała, że nie myślał
o stracie.
Gdy noga go zabolała, na chwilę przypominał sobie, że coś się zdarzyło,
ale gdy ból mijał,
natychmiast o tym zapominał. Gdyby miał wizualne halucynacje, jak to się
czasami zdarza,
zwłaszcza w ciągu kilku miesięcy po utracie wzroku, mógłby o tym mówić,
powiedzieć na
przykład: „Patrz!". Gdy jednak brakowało mu bodźców wizualnych, nie był w
stanie myśleć
o tym, że nie widzi, o utracie wizualnego świata. W swojej świadomości, w
swoim świecie,
Greg znał tylko teraźniejszość, nie wiedział nic o brakach. Wydawał się
niezdolny do
odczuciajakiejkolwiek straty — własnej funkcji, przedmiotu lub osoby.
W czerwcu 1990 zmarł nagle ojciec Grega. Przez długie lata przychodził
codziennie
do szpitala odwiedzić syna, porozmawiać
85
z nim i pożartować. W dniu jego śmierci nie było mnie w szpitalu.: Gdy
wróciłem po paru
tygodniach, natychmiast poszedłem do Grega, który już oczywiście słyszał
o śmierci ojca.
Mimo to nie wiedziałem, co powiedzieć. Czy Greg był w stanie przyjąć do
wiadomości tę
informację?
— Pewnie brak ci ojca? — zaryzykowałem.
— O co ci chodzi? — zdziwił się Greg. — Przecież przychodzi do mnie
codziennie.
— Nie, Greg... — odrzekłem. — Już nie przychodzi. Zmarł miesiąc temu.
Greg żachnął się i wyraźnie poszarzał na twarzy. Miałem wrażenie, że jest
zszokowany
podwójnie, śmiercią ojca i faktem, że o tym nie wiedział, że nie
zapamiętał tego. Musiał być
równie przygnębiony stratą, co świadomością własnej niepamięci.
— Miał pewnie z pięćdziesiąt lat — powiedział niepewnie.
— Nie, Greg — poprawiłem go znowu. — Dobiegał już osiemdziesiątki.
Greg znowu zbladł. Wyszedłem na chwilę z pokoju, wydawało mi się, że Greg
woli
zostać sam. Gdy po paru minutach wróciłem, Greg już nie pamiętał o naszej
rozmowie ani o
śmierci ojca.
Niemniej jednak Greg zademonstrował bardzo wyraźnie zdolność do
przeżywania
smutku i miłości. Już nie wątpiłem, że może przeżywać głębsze uczucia.
Wiadomość o
śmierci ojca wyraźnie go przygnębiła, w jego zachowaniu nie było widać
ani śladu normalnej
wesołości 16. Ale czy zachował zdolność do przeżywania żalu i tęsknoty ?
Takie uczucia
wymagają, aby podmiot pamiętał o swej stracie. Wydawało mi się, że do
tego Greg nie jest
zdolny. Można było mu wielokrotnie powtarzać wiadomość o śmierci ojca i
za każdym razem
Greg reagował w ten sam sposób. Za każdym razem ta wiadomość wydawała mu
się równie
szokująca i przygnębiająca, ale też za każdym razem już po paru minutach
o wszystkim
zapominał 17.
16 Zupełnie inaczej zachował się Thompson, który na wiadomość o śmierci
brata
wykrzyknął tylko: „Zawsze był z niego żartownisi" i zmienił temat.
17 Natomiast chory na niepamięć muzykolog z angielskiego filmu zachowuje
się w
sposób jednocześnie diametralnie różny i podobny. Ilekroć jego żona
wychodzi z pokoju
przeżywa on ból jak przy rozstaniu na zawsze. Gdy żona wraca po paru
minutach, muzyk łka
z ulgą, mówiąc: „Już myślałem, że umarłaś".
86
W ciągu następnych miesięcy często odwiedzałem Grega, ale nie rozmawiałem
z nim
o śmierci ojca. Sądziłem, że nie powinienem mu przypominać o tym
tragicznym wydarzeniu.
To byłoby bezsensowne okrucieństwo. Uważałem zresztą, że Greg sam jakoś
zauważy brak
ojca.
W listopadzie 1990 roku zanotowałem w swoim notatniku: „Greg nie wykazuje
świadomej wiedzy o śmierci ojca. Na pytanie o niego odpowiada, że poszedł
na patio lub że
tego dmą nie mógł akurat przyjść Jednak nie pragnie już iść do domu na
weekend lub na
Dzień Dziękczynienia, co kiedyś bardzo lubił. Zapewne dom bez ojca jest
dla niego smutny,
choć nie potrafił sobie tego uświadomić ani wyartykułować. Wyraźnie myśl
o domu kojarzy
mu się ze smutkiem". ,,
Pod koniec tego roku Greg zaczął cierpieć na bezsenność. Wstawał w środku
nocy i
godzinami kręcił się po swoim pokoju. „Zgubiłem coś muszę to znaleźć" —
odpowiadał na
pytania, co robi, ale nigdy nie potrafił wyjaśnić, czego szuka. Trudno
było umknąć wrażenia,
że szuka ojca, choć Greg z pewnością nie uświadamiał sobie, co stracił.
Wydawało mi się
jednak, że podświadomie o tym wiedział.
Po śmierci ojca Greg wydawał się tak smutny, że uznałem, iż należy mu się
specjalna
rozrywka. Gdy dowiedziałem się, że w sierpniu 1991 roku w Madison Square
Garden
odbędzie się koncert jego ulubionej grupy The Grateful Dead, od razu
postanowiłem go tam
zabrać Nieco wcześniej poznałem jednego z perkusistów zespołu, Mickeya
Harta, gdy razem
zeznawaliśmy przed komisją Senatu na temat terapeutycznej wartości
muzyki. Ta znajomość
ułatwiła zorganizowanie wyjazdu Grega na koncert.
Otrzymaliśmy bilety w ostatniej chwili, ja zaś me uprzedziłem Grega o
koncercie, aby
me przeżył rozczarowania w wypadku, gdybyśmy nie zdobyli biletów. Gdy
zabrałem go ze
szpitala i powie-
87
działem, dokąd jedziemy, Greg wpadł w ogromne podniecenie. Gdy
wjechaliśmy do centrum
Nowego Jorku, otworzyłem okna samochodu. Od razu poczuliśmy
charakterystyczny zapach
miasta. W pewnym momencie Greg poczuł zapach gorących precelków. Wciągnął
głęboko
powietrze. „To najbardziej nowojorski zapach, jaki znam" — powiedział z
uśmiechem.
Wokół Madison Square Garden zgromadził się już tłum ludzi, wszyscy ubrani
w stylu
lat sześćdziesiątych. Miałem wrażenie, że przenieśliśmy się wstecz w
czasie. Żałowałem, że
Greg nie może tego zobaczyć, niewątpliwie czułby się jak w domu. Musiał
jednak odczuć
jakoś atmosferę, bo sam zaczął rozmowę, co zdarzało mu się nad wyraz
rzadko. Wspominał
lata sześćdziesiąte:
Tak, były happeningi w Central Parku. Od dawna nic się tam nie działo,
już chyba
ponad rok, nie pamiętam dokładnie [...] Koncerty, muzyka, kwas, trawka,
wszystko [...]
Pierwszy raz tam byłem w dniu Władzy Kwiatów. To były dobre czasy [...]
wiele rzeczy
zaczęło się w latach sześćdziesiątych, kwaśny rock, happeningi, maryśka
[...] Dziś niewiele o
tym słychać. Allen Ginsberg — często go można zobaczyć w Village lub w
Central Parku.
Od dawna go nie widziałem. Ostatni raz rok temu [...]
Mówił w czasie teraźniejszym, tak jakby to nie dotyczyło wydarzeń dawno
już
zakończonych, jakby coś takiego mogło się znów wydarzyć w każdej chwili.
Brak
świadomości upływu czasu, w badaniach klinicznych sprawiający tak
patologiczne wrażenie,
tu wydawał się czymś niemal naturalnym. Byliśmy przecież częścią tłumu z
lat
sześćdziesiątych.
Wreszcie dopchaliśmy się do naszych miejsc, niedaleko estrady. Z każdą
minutą Greg
wydawał się coraz bardziej podniecony. Działał na niego ryk tłumu.
— To jak jakieś wielkie zwierzę — powiedział w pewnym momencie. Wciągał
nosem
słodki zapach marihuany i haszyszu. — Co za wspaniały zapach! To najmniej
idiotyczny
zapach na świecie 18.
18 W istocie to samo powiedział Jean Cocteau o opium. Nie wiem, czy Greg
go
cytował, świadomie lub nieświadomie. Zapachy czasami mają jeszcze
silniejsze działanie
ewokatywne niż muzyka. Percepcje zapachów, powstające w bardzo
prymitywnej części
mózgu, w tak zwanym węchomózgowiu, nie muszą przechodzić przez
wielofazowy system
pamięci w płatach skroniowych. Wspomnienia zapachów są, z neurologicznego
punktu
widzenia, niemal nieścieralne i nie znikają mimo niepamięci. Byłoby
rzeczą interesującą
przynieść Gregowi gorące precelki lub haszysz, aby sprawdzić, czy ich
zapach przywołałby
wspomnienia z koncertu. Następnego dnia po koncercie Greg spontanicznie
wspomniał
„wspaniały" zapach precelków — to po-strzeżenie było dla niego bardzo
żywe — ale nie
potrafił określić, gdzie i kiedy czuł ten zapach.
88
Gdy zespół wszedł na scenę, ryk tłumu jeszcze się wzmógł. Greg ałkowicie
poddał się
podnieceniu. Głośno klaskał i krzyczał.
-— Brawo, brawo!... Dalej... Ro, Ro, Ro, Harry-Bo — krzyczał rytmicznie.
Przerwał
na chwilę. — Widzisz nagrobek za perkusją? Zobacz, jaką afro ma Jerry
Garcia!
Mówił to z takim przekonaniem, że obejrzałem się w stronę perkusji. To
oczywiście
była tylko fantazja Grega, bo szpakowate włosy Jerry'ego Garcii opadały
teraz prosto na
ramiona.
— Pigpen! Widzisz Pigpena? — wykrzyknął znów Greg.
— Nie — odparłem z wahaniem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. — Pigpena
tam
nie ma. On już nie gra z The Grateful Dead.
— Jak to? — zdziwił się Greg. — Co się stało?
— Pigpen nie żyje.
— To okropne — zszokowany Greg pokręcił głową. Po jakiejś minucie znowu
mnie
szturchnął.
— Pigpen! Widzisz Pigpena?
I słowo w słowo powtórzyliśmy poprzednią rozmowę.
Później Greg poddał się rytmicznemu tupaniu i klaskaniu tłumu.
— The Dead! The Dead! — krzyczał rytmicznie, po czym, zmieniając rytm i
starannie
akcentując słowa, wołał: — We want the Dead! Tobacco Road! Tobacco Road!
Koncert rozpoczął się od jednej ze starych piosenek Iko, Iko. Greg
śpiewał razem z
zespołem, bez trudu przypominając sobie słowa i melodię. Szczególną
radość sprawiały mu
afrykańskie dźwięki chóru. Cała sala stanowiła w tym momencie jeden
organizm,
89
zjednoczony przez muzykę. Osiemnaście tysięcy ludzi reagowało wspólnie,
tak jakby
ich systemy nerwowe zostały połączone.
Na pierwszą połowę koncertu złożyły się utwory z lat sześćdziesiątych.
Greg znał je
wszystkie. Jego energia i radość sprawiały zdumiewające wrażenie. Bez
przerwy śpiewał i
klaskał, bez śladu swej normalnej słabości. W jego zachowaniu widać było
rzadkie i
wspaniałe skupienie, wywołane nieustannym wpływem muzyki i otoczenia.
Patrząc na niego,
nie dostrzegałem ani śladu niepamięci i zespołu płata czołowego. Wydawał
się całkowicie
normalny, tak jakby muzyka przekazała mu własną siłę, spójność i ducha.
W czasie przerwy zastanawiałem się, czy nie powinniśmy już wrócić do
szpitala.
Przecież Greg był ciężko chorym pacjentem na wózku. To był jego pierwszy
od dwudziestu
lat koncert. Greg jednak koniecznie chciał zostać do końca. Z radością
zanotowałem w jego
głosie stanowczość i prawdziwą autonomię, na co dzień zupełnie
niewidoczną.
Jednak zostaliśmy i poszliśmy za kulisy. Greg zjadł gorącego precelka i
przez chwilę
rozmawiał z Mickeyem Hartem. Przedtem wydawał się nieco zmęczony, ale
rozmowa dodała
mu sił. Znów był gotów słuchać muzyki i śpiewać.
Jednak druga połowa koncertu była dla niego zaskoczeniem. Teraz zespół
śpiewał
piosenki z lat siedemdziesiątych. Greg nie znał ani słów, ani melodii,
ale ich styl był mu
znajomy. W dalszym ciągu klaskał i podśpiewywał, czasami bez słów,
czasami wymyślając
tekst. Później jednak zespół przeszedł do najnowszych utworów, takich jak
Picasso Moon, z
elektroniczną instrumentacją, jaka była niemożliwa i niewyobrażalna w
latach sześćdziesiątych.
Greg był wyraźnie zaskoczony.
— To dziwaczne — powiedział. — Nigdy czegoś takiego nie słyszałem.
Słuchał uważnie, ale wydawał się nieco przestraszony i zakłopotany, tak
jakby
zobaczył jakiś nowy, niezwykły świat.
— To chyba jakieś nowe eksperymenty — powiedział po chwili. — Nigdy
przedtem
tak nie grali... Brzmi jak jakaś futurystyczna muzyka... może taka będzie
muzyka w
przyszłości.
90
Najwyraźniej nowe piosenki stanowiły coś, czego Greg nie potrafił sobie
nawet
wyobrazić, przekraczały wszystko, co kojarzyło mu się z The Grateful
Dead. Nie miał
wątpliwości, że to „ich" muzyka, ale z trudem znosił wrażenie, że słucha
przyszłości. To
samo mógłby powiedzieć miłośnik Beethovena, słysząc jego ostatnie utwory
w 1800 roku.
- To było fantastyczne — powiedział Greg, gdy opuszczaliśmy Madison
Square
Garden. — Nigdy tego nie zapomnę. To było największe wydarzenie mojego
życia.
W drodze do szpitala nastawiłem płyty kompaktowe The Grateful Dead.
Chciałem jak
najdłużej utrzymać Grega w nastroju. Bałem się, że jeśli zapadnie cisza i
przestanę z nim
rozmawiać, Greg zaraz zapomni o koncercie. Greg przez cały czas śpiewał.
Gdy się rozsta-
liśmy w szpitalu, był w dalszym ciągu podniecony i pobudzony.
Ale następnego dnia rano zastałem go w stołówce z wzrokiem wbitym w
ścianę.
Spytałem, co myśli o The Grateful Dead.
— Wspaniała grupa — odpowiedział. — Słyszałem ich kiedyś w Central Parku
i w
Filmore East.
— Tak, mówiłeś mi o tym — odrzekłem. — Ale czy byłeś ostatnio na ich
koncercie?
Może w Madison Square Garden?
— Nie, nigdy tam nie byłem 19
19 Greg na pozór zupełnie nie pamiętał koncertu. Gdy jednak otrzymałem
taśmę z
nagraniem, natychmiast rozpoznał „nowe" utwory, wydawały mu się znajome i
potrafił je
zaśpiewać. „Gdzie to słyszałeś?" — spytałem, gdy słuchaliśmy Picasso
Moon.
Greg wzruszył niepewnie ramionami. Nie ma jednak wątpliwości, że nauczył
się
nowych piosenek. Teraz odwiedzam go regularnie — z taśmami z koncertu, na
którym
byliśmy, i innych niedawnych koncertów Grateful Dead. Wydaje się, że moje
wizyty
sprawiają mu przyjemność. Greg nauczył się wielu nowych piosenek. Teraz,
ilekroć
przychodzę i Greg słyszy mój głos, uśmiecha się i wita mnie jako
miłośnika Grateful Dead.
ŻYCIE CHIRURGA
Na syndrom Gillesa de la Tourette'a zapadają przedstawiciele wszystkich
ras,
wszystkich kultur, wszystkich warstw społecznych; każdy, kto wcześniej
się z nim zetknął,
rozpoznaje go na pierwszy rzut oka. Prawie dwa tysiące lat temu Aretajos
z Kapadocji spisał
przypadki szczekającego kaszlu, nerwowych drgawek, grymasów twarzy,
dziwacznych
gestów, bezwiednego używania nieprzyzwoitych i wulgarnych wyrazów. Jednak
dopiero w
1885 roku pojawił się pierwszy opis kliniczny choroby. Wtedy to Georges
Gilles de la
Tourette, młody francuski neurolog — uczeń Charcota i przyjaciel Freuda —
połączył owe
historyczne zapiski z obserwacjami kilku swoich pacjentów. Według niego
głównym
objawem syndromu były konwulsyjne tiki, nie kontrolowana mimika lub
mimowolne powta-
rzanie pewnych słów lub czynności (echolalia i echopraksja), a także
nieumyślne przeklinanie i
używanie sprośnych wyrazów (koprolalia). Niektórzy pacjenci mimo swojego
schorzenia
wykazywali osobliwą niefrasobliwość i nonszalancję; inni tendencję do
dziwnych, często
inteligentnych, a czasem baśniowych skojarzeń; jeszcze inni — niezwykłą
impulsywność i
prowokacyjność, bezustannie testując granice fizycznych i społecznych
norm; niektórzy
nieprzerwane, gorączkowe reagowanie na bodźce, rzucanie się lub prychanie
na otoczenie
albo nagłe ciskanie znajdującymi się w pobliżu przedmiotami; i w końcu —
silną stereotypię i
obsesję. Nie spotkano dwóch pacjentów z identycznymi objawami.
Każda choroba wprowadza dwoistość w życie — wprowadza pewne „coś", z jego
własnymi potrzebami, wymaganiami, ograniczeniami. W zespole Tourette'a
owo „coś"
przybiera formę kategorycznego przymusu, formę wielości impulsów i
presji: chory wbrew
własnej woli lub też ulegając obcej woli tego „czegoś", musi wykonywać
pewne czynności.
Pomiędzy wolą chorego i tą obcą wolą może dojść do konfliktu, ale także
do kompromisu, a
nawet do porozumienia. Dlatego bycie „opętanym" dla kogoś, kto — podobnie
jak niegdyś
Tourette — cierpi na zaburzenia psychiczne, może być czymś więcej aniżeli
tylko zwrotem
językowym. W średniowieczu np. zaburzenia psychiczne traktowano często
dosłownie jako
„opętanie". (Sam Tourette zafascynowany był zjawiskiem opętania i napisał
sztukę na temat
epidemii szatańskiego opętania w średniowiecznym Loudun).
Niemniej w syndromie Tourette'a relacja pomiędzy chorobą i jaźnią,
pomiędzy „coś" i
„ja", może być szczególnie złożona, zwłaszcza jeśli choroba towarzyszy
jaźni od wczesnego
dzieciństwa, jeśli wraz z nią się rozwija i nierozłącznie splata. Choroba
Tourette'a i jaźń
wzajemnie się do siebie dopasowują, stopniowo coraz bardziej uzupełniają,
by ostatecznie —
jak stare, dobre małżeństwo — stać się jednym zespolonym bytem. Relacja
ta jest często
destrukcyjna, choć może być także konstruktywna; może nadać tempa,
spontaniczności i
charakteru niezwykłym i często wstrząsającym objawom choroby. Mimo całego
natręctwa i
uciążliwości zespół Tourette'a można wykorzystać w sposób twórczy.
W kilka lat po pierwszym opisie syndromu Tourette'a zaczęto postrzegać
chorobę
jako „moralną", a niejako organiczne zaburzenie, jako wyraz złośliwości
lub słabości woli,
który należy leczyć, usuwając przewinienia woli. Od lat dwudziestych do
lat sześćdziesiątych
XX wieku postrzegano ją jako chorobę psychiczną i wobec pacjentów
stosowano
psychoanalizę lub psychoterapię; ale i to nie przyniosło rezultatów. Na
początku lat
sześćdziesiątych, kiedy okazało się, że lekarstwo o nazwie haloperidol
znacznie łagodzi obja-
wy chorobowe, zespół Tourette'a zaczęto nagle uważać za chorobę
93
o podłożu chemicznym, której przyczyna leży w nierównej pracy
znajdującego się w
mózgu neurotransmitera — dopaminy. Tak naprawdę jednak wszystkie te
poglądy są tylko
częściowe, zawężone, i nie oddają całej złożoności syndromu Tourette'a.
Ani biologiczny, ani
psychologiczny, ani też moralno-społeczny punkt widzenia nie jest tu
odpowiedni; musimy
postrzegać zespół Tourette'a nie tylko ze wszystkich trzech perspektyw
równocześnie, lecz
także z perspektywy wewnętrznej, perspektywy egzystencjalnej, z której
widzi go chory.
Narracje wewnętrzna i zewnętrzna — tak jak wszędzie, tak i tu — muszą się
połączyć.
Można by sądzić, że ktoś, kto ma tiki lub drgawki, zachowuje się dziwnie
lub
śmiesznie, ma zamkniętą furtkę do wielu zawodów. Niekoniecznie jednak
musi tak być. Na
syndrom Tourette'a zapada jedna osoba na tysiąc, a ludzi cierpiących na
tę chorobę —
czasem bardzo poważnie — spotykamy w każdej sferze życia. Są touretyczni
pisarze,
matematycy, muzycy, aktorzy, disc jockeye, budowniczowie, pracownicy
socjalni,
mechanicy, atleci. Wydawałoby się jednak, że istnieją czynności, których
chorzy na zespół
Tourette'a nie mogą wykonywać — np. skomplikowanej, precyzyjnej pracy
chirurga. Jeszcze
nie tak dawno byłem o tym przekonany. Ale teraz znam pięciu chirurgów z
syndromem
Tourette'a 1.
Doktora Carla Bennetta spotkałem po raz pierwszy w Bostonie na
konferencji
poświęconej zespołowi Gillesa de la Tourette'a. Wyglądem nie wyróżniał
się niczym
szczególnym — mężczyzna około pięćdziesiątki, średniego wzrostu, z
brązowawym
zarostem przeplecionym nitkami siwizny, ubrany w dyskretny, ciemny
garnitur — gdyby nie
jego gwałtowne rzuty, nagłe sięganie ręką do ziemi, skoki, drgawki. Byłem
pod wrażeniem
zarówno jego dziwacznych tików, jak i jego godności i spokoju. Kiedy
wyraziłem swoje
zdziwienie co do jego zawodu, doktor Bennett zaprosił mnie do siebie,
proponując,
1 Następnych czterech ujawniło się (jeden z nich to chirurg oczny) po
pierwszej
publikacji tego opowiadania. Poza pięcioma chirurgami słyszałem także o
trzech
touretycznych internistach, dwóch neurologach, ale tylko o jednym
touretycznym psychiatrze.
94
żebym przyjechał do Branford w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie mieszkał i
pracował, i
bym towarzyszył mu w szpitalnych obchodach j obserwował go podczas
operacji. Cztery
miesiące później, na początku października, pełen ciekawości i
pomieszanych uczuć, leciałem
niewielkim samolotem, który zbliżał się do Branford. Doktor Bennett
przywitał mnie na
lotnisku. To było dziwne przywitanie — w połowie szarpnięcie, w połowie
tik,
idiosynkratycznie touretyczny gest powitania — schwycił moją walizkę i
poprowadził do
samochodu dziwacznym, pośpiesznym krokiem, skacząc co pięć kroków i
raptownie
sięgając do ziemi, jakby chciał coś podnieść.
Branford jest przepięknie położonym miastem u podnóża Gór Skalistych, w
południowo-wschodniej Kolumbii. Na północ od Branford leży Banff i
otaczające go góry, a
na południe Montana i Idaho. Jest to kraina wielkiej łagodności i
urodzaju, okolona górami,
lodowcami i jeziorami. Sam Bennett pasjonował się geografią i geologią;
kilka lat wcześniej
wziął roczny urlop, aby studiować obie te nauki na Uniyersity of
Yictoria. Prowadząc
samochód, wskazywał na moreny, uwarstwienia i inne formacje geologiczne —
po chwili na
moje pierwsze wrażenie zwykłego, sielankowego krajobrazu nałożyła się
świadomość historii i
sił tektonicznych, olbrzymiej geologicznej perspektywy. Tak ogromna
przenikliwość i do-
kładność co do każdego szczegółu, bezustanne obserwowanie tego, co jest
pod
powierzchnią, tak dokładne badanie i analiza są charakterystyczne dla
touretycznego umysłu.
Można powiedzieć, że jest to druga strona jego obsesyjnych i
perseweracyjnych tendencji,
jego skłonności do wielokrotnego powtarzania.
I rzeczywiście — zamącenie koncentracji i utrata zainteresowania
owocowały
natychmiastowym nawrotem tików i wielokrotnie powtarzanych czynności, a w
szczególności
obsesyjnym dotykaniem wąsów i okularów. Bezustannie wygładzał i poprawiał
symetrię
wąsów, a także „balansował" okularami — w górę i w dół, z jednej strony
na drugą, na skos,
do siebie i od siebie. Wykonywał przy tym raptowne tiki palcami, dopóki i
one nie były
całkowicie „wyśrodkowane". Od czasu do czasu wyprężał prawe ramię i
ruszał nim
gwałtownie; oba palce wskazujące nagłym, kompulsywnym
95
ruchem dotykały przedniej szyby (dotkniecie musi być symetryczne —
wyjaśniał); przy
każdym ruchu kierownicy raptownie zmieniał położenie kolan („Moje kolana
muszą być
ułożone symetrycznie do kierownicy. Muszą być dokładnie wypośrodkowane");
jego głos
zmieniał się raptownie na bardzo wysoki, zupełnie inny niż jego własny,
którym mówił
„Cześć, Patty" lub „Cześć", a także kilkakrotnie „To okropne!" (Później
dowiedziałem się, że
Patty była jego poprzednią dziewczyną; tik stał się relikwiarzem
przechowującym jej imię)2.
Dopóki nie ugrzęźliśmy w korku przed światłami, repertuar ten pozostał
nie
zmieniony. Same światła nie zirytowały Bennetta — nigdzie się przecież
nie śpieszyliśmy —
ale wytrąciły go z rytmu prowadzenia, przerwały kinetyczną melodię,
regularny strumień ruchu
i jego moc integracji ciała i umysłu. Zmiana była bardzo drastyczna:
przez minutę był
całkowicie spokojny, skupiony na prowadzeniu, a po chwili wybuchał w nim
chaos,
niepohamowanie, totalne rozprężenie. Kiedy Bennett spokojnie prowadził
samochód,
odnosiłem wrażenie, że jego mózg i umysł działają w zu-
2 Status tików może być dwuznaczny, może obejmować zarówno nic nie
znaczące
drgawki lub odgłosy, jak i ważne czynności. Pomimo iż w syndromie
Tourette'a tiki są
zjawiskiem wrodzonym, to sama ich forma zależna jest od historycznych lub
osobistych
doświadczeń. Nazwisko, dźwięk, obraz, gest, widziane lata temu i
zapomniane, rnogą być
powtarzane i przetwarzane w podświadomości, aby ostatecznie ujawnić i
zachować się w
stereotypicznej formie tiku. Tego typu tiki są jak hieroglificzne
skamieliny przeszłości, które z
biegiem czasu stają się lak szczątkowe i nikłe, że aż niezrozumiałe (jak
np. pozdrowienie „God
be with you" [Bóg z tobą —przyp. tłum.], które uległo kondensacji,
skurczeniu, i po wiekach
zamieniło się w fonetycznie podobne, lecz nic nie znaczące słowo
„goodbye" [do widzenia—
przyp. tłum.]). Jeden z moich dawnych pacjentów wydawał z siebie
wybuchowy, gardłowy,
trójsylabiczny dźwięk. Po jego dokładnym zbadaniu okazało się, że była to
przyspieszona,
zdeformowana wymowa słowa ,,Verboten ", stanowiąca spazmatyczną parodię
zakazującego
głosu ojca.
Otrzymałem ostatnio list od kobiety z zespołem Tourette'a, która po
przeczytaniu
wcześniejszej wersji tego opowiadania napisała, że ,,»przechowywanie w
relikwiarzu« jest
doskonałym określeniem na opisanie wewnętrznej gry pomiędzy życiem i
tikami — procesu,
w którym życie zostaje wpisane w tiki... To prawie tak, jakby touretyczne
ciało stało się
ekspresyjnym, aczkolwiek pomieszanym archiwum życiowych doświadczeń".
96
pełnie odmiennym trybie, a nie że choroba została całkowicie stłumiona.
Kilka minut później przyjechaliśmy do jego czarującego,
idiosynkratycznego domu z
dzikim ogrodem, położonego na wzgórzu nad miastem. Szczekaniem i
machaniem ogonami
powitały nas psy Bennetta — podobne do wilków, z dziwnymi, bladymi
oczami. Kiedy
wysiedliśmy z samochodu, rzucił „Cześć, szczeniaki!" tym samym
dziwacznym, wysokim i
stłumionym głosem, którym wcześniej mówił „Cześć, Patty!" Konwulsyjnym
ruchem
poklepał psy po głowach. Klepnięć było po pięć, a każde z nich wymierzone
z niezwykłą
symetrią i synchronią. „To wspaniałe psy, na wpół eskimosy, na wpół
malamuty —
powiedział. — Wziąłem dwa, żeby miały towarzystwo. Razem się bawią, razem
śpią, razem
polują — wszystko robią razem". I razem są klepane — pomyślałem. Czy
Bennett kupił oba
psy także i ze względu na potrzebę symetryczności? Słysząc szczekanie
psów, z domu
wybiegli synowie Bennetta — dwaj ładni, nastoletni chłopcy. Przez chwilę
pomyślałem, że
Bennett swoim touretycznym głosem krzyknie „Cześć, chłopaki" i poklepie
ich po głowach
synchronicznymi, symetrycznymi ruchami. Ale on zwyczajnie przedstawił mi
ich — Marka i
Davida. Potem weszliśmy do domu, gdzie przedstawił mnie swojej żonie
Helen, która właśnie
przygotowywała dla nas popołudniową herbatę.
Kiedy usiedliśmy przy stole, Bennetta rozproszyły tiki — zaczął
kompulsywnie
dotykać wiszącego nad nim szklanego klosza. Paznokciami obu palców
wskazujących
delikatnie uderzał w szkło, wywołując ostry, półmelodyjny brzęk lub
krótką serię brzęków.
Był pochłonięty przez tiki i brzęki, których najwyraźniej nie mógł
opanować. Czy musiał to
robić? Czy musiał tam siedzieć?
— Czy nadal odczuwałby pan potrzebę dotykania klosza, gdyby nie mógł pan
go
dosięgnąć? — zapytałem.
— Nie — odpowiedział. — Wszystko zależy jedynie od tego, gdzie się
znajduję.
Wszystko jest kwestią przestrzeni. Kiedy siedzę tu gdzie teraz,
całkowicie zanika mój odruch
dotykania np. tamtej ceglanej ściany, ale gdyby znajdowała się w zasięgu
mojej ręki,
musiałbym jej dotknąć ze sto razy.
97
Podążyłem za nim wzrokiem. Na ścianie były drobne wgłębienia— podobne jak
na
powierzchni Księżyca — które powstały od dotykania i uderzeń. Dalej
zobaczyłem drzwi
lodówki — poobijane i powyginane, jakby spadł na nie grad meteorytów i
pocisków.
— Taak — powiedział Bennett, podążając za moim wzrokiem
— rzucam w nie różnymi przedmiotami: żelazkiem, wałkiem do ciasta,
patelnią,
wszystkim, co mam pod ręką, jeśli coś nagle doprowadzi mnie do
wściekłości.
Przetrawiłem tę informację w milczeniu. Nadawała ona nowego
— niepokojącego i gwałtownego — wymiaru obrazowi, który budowałem, a
który
wydawał się teraz całkowicie sprzeczny z siedzącym naprzeciwko mnie
jowialnym i
spokojnym mężczyzną 3.
— Skoro bliskość światła tak silnie pana niepokoi, to dlaczego siedzi pan
tak blisko
lampy? — zapytałem.
— Oczywiście, światło mnie niepokoi — odpowiedział Bennett. Ale ono mnie
także
podnieca. Lubię dotyk lampy i dźwięk, który przy tym powstaje. Ale to
mnie bardzo
rozprasza. Dlatego tu, w jadalni, nie mogę czytać; muszę to robić w moim
gabinecie, gdzie
lampy są poza moim zasięgiem.
Poczucie osobistej przestrzeni, poczucie własnego „ja" w relacji z
przedmiotami i
innymi ludźmi jest u touretyków bardzo specyficzne. Znam wiele osób z
syndromem
Tourette'a, które nie tolerują bliskości obcych osób w restauracji, i
jeśli tamte znajdują się w
zasięgu ręki, touretyk może kurczowym ruchem rzucić się w ich kierunku
lub próbować ich
dotknąć. To ujemne reagowanie na bliskość innych może się szczególnie
nasilić, gdy
„prowokant" znaj-
3 Niektóre osoby z zespołem Tourette'a cierpią na gwałtowne tiki —
mimowolne
gwałtowne ruchy lub natrętny przymus rzucania przedmiotami — diametralnie
różne od tych,
na które cierpi Bennett, rzucający przedmiotami w ataku furii. Touretyk
może mieć przeczucie
zbliżającego się ataku — trwa ono bardzo krótko, ale czasem wystarczy, by
rzucić
ostrzegawcze „Duck", zanim w drugi koniec pokoju poleci talerz z
jedzeniem, butelka wina
czy jakikolwiek inny przedmiot. Identyczne tiki występowały u moich
pacjentów z
syndromem pozapaleniowym mózgu; wzmaga je nadpobudliwość spowodowana
przez 1-
dopę. (U mojego dwuletniego chrześniaka — który na pewno nie ma tików —
dostrzegam
podobne skłonności do rzucania przedmiotami, które w obecnej fazie można
tłumaczyć jako
formę pierwotnego buntu i anarchii).
98
duje się za plecami touretyka. Dlatego też wiele osób z zespołem
Tourette'a woli
siedzieć przy stoliku w rogu, gdzie znajdują się w bezpiecznej"
odległości od innych i gdzie
nikt nie siedzi za ich plecami4. Analogiczny problem może pojawić się
podczas prowadzenia
samochodu; touretyk może odnosić wrażenie, że inne pojazdy znajdują się
„zbyt blisko", że
stanowią „zagrożenie", a nawet że niespodziewanie zaczynają „pędzić jak
szalone". W tej
samej sytuacji nietouretyczny kierowca byłby przekonany, że znajduje się
w bezpiecznej
odległości. Całkiem paradoksalnie może się także pojawić poczucie
„przyciągania" do innych
samochodów, dryfowania lub skręcania w ich kierunku. Nieszczęśliwym
wypadkom zapo-
biega najczęściej świadomość tego, co się dzieje, i szybka reakcja.
(Podobne iluzje i impulsy,
wynikające z zakłóceń w odczuwaniu przestrzeni osobistej, mogą występować
także w
parkinsonizmie).
Syndrom Tourette'a objawiał się u Bennetta także w inny sposób — zupełnie
odmienny od nagłych impulsywnych lub kompulsywnych dotknięć — a
mianowicie w
powolnym, prawie zmysłowym naciskaniu stopą ziemi i zakreślaniu nią
okręgu wokół siebie.
— To jest prawie instynktowne — powiedział, kiedy go o to spytałem. — Jak
pies,
który oznacza swoje terytorium. Czuję to w lędźwiach. Sądzę, że jest w
tym coś pierwotnego,
przedhistorycznego, coś, co wszyscy posiadamy, nawet o tym nie wiedząc. A
syndrom
Tourette'a „uwalnia" te prymitywne zachowania"5.
Bennett nazywał czasem zespół Tourette'a „chorobą braku ha-
4 Byłem świadkiem komicznej sytuacji, kiedy wraz z trzema touretycznymi
przyjaciółmi wybrałem się do restauracji w Los Angeles. Wszyscy trzej
rzucili się na miejsce
w rogu — nie z powodu niepohamowanej woli współzawodnictwa, ale ponieważ
dla każdego
z nich była to egzystencjalna konieczność, zapewniająca im „neutralność
terenu". Ponieważ
miejsce w rogu było tylko jedno, dwaj moi znajomi bezustannie rzucali się
na siedzących za
nimi gości restauracji.
5 Syndrom Tourette'a powinien być postrzegany niejako schorzenie
psychiczne, ale
jako schorzenie neurobiologiczne z rodzaju hiperfizjologicznych, w którym
może wystąpić
pobudzanie podkorowe i samoistna stymulacja wielu filogenetycznych
prymitywnych
ośrodków mózgowych. Podobną stymulację bądź wyzwolenie „prymitywnych"
zachowań
można zaobserwować u chorych na zapalenie śpiączkowe mózgu, które
opisałem w
Przebudzeniach. Często ujawniały się one we wczesnym stadium choroby, a
następnie
nasilały pod wpływem stymulacji 1-dopą.
99
mulców psychicznych". Według niego człowiek często powstrzymuje zwyczajne
myśli, które
przychodzą mu do głowy. W jego przypadku perseweracja tych myśli odbywa
się w głębi
umysłu, a obsesyjnie i nagle wybucha bez jego zgody czy woli. Kiedy jest
ładna pogoda,
może pojawić się w nim ochota do opalania się. Ta myśl może kształtować
się w głębi
umysłu podczas rozmowy z pacjentami i niespodziewanie ujawnić się w
nagłych, nie
kontrolowanych wypowiedziach.
— Siostra mówi do mnie „Pan Jones ma bóle brzucha", a ja patrzę przez
okno i
powtarzam „opalanie, opalanie". W jedno przedpołudnie mogę powtórzyć to
słowo pięćset
razy. Pacjenci na oddziale z pewnością to słyszą; nie mogą tego n i e
słyszeć — ale chyba nie
przywiązują do tego dużej wagi.
Objawami syndromu Tourette'a są też czasem obsesyjne myśli i lęki.
— Kiedy czegoś się obawiam — mówił Bennett, gdy siedzieliśmy przy stole —
powiedzmy, że słyszę historię o dzieciaku, który się zranił, muszę wstać,
klepnąć w ścianę i
powiedzieć: „Mam nadzieję, że to nie spotka mojego dziecka".
Kilka dni później sam byłem świadkiem takiego zachowania Bennetta. W
telewizji
podawali informację o zaginionym dziecku, która zaniepokoiła go i
wstrząsnęła nim. Zaczął
gwałtownie dotykać swoich okularów (góra, dół, lewa, prawa, góra, dół,
lewa, prawa),
ześrodkowując i decentrując je w przypływie furii. Wydobywał z siebie
dźwięki
przypominające hukanie sowy i mamrotał pod głosem „David, David — czy
wszystko z n im
w porządku?" — Potem wybiegł z pokoju, aby się upewnić. Był to intensywny
lęk i niepokój;
na jakąkolwiek wzmiankę o zagubionym lub zranionym dziecku momentalnie
reagował
strachem; natychmiast identyfikował się z samym sobą, ze swoimi dziećmi;
pojawiała się w
nim nagła potrzeba sprawdzenia, czy wszystko jest w porządku.
Po herbacie poszedłem z Bennettem na spacer. Minąwszy niewielki sad z
drzewami
ciężkimi od jabłek, weszliśmy na wzgórze, z którego rozciągał się widok
na miasto. Przy
naszych nogach plątały się przyjazne malamuty. Kiedy szliśmy, Bennett
opowiadał mi
100
o swoim życiu. Nie wiedział, czy ktoś z jego rodziny cierpiał na zespół
Tourette'a —
był dzieckiem adoptowanym. Jego choroba zaczęła się, kiedy miał siedem
lat.
-Jako dziecko dorastałem w Toronto, nosiłem okulary, aparat zębowy, a do
tego
miałem drgawki. To przebrało miarę. Trzymałem się z dala od innych. Byłem
samotnikiem;
samotnie wybierałem się na długie wędrówki. Nigdy nie zdarzało mi się,
żeby koledzy przez
cały dzień do mnie wydzwaniali, tak jak teraz do Marka. Kontrast między
nami jest bardzo
duży.
Stronienie od ludzi i samotne długie wycieczki zahartowały go,
usamodzielniły, dały
mu poczucie niezależności i samowystarczalność. Zawsze miał zręczne ręce
i uwielbiał
strukturę naturalnych rzeczy — sposób uformowania skał, strukturę roślin,
budowę mięśni i
ich wzajemną zależność, konstrukcję ciała. Już jako dziecko postanowił
zostać chirurgiem.
Nauka anatomii szła mu łatwo, ale studia medyczne okazały się niezwykle
trudne, nie
tylko z powodu tików i odruchów dotykania, które z biegiem lat uogólniały
się i nasilały, ale
przede wszystkim z powodu dziwacznych problemów i obsesji, które
przeszkadzały mu w
czytaniu.
— Musiałem kilkanaście razy czytać każdą linijkę — mówił. — Musiałem
ustawiać w
rzędzie każdy paragraf po to, by uzyskać jego symetryczne ułożenie.
Poza szeregowaniem każdego paragrafu, a czasem też każdej linijki, był
owładnięty
potrzebą „nadawania równowagi" sylabom i słowom, potrzebą „symetrycznego"
ułożenia w
myśli znaków interpunkcyjnych, sprawdzenia, jak często dana litera
pojawia się w tekście,
oraz potrzebą wielokrotnego powtarzania słów, zwrotów lub linijek 6.
Wszystko to
uniemożliwiało szybkie i płynne czytanie.
6 Podobne skłonności — często występujące u touretyków — można także
zaobserwować u pacjentów z zespołem pozapaleniowym mózgu. U jednej z
moich pacjentek
o imieniu Miriam występowały kompulsje polegające na liczeniu liter „e"
na każdej
przeczytanej stronie tekstu; na wymawianiu, pisaniu bądź przeliterowy-
waniu wyrazów od
końca; na dzieleniu ludzkich twarzy na przystające figury geometryczne
oraz na wizualnym
wypośrodkowywaniu wszystkiego, co widziała.
101
Problemy te trwają do dziś i utrudniają mu pobieżne czytanie, szybkie
wyłapywanie z tekstu
najważniejszych informacji, rozkoszowanie się literaturą piękną,
opowiadaniami czy poezją.
Musiał nauczyć się uważnego czytania, a medycznych tekstów uczył się
prawie na pamięć.
Po ukończeniu nauki uległ swojemu zamiłowaniu do podróży w odległe,
bezludne,
północne krainy. Pracował jako lekarz ogólny na Terytoriach Północno-
Zachodnich i w
Jukonie, a także na lodołamaczach na Morzu Arktycznym. Potrafił
nawiązywać bliskie sto-
sunki z innymi i silnie zżył się z pracującymi z nim Eskimosami. Stał się
kimś w rodzaju
eksperta w medycynie polarnej. A kiedy w 1968 roku, w wieku dwudziestu
ośmiu lat, ożenił
się, wyjechał z żoną na wycieczkę dookoła świata i zrealizował swoje
dziecięce marzenie,
jakim było zdobycie Kilimandżaro.
Przez następne siedemnaście lat praktykował w niewielkich miejscowościach
w
zachodniej Kanadzie — najpierw przez dwanaście lat jako lekarz ogólny w
niewielkim
miasteczku, później, pięć lat temu, kiedy nasiliła się w nim potrzeba
bliskości gór, dzikiego
krajobrazu i jezior, przeprowadził się do Branford. (,,I tu już zostanę.
Nigdy nie opuszczę
tego miejsca"). Tutejsza atmosfera całkowicie mu odpowiada. Ludzie są
serdeczni, ale nie
nazbyt towarzyscy; utrzymują pewien dystans. Dobre maniery i uprzejmość
są czymś
zupełnie naturalnym. Szkoły mają wysoki poziom, jest tu college, są
teatry, księgarnie —
jedną z nich prowadzi Helen — aż drugiej strony mieszkańcy są wrażliwi na
przyrodę, na
dziką naturę. Lubią polowania i łowienie ryb. Bennett woli wędrówki z
plecakiem, wspinaczkę
i narciarstwo długodystansowe.
Kiedy Bennett po raz pierwszy pojawił się w Branford, traktowano go, jak
twierdzi, z
pewną podejrzliwością. „Chirurg, który ma drgawki? Po co tu przyjechał? I
co dalej?" — Na
początku nie miał pacjentów i nie był pewien, czy potrafi ich do siebie
przyciągnąć, ale
stopniowo zjednywał sobie sympatię i szacunek mieszkańców. Zyskał
pacjentów, a koledzy
po fachu, którzy początkowo traktowali go z przerażeniem i
niedowierzaniem, w końcu
obdarzyli go zaufaniem i wprowadzili w towarzystwo.
102
— No, wystarczy — zakończył, kiedy wracaliśmy do domu. Było już prawie
ciemno,
a w dole migały światła Branford. — Proszę przyjść jutro do szpitala. O
wpół do ósmej
mamy konferencję. Potem mam wizyty domowe. A w piątek operuję; może mi
pan towarzy-
szyć.
Tej nocy spałem mocnym snem w przyziemiu domu Bennettów, ale wcześnie
rano
obudził mnie dziwny dźwięk dochodzący z pokoju obok — z siłowni. W
drzwiach do siłowni
znajdowały się półprzeźroczyste płyty. Nie otrząsnąwszy się jeszcze ze
snu, spojrzałem przez
nie i ujrzałem coś, co wyglądało jak jadąca lokomotywa — wielkie,
wirujące koło, które
wydobywało z siebie kłęby dymu i gwizdy. Oszołomiony otworzyłem drzwi i
zajrzałem do
środka. Rozebrany do pasa Bennett szaleńczo pedałował na stojącym rowerze
i jednocześnie
spokojnie palił fajkę. Przed nim leżała książka o patologii, otwarta na
rozdziale poświęconym
neurofibromatozie. W ten właśnie sposób Bennett rozpoczynał każdy dzień —
przez pół
godziny zażywał jazdy na rowerze, paląc swoją ulubioną fajkę i czytając o
patologii lub
chirurgii. Fajka i rytmiczne ćwiczenia uspokajały go. Nie było żadnych
tików, żadnych
kompulsji — najwyżej kilka gwizdów. (Wyglądał tak, jakby wyobrażał sobie,
że jest
pędzącym po prerii pociągiem). Mógł teraz czytać bez zwykle
towarzyszących temu obsesji i
zakłóceń.
W momencie, kiedy rytmiczne pedałowanie zostało przerwane, powróciły tiki
i inne
kompulsje; zaczął mamrotać z wyrzutem pod adresem swojego brzucha:
— Gruby, gruby, gruby... gruby, gruby, gruby... gruby, gruby, gruby — a
potem z
zakłopotaniem: — Gruby i głupi. (Czasem opuszczał słowo głupi).
— Co to znaczy? — spytałem.
— Nie mam pojęcia. Nie wiem też, skąd się wzięło słowo „okropne".
Pojawiło się
nagle pewnego dnia dwa lata temu. Kiedyś zniknie, a zamiast niego pojawi
się inne. Gdy
jestem zmęczony, mówię „kropnę". Te słowa nie zawsze mają sens; często
sam ich dźwięk
mnie pociąga. Mogę zacząć powtarzać jakikolwiek dziwny dźwięk czy dziwną
nazwę. Takie
słowo więzi mnie przez dwa, trzy
103
miesiące. Potem pewnego ranka znika, a w jego miejsce przychodzi
następne.
Znając upodobanie Bennetta do dziwnych słówek, jego synowie bez przerwy
wyszukują dla niego dziwaczne nazwiska — najczęściej obce, które brzmią
osobliwie dla
Kanadyjczyka. W poszukiwaniu takich nazwisk wertują książki i gazety,
słuchają radia i
telewizji, a kiedy znajdą już jakieś „soczyste" nazwisko, wpisują je na
swoją listę. „Jest to
jedna z najcenniejszych rzeczy w naszym domu" — mówi Bennett o liście, a
nazwiska w niej
spisane nazywa „łakociami dla umysłu".
Lista pojawiła się sześć lat temu, kiedy Bennett został „uwięziony" przez
nazwę
Oginga Odinga i jej aliteracje. Teraz zawiera już ponad dwieście słów, z
czego dwadzieścia
dwa są „obiegowe" — w każdym momencie gotowe, by je znów poruszyć,
przeżuć i ducho-
wo się nimi delektować. Z tych dwudziestu dwóch najdłużej krąży w obiegu
nazwisko Slavka
J. Hurki — profesora wykładającego zarządzanie na University of
Saskatchewan, gdzie
studiowała Helen; echolalia tego nazwiska rozpoczęła się w 1974 roku i
powtarza się, bez
większych przerw, przez ostatnie siedemnaście lat. Większość słówek
„znika" po kilku
miesiącach. Zaletą niektórych nazwisk (Boris Blank, Floyd Flake, Morris
Gook, Lubor J.
Zink) jest ich krótki dźwięk, podobny do dźwięku perkusji. Inne
(Velberton A. Tittle, Babaloo
Mandel) naznaczone są eufonicznymi, polisylabicznymi aliteracjami.
Echolalia paraliżuje
dźwięk, wstrzymuje czas — dostarcza bodźców w formie „obcych ciał", które
rozbrzmiewają echem w umyśle, zachowując — podobnie jak implant — swoją
odrębność
istnienia. To dźwięk słów, ich „melodia" —jak to określa Bennett —
zagnieżdżają się w jego
umyśle; ich źródła, sens i skojarzenia są bez znaczenia. (Zachodzi
podobieństwo pomiędzy
„relikwiarzami nazwisk" a tikami).
— Podobnie jest z liczbą kompulsji — powiedział. — Obecnie muszę
powtarzać
każdą czynność trzy lub pięć razy, ale jeszcze kilka miesięcy temu
musiałem
mnożyć wszystko przez cztery i siedem. A potem obudziłem się pewnego dnia
i
czwórka oraz siódemka zniknęły, a na ich miejsce weszła trójka i piątka.
Tak, jakby
zakoń-
104
czyło się jedno okrążenie i pałeczkę przejęli inni zawodnicy. Ze mną nie
ma to nic
wspólnego.
Osobliwe, niezwykłe, wybitne, karykaturalne obrazy lub słowa zawsze
wpadają w oko
lub ucho touretyka i prowokują go do ich przetwarzania i naśladowania .
Zjawisko to zostało
opisane w osobistych notatkach cytowanych przez Meige'a i Feindela w 1902
roku:
Zawsze byłem świadom swych szczególnych upodobań do naśladowania7. Czyjś
niezwykły gest lub dziwaczna poza były dla mnie — i są nadal —
natychmiastowym
sygnałem do rozpoczęcia próby ich zreprodukowania. Podobnie ze słowami i
wyrażeniami, z
wymową i intonacją — gotów byłem naśladować każdą osobliwość.
Kiedy miałem trzynaście lat, zobaczyłem mężczyznę, który komicznie
wykrzywiał
oczy i usta. Od tego czasu bez chwili wytchnienia starałem się jak
najwierniej oddać owo
wykrzywienie twarzy. Przez kilka miesięcy bezwiednie powtarzałem grymas
tamtego
staruszka. Krótko mówiąc, zapadłem na chorobę tikową.
O godzinie 7.25 wjechaliśmy do miasta. Na dotarcie do szpitala Bennett
potrzebował
zwykle nie więcej niż pięć minut, ale tego dnia nasz przejazd okazał się
bardziej
skomplikowany, a to z powodu
7 Nazwisko znakomitego badacza syndromu Tourette'a — dr. Abuzzahaba —
samo
w sobie ma niemalże diagnostyczną moc, prowokującą u touretyków
groteskowe,
perseweracyjne elaboracje (Abuzzahuzzahab itd.). Jednak nie tylko u
touretyków to, co
niezwykle, ma moc pobudzania i zapadania w pamięć. Już 200 lat temu moc
tę opisywał
anonimowy autor mnemotechnicznego tekstu Ad Herennium jako naturalną
inklinację umysłu
do wzmożonej pracy w celu silniejszego umocowywania w sobie niezwykłych
obrazów:
Codziennie widzimy rzeczy ładne, zwykłe i banalne, i zazwyczaj nie
zapamiętujemy
ich, ponieważ naszego umysłu nie poruszyło nic osobliwego bądź
wspaniałego. Ale gdy
słyszymy coś wyjątkowo niegodziwego, haniebnego, niezwykłego,
wspaniałego,
niewiarygodnego lub śmiesznego, to z pewnością będziemy to długo
pamiętać... Zwyczajne
rzeczy bez trudu wymykają się z pamięci, a te, które są uderzające i
osobliwe, pozostają w
niej dłużej... Niech więc sztuka imituje naturę.
105
mimowolnej sławy Bennetta. Kilka tygodni wcześniej jedna z gazet
przeprowadziła z
nim wywiad, który właśnie tego dnia ukazał się w prasie. Wszyscy
uśmiechali się do niego i
dowcipkowali na temat artykułu. Trochę zakłopotany, choć jednocześnie
ucieszony Bennett
żartował wraz z innymi. („Nigdy się już nie uwolnię od tego piętna—
będzie ono na mnie
ciążyć do końca życia"). W pokoju lekarskim Bennett i jego koledzy
zachowywali się wobec
siebie bardzo swobodnie. Paradoksalnie, jednym z przejawów owego
rozluźnienia była
całkowita swoboda Bennetta w jego touretycznych odruchach— dotykał on lub
delikatnie
poklepywał swoich kolegów palcami lub — co zdarzyło się dwa razy, kiedy
Bennett siedział
na sofie — robił nagły zwrot całym ciałem i dotykał palcami u nogi
ramienia jednego z
kolegów. Zaobserwowałem to już wcześniej u innych touretyków. Bennett
niechętnie ujawniał
swój touretyzm osobie, którą spotykał po raz pierwszy — starał się go
ukrycx lub
zatuszować. Powiedział mi, że na początku pracy w szpitalu podskakiwał na
korytarzu tylko
wtedy, gdy był całkowicie pewien, że nikt go nie widzi; teraz, gdy
podskakuje lub podryguje,
nikt nie zwraca na to uwagi.
Podobnie jak w innych szpitalach, tak i tu głównym tematem rozmów lekarzy
były
najczęściej osobliwe przypadki. Sam Bennett, leżąc zwinięty na podłodze i
dźgając nogą
powietrze, opisywał rzadki przypadek neurofibromatozy u młodego
mężczyzny, którego
niedawno operował. Koledzy słuchali go z uwagą. Anormalność jego
zachowania i całkowita
naturalność rozmowy stanowiły niezwykły kontrast. W całej tej scenie było
coś dziwacznego,
ale najwyraźniej była ona dla wszystkich czymś tak powszechnym, że nikogo
zupełnie nie
dziwiła. Jedynie osobie postronnej widok ten mógł wydać się szokujący.
Po kawie i rogalikach poszliśmy do chirurgicznej przychodni
przyszpitalnej, gdzie na
Bennetta czekało kilku pacjentów. Pierwszym z nich był przewodnik z
Banff, o bardzo
zachodnim wyglądzie, w kraciastej koszuli, obcisłych dżinsach i
kowbojskim kapeluszu. Jego
koń przewrócił się i przygniótł go, czego efektem była olbrzymia
pourazowa torbiel trzustki.
Prowadząc rozmowę z pacjentem —
według niego obrzęk zmniejszał się — Bennett delikatnie i łagodnie
obmacywał jego
brzuch. Potem wraz z radiologiem poszedł sprawdzić sonogramy —
potwierdzały one
cofnięcie się torbieli. Wróciwszy, Bennett uspokajał pacjenta:
— Sam znika. Wszystko jest w porządku, operacja nie będzie konieczna.
Może pan
znów jeździć konno. Zobaczymy się za miesiąc.
Uszczęśliwiony przewodnik oddalił się raźnym krokiem. Jakiś czas później
zamieniłem
kilka słów z radiologiem.
— Bennett jest nie tylko mistrzem diagnoz — powiedział. — Nie znam
drugiego
takiego chirurga, który miałby tyle współczucia dla chorych co on.
Następnym pacjentem była masywna kobieta z czerniakiem na pośladku.
Należało go
dość głęboko wyciąć. Bennett umył ręce i nałożył sterylne rękawice. Jakaś
cecha tej
steryIności, bezwzględna konieczność jej zachowania, dała impuls jego
touretycznym
ruchom; zaczął nagle rzucać prawą ręką w sterylnej rękawicy w kierunku
nie umytej,
„brudnej" części lewego ramienia. Pacjentka spojrzała na niego bez
większego
zainteresowania. Zastanawiałem się, co ona może myśleć, widząc te dziwne
ruchy i
konwulsyjne drgawki ręki. Nie wyglądała na zdziwioną. Z pewnością lekarz
ogólny przygoto-
wał ją do tego spotkania, mówiąc np.: „Konieczny jest niewielki zabieg
chirurgiczny. Polecam
pani doktora Bennetta — to wspaniały chirurg. Co prawda czasami wykonuje
dziwne ruchy
lub wydaje z siebie dziwne dźwięki — ma coś, co nazywa się zespołem
Tourette'a — ale
proszę się nie martwić, to nigdy nie zdarza się podczas operowania".
Kiedy wszystkie wstępne czynności zostały już wykonane, Bennett przeszedł
do
poważnej pracy. Przetarł pośladek tamponem z jodyną i zrobił zastrzyk z
miejscowym
znieczuleniem — ręką, która nawet przez chwilę nie drgnęła. Ale gdy tylko
rytm czynności
został zachwiany — Bennett potrzebował więcej środka znieczulającego i
pielęgniarka wzięła
od niego strzykawkę, aby ją napełnić — znów pojawiły się nagłe ruchy ręką
w kierunku
„brudnego" ramienia. Pielęgniarka nawet nie mrugnęła; widziała to już
wiele razy
107
i była pewna, że nie pobrudzi on rękawic. Po znieczuleniu Bennett pewną
ręką zrobił
owalne nacięcie tuż przy czerniaku i po czterdziestu sekundach usunął go
wraz z kawałkiem
tłuszczu i skóry, który kształtem przypominał brazylijski orzech. „I już
po nim!" — powie-
dział. Potem szybko, z wielką zręcznością zszył brzegi rany, robiąc równe
supły na każdym z
nylonowych szwów. Pacjentka, odwróciwszy głowę, patrzyła na jego wprawne
ruchy i
spytała:
— W domu pewnie pan też wszystko szyje?
Bennett zaśmiał się: — Tak. To mnie przypada w udziale szycie. Wszystko
szyję i
zszywam, oprócz skarpetek. Ale kto dziś ceruje skarpetki.
Spojrzała na niego jeszcze raz: — Robi mi pan pikowany pośladek.
Cała operacja zakończyła się po niespełna trzech minutach.
— Zrobione. Oto, co wyjęliśmy —pokazał jej wycięty kawałek tkanki.
— Fu! — krzyknęła, wzdrygnąwszy się. — Niech mi pan tego nie pokazuje!
Ale i tak
dziękuję.
Wszystko to było od początku do końca profesjonalne i nietouretyczne —
oczywiście poza rzutami ręką w stronę ramienia. Miałem tylko pewne
wątpliwości co do
zasadności pokazania pacjentce wyciętej tkanki. („Proszę bardzo!") Można
pokazać
pacjentowi kamień z pęcherzyka żółciowego, ale czy należy pokazywać
zakrwawiony, chory
kawałek tłuszczu i ciała? Pacjentka wyraźnie nie chciała go oglądać, a
Bennett koniecznie
chciał go jej pokazać. Zastanawiałem się, czy wynika to z jego
touretycznej skrupulatności i
dokładności, z potrzeby widzenia i rozumienia wszystkiego.
Jeszcze tego samego przedpołudnia znów się nad tym zastanawiałem —
Bennett
badał starszą kobietę, której wprowadzono wziernik w kształcie litery T
do przewodu
żółciowego. Bennett w najmniejszym szczególe narysował wziernik,
dokładnie objaśniał całą
anatomię, a starsza pani powiedziała:
— Nie chcę tego wiedzieć. Proszę to po prostu zrobić. Czy ten przymus
należało
przypisać Bennettowi touretykowi, czy też profesorowi Bennettowi,
wykładowcy anatomii?
(Raz w ty-
108
godniu wykładał anatomię w Calgary). Czy był to po prostu wyraz jego
skrupulatności i troski? A może wyobrażał sobie, że wszyscy pacjenci
podzielają jego
ciekawość i miłość do szczegółów? Bez wątpienia wielu podzielało, ale
najwyraźniej nie
wszyscy.
Bennett badał następnych pacjentów. Widać było, że jest bardzo popularnym
chirurgiem. Każdego operował szybko i sprawnie, całkowicie skoncentrowany
i skupiony.
Widząc, że poświęca im całą swoją uwagę, pacjenci zapominali o długim
wyczekiwaniu w
kolejce i o tym, że wciąż czekają inni — czuli, że dla Bennetta istnieją
tylko oni.
Bardzo przyjemne i bardzo prawdziwe jest życie chirurga, myślałem.
Stosunki z
pacjentami są bezpośrednie, przyjazne, szczególnie z pacjentami, którzy
nie leżą na oddziale,
a przychodzą tylko na konsultacje lub zabiegi. Na rezultaty pracy i
wdzięczność pacjentów
nie trzeba długo czekać — zupełnie inaczej niż w praktyce innych lekarzy,
a szczególnie
neurologów (do których sam należę). Pomyślałem o swojej matce, która była
chirurgiem i
bardzo lubiła swoją pracę, i o tym, jak bardzo lubiłem chodzić z nią na
obchody. Sam nie
mogłem zostać chirurgiem ze względu na moją wrodzoną niezdarność, ale już
jako dziecko
byłem zafascynowany życiem chirurgów i obserwowaniem ich podczas pracy.
To
uwielbienie, ta przyjemność, na pół już zapomniane, nagle wróciły do mnie
z ogromną siłą,
kiedy patrzyłem na Bennetta i jego pacjentów; zapragnąłem być kimś więcej
aniżeli tylko
widzem, chciałem trzymać rozwieracz, chciałem w jakiś sposób uczestniczyć
w operacji.
Ostatnim pacjentem Bennetta był młody mechanik z rozległą
neurofibromatozą. Jest to
dziwaczna choroba, często nowotworowa, której mogą towarzyszyć
zniekształcające całe
ciało brązowawe obrzmienia i guzowatość fragmentów skóry 8. Ten młody
mężczyzna
jeszcze kilka tygodni temu miał fałd zwisający z klatki piersiowej tak
ogromny, że podnosząc
go, mógł nim zakryć całą głowę, i tak ciężki, że uginał się pod jego
ciężarem. Usunięcie go
wymagało od Bennetta wielkiego doświadczenia i sprawności. Obecnie badał
on inny
olbrzymi fałd wyrastający z ramion oraz duże brązowawe fałdy
8Na chorobę tę bardzo poważnie cierpiał słynny człowiek-słoń, John
Merrick.
109
skórne w pachwinach i pod pachami. Bałem się, że w trakcie zdejmowania
szwów
Bennett powie swoim zmienionym głosem: „Okropne!" Mogłoby to zrazić
pacjenta, pomimo
iż był to jedynie nic nie znaczący werbalny tik. Na szczęście nie było
żadnego „okropne" ani
żadnych innych tików. Dopiero kiedy badał grzbietowy fałd skóry, dało się
słyszeć krótkie
„Okro-". Jak się później dowiedziałem, stłumienie ostatnich głosek nie
było świadome — tiki
Bennetta były przecież mimowolne. Pomyślałem więc, że skoro nie były
świadome, to
musiały być dyktowane podświadomą troską o pacjentów.
— Miły młody człowiek — powiedział Bennett, kiedy wyszliśmy z przychodni.
—
Otwarty, śmiały i przyjazny. Inni na jego miejscu nie wytknęliby nosa z
domu.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to samo można było powiedzieć o nim
samym.
Wielu ludzi z zespołem Tourette'a cierpiało udręki, zamykało się w sobie
i wycofywało ze
świata, nie wytykając nosa z domu. Ale Bennett tego nie zrobił: on z tym
walczył; stawiał
czoło życiu i ludziom, wybrał zawód najbardziej nieprawdopodobny z
możliwych i udało mu
się. Sądzę, że jego pacjenci zdawali sobie z tego sprawę i że to był
jeden z powodów, dla
których tak bardzo mu ufali.
Mężczyzna z fałdami skóry był ostatnim pacjentem w przychodni, ale
Bennett miał
tylko krótką przerwę przed równie długim popołudniem na szpitalnym
oddziale chirurgii.
Wymówiłem się od tego i poszedłem na spacer do miasta. Przechadzałem się
po Branford z
przedziwnym poczuciem deja vu wymieszanego z jamais vu; miałem wrażenie,
że kiedyś już
tu byłem, a potem znów wszystko wydawało mi się nowe. I nagle
przypomniałem sobie — w
sierpniu 1960 roku, podróżując autostopem z Gór Skalistych na Zachód,
zatrzymałem się tu
na jedną noc. W tamtym czasie mieszkało tu zaledwie kilka tysięcy osób, a
miasteczko
składało się z kilku zakurzonych ulic, moteli i barów i przypominało
przydrożny parking dla
ciężarówek. Obecnie Branford liczyło dwadzieścia tysięcy mieszkańców;
wysadzana
drzewami aleja stanowiąca główną promenadę miasta, zapełniona była
sklepami i
samochodami; był tu ratusz
110
miejski, posterunek policji, szpital i kilka szkół. To była
teraźniejszość, która otaczała
mnie ze wszystkich stron, ale poprzez nią wciąż docierały do mnie obrazy
zakurzonych dróg i
małych barów sprzed trzydziestu lat, obrazy, które odżyły teraz w mojej
pamięci.
W piątki Bennett operował. W ten piątek miał wykonać mastektomię
[amputacja
gruczołu sutkowego — przyp. tłum]. Nie mogłem doczekać się tej chwili —
bardzo chciałem
zobaczyć go przy stole operacyjnym. Pacjenci w gabinecie zabiegowym to
jedno — zawsze
można skupić się na kilka minut — ale tu, podczas długiej i trudnej
operacji, Bennett musiał
przez kilka godzin, a nie tylko minut, być -całkowicie skoncentrowany.
Widok Bennetta przygotowującego się do wejścia na salę operacyjną był
niesamowity. „Może pan stanąć obok niego — powiedział do mnie jego młody
asystent. —
To niezwykłe doświadczenie". — I tak w rzeczywistości było. To, co
widziałem w
przychodni, było teraz kilkakrotnie spotęgowane: ciągłe wyrzuty rąk w
stronę „brudnego"
ramienia — które jednak nigdy nie zostało dotknięte — w stronę asystenta,
lustra; nagłe
szarpnięcia całym ciałem, czego efektem były dotknięcia stopą któregoś z
kolegów; i salwy
dziwnych odgłosów — „Huu-huu! Huuu-Huuu" — przypominające hukanie dużej
sowy.
Po umyciu rąk i nałożeniu rękawic i fartuchów Bennett i jego asystent
podeszli do
stołu operacyjnego, na którym leżała znieczulona wcześniej pacjentka.
Przez chwilę
przeglądali zapis mammo-graficzny. Chwilę później Bennett wziął skalpel i
bez śladu niedaw-
nych tików zrobił pierwsze zdecydowane nacięcie — tym samym wszedł w rytm
operacji.
Minęło dwadzieścia minut, pięćdziesiąt minut, siedemdziesiąt, sto.
Operacja wymagała wielu
skomplikowanych zabiegów — trzeba było podwiązać naczynia krwionośne,
znaleźć nerwy
— ale nic nie zakłócało jej równego, płynnego rytmu. W końcu, po dwóch i
pół niezwykle
napiętych, wyczerpujących godzinach, Bennett podziękował wszystkim,
ziewnął i przeciągnął
się. Przez cały ten czas jego touretyczna natura nie dała o sobie znać. I
to nie dlatego, że
Bennett powstrzymywał się lub hamował, ale po prostu dlatego, że nie było
żadnego impulsu
wywołującego tiki.
111
- Podczas operacji nawet przez myśl mi nie przejdzie, że mam zespół
Tourette'a —
mówi Bennett.
W tym czasie cała jego tożsamość jest tożsamością chirurga, a jego
psychika i układ
nerwowy całkowicie są jej podporządkowane; stają się aktywne,
skoncentrowane,
nietouretyczne. Tylko wtedy, gdy operację przerywa się na kilka minut —
np. by sprawdzić
wykonane podczas operacji prześwietlenie — Bennett przypomina sobie, że j
e s t
touretykiem, i w tym samym momencie staje się nim. Gdy tylko rytm
operacji zostaje
przywrócony, touretyzm, touretyczna tożsamość znów znika. Asystenci
Bennetta, choć znają
go i pracują z nim od lat, ciągle są zaskoczeni tą nagłą zmianą.
— Touretyzm znika w ciągu sekundy — powiedział jeden z nich. — To wygląda
jak
cud.
Nie zawsze jednak tak było, mówił mi później Bennett. Zdarzało się, że
podczas
operacji bombardowano go informacjami o tym, co dzieje się na zewnątrz,
np.: „W pokoju
przyjęć czeka na pana trzech pacjentów", „Pani X pyta, czy może przyjść o
dziesiątej",
„Pańska żona chce wziąć karmę dla psów". Tego typu informacje rozpraszały
jego uwagę,
wytrącały go z rytmu operacji, zamącały koncentrację. Kilka lat temu
wprowadził regułę, że
pod żadnym pozorem nie wolno mu przeszkadzać w czasie operacji, aby mógł
całkowicie się
na niej skupić.
Zachowanie Bennetta podczas operowania pobudza do zastanowienia się nad
złożoną
i wciąż do końca nie zbadaną naturą syndromu Tourette'a, a także nad
ważnymi kwestiami
dotyczącymi istoty rytmu i melodii oraz natury działania, roli
reprezentacji i tożsamości.
Przejście od nieskoordynowanych, gwałtownych tików do łagodnych, płynnych
i spójnych
ruchów może u touretyka nastąpić wtedy, gdy wciąga się on w rytm miarowej
muzyki lub
czynności. Zaobserwowałem tę prawidłowość u mężczyzny, którego opisałem w
eseju „O
dowcipnym Rayu i jego tikach"*; wykonując równe, rytmiczne ruchy ciałem,
potrafił on
przepłynąć całą długość basenu bez tików;
*Patrz: Oliver Sacks, Meżczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem,
op. cit.
(przyp. tłum.).
112
jednak w momencie odbijania się od ściany basenu, kiedy rytm, kinetyczna
melodia,
zostały przerwane, fala tików powracała. Wielu touretyków trenuje sport,
co z jednej strony
(jak podejrzewam) może wynikać z właściwej im niezwykłej szybkości i
dokładności , z dru-
giej zaś z ogromnej energii i nadmiernej pobudliwości ruchowej.
Nadpobudliwość ta może
zamiast nieregularnych wybuchów przyjąć formę rytmicznych ruchów podczas
biegu lub gry.
Podobnie jest w przypadku muzyki. Pojawiające się u touretyków zaburzenia
mowy i
czynności ruchowych oraz drgawki ustępują, gdy zaczynają oni śpiewać lub
mówić
odliczankę (to samo dotyczy także osób jąkających się). Drgawki i
zaburzenia ruchowe
charakterystyczne w chorobie Parkinsona (zwanej również kinetycznym
jąkaniem się) mogą
także ustąpić pod wpływem rytmicznej muzyki lub czynności.
Źródłem tego typu reakcji są raczej osobnicze cechy motoryczne aniżeli
osobowość
czy tożsamość. Niektóre z transformacji Bennetta podczas wykonywania
przez niego operacji
zachodziły, jak
9 Touretyk potrafi w zupełnie naturalny sposób i bez wysiłku reagować i
działać w
takim tempie, które większości z nas wydaje się niemożliwe do osiągnięcia
lub „anormalne".
Znakomitym przykładem może tu być Shane F., touretyczny artysta, i jego
niezwykłe
umiejętności strzelania do ruchomego celu. Czas reakcji Shane'a jest
znacznie krótszy od
normalnej, a liczba oddanych strzałów sześć razy większa od przeciętnej.
Nie dość tego,
Shane wykazuje się spokojem i dużą celnością; dla „normalnej" osoby
osiągnięcie takiego
tempa — jeśli w ogóle możliwe — jest równoznaczne z rezygnacja z
dokładności trafień.
Z drugiej strony, kiedy poproszono Shane'a, by postarał się przystosować
do
(naszych) normalnych szybkości, jego ruchy stały się nienaturalne,
niezgrabne, przestał celnie
strzelać, wróciły też tiki. Okazało się, że j e g o normalna szybkość i n
a s z a normalna
szybkość to dwie różne rzeczy, że system nerwowy touretyka pracuje w tym
przypadku na
wyższych obrotach.
Podobne tempo i porywczość występowały także u wielu pacjentów z zespołem
pozapaleniowym mózgu, kiedy byli oni pobudzani 1-dopą. Doskonałym
przykładem jest tu
Hester Y., którą opisałem w Przebudzeniach: „Jeśli pani Y. przed
rozpoczęciem podawania
1-dopybyłanajbardziej spowolnioną osobą, jaką kiedykolwiek widziałem, pod
wpływem 1-
dopy stała się n a j bardziej przyśpieszoną. Znałem pewną liczbę
olimpijczyków, ale pani Y.
pobiłaby ich wszystkich czasem reakcji; w innych okolicznościach mogłaby
zostać
najszybszym rewolwerowcem na Dzikim Zachodzie .
* Oliver Sacks. Przebudzenia, przeł. P. Jaśkowski, Poznań 1997, s. 369
(przyp.
tłum.).
113
sądzę, na podstawowym, „muzycznym" poziomie. Na tym poziomie operowanie
stawało się działaniem automatycznym.
Wszystko, co czynił, zestrajało się w jedną płynną całość. Podobnie jak
prowadzenie
samochodu, tak i operowanie z czasem częściowo zautomatyzowało się i
Bennett mógł
gawędzić z pielęgniarkami, dowcipkować, przekomarzać się i myśleć,
podczas gdy jego ręce,
oczy i mózg prawie bezwiednie wykonywały powierzone im zadanie.
Ów „muzyczny" poziom współistnieje z wyższym, osobistym poziomem
świadomości, który konstruuje tożsamość — w wypadku Bennetta jest to rola
chirurga i
bycie nim. Anatomia (i chirurgia) to niezmienne jego miłości, znajdujące
się w centrum jego
istnienia: Bennett jest najbardziej sobą, najgłębiej sobą, gdy zatopiony
jest w swojej pracy.
Cała jego osobowość i zachowanie — często nerwowe i niepewne — zmieniają
się, kiedy
wkłada chirurgiczny strój — a wraz z nim „przywdziewa" nową tożsamość,
która czyni go
mistrzem. Częściowo z tego właśnie powodu całkowicie znikają jego
touretyczne odruchy.
To samo zaobserwowałem u touretycznych aktorów; znam pewnego aktora,
który poza
sceną ma silne objawy zespołu Tourette'a, ale kiedy jest na scenie, kiedy
odgrywa swoją rolę,
touretyzm przestaje istnieć.
Jesteśmy tu świadkami zjawiska, które zachodzi na znacznie wyższym
poziomie
aniżeli rytmiczny, quasi-automatyczny rezonans zachowań motorycznych. Bez
względu na to,
jak zwą to zjawisko w psychologii czy medycynie —jest to fundamentalny
akt inkarnacji,
wcielenia, dzięki któremu umiejętności, uczucia i ukryte ślady przeżyć
psychicznych innego
„ja" poddane zostają kontroli mózgu, ten zaś na czas trwania określonej
czynności
„redefiniuje" cały system nerwowy owego „ja" 10. Taka transformacja
tożsamości, jej
10 Problem ten jest szczególnie złożony, ponieważ niektórzy touretycy
mają
skłonności do mimiki, imitacji i personifikacji, charakteryzujących się
bardziej konwulsyjną
naturą. (Czego przykład opisałem w The Possessed). Ten rodzaj imitacji
nie powoduje
transformacji; wręcz odwrotnie —jeszcze głębiej pogrąża chorego w
touretyzmie.
Touretyczny aktor czuł poza sceną silny pociąg do konwulsyjnych
personifikacji i innych
touretycznych zachowań, ale ich natura była zupełnie inna od
uzdrawiającego grania na
scenie. Sztuczny impuls odtwórczy lub personifikacyjny stymuluje sztuczną
część danej
osoby (a także jej systemu nerwowego) — tylko głęboka,
calkowitaidentyfikacja, jak w
przypadku Bennetta, może spowodować transformację.
114
reorganizacja, pojawia się u każdego z nas: zmieniamy się z jednej osoby
w inną,
przechodzimy od jednej roli do drugiej — od rodzicielskiej do zawodowej,
od zawodowej do
politycznej, od politycznej do erotycznej itd. Przejścia te mają
szczególnie dramatyczny
przebieg u osób, które „opuszczają" swoje neurologiczne lub
psychiatryczne syndromy lub
„powracają" do nich, a także u zawodowych aktorów.
Typowym sposobem doświadczenia wspomnianych transformacji, owych
przeskoków pomiędzy bardzo skomplikowanymi, trwałymi śladami przeżyć
psychicznych,
jest „przypominanie" i „zapominanie": Bennett zapomina, że jest
touretykiem („nawet przez
myśl mi nie przejdzie"), ale przypomina to sobie, gdy tylko następuje
przerwanie rytmu. W
tym samym momencie staje się touretykiem, ponieważ na tym poziomie
świadomości nie ma
rozróżnienia pomiędzy pamięcią, wiedzą, impulsem lub czynem — wszystkie
one są jednym i
tym samym. (W innych przypadkach jest podobnie: widziałem kiedyś
mężczyznę z chorobą
Parkinsona, który zaaplikował sobie zastrzyk apomorfiny, aby pozbyć się
uczucia sztywności
— po kilku minutach nagle odzyskał możliwości ruchu, uśmiechnął się i
powiedział:
„zapomniałem, jak to jest mieć chorobę Parkinsona").
W piątkowe popołudnia Bennett był wolny. Lubił wtedy wybierać się na
długie
wędrówki, wycieczki rowerowe lub przejażdżki samochodem. Z ogromną
przyjemnością
jeździł na pobliskie ranczo z uroczym jeziorem, do którego można było
dojechać tylko
wyboistą, zakurzoną drogą. Ranczo położone było w przepięknym miejscu na
wąskim
urodzajnym pasie ziemi pomiędzy jeziorem i górami. Spacerowaliśmy tam
kilka godzin,
rozmawiając o tym i owym, a Bennett — gdy mijaliśmy coś ciekawego — dawał
mi krótkie
lekcje botaniki i geologii. Pewnego razu po kąpieli w jeziorze
zobaczyłem, że Bennett dość
niespodziewanie zwinął się na ziemi
115
i uciął sobie drzemkę. Wyglądał na spokojnego, rozluźnionego; jednak
fakt, że zasnął tak
nagle i głęboko, nasunął mi przypuszczenie, że nazbyt wiele trudności
musiał on pokonać w
ciągu dnia, że przeżywa takie chwile, kiedy nie może już wytrzymać
stresu. Zastanawiałem się,
jak wiele musi ukrywać pod swoją genialną powierzchnią — z jak wieloma
rzeczami musi
dawać sobie radę.
Później, kiedy kontynuowaliśmy naszą włóczęgę po ranczu, mówiliśmy o tym,
że
mogę zobaczyć tylko zewnętrzne objawy jego touretyzmu, te zaś — choć
dziwaczne — na
pewno nie były najgorszym problemem. Prawdziwe problemy, te wewnętrzne,
to panika i
napady furii — uczucia tak gwałtowne, że obawiał się, iż go przygniotą, i
tak nagłe, że nigdy
nie potrafił ich przewidzieć. Czasem wystarczył widok policyjnego wozu
lub perspektywa
mandatu, a w jego głowie natychmiast powstawał krwawy scenariusz:
szaleńczy pościg,
strzelanina, płomienie ognia, śmiertelnie ranni i zabici. W ciągu kilku
chwil krwawa fabuła była
dopracowana w każdym szczególe, a przerażające obrazy w szaleńczym tempie
przebiegały
mu przez głowę. Jedna część jego osoby — ta niezaangażowana — mogła
obserwować te
sceny z obojętnością, ale druga część była przez nie „wchłaniana" i
pobudzana do działania.
Bennett potrafił powstrzymać wybuchy paniki w miejscach publicznych, ale
napięcie, wynikłe
z opanowywania się, było bardzo silne i wyczerpujące. W domu mógł się
wyżyć — nie na
innych osobach, ale na otaczających go martwych przedmiotach. Na jednej
ze ścian widniały
ślady wielu uderzeń, podobnie jak na lodówce, w którą podczas ataków
furii rzucił już
właściwie wszystkim. W jego gabinecie lekarskim od ciągłego kopania
zrobiła się w ścianie
dziura, którą musiał zasłonić rośliną doniczkową; a w jego domowym
gabinecie na ścianach
wyłożonych cedrowym drewnem, widniały ślady noża.
— Touretyzm nie zawsze jest śmieszny i łagodny — powiedział mi. — Można
postrzegać go jako coś cudacznego, zabawnego, czuć pokusę jego
uromantycznienia, ale zespół Tourette'a pochodzi z głębi systemu
nerwowego i z
podświadomości. Sięga naszych najdawniejszych, najsilniejszych uczuć.
Syndrom
Tourette'a jest jak epi-
116
lepsja w podkorzu; kiedy mu ulegasz, pomiędzy tobą a „tym czymś" jest
tylko wąski
pas kory, wąski pas oddzielający cię od szalejącej burzy, ślepej siły
podkorza. Zespół
Tourette'a można postrzegać jako coś czarującego, zabawnego i twórczego,
ale ma on
również swoje ciemne strony, z którymi trzeba walczyć przez całe życie.
Jazda powrotna była stymulującym, a czasami przerażającym doświadczeniem.
Teraz,
kiedy Bennett poznał mnie już, nie starał się już hamować swoich
touretycznych odruchów.
Puszczał na kilka sekund kierownicę — jeśli nawet nie było to kilka
sekund, to dla mnie
trwało to znacznie dłużej — i uderzał opuszkami palców w przednią szybę
(w rytm ciągłych
„Huu, huuu", „Cześć!", „To okropne!"), poprawiał okulary,
„wypośrodkowywai" je na tysiąc
różnych sposobów, a zgiętymi palcami wskazującymi bez przerwy wygładzał
wąsy, patrząc
przy tym we wsteczne lusterko zamiast na drogę. Jak oszalały poruszał
przez cały czas
kolanami, próbując ułożyć je symetrycznie do kierownicy; nieustannie
„wypośrodkowywał"
je, nagłymi ruchami przestawiał z jednej strony na drugą, tak że samochód
jechał w dół ulicy
dziwacznym zygzakiem.
— Niech się pan nie przejmuje — powiedział, ujrzawszy moje
zaniepokojenie. —
Znam tę drogę. Widzę w lusterku, że nic za nami nie jedzie. Jeszcze nigdy
nie miałem
wypadku11 .
Bennett miał wewnętrzną potrzebę patrzenia na innych i odwrotnie — musiał
czuć na
sobie ich wzrok. Objawiało się to w przedziwny sposób. Kiedy dotarliśmy
do domu,
schwycił Marka, postawił go przed sobą i wygładzając wąsy, mówił do niego
rozwścieczonym głosem: „Spójrz na mnie! Spójrz na mnie!" Mark nie ruszył
się z miejsca, ale
nie potrafił skoncentrować wzroku na twarzy ojca. Wtedy Bennett schwycił
go za rękę i
mocno trzymając, syknął:
11 Wycieczka samochodowa, którą odbyłem z przyjacielem—także touretykiem,
była
równie niezapomnianym przeżyciem. Przez cały czas nagłymi ruchami szarpał
kierownicą z
jednej strony w drugą, gwałtownie naciskał na hamulec lub pedał gazu albo
wyjmował
podczas jazdy kluczyk ze stacyjki. Twierdził jednak, że tego typu
touretyczne odruchy są
bezpieczne — od kiedy miał prawo jazdy, tzn. od 10 lat, nigdy nie miał
żadnego wypadku.
117
„Spójrz na mnie!". Mark stal w bezruchu, jak gdyby był w transie, jakby
został
zahipnotyzowany.
Wydarzenie to zaniepokoiło mnie, choć inne sceny rodzinne były
wzruszające:
Bennett symetrycznymi ruchami rozpostartych palców lekko uderzał we włosy
Helen;
wydawał przy tym miękkie „Huu, huu". Helen z pogodnym uśmiechem
przyjmowała i
akceptowała te pieszczoty; była to przejmująca scena, pełna zarówno
czułości, jak i absurdu.
— Kocham go takim, jaki jest — mówiła Helen. — Nie chciałabym go, gdyby
był
inny.
Bennett odnosił się do swojego zachowania w podobny sposób:
— To śmieszna choroba — tak jakby to nie była choroba, tylko ja. Mówię
słowo
„choroba", ale nie jest to odpowiednie określenie.
Bennettowi, podobnie jak i innym touretykom, trudno jest traktować swoje
schorzenie
jak coś zewnętrznego, ponieważ wydaje im się, że oni sami, naumyślnie,
wykonują wiele
tików i mimowolnych ruchów i że stanowią one integralną część ich „ja",
ich osobowości, ich
woli. W przypadku parkinsonizmu i pląsawicy jest zupełnie inaczej: chory
nigdy nie utożsamia
się z objawami, zawsze odczuwa je jako znajdującą się poza jego „ja"
dolegliwość. Drgawki i
tiki zajmują w touretyzmie pozycję pośrednią: niekiedy wydają się wyrazem
własnej woli, ale
czasem odczuwane są jako przymus, coś narzuconego przez inną, obcą wolę.
Dwuznaczności te ilustruje często sposób określania choroby. Rozdzielenie
pomiędzy „coś" i
„ja" ma nierzadko swoje odbicie w śmiesznych, upersonifikowa-nych
nazwach: jeden ze
znanych mi touretyków nazywa zespół Tourette'a „Toby", a inny „Pan T".
Odwrotnym
przykładem, świadczącym o przejęciu „ja" przez owo „coś", może być
dosadne określenie,
którego użył w liście pisanym do mnie pewien młody mężczyzna z Utah,
nazywając swoje
schorzenie „touretyczną duszą".
Choć Bennett nie ma nic przeciwko postrzeganiu zespołu Tourette'a w
kategoriach
neurochemicznych lub neurofizjologicznych — opisujących chorobę jako
chemiczną
anormalność, jako „włączany i wyłączany obwód elektryczny", jako
„uwolnienie prymityw-
nych, zazwyczaj powstrzymywanych zachowań" — czuje jednak, że
118
turetyzm stał się częścią jego osobowości. Z tego powodu (między innymi)
nie
toleruje haloperidolu i podobnych mu lekarstw — redukując objawy zespołu
Tourette'a,
redukują one jednocześnie jego osobowość, tak że nie czuje się w pełni
sobą.
- Efekty uboczne działania haloperidolu były okropne — powiedział. —
Byłem
bardzo niespokojny, nie mogłem ustać w miejscu, moje ciało zwijało się i
skręcało, drżałem
jak cierpiący na chorobę Parkinsona. Kiedy lek przestał działać, poczułem
ogromną ulgę. Z
drugiej strony prozac jest jak dar z niebios, jeśli chodzi o obsesje i
ataki furii, choć nie działa
na tiki.
Rzeczywiście — dla wieku touretyków prozac był darem niebios, choć na
niektórych
w ogóle nie działał, a u kilku spowodował odwrotny do zamierzonego efekt
— intensyfikację
niepokoju, obsesji czy ataków szału 12 .
Choć tiki pojawiły się u Bennetta w wieku siedmiu lat, to dopiero kiedy
miał
trzydzieści siedem dowiedział się, że cierpi na syndrom Tourette'a.
— Kiedy pobraliśmy się, nazywał to po prostu „nerwowym nawykiem" —
powiedziała mi Helen. — Często żartowaliśmy na ten temat. Mówiłam mu: „Ja
rzucę palenie, a
ty swoje tiki". Sądziliśmy, że jeśli będzie chciał, może się ich pozbyć.
Potem, w 1977 roku,
kiedy Mark był malutki, Clark usłyszał w radiu program „Quirks and
Quarks". Był bardzo
podniecony i wołał do mnie: „Helen, chodź tu szybko! Ten facet mówi o
takich jak ja!" Był
bardzo poruszony, kiedy dowiedział się, że inni ludzie też to mają. A ja
odczułam ulgę,
ponieważ od dawna podejrzewałam, że coś jest nie tak. Dobrze było móc to
w końcu
zaszufladkować. Dotychczas nigdy nawet o tym nie napomknął, nie
podejmował tematu
choroby, ale od kiedy dowiedzieliśmy się, co to jest, opowiadał o tym,
jeśli ktoś go zapytał.
Dopiero od kilku lat spotyka innych ludzi z tym schorzeniem i jeździ na
spotkania
Stowarzyszenia Syndromu Tourette'a.
12 Spotkało to innego touretycznego lekarza; nie tylko miał on tiki, ale
także ataki
paniki i szału, które tylko wielkim wysiłkiem woli potrafił powstrzymać.
Kiedy podano mu
prozac, słabe hamulce kontrolne puściły i wdał się w bójkę z policją, po
czym spędził noc w
areszcie.
119
Jeszcze do niedawna syndrom Gillesa de la Tourette'a był nieznany i
trudny do
zdiagnozowania, nawet w medycynie, tak więc wiele osób — na podstawie
urywkowych
informacji, które pojawiały się w mediach — samodzielnie stawiało
diagnozę albo czynili to
ich przyjaciele lub rodzina. Znam innego lekarza, chirurga z Luizjany,
któremu — o
paradoksie! — diagnozę wystawił jego własny pacjent, który zobaczył
touretyka w
telewizyjnym programie Phila Donahue. Nawet teraz dziewięć na dziesięć
diagnoz stawianych
jest nie przez lekarzy, ale przez inne osoby, które dowiedziały się o
chorobie z mediów.
Rozpowszechnienie wiedzy o tym schorzeniu należy zawdzięczać wysiłkom
Stowarzyszenia
Syndromu Tourette'a, które na początku lat siedemdziesiątych liczyło
zaledwie trzydziestu
członków, a obecnie liczy ich ponad dwadzieścia tysięcy).
Jest sobotni ranek, i muszę wracać do Nowego Jorku.
— Jeśli będzie ładna pogoda, podrzucę pana moim samolotem do Calgary —
oznajmił mi nagle Bennett poprzedniego wieczoru. — Leciał już pan kiedyś
z touretykiem?
— Z jednym byłem na wycieczce kajakowej 13— odparłem — a z innym
jeździłem
samochodem, ale żeby latać...
— Spodoba się panu — odpowiedział Bennett. — To będzie dla pana zupełnie
nowe
doświadczenie. Jestem jedynym na świecie chirurgiem-touretykiem, który
umie latać.
O świcie budzę się i zauważam — z mieszanymi uczuciami — że choć jest
zimno, to
warunki do lotu są wyśmienite. Dojeżdżamy samochodem do małego lotniska w
Branford —
podczas jazdy Bennett przez cały czas wierci się i rzuca, co wprawia mnie
w dość nerwowy
nastrój.
13 Przejażdżka kajakiem pewnego letniego miesiąca na jeziorze Huron z
Shanem F.
byta niezwykłym doświadczeniem z czysto ludzkiego, ale i z medycznego
punktu widzenia —
kajak stał się przedłużeniem jego ciała, każdy jego nagły ruch powodował,
że kołysał się i
zanurzał w wodzie; dawało mi to niezapomniana, bezpośrednią możliwość
zrozumienia, co to
znaczy być w jego skórze. Bez przerwy miotało nami na wszystkie strony,
jak podczas burzy,
bez przerwy byliśmy o krok od przewrócenia się — marzyłem tylko o tym,
żeby wreszcie
kajak przewrócił się i raz na zawsze utonął, oraz bym wreszcie mógł uciec
i dopłynąć do
brzegu.
120
- W powietrzu jest znacznie łatwiej. Nie ma tam żadnej drogi i nie trzeba
przez cały
czas trzymać urządzeń sterowniczych —mówi.
Przyjeżdżamy na lotnisko, Bennett parkuje samochód, otwiera hangar i z
dumą
pokazuje mi swój samolot — niewielki czerwono-biały jednosilnikowy Cessna
Cardinal.
Wyciąga go na pole startowe i sprawdza, potem jeszcze raz sprawdza, a
potem jeszcze raz. A
potem rozgrzewa silnik. Jest bardzo zimno i wieje północny wiatr. Z
niecierpliwością, ale
także z rosnącym spokojem obserwuję Bennetta, który sprawdza wszystko po
kilka razy.
Jeśli jego touretyczna natura każe mu sprawdzać wszystko trzy lub pięć
razy — tym lepiej dla
nas. Podobne uczucie pewności towarzyszyło mi, gdy obserwowałem go
podczas operacji
— czułem, że jego touretyzm czyni go dokładniejszym i skrupulatniejszym,
nie tłumiąc przy
tym jego intuicji, jego wolności.
Wszystko skontrolowane. Bennett ruchem akrobaty wskakuje do samolotu,
przyśpiesza obroty silnika i startuje. Kiedy wznosimy się, nad Górami
Skalistymi wschodzi
słońce i zalewa naszą małą kabinę złotym światłem. Wzlatujemy na wysokość
dziewięciu
tysięcy stóp, a Bennnett nerwowo się porusza, klepie rękami, dotyka
okularów, wąsów, sufitu
kabiny. To nie są silne tiki, myślę, ale co by było, gdyby miał takie? Co
będzie, jeśli zechce
zrobić młynek albo koziołka, albo pętlę? A co się stanie, jeśli poczuje
wewnętrzną potrzebę,
żeby wychylić się i dotknąć śmigła? Touretyków fascynują wirujące
przedmioty; wyobrażam
sobie Bennetta wychylającego się przez okno i kurczowo próbującego
dotknąć śmigła. Ale
jego tiki i kompulsje są słabe — kiedy zdejmuje rękę ze steru, samolot
dalej spokojnie leci. Na
szczęście nie ma tu żadnej wytyczonej drogi. Nie ma znaczenia, czy
wzniesiemy się, czy
opadniemy o pięćdziesiąt stóp. Mamy całe niebo do zabawy.
A Bennett, urodzony lotnik, jest jak dziecko, które się bawi. Taka jest
właśnie część
jego touretycznej natury — potrafi ulec wewnętrznej potrzebie zabawy,
którą my najczęściej
skrywamy lub którą już dawno utraciliśmy. Wolność i przestrzeń wprawiają
go w zachwyt;
jego wzrok jest beztroski, chłopięcy — nieczęsto widywałem go
121
takiego na ziemi. Wznosząc się, lecimy teraz nad pierwszymi szczytami —
strażnikami
Gór Skalistych; pod nami rozciągają się przestrzenie porośnięte żółtawymi
modrzewiami.
Znajdujemy się jakieś tysiąc stóp nad szczytami. Zastanawiam się, czy
Bennett, gdyby był
sam, miałby ochotę przelecieć nad nimi w odległości dziesięciu stóp, w
odległości
centymetrów — touretycy czują silny pociąg do tego typu ryzykownych
sytuacji. Na
wysokości dziesięciu tysięcy stóp wlatujemy w korytarz pomiędzy szczytami
gór, po naszej
prawej stronie ich grzbiety oświetla poranne słońce — ich cień odbija się
na stokach po
naszej lewej. Na wysokości jedenastu tysięcy stóp widzimy Góry Skaliste
na całej ich
szerokości, która w tym miejscu wynosi zaledwie pięćdziesiąt pięć mil. Na
wschód od nas
rozciąga się złota preria prowincji Alberta. Przed oczami miga mi ramię
Bennetta, jego prawa
ręka delikatnie uderza w przednią szybę.
— Patrz, góry osadowe! — pokazuje przez okno. — Wypiętrzyły się z dna
morza
pod kątem siedemdziesięciu, osiemdziesięciu stopni.
Bennett patrzy na strome wierzchołki skał, jakby to byli jego starzy
przyjaciele;
świetnie czuje się w ich bliskości. Na nie oświetlonych słońcem stokach
leży jeszcze śnieg,
podczas gdy tam, gdzie słońce dociera, dawno już zniknął; na całej
północno-zachodniej
stronie widzimy ciągnące się w kierunku Banff górskie lodowce. Bennett
porusza się, potem
znów się porusza i jeszcze raz — stara się ustawić kolana symetrycznie do
urządzeń
sterujących.
Mijamy granicę prowincji Alberta — za nami czterdzieści minut lotu. Pod
nami wije
się rzeka Highwood. Schodzimy z północnego kierunku i skręcamy
nieznacznie w stronę
Calgary. Za sobą zostawiamy porośnięte osikami ostatnie zbocza Gór
Skalistych. Lecimy
teraz niżej; pod nami rozciągają się pola pszenicy i lucerny — farmy,
rancza, żyzne prerie —
ale i tu wszędzie rosną złociste osiki. Wśród pól, na płaskiej równinie
wyrastają nagle wzgórza
Calgary.
W radiu pojawiają się zakłócenia — wielki rosyjski transportowiec schodzi
do
lądowania; trzeba szybko otworzyć główny pas startowy, zamknięty na czas
konserwacji.
Nadlatuje następny potężny samolot — z zambijskich linii lotniczych.
Samoloty z całego
122
świata właśnie w Calgary przechodzą poważne remonty i konserwację; to
lotnisko, jak
mówi Bennett, dysponuje najlepszym sprzętem naprawczym w całej Ameryce
Północnej. W
całym tym wielkim zamieszaniu Bennett podaje przez radio naszą pozycję i
krótką informację
(samolot Cardinal o długości piętnastu stóp z touretykiem i neurologiem
na pokładzie).
Odpowiedź jest natychmiastowa, tak rzetelna i dokładna, jakbyśmy byli
Boeingiem 747.
Wszystkich pilotów traktuje się na świecie zawsze tak samo. A świat
pilotów to zupełnie
oddzielna kraina, to masoneria, ze swoim tajemniczym językiem, znakami,
mitami i zasadami.
Najwyraźniej Bennett jest w tym świecie znany — po wylądowaniu jeden z
kontrolerów ruchu
od razu rozpoznaje go i wesoło do niego kiwa.
Bennett niespodziewanie szybko i raptownie wyskakuje z samolotu — podążam
za
nim wolniejszym, „normalnym" krokiem — i już po chwili rozmawia ze
stojącymi na polu
startowym dwoma potężnymi, młodymi mężczyznami — braćmi Kevinem i
Chuckiem, którzy
są czwartym pokoleniem pilotów w Górach Skalistych. Obaj świetnie go
znają.
— Jest jednym z nas — mówi do mnie Chuck. — W porządku facet. Touretyk?
No i
co z tego? To dobry człowiek. I cholernie dobry pilot.
Prowadzą luźną rozmowę przeplataną niezwykłymi historiami. Nie trwa to
długo.
Bennett musi wracać do Branford — o jedenastej ma wykład dla grupy
pielęgniarek, a
tematem nie jest jakiś problem chirurgiczny, ale syndrom Tourette'a.
Zbiorniki jego
niewielkiego samolotu zostają napełnione paliwem. Bennett przygotowuje
się do drogi
powrotnej. Podajemy sobie ręce i ściskamy się na pożegnanie. Kiedy idę w
kierunku
terminalu, odwracam się i patrzę na Bennetta. Podchodzi do samolotu,
wjeżdża na główny
pas startowy i szybko wznosi się w górę. Za nim ciągnie się smuga spalin.
Patrzę za nim
przez chwilę, dopóki nie znika.
122
WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ
Na początku października 1991 roku zadzwonił do mnie emerytowany minister
z
Midwest i opowiedział o narzeczonym swojej córki, pięćdziesięcioletnim
mężczyźnie
imieniem Virgil, który od wczesnego dzieciństwa był niewidomy. Miał na
obu oczach grubą
kataraktę, a także, jak mu powiedziano, barwnikowe zapalenie siatkówki —
chorobę
uwarunkowaną genetycznie, która powoli, lecz nieubłaganie trawi siatkówkę
aż do jej
zniknięcia. Jednak jego narzeczona, Amy, która sama, ze względu na
cukrzycę, musi regu-
larnie chodzić do okulisty, zabrała go ostatnio do swojego lekarza,
doktora Scotta Hamlina, a
ten obudził w nich nową nadzieję. Wysłuchawszy uważnie historii Virgila,
doktor Hamlin nie
był do końca przekonany, że Virgil miał barwnikowe zapalenie siatkówki.
Na tym etapie
trudno było jeszcze o pewność, ponieważ pod grubą kataraktą siatkówki nie
było już widać,
ale Virgil wciąż odróżniał jasność od ciemności, poznawał kierunek, z
którego padało światło,
widział cień ręki poruszającej się przed jego oczyma — oczywiste więc
było, że siatkówka nie
uległa całkowitemu zniszczeniu. Poza tym zdjęcie katarakty jest
stosunkowo prostym
zabiegiem chirurgicznym, stwarzającym niewielkie ryzyko. Nie było nic do
stracenia, a wiele
można było zyskać. Amy i Virgil wkrótce będą brali ślub. Czy nie byłoby
wspaniale, gdyby
Virgil mógł widzieć? Gdyby, będąc prawie przez całe życie niewidomym —
mógł zobaczyć
swoją żonę, teścia, kościół?! Doktor Hamlin zgodził się operować, i —jak
poinformował
124
mnie ojciec Amy — katarakta na prawym oku Virgila została usunięta przed
dwoma
tygodniami. Stał cię cud: operacja pomogła. Dzień po operacji — kiedy
zdjęto opatrunki —
Amy założyła dziennik i napisała we wstępie:
Virgil WIDZI!... Całe biuro we łzach, pierwszy raz od czterdziestu lat
Virgil widzi...
Rodzina Virgila jest taka podniecona, ciągle płaczą, nie mogą w to
uwierzyć!... Oto niezwykły
cud przywróconego wzroku!
A jednak już następnego dnia pisała o pojawiających się problemach:
Próbuje przyzwyczaić się do tego, że widzi. Najwyraźniej nie jest łatwo
przejść od
ślepoty do normalnego widzenia. Musi szybciej myśleć, nie potrafi jeszcze
zaufać
wzrokowi... Jak niemowlę, które uczy się widzieć: wszystko jest nowe,
ekscytujące,
przerażające. Nie jest pewny, co to znaczy móc widzieć.
Życie neurologa, podobnie jak życie naukowca, jest nieuporządkowane, ale
właśnie
dzięki owemu brakowi systematyczności spotyka go wiele nowych i
niespodziewanych
sytuacji, które mogą ukazać mu zawiłości natury — zawiłości, których w
normalnym życiu
przewidzieć nie sposób. „Natura nigdy tak chętnie nie odkrywa swych
sekretnych tajemnic —
pisał w XVII wieku William Harvey —jak wtedy, gdy ujawnia ślady swojego
działania poza
wytyczonymi ścieżkami". Tamta rozmowa telefoniczna — dzięki której
dowiedziałem się o
przywróceniu wzroku osobie dorosłej niewidomej od wczesnego dzieciństwa —
była właśnie
ujawnieniem takiego działania natury. „Tak naprawdę — pisze okulista
Alberto Valvo w
książce Sight Restoration after Long-Term Blindness [Przywrócenie wzroku
po długiej
ślepocie] — liczba znanych nam tego rodzaju przypadków w ostatnich
dziesięciu stuleciach
nie przekracza dwudziestu".
Jaką zdolność widzenia będzie miał taki pacjent? Czy w momencie jej
odzyskania
wzrok stanie się dla niego czymś „normalnym"? Większość z nas
odpowiedziałaby na to
pytanie twierdząco. Jest to
125
zdroworozsądkowy pogląd — oczy zostają otwarte, zasłona opada i (jak mówi
Nowy
Testament) niewidomemu otworzą się oczy 1.
Ale czy rzeczywiście jest to takie proste? Czy do aktu widzenia nie
potrzeba
doświadczenia? Czy nie trzeba nauczyć się widzieć? Nie znalem dobrze
literatury na ten
temat, choć z wielką fascynacją czytałem o przypadkach odzyskania wzroku,
które w 1963
roku w „Quarterly Journal of Psychology" opublikował Richard Gregory
wspólnie z Jeanem
G. Wallace'em. Stąd wiedziałem, że tego typu przypadki, hipotetyczne lub
prawdziwe, od
setek lat przykuwają uwagę okulistów i psychologów. Siedemnastowieczny
filozof, William
Molyneux, którego żona była niewidoma, postawił takie oto pytanie swojemu
przyjacielowi,
Johnowi Locke'owi: „Przypuśćmy, że ktoś rodzi się niewidomy i jako
dorosły człowiek doty-
kiem rozróżnia sześcian od kuli: [czy mógłby teraz], mając już wzrok,
odróżnić sześcian od
kuli, nie dotykając ich?" Locke zgłębia ten problem w swoich Rozważaniach
dotyczących
rozumu ludzkiego z 1690 roku i jego odpowiedź brzmi przecząco. W 1709
roku, po głębszej
analizie relacji pomiędzy wzrokiem i dotykiem, w swoim traktacie Nowa
teoria widzenia
George Berkeley doszedł do wniosku, że pomiędzy światem dotykowym i
światem
wzrokowym nie zachodzą żadne poważne związki — że łączące je relacje
powstają tylko
poprzez doświadczenie.
Zaledwie dwadzieścia lat później wnioski te poddano próbie. W 1728 roku
William
Cheselden, angielski chirurg, zdjął kataraktę z obojga oczu niewidomego
od urodzenia
trzynastoletniego chłopca. Pomimo wysokiej inteligencji i młodego wieku
chłopiec ten do-
świadczał ogromnych trudności z najprostszymi sposobami wizualnej
percepcji. Nie miał
pojęcia o odległości. Nie miał pojęcia o przestrzeni i wielkości. Był też
skonfundowany
rysunkami i obrazami, samym pojęciem dwuwymiarowej reprezentacji
rzeczywistości. Jak
przewidywał wcześniej Berkeley, zrozumienie tego, co widział,
1 Cud w Betsaidzie opisany w Ewangelii św. Marka jest bardziej niezwykły
i
skomplikowany, ponieważ początkowo ślepiec dojrzał poruszających się
ludzi, ale zdawało
mu się, że są oni „niby drzewa", i dopiero później w pełni odzyskał
wzrok. (Ewangelia wg św.
Marka, 8, 22-26).
126
przychodziło stopniowo i tylko wtedy, gdy mógł połączyć doświadczenia
wzrokowe
z doświadczeniami dotykowymi. Podobnie było z innymi pacjentami w ciągu
następnych
dwustu pięćdziesięciu lat, które upłynęły od operacji Cheseldena:
większość pacjentów,
którzy odzyskali wzrok, doświadczała głębokiego locke'ańskiego chaosu i
dezorientacji 2.
Teraz poinformowano mnie, że kiedy z oka Virgila zdjęto opatrunki i
zobaczył on
lekarza oraz swoją narzeczoną, zaczął się śmiać. Niewątpliwe jest, że
zobaczył coś — ale co
widział? Co oznaczało ,,widzieć" dla człowieka, który wcześniej nie
widział? Do jakiego
świata został teraz wprowadzony?
Virgil urodził się na niewielkiej farmie w Kentucky tuż po wybuchu
drugiej wojny
światowej. Jako dziecko niczym nie różnił się od swoich rówieśników, choć
(jak wydawało
się jego matce) od samego urodzenia miał bardzo słaby wzrok, wpadał
narożne sprzęty, jak
gdyby ich nie widział. W wieku trzech lat zapadł na trzy poważne choroby
jednocześnie:
zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych lub zapalenie oponowo-naczyniowe,
heinemedinę i
kocią gorączkę. Miał wówczas konwulsje, całkowicie utracił wzrok, dostał
paraliżu w nogach
i częściowego paraliżu czynności oddechowych, a po dziesięciu dniach
zapadł w śpiączkę
trwającą dwa tygodnie. Gdy się obudził, był już, jak określiła to jego
matka, „innym
człowiekiem"; wykazywał osobliwą indolencję, nonszalancję, bierność, w
najmniejszym
stopniu nie przypominał odważnego, psotnego chłopca, jakim był wcześniej.
Czucie i siłę w nogach odzyskał w następnym roku; klatka piersiowa
wzmocniła się,
choć nigdy nie powróciła do stanu sprzed choroby. Także wzrok ulegał
stopniowej
poprawie, lecz siatkówki
2 Po usunięciu katarakty pacjent musi nosić okulary, ponieważ po tej
operacji staje się
dalekowidzem; grube szkła, których używano w XVIII i XIX wieku oraz na
początku XX
wieku znacznie ograniczały pole widzenia. Dlatego pacjenci, którym
usunięto kataraktę przed
nadejściem ery szkieł kontaktowych i implantacyjnych, musieli walczyć z
wieloma poważnymi
trudnościami optycznymi. Niemniej tylko ci z nich, którzy byli niewidomi
od urodzenia lub
wczesnego dzieciństwa, mieli specyficzne locke'ańskie trudności w
rozróżnianiu tego, co
widzieli.
127
były już znacznie uszkodzone. Do dziś nie wiadomo, czy było to wyłącznie
wynikiem
choroby, czy też częściowo zostało spowodowane ich dziedzicznym
zwyrodnieniem.
Kiedy Virgil miał sześć lat, na obu jego oczach zaczęła powstawać zaćma i
stało się
oczywiste, że znów ślepnie. W tym samym roku został wysłany do szkoły dla
niewidomych,
gdzie nauczył się czytać brajlem. Ukończył szkołę, choć nie był wybitnym
uczniem; nie był
tak śmiały czy agresywnie niezależny jak niektórzy niewidomi. Przez cały
okres szkolny był
uderzająco bierny — w tym względzie nic się nie zmieniło od czasu
choroby.
Po ukończeniu szkoły w wieku dwudziestu lat postanowił opuścić Kentucky,
zdobyć
zawód i pracę i żyć na własny rachunek. Wyjechał do Oklahoma City.
Ukończył tam kurs
masażu terapeutycznego i wkrótce znalazł pracę w Chrześcijańskim
Stowarzyszeniu
Młodzieży Męskiej (YMCA). Był dobrym i cenionym masażystą, a YMCA bez
wahania
zatrudniło go na stałe i udostępniło mu niewielki dom po drugiej stronie
ulicy, gdzie
zamieszkał z innym pracującym w YMCA kolegą. Virgil miał wielu klientów
(fascynujące są
jego opowieści i zdolność opisywania budowy ciała ludzkiego z
najdrobniejszymi
szczegółami), a swoją pracę wykonywał z prawdziwą przyjemnością i dumą. W
ten sposób
ułożył sobie życie: miał zawód i stałą pracę, był samowystarczalny,
spotykał się z przy-
jaciółmi, czytał gazety i książki pisane brajlem (później, kiedy pojawiły
się książki nagrane na
kasetach, czytał już mniej). Pasjonował się sportem, szczególnie
baseballem, i bardzo lubił
słuchać radiowych relacji sportowych. Miał encyklopedyczną wiedzę na
temat gier
baseballowych, graczy, punktów i wyników meczy. Przyjaźnił się kolejno z
kilkoma
dziewczynami, a na spotkania z nimi jeździł środkami komunikacji
miejskiej. Utrzymywał
bliskie więzi z domem, szczególnie z matką — regularnie otrzymywał z
farmy paczki z
jedzeniem, a sam wysyłał jej rzeczy do prania. W ten sposób toczyło się
jego niezbyt
atrakcyjne, ale stabilne życie.
W 1991 roku spotkał Amy — a raczej spotkali się ponownie, ponieważ znali
się od
dobrych dwudziestu lat. Przeszłość Amy była całkowicie odmienna:
pochodziła z kulturalnej,
zamożnej rodziny,
128
ukończyła college w New Hampshire i była magistrem botaniki. Pracowała w
tym
samym mieście, w innym ośrodku YMCA, jako trener pływania, a Virgila
spotkała po raz
pierwszy w 1968 roku na wystawie kotów. Byli na kilku randkach — ona
miała wtedy
dwadzieścia lat, on był o kilka lat starszy — ale Amy zdecydowała się
wrócić na studia w
Arkansas, gdzie poznała swojego pierwszego męża. Straciła kontakt z
Virgilem. Przez jakiś
czas prowadziła własny rozsadnik, specjalizując się w storczykach, ale
kiedy poważnie
zachorowała na astmę, musiała rzucić to zajęcie. Po kilku latach
rozwiodła się z mężem i
wróciła do Oklahomy. Zupełnie niespodziewanie Virgil zadzwonił do niej w
1988 roku, a w
1991 roku, po trzech latach prowadzenia długich rozmów telefonicznych,
znów się spotkali.
— „Czuliśmy się tak, jakby nie było tych dwudziestu lat" — powiedziała
Amy.
Oboje cieszyli się z tego spotkania, byli bowiem w takim momencie swego
życia, w
którym potrzebowali stałego towarzystwa drugiej osoby. U Amy potrzeba ta
przybrała
bardziej aktywną formę. Życie Virgila postrzegała jako nudne i bierne:
chodził do YMCA, aby
robić masaże; wracał do domu, gdzie coraz częściej i dłużej słuchał
radiowych relacji z
meczów i z roku na rok coraz rzadziej wychodził z domu i spotykał się ze
znajomymi.
Myślała pewnie, że przywrócenie mu wzroku, podobnie jak małżeństwo,
wyrwie go z
leniwego kawalerskiego życia i nada mu nowy sens.
Virgil wykazywał dużą bierność także jeśli chodzi o odzyskanie wzroku.
Przez te
wszystkie lata kilkakrotnie kierowano go do specjalistów, którzy —jeden
po drugim —
odmawiali operacji, ponieważ ich zdaniem nie przyniosłaby ona żadnych
rezultatów; Virgil
przyjmował to ze spokojem. Ale Amy była innego zdania. Uważała, że
Virgil, który był już
prawie całkiem ślepy, miał bardzo niewiele do stracenia, a istniała — co
prawda niewielka —
szansa, że znów, po blisko czterdziestu pięciu latach, odzyska wzrok.
Perspektywa ta była
zbyt ekscytująca, żeby się nad nią głębiej zastanawiać. Amy nalegała na
operację. Matka
Virgila, obawiając się powikłań, stanowczo się temu sprzeciwiała. („Jest
dobrze, tak jak jest"
— mówiła). Virgil nie miał w tym względzie swojego zdania; całkowicie
zdawał się na decyzje
innych.
129
Wreszcie w połowie września nadszedł dzień operacji. Zdjęto kataraktę z
prawego oka i
wszczepiono nową soczewkę; potem, jak zwykle, zabandażowano oko na
dwadzieścia cztery
godziny. Następnego dnia zdjęto opatrunek i oko Virgila zostało w końcu
odsłonięte światu.
Nadeszła chwila prawdy.
Ale czy rzeczywiście? Prawda (jak to później zrozumiałem), nawet jeśli
była mniej
„cudowna", niż sugerowała to Amy w swoim dzienniku, z pewnością okazała
się o wiele
bardziej skomplikowana i wieloznaczna. Ten dramatyczny moment był dla
samego Virgila
zaskakująco obojętny i zdawało się, że trwa w nieskończoność. Z ust jego
nie wydobył się
okrzyk: „Widzę!" Wydawało się, że patrzy oszołomiony na stojącego przed
nim z bandażami
w ręku chirurga, nie widząc go, nie umiejąc skupić na nim wzroku. Dopiero
kiedy tamten
zapytał: „No i co?" — można było odnieść wrażenie, że Virgil go zobaczył.
Virgil powiedział mi później, że w pierwszym momencie nie miał pojęcia,
co widzi.
Było to światło, ruch i kolor — wszystko pomieszane, nic nie znaczące,
zamazane. Potem z
tego zamazania usłyszał: „No i co?" Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że
cała ta mieszanina
światła i cienia to twarz — twarz jego chirurga.
Owo doświadczenie Virgila jest w zasadzie identyczne z przeżyciami
pacjenta
Gregory'ego; S.B. w niemowlęctwie stracił wzrok w wyniku wypadku, a w
wieku
pięćdziesięciu lat przeprowadzono u niego transplantację rogówki:
Kiedy zdjęto opatrunek [...] usłyszał głos pochodzący gdzieś z boku.
Odwrócił się w
stronę źródła dźwięku i zobaczył „plamę". Uświadomił sobie, że to musi
być twarz... Sądził,
iż nie odgadłby, że to twarz, gdyby wcześniej nie usłyszał głosu i nie
wiedział, że głos
pochodzi z twarzy.
Ludziom widzącym od urodzenia trudno jest wyobrazić sobie gmatwaninę barw
i
cieni, jaką widzi osoba odzyskująca wzrok po wielu latach. My —
urodziwszy się ze
sprawnymi wszystkimi zmysłami, które wzajemnie się ze sobą łączą — od
samego początku
tworzymy świat widziany, świat wizualnych przedmiotów, koncep-
130
cji i znaczeń. Każdego ranka, otwierając oczy, patrzymy na świat, który
uczymy się
widzieć przez całe życie. Nasz świat nie jest nam dany: tworzymy go
poprzez bezustanne
doświadczanie, kategoryzację, pamięć, łączenie nowych elementów. Ale
kiedy Virgil otworzył
oczy po czterdziestu pięciu latach niewidzenia — mając za sobą tylko
dziecięce
doświadczenie z tym związane, które i tak dawno już zapomniał — nie miał
żadnych
wizualnych wspomnień, które mogłyby mu pomóc w percepcji; nie dysponował
żadnym
doświadczeniem. Widział, ale to, co widział, nie łączyło się w całość.
Jego siatkówka i nerw
wzrokowy były aktywne, przekazywały impulsy do mózgu, ale jego mózg nie
potrafił ich
połączyć. Virgil — jak określają to neurolodzy — cierpiał na agnozję.
Wszyscy, nie wyłączając Virgila, oczekiwali, że będzie to znacznie
prostsze. Człowiek
otwiera oczy, światło pada na siatkówkę oka — widzi. Wyobrażamy sobie, że
tak to właśnie
jest. Również lekarz, który operował Virgila, jak większość okulistów,
miał doświadczenie w
usuwaniu katarakty u pacjentów, którzy utracili wzrok w wieku dojrzałym;
tacy pacjenci
odzyskują zdolność widzenia prawie natychmiast po udanej operacji,
ponieważ nie utracili oni
umiejętności widzenia. Stąd też, mimo że operację poprzedzały konsultacje
i dyskusje na
temat możliwych komplikacji pooperacyjnych, niewiele dyskutowano na temat
neurologicznych i psychologicznych trudności, na które pacjent mógł być
narażony.
Po zdjęciu katarakty Virgil nie rozpoznawał dużych obiektów i kształtów,
ale widział
kolory i rozpoznawał ruch, a także — co zadziwiające — potrafił odczytać
niektóre z liter
znajdujących się na trzeciej linii standardowej tablicy do badań ostrości
wzroku— na linii
odpowiadającej ostrości wzroku około 20/100 lub nieco lepszej. Jednak
mimo że jego
najlepszy wynik wynosił 20/80, odczuwał brak spójnego pola widzenia,
ponieważ centralne
pole widzenia było słabe i oko w zasadzie nie mogło skoncentrować się na
danym obiekcie;
przez chwilę skupiało się na jakimś przedmiocie, po czym wzrok
dekoncentrował się, oko
wykonywało chaotyczne ruchy w poszukiwaniu przedmiotu, znajdowało go i
znów „traci-
131
ło". Oczywiste było, że centralna cześć siatkówki lub plamka żółta
odpowiedzialne za ostrość
i koncentracje wzroku ledwie funkcjonowały. Siatkówka była srokata, jakby
nadjedzona przez
mole, z większymi i mniejszymi skupiskami pigmentacji — były na niej
wysepki nienaruszonej
lub tylko nieznacznie uszkodzonej siatkówki, a także przestrzenie, gdzie
całkowicie zanikła.
Plamka żółta była zniszczona i blada, a naczynia krwionośne w całej
siatkówce zwężone.
Powiedziano mi, że podczas badania stwierdzono uszkodzenia powierzchni
wynikłe z
dawnej choroby, ale nie stwierdzono aktywnego procesu chorobowego; jeśli
tak w
rzeczywistości było, Virgil i mógł widzieć do końca życia. Istniała
ponadto nadzieja (najpierw
zoperowano bardziej zdegradowane oko), że w lewym oku, które miało być
zoperowane za
kilka tygodni, siatkówka jest zdrowsza niż w prawym.
Nie mogłem od razu polecieć do Oklahomy, pomimo iż po telefonie ministra
miałem
ochotę udać się na lotnisko i wsiąść do pierwszego samolotu. Przez
następnych kilka tygodni
byłem jednak regularnie informowany o postępach Virgila — rozmawiałem
telefonicznie z
Amy, z matką Virgila i, oczywiście, z nim samym. Odbyłem także rozmowę
telefoniczną z
doktorem Hamlinem i z Richar-dem Gregorym z Anglii, uzgadniając z nimi,
jakiego rodzaju
materiały testujące powinienem ze sobą zabrać, ponieważ nigdy wcześniej
nie miałem do
czynienia z takim przypadkiem i nie znałem nikogo (poza Gregorym), kto by
się z nim zetknął.
Zebrałem trochę materiałów — trójwymiarowe przedmioty, obrazki,
historyjki rysunkowe,
taśmy wideo, obrazki do sprawdzania widzenia złudzeń optycznych i
specjalne testy
percepcyjne opracowane przez mojego kolegę, fizjologa Ralpha Siegela;
zadzwoniłem też do
mojego przyjaciela okulisty, Roberta Wassermana (wcześniej pracowaliśmy
razem nad
przypadkiem ślepego na kolory malarza), z którym zaplanowaliśmy szczegóły
wizyty.
Musieliśmy nie tylko przeprowadzić z Virgilem kilka testów, ale także
sprawdzić, jak radzi
sobie w prawdziwym życiu — w domu, poza domem, w naturalnym otoczeniu i w
towarzystwie innych. Ważne było, byśmy postrzegali go jako
132
człowieka, który wnosi historię swojego życia — właściwe mu skłonności,
potrzeby i
oczekiwania — w tę krytyczną podróż; byśmy spotkali się z jego
narzeczoną, która tak
bardzo nalegała na operację i z którą był tak silnie związany; żebyśmy
nie patrzyli tylko na
jego oczy i możliwości postrzegania, ale na całe jego życie.
Virgil i Amy — teraz już nowożeńcy — powitali nas na lotnisku. Virgil był
średniego
wzrostu, dość otyły; poruszał się powoli i przy najmniejszym wysiłku
kaszlał lub dyszał.
Widać było, że nie jest całkiem zdrów. Jego wzrok błądził w tę i z
powrotem, a kiedy Amy
przedstawiła mu Boba i mnie, zdawało się, że nie zauważył nas od razu —
patrzył w naszą
stronę, ale jakby nie całkiem na nas. Miałem wrażenie, przelotne, ale
silne, że tak naprawdę nie
patrzy na nasze twarze, mimo że uśmiechał się do nas i uważnie słuchał
tego, co mówimy.
Przypomniałem sobie, co Gregory zaobserwował u swojego pacjenta S .B. —
„nie
patrzył na twarz mówiącego i nie zmieniał wyrazu twarzy". Bez wątpienia
zachowanie Virgila
nie było ani zachowaniem człowieka, który widzi, ani też człowieka, który
nie widzi. Było to
raczej zachowanie psychicznie niewidomego lub osoby cierpiącej na agnozję
— potrafił
widzieć, ale nie potrafił rozszyfrować tego, co widzi. Przypominał mi
jednego z moich
pacjentów z agno-zją, doktora P. (człowieka, który pomylił swoją żonę z
kapeluszem), który
zamiast patrzeć na mnie, zamiast obejmować mnie wzrokiem w normalny
sposób, skupiał się
po kolei na poszczególnych częściach mojej twarzy — najpierw na moim
nosie, stąd na
prawym uchu, potem na brodzie, na moim prawym oku — nie widząc jej w
całości, ale
próbując ją ogarnąć.
Wyszliśmy z zatłoczonego lotniska. Amy trzymała Virgila pod ramię,
prowadziła go.
Na parkingu stał ich samochód. Virgil lubił samochody; jedną z jego
pierwszych
przyjemności po operacji (podobnie jak w przypadku S.B.) było
obserwowanie ich przez
okno. Lubił patrzyć na nie, kiedy były w ruchu, na ich kolory i kształty
— szczególnie na
kolory. Niektóre kształty dziwiły go.
— Jakie samochody pan widzi? — zapytałem go, kiedy wyszliśmy z lotniska.
133
Wskazywał na wszystkie mijające nas wozy:
— Ten jest niebieski, a ten czerwony, ho, ho, a ten jaki duży!—. Niektóre
kształty
zaskakiwały go:
— Proszę spojrzeć na ten! — wykrzyknął raz. — Muszę spojrzeć niżej! — I
pochyliwszy się w stronę opływowego Jaguara V-12, rozpoznał jego kształt
i linię.
Rozpoznawał jednak tylko kolory i kształt; gdyby nie było z nami Amy, nie
rozpoznałby własnego samochodu. Obaj z Bobem byliśmy zdziwieni faktem, że
Virgil patrzył
na coś lub zauważał to tylko wtedy, gdy go o to proszono — nigdy
spontanicznie. Możliwe,
że przywrócono mu wzrok, ale używanie oczu, patrzenie, było dla niego
najwyraźniej czymś
nienaturalnym; wciąż miał wiele zwyczajów i zachowań niewidomego 3.
Przejazd z lotniska trwał dość długo; jechaliśmy przez centrum miasta i
mogliśmy w
tym czasie porozmawiać z Virgilem i Amy, obserwując jednocześnie reakcje
Virgila na jego
„nową" zdolność widzenia. Fascynował go ruch — przyglądał się falującemu
tłumowi na
ulicach i mijającym nas samochodom. Zauważył pędzący za nami samochód,
rozróżniał też
inne pojazdy (najbardziej podobały mu się jasnożółte szkolne autobusy).
Rozpoznał wielką,
osiemnastokołową ciężarówkę oraz jadący skrajem drogi głośny traktor.
Intrygowały
3 Kiedy ktoś jest odizolowany, nie widzi, nie czuje, nie postrzega —
proces
poznawczy jest zawsze związany z zachowaniem i ruchem, z wychodzeniem na
świat i
badaniem go. Nie wystarczy widzieć; trzeba także patrzeć. Virgil miał
kaleką percepcję lub
agnozje, ale w równym stopniu przejawiał także brak zdolności czy
wewnętrznej potrzeby
patrzenia, wykonywania czynności patrzenia — brak wizualnego zachowania.
Von Senden
wspomina przypadek dwójki dzieci, którym od maleńkości bandażowano oczy.
Kiedy dzieci
miały 5 lat, zdjęto im bandaże, a one nie reagowały, nie wykonywały
czynności patrzenia,
zachowywały się jak ślepe. Można wnioskować, że te dzieci, zbudowawszy
swój świat oparty
na innych zmysłach i zachowaniach, nie wiedziały, jak używać oczu.
Patrzenie — jako sposób orientowania się, jako zachowanie — może zaniknąć
nawet
u tych osób, które przez całe życie widziały i oślepły dopiero na
starość. Wiele niezwykłych
tego przykładów prezentuje John Hull w swojej autobiograficznej książce
Touching the Rock
[Dotykając skały]. Hull utracił wzrok około 45. roku życia, ale kiedy 5
lat później był już
całkowicie ślepy, nie potrafił wyobrazić sobie, co znaczy „stać twarzą w
twarz" czy „patrzeć"
na swojego rozmówcę.
134
duże świetlne napisy i reklamy: kiedy je mijaliśmy, wyłapywał nich
pojedyncze litery.
Miał trudności z odczytaniem całych wyrazów, choć często udawało mu się
odgadnąć je na
podstawie jednej lub dwóch liter. Widział także inne napisy, ale nie
potrafił ich odczytać.
Umiał za to rozróżnić zmieniające się kolory świateł drogowych.
Oboje opowiadali nam również o innych, często zaskakujących i
niespodziewanych
doświadczeniach Virgila. Zobaczywszy księżyc, Virgil zdziwił się, że jest
taki duży 4.
Pewnego razu ku swojemu zdziwieniu zobaczył na niebie „gruby, wiszący
nieruchomo w po-
wietrzu samolot". Okazało się, że był to mały sterowiec wywiadowczy. Od
czasu do czasu
Virgil widywał ptaki i był nieco przestraszony, kiedy podlatywały zbyt
blisko. (Oczywiście
nigdy nie podlatywały zbyt blisko, wyjaśniała Amy. Virgil po prostu nie
miał poczucia
odległości).
Ostatnio wiele czasu spędzali na zakupach — wcześniej przygotowywali się
do ślubu,
a poza tym Amy pragnęła pokazać się z Virgilem, opowiedzieć jego historię
znajomym
urzędnikom i sklepikarzom, zademonstrować jego zmianę 5. Bawiło ich, że
po nadaniu w
lokalnej telewizji programu o operacji Virgila ludzie rozpoznawali go na
ulicy i podchodzili, by
uścisnąć mu dłoń. Poza tym supermarkety i inne sklepy pełne były
przeróżnych przedmiotów
w rozmaitych, często błyszczących opakowaniach, które były doskonałym
„ćwiczeniem" dla
„nowego" wzroku Virgila. Pierwszym rozpoznanym przez niego przedmiotem
jeszcze tego
samego dnia, kiedy zdjęto mu opatrunek, była stojąca na półce rolka
papieru toaletowe-
4 Pacjent Gregory'ego także był zaskoczony wyglądem księżyca: spodziewał
się, że
kwarta księżyca będzie przypominała trójkąt, jak kawałek ciasta, więc był
zadziwiony i
rozbawiony, kiedy zobaczył, że wygląda jak rożek.
5 Według Roberta Scotta, socjologa i antropologa z Instytutu
Zaawansowanych
Badań Behawioralnych w Stanford, szczególnie niepokojące są społeczne
reakcje na ludzi
niewidomych: publiczne ich lekceważenie i okazywanie im pogardy. Doktor
Scott prowadzi
wykłady na temat „cudownych uzdrowień" — wybryków emocji, które mogą być
jednym z
elementów powodujących odzyskanie wzroku. Właśnie od niego kilka lat temu
otrzymałem
egzemplarz książki Valva.
135
go. Wziął jedną z rolek i podał ją Amy, udowadniając jej w ten sposób, że
widzi. Na trzeci
dzień po operacji poszli na targ, gdzie Virgil na widok mnóstwa owoców,
puszek, ludzi,
furmanek, przestraszył się. „Było tego wszystkiego zbyt wiele" —
powiedział. Musiał
odwrócić się i na chwile zamknąć oczy.
Lubił widoki spokojne i łagodne, mówił, zielone wzgórza lub trawę. Po
wizytach w
wielkich, przepełnionych towarami marketach ich widok działał na niego
szczególnie kojąco,
choć, jak po wiedziała nam Amy, Virgilowi trudno było połączyć wizualne
kształty wzgórz z
prawdziwymi wzgórzami, po których chodził. Było to dla niego trudne, a
poza tym nie miał
pojęcia o wielkości i perspektywie 6. Jednak ogólnie rzecz biorąc,
pierwszy miesiąc widzenia
należy ocenić pozytywnie: „Każdy dzień jest wielką przygodą, każdego dnia
widzi więcej niż
poprzedniego" — napisała Amy w swoim dzienniku.
6 Samo doznawanie wzrokowe nie niesie w sobie informacji o wielkości i
odległości;
można się ich nauczyć tylko poprzez doświadczenie. Badania przeprowadzone
z ludźmi
żyjącymi w dżungli, którzy nigdy nie byli na otwartej przestrzeni,
wykazały, że kiedy znaleźli
się oni na rozległym pustym terenie, wyciągali ręce, żeby dotknąć
wierzchołków gór; nie
zdawali sobie sprawy, że dzieli ich od nich ogromna odległość.
Helmholtz (w swojej autobiograficznej rozprawie On Thought in Medicine)
opisuje,
jak w wieku 2 lat, idąc z matką przez park, zobaczył niewielką wieżyczkę
z balustradą na
szczycie, za którą stały malutkie kukiełki i lalki. Kiedy poprosił matkę,
żeby podała mu jedną z
nich do zabawy, odpowiedziała, że wieżyczka jest oddalona o kilometr i
wysoka na dwieście
metrów, a te małe figurki to nie kukiełki, ale l u d z i e na szczycie. W
tym samym momencie,
pisze Helmholtz, nagle zdał sobie sprawę z odległości i nigdy już nie
popełnił takiego
percepcyjnego błędu — choć później częstym przedmiotem jego badań było
właśnie
wzrokowe postrzeganie przestrzeni.
Poe w swoim opowiadaniu Zloty żuk przedstawia odwrotną historię: coś, co
wydawało mu się olbrzymim stworzeniem na odległym wzgórzu, okazało się
niewielkim
żukiem na szybie okiennej.
Przypominam sobie teraz moje osobiste doświadczenie, kiedy pierwszy raz
paliłem
marihuanę: wpatrywałem się w swoją rękę na tle pustej ściany. Wydawało
się, że ucieka ona
ode mnie, choć jednocześnie nie zmieniała swojej wielkości; po chwili
jednak stała się
olbrzymią kosmiczną ręką przesłaniającą całą przestrzeń. Wrażenie to
mogło być
spowodowane, in.in. nieobecnością znaków rozpoznawczych lub odniesień,
według których
mógłbym określić prawdziwą wielkość i odległość, a także zaburzeniami w
ośrodkowym
układzie przetwarzającym bodźce wizualne.
136
Kiedy przyjechaliśmy do domu, Virgil wyszedł z samochodu i bez pomocy
laski sam
podszedł do frontowych drzwi, wyciągnął klucz, złapał za klamkę,
przekręcił klucz i otworzył
drzwi. To robiło wrażenie — wcześniej nigdy by tego nie zrobił. Jak
powiedział, ćwiczył to
od czasu operacji i był to jego popisowy numer. Dodał jednak, że nie
czuje się dobrze,
chodząc bez laski, gdyż nie odczuwa tego, co go otacza: ani przestrzeni,
ani odległości.
Czasami wydawało mu się, że powierzchnie i obiekty wynurzają się przed
nim, że są bardzo
blisko, podczas gdy tak naprawdę były wciąż dość daleko; czasem
konfundował go jego
własny cień (całe pojęcie cienia, obiektów zasłaniających światło, było
dla niego czymś
niezrozumiałym); zatrzymywał się wtedy, okrążał cień drobnymi kroczkami
lub próbował go
przeskoczyć. Szczególnie niebezpieczne były dla niego schody, ponieważ
patrząc na nie,
widział płaską powierzchnię równoległych i krzyżujących się linii; nie
postrzegał ich (choć je
znał) jako brył umieszczonych na coraz wyższych lub coraz niższych
poziomach w
trójwymiarowej przestrzeni. Obecnie, pięć tygodni po operacji, często
czuł się bardziej
upośledzony niż wtedy, gdy był niewidomy; utracił pewność, łatwość
poruszania się. Miał
jednak nadzieję, że wszystko z czasem się ułoży.
Nie byłem tego taki pewien; pacjenci z podobnymi problemami, których
przypadki
opisano w fachowej literaturze, mieli po operacji ogromne trudności w
określaniu przestrzeni i
odległości — trwało to miesiącami, a nawet latami. Było tak również w
przypadku niezwykle
inteligentnego pacjenta Valva — H.S., który stracił wzrok, mając lat
piętnaście, w wyniku
eksplozji chemicznej, a odzyskał go dzięki transplantacji rogówki w wieku
lat dwudziestu
dwóch. Od tego momentu napotkał wiele poważnych trudności wszelkiego
typu, które
szczegółowo rejestrował na taśmie:
W tych pierwszych tygodniach [po operacji] nie potrafiłem w najmniejszym
stopniu
oszacować głębokości czy odległości. Uliczne światła były dla mnie
świecącymi plamami na
szybach okiennych, a korytarze czarnymi dziurami. Każde przejście przez
ulicę budziło we
mnie ogromny strach, nawet wtedy, gdy ktoś mi
137
towarzyszył. Chodzę bardzo niepewnie; mam z tym więcej problemów teraz
niż przed
operacją.
Usiedliśmy w kuchni przy dużym białym drewnianym stole. Bob - i ja
wyłożyliśmy
nasze materiały testujące — kolorowe karty, karty z literami, obrazki,
rysunki przedstawiające
złudzenia optyczne; włączyliśmy też kamerę wideo, aby zarejestrować
przebieg testu. Kiedy
usadowiliśmy się, do kuchni wbiegł pies i kot Virgila —zwierzęta
obwąchały nas i przywitały.
Zauważyliśmy jednak, że Virgil miał problemy z rozróżnieniem obu
zwierząt. Borykał się z
tym komicznym i krępującym problemem od czasu operacji: zarówno pies, jak
i kot były
czarno-białe, co powodowało, że je mylił (irytowało to zarówno Virgila,
jak i zwierzaki).
Musiał pomagać sobie, dotykając zwierząt. Jak powiedziała nam Amy, Virgil
czasem
dokładnie przyglądał się kotu: jego głowie, uszom, łapom, ogonowi, i
jednocześnie dotykał
oglądanych części. Sam widziałem to następnego dnia — Virgil dotykał
poszczególnych
części ciała Tiblesa i równocześnie przypatrywał mu się z niezwykłą
intensywnością. Jak
wspomniała Amy, robił to często („Wydawałoby się, że jeden raz
wystarczy"), gdyż nowe
wrażenia, doznania wzrokowe, wymykały się jego pamięci.
W latach dwudziestych XVIII wieku Cheselden opisał uderzająco podobne
zachowanie swojego pacjenta:
Chciałbym odnieść się do jednego pozornie drobnego zachowania. Często
zapominał, które z nich to pies, a które kot, i wstydził się zapytać;
chwytając kota, którego
znał z dotyku, dokładnie mu się przyglądał, a potem, stawiając go na
ziemi, mówił: następnym
razem już cię rozpoznam [...] Kiedy ktoś powiedział mu, na co patrzy
[...] bardzo starał się to
zapamiętać na przyszłość; i (jak mówił) codziennie zapamiętywał, a potem
znów zapominał,
tysiące różnych rzeczy.
Pierwsze badania pooperacyjne Virgila obejmowały sprawdzenie ostrości
wzroku za
pomocą tablicy literowej. Również i my postanowiliśmy zbadać najpierw
jego umiejętność
rozpoznawania
138
liter. Nie widział dobrze gazetowego druku — ostrość wzroku wynosiła
wciąż
zaledwie 20/80 — ale bez trudu odczytywał litery wielkości ośmiu
milimetrów. To badanie
poszło mu stosunkowo łatwo — bez trudu rozpoznał wszystkie litery (a
przynajmniej wszyst-
kie drukowane); umiejętność tę wykazywał zresztą od czasu zdjęcia
opatrunku. Jak to się
działo, że miał tak wielkie problemy z rozpoznawaniem czyjejś twarzy czy
własnego kota — z
odróżnianiem kształtów w ogóle, z określaniem wielkości i odległości — a
tak stosunkowo
niewielkie trudności z rozpoznawaniem liter? Zapytany o to, odpowiedział,
że alfabetu uczył
się za pomocą dotyku w szkole, gdzie do nauki niewidomych używano
drukowanych lub
dużych liter. Wprawił mnie tym stwierdzeniem w zdumienie, ale po chwili
przypomniałem
sobie, co Gregory pisał o swoim pacjencie S.B.: „ku naszemu zdziwieniu
potrafił powiedzieć,
która jest godzina, patrząc na duży ścienny zegar. Byliśmy tym faktem tak
zaskoczeni, że na
początku nie wierzyliśmy, iż był niewidomy przed operacją". Ale jako
niewidomy, S.B. nosił
duży kopertowy zegarek bez szkiełka i określał czas, dotykając jego
wskazówek;
najprawdopodobniej zaszedł tu automatyczny transfer modalny —
natychmiastowe przejście
od percepcji dotykowej do wzrokowej (zgodnie z terminologią Gregory'ego).
Mimo iż Virgil z łatwością rozpoznawał poszczególne litery, nie potrafił
ich jednak
połączyć — nie umiał odczytać wyrazów, a nawet nie widział ich.
Zaintrygowało mnie to,
gdyż jak wcześniej wspominał, uczył się w szkole nie tylko alfabetu
Braille'a, ale poznał także
wypukłe litery alfabetu angielskiego — i wówczas czytał płynnie. I
rzeczywiście — dotykając
napisów na nagrobkach, potrafił je bez trudu odczytać. Ale jego oczy
skupiały się na
poszczególnych literach i z trudem przesuwały się dalej, a to
uniemożliwiało czytanie.
Podobnie było w przypadku pastora H.S.:
Moje pierwsze próby czytania były bardzo bolesne. Zdołałem odróżnić
poszczególne
litery, ale nie całe wyrazy; udało mi się to dopiero po kilku tygodniach
wyczerpujących
ćwiczeń. Mogłem odczytać litery jedna po drugiej, ale nie mogłem
zapamiętać
139
ich wszystkich naraz. W tych pierwszych tygodniach nie umiałem też
policzyć swoich pięciu
palców: wiedziałem, że jest ich pięć, ale nie potrafiłem podczas liczenia
przenieść wzroku z
jednego na drugi.
W ciągu dnia, który spędziliśmy z Virgilem, byliśmy świadkami innych
problemów.
Virgil bezustannie wyłapywał z otoczenia przeróżne szczegóły: kąt
nachylenia jakiegoś
przedmiotu, krawędź, kolor, ruch — ale nie umiał ich zsyntetyzować,
odebrać ich wszystkich
jednocześnie. Był to najwyraźniej jeden z powodów, dla których nie
potrafił rozpoznać kota:
widział jego łapy, nos, ogon, ucho, ale nie widział ich wszystkich naraz,
nie widział kota jako
całości.
W swoim dzienniku Amy opisywała trud, z jakim Virgil musiał uczyć się
nawet
najbardziej „oczywistych" połączeń — oczywistych z punktu widzenia logiki
i wzroku.
Wspomniała, że kilka dni po operacji „powiedział, że drzewa są jakimś
zupełnie
niespotykanym zjawiskiem"; jednak dwudziestego pierwszego października,
miesiąc po
operacji, zapisała: „Virgilowi udało się w końcu połączyć wszystkie
elementy drzewa — wie
już, że pień i liście tworzą jedną całość". Kilka dni później napisała
także: „Wieżowce bardzo
go dziwią, nie może zrozumieć, dlaczego się nie przewracają".
Wielu, a może wszyscy pacjenci w sytuacji Virgila mają identyczne
problemy. Jedna z
takich pacjentek (opisana w 1891 roku przez Eduarda Raehlmanna) choć
przed operacją
trochę widziała i często bawiła się z psami, „nie mogła zrozumieć, w jaki
sposób głowa, nogi i
uszy łączą się z korpusem zwierzęcia". Valvo cytuje słowa swojego
pacjenta T.G.:
Przed operacją miałem zupełnie inne wyobrażenie na temat przestrzeni i
wiedziałem, że
przedmiot można poznać jedynie przez dotyk. Wiedziałem też... że jeśli
przed wejściem do
domu znajdowała się jakaś przeszkoda lub schody, to pojawiały się one po
upływie pewnego
czasu, do którego przywykłem. Po operacji przez wiele miesięcy nie mogłem
skoordynować
wizualnych wrażeń z prędkością, z jaką chodziłem [...] Musiałem
zharmonizować to, co
widziałem, z czasem, jakiego potrzebowałem na
140
pokonanie danej odległości. To było bardzo trudne. Jeśli szedłem za
szybko lub za
wolno, zaczynałem się potykać.
Valvo stwierdza: „Prawdziwą trudnością jest w tym przypadku brak
umiejętności
jednoczesnego postrzegania wielu przedmiotów naraz, która diametralnie
różni się od
percepcji dotykowej, kiedy to wrażenia odbierane są kolejno po sobie". Ci
z nas, którzy
posiadają wszystkie zmysły, żyją w przestrzeni i w czasie; niewidomi żyją
tylko w świecie
czasu, gdyż budują swój świat z kolejno następujących po sobie wrażeń
(dotykowych,
słuchowych, węchowych) i nie mają umiejętności — w odróżnieniu od ludzi
widzących —
jednoczesnej percepcji wizualnej, tworzenia natychmiastowych scen
wizualnych. Jeśli ktoś nie
ma daru przestrzennego widzenia, to samo pojęcie przestrzeni staje się
niezrozumiałe —
nawet dla bardzo inteligentnych ludzi, którzy stracili wzrok w stosunkowo
późnym wieku (jest
to główna teza monografii von Sendena). Wspaniale opisuje to John Hull w
swojej znakomitej
autobiografii Touching the Rock, kiedy określa siebie, niewidomego, jako
„żyjącego w
czasie", i właściwie tylko tam. Hull pisze:
U niewidomego poczucie bycia w jakimś miejscu jest mniej ważne [...]
Przestrzeń
zostaje ograniczona do własnego ciała, a jego pozycję określa czas, w
jakim ciało było w
ruchu, a nie przedmioty, które przemieszczający się w przestrzeni mija.
Tak więc pozycja
mierzona jest przez czas. Dla człowieka niewidomego ludzie istnieją
dopiero wówczas, kiedy
mówią [...] Ludzie są w ruchu, są „czasowi", przychodzą i odchodzą.
Pojawiają się znikąd i
znikają.
Choć Virgil potrafił rozpoznać litery i cyfry, a nawet umiał je zapisać,
mylił je —
zwłaszcza te podobne do siebie (np. „A" z „H"), a czasem zapisywał je
odwrotnie — w
odbiciu lustrzanym. (Hull opisuje, jak po pięciu latach niewidzenia był
już tak niepewny swojej
pamięci wizualnej, że nie pamiętał, w którą stronę piszę się „3" i
sprawdzał to, rysując cyfrę
palcem w powietrzu. Pisownię „trójki" zachowywał więc w pamięci nie
dzięki pojęciom
wizualnym, ale
140
i
dzięki pojęciom dotykowo-motorycznym). Niemniej, jak na człowieka, który
nie
widział przez czterdzieści pięć lat, postępy Virgila były imponujące.
Świat nie składa się
jednak z liter i cyfr. Jak poradzi sobie z przedmiotami i obrazkami? Jak
poradzi sobie z
prawdziwym światem?
Jego pierwsze wrażenia po zdjęciu opatrunków to doświadczanie kolorów;
wyglądało
na to, że kolor, który nie ma swojego odpowiednika w świecie dotyku,
ekscytował go i
zachwycał. (Rozpoznawanie kolorów i ruchów jest najprawdopodobniej
umiejętnością
wrodzoną). To do kolorów właśnie Virgil wciąż nawiązywał, do barwnej
nieprzewidy
walności nowych obrazów. Poprzedniego wieczoru jadł sałatkę grecką i
spaghetti, które, jak
powiedział, wprawiło go w osłupienie. — „Białe okrągłe paski, jak żyłka
do łowienia ryb —
powiedział. — Myślałem, że spaghetti jest brązowe".
Widzenie światła, kształtów i ruchu, a przede wszystkim widzenie kolorów
było
czymś całkowicie niespodziewanym i wywołało ogromne, wręcz wstrząsające
wrażenie.
(„Doznania te były tak gwałtowne — napisał pacjent doktora Valva, H.S. —
jakby ktoś
uderzył mnie obuchem w głowę. Gwałtowność emocji [...] była pokrewna
silnemu
»wstrząsowi«, jakiego doznałem, ujrzawszy po raz pierwszy swoją żonę, a
także kiedy z
okien naszego samochodu zobaczyłem budowle Rzymu").
Odkryliśmy, że Virgil z łatwością rozróżnia wiele kolorów i bez trudu je
kojarzy.
Jednak czasem mylił ich nazwy: żółty był dla niego np. różowym, ale
wiedział, że tego
samego koloru jest banan. Początkowo zastanawialiśmy się, czy nie cierpi
na kolorystyczną
agno-zję lub anomię — błędne rozpoznawanie i nazywanie kolorów, będące
skutkiem
uszkodzenia pewnych ośrodków mózgowych. Ale jego trudności wynikały
najwyraźniej z
czystego niedouczenia (lub zapomnienia) — wczesna i długa ślepota
spowodowała, że
czasem nie mógł połączyć kolorów z ich nazwami lub zapominał, który kolor
należy kojarzyć
z daną nazwą. Nerwowe połączenia, które stanowią podstawę tego typu
skojarzeń, były u
niego bardzo słabe ze względu na ich nieużywanie, a nie z powodu
uszkodzenia lub choroby.
Virgil twierdził, że zachował z dzieciństwa wizualne wspomnie-
142
nia m.in. wspomnienia kolorów — kiedy jechaliśmy z lotniska, opowiadał
nam o
swoim dzieciństwie na farmie w Kentucky („Widzę rzekę płynącą między
wzgórzami", „ptaki
na płotach", „duży, biały stary dom") —ja jednak nie byłem do końca
przekonany, że
rzeczywiście ma on pierwotną pamięć wizualną, w której zachowały się te
obrazy — sądziłem
raczej, że są to opisy werbalne, którym nie towarzyszą wizualne
wyobrażenia. (Jak u Helen
Keller).
Jak radził sobie z kształtami? Ta sprawa była bardziej skomplikowana,
gdyż po
operacji Virgil ćwiczył rozpoznawanie kształtów, uczył się kojarzyć ich
wygląd z cechami
dotykowymi. Takie ćwiczenia nie były potrzebne w przypadku koloru. Na
początku nie
potrafił rozpoznać wizualnie żadnych dwuwymiarowych kształtów — nawet tak
prostych jak
kwadrat czy okrąg, które bez problemu rozpoznawał dotykiem. Dotknięcie
kwadratu nie
miało dla niego nic wspólnego z jego wyglądem. Taka była jego odpowiedź
na pytanie
Molyneuxa. Amy kupiła więc drewnianą planszę dla dzieci, na której
kwadraty, trójkąty, koła i
prostokąty należało wpasować w odpowiednie otwory. Virgil ćwiczył to
codziennie. Na
początku wydawało mu się to niemożliwe do zrobienia, ale po miesiącu
nauki nie sprawiało
mu już większych trudności. Wciąż jednak wolał przed włożeniem danej
figury do
odpowiedniego otworu wymacać go palcami. Jednak kiedy mu tego
zabranianie,
dopasowywał je swobodnie tylko na podstawie tego, co widział.
Przedmioty trójwymiarowe najwyraźniej stwarzały o wiele większe problemy;
przez
ostatnie pięć tygodni Virgil badał różne przedmioty, zgłębiał ich wygląd,
który zmieniał się w
zależności od kąta patrzenia, od odległości i ułożenia.
Tego dnia kiedy zdjęto mu opatrunek, nie rozpoznał domu, do którego
powrócił.
Trzeba go było prowadzić za rękę dookoła budynku, wprowadzać do każdego
pokoju i
pokazywać mu wszystkie sprzęty. W ciągu tygodnia dzięki pomocy Amy
ustalił główną
„trasę": przejście ścieżką do drzwi frontowych, potem przez salon do
kuchni, a następnie do
łazienki i sypialni. Na początku potrafił cokolwiek rozpoznać tylko z tej
właśnie „trasy" —
wiele rzeczy musiał sam ustalić i wywnioskować; nauczył się np., że
„biała plama po prawej
143
stronie", którą widział z boku przez frontowe drzwi, to stół w jadalni,
choć z tego
punktu ani „stół", ani „jadalnia" nie były dobrze widoczne. Gdy schodził
z wyuczonej trasy,
od razu tracił orientację. Po pewnym czasie z pomocą Amy zaczął lekko
zbaczać z
wyznaczonej ścieżki — wchodził do znajdujących się po obu jej stronach
pokoi, oglądał
ściany i sprzęty z różnych pozycji. W ten sposób budował poczucie
przestrzeni,
trójwymiarowości i perspektywy.
Kiedy Virgil badał pokoje w swoim domu, odkrywając w ten sposób wizualną
konstrukcję świata, przypomniałem sobie zachowania charakterystyczne dla
małego dziecka:
przesuwanie rączki przed oczami, kiwanie główką i poruszanie nią z jednej
strony w drugą. W
ten sposób dziecko odkrywa konstrukcję świata. Większość z nas nie zdaje
sobie sprawy, jak
wielka i skomplikowana jest to struktura, gdyż odbieramy ją jako całość,
doświadczamy jej
podświadomie, każdego dnia, z każdym spojrzeniem. Inaczej jest w
przypadku małego
dziecka, w przypadku Virgila, a także, powiedzmy, w przypadku artysty,
który chce na nowo
zanalizować swe podstawowe procesy poznawcze. Cezanne napisał kiedyś:
„Ten sam
przedmiot widziany pod różnym kątem stanowi dla mnie wielce interesujący
przedmiot
analizy. Sądzę, iż ze względu na sposób, w jaki się on zmienia, mógłbym
miesiącami na niego
patrzeć, przemieszczając się nieznacznie, pochylając się trochę w prawo
lub w lewo".
Umiejętność wizualnej percepcji — korelację wszystkich różnorodnych
widoków,
przekształceń obiektów — osiągamy bardzo wcześnie, bo już w pierwszych
miesiącach
życia. Jest to olbrzymia porcja nauki, ale przyswojenie jej przebiega tak
gładko, tak nieświa-
domie, że w zasadzie nie zdajemy sobie sprawy z jej gigantycznej
złożoności (choć jest to
osiągnięcie tak duże, że nieporównywalne z możliwościami nawet
najlepszych komputerów
świata). Jednak od Virgila, który prawie pół wieku nie widział,
odtworzenie wszystkich
wcześniej skonstruowanych wizualnych obrazów, nauczenie się ich lub
przypomnienie ich
sobie, wymagało wielu godzin świadomych i systematycznych ćwiczeń każdego
dnia. W
pierwszym miesiącu zbadał więc — dotykiem i wzrokiem — wszystkie mniejsze
przedmioty
w domu: owoce, warzywa, butelki, puszki, sztućce,
144
kwiaty i wszystkie stojące na kominku ozdoby — odwracał je, patrzył na
nie z bardzo
bliska, potem wyciągał na odległość ramienia, próbując połączyć ich
zmieniający się wygląd
w jednolity przedmiot 7.
Pomimo wszystkich tych strapień i problemów Virgil dzielnie sobie radził
i pilnie się
uczył. Obecnie miał już niewielkie trudności z rozpoznaniem owoców,
butelek i puszek w
kuchni, kwiatów w pokoju jadalnym czy innych znanych mu rzeczy.
Obce wizualnie przedmioty sprawiały mu więcej problemów. Kiedy wyjąłem z
torby
lekarskiej aparat do mierzenia ciśnienia krwi, Virgil był całkowicie
zdezorientowany i nie mógł
go z niczym skojarzyć, choć kiedy tylko pozwoliłem mu go dotknąć,
natychmiast go
rozpoznał. Swoisty problem stanowiły ruchome obiekty, gdyż ich wygląd
ciągle ulegał
zmianie. Nawet jego pies, jak mi powiedział, często się zmieniał i Virgil
czasem zastanawiał
się, czy ciągle jest to to samo zwierzę 8. Był kompletnie zagubiony, gdy
w fizjonomii innych
zachodziły nagłe zmiany. Są to powszechne trudności wśród osób, które
niedawno
odzyskały wzrok. Pacjent Gregory'ego, S.B.,
7 Podobne problemy miał pacjent Gregory'ego, S.B.; był on „zaskoczony
zmienianiem się kształtów przedmiotów, które obchodził dookoła... Patrzył
na latarnię uliczną,
obchodził ją i stał, przyglądając się jej z różnych pozycji,
zastanawiając się, dlaczego wygląda
inaczej i jednocześnie tak samo". W zasadzie wszyscy pacjenci, którzy
odzyskali wzrok,
czują się w okresie pooperacyjnym, jakby weszli w świat chaosu
bezustannie zmieniających
się, niestałych, efemerycznych zjawisk. Są całkowicie zagubieni w morzu
obrazów, które nie
są bezpiecznie zakotwiczone w świecie przedmiotów, w świecie przestrzeni.
Tych, którzy
przed odzyskaniem wzroku polegali na innych zmysłach, konfunduje nawet
samo pojęcie
„wyglądu", gdyż jest to określenie optyczne i nie ma swojego odpowiednika
w innych
zmysłach. My, którzy urodziliśmy się w świecie zjawisk optycznych (z jego
iluzjami, mirażami
i złudami), nauczyliśmy się je odbierać, ale dla tych, którzy nie widzą
od urodzenia, jest to
niezwykle trudne. Filozof F.H. Bradley napisał słynną książkę pt.
Appeurunce and Reality
[Wygląd i rzeczywistość] (1893) — lecz dla ludzi, którzy widzą od
niedawna, słowa te nie
mają początkowo żadnych cech wspólnych.
8 Kiedy Virgil powiedział mi o tym, przypomniałem sobie opis w opowieści
Borgesa
Funes the Memorious; w rezultacie trudności Funesa z pojęciami ogólnymi
doszło do
podobnej sytuacji:
Nie tylko trudno było mu zrozumieć, że ogólne pojęcie „pies" odnosi się
do wielu
niepodobnych do siebie ras; niepokoił go fakt, że pies o godz. 3.14
(widziany z profilu) wabił
się tak samo jak pies o 3.15 (widziany z przodu).
145
rok po operacji nie potrafił rozpoznać poszczególnych twarzy czy określić
czyjegoś
wyrazu twarzy, choć jego podstawowa zdolność widzenia była doskonała.
Co z obrazkami? W tej sprawie miałem sprzeczne informacje. Podobno
przepadał za
telewizją, lubił wszystko oglądać — i rzeczywiście, w pokoju stał teraz
duży telewizor będący
symbolem jego nowego życia. Ale kiedy sprawdzaliśmy jego umiejętności
oglądania
nieruchomych obrazków, pokazując mu zdjęcia w tygodnikach, w żaden sposób
nie potrafił
ich rozpoznać. Nie widział ludzi, nie widział przedmiotów — nie
rozpoznawał ogólnej treści
obrazka. Pacjent Gregory'ego, S.B., miał podobne problemy. Gregory pisał:
Kiedy pokazałem mu widokówkę Cambridge Backs, przedstawiającą rzekę i
Most
Królewski, nie potrafił niczego rozpoznać. Nie miał pojęcia, że widokówka
przedstawia rzekę,
nie rozpoznawał wody i mostu [...] Dotychczas na żadnym kolorowym obrazku
S.B. nie
potrafił określić, które obiekty są na pierwszym planie, a które znajdują
się za nimi [...]
Odnosiliśmy wrażenie, że widzi właściwie tylko kolorowe plamy.
Sytuacja ta powtórzyła się u młodego pacjenta Cheseldena:
Sądziliśmy, że wkrótce odczyta treść obrazka [...] później okazało się
jednak, że
byliśmy w błędzie; dopiero dwa miesiące po zdjęciu katarakty odkrył, że
na obrazkach są
bryły; do tej pory myślał, że są to kolorowe płaszczyzny lub powierzchnie
pomalowane
różnymi farbami; ale nawet wtedy był bardzo zdziwiony — sądził bowiem, że
obrazy będą w
dotyku takie same jak obiekty, które przedstawiają [...] i pytał, który
zmysł jest zmysłem
leżenia, który dotyku, a który wzroku.
Jeśli chodzi o Virgila, to sytuacja z ruchomymi obrazami w telewizji
wcale nie
przedstawiała się lepiej niż ze zwykłymi obrazkami. Mając na względzie
jego zainteresowanie
baseballem, włączyliśmy program, w którym właśnie emitowano przebieg gry.
Początkowo
wydawało nam się, że śledzi akcję wzrokiem — potrafił opisać, kto
146
walczył, kto wygrywał. Ale kiedy tylko wyłączyliśmy fonię, całkowicie się
zagubił.
Stało się oczywiste, że widział niewiele więcej poza smugami światła,
kolorami i ruchami, i że
cała reszta (którą zdawał się widzieć) była tylko interpretacją,
najwyraźniej nieświadomą,
opartą na tym, co słyszał. Nie mieliśmy pojęcia, jak zareagowałby, gdyby
oglądał grę na żywo
— wydawało nam się możliwe, że wiele mógłby zobaczyć; najtrudniejsza do
przyswojenia
jest bowiem dwuwymiarowa reprezentacja rzeczywistości — obrazowa lub
telewizyjna.
Minęły dwie godziny testu i Virgil zaczynał odczuwać zmęczenie — zarówno
zmęczenie wizualne, jak i percepcyjne, które zresztą często dawało mu się
we znaki od czasu
operacji — a kiedy był zmęczony, widział coraz mniej i coraz trudniej
było mu określić to, co
widzi 9.
My także byliśmy zmęczeni i chcieliśmy się przejść. Na koniec
zapytaliśmy, czy
mógłby coś narysować. Zaproponowaliśmy, żeby to był młotek (młotek był
pierwszym
przedmiotem, jaki narysował
9 Z powodu zmęczenia Virgila nie mogliśmy przetestować jego umiejętności
widzenia
złudzeń optycznych. Szkoda, gdyż „widzenie" lub „niewidzenie" owych
złudzeń jest
obiektywnym i dokładnym sprawdzianem wizualno-konstrukcyjnych zdolności
mózgu.
Najwięcej badań poświęcił temu Gregory i dlatego tak interesująca jest
jego szczegółowa
relacja z reakcji na nie pacjenta S.B. Jeden z rysunków, którymi Gregory
posługiwał się
podczas badania, przedstawiał równoległe linie, które normalnie odczytano
by jako
rozchodzące się, gdyż nałożone były na nie rozchodzące się linie; jednak
S.B. nie „widział"
tego złudzenia: dla niego linie były dokładnie równoległe. Podobny brak
„wpływów
zewnętrznych" zaobserwowano w odczytywaniu innych złudzeń. Szczególnie
interesującabyła
reakcja S.B. na narysowane w perspektywie trójwymiarowe figury, sześciany
czy schody;
patrząc na nie, widzimy ich głębię i często przednia ściana wydaje nam
się tylną, a po chwili
jest odwrotnie; dla S.B. figury te nie miały głębi i nic się w nich nie
zmieniało; nigdy też nie
widział dwuznaczności pewnych rysunków — zawsze podawał tylko jedną
możliwość ich
odczytania. Najwyraźniej nie „widział" zmian odległości i wielkości; nie
doświadczał też tzw.
efektu kaskadowego. Złudzenia optyczne „postrzegane są" (nawet jeśli
umysł wie, że jest to
percepcja iluzoryczna) przez każdego normalnie widzącego dorosłego.
Często dostrzegają je
także dzieci i czasami małpy, a nawet sztuczne „stworzenie" Edelmana,
DARYIN IV. Fakt, że
S.B. nie „widział" ich, śwadczy o tym, jak szczątkowe były zdolności jego
mózgu do
odtwarzania wizualnych konstrukcji, co spodowaodował brak tak wczesnych
doświadczeń
wizualnych.
147
S B ). Virgil zgodził się i zaczął rysować lekko drżącą ręką. Wolną ręką
prowadził tę, w
której trzymał ołówek. („Robi tak dlatego, że jest zmęczony" —
powiedziała Amy). Potem
narysował samochód (bardzo duży i staromodny); samolot (bez ogona; trudno
byłoby mu
latać); i dom (płaski i prosty, przypominający rysunek trzyletniego
dziecka).
Kiedy w końcu wyszliśmy z domu, był piękny, słoneczny październikowy
ranek.
Słońce oślepiło Virgila i musiał włożyć przeciwsłoneczne okulary. Nawet
gdy nie świeci
słońce, powiedział, musi nosić okulary — światło raziło go, najlepiej
widział w półmroku.
Zapytaliśmy, dokąd chciałby pójść; po chwili zastanowienia odpowiedział,
że do zoo. Jak
mówił, nigdy wcześniej nie był w zoo i był bardzo ciekaw, jak wyglądają
różne zwierzęta.
Kochał zwierzaki, dzieciństwo spędził przecież na farmie.
Kiedy dotarliśmy do ogrodu, zaskoczyła nas wrażliwość Virgila na ruch. Na
początku
uderzył go dziwaczny dumny chód; uśmiechnął się — nigdy wcześniej czegoś
takiego nie
widział.
— Co to jest? — zapytał.
— Emu.
Nie był do końca pewien, co to jest emu, więc poprosiliśmy, żeby nam go
opisał.
Miał z tym trudności i powiedział tylko, że jest podobnego wzrostu co Amy
— Amy i emu
stali na tej samej wysokości — ale porusza się zupełnie inaczej niż ona.
Chciał go dotknąć,
zbadać dotykiem. Sądził, że gdyby tak zrobił, mógłby go lepiej zobaczyć.
Ale, niestety, było
to zabronione.
Kolejnym zwierzęciem, które przyciągnęło jego uwagę, był kangur. Zauważył
natychmiast jego podskoki i rozpoznał — a raczej odgadł — że jest to
kangur. Przyglądał mu
się, ale bez możliwości dotyku nie potrafił go opisać. Zastanawialiśmy
się, co widział — i co
tak naprawdę miał na myśli, mówiąc, że „widzi".
Zauważyliśmy pewną prawidłowość: Virgil rozpoznawał zwierzęta po ich
sposobie
poruszania się bądź po charakterystycznej ich cesze — potrafił rozpoznać
kangura dlatego,
że skakał, żyrafę, gdyż była wysoka, zebrę, ponieważ była w paski — nie
umiał zaś wyrobić
sobie ogólnego wrażenia o zwierzęciu. Poza tym zwierzę musiało
148
ostro kontrastować z tłem; nie mógł rozpoznać słoni, mimo iż miały trąby,
ponieważ
stały one w dość dużej odległości, a za nimi było szare tło.
Na koniec poszliśmy do wybiegu małp; Virgil bardzo chciał zobaczyć
goryla. Kiedy
ten był częściowo schowany wśród drzew, Virgil zupełnie go nie widział, a
gdy w końcu
wyszedł na otwartą przestrzeń, stwierdził, że wygląda zupełnie jak duży
człowiek, choć trochę
inaczej się porusza. Na szczęście przy wybiegu stała naturalnych
rozmiarów rzeźba małpy
wykonana w brązie; zaproponowaliśmy Virgilowi, który bardzo chciał
dotknąć wszystkich
zwierząt, żeby ją „obejrzał" za pomocą dotyku. Kiedy analizował jej
kształty wprawnymi,
szybkimi ruchami rąk, na jego twarzy malował się wyraz pewności, który
nigdy nie pojawiał
się, kiedy badał coś wzrokiem. Pomyślałem wtedy — i prawdopodobnie
wszystkim nam
przyszło to wówczas do głowy — że kiedy był niewidomy, był bardzo
sprawnym i
samowystarczalnym człowiekiem, mógł w sposób naturalny, z łatwością badać
swój świat
własnymi rękoma. Teraz popychaliśmy go na drogę, która była przeciwna
jego naturze: chcie-
liśmy, żeby wyrzekł się tego wszystkiego, co przychodziło mu bez trudu,
żeby odbierał świat
w sposób niesłychanie dla niego trudny, w sposób mu obcy 10.
Kiedy dotykał figurki małpy, jego twarz rozświetliło uczucie zrozumienia.
„Wcale nie
jest podobna do człowieka" — wymamrotał. Przeanalizowawszy rzeźbę,
otworzył oczy i
odwrócił się w stronę goryla, który stał przed nim w swoim wybiegu. I
dopiero teraz Virgil
mógł opisać jego postać, sposób, w jaki jego palce dotykały ziemi,
10 Wcześniej Virgil usłyszał lwy ryczące na swoim wybiegu; poderwał się i
natychmiast odwrócił w ich kierunku. „Słuchajcie! —powiedział. — To lwy,
karmią lwy".
Bob, Amy i ja zupełnie nie słyszeliśmy tego odgłosu, i nawet wtedy, gdy
Virgil skierował na
niego naszą uwagę, był on dla nas zbyt odległy i nie byliśmy pewni, z
której strony dobiega.
Byliśmy zaskoczeni ostrością słuchu Virgila, jego umiejętnością
orientacji. Taka ostrość i
wrażliwość słuchu jest charakterystyczna dla wielu niewidomych, ale
przede wszystkim dla
tych, którzy urodzili się niewidomi lub stracili wzrok w dzieciństwie;
jest to spowodowane
ciągłym skupianiem uwagi, zdolności poznawczych i percepcyjnych na tych
sferach, a także
nadrozwojem systemów słuchowo-poznawczych w mózgu.
149
małe, wygięte nogi, duże kły i olbrzymią pręgę na głowie. Omawiając
poszczególne części
ciała, Virgil wskazywał na nie palcem. Gregory opisuje zadziwiający
epizod, jaki zdarzył się
jego pacjentowi, S.B., od dawna interesującemu się wszelkimi narzędziami
i maszynami.
Gregory zabrał go do Muzeum Nauki w Londynie, by mógł obejrzeć tamtejszą
kolekcje:
Najciekawszym wydarzeniem była jego reakcja na tokarkę Maudeslaya,
umieszczoną
w specjalnej szklanej gablocie [...] Doprowadziliśmy go do zamkniętej
gabloty i poprosiliśmy,
żeby opisał nam, co jest w środku. Nie potrafił właściwie nic powiedzieć
poza tym, że
najbliższą częścią była korbka [...] Potem poprosiłem pracownika muzeum
(co uzgodniłem
wcześniej) o otworzenie gabloty, aby S.B. mógł dotknąć tokarki. Rezultat
był zadziwiający
[...] Dotykał tokarki, mając przy tym mocno zamknięte oczy. Potem cofnął
się, otworzył oczy
i powiedział: „Teraz, kiedy już ją poczułem, mogę ją zobaczyć".
Tak więc Virgil zobaczył w końcu goryla. Ten spektakularny przykład,
ukazujący, w
jaki sposób dotykanie może umożliwić widzenie, uświadomił mi coś jeszcze,
czego
dotychczas nie rozumiałem. Od czasu operacji Virgil zaczął kupować małe
zabawki: żołnie-
rzyki, samochodziki, zwierzątka i miniatury słynnych budynków — cały
lilipuci świat, w
którym spędzał wiele godzin. To zamiłowanie nie było wynikiem jego
zdziecinnienia —
dotykając tych przedmiotów i jednocześnie patrząc na nie, przygotowywał
się do widzenia
prawdziwego świata. Choć były to zminiaturyzowane modele, owa
dysproporcja skali nie
miała znaczenia, tak jak dla S.B. nie miała znaczenia wielkość jego
ściennego zegara, którego
wygląd umiał skorelować z dotykiem tarczy swojego kieszonkowego zegarka.
Na lunch poszliśmy do miejscowego baru rybnego. Podczas jedzenia
ukradkowo
zerkałem na Virgila. Na początku widział normalnie, bez trudu wyławiał z
sałatki kawałki
pomidora. Po pewnym czasie jednak jego wzrok pogorszył się — widelec nie
trafiał w cel, a
ręka zawisała niepewnie w powietrzu. W końcu, nie mogąc „zobaczyć" tego,
co miał na
talerzu, zaczął jeść tak, jak czynią to ludzie
150
niewidomi. Amy już wcześniej opowiadała mi o takich pogorszeniach wzroku
i opisała
je w swoim dzienniku. Podobnie było podczas golenia: zaczynał je bardzo
skoncentrowany,
patrząc przy tym w lustro. Potem pociągnięcia golarki były coraz
wolniejsze, zaczynał
wpatrywać się niepewnie w swoje odbicie lub próbował od czasu do czasu
dotykiem
sprawdzić to, co widział. W końcu odwracał się od lustra lub zamykał oczy
albo gasił
światło, i w ten sposób kończył golenie.
To, że po dużym wysiłku, jaki Virgil wkładał w widzenie, jego wzrok
męczył się i
pogarszał, nie było niczym dziwnym; wszyscy tego doświadczamy, jeśli za
dużo wymagamy
od naszych oczu. Sam miewam takie momenty, kiedy przez trzy godziny non
stop patrzę na
elektroencefalogramy: zaczynam mylić znaczenie zapisu, i wszędzie,
gdziekolwiek spojrzę —
na ściany, na sufit — w oczach migają mi krzywe zapisu. Muszę wtedy
zrobić przerwę i zająć
się czymś innym, lub — najlepiej — zamknąć na godzinę oczy. A przecież
system wzrokowy
Virgila, w porównaniu z normalnym, musiał być w tej fazie niezwykle
labilny.
Mniej zrozumiałe, niepokojące, a nawet złowieszcze były długie okresy
„rozmazania"
— osłabienia wzroku — trwające przez kilka godzin lub nawet dni,
pojawiające się
samorzutnie, bez żadnej widocznej przyczyny. Bob Wasserman był tymi
wahaniami
zaniepokojony; od dwudziestu pięciu lat był okulistą, zdjął wiele
katarakt, ale nigdy nie
zaobserwował tego typu fluktuacji.
Po lunchu udaliśmy się do gabinetu doktora Hamlina, który po operacji
Virgila
dokładnie sfotografował siatkówkę prawego oka. Na szczęście Bob, który
porównał obraz
fotograficzny siatkówki z jej obecnym wyglądem (używając pośrednich metod
wziernikowa-
nia dna oka), nie stwierdził żadnych pooperacyjnych komplikacji.
(Specjalny test —
angiografia fluorescencyjna — wykazał obecność cysty macular edema, ale
była tak
niewielka, że nie mogła spowodować owych alarmujących, nagłych wahań
ostrości widzenia).
Ponieważ nie było jasnej przyczyny wahań widzenia, Bob zastanawiał się,
czy nie są one
konsekwencją jakiejś ukrytej choroby — kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy
Virgila, uderzył
nas jego nie-
151
zdrowy wygląd — lub też czy nie są one nerwową reakcją wizualnego systemu
mózgu
na sensoralne i kognitywne przeciążenie. Ktoś, kto widzi normalnie, nie
musi wysilać się, aby
z czysto wizualnych doznań skonstruować kształty, obiekty i sceny;
wizualne konstrukcje,
wizualny świat tworzy on od momentu urodzenia, stopniowo budując ogromny,
wygodny
aparat kognitywny. (Normalnie połowa kory mózgowej zajmuje się
przetwarzaniem wrażeń
wzrokowych). W przypadku Virgila owe siły kognitywne nie rozwinęły się i
nie mogły
podołać tak przytłaczającym zadaniom.
Reakcją obronną mózgu na zbyt intensywną stymulację lub stymulację
przekraczającą
punkt krytyczny może być nagłe zahamowanie funkcjonowania 11. Tego typu
reakcje są
niezależne od jednostki i jej motywów. Są one czysto lokalne i
fizjologiczne i mogą pojawić
się nawet w odizolowanych płatach kory mózgowej: stanowią biologiczną
ochronę przed
przeciążeniem nerwowym.
Procesy percepcyjno-kognitywne mają dwoistą naturę — zarówno
fizjologiczną, jak i
osobistą — nie jest to świat, który się przyswaja lub konstruuje, ale
czyjś własny świat —
prowadzący do osobniczej percepcji ,ja", powiązanej z wolą i orientacją.
Owo percepcyjne
„ja" może załamać się wraz z zapaścią systemów postrzegania, zmieniając w
ten sposób
orientację i tożsamość jednostki. Jeśli taka sytuacja powstanie,
jednostka nie tylko staje się
niewidoma, ale przestaje się także zachowywać jak istota wyposażona we
„wzrok"; nie
sygnalizuje żadnych zmian zachodzących w jej psychice, jest absolutnie
nieświadoma swojej
ślepoty lub możliwości widzenia. Całkowita ślepota psychiczna (znana jako
zespół Antona),
może nastąpić w wyniku rozległego uszkodzenia kognitywnych części mózgu,
które może
spowodować np. silne uderzenie. U Virgila pojawiała się ona okazjonalnie
— mówi wtedy, że
„widzi", ale tak naprawdę zachowuje się jak osoba całkowicie niewidoma.
Należało więc
zastanowić się, czy podstawy jego wizualnej percepcji i tożsamości nie są
rzeczywiście tak
słabe, że w przypadku przecią-
11 Pawłow obserwował tego typu zachowania u psów; nazywał je
„transmarginalnym
hamowaniem w wyniku supramaksymalnego pobudzenia", i uważał za naturalną
ochronę.
152
żenia lub wyczerpania nie tylko zapada na czasową psychiczną 'ślepotę,
ale również
grozi mu zespół Antona.
Zupełnie innym przypadkiem było zaprzestanie wizualnego postrzegania —
wycofanie
się — co związane było raczej z sytuacjami stresującymi bądź
konfliktowymi o silnym
podłożu emocjonalnym. A dla Virgila okres ten by ł z pewnością
najbardziej stresującym
etapem w życiu: przeszedł operację, ożenił się; regularny rytm życia
niewidomego kawalera
został całkowicie zmieniony; ciążyła na nim ogromna presja oczekiwań
otoczenia; a sama
czynność widzenia była trudna i wyczerpująca. Im bliżej dnia ślubu, a tym
samym przyjazdu
jego rodziny, tym silniejsza była owa presja. Jego krewni, którzy od
początku sprzeciwiali się
operacji, twierdzili teraz, że nadal jest ślepy. Amy tak opisała to w
swoim dzienniku:
9 października: Poszliśmy dekorować kościół na ślub. Virgil niewiele
widzi —
wszystko jest zamazane. Tak jakby jego wzrok wycofał się. Znów zachowuje
się jak
„niewidomy" [...] Musiałam go wszędzie prowadzić.
11 października: Dziś przyjechała rodzina Virgila. Jego wzrok
najwyraźniej udał się na
wakacje [...] Oczywiście Virgil zachowuje się tak, jakby w ogóle nigdy
nie widział! Nikt z jego
rodziny nie chciał uwierzyć, że wcześniej widział. Kiedy mówił, że coś
widzi, odpowiadali:
„Napewno zgadujesz". Traktowali go, jakby był zupełnie niewidomy —
prowadzili za rękę,
wszystko podawali [...] Jestem bardzo zdenerwowana, wzrok Virgila zniknął
[...] Chciałabym
mieć pewność, że postąpiliśmy słusznie.
12 października: Dzień ślubu. Virgil jest bardzo spokojny [...] widzi
trochę lepiej, ale
wszystko nadal jest zamazane [...] Widział mnie, kiedy podchodziłam do
ołtarza, ale bardzo
niewyraźnie [...] Ślub był piękny. Przyjęcie odbyło się u mojej mamy.
Virgila przez cały czas
otaczała rodzina. Wciąż jeszcze nie potrafą zaakceptować jego wzroku, tym
bardziej że Virgil
niewiele widzi. Dziś wieczorem pożegnał się z rodziną. Kiedy tylko
wyjechali, jego wzrok
zaczął się polepszać.
153
Rodzina traktowała Virgila jak osobę niewidomą, zaprzeczała jego nowej
tożsamości lub
podważała jej prawdziwość, a Virgil ulegał temu i reagował jak niewidomy,
a nawet stał się
niewidomy— było to znaczące wycofanie się lub regresja części jego ego —
miażdżąca
negacja własnej tożsamości. Tego typu regresja powinna być postrzegana
jako umotywowane
— aczkolwiek nieświadomie— wycofanie na grunt „funkcjonalny". Można więc
rozróżnić
dwa typy zachowań: „zachowanie niewidomego" i „zachowywanie się jak
niewidomy".
Pierwsze określa załamanie się procesu widzenia i wizualnej tożsamości na
gruncie
organicznym (w terminologii neurologicznej bottom-up lub zaburzenie
neuropsychologiczne),
a drugie — załamanie się lub inhibicję tożsamości wizualnej na gruncie
funkcjonalnym („top-
down" lub zaburzenie psychoneuro-tyczne), które jest równie rzeczywiste
jak to pierwsze.
Ponieważ wzrok Virgila był organicznie niezwykle słaby — co wynikało z
niestabilności
systemów wizualnych oraz (w danym momencie) wizualnej tożsamości — trudno
było
odróżnić to, co „fizjologiczne" od tego, co „psychologiczne". Jego wzrok
był tak słaby, że
zarówno nerwowe przeciążenie, jak i konflikt tożsamości mogły wypchnąć go
poza granicę
widzenia 12 .
Marius von Senden, omawiając w swej klasycznej książce Space and Sight
[Przestrzeń i wzrok] (1932) wszystkie opisane w ciągu trzystu lat
przypadki, konkluduje, że
każdy dorosły człowiek, który odzyskuje wzrok, wcześniej czy później
przechodzi „kryzys
motywacyjny" — i że nie każdy pacjent z tego kryzysu wychodzi, Von Senden
opisał
pacjenta, w którym perspektywa odzyskania wzroku wzbudzała tak wielkie
przerażenie
(oznaczała ona bowiem konieczność odejścia ze społecznego domu dla
niewidomych i
opuszczenia mieszkającej tam narzeczonej), że zagroził wyłupaniem sobie
oczu;
12 W przypadku szczególnej słabości organicznej stres emocjonalny może z
łatwością
przybrać formę fizyczną; tłumaczy to, dlaczego pod wpływem stresu
astmatycy dostają
ataków astmy, u osób z parkinsonizmem nasilają się objawy chorobowe, a
osoba z tak
słabym wzrokiem jak Virgil przestaje (na pewien czas) widzieć. Dlatego
tak trudno ocenić, co
jest słabością fizjologiczną, a co „zachowaniem umotywowanym".
154
przytacza on także przypadki pacjentów, którzy po operacji często
zachowywali się
jak niewidomi" lub „odmawiali widzenia", a także innych, którzy odmówili
operacji, obawiając
się jej następstw (jedna z takich relacji, zatytułowana L'Aveugle qui
refuse de voir, została
opublikowana już w 1771 roku). Zarówno Gregory, jak i Valvo wiele miejsca
w swoich
badaniach poświęcają emocjonalnym niebezpieczeństwom, mogącym powstać w
wyniku
zmuszania niewidomego do posługiwania się nowym zmysłem — po początkowej
radości
może nastąpić niszcząca (a nawet śmiertelna) depresja.
W depresję taką popadł pacjent Gregory'ego, S.B. Początkowa ekscytacja w
wyniku
niespełnienia się oczekiwań zamieniła się w swoje zaprzeczenie. Sześć
miesięcy po operacji
Gregory pisze:
Odnieśliśmy wrażenie, że jego wzrok prawie całkowicie go rozczarował.
Mógł dzięki
niemu wykonywać trochę więcej czynności [...] ale nie było wątpliwości,
że możliwości
widzenia były znacznie uboższe, aniżeli to sobie wyobrażał [...] Wciąż w
dużym stopniu
prowadził życie niewidomego, czasem nawet nie fatygował się, żeby zapalić
wieczorem
światło [...] Nie układało mu się [teraz] z sąsiadami, którzy uważali go
za „dziwaka", a jego
koledzy z pracy [którzy początkowo go podziwiali] drażnili się z nim i
naśmiewali się, że nie
potrafi czytać.
Stan zniechęcenia pogłębiał się — S.B. zachorował i dwa lata po operacji
zmarł. Był
całkowicie zdrów; miał dopiero pięćdziesiąt cztery lata.
W sześciu opowiadaniach, wzbogaconych wyczerpującymi komentarzami, Yalvo
omawia uczucia i zachowania ludzi, którzy utracili wzrok na początku
swojego życia, a po
jego odzyskaniu musieli skonfrontować swoją nową „zdolność" z własną
tożsamością, ta zaś
wraz z nabyciem nowej umiejętności, musiała się zmienić13.
13 W swoim ironicznie zatytułowanym Letter on the Blind: Fur the Use of
Those
Who Can See [List o niewidomych: Do tych, którzy widzą] (1749) młody
Diderot wysuwa
twierdzenie epistemologicznego i kulturowego relatywizmu — utrzymuje, że
niewidomi na
swój własny sposób mogą skonstruować kompletny i całościowy świat, że
mają oni
kompletną „tożsamość niewidomego", nie czują się ani ułomni, ani gorsi, i
dlatego „problem"
ich ślepoty i chęć jej wyleczenia nie jest naszą, lecz ich sprawą.
Ponadto, zdaniem Diderota, inteligencja i kultura duchowa niewidomego
mogą w
sposób zasadniczy wpłynąć na jego zrozumienie — przynajmniej formalne —
zjawisk,
których bezpośrednio nie może on odbierać. Do tej konkluzji Diderot
doszedł na podstawie
analizy przypadku zmarłego w 1740 r. Nicholasa Saundersona, słynnego
niewidomego
matematyka i zwolennika teorii Newtona. Saunderson, który nigdy nie
widział światła, świetnie
je rozumiał, był wykładowcą optyki i skonstruował, na swój własny sposób,
wspaniały obraz
wszechświata. Fakt ten niezmiernie Diderota fascynował.
155
Podstawowym problemem Virgila, podobnie jak wszystkich osób, które
odzyskały wzrok,
był konflikt pomiędzy zmysłem dotyku i wzroku — Virgil nie wiedział, czy
powinien patrzeć,
czy dotykać. Od dnia operacji oczywiste było — a nam od razu rzuciło się
to w oczy — że z
trudem powstrzymywał się on od dotykania wszystkich sprzętów, ludzi i
zwierząt, od
jedzenia rękoma. Jego słownictwo, cała jego wrażliwość, jego obraz świata
były nastawione
na to, co dotykowe — a przynajmniej na to, co niewizualne. Virgil — do
czasu operacji —
był całkowicie osobą „dotykową".
Dowiedziono, że u osób z głuchotą dziedziczną (szczególnie jeśli jest to
głuchota
wrodzona) niektóre części mózgu odpowiedzialne za funkcje słuchowe
przejęły
odpowiedzialność za czynności wizualne. Stwierdzono również, że u
niewidomych
czytających brajlem, palce, którymi posługują się oni przy czytaniu, są
wyjątkowo silnie
reprezentowane w odpowiedzialnych za dotyk częściach kory mózgowej.
Przypuszcza się
także, że odpowiadające za dotyk (i słuch) części kory są u niewidomych
większe i mogą
rozszerzyć się nawet na części kontrolujące funkcje wizualne. Obszar kory
mózgowej
odpowiedzialnej za wzrok bez wizualnej stymulacji ulega bardzo słabemu
rozwojowi.
Prawdopodobne wydaje się więc, że wobec takiego zróżnicowania w rozwoju
kory
mózgowej dojść może do wczesnej utraty reprezentacji jednego zmysłu na
korzyść innych.
Czego zatem można było oczekiwać w przypadku Virgila, gdy nagle możliwe
stało się
uruchomienie funkcji wizualnych? Można było sądzić, że nastąpi pewien
rozwój umiejętności
widzenia, że dojdzie do utworzenia nowych ścieżek w częściach kory
kontrolują-
156
cych funkcje wizualne. Nie ma jednak dowodów potwierdzających
aktywizację tych
części kory u osoby dorosłej. Mieliśmy więc nadzieję, że gdy zrobimy
Virgilowi specjalną
scyntygrafię PET, to potwierdzi ona owo zakładane ożywienie w miarę
uczenia się widzenia.
Ale jak będzie wyglądała ta nauka, ta zwiększona aktywność? Czy będzie
podobna do
aktywności dziecka, które zaczyna uczyć się widzieć? (Tak właśnie myślała
na początku
Amy). Ale przecież dorośli, którzy niedawno odzyskali wzrok, nie są
małymi dziećmi,
których kora mózgowa jest ekwipotencjalna — gotowa zaadaptować się do
różnych form
percepcji. Kora osoby, która tak jak Virgil straciła wzrok w
dzieciństwie, w znacznym stopniu
zaadaptowała się już do organizowania percepcji w czasie, a nie w
przestrzeni 14 .
Dziecko cały czas się uczy. Jest to olbrzymie, nigdy nie kończące się
zadanie, ale nie
jest ono naznaczone niemożliwym do rozwiązania konfliktem. W
przeciwieństwie do dziecka
osoba dorosła, która właśnie odzyskała wzrok, musi nagle przestawić się
ze sposobu
sekwencyjnego na wizualno-przestrzenny, a to jest silnym ciosem
wymierzonym w
doświadczenia całego dotychczasowego życia. Gregory kładzie na ten aspekt
duży nacisk,
wskazuje, jak nieunik-
14 Kanadyjski psycholog, Donald Hebb, zajmujący się rozwojem widzenia, na
podstawie prowadzonych doświadczeń dowiódł — wbrew temu, co często
przypuszczano
— że u zwierząt wyższych i u człowieka widzenie nie jest „wrodzone". Hebb
był
zafascynowany — co całkiem zrozumiałe — rzadkim „eksperymentem" (jeśli
można tu użyć
tego terminu) przywracania w wieku dorosłym wzroku osobom z wrodzoną
ślepotą. W
swojej książce The Organizuti/m ofBehaviour [Struktura zachowania]
szczegółowo omawia
on zebrane przez von Sendena przypadki (sam Hebb osobiście takiego
przypadku nie znał),
które w znacznym stopniu potwierdziły jego tezę, że widzenie wymaga
doświadczenia i nauki;
jego zdaniem człowiek potrzebuje 15 lat nauki na osiągnięcie pełnego
rozwoju.
Należy tu jednak sprzeciwić się porównywaniu (jak uczynił to Gregory)
dorosłego,
który właśnie odzyskał wzrok, z dzieckiem. Możliwe, że człowiek dorosły
po odzyskaniu
wzroku musi przejść naukę i etapy rozwoju, jakie przechodzi się w wieku
dziecięcym;
niemniej dorosły ani pod względem neurologicznym, ani psychologicznym nie
przypomina
dziecka — osobnik dorosły przez całe życie poddawany jest doświadczeniom
percepcyjnym
— i dlatego jego doświadczenia (wbrew temu, co przypuszczał Hebb) nie są
odbiciem
doświadczeń świata dziecięcego, nie stanowią furtki do niedostępnego nam
rozwoju
dziecięcej percepcji.
157
niony jest konflikt i kryzys, jeśli zmienić się mają „percepcyjne
obyczaje i strategie całego
życia". Takie konflikty są naturalnym elementem systemu nerwowego,
ponieważ osoba
dorosła, która od dziecka jest niewidoma i która przez całe życie
przystosowywała i
specjalizowała swój mózg, musi go teraz poprosić, aby to wszystko
odwrócił. (Co więcej,
mózg dorosłego nie jest już tak plastyczny jak mózg małego dziecka —
dlatego uczenie się
nowych języków czy nowych umiejętności staje się z wiekiem coraz
trudniejsze. A dla osoby,
która przez całe życie była niewidoma, uczenie się widzenia to nie to
samo co uczenie się
obcego języka; dla niej —jak mówi Diderot —jest to jak uczenie się języka
po raz pierwszy).
Dla ludzi, którzy dopiero co odzyskali wzrok, uczenie się oznacza
konieczność
radykalnej zmiany funkcji neurologicznych, a co za tym idzie — radykalnej
ewolucji
psychologicznej, zmiany osobowości, zmiany tożsamości. Zmiany tej można
doświadczać w
kategoriach dosłownych życia i śmierci. Valvo cytuje swojego pacjenta:
,,Trzeba umrzeć jako
człowiek widzący, żeby narodzić się jako niewidomy". W odwrotnej sytuacji
twierdzenie to
jest równie prawdziwe: trzeba umrzeć jako niewidomy, aby odrodzić się
jako człowiek
widzący. Najokropniejszy jest okres przejściowy — „pomiędzy dwoma
światami, z których
jeden umarł, a drugi ma się narodzić". Choć ślepotę można na początku
odczuwać jako
straszliwą stratę, z biegiem czasu wrażenie to może stopniowo słabnąć,
zachodzi bowiem
głęboka adaptacja lub reorientacja, dzięki której można od nowa stworzyć,
od podstaw
zbudować świat oparty na niewizu-alnych kategoriach. Jest on wtedy innym
stanem, inną
formą bytu, z właściwą sobie wrażliwością, z własnymi prawami,
odczuciami. John Hull
nazywa ten stan „głęboką ślepotą" i postrzega ją jako „jedną z jakości
ludzkiego bytu" 15.
15 Jeśli jednym z pozytywów ślepoty jest fakt, że staje się ona pewna
jakością
ludzkiego bytu, to w przypadku głuchoty stwierdzenie to jest równie (a
nawet bardziej)
prawdziwe, gdyż dochodzi tu nie tylko do ulepszenia wizualnych (i
generalnie przestrzennych)
zdolności, ale stworzona zostaje cała społeczność ludzi głuchych, z ich
własnym migowym
językiem (znakiem) i kulturą. Podobnych do Virgila problemów mogą
doświadczać osoby z
wrodzoną głuchotą lub ci, którzy ogłuchli w bardzo wczesnym dzieciństwie,
a którym
wszczepiono implant słuchowy ucha wewnętrznego. Początkowo dźwięk nie ma
dla nich
żadnego znaczenia, z niczym się nie kojarzy — tak więc, przynajmniej na
początku, czują się,
jakby wprowadzono ich do świata słuchowego chaosu lub agnozji. Owym
problemom
poznawczym towarzyszą także problemy tożsamości; na swój sposób ludzie ci
muszą
umrzeć jako głusi, by narodzić się jako osoby słyszące. To zaś,
potencjalnie, ma bardzo
znaczące i szerokie implikacje społeczne i kulturowe, gdyż głuchota jest
nie tylko osobistą
tożsamością, ale także tożsamością całej społeczności, która ma własną
kulturę i język. Owe
bardzo złożone problemy omawia Harlan Lane w swojej książce pt. The Musk
of
Benevolence: Disabling the Deaf Community [Maska dobrodziejstwa:
Okaleczanie
społeczności głuchych].
158
Trzydziestego pierwszego października zdjęto kataraktę z lewego oka
Virgila,
odsłaniając równie zniszczoną jak w prawym oku siatkówkę. Było to duże
rozczarowanie,
gdyż spodziewano się, że lewe oko będzie w znacznie lepszym stanie.
Tymczasem widzenie
Virgila polepszyło się tylko nieznacznie: łatwiej było mu skoncentrować
wzrok, ruchy jego
oczu stały się spokojniejsze, miał większe pole widzenia.
Kiedy zaćma została usunięta z obojga oczu, Virgil powrócił do pracy i
szybko
odkrył, że widzenie ma też inne aspekty; że to, co widzi, często budzi
jego zakłopotanie, a
czasem głęboko zaskakuje. Pracował dla YMCA przez trzydzieści lat i, jak
mówił, był z tej
pracy bardzo zadowolony; zdawało mu się, że z n a ciała swoich klientów.
Teraz okazało się,
że widok ciał, które dotychczas znał tylko z dotyku, robił na nim
wstrząsające wrażenie; był
zdumiony wielością odcieni skóry, a skazy i „plamy" na ciałach, których
do tej pory nie był
świadomy, budziły w nim wręcz wstręt 16. Dlatego podczas robienia masażu
z ulgą zamykał
oczy.
W następnych tygodniach czynił dalsze postępy, szczególnie wtedy, gdy
mógł sam
narzucić sobie tempo nauki. Dawał z siebie wszystko, by żyć jak człowiek
widzący, ale
jednocześnie częściej dawało się we znaki jego wewnętrzne rozdarcie.
Czasem odczuwał
strach, że będzie musiał bez laski wyjść na ulicę i przejść przez nią,
polegając jedynie na
swoim wzroku; czasem też bał się, że będzie
16 Gregory zaobserwował, że dla S.B. „pewne rzeczy, które dotychczas
kochał,
okazały się odrażające (w tym on sam i jego żona!) i często przygnębiały
go niedostatki i
wady wizualnego świata".
159
musiał zmienić pracę na „wzrokową". Był to więc okres ogromnego wysiłku i
prawdziwego
sukcesu — ale sukces ten osiągnięty by) kosztem równowagi psychicznej,
kosztem
pogłębienia się napięcia i wewnętrznego rozdarcia.
Tydzień przed świętami Bożego Narodzenia wybrali się z Amy na
przedstawienie
baletowe Dziadka do orzechów, które bardzo mu się podobało: zawsze kochał
muzykę, a
teraz po raz pierwszy mógł także coś zobaczyć. „Widziałem ludzi, którzy
skakali po całej
scenie. Nie widziałem jednak, w co byli ubrani" — powiedział. Sądził, że
obejrzenie na żywo
rozgrywki baseballowej sprawi mu dużą frajdę i nie mógł się już doczekać
inauguracji
wiosennego sezonu.
Święta Bożego Narodzenia były wyjątkowo uroczystym i ważnym momentem —
było
to pierwsze Boże Narodzenie po ślubie, jego pierwsze Boże Narodzenie jako
człowieka
widzącego. Pojechał wraz z Amy na swoją rodzinną farmę w Kentucky. Po raz
pierwszy od
ponad czterdziestu lat zobaczył swoją matkę — kiedy brał ślub, nie
widział jej dobrze, tak
samo zresztą jak innych osób i rzeczy. Jego zdaniem wyglądała „bardzo
ładnie". Zobaczył
znów swój stary dom, płoty, rzekę, których nie widział od czasu
dzieciństwa, a których obraz
zawsze pielęgnował w swoim umyśle. Pewne rzeczy, które widział po raz
pierwszy, głęboko
go rozczarowywały, nie dotyczyło to jednak domu i rodziny; te sprawiły mu
wielką radość.
Nie mniej ważna była pozytywna zmiana stosunku do Virgila jego rodziny.
„Dobrze
teraz wygląda — powiedziała jego siostra. — Sam chodzi po całym domu, nie
dotykając
ścian, po prostu wstaje i idzie". Jej zdaniem od czasu pierwszej operacji
„bardzo się zmienił",
i tak samo uważała reszta jego rodziny.
Zadzwoniłem do nich na dzień przed świętami i rozmawiałem z matką,
siostrą i innymi
członkami rodziny Virgila. Prosili, żebym do nich przyjechał, i
żałowałem, że nie mogę, gdyż
dla nich wszystkich był to z pewnością radosny i szczęśliwy okres. Virgil
bardzo się przejął
początkową niechęcią rodziny do jego „nowego" wzroku (i prawdopodobnie
także do Amy,
która nalegała na operację) i niedowierzaniem, że naprawdę coś widzi.
Nastawienie to mogło
160
niweczyć jego widzenie, ale teraz, kiedy rodzina „zmieniła się", można
było
przypuszczać, że główna blokada psychologiczna zostanie usunięta. Okres
Bożego
Narodzenia był punktem kulminacyjnym i podsumowaniem tego niezwykłego
roku.
Zastanawiałem się, co zdarzy się w roku następnym. Czego Virgil mógł się
spodziewać? Jak wiele z doświadczeń wizualnego świata, wizualnego życia,
miał wciąż przed
sobą? Nie wiedzieliśmy. Choć historie wielu pacjentów były ponure i
przerażające, to przy-
najmniej niektórym z nich udało się przezwyciężyć najgorsze chwile i
ostatecznie
przystosować do nowego postrzegania świata.
Valvo, zazwyczaj ostrożny w wyrażaniu optymizmu, pozwolił sobie na
opisanie
szczęśliwych chwil swoich pacjentów:
Jeśli naszym pacjentom uda się przyswoić wizualne wzory, którymi później
potrafią
się posługiwać, doświadczają oni wówczas wielkiej radości z nauki [...]
odrodzenia
osobowości [...] Zaczynają myśleć o zupełnie nowych obszarach
doświadczenia.
„Odrodzenie osobowości" — właśnie tego Amy pragnęła dla Virgila. Trudno
nam
było wyobrazić sobie jego odrodzenie, gdyż był bardzo flegmatyczny i
przyzwyczajony do
swojego dawnego trybu życia. A jednak pomimo mnóstwa problemów —
psychologicznych
i prawdopodobnie także medycznych — na swój sposób świetnie sobie radził
i wykazywał
rosnący postęp w rozumieniu wizualnego świata. Miał pozytywną motywację i
czerpał z
widzenia oczywistą radość i pożytek — najwyraźniej nie było więc powodu,
dla którego
miałby nie czynić dalszych postępów. Virgil wiedział, że nie będzie miał
doskonałego wzroku,
ale mógł z pewnością żywić nadzieję, że jego życie radykalnie poszerzy
się o wszystko to, co
daje wzrok.
Katastrofa nadeszła niespodziewanie. Ósmego lutego zadzwoniła do mnie
Amy; Virgil
upadł i został zabrany do szpitala, był cały siny i wpadł w osłupienie
[całkowite lub częściowe
zahamowanie aktywności ruchowej i słownej — przyp. tłum.]. Miał płatowe
zapalenie płuc,
rozległe zrosty jednego płuca; leżał na oddziale intensywnej terapii,
podawano mu tlen i
dożylnie antybiotyki.
161
Pierwsze antybiotyki nie zadziałały, stan Virgila pogorszył się i
przeszedł w krytyczny; przez
kilka dni Virgil oscylował pomiędzy życiem i śmiercią. Po trzech
tygodniach infekcja została
zahamowana, a płuco znów zaczęło się powiększać. Virgil był jednak nadal
poważnie chory
— mimo że zapalenie płuc ustąpiło, w jego wyniku powstały zaburzenia
oddechowe — stan
przedporażeniowy ośrodka oddechowego w mózgu, co uniemożliwiało
odpowiednie
reagowanie mózgu na poziom tlenu i dwutlenku węgla we krwi. Poziom tlenu
w jego krwi
zaczął się obniżać — i opadł do połowy normalnego, natomiast poziom
dwutlenku węgla
zaczął się podnosić — wzrósł prawie trzykrotnie w stosunku do normalnego.
Virgil bez
przerwy potrzebował tlenu, ale ze względu na zły stan ośrodka oddechowego
można mu było
podawać tylko niewielkie jego ilości. Ponieważ jego mózg został
pozbawiony tlenu i uległ
zatruciu dwutlenkiem węgla, świadomość Virgila zanikała i ulegała
wahaniom; kiedy miał złe
dni (gdy poziom tlenu we krwi był niższy, a dwutlenku węgla wyższy), nic
nie widział: był
całkowicie ślepy.
Do złego stanu zdrowia w znacznym stopniu przyczynił się trwający kryzys
oddechowy: płuca Virgila wykazywały obrzęk i zwłóknienie; miał
zaawansowane zapalenie
oskrzeli i rozedmę; skutkiem heinemediny, którą przeszedł w dzieciństwie,
jedna część
przepony była nieruchoma; a do tego Virgil był niezwykle otyły — co z
kolei mogło
spowodować „zespół Pickwicka" (nazwa pochodzi od ospałego grubasa
imieniem Joe,
bohatera książki Klub Pickwicka). Syndrom Pickwicka charakteryzuje się
poważnymi
zaburzeniami oddechu i krążenia tlenu we krwi, wynikłymi z osłabienia
ośrodka oddechowego
w mózgu.
Virgil chorował prawdopodobnie już od kilku lat; od 1985 roku stopniowo
przybierał
na wadze. Ale w okresie pomiędzy ślubem i Bożym Narodzeniem przytył o
dalszych
dwadzieścia kilogramów — w ciągu kilku tygodni jego waga wzrosła prawie
do stu
trzydziestu kilogramów — było to częściowo spowodowane zaleganiem płynów,
co z kolei
było wynikiem wady serca, częściowo zaś ciągłym jedzeniem — potrzebą
objawiającą się u
Virgila w stanie stresu.
162
Musiał teraz spędzić trzy tygodnie w szpitalu; ilość tlenu we krwi wciąż
utrzymywała
się na niebezpiecznie niskim poziomie; przy każdym znacznym spadku
poziomu tlenu Virgil
stawał się ospały i całkowicie ślepł. Amy wystarczyło jedno spojrzenie u
progu drzwi sali
szpitalnej, by wiedzieć, w jakim jest stanie, jaki ma dzień, jaki jest
poziom tlenu we krwi —
jeśli był stosunkowo wysoki, Virgil posługiwał się wzrokiem, rozglądał
się: jeśli niski —
wykonywał niezdarne ruchy i dotykał wszystkiego dookoła, „zachowując się
jak niewidomy".
(Zastanawialiśmy się, czy dziwne zachwiania w widzeniu, które występowały
u niego od dnia
operacji, mogły być spowodowane, przynajmniej częściowo, zmianami poziomu
tlenu we
krwi, co w konsekwencji prowadziło do anoksji [niedobór tlenu — przyp.
tłum.] siatkówki
lub mózgu. Virgil prawdopodobnie od lat cierpiał na łagodny syndrom
Pickwicka i możliwe,
iż jeszcze przed atakiem choroby niewiele dzieliło go od niedomogi
oddechowej i anoksji).
U Virgila pojawił się także stan pośredni, którego Amy nie mogła
zrozumieć; mówił
wtedy, że nic nie widzi, ale potrafił sięgnąć po jakiś przedmiot, ominąć
przeszkodę i
zachowywać się, jakby widział. Amy nie mogła pojąć tego osobliwego
zachowania — Virgil
najwyraźniej widział przedmioty i reagował na nie, potrafił je
zlokalizować, a jednocześnie
zaprzeczał jakiejkolwiek świadomości widzenia. Tego typu zjawisko —
nazywane ślepym
wzrokiem lub nieświadomym widzeniem — powstaje, gdy odpowiedzialne za
wzrok części
kory mózgowej nie funkcjonują (np. z powodu braku tlenu), natomiast
ośrodki wzrokowe w
podkorzu pozostają nienaruszone. Chory dostrzega wówczas znaki wizualne i
reaguje na nie,
ale percepcja ta nawet w najmniejszym stopniu nie sięga świadomości.
W końcu Virgil opuścił szpital, ale do domu wracał jako kaleka. Był
przywiązany do
aparatu tlenowego i nie mógł się bez niego nigdzie ruszyć. Wydawało się
mało
prawdopodobne, że kiedykolwiek wykuruje się na tyle, by powrócić do
pracy, więc YMCA
rozwiązało z nim umowę. Kilka miesięcy później zmuszony był opuścić dom,
w którym od
ponad dwudziestu lat mieszkał jako
163
pracownik ośrodka. Krótko mówiąc: Virgil nie tylko stracił zdrowie, ale
stracił też pracę i
dom.
W październiku czuł się już jednak na tyle dobrze, że mógł poruszać się
bez
respiratora przez godzinę lub dwie. Z tego, co mówili mi Virgil i Amy,
nie mogłem do końca
zrozumieć, co stało się z jego wzrokiem. Amy mówiła, że wcześniej „prawie
całkiem zniknął",
ale teraz czuła, że od kiedy Virgil lepiej się poczuł, wzrok znów wraca.
Kiedy zadzwoniłem do
centrum rehabilitacyjnego, gdzie badano zdolności widzenia Virgila,
usłyszałem zupełnie inną
wersję. Virgil najwyraźniej prawie całkowicie stracił wzrok. Jego
terapeutka, Kathy, uważała,
że widzi kolory i w zasadzie niewiele poza tym — a czasami tylko kolory:
widział różowe
refleksy świetlne wokół butelki pepto-bismolu, ale nie widział samej
butelki 17. Poza
widzeniem kolorów wydawał się prawie całkowicie ślepy, nie widział
otaczających go
przedmiotów, poruszał się po omacku, był zagubiony. Jego oczy błądziły
jak u niewidomego.
Ale czasem zupełnie niespodziewanie miewał nawroty widzenia — dostrzegał
wtedy nawet
bardzo niewielkie przedmioty. Momenty te jednak mijały równie szybko, jak
się pojawiały, a
Virgil nie potrafił ich przywrócić. Kathy powiedziała mi, że z
praktycznego punktu widzenia
Virgil jest niewidomy.
Byłem tą informacją bardzo zaskoczony. Nigdy jeszcze nie słyszałem o
takim obrocie
sprawy. Zastanawiałem się, co działo się z oczami i mózgiem Virgila? Nie
obserwując go, nie
potrafiłem tego ocenić, zwłaszcza że Amy uparcie wierzyła w poprawę.
Wpadała we
wściekłość, kiedy ktoś mówił, że Virgil jest ślepy, i twierdziła, że
centrum rehabilitacyjne tak
naprawdę „uczy go, jak być niewidomym". Tak więc w lutym 1993 roku, w rok
po ataku
niszczącej choroby, sprowadziliśmy Virgila i Amy do Nowego Jorku, żeby
się
17 Semir Zeki zaobserwował, że w niektórych przypadkach korowej anoksji
odpowiedzialne za konstrukcję kolorów obszary kory mogą pozostać
stosunkowo
nienaruszone — pacjent może wówczas widzieć kolory i nic poza tym—żadnej
formy,
żadnych zarysów, żadnego kształtu przedmiotów.
164
nimi zobaczyć i wykonać specjalistyczne testy fizjologiczne sprawdzające
funkcje
siatkówki i mózgu.
Gdy tylko ujrzałem Virgila przy wyjściu na lotnisku LaGuardia,
zrozumiałem, że
wszystko potoczyło się fatalnie. Od czasu naszego ostatniego spotkania w
Oklahomie przytył
prawie dwadzieścia pięć kilogramów. Przez ramię przewieszony miał aparat
tlenowy. Szedł
po omacku; jego oczy nie zatrzymywały się na żadnym przedmiocie -
wyglądał, jakby był
całkowicie niewidomy. Amy prowadziła go pod ramię. Ale kiedy wjeżdżaliśmy
do miasta
przez Fiftyninth Street Bridge, czasem coś zauważał — np. światła na
moście; nie zgadywał,
widział je dość wyraźnie. Ale wzrok wracał i po chwili zanikał — Virgil
nie potrafił go
zatrzymać.
Kiedy przeprowadzaliśmy z nim testy w moim gabinecie — na początku
używając do
tego kolorowych obrazków, dużych ruchomych przedmiotów i światła — nie
widział nic.
Wydawał się całkowicie ślepy— bardziej ślepy niż przed operacją, ponieważ
wtedy
dostrzegał przynajmniej cień ręki poruszającej się przed jego oczyma.
Teraz nie widział nic,
wydawało się też, że nie ma światłoczułych receptorów. Wyglądało na to,
że jego siatkówki
zniknęły. A jednak one nie zniknęły — i to było dziwne. Od czasu do czasu
potrafił coś
dostrzec: raz np. zobaczył i opisał banana; dwukrotnie przesunął palcem
za poruszającym się
na ekranie komputera świetlnym prostokątem; czasami sięgał po jakieś
przedmioty lub
poprawnie je „zgadywał", choć twierdził, że nic nie widzi — było to
widzenie nieświadome,
które wcześniej zaobserwowano w szpitalu.
Byliśmy przerażeni negatywnym wynikiem testu, a Virgil zapadał w stan
zniechęcenia i
poczucia przegranej — należało przerwać test i zrobić przerwę na lunch.
Kiedy podaliśmy mu
półmisek z owocami, brał poszczególne owoce w swoje sprawne, wrażliwe
palce, a jego
twarz rozświetlała się, na powrót się ożywiał. Trzymając owoce, opisywał
je na podstawie
dotyku, mówił o woskowatej, gładkiej skórce śliwki, miękkim puszku
brzoskwini, o
delikatności nektarynek („jak policzki niemowlaka") i chropowatej, pełnej
dziu-
165
rek skórce pomarańczy. Ważył owoce w ręku, oceniał ich wagę i
konsystencję, ich ziarnka i
pestki; potem podnosił je do nosa i wąchał. Jego dotykowa (i węchowa)
ocena była o wiele
lepsza niż nasza. Wśród owoców położyliśmy także doskonale podrobioną,
woskową
gruszkę, która swoim realistycznym kształtem i kolorem całkowicie
wprowadzała w błąd ludzi
widzących. Virgil nawet przez chwilę nie dał się nabrać: dotknąwszy jej,
wybuchnął
śmiechem.
— A to jest świeczka — powiedział natychmiast, trochę zdziwiony. — W
kształcie
gruszki albo dzwonka.
Virgil mógł rzeczywiście być — mówiąc słowami von Sendena — „wygnańcem z
rzeczywistości przestrzennej", ale jeśli chodzi o dotyk, był na swoim
terytorium.
Okazało się więc, że Virgil zachował bardzo silny zmysł dotyku, natomiast
jego
siatkówki wydawały się w 99 procentach martwe — „działały" rzadko i
krótko. Bob
Wasserman, który podobnie jak ja nie widział Virgila od czasu naszej
wizyty w Oklahomie,
był zaskoczony ograniczeniem widzenia i chciał raz jeszcze zbadać
siatkówki. Kiedy to zrobił,
okazało się, że wyglądają dokładnie tak samo jak przedtem — były
„łaciate", z większymi i
mniejszymi skupiskami pigmentacji. Nie było oznak żadnej nowej choroby.
Niemniej funk-
cjonowanie nawet najlepiej zachowanych obszarów siatkówki było
ograniczone prawie do
zera. Elektroretinogramy służące do zapisu aktywności elektrycznej
siatkówki podczas
pobudzaniajej światłem nie wykazały żadnej reakcji, a potencjały
pobudzania wizualnego,
służące do ukazania pracy odpowiedzialnych za wzrok części mózgu, także
były nieobecne.
(Mogły tu występować rzadkie, krótkie momenty aktywności, ale nawet jeśli
tak było, nie
udało nam się ich zarejestrować). Nie mogliśmy przypisać tego braku
reakcji zapaleniu
siatkówki, które Virgil prawdopodobnie przechodził w dzieciństwie, gdyż
nie było już śladu
tej choroby. Musiała być zatem jakaś inna przyczyna, której nie
potrafiliśmy odgadnąć, a
która w efekcie położyła kres i tak słabemu działaniu siatkówki.
Przypomnieliśmy sobie, że Virgil często narzekał na silne światło; nawet
w szare,
pochmurne dni światło dnia często go oślepiało i musiał nosić bardzo
ciemne okulary. Czy
możliwe było (jak suge-
166
wał mój kolega, Kevin Halligan), że wraz ze zdjęciem katarakt — które
najprawdopodobniej przez dziesiątki lat chroniły jego siatkówki przed
światłem — siatkówki
uległy wypaleniu? Stwierdzono, że nacjenci z innymi schorzeniami
siatkówki, np. ze
zwyrodnieniem plamiastym, mogą nie tolerować światła — nie tylko na
falach
ultrafioletowych, ale na wszystkich długościach fali — i że światło może
przyśpieszyć
zwyrodnienie siatkówek. Czy tak właśnie było w przypadku Virgila? Była to
jedna z
możliwości. Czy mogliśmy to przewidzieć i w jakiś sposób „dawkować" mu
wzrok lub
światło?
Inna przypuszczalna przyczyna — bardziej prawdopodobna — związana była z
ciągłą
hipoksją, czyli z niedoborem tlenu u Virgila, z faktem, że przez prawie
rok jego krew była
niedotleniona. W szpitalu przeprowadzono badania, które wykazały, że jego
wzrok polepszał
się lub pogarszał w zależności od poziomu gazów we krwi. Czy powtarzający
się lub
nieprzerwany niedobór tlenu w siatkówkach (i prawdopodobnie także w
odpowiedzialnych za
wzrok częściach kory) mógł być czynnikiem decydującym? Zastanawiano się,
czy
zwiększenie dotleniania krwi do stu procent (co wymagałoby długotrwałego
sztucznego
oddychania czystym tlenem) mogłoby doprowadzić do przywrócenia
funkcjonowania
siatkówki lub odpowiednich ośrodków mózgowych. Stwierdzono jednak, że
byłoby to zbyt
ryzykowne i mogłoby spowodować długotrwałe lub stałe zahamowanie
funkcjonowania
ośrodka oddechowego mózgu.
Oto historia Virgila, historia „cudownego" przywrócenia wzroku u
niewidomego
mężczyzny, podobna do historii młodego pacjenta Cheseldena z 1728 roku i
do kilkunastu
innych, które wydarzyły się w ciągu minionych trzystu lat; jednak
historia Virgila ma
niespodziewane i ironiczne zakończenie. Pacjent Gregory'ego, tak dobrze
radzący sobie ze
swoją ślepotą przed operacją, był początkowo zachwycony widzeniem, ale
wktótce
przygniotły go niemożliwe do zniesienia stresy i trudności. „Dar" stał
się klątwą; S.B. popadł
w głęboką depresję i krótko potem zmarł. Prawie wszyscy pacjenci po
początkowej euforii
zostali przygnieceni ogromnymi trudnościami, jakie sprawiało im
przystosowanie się do
nowego zmysłu. Valvo
167
odkreśla jednak, że nieliczni przystosowali się i dobrze sobie radzili.
Czy Virgil
potrafił pokonać te trudności i przywyknąć do widzenia, pomimo iż tak
wielu innych nie
dawało sobie z tym rady?
Nigdy się tego nie dowiemy, gdyż proces adaptacyjny — i tym samym proces
życia
— został nagle przecięty przez niczym nie uzasadniony cios losu: chorobę,
która jednym
silnym uderzeniem pozbawiła go pracy, domu, zdrowia i niezależności;
uczyniła z niego
chorego człowieka, który nie potrafił się już sam o siebie zatroszczyć.
Dla Amy, która była
inicjatorką operacji i która tak gorąco zaangażowała się w widzenie
Virgila, był to cud, który
się nie urzeczywistnił, klęska. Virgil natomiast twierdził, że „takie
rzeczy się zdarzają". Ale ten
cios go powalił, spowodował wybuch wściekłości: wściekłości z powodu
bezradności i
choroby; wściekłości spowodowanej zaprzepaszczoną szansą i zniweczonymi
marzeniami; a
także — i to było najważniejsze — wściekłości, że został zaangażowany w
bitwę, której nie
mógł ani zaniechać, ani wygrać. Na początku była ciekawość, radość,
zabawa. I była także
wielka odwaga. To była przygoda, wyprawa do nowego świata, której smak
zna tak niewielu.
Ale potem przyszły problemy i konflikty: niemożność skonstruowania
wizualnego świata, a
jednocześnie presja, żeby porzucić świat dotykowy. W ten sposób Virgil
znalazł się gdzieś
pomiędzy dwoma światami — wszystko stracił, a nic nie zyskał. To było
rozdarcie, z
którego, zdawało się, nie było ucieczki. Ale potem— paradoksalnie —
przyszła ulga w formie
drugiej i finalnej ślepoty— ślepoty, którą otrzymał w darze. W końcu
Virgil mógł wreszcie nie
widzieć, mógł uciec od jasności, od dziwnego świata obrazu i przestrzeni,
i powrócić do
swojego prawdziwego bytu: do intymnego, skupionego świata innych zmysłów,
który od bez
mała pięćdziesięciu lat był jego domem.
KRAJOBRAZ JEGO MARZEŃ
Po raz pierwszy spotkałem Franca Magnaniego latem 1988 roku na
zorganizowanych
przez Exploratorium w San Francisco sympozjum i wystawie poświęconym
pamięci. Na
wystawie zaprezentowano pięćdziesiąt jego obrazów i rysunków — wszystkie
przedstawiały
Pontito, niewielkie toskańskie miasteczko położone wysoko w górach, gdzie
się urodził, ale
którego od ponad trzydziestu lat nie widział. Obrazy i rysunki zestawiono
z fotografiami
Pontito, wykonanymi przez fotografa Exploratorium, Susan Schwartzenberg:
starała się ona
zrobić zdjęcia z tych samych punktów, z których Magnani malował swoje
obrazy. (Nie
zawsze było to możliwe, gdyż Magnani malował często z wyobraźni,
wymyślając różne
fikcyjne punkty obserwacyjne, znajdujące się pięćdziesiąt lub trzysta
stóp nad ziemią;
Schwartzenberg musiała czasami umieszczać aparat fotograficzny wysoko na
słupie, a w
jednym przypadku myślała o wynajęciu balonu lub helikoptera). Do
Magnaniego przylgnęła
etykieta „artysta pamięci". I rzeczywiście — wystarczył jeden rzut oka na
wystawę, by
dostrzec, że ma on niezwykłą pamięć — pamięć, która z fotograficzną wręcz
dokładnością
reprodukuje każdy budynek, każdą uliczkę, każdy kamień w Pontito, z
bliska i z daleka, pod
każdym kątem, jakby Magnani miał w głowie niezmiernie szczegółowy,
trójwymiarowy model
wioski, który mógł obracać i oglądać ze wszystkich stron lub badać w
swoim umyśle, a
następnie wiernie reprodukować na płótnie.
169
Kiedy dostrzegłem owo podobieństwo pomiędzy fotografiami i obrazami,
pomyślałem
początkowo, że mam do czynienia z rzadkim zjawiskiem artysty
ejdetycznego: artysty, który
potrafi przez wiele godzin czy dni (a nawet przez lata) zachować w swojej
pamięci wszystkie
elementy danej sceny, którą widział tylko przez krótką chwilę; artysta
taki jest „zarządcą" (lub
niewolnikiem) niezwykłej, wrodzonej potęgi wyobraźni i pamięci. Jednak
artystaejdetyczny nie
ograniczałby się do jednego motywu lub tematu; wręcz przeciwnie —
wykorzystywałby
swoją pamięć lub prezentował ją w szerokim wachlarzu tematów, ukazując w
ten sposób, jak
wiele jest ona zdolna ogarnąć. Natomiast Magnani najwyraźniej chciał, aby
jego pamięć
koncentrowała się wyłącznie na Pontito. Nie była to więc „czysta" pamięć,
ale pamięć
zawładnięta przez jeden dominujący motyw: miejsce jego dzieciństwa.
Zrozumiałem, że nie
jest to tylko ćwiczenie pamięci; było to w równym stopniu doświadczanie
nostalgii;
wewnętrzny przymus, który rodził sztukę.
Kilka dni później rozmawiałem z Frankiem i umówiliśmy się na spotkanie w
jego
domu. Mieszkał w niewielkiej miejscowości pod San Francisco. Znalazłszy
ulicę, nie
musiałem już szukać numeru domu, ponieważ dom jego różnił się od
wszystkich innych w
sąsiedztwie. Niewielki ogródek przed budynkiem otoczony był niskim
kamiennym murkiem,
który widziałem także na jego obrazach; starawy sedan z napisem na
tablicy rejestracyjnej
(„Pontito") stał zaparkowany przed domem; garaż został zamieniony w
pracownię, której
szeroko otwarte drzwi odsłaniały zatopionego w pracy artystę. Franco był
wysoki i szczupły,
nosił wielkie okulary w rogowej oprawce, które powiększały jego oczy.
Miał gęste ciemne
włosy przedzielone dokładnym przedziałkiem po jednej stronie; chodził
sprężystym krokiem i
otaczała go aura bogactwa i witalności — miał pięćdziesiąt cztery lata,
ale wyglądał znacznie
młodziej. Zaprosił mnie do domu i oprowadził po nim. W każdym pokoju, na
każdej ścianie
wisiały obrazy, każda szuflada i szafka były nimi zapchane — to było
raczej archiwum lub
muzeum wspomnień i reprodukcji Pontito.
170
Kiedy chodziliśmy po domu, każdy obraz przyciągał jego uwagę, przywoływał
wspomnienia; to wydarzyło się tu, a to tam, a tam stał taki a taki
budynek.
— Proszę spojrzeć na tę ścianę, tu namalowałem miejsce, gdzie złapał mnie
ksiądz,
kiedy wspinałem się na murek przykościelnego ogrodu. Gonił mnie przez
całą ulicę. Ach,
zawsze gonił wszystkie dzieciaki.
Jedno wspomnienie natychmiast wywoływało następne, tak więc po kilku
minutach
byliśmy porwani przez strumień, który nie miał żadnego wyraźnego
kierunku, ale jego źródła
zawsze miały początek w pierwszym okresie życia Franca — w Pontito,
mieście, w którym
spędził dzieciństwo. Jedna historyjka przy wodziła na myśl następną, a
ich związku nie można
było odnaleźć. Tego typu przeskakiwanie z tematu na temat — uparte i
intensywne, ale
niespójne i rozproszone — wydawało się charakterystyczne dla Franca:
odkrywało charakter
jego obsesji, fakt, że myślał o Pontito dniem i nocą i wykluczał wszystko
inne.
Kiedy Franco mówił, odnosiłem wrażenie, że reminiscencje przejmowały nad
nim
kontrolę, że te gwałtownie wyłaniające się wspomnienia sterowały nim,
rządziły, a on
całkowicie poddawał się ich ogromnej, nieodpartej sile. Gestykulował,
robił różne miny,
ciężko oddychał, wytrzeszczał oczy — sprawiał wrażenie całkowicie
pochłoniętego przez
przeszłość. Po jakimś czasie jednak, wzdrygnąwszy się, powracał,
uśmiechał się lekko
zakłopotany i mówił:
— Tak to właśnie było.
Ta nieprzerwana gadatliwość, wspominanie konkretnych wydarzeń, stały w
opozycji
do nastroju jego obrazów. Zwierzył mi się, że kiedy jest sam, ciągłe
kołatanie wspomnień
uspokaja się, a zamiast tego pojawia wyciszone wspomnienie Pontito:
Pontito bez mieszka-
jących w nim ludzi, bez drobnych wydarzeń, bez tymczasowości; spokojne
Pontito
zawieszone w wiecznym „kiedyś", w „kiedyś" alegorii, fantazji, mitu i
baśni.
Byłem oczarowany obrazami Franca, ale po kilku godzinach przebywania z
nim
miałem już dość jego wspomnień. Mówił tylko
170
na ten jeden jedyny temat. Czy mogło być coś bardziej jałowego,
nudniejszego? A jednak ta
obsesja stworzyła przepiękną, prawdziwą, pełną spokoju sztukę. Cóż
takiego kierowało jego
wspomnienia z osobistej, błahej, ziemskiej sfery w przestrzenie
wszechświata, w sferę
świętości? Często mamy do czynienia z nudnymi gadułami, z ludźmi, którzy
żyją tylko
własnymi wspomnieniami, ale nieczęsto z ludźmi, którzy są jednocześnie
prawdziwymi
artystami, jak Franco. Tak więc źródłem jego twórczości nie była ani
ogromna pamięć, ani
obsesja — musiało to być coś znacznie głębszego.
Franco urodził się w Pontito w 1934 roku. Wioska ta, w której mieszkało
około
pięciuset osób, położona była na wzgórzach Castelvecchio w prowincji
Pistoia, około
czterdziestu mil od Florencji. Podobnie jak wszystkie toskańskie wioski,
powstała w
starożytności. Obok etruskich grobowców były tam tradycyjne farmy,
uprawy, plantacje
winogron i drzewek oliwnych, założone ponad dwa tysiące lat temu.
Kamienne budynki
Pontito, strome, kręte uliczki, którymi poruszały się jedynie objuczone
osły i ludzie, nie
zmieniły się od wieków, podobnie jak proste, uporządkowane życie jego
mieszkańców. Nad
wioską górowała iglica starożytnego kościoła, a dom Franca stał tuż obok
— kiedy był
dzieckiem, mógł, wychylając się przez okno swojego pokoju, prawie dotknąć
dachu kościoła.
W pewnym sensie odosobnieni i zamknięci w sobie mieszkańcy tworzyli jedną
wielką rodzinę:
rodziny Magnanich, Papich, Vanuccich, Tamburich, Sarpich — wszystkie one
były
spokrewnione. Najsłynniejszą postacią wioski był Lazzaro Papi,
osiemnastowieczny kronikarz
rewolucji francuskiej; jego pomnik stał na placu w centrum wioski.
Odosobnione, niezmienne, tradycyjne Pontito było twierdzą, chroniącą
przed
upływającym czasem i zmianami. Ziemia była urodzajna, mieszkańcy
pracowici;
gospodarstwa i sady zapewniały im dostatnie życie. Dla Franca i
wszystkich mieszkańców
Pontito życie był dobre i bezpieczne, do wybuchu wojny.
Jednak potem nastał czas nieszczęść i okropieristw. Ojciec Franca zginął
w wypadku
w 1942 roku, a następnego roku do wioski weszli naziści i wysiedlili całą
ludność. Kiedy
mieszkańcy wrócili, wiele ich domów było zniszczonych. Od tego czasu
nigdy już nie
172
było tak jak przedtem. Miasteczko zostało splądrowane, pola i sady
niszczone, a co
chyba najważniejsze, zniszczone zostały stare wzory. Mieszkańcy Pontito,
zebrawszy się
znów razem, wspólnie próbowali wszystko odbudować, ale to im się nie
udało. Od tamtego
czasu Pontito powoli chyliło się ku upadkowi. Jego sady i pola, jego
struktura agrarna nigdy
już nie odzyskały dawnej świetności; Pontito przestało być
samowystarczalne — młodzi
ludzie musieli opuszczać wioskę w poszukiwaniu pracy. Gwarna i żywa
kiedyś miejscowość,
w której przed wojną mieszkało pięćset osób, ma teraz zaledwie
siedemdziesięciu
postarzałych mieszkańców. Miasteczko skazane jest na wyludnienie i
śmierć.
Wszystkie obrazy Franca przedstawiają Pontito sprzed 1943 roku; wszystkie
są
wspomnieniami jego dzieciństwa, miejsca, gdzie żył, bawił się i dorastał,
zanim zginął jego
ojciec, zanim wkroczyli Niemcy i zanim rozpoczęła się okupacja, a co za
tym idzie —
niszczenie wioski i jej upraw.
Franco mieszkał w Pontito do dwunastego roku życia — w 1946 roku poszedł
do
szkoły w Lucce. W 1949 kontynuował naukę w Montepulciano, gdzie uczył się
stolarki.
Znany był już wtedy ze swej „fotograficznej" pamięci (podobnie jak jego
matka i siostry, ale
ich pamięć nie była aż tak dobra jak Franca): potrafił zapamiętać całą
stronę tekstu po
jednokrotnym jej przeczytaniu lub katechezę po jednym usłyszeniu; znał na
pamięć wszystkie
inskrypcje na cmentarnych nagrobkach, a spojrzawszy na długi ciąg liczb,
zapamiętywał je (i
potrafił dodać). Ale w Lucce, kiedy pierwszy raz był daleko od domu i
tęsknił za nim,
doświadczył innego rodzaju pamięci: w jego umyśle zaczęły nagle pojawiać
się niezwykle
osobiste — czasem przyjemne, a czasem bardzo bolesne — obrazy z
przeszłości. Nigdy
wcześniej nie doświadczył tego typu wspomnień: były one mimowolne i
nagłe, raptowne i
imperatywne — jak halucynacje, z ich dźwiękiem, strukturą, zapachem i
namacalnością. Ów
nowy rodzaj pamięci wiązał się przede wszystkim z jego osobistymi
doświadczeniami -
wszystkie obrazy osadzone były w pewnym osobistym kontekście i powiązane
z
przeżywanymi wówczas silnymi emocjami. Każdy obraz ukazywał scenę z jego
życia.
„Bardzo tęsknił za
173
Pontito — powiedziała mi jego siostra. — W myślach »widział« kościół,
ulicę, pola
— ale jeszcze wtedy nie było to związane z jego wewnętrzną potrzebą
malowania".
Franco wrócił do Pontito w 1953 roku, po czterech latach nauki, ale
okazało się, że w
wiosce — która już wtedy chyliła się ku upadkowi — nie ma pracy dla
stolarza. Nie mogąc
wyżyć w Pontito czy dalej się tam uczyć, wyjechał do Rapallo, gdzie
pracował jako kucharz.
Praca ta jednak nie dawała mu satysfakcji, więc marzył o innym życiu i
odległych miejscach.
Na początku roku 1960 — miał wtedy dwadzieścia pięć lat — postanowił
rzucić pracę —
była to decyzja na wpół impulsywna, na wpół przemyślana — i zobaczyć
trochę świata,
pracując jako kucharz na promach pasażerskich. Podczas przygotowań do
wyjazdu (wiedział
już zapewne, że nigdy nie wróci), napisał swoją biografię — ale wchodząc
na statek, wrzucił
ją do morza. Już wtedy miał silną potrzebę utrwalania obrazu swojego
dzieciństwa; jednak
wówczas nie odnalazł jeszcze właściwego środka wyrazu. Zaczął pływać.
Kursował
pomiędzy Karaibami i Europą, poznał Haiti, Antyle i Bahamy — w latach
1963 i 1964 spędził
czternaście miesięcy w Nassau. W tym czasie, jak mówi, „zapomniał"
Pontito — niezwykle
rzadko wracał do niego myślami.
W 1965 roku, kiedy miał trzydzieści jeden lat, podjął ważną decyzję:
nigdy nie wróci
do Włoch, nigdy nie wróci do Pontito; osiądzie w Ameryce, w San
Francisco. Była to
decyzja trudna i przykra. Oznaczała rozłąkę — być może na zawsze — z tym,
co było dla
niego najbardziej cenne i drogie: z jego krajem, językiem, wioską,
rodziną, zwyczajami i
tradycją, które od setek lat trzymały tych ludzi razem. Ale z drugiej
strony obiecywała — lub
zdawała się obiecywać wolność i perspektywę bogactwa, nowe życie w nowym
kraju,
wolność bycia sobą, bycia niezależnym, której zaznał, pływając na statku.
(Jego ojciec jako
młody człowiek także wyjechał do Ameryki i przez kilka lat robił tam
interesy, ale potem
zaczai usychać z tęsknoty i wrócił do Pontito).
Lecz wraz z ową trudną decyzją pojawiła się u niego dziwna choroba, która
w końcu
zawiodła go do sanatorium. Choroby nie rozpoznano. Jego silnemu
psychicznemu rozbiciu,
szarpaniu się
174
pomiędzy nadzieją i strachem, towarzyszyła wysoka gorączka, utrata wagi,
majaczenia
i prawdopodobnie także napady padaczkowe; sądzono, że może to być
gruźlica, psychoza
lub jakaś choroba neurologiczna. Nigdy jednak nie udało się postawić
diagnozy — natura
tamtej choroby do dziś pozostaje tajemnicą. Pewne jest jednak, że w jej
punkcie
kulminacyjnym, kiedy pracę mózgu stymulowało podniecenie i gorączka,
Franco zaczął
miewać niezwykle plastyczne sny. Każdej nocy śnił o Pontito — nie o
swojej rodzinie czy
dawnych zdarzeniach, ale o ulicach, domach, budowlach i kamieniach —jak
pod
mikroskopem widział wszystkie szczegóły tych miejsc, szczegóły, których
świadomie nie
mógłby w żaden sposób zapamiętać. Owym snom towarzyszyło dziwne,
intensywne
podniecenie: poczucie, że coś się właśnie wydarzyło lub że za chwilę się
wydarzy; poczucie
olbrzymiej, złowrogiej i tajemniczej doniosłości, której towarzyszyła
nienasycona, silna,
słodko-gorzka nostalgia. A kiedy się budził, miał wrażenie, że nie budzi
się do końca,
ponieważ nie mógł otrząsnąć się z obrazów, które malowały się na
pościeli, na suficie i na
ścianach lub „stały" na podłodze — jak modele — ukazując swe
najdrobniejsze szczegóły.
W szpitalu, gdzie owe senne obrazy wdzierały się do jego świadomości i
przejmowały
władzę nad jego wolą, ogarnęło go nowe uczucie: że został „wezwany". Choć
możliwości
jego pamięci zawsze były ogromne, nigdy wcześniej nie widział obrazów o
takiej
intensywności. Wisiały one w powietrzu jak zjawy i obiecywały mu „ponowną
świetność"
Pontito. Zdawały się mówić: „Namaluj nas. Uczyń nas prawdziwymi".
Co wydarzyło się podczas tamtych nocy w szpitalu (Franco nigdy nie
przestawał się
nad tym zastanawiać), w okresie wewnętrznej rozterki, majaczenia,
gorączki, napadów
epilepsji? Czy pod wpływem stresu doszło do „freudowskiego"
rozszczepienia ego, i stał się
od tego czasu hipermnezyjnym histerykiem? („Histerycy cierpią głównie z
powodu
wspomnień" — napisał Freud).
Czy jakaś odrębna część jego samego próbowała w pamięci lub w fantazji
odnaleźć
to, od czego się odciął, do czego nie mógł już wrócić w rzeczywistym
świecie? Czy owe sny,
obrazy pojawiały się
175
w odpowiedzi na głęboką emocjonalną potrzebę? A może były one narzucone
przez
jakiś dziwny i natarczywy fizjologiczny niepokój w mózgu, przez jakiś
proces, z którym
Franco (jako osoba) nie miał nic wspólnego, ale musiał na niego reagować?
Franco rozważa}
wszystkie ,,medyczne" możliwości i odrzucił je (nigdy nie zgodził się, by
je do końca
zbadano), a wybrał te bardziej duchowe 1. Czuł, że to dar, przeznaczenie,
i musiał się mu bez
sprzeciwu podporządkować. Tak więc Franco po krótkiej walce zaakceptował
swoje wizje i
oddał się przeobrażaniu ich w namacalną rzeczywistość.
Choć dotychczas malował i rysował bardzo niewiele, czuł, że wystarczy
wziąć do ręki
pióro lub pędzel i naszkicować linie, które rysowały się na białych
ścianach jego pokoju tak
wyraźnie, jakby były rzutowane przez projektor.
Pierwszy namalowany przez Franca obraz przedstawiał jego rodzinny dom w
Pontito.
I choć brakowało mu wtedy wprawy, obraz ten charakteryzował się pewnymi i
wyraźnymi
pociągnięciami pędzla, a także silnym i mrocznym emocjonalnym napięciem.
Franco był
zdumiony tym obrazem, faktem, że potrafi malować, że potrafi w ten
niezwykły sposób
wyrazić samego siebie. Nawet teraz, ćwierć wieku później, wciąż jest
zdumiony.
— To fantastyczne — mówi. — Fantastyczne. Jak mogłem to zrobić? I jak
mogłem
posiadać tak wielki talent i nie zdawać sobie z tego sprawy?
Będąc dzieckiem, czasami wyobrażał sobie, że jest artystą, ale była to
tylko zabawa i
nie zrobił w tym kierunku nic poza bawieniem się pędzlami i piórem —
przerysowywał statek
z pocztówki lub rysował widoki Karaibów. Siła, którą odkrył w sobie
teraz, przerażała go —
usidliła go i sterowała nim, ale sądził, że będzie mógł
1 Malarz Giorgio de Chirico cierpiał na typowe napady migreny i migreny
bez bólu
głowy o dużej intensywności, które potem dokładnie i plastycznie opisywał
— czasem także
wprowadzał do swoich obrazów ich geometryczne kształty, ich zygzaki, ich
oślepiające
światło i ciemność (szczegółowo opisali to F.N. Fuller i MV. Gale w
„British Medical
Journal"). Jednak de Chirico również niechętnie przyznawał się, że
podłoże owych wizji może
być czysto medycznej czy fizycznej natury, odczuwał on bowiem ich
niezwykła duchową
moc. Nazwanie ich „gorączkami duchowymi" było z jego strony pójściem na
niewielki
kompromis z medycyną.
176
przejąć nad nią kontrolę i nadać jej wyraz. Było to widoczne już w
pierwszych jego
obrazach.
- Pierwsze dwa obrazy są inne niż te późniejsze — powiedział mi mój
przyjaciel, Bob
Miller. — Jest w nich coś złowieszczego — można z nich odczytać, że
działo się wtedy coś
głębokiego i ważnego.
Szwagier Franca, który nie widział go w latach 1961-1987, potwierdził, że
do roku
1961 Franco z pewnością nie miał obsesji na punkcie Pontito, nie myślał o
nim dniem i nocą.
— W 1961 roku można z nim było porozmawiać o wszystkim — powiedział mi. —
Nie męczyły go żadne natręctwa, był zupełnie normalny. Ale kiedy
spotkałem go w 1987
roku, był owładnięty tą obsesją. Ciągle miewał wizje Pontito i tylko o
nim potrafił mówić",
Miller tak o tym pisze:
Zaczął malować w okresie wewnętrznego kryzysu. Przebywał w szpitalu, był
bliski
załamania psychicznego, a malowanie było pewnym rozwiązaniem, pewnym
lekarstwem.
Czasem mówi: ,,Przez te wspomnienia, przez te sny nie potrafię
funkcjonować", ale przecież
funkcjonuje całkiem dobrze. Trudno z nim normalnie porozmawiać, ponieważ
nie mówi o
niczym innym, tylko o Pontito. Zachowuje się, jakby miał w głowie
trójwymiarową
konstrukcję, model Pontito — porusza głową, obraca nią, po to, żeby
„zobaczyć" ową
konstrukcję pod różnymi kątami. Sądził, że jego sposób „widzenia" jest
normalny, i dopiero
pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy jego przyjaciel, Gigi, przywiózł
mu fotografie
Pontito, Franco po raz pierwszy zdał sobie sprawę z niezwykłości swojego
widzenia [...]
Wspomnienia Franca są świeże, jakby dopiero co przywołane, i nie
przypominają często
powtarzanego repertuaru. W jego pamięci pojawiają się sceny, które
odsłania i opisuje. Jest to
więc bardzo drobiazgowa pamięć, która organizuje się w historiach i
scenach.
Czasem czuje się, że w obrazach tych jest coś teatralnego, ale sam
Franco, do
pewnego stopnia, widzi je właśnie w ten sposób.
177
„Wizje" Pontito zaczęły się pojawiać również w ciągu dnia — wizje
emocjonalnie
przytłaczające, ale tak wierne, tak dokładne, że | porównywał je do
hologramu. Pojawiały się o
każdej porze — kiedy jadł lub pił, spacerował, brał prysznic. Nie ma
wątpliwości, że odbierał
je jak rzeczywistość. Mógł spokojnie z kimś rozmawiać, kiedy nagle
wzdrygał się i zaczynał
intensywnie wpatrywać w jakieś miejsce: w takich momentach „przychodziły"
do niego
obrazy Pontito.
Wiele obrazów Franca — pisze Michael Pearce (w fascynującej analizie,
która
pojawiła się w towarzyszącym wystawie wydaniu „Exploratorium Quarterly")
— bierze swój
początek od czegoś, co on sam nazywa przebłyskiem pamięci — pojawieniem
się jakiejś
szczególnej sceny w jego umyśle. Czasem odczuwa ogromną potrzebę
natychmiastowego
przełożenia owej wizji na papier i znany jest z tego, że wychodzi z baru,
zostawiając tam nie
dopitego drinka, i pędzi do domu, by naszkicować swoją wizję [...]
Najwyraźniej „przebłyski"
te nie są statycznymi, fotograficznymi obrazami [...] Potrafi on powielać
dany fragment i
„widzieć" go z kilku różnych miejsc. Żeby to zrobić, musi się fizycznie
przemieszczać,
poruszać w prawo, żeby zobaczyć, co jest po prawej stronie objawiającej
mu się sceny, w
lewo, żeby „zobaczyć", co jest po lewej [...] jego oczy patrzą w dal,
jakby widziały kamienne
domy, bramy i ulice.
Tego typu objawienia pojawiały się nie tylko w formie wizualnej. Franco
słyszy
czasem dzwony kościelne („jakbym tam był"); czuje dotyk kościelnego muru,
a przede
wszystkim czuje woń tego, co widzi, zapach bluszczu na kościelnym murze,
woń kadzidła
zmieszaną z zapachem pleśni i wilgoci, a wszystko to połączone z zapachem
drzew
orzechowych i gajów oliwnych, które otaczały Pontito w czasach jego
dzieciństwa. Wizje
złożone z dźwięku, dotyku i zapachu składają się na złożone i
cenestetyczne wspomnienia
wczesnego dzieciństwa — tworzą „chwilowe zapisy całościowych sytuacji" —
jak nazwał je
kiedyś psychiatra, Harry Stack Sullivan. Kiedy Franco doznaje
„inspiracji" lub „wizji", w jego
mózgu
178
(prawdopodobniej zachodzi nagła i głęboka zmiana. Gdy pierwszy raz
zobaczyłem go
usidlonego przez swą wizję, gdy ujrzałem jego wpatrzone w dal oczy,
rozszerzone źrenice,
nagłe skupienie uwagi, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że cierpi on na
psychiczne napady
padaczkowe. Już sto lat temu po raz pierwszy rozpoznał je znakomity
neurolog, John
Hughlings Jackson, który wśród jej symptomów wymienił silne halucynacje,
przepływ
mimowolnych „reminiscencji", poczucie objawienia oraz dziwne, na wpół
mistyczne „napady
marzeniowe". Psychiczne napady padaczkowe powstają w wyniku epilepsji w
płacie
skroniowym mózgu (tempoml lobes epilepsy —TLE).
W ostatnim stuleciu Hughlings Jackson, podobnie jak kilku innych lekarzy,
podejrzewał, że u niektórych pacjentów cierpiących na psychiczne napady
padaczkowe mogą
zachodzić dziwne zmiany osobowości i sposobu myślenia. Jednak dopiero w
latach pięćdzie-
siątych i sześćdziesiątych naszego wieku zaczęto dokładniej badać ten
tzw. interiktalny
syndrom osobowości. W 1956 roku francuski neurolog, Henri Gastaut, autor
ważnej biografii
van Gogha, stwierdził, że cierpiał on nie tylko na epilepsję w płacie
skroniowym mózgu, ale
także na spowodowane nią zmiany osobowości, które pogłębiały się do końca
jego życia. W
1961 roku jeden z najbardziej utalentowanych neurologów amerykańskich,
Norman
Geschwind, podzielił się swym przypuszczeniem, że interiktalny syndrom
osobowości mógł
odegrać ważną rolę w życiu i twórczości Dostojewskiego. Na początku lat
siedemdziesiątych
Geschwind miał już pewność, że życie emocjonalne niektórych pacjentów z
padaczką
skroniową ulega intensyfikacji (ale także zawężeniu) i że dochodzi u nich
do „spotęgowanego
zainteresowania sprawami natury filozoficznej, religijnej i kosmicznej".
U wielu pacjentów
zaobserwowano wyjątkową płodność twórczą: pisanie autobiografii,
pamiętników, obsesyjną
konieczność rysowania (występującą u osób ze zdolnościami graficznymi)
oraz zawsze im
towarzyszące poczucie objawienia, „misji" i „przeznaczenia", które
pojawiało się nawet u
osób niewykształconych i nie wykazujących do tej pory zainteresowania
tymi sferami.
179
Pierwsze publikacje Geschwinda i jego współpracownika, Stephena Waxmana,
opisujące naturę tego syndromu, ukazały się w latach 1974 i 1975 i
wstrząsnęły
neurologicznym światem. Po raz pierwszy „konstelacja" syndromów i
zachowań, tradycyjnie
kojarzona z chorobą psychiczną lub natchnieniem twórczym, została
przypisana
specyficznemu neurologicznemu przypadkowi, w szczególności zaś (co
podkreśla inny
neurolog, David Bear) „hiperpołączeniu" sensoralnych i emocjonalnych
części mózgu, co
powoduje bardzo głęboką emocjonalnie percepcję, a także wywołuje wizje i
wspomnienia.
„Zmiana osobowości towarzysząca TLE — zaobserwował Geschwind — może stać
się dla
nas najistotniejszym i najprostszym zbiorem wskazówek umożliwiającym
odszyfrowanie neu-
rologicznych systemów leżących u podstaw reakcji emocjonalnych, które
kierują naszym
zachowaniem".
Tego typu zmiany same w sobie, podkreśla Geschwind, nie mogą być
określane jako
negatywne lub pozytywne; ich znaczenie zależy od roli, jaką odgrywają one
w życiu danej
osoby, a rola ta może być zarówno destrukcyjna, jak i twórcza, pomocna
lub niszczycielska.
Szczególnie interesowały Geschwinda (stosunkowo rzadkie) przypadki
wybitnej
kreatywności. „Kiedy ta tragiczna choroba dotyka geniusza — pisał o
Dostojewskim —
potrafi on czerpać z niej głębię zrozumienia... uczynić emocjonalną
reakcję intensywniejszą"2
. Najbardziej fascynująca była dla Geschwinda koniunkcja pomiędzy chorobą
czy biologiczną
skłonnością a indywidualną kreatywnością 3.
2 Ten sam pogląd wyznawał też Dostojewski. „I cóż, jeśli to choroba —
pyta ustami
księcia Myszkina, — Jakież ma znaczenie ta anormalna intensywność, jeśli
rezultat, jeśli
minuta doznania, zapamiętana i analizowana po powrocie do zdrowia,
okazuje się szczytem
harmonii i piękna... pełni, proporcji?"
3 Choć omawianie twórczości i życia wielkich osobowości i znamienitych
postaci z
punktu widzenia ich neurologicznych i psychiatrycznych skłonności nie
jest zjawiskiem
nowym, obecnie stało się ono obsesją i niemal gałęzią przemysłu. Eve
LaPlante w swojej
książce Seized omawia charakterystyczne ..znamiona" TLE i syndromu
Geschwinda nie tylko
u van Gogha i Dostojewskiego, ale także u Poego, Tennysona, Flauberta,
Maupassanta,
Kierkegaarda i Lewisa Carrolla (nie mówiąc już o współczesnych nam
Walkerze Percym,
Philipie Dicku oraz Arthurze Inmanie i jego 155-tomowym pamiętniku).
William Gordon
Lennox (autor potężnego, dwutomowego sztandarowego opracowania na temat
epilepsji)
dodaje do tej listy jeszcze innych: od Sokratesa, Paula i Buddy do
Newtona, Strindberga,
Rasputina, Paganiniego i Prousta. Lennox postrzega wysławione przez
Prousta nagłe nawroty
pamięci opisane w W poszukiwaniu straconego czasu jako hipermnezyjne lub
empiryczne
napady wywołane przez specyficzne bodźce przywołujące przeszłość.
Autorzy innych książek przypisują zespół Gillesa de la Tourette'a
Samuelowi
Johnsonowi i Mozartowi, autyzm Bartokowi i Einsteinowi, a psychozę
maniakalno-depresyjną
prawie każdemu kreatywnemu artyście. Kay Redfield Jamison w swojej
książce Touched with
Fire [Dotknięci ogniem] wymienia Balzaka, Baudelai-re'a, Beddoesa,
Berlioza, Blake'a,
Boswella, Brooka, Brucknera, Bunyana, Burnsa i wszystkich Byronów, i
wszystkie Bronte,
jako cierpiących na psychozę maniakalno-depresyjną, wymieniając tylko
tych, których
nazwiska rozpoczynają się na literę „B". Rzeczy wiście, jest to możliwe,
że wielu z nich
cierpiało na tę chorobę. Niebezpieczeństwo polega jednak na tym, że
możemy posunąć się
zbyt daleko w przypisywaniu chorób naszym przodkom (i współczesnym),
redukując w ten
sposób złożoność ich życia do wymieniania ich neurologicznych i
psychiatrycznych
schorzeń, zaprzeczając innym determinantom, takim jak np.
niekwestionowana wyjątkowość
każdej jednostki.
180
Stosunkowo sucha nazwa „interiktalny syndrom osobowości" ła zastąpiona
nazwą
„syndrom Waxmana i Geschwinda" lub po stu ,syndromem Dostojewskiego". Nie
miałem
wątpliwości, że roba Franca, na którą zapadł w 1965 roku, objawiająca
się niezwykle
intensywnymi snami, napadami halucynacji, mistycznymi objawieniami i
uniesieniami, była
inauguracją takiego syndromu Dostojewskiego.
Hughlings Jackson mówi o częstym zjawisku „rozdwojonej świadomości" u
osób
cierpiących na ten syndrom. U Franca wygląda to następująco: kiedy
zawładną nim wizje, sny
najawie, reminiscencje Pontito, wówczas zostaje w nie „przeniesiony" — w
jakimś sensie jest
w nich. Jego wspomnienia pojawiają się nagle, bez zapowiedzi, z siłą
objawienia. Choć przez
lata nauczył się je do pewnego stopnia kontrolować, wzywać lub wywoływać
— co robią
wszyscy artyści — pojawiają się one najczęściej niezależne od jego woli.
Tę właśnie cechę
choroby Proust uznał za najcenniejszą: jego zdaniem wspomnienia przy
wołane świadomie są
konceptualne, konwencjonalne i płaskie, a tylko wspomnienia, które
przychodzą mimowolnie,
wydobywając się lub wypływając z naszych głębin, mogą w pełni wyrazić
doświadczenia
dzieciństwa — całą ich niewinność, zdumienie i przerażenie.
181
Rozdwojenie świadomości wprowadza Franca w stan chaos wizja Pontito,
wizja
przeszłości konkuruje z teraźniejszością, a czasem całkowicie ją
przytłacza — wtedy Franco
traci orientację, nie wie, gdzie tak naprawdę jest. Owo rozdwojenie
doprowadziło (j0 dziwnego
rozszczepienia życia. Z jednej strony żyje on i pracuje w dzisiejszym San
Francisco, z drugiej
jednak duża część jego ,ja"— chyba ta większa — żyje w przeszłości, w
Pontito. Natężenie
intensyfikacja bycia w przeszłości spowodowały pewne zubożenie i
deprecjację tego, co tu i
teraz. Franco rzadko wychodzi z domu rzadko podróżuje, nigdy nie chodzi
do kina czy
teatru; rzadko wypoczywa i ma niewiele zainteresowań poza swoją sztuką;
kiedyś miał wielu
przyjaciół, ale stracił większość z nich z powodu swojej obsesji. Chociaż
pracuje jako
kucharz w North Beach w San Francisco, na jego teraźniejsze życie zbyt
mocno wpływa
przeszłość związana z Pontito; wszystkie jego znajomości są dostrojone do
jego obsesji
— wszystkie, oprócz związku z żoną Ruth, a to głównie dlatego, że w
znacznym
stopniu dzieliła ona z nim tę fascynację. To ona otworzyła galerię w
North Beach i nazwalają
Galerią Pontito, to ona zamówiła samochodową tablicę rejestracyjną z
napisem „Pontito".
Tak więc niepełna egzystencja w teraźniejszości jest ceną, jaką musi
płacić Franco za
możliwość hołdowania swojej nostalgii i sztuce.
Psychoanalityk, Ernest Schachtel, wypowiadając się na temat Prousta,
twierdził, że
był on „gotów wyrzec się wszystkiego, co ludzie zwykle uważają za aktywne
życie, wyrzec
się działania, radości z chwili obecnej, troski o przyszłość, przyjaźni,
więzi społecznych" w
zamian za możliwość „poszukiwania straconego czasu". Wspomnienia, których
szukał Proust
i których dziś szuka Franco, są nieuchwytne, płochliwe, owiane ciemnością
nocy; nie mogą
konkurować z jasnością i wrzawą dnia, i dlatego trzeba je wzywać,
wyczarowywać jak sny, w
spokoju i ciemności szpitalnej izolatki lub w stanie podobnym do transu
lub zadumy.
Znacznym uproszczeniem, wręcz absurdem byłoby jednak twierdzić, że
epilepsja w
płacie skroniowym mózgu oraz napady „reminiscencji", nawet jeśli są
ostateczną przyczyną
wizji Franca, są jedynymi determinantami jego sztuki. Charakter Franca —
przywią-
182
zanie do matki, tendencja do idealizacji i nostalgii, historia jego
życia, na którym silne
piętno wycisnęła nagła utrata dziecięcego raju i ojca, a także pragnienie
osiągnięcia uznania,
reprezentowania całej kulturty - to wszystko jest z pewnością równie
istotne. Wydaje się,
dziełem przypadku było tylko jednoczesne pojawienie się nostalgii i
zapaści fizjologicznej. Bo
jeśli jego poczucie wygnania i zagubienia domagało się innego świata,
substytutu utraconego
prawdziwego życia, to właśnie napady wizji i obrazów dawały mu to, czego
potrzebował —
nieprzerwanie przywoływały lub raczej tworzyły niezwykle dokładny,
trójwymiarowy „model"
Pontito, teatr lub fikcję świata, którą mógł w myślach przeżywać i badać,
odkrywać —
gdziekolwiek spojrzał — nowe aspekty, nowe punkty widzenia. Najwyraźniej
zależało to w
znacznym stopniu od cudownych, olbrzymich, preegzystencjalnych mocy jego
pamięci i
wyobraźni.
Kiedy starałem się ułożyć w całość wszystkie wydarzenia z 1965 roku,
przypomniałem sobie o padaczkowych reminiscencjach, które „zaatakowały"
moją pacjentkę
O'C. (lecz tak mocno się jej przysłużyły): przywołały one z przeszłości
niezwykle cenne i
ważne, a zapomniane wspomnienia. Jednak w przypadku pani O'C.
reminiscencje
epileptyczne nie trwały dłużej niż kilka tygodni — po ty m okresie
fizjologicznie otwarte drzwi
do jej przeszłości zostały zamknięte, i znów, ale tym razem na dobre i na
złe, stała się
„normalna". U Franca natomiast reminiscencje te nie zniknęły, a wręcz
przybierały na
intensywności i sile — od kiedy pojawiła się choroba, nigdy nie był już
tak naprawdę
„normalny". Tego typu opętanie lub wyzwolenie z opętania pojawia się u
wielu ludzi
cierpiących na padaczkę skroniową. Nadaje ono czasem niezwykłej
intensywności ich życiu,
ale częściej je zakłóca lub niszczy. W przypadku Franca — i tu znów można
mówić o
czystym przypadku — pojawił się dotychczas nie uświadamiany dar malowania
swoich wizji,
dzięki któremu dziecięca wizja nabrała dojrzałości, a patologia i
nostalgia przeobrażały się w
sztukę.
Jedna ze starszych sióstr Franca, Antonietta, mieszkająca teraz w
Holandii, pamięta,
jak po niemieckiej okupacji cała rodzina wró-
183
ciła do zmienionego i zniszczonego Pontito. Matka Franca była głęboko
zrozpaczona,
Franco również. Ten dziesięcioletni osierocony przez ojca chłopiec
powiedział do matki:
„Odbuduję dla ciebie Pontito, stworzę je dla ciebie od nowa". I kiedy
namalował swój
pierwszy obraz — przedstawiający rodzinny dom — wysłał go do niej, w
jakimś sensie
spełniając swoją obietnicę.
Matka Franca była powszechnie postrzegana jako osoba posiadająca
niezwykłe moce.
— Miała moc leczenia dzieci, a sekret uzdrawiania przekazała mojej
siostrze, Caterinie
— powiedział mi Franco. —Potrafiła także spojrzeniem zranić czyjeś ciało.
Owo magiczne myślenie było w Pontito powszechne. Franco był zawsze bardzo
silnie
związany z matką, był jej ukochanym dzieckiem, a po śmierci ojca związali
się emocjonalnie
jeszcze bardziej — łączyła ich wówczas prawie symbiotyczna bliskość i
zażyłość, podobna
do związku łączącego Edypa z jego matką. Franco wysyłał jej kopie
wszystkich swoich
obrazów, a kiedy w 1972 roku umarła, był zrozpaczony. Wraz z jej
śmiercią, jak powiedział,
„zupełnie przestał malować". Czuł, że to jego koniec, że to kres jego
życia, jego sztuki. Nie
malował przez dziewięć miesięcy. Kiedy się otrząsnął, poczuł silną
potrzebę znalezienia innej
kobiety, ożenienia się. Wtedy spotkał swoją przyszłą żonę — młodą
artystkę pochodzenia
irlandzko-amerykańskiego.
— Kiedy spotkałem Ruth, chciałem wracać do Włoch. To Ruth mnie
zatrzymała.
Powiedziałem: „Nie mam już powodu, żeby malować". Ale Ruth zastąpiła mi
matkę. Gdyby
nie ona, nigdy nie wróciłbym do malowania.
Franco wiecznie marzył o powrocie do Pontito; wciąż mówił o „ponownym
połączeniu" i „powrocie do domu", a czasem dawał do zrozumienia, że jego
matka wciąż w
jakiś tajemniczy sposób żyje, czeka na niego w ich domu, czeka na jego
powrót. A jednak —
choć miał wiele okazji powrotu — odrzucał wszystkie. „Jest coś, co stoi
na przeszkodzie
jego powrotowi do Pontito — powiedział mi Bob Miller. — Jakaś siła, jakiś
strach; nie wiem,
co to jest". Franco był zszokowany, kiedy pod koniec lat
siedemdziesiątych zobaczył foto-
184
grafie Pontito — zatrwożył go widok zarośniętych pól i sadów. 2 trudem
też
przełamywał się, żeby obejrzeć fotografie Susan Schwartzenberg z 1987
roku. Żadne z tych
zdjęć nie przedstawiało ieg° Pontito, Pontito jego młodości, Pontito,
które widział w swoich
halucynacjach, o którym marzył i które malował od ponad dwudziestu lat.
Było to ironiczne i paradoksalne: Franco nieustannie myślał o Pontito,
widział je w
swoich marzeniach, malował je — wciąż o nim śnił — a jednocześnie nie
chciał tam wracać.
Lecz właśnie tego typu paradoks leży w sercu nostalgii — gdyż jest ona
marzeniem, które
nigdy się nie ziszcza, marzeniem, które istnieje dzięki niespełnieniu.
Fantazje te to jednak nie
tylko chwilowe kaprysy czy jałowe śnienie na jawie — one domagają się
spełnienia, ale nie
wprost — spełnienia poprzez sztukę. Tak przynajmniej uważa francuski
psychoanalityk, D.
Geahchan. W odniesieniu do największego z nostalgików, Prousta,
psychoanalityk David
Werman mówi o „estetycznej krystalizacji nostalgii" — nostalgii
wzniesionej na poziom sztuki
i mitu.
Nie ma wątpliwości, że Franco jest zarazem ofiarą i „zarządcą" wyobraźni,
której moc
trudno nam ogarnąć. On nie może ani nie pamiętać, ani przestać pamiętać.
Reminiscencje o
nieznośnej sile i wyrazistości uderzają w niego w dzień i w nocy, czy
chce tego, czy nie.
„Nikt... tak dotkliwie nie odczuwał żaru i presji rzeczywistości jak
nieszczęsny Ireneo, który
przeżywał je dniem i nocą" — napisał Borges w swoim szkicu zatytułowanym
Funes the
Memorious. Właśnie takiej nieznośnie żywej rzeczywistości doświadczał
Franco.
Można się urodzić z darem wspaniałej pamięci, ale nie można się urodzić
ze
skłonnością do pamiętania; skłonność ta objawia się tylko w związku z
naszymi życiowymi
zmianami lub rozstaniami — rozstaniami z osobami, miejscami, z
wydarzeniami i sytuacjami,
szczególnie jeśli były dla nas bardzo ważne, jeśli głęboko je kochaliśmy
lub ich
nienawidziliśmy. Dlatego pamięć, a także mit i sztuka służą nam do
łączenia, scalania „wyrw"
w naszym życiu, naszych wielkich zerwań. Uczucie braku ciągłości i
nostalgia są najgłębsze,
185
gdy wiążą się z opuszczeniem lub utratą w wieku młodzieńczym miejsca
naszego
dzieciństwa, gdy stajemy się ekspatriantami lub wygnańcami, jeśli miejsce
lub życie z czasów
naszego dorastania ulega całkowitej odmianie lub zniszczeniu. Tak czy
owak wszyscy
jesteśmy wygnańcami z przeszłości. Jednak w przypadku Franca twierdzenie
to jest
szczególnie prawdziwe, gdyż postrzega on siebie jako jedynego dziedzica i
odtwórcę świata
na zawsze minionego.
Niezależnie od jego osobistych zdolności i patologii — pamięci, daru
malowania,
(prawdopodobych) ataków epilepsji, nostalgii — kieruje nim także silne i
głębokie uczucie
oraz motywacja ważniejsze od jego indywidualnych potrzeb. Jest to
kulturowa potrzeba
pamiętania przeszłości, zachowania jej znaczenia lub nadania jej nowego
sensu w świecie,
któryją zapomniał. Mówiąc krótko, sztuka Franka jest sztuką tułacza.
Motywem twórczości i
mitów często jest owo poczucie wygnania, wyobcowania 4. Wygnanie (z raju,
z Syjonu) jest
głównem mitem Biblii i pojawia się bodajże w każdej religii. Wygnanie — i
chyba także
nostalgia, choć znacznie przeobrażona — stanowią najważniejszą siłę
napędową życia i
twórczości Joyce'a. Opuścił on Dublin jak młodzieniec i nigdy już do
niego nie powrócił, ale
wspomnienie rodzinnego miasta pojawia się w każdym jego utworze: stanowi
literalne tło akcji
jego wczesnych utworów, takich jak: Stephen Hero, Dublińczycy i Exiles
[Wygnańcy],
pojawia się także w formie silnie zmitologizowanego i zuniwersalizowanego
tła w późniejszych
dziełach: w Ulissesie i Finnegans Wake. Dublin był wciąż żywy w pamięci
Joyce'a, którą
nieprzerwanie wzmacniały i uzupełniały skrupulatne poszukiwania; jednak
najbardziej inspiro-
wał go Dublin jego dzieciństwa — dalsze losy miasta niewiele go
obchodziły. Podobnie jest
w przypadku Franca: Pontito stanowi tło wszystkich jego myśli, poczynając
od najbardziej
osobistych, codziennie powtarzających się wspomnień, do alegorycznych
wizji miasteczka, w
których jawi się ono jako centrum kosmicznej walki pomiędzy wiecznymi
siłami dobra i zła.
4 Poczucie wygnania — z tropikalnego raju, w którym spędził wczesne
dzieciństwo
— ciążyło na Gauguinie przez całe dorosłe życie, aż do momentu, kiedy
wyjechał na Tahiti i
tam próbował odnaleźć swój dziecięcy eden.
186
W marcu 1989 roku pojechałem do Pontito, aby zobaczyć wioskę i spotkać
się z
krewnymi Franca. Ujrzawszy ją, od razu zauważyłem ogromne podobieństwo do
znanych mi
obrazów, ale także znaczne różnice. Wspomnienia Franca charakteryzują się
nieledwie
fotograficzną wiernością, niezwykłą umiejętnością odtwarzania wszystkich
szczegółów
Pontito, które widział on ostatnio trzydzieści lat temu. Niejednocześnie
uderzyły mnie
rozbieżności: Pontito jest znacznie mniejsze, niż można by to
wywnioskować z jego obrazów
— ulice są węższe, domy nieregularne, wieża kościelna niższa i bardziej
przysadzista.
Odmienności te wynikają m.in. z faktu, że Franco maluje to, co widział
okiem dziecka, a
dziecku wszystko wydaje się wyższe i przestronniejsze. Ta dosłowność
dziecięcego widzenia
naprowadziła mnie na myśl, że Franco — za sprawą jakiegoś spłatanego
przez mózg figla —
mógł lub nawet musiał ponownie doświadczać Pontito dokładnie w ten sam
sposób, w jaki
doświadczał go, będąc dzieckiem; zastanawiałem się, czy docierał on —
mimowolnie— do
swoich dziecięcych wspomnień.
Tego typu docieranie do przeszłości — przeszłości zachowanej w nie
zmienionej
formie w archiwach mózgu — zostało opisane Wilderowi Penfieldowi przez
kilku jego
pacjentów cierpiących na— jak sądził — padaczkę skroniową. Można było
przywołać te
wspomnienia podczas operacji, stymulując elektrodą zaatakowane chorobą
części płatów
skroniowych. Pacjenci mieli całkowitą świadomość, że przebywają na sali
operacyjnej i że
rozmawiają z chirurgiem, ale jednocześnie czuli, że przeniesieni zostali
w przeszłość. Ta
przeszłość dla każdego była zawsze ta sama — w ich umyśle pojawiał się
zawsze ten sam
moment, ta sama sytuacja. Doświadczenia te znacznie się od siebie
różniły: jeden pacjent
doświadczał na nowo „słuchania muzyki", inny „patrzył na drzwi sali
tanecznej", jeszcze inny
„leżał po urodzeniu w sali noworodków" lub „patrzył na wchodzących do
sali obsypanych
śniegiem ludzi". Za każdym razem, kiedy danego pacjenta poddawano owej
stymulacji,
wspomnienia te były takie same, tak więc Penfield nazwał je „napadami
empirycznymi" .5
5 Okazało się, że w tego typu napadach występują nie tylko powtarzające
się
elementy, ale także elementy fantastyczne. (Jedna z pacjentek, opisana
przez Gowersa na
początku naszego stulecia, zawsze przed napadem konwulsji lub utratą
świadomość widziała
„zrujnowany Londyn, w którym nie było nikogo oprócz niej"). Israel
Rosenfield w książce
The Invention of Memory [Wynalazek pamięci] dyskutuje z przedstawionymi
przez Penfielda
odkryciami i interpretuje je całkowicie odmiennie.
187
Jego zdaniem pamięć tworzy ciągły i całkowity zapis doświadczeń
życiowych, a
podczas napadów padaczki przywołany zostaje pewien jej segment, który
następnie zostaje
odtwarzany w sposób natrętny i mimowolny. Penfield uważa, że ożywione w
ten sposób
wspomnienia nie mają jakiegoś' szczególnego znaczenia; są one po prostu
uczynnionymi na
chybił trafił segmentami pamięci, które nie mają związku z żadnymi
ważnymi wydarzeniami.
Niemniej zdarza się, że znaczenie pewnych segmentów jest większe —
niektóre z nich są
szczególnie podatne na uczynnienie, ponieważ są ważne i silnie
reprezentowane w mózgu.
Czy to właśnie działo się z Frankiem? Czy był on zmuszony widzieć
„zamrożone" segmenty
własnej przeszłości, „fotografie" przywołane z archiwum mózgu?
Psychoanalityków i wielkich autobiografów także nawiedza myśl, że w mózgu
zachowują się wspomnienia z przeszłości — choć w mniej dosłownej, mniej
mechanicznej
formie. I tak Freud najchętniej wyobrażał sobie umysł jako archeologiczną
odkrywkę, wypeł-
nioną, warstwa po warstwie, zakopanymi pokładami przeszłości (ale każda z
tych warstw
może w każdej chwili wznieść się na poziom świadomości). Proust wyobrażał
sobie życie
jako „kolekcję chwil", wspomnień, które „nie wiedzą, co się po nich
wydarzyło" i pozostają
„hermetycznie zamknięte", jak wecka czy konserwy przechowywane w spiżarni
umysłu .
(Proust nie jest jedynym wielkim myślicielem, który zastanawiał się nad
pamięcią —
rozważania na ten temat sięgają przynajmniej Augustyna, obejmując zarówno
mało odkrywcze
dywagacje, jak i określenia tego, czym „jest" pamięć).
6 W W Poszukiwaniu straconego czasu Proust pisze:
Wielką słabością, bez wątpienia, dla osoby jest składać się całkowicie z
kolekcji
chwil; wielką silą także; zależy to od pamięci, a nasza pamięć chwili nie
wie, co się przed nią
wydarzyło; chwila, która została zarejestrowana, trwa nieruchomo, żyje
nieruchomo, a z nią
osoba, której forma jest w niej zarysowana.
188
Postrzeganie pamięci jako zapisu lub magazynu jest tak po-szechne, tak
zgodne z
naszymi wyobrażeniami, że uważamy je za zupełnie oczywiste i na pierwszy
rzut oka nie budzi
ono naszych wątpliwości. A jednak każdy z nas miał odwrotne doświadczenia
— kiedy
„normalne" wspomnienia, wspomnienia utrwalone w naszej pamięci, wymykały
się nam i
zmieniały — przywoływane, za każdym razem były inne. Nie ma choćby dwóch
świadków
jednakowo opisujących to samo wydarzenie, nie ma też opowiadania,
wspomnienia, które
pozostałoby takie samo. Historie są powtarzane i z każdym powtórzeniem
ulegają zmianie.
Przeprowadzone w latach dwudziestych i trzydziestych eksperymenty w
powtarzaniu
opowieści i zapamiętywaniu obrazów utwierdziły Frederica Bartletta, że
nie ma czegoś takiego
jak „pamięć", a istnieje tylko dynamiczny proces „pamiętania". (W swojej
wspaniałej książce
Remembering [Pamiętanie] bardzo się stara unikać rzeczownika „pamięć" i
używać cza-
sownika „pamiętać). Pisze on:
Pamiętanie nie jest ponownym pobudzeniem nieskończenie wielu utrwalonych,
stałych
i fragmentarycznych śladów. Jest to twórcza rekonstrukcja lub
konstrukcja, powstała z relacji
naszej postawy wobec całej aktywnej masy zorganizowanych, minionych
reakcji lub
doświadczeń, do jednego szczegółu, który zazwyczaj przybiera formę
obrazową lub
językową. Tak więc pamiętanie prawie nigdy nie jest ścisłe, nawet w
przypadku najprostszych
pamięciowych reasumpcji, i fakt, że takie powinno być, nie ma żadnego
znaczenia.
Konkluzja Bartletta zyskała teraz silne uzasadnienie w pracy naukowej
Geralda
Edelmana w dziedzinie neurologii. Edelman postrzega mózg jako
wszechobecny aktywny
system, w którym zachodzą ciągłe przesunięcia, w którym wszystko
nieprzerwanie aktualizuje
się i przemieszcza. Zdaniem Edelmana działanie umysłu w niczym nie
przypomina zapisu
fotograficznego, mechanicznego działania: każda percepcja jest kreacją,
każde wspomnienie
rekreacją — pamiętanie związane jest niezmiennie z uogólnieniem,
rekategoryzacją. Pogląd ów
nie dopuszcza możliwości istnienia utrwalonych
189
wspomnień czy „czystego", nie zabarwionego teraźniejszością wspomnienia
na
przyszłość. Zarówno Edelman, jak i Bartlett sądzą, Le umysł jest
konstrukcją dynamiczną,
pamiętanie zaś jest zawsze rekonstrukcją, a nie reprodukcją.
Można się więc zastanawiać, czy istnieją wyjątkowe lub patologiczne formy
pamięci,
do których powyższe odkrycia nie mają zastosowania. Co w takim razie
należy sądzić np. o
niezmiennych i całkowicie replikowalnych wspomnieniach „Mnemonisty"
Łurii, tak
pokrewnych stałej i sztywnej „sztucznej pamięci" przeszłości? Co z wysoce
dokładnymi,
archiwalnymi wspomnieniami, zachowanymi w kulturach mówionych, gdzie całe
historie
plemion, mity i epickie poematy od setek lat są wiernie przekazywane z
pokolenia na
pokolenie? A co z umiejętnościami „głupich uczonych", którzy potrafią
zapamiętać książki,
muzykę, obrazy i powielać je w całkowicie nie zmienionej formie, wiele
lat po ich
przeczytaniu, usłyszeniu czy ujrzeniu? Co począć z dręczącymi
wspomnieniami urazowymi,
które wiernie co do każdego szczegółu — Freudowskie „powtórzenie-przymus"
—
reprodukują się jeszcze lata lub dziesiątki lat po wypadku? Co z
neurotycznymi lub
histerycznymi wspomnieniami czy fantazjami, które także zdają się odporne
na czas? Najwy-
raźniej działają tu olbrzymie siły reprodukcji i o wiele słabsze siły
rekonstrukcji — tak jak w
przypadku wspomnień Franca. Występuje tu pewien element utrwalenia,
skostnienia,
skamienienia, jak gdyby były one odcięte od normalnych procesów
rekategoryzacji i rewizji 7.
7 Pamięć może przybierać różnorodne formy — wszystkie one, a każda w inny
sposób, są pod względem kulturowym bezcenne — i tylko w przypadku, kiedy
przyjmują
postać ekstremalną, można określić je mianem „patologicznych". Niektórzy
ludzie mają
niezwykle perceptualną pamięć; zdają się automatycznie przyjmować i
przypominać sobie np.
cale bogactwo szczegółów związanych z wakacjami — pamiętają ludzi,
których spotkali, ich
ubiór, słowa wypowiedziane podczas rozmowy — tysiące incydentów, które
składają się na
jeden dzień spędzony na plaży. Inni nie pamiętają (i chyba nie chcą
pamiętać) żadnych tego
typu detali, ale mają pamięć konceptualną, w której zatrzymane zostają
potężne ilości myśli i
informacji, w wysoce abstrakcyjnej, logicznie uporządkowanej formie.
Umysł pisarza, malarza prawdopodobnie rozwija pamięć perceptualną, umysł
naukowca, uczonego — pamięć konceptualną (oczywiście można dysponować oby
dwoma
rodzajami pamięci lub zmiennymi ich kombinacjami). Czysta pamięć
perceptualną, o
niewielkiej lub w ogóle nie istniejącej zdolności czy predyspozycji
konceptualnej, jest
charakterystyczna dla niektórych uczonych autystycznych.
190
Powinniśmy chyba brać pod uwagę obie te koncepcje pamięci — dynamicznej,
nieprzerwanie korygowanej i zmieniającej się, ale także jako występującej
w formie obrazu,
obecnej w pierwotnym kształcie. choć wielokrotnie przepisywanej przez
późniejsze
doświadczenia jak w palimpsestach. W odniesieniu do tego porównania, w
pracach Franca
— niezależnie od tego, jak wyraźny i niezatarty jest oryginał — zawsze
pojawia się pewna
rekonstrukcja, szczególnie w najbardziej osobistych obrazach, takich jak
np. widok z okna
jego sypialni. W tym przypadku w niezwykle osobistą i estetyczną całość
Franco wprowadza
szereg budynków, których nie można jednocześnie z tego miejsca zobaczyć
(ani
sfotografować), ale które z miłością obserwował z różnych punktów.
Skonstruował on
idealny widok, który zawiera prawdę sztuki i przekracza stan rzeczywisty.
Niezależnie od
tego, jak wielką fotograficzną wierność mają jego obrazy, są one zawsze
subiektywne, niosą
w sobie niezwykle osobisty ładunek. Schachtel — wypowiadając się jako
psychoanalityk —
omawia to zjawisko w nawiązaniu do dziecięcych wspomnień:
Pamięć jako funkcja żywej osobowości może być rozumiana tylko jako
zdolność
konstruowania i rekonstruowania minionych doświadczeń i wrażeń w służbie
dzisiejszym
potrzebom, obawom i zainteresowaniom [...] Ponieważ nie istnieje coś
takiego, jak
bezosobowa percepecja i bezosobowe doświadczenie, nie ma także
bezosobowej pamięci.
Kierkegaard posuwa się jeszcze dalej we wstępie do Stages on Life's Way
[Etapy na
drodze życia]:
Pamięć jest jedynie minimalnym warunkiem. Dzięki pamięci doświadczenie ma
okazję
przeistoczyć się we wspomnienie [...] Ponieważ wspomnienie jest
idealnością [...] wymaga
ono wysiłku i odpowiedzialności, których nie wymaga neutralny akt pamięci
[...] Dlatego
sztuką jest wspominać.
191
Obrazy Pontito są bardzo szczegółowe, a jednocześnie pogodne i
idylliczne. Są
pozbawione wszelkiej dynamiki, ale poczucie spokoju malarz uzyskuje,
usuwając wszelkie
siady życia ludzkiego: budynki i ulice są puste. Jego obrazy tchną
nastrojem opuszczenia,
porzucenia. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest w nich coś dziwnego, że
podstawowym
wspomnieniem nie jest tu —jak w przypadku Prousta — wspomnienie
dzieciństwa, ale
wyparta i przekształcona wizja dzieciństwa, w której ludzie — rodzice i
inne osoby, które
musiały być niezmiernie ważne dla dziecka — zostali zastąpieni
miasteczkiem jako miejscem
8.
Franco jest tego świadomy i czasem, w przypływie określonego nastroju,
mówi o
rzeczywistym dzieciństwie, którego doświadczał — o jego zawiłościach,
konfliktach,
cierpieniach i bólach. Jednak wszystko to objawia się w jego sztuce,
gdzie tryumfuje boska
prostota. W szczęśliwe dzieciństwo wierzą „nawet ci ludzie, którzy jako
dzieci przeszli przez
okrutne doświadczenia — pisze Schachtel. — Mit szczęśliwego dzieciństwa
zastępuje
zagubione wspomnienia prawdziwych [...] doświadczeń".
Nie możemy zredukować wizji Franca do zwykłej fantazji czy obsesji. W
jego
obrazach Pontito pojawia się nie tylko neurotyczna negacja, ale także
kreatywna
intensyfikacja. Ewa Brann, filozof, lubi nazywać pamięć „magazynem
wyobraźni" i (podobnie
jak Edelman) postrzega wspomnienia jako kreatywne, imaginatywne od samego
początku 9.
8 W jednym ze swoich późniejszych artykułów, zatytułowanym Construction
in
Anulysis [Analiza konstrukcji], Freud twierdzi, że wspomnienia jego
pacjentów ! związane z
niezwykle ważnymi wydarzeniami mogą charakteryzować się dziwną i
koniunkcją nadmiernej
ostrości i szczegółowości w niektórych przypadkach i całkowitym brakiem
innych,
kluczowych elementów (szczególnie tych związanych z łudź- \ mi). Pacjenci
potrafią więc z
„anormalną szczegółowością" opisać pokój lub meble w pokoju, w którym owo
niezwykle
ważne wydarzenie nastąpiło, ale nie potrafią opisać samego wydarzenia.
Zdaniem Freuda jest
to rezultat konfliktu i kompromisu w podświadomości, gdzie ważne
wydarzenia zostają
wprowadzone do świadomości, ale rzutowane są na sąsiadujące obiekty o
mniejszym
znaczeniu. Freud podkreśla, że tego typu wspomnienia często pojawiają się
w snach (a potem
w śnieniu na jawie), gdy tylko dany obiekt dostaje się do umysłu.
9 T.J. Murray przytacza podobną obserwację dokonaną przez malarza Roberta
Pope'a, który podkreśla znaczenie okresu dzielącego pierwotne
doświadczenie od jego
odtworzenia — okres, który w jego przypadku wyniósł okoto 5 lat, a dla
Franca, wynosi
ćwierć wieku, a może więcej:
W owym czasie brzemienności [pisze Pope] zdolności kreacyjne działają
jako filtr,
przez który przechodzą osobiste mętne i chaotyczne dane i zostają w ten
sposób
upublicznione. stają się transparentne i uporządkowane. To jest proces
mitologizacji. Mit i
marzenia są do siebie podobne: różnica polega na tym. że sny mają
prywatne, osobiste
znaczenie, podczas gdy mity znaczenie publiczne.
192
Imaginatywna pamięć nie tylko magazynuje przemijające chwile; ona także
przeobraża,
dystansuje, uwypukla — zmienia kształt uformowanych wrażeń, zamienia
dręczące groźby w
szerokie perspektywy [...] poluźnia twardy uścisk nagłego pragnienia w
zapłodnione dążenie.
Właśnie w tym punkcie osobiste, nostalgiczne uczucia Franca stają się
przeżyciami
kulturowymi, transcendentnymi. Dla niego Pontito jest miejscem wybranym
przez Boga, i
dlatego musi ocaleć. Franco widzi siebie w roli konserwatora: chce
zachować Pontito
dokładnie takim, jakie jest, bez względu na przeciwności i
nieprzychylności losu. Jest to
główna siła napędowa jego działania — ukazuje to cykl jego niezwykle
apokaliptycznych lub
„fantastyczno-naukowych" obrazów, które najprawdopodobniej malował w
okresach stresu
lub rozluźnienia. Przedstawiają one ciało niebieskie (prawdopodobnie
kometę), która uderza
w ziemię, siejąc spustoszenie. Z apokalipsy Pontito wychodzi jednak cało.
Franco ukazuje
stary kościół lub ogród, całe w barwach zielonej i złotej,
rozpromienione, zmienione, oblane
promieniami słońca, cudownie oszczędzone we wszechogarniającym
spustoszeniu. (W innym
alegorycznym obrazie wprowadza antenę satelitarną zawieszoną na ścianie
kościoła: jest ona
zwrócona ku gwiazdom — i w kierunku Boga). Obrazy tej serii noszą tytuły
w rodzaju:
Pontito zachowane na wieczność w nieskończonej przestrzeni.
Franco każdego ranka budzi się i wie, co ma robić. Ma swoje zadanie,
swoją misję:
zatrzymać i konsekrować pamięć o Pontito. Jego wizje są równie silne i
emocjonalnie
głębokie jak dwadzieścia pięć lat temu, gdy pojawiły się po raz pierwszy.
A samo malowanie
193
— przechadzanie się we wspomnieniach ukochanymi ścieżkami i ulicami,
możliwość
artykulacji wewnętrznych przeżyć w tak wprawny sposób, daje mu poczucie
tożsamości i
spełnienia.
Czuję, że nie zasługuję na te obrazy — napisał mi w liście. — Maluję je
dla Pontito
[...] chcę, żeby cały świat dowiedział się, jak jest fantastyczne i
piękne. Może w ten sposób
nie umrze, choć umiera. Może przynajmniej moje obrazy zachowają jego żywe
wspomnienie.
Do początku 1989 roku widziałem się z Frankiem kilka razy, odwiedzałem go
w jego
domu w San Francisco, rozmawiałem tam z jego przyjaciółmi; w Holandii
spotkałem się z
dwiema jego siostrami; przede wszystkim jednak odwiedziłem Pontito, co
bardzo eks-
cytowało i jednocześnie drażniło Franca — o wiele intensywniej niż w
ostatnich dwudziestu
latach myślał on teraz o powrocie do Włoch. Do tej pory jego życie
charakteryzowało się
pewną stabilnością: fizyczną egzystencją w teraźniejszości i jednoczesną
emocjonalną
ucieczką w przeszłość. Ogromnie pomagała mu w tym Ruth, która
— choć sama była artystką — głęboko identyfikowała się z jego sztuką i
robiła
wszystko co w jej mocy, by zapewnić mu konieczną ochronę i opiekę, aby
mógł bez
przeszkód pracować. Ale w 1987 roku Ruth zachorowała i po bolesnej walce
z rakiem
zmarła, na trzy miesiące przed wystawą Franca w Exploratorium. To była
jego pierwsza duża
wystawa, lecz wraz ze śmiercią żony zaczęło nurtować go uczucie, że nie
może dalej żyć tak
jak dotychczas, że musi się wydarzyć coś nowego, że musi podjąć nowe
decyzje. Pisał do
mnie o tym w swoim liście miesiąc później:
Wkrótce chyba się przeprowadzę. Może do San Francisco, a może na dobre
wrócę
do Włoch [...] Od śmierci mojej żony jestem w trudnej sytuacji. Nie wiem,
co powinienem
robić [...] muszę sprzedać dom, poszukać nowej pracy w San Francisco albo
w przyszłości
wrócić do Pontito. A więc będzie to kres pamięci Pontito — ale nie kres
mojego życia!
Rozpocznę nową pamięć.
194
Uderzyło mnie, że Franco porównuje powrót do Pontito z kresem swojej
pamięci,
swojej tożsamości, kresem swych niezwykłych reminiscencji i sztuki. Teraz
zrozumiałem,
dlaczego dotychczas sabotował wszystkie możliwości wyjazdu do Pontito.
Czy baśń, mit,
mogły oprzeć się rzeczywistości?
W marcu 1989 roku rozmawiałem o Francu i jego sztuce na konferencji we
Florencji.
Do Franca zaczęły napływać różne propozycje — udzielenia wywiadu,
przesłania slajdów,
organizacji wystaw i — przede wszystkim — powrotu do Pontito. W Pesci,
najbliższym
Pontito dużym mieście, zorganizowano we wrześniu 1990 roku wystawę jego
malarstwa.
Owo zainteresowanie jego osobą potęgowało w nim długotrwały wewnętrzny
konflikt;
narastało uczucie podniecenia, ambiwalencji i niepokoju. W końcu, tamtego
lata, postanowił
pojechać.
Wyobrażał sobie, że idzie z Pesci, że wspina się krętą górską ścieżką do
Pontito,
niosąc na plecach drewniany krzyż, który miałby postawić w starym
kościele. Będzie sam,
zupełnie sam na tej konsekracyjnej drodze. Zanim wejdzie do miasteczka,
zatrzyma się przy
starym źródle z czystą wodą i włoży głowę pod zimny strumień. Po wypiciu
wody położy się
i umrze. Albo, oczyszczony, odrodzony, znów przekroczy bramy Pontito.
Nikt go nie
rozpozna, będzie tylko siwym przybyszem z daleka, i dopiero stary pies —
pies, którego znał
w dzieciństwie, a który teraz jest tak stary, że nie może się już ruszać
(pies musiałby być w
tym samym wieku co Franco) — rozpozna go, i polizawszy po ręce, zakończy
czas
oczekiwania — zwinie ogon i umrze. Byłem poruszony, słuchając tych
fantazji Franca, były w
nich bowiem elementy z Sofoklesa i Homera, a także z Nowego Testamentu, a
Franco nigdy
nie czytał Sofoklesa czy Homera ani o nich nie słyszał.
W rzeczywistości jego powrót był zupełnie inny.
Zadzwonił do mnie, spanikowany, na dzień przed odlotem. W jego umyśle
kumulowały się i kłóciły często sprzeczne myśli, pragnienia i obawy:
Powinien jechać czy nie
powinien? Ciągle zmieniał zdanie. Ponieważ jego sztuka opierała się na
fantazji i nostalgii, na
195
pamięci nie skażonej współczesną rzeczywistością, obawiał się, że powrót
może oznaczać
utratę jego wizji. Słuchałem go z uwagą, jak psychoanalityk, niczego nie
sugerowałem. ,,S a m
musisz zdecydować" — powiedziałem mu na koniec. Jeszcze tego samego dnia
z
zaczerwienionymi oczami wsiadł do samolotu.
Miał nadzieję, że na początku podróży do Włoch spotka papieża, który
pobłogosławi
jego krzyż, zanim zaniesie go do Pontito. Jednak papież w tym czasie był
w Afryce. Franco
nie mógł też dojść do Pontito pieszo, przez Via Dolorosa, gdyż —jak mu
powiedziano —
mer Pesci i inni oficjałowie oczekiwali na niego w Pontito, i został tam
zabrany samochodem.
Po ceremonii powitania udał się samotnie do domu swojego dzieciństwa.
Pierwsze
jego wrażenie:
— O mój Boże, był tak mały, że musiałem kucnąć, żeby spojrzeć przez okno.
Widzę,
że zaszły tu pewne zmiany, ale dla mnie nic się nie zmieniło.
Kiedy przechadzał się po mieścinie, wydawała mu się niesamowicie
spokojna,
opuszczona, „jakby nikogo tu nie było, jakby miasteczko było tylko moje".
Delektował się
przez chwilę tym wrażeniem, ale po chwili poczuł silny niepokój:
— Brakowało mi kurczaków, podkutych osłów. Czułem się jak we śnie. Nikogo
nie
było. Kiedyś wszystkie te miejsca pełne były gwaru — hałasujących dzieci,
kobiet, stukotu
oślich kopyt. Teraz wszystko zniknęło.
Nikt go nie witał, nikt nie rozpoznawał, nikogo nie spotkał podczas
swojego
pierwszego spaceru. W oknach domów nie było firanek, nigdzie nie suszyło
się rozwieszone
pranie, z pustych, zamkniętych domów nie dobiegał żaden dźwięk. Natknął
się tylko na kilka
zdziczałych kotów, skradających się w alejkach. Narastało w nim poczucie,
że Pontito
naprawdę jest martwe. Siebie zaś postrzegał jako tułacza powracającego do
miasta duchów.
Minąwszy domy, udał się na tereny, gdzie kiedyś znajdowały się bujne pola
i sady.
Teraz ziemia była tu spękana i sucha, wszystko było zaniedbane,
porośnięte chwastami i
zielskiem. Wydawało mu się, że nie tylko Pontito, ale cała cywilizacja
znajdują się w ruinie.
196
przypomniał sobie swoje apokaliptyczne wizje: „Pewnego dnia Pontito
będzie
zanieczyszczone, zarośnięte. Dojdzie do wojny nuklearnej. Wtedy wyjmę
Pontito i umieszczę
je w Przestrzeni, żeby mogło przetrwać na Wieczność".
Ale po chwili, kiedy wzeszło słońce, niezwykłe piękno tego miejsca
zaparło mu dech
w piersi: „Nie mogę uwierzyć, że jest tu tak pięknie". Widział
wyłaniające się na wzgórzu
Pontito, jego Pontito, całe zielono-złote, szczyt wieży kościelnej
błyszczący w porannym
słońcu — to był jego kościół, zupełnie nie zmieniony. „Wszedłem do wieży.
Dotykałem jej
kamieni. Dla mnie ma ona tysiąc lat. Są w niej wszystkie kolory — kolor
miedzi, zieleń".
Dotykając kamieni, głaszcząc i pieszcząc je dłonią, Franco znów poczuł,
że Pontito jest
prawdziwe. Kamienie zawsze odgrywały ważną rolę w jego malarstwie; Franco
oddawał ich
wygląd z niezwykłą dokładnością— każdy odcień, każdy kolor, każdą
wypukłość i pęknięcie,
które z uczuciem uwydatniał i nakreślał. Kamienie z jego obrazów są
niezwykle namacalne i
kinestetyczne. Teraz, kiedy ich dotykał, ogarnęło go poczucie „powrotu do
domu", i po raz
pierwszy doznał radości z tej wizyty. Przynajmniej kamienie się nie
zmieniły. Nie zmienił się
też kościół, budynki, ulice. Ciągle wyglądały tak jak kiedyś. I właśnie w
tym momencie
mieszkańcy wioski, z których wielu było jego krewnymi, zaczęli wychodzić
z domów, witać
go radośnie, bombardować go setkami pytań. Wszyscy byli z niego dumni:
„Widzieliśmy
twoje obrazy, słyszeliśmy o tobie — wracasz już do nas?" I poczuł się jak
marnotrawny syn.
To był — jak mi później powiedział — najważniejszy moment jego wizyty:
— Będąc małym dzieckiem, myślałem sobie, że pewnego dnia dorosnę. Zrobię
coś,
będę kimś dla mojej m ad r e. Po śmierci ojca nie miałem butów, wszystkie
były zniszczone.
Wstydziłem się. Pogardzano nami, ale myślałem sobie: „jeszcze wam pokażę,
że jestem
kimś".
I oto te dziecięce marzenia spełniały się teraz: Franco dokonał czegoś,
był kimś;
kochano go i podziwiano nie tylko w Ameryce i we Włoszech, ale i tu — w
Pontito. Ogarnęła
go czułość dla tych ludzi— „jego ludzi". Oni nie pamiętali przeszłości,
tak jak on ją pamiętał
197
- ich wspomnienia nie miały mocy jego wspomnień i wciąż się
aktualizowały, zamazując
przeszłość. Był więc ich archiwum, ich pamięcią: „Dałem tym ludziom z
powrotem ich
pamięć". A potem powiedział do mera miasteczka:
— Zamierzam wybudować galerię, małe muzeum, coś, co sprawi, że ludzie
zaczną
wracać do tego miejsca.
Pozornie powrót do Pontito nie był dla Franca tak silnym przeżyciem, jak
tego
oczekiwał — nie doznał żadnych mistycznych objawień, żadnych
ekstatycznych uczuć — nie
padł martwy po wypiciu zatrutej źródlanej wody ani nie doznał ataku
serca, czego w zasadzie
oczekiwał. Dopiero kiedy wyjechał, doznał wstrząsu.
Po powrocie do San Francisco przeżywał kryzys. Najpierw owładnął nim
wewnętrzny
chaos: widział dwa obrazy Pontito — dwa „filmy", jak je nazywał — które
jednocześnie
pojawiały się w jego głowie, przy czym nowe obrazy zdawały się wypierać
te wcześniejsze.
Nie potrafił w żaden sposób zapanować nad tym perceptualnym konfliktem —
kiedy chciał
namalować Pontito, nie wiedział, jak to zrobić:
— Oba te obrazy, widziane jednocześnie, całkowicie zbijały mnie z tropu —
powiedział mi później. — Sądziłem, że będę malował Pontito takim, jakie
było, ale „widzę" je
takim, jakie jest. Myślałem, że oszaleję. Co mogłem zrobić? Może już
nigdy nie mógłbym
namalować Pontito; to przerażające. Mój Boże — zaczynać teraz wszystko od
nowa?... Przez
dziesięć dni nie mogłem się tego pozbyć.
Po dziesięciu dniach halucynacyjne, barwne obrazy nowego Pontito
zniknęły,
przestały współzawodniczyć ze starym Pontito; dziesięć dni trwało
rozwiązywanie
czuciowego konfliktu. Franco był emocjonalnie wycieńczony, bał się w
ogóle myśleć o
nowych obrazach Pontito. „Chciałbym, żeby już nigdy nie wracały.
Najlepiej pracuje mi się z
moimi fantazjami. Teraz nie mogę pracować". Wrócił do malowania dopiero
po miesiącu.
Jego nowe, niewielkie rysunki i obrazy były niezwykle delikatne i
intymne: przedstawiały
zakątki, gdzie mógł przycupnąć mały chłopiec, gdzie on sam siadywał i
marzył jako dziecko.
Te scenki, choć nie było na nich postaci ludzkich,
198
przesączone były jednak ludzką obecnością. Były zupełnie inne od
wyidealizowanych
i bezludnych scen, które zwykł był malować.
Wspominając później swoją wizytę w Pontito, Franco uznał ją za
interesującą, ale zbyt
powierzchowną, gdyż podczas trzytygodniowego pobytu w ogóle nie miał
czasu dla siebie
— każdy dzień wypełniony był spotkaniami i wywiadami. Nie miał czasu
nawet na
szkicowanie i myślenie. Poczuł potrzebę ponownego wyjazdu do Pontito, by
móc głębiej
odczuć owo doświadczenie, mieć czas na samotne przemyślenia i
kontemplację.
W marcu 1991 roku zorganizowano we Włoszech drugą wystawę pranca — tym
razem
w Palazzo Medici-Riccardi we Florencji. Wybrałem się do Włoch razem z
Frankiem. Był
speszony widokiem swoich obrazów wiszących we wspaniałych pałacowych
salach. —
„Czuję się jak intruz — powiedział. — One tu nie pasują". Uważał, że i
on, i jego obrazy są
zakorzenione w górskim krajobrazie Toskanii; czuł się nieswojo w
kosmopolitycznym
splendorze Florencji.
Następnego ranka jedziemy z Frankiem do Pontito; po raz pierwszy będziemy
razem
w jego rodzinnym miasteczku. Mijamy Duomo i Baptysterium w centrum
Florencji; mijamy
stary szpital dziecięcy Innocenti, przejeżdżamy przez wspaniale zachowane
stare miasto,
schludne i wyludnione o tej porze — w niedzielę przed świtem. Franco
siedzi koło mnie,
pochłonięty swoimi myślami.
Mijamy drogę na Pistoię i kierujemy się na Montecatini. Po obu stronach
drogi ciągną
się wzgórza usiane tu i ówdzie starymi osadami. „Każdy artysta nosi w
głębi umysłu pewien
wzór, typ architektury — napisał G.K. Chesterton. — Jest to krajobraz
jego marzeń, świat,
który chciałby stworzyć lub przez który chciałby wędrować; dziwaczna
fauna i flora jego
własnej sekretnej planety". Dla Audena krajobrazem tym były skały
wapienne i kopalnie
grafitu, dla Franca stary, niezmienny krajobraz Toskanii.
Na widok znaku ostrzegającego kierowców przed śniegiem pytam Franca, czy
w
Pontito pada śnieg, czy kiedykolwiek namalował je owiane śniegiem.
Odpowiada, że tak, że
jest tam śnieg, i on kiedyś
199
zaczął malować ośnieżone Pontito, ale prawie wszystkie jego obraz
przedstawiają Pontito in
primavera, wiosną.
W Pesci, położonej u podnóża gór tuż pod Pontito, Franco rozpoznaje ludzi
i
miejsca: sklep, w którym czterdzieści lat temu kupował farby; piwniczny
bar. Niewiele się
zmieniło, czas bardzo leniwie posuwa się tu do przodu. Franco rozpoznaje
starego listonosza
— znajomego z lat czterdziestych: padają sobie w ramiona na środku ulicy.
Wszyscy cieszą
się z przybycia Franca; uśmiechają się na widok marnotrawnego syna, który
raz jeszcze
powrócił do domu Idziemy do ratusza miejskiego, gdzie podczas pierwszej
wizyty witano
Franca z honorami. Prorok jest teraz witany na swojej ziemi Ta miejscowa
sława sprawia mu
przyjemność; czuje, że jest u siebie, zupełnie inaczej niż we Florencji.
Droga z Pesci do Pontito jest wąska i stroma. Pniemy się powoli w górę na
drugim
biegu, wcześniej — tuż za Pietrabuona — o mały włos nie wjeżdżając do
rowu. Pietrabuona
to położone na wzgórzu stare miasteczko, którego nazwa pochodzi od
szlachetnego kamie-
nia. Mijamy jego tarasowate wzgórza porośnięte sękatymi drzewkami
oliwnymi, po których
pną się winorośle; są to starożytne, etruskie tarasy. Przejeżdżamy przez
wiele malutkich
wiosek — Castelvec-chio, Stiappa, San Quirico. Wreszcie, za kolejnym
zakrętem po raz
pierwszy wyłania się Pontito.
— Mój Boże, spójrz na to! — wykrzykuje Franco półgłosem. — Jezu Chryste,
widzę
mój dom. Nie, nie widzę... Te chwasty nie są dobre, wszystko zarosły...
Kiedyś były tu
wiśnie, grusze, inne drzewa owocowe. Kasztany, zboże, pszenica,
soczewica.
Opowiada mi teraz, jak jako chudy, długonogi chłopak biegał od jednej
wioski do
drugiej. Dojeżdżamy do Pontito i w oczach Franca pojawiają się łzy.
Przygląda się
wszystkiemu i mruczy coś do siebie.
— To jest most, w tym strumieniu robiliśmy pranie. Tą ścieżką z koszami
na głowach
chodziły kobiety robić pranie.
Zatrzymujemy się i Franco wyskakuje z samochodu. Dokładnie przygląda się
wszystkiemu dookoła, przypomina sobie coraz więcej szczegółów. Jego
czysto
topograficzna pamięć współgra z pamięcią
200
kulturową. Zaczyna opowiadać, jak mieszkańcy wioski przynosili ,nad
strumień
konopie i zostawiali je przymocowane do skał na cały rok w wodzie, a
potem wyjmowali,
suszyli i tkali z nich prześcieradła ręczniki i torby na kasztany: było
to tradycyjne zajęcie
miejscowej ludności, o którym teraz prawie nikt — oprócz niego — nie
pamięta- Oburzony
widokiem chwastów na dróżce, zaczyna je nagle wyrywać całymi garściami. Z
wściekłością
patrzy na jeden z nowych budynków i zaczyna mi dokładnie opisywać, co
było tu wcześniej:
- Tam była wielka skała, a tędy płynęła woda. — Nie mam wątpliwości, że
każdy
kamień, każdy centymetr tej ziemi jest wyryty w jego pamięci.
— Come sta? — Wspinając się w górę stromej, pokrytej kocimi łbami ulicy,
Franco
pozdrawia tęgiego, ubranego w zielony płaszcz mężczyznę w średnim wieku.
(„Jego ojciec
dawał nam cukierki"). Franco ma pamięć barda, ale wszystko jest
przemieszane: to co błahe,
z tym co wzniosłe, to co osobiste, z tym co mityczne. Zatrzymuje się
przed domem, w
którym urodziła się jego matka.
— Sabatoni!
— Franco! — Z domu wychodzi stary mężczyzna. („To mój wuj"). — Byłeś w
Ameryce. Co cię tu sprowadza? Słyszałem, że miałeś wystawę we Florencji.
— Staruszek
wspomina wyschnięte drzewa kasztanowe. Mylą mu się szczegóły i Franco go
poprawia.
Mężczyzna wskazuje ręką na cztery sąsiednie domy tętniące kiedyś życiem,
które teraz stoją
puste. — Kiedy umrę, i tu będzie pusto.
Odwiedzamy siostrę Franca, Caterinę, która wraz z mężem wróciła do
Pontito.
Franca trapi fakt, że wygląda starzej, niż ją zapamiętał. Caterina
częstuje nas wspaniałym
toskańskim śniadaniem — ser, chleb, oliwki, wino, pomidory z jej ogrodu.
Potem Franco
zabiera mnie do pięknie położonego na szczycie wzgórza i górującego nad
wioską kościoła.
Na cmentarzu pokazuje mi groby matki, ojca, krewnych.
— Na cmentarzu jest więcej ludzi niż w miasteczku — mówi z czułością.
201
Franco chce pozostać w Pontito jeszcze trzy tygodnie, zrobić kilka
szkiców. Mówi do mnie:
— „Zamierzam znów się tu zakorzenić". Ale ostatnia scena, jaką widzę,
wyjeżdżając, to
Franco, stojący samotnie na cmentarzu, patrzący w dal na wyludnione
miasteczko
Owe trzy tygodnie spędzone w Pontito zmieniły Franca; od czasu powrotu
jest
niesłychanie aktywny. Jego zamieniony w pracownię garaż tętni życiem.
Wszędzie leżą
obrazy, stare i nowe — nowe robi na podstawie najnowszych szkiców
wykonanych podczas
ostatniego, marcowego pobytu w Pontito, stare, które rozpoczął w 1987
roku, a których po
śmierci Ruth nie skończył, kończy teraz, w przypływie nowej fali energii.
Widząc go znów przy pracy, obserwując przypływ twórczej energii,
zastanawiam się
nad jego osobliwym światem, nad znaczeniem, jakie ma dla niego Pontito.
Jego „nowe"
obrazy tak naprawdę nie są nowe — może pojawia się tu kilka nowych
elementów (płot,
brama, nowe drzewo), ale ich wymowa pozostaje w zasadzie taka sama.
Koncepcja i nastrój
są nie zmienione. Podczas mojej poprzedniej wizyty u Franca zauważyłem
zawieszoną na
krokwi garażu parę trampek, na których starannie wykaligrafował po
włosku: „W tych butach,
po raz pierwszy od 34 lat, postawiłem nogę na ziemi obiecanej". Będąc u
niego ostatnim
razem, kiedy zauważyłem te trampki na jego nogach, zrozumiałem, że ziemia
obiecana straciła
trochę na swoim uroku i tajemnicy.
— Czasami żałuję, że tam wróciłem — powiedział, widząc, że patrzę na jego
buty. —
Fantazja, pamięć, to jest najpiękniejsze. — A potem westchnął: — Sztuka
jest jak marzenie.
Prawdziwa rzeczywistość Pontito wpłynęła na Franca destrukcyjnie, choć
ostatecznie
udało mu się wyjść z kryzysu spowodowanego podróżą do Włoch. Stało się
jasne, że
teraźniejsze Pontito stanowi zagrożenie dla jego wizji — uświadomił
sobie, że nie powinien go
już odwiedzać. Otrzymał wiele zaproszeń, ale nie pojechał do Pontito
nawet na otwarcie
swojej własnej wystawy. Inni artyści tłumnie przyjeżdżają teraz do
miasteczka, ale dla nich jest
to kolejna malownicza, wysokogórska wioska toskańska. Franco zaś
202
uciekł do swojego garażu, wrócił do projektu, który pochłaniał go od
dwudziestu
pięciu lat, projektu, który nie ma końca. Maluje teraz jak szalony: ledwo
skończy jeden obraz,
już zaczyna następny. Eksperymentuje także z innymi formami wyrazu:
tworzy kartonowe
modele Pontito, a także taśmy wideo przedstawiające jego obrazy (którym
towarzyszy
muzyka), symulujące spacer przez miasteczko. Jest zafascynowany ideą
stworzenia
komputerowej symulacji Pontito oraz myślą, że w sztucznej przestrzeni
wirtualnej można by je
nie tylko widzieć, ale także dotykać.
Już kiedy spotkałem go po raz pierwszy, nazywano go „artystą pamięci", w
czym
było pewne podobieństwo do Prousta, zwanego „poetą pamięci". Początkowo
wydawało mi
się, że rzeczywiście istnieje między nimi podobieństwo — obaj wycofali
się ze świata, by
odzyskać utraconą krainę dzieciństwa. Ale teraz widać, z roku na rok
coraz wyraźniej, jak
bardzo projekt Franca różni się od twórczości Prousta. Tego ostatniego
prześladowała
utracona, zapomniana przeszłość, i poszukiwał prowadzących do niej drzwi.
Kiedy mu się to
udało — częściowo dzięki łaskawości „nieumyślnych wspomnień", częściowo
zaś dzięki
olbrzymiemu wysiłkowi intelektualnemu — jego praca mogła osiągnąć
spełnienie i konkluzję
(spełnienie zarówno psychologiczne, jak i artystyczne).
W wypadku Franca jest to niemożliwe — zamiast uzyskać wgląd we wnętrze, w
„znaczenie" Pontito, bez końca wylicza on jego zewnętrzne aspekty —
budynki, ulice,
kamienie, topografię —jakby to wszystko mogło zrekompensować brak ludzi,
pustkę. Nie-
zależnie od tego, czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie, Franco nie ma
wyboru. Nie ma on
ani czasu, ani chęci, ani siły, by wejrzeć głębiej. Być może sam
podejrzewa, że byłoby to
zgubne dla jego sztuki.
Franco czuje, że ma przed sobą jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat pracy
— tysiące
obrazów, które wykonał od 1970 roku, ukazuje jedynie część
rzeczywistości, którą chce
uwiecznić. A musi namalować każdy szczegół, i to z każdego punktu
widzenia — od najwię-
kszej perspektywy, kiedy wioska pojawia się za zakrętem drogi prowadzącej
z Pistoi, do
najdrobniejszych szczegółów omszałych
203
kamieni kościoła. Marzy mu się górujący nad miastem budynek muzeum, w
którym
przechowywane będzie ogromne archiwum Pontito, jego Pontito — tysiące
obrazów, które
już namalował, i tysiące, które jeszcze namaluje. Będzie to punkt
kulminacyjny jego pracy i
życia — spełnienie obietnicy, którą złożył matce: „Stworzę je dla ciebie
od nowa".
CUDA
W „Observerze" wydrukowanym w Fayetteville z 19 maja 1862 roku
opublikowano
niezwykły list korespondenta Longa Grabsa z Camp Mangum:
Tom, niewidomy Murzyn, grał na pianinie przed tłumnie zebraną widownią.
Jest on
fenomenem [...] Pozornie wygląda jak zwykły, trzynastoletni chłopiec,
jest jednak całkowicie
ślepy i niedorozwinięty umysłowo. Posiada natomiast zdolności w
dziedzinie muzyki, języka,
imitacji i chyba też pamięci. Nikt nigdy nie uczył go muzyki. Na pianinie
zaczął grać,
przysłuchując się grze innych, podobnie zresztą przyswaja sobie melodie i
piosenki. Potrafi
zagrać każdą melodię przy pierwszej próbie, i to tak sprawnie jak
zawodowy muzyk [...]
Jednym z jego najznakomitszych popisów było zagranie trzech utworów
jednocześnie. Jedną
ręką grał Hornpipe Fishera, drugą Yankee-Doodle, a do tego śpiewał Dixie.
Grał także na
pianinie odwrócony do niego plecami oraz ze skrzyżowanymi rękoma.
Wykonuje wiele
utworów własnych — jeden z nich, Bitwa o Manassas, jest obrazowy i
podniosły, to
wspaniała kompozycja zdanego na samego siebie, ślepego muzycznego
geniusza [...] Ten
biedny niewidomy chłopiec został niezwykle skąpo obdarzony ludzką naturą;
jest jak
nieświadomy pośrednik, który odgrywa to, co zostało mu przekazane, a jego
umysł jest jak
naczynie, gdzie
20
Natura przechowuje swoje skarby i wyjmuje je stamtąd, gdy ma na to
ochotę.
O Ślepym Tomie dowiadujemy się więcej od Edouarda Seguina, francuskiego
lekarza,
którego książka z 1866 roku zatytułowana Idiocy and Its Treatment by the
Psychological
Method [Niedorozwój umysłowy i jego leczenie metodą psychologiczną]
dostarcza wielu
dogłębnych analiz zachowań ludzi, których później nazwano „sawantycznymi
idiotami". O
Tomie pisze również intelektualny potomek Seguina, Darold Treffert, w
książce zatytułowanej
Extraordinary People: Understanding „Idiot Savants" [Niezwykli ludzie:
Rozumienie „sawantycznych idiotów"], która ukazała się w 1989 roku.
Czytamy tam,
że Tom urodził się prawie ślepy jako czternaste dziecko niewolnika, które
sprzedano
pułkownikowi Bethune'owi;
był od dzieciństwa, jak pisze Treffert, ,,zafascynowany wszelkimi
dźwiękami —
odgłosem deszczu bębniącego o dach, dźwiękiem ucieranego w łuszczarce
zboża, a przede
wszystkim muzyką — z napięciem wsłuchiwał się w sonaty i menuety, które
ćwiczyły na
pianinie córki pułkownika".
Do piątego lub szóstego roku życia — podaje z kolei Seguin — nie mówił, z
trudem
chodził i nie wykazywał żadnych innych oznak inteligencji poza owym
niezmiennym
pragnieniem muzyki. Już w wieku czterech lat, podniesiony z kąta. w
którym leżał, i
posadzony przy pianinie, grał piękne melodie; ledwie jego małe palce
dotknęły klawiszy,
wygrywały choćby raz posłyszaną kombinację dźwięków, którą dzięki swojemu
niezwykłemu słuchowi zapamiętał. — W wieku sześciu lat Tom zaczął
improwizować:
„ślepy geniusz" szybko zyskiwał sobie sławę i kiedy miał siedem lat, dał
swój pierwszy
koncert. Do ukończenia ósmego roku życia zarobił sto tysięcy dolarów. Gdy
miał
jedenaście lat, grał dla prezydenta Buchanana w Białym Domu. Grupa
muzyków, którzy
podejrzewali go o oszustwo, postanowiła następnego dnia sprawdzić jego
pamięć, grając
mu całkowicie nowe kompozycje, z których jedna zapisana była na
trzynastu, a druga
206
na dwudziestu stronach — odegrał je bezbłędnie, nie wykazując przy tym
najmniejszego wysiłku.
Seguin opisuje także gesty, miny i ruchy Toma, które wykonywał, słuchając
muzyki:
Swoje zadowolenie okazuje pogodnym wyrazem twarzy, śmiechem,
przekrzywianiem
głowy, trzepotaniem rękoma, coraz szybszym bujaniem się na boki i
dziwacznymi
uśmiechami. Kiedy tylko usłyszy nową melodię, zaczyna wykonywać śmieszne
figury [jedną
nogę wyciąga przed siebie, a drugą powoli robi piruety] [..J przy tym
obraca się w kółko
[...] i spazmatycznie rusza rękoma.
Toma nazywano zwykle idiotą lub imbecylem, tymczasem tego typu zachowania
i
stereotypie są charakterystyczne dla autyzmu. Jednak autyzm został
zdefiniowany dopiero w
latach czterdziestych naszego wieku, a w latach sześćdziesiątych XIX
wieku nikt nie tylko nie
znał tego terminu, ale nie miał nawet pojęcia o chorobie.
Autyzm, bezspornie, jest stanem, który zawsze istniał i który objawiał
się u jednostek w
każdym czasie i w każdej kulturze. Zawsze zdumiewał, wzbudzał pełne lęku
lub
niedowierzania zainteresowanie zwykłych umysłów (prawdopodobnie kojarzył
się z mi-
tycznymi lub archetypicznymi obrazami — obcego, odmieńca, zaczarowanego
dziecka). Jego
pierwsze opisy medyczne powstały w latach czterdziestych, a stworzyli je
prawie
jednocześnie Leo Kanner w Baltimore i Hans Asperger w Wiedniu. Obaj,
niezależnie od
siebie, nazwali ten stan „autyzmem".
Spostrzeżenia Kannera i Aspergera były w wielu kwestiach uderzająco
podobne (a
czasem wręcz identyczne) — co jest dobrym przykładem historycznej
synchronii. Obaj za
podstawową cechę choroby uznali „osamotnienie" — osamotnienie umysłowe,
stąd też obaj
nazwali ten stan autyzmem. Według Kannera owo osamotnienie polega na
„lekceważeniu,
ignorowaniu wszystkiego, co przychodzi do dziecka z zewnątrz i odcinaniu
się od tego".
Jednak jego zdaniem
207
brak kontaktu dotyczy tylko relacji z ludźmi — osoby autystyczne wykazują
normalne
zainteresowanie przedmiotami. Za charakterystyczne dla autyzmu Kanner
uważał także
„obsesyjne naleganie na jednostajność" w formie powtarzających się,
stereotypicznych ru-
chów i odgłosów, lub po prostu stereotypii jako takich; dostosowanie się
do szczegółowo
określonych rytuałów i czynności rutynowych; w końcu zaangażowanie w
wąską sferę —
niezwykle intensywne skupienie się nadanych fascynacjach i fiksacjach.
Zdaniem Kannera i
Aspergera tego typu fascynacje i adaptacja ściśle określonych rytuałów,
które formowały się
do piątego roku życia, objawiały się tylko w autyzmie. Asperger wskazał
też na kilka innych
charakterystycznych cech, podkreślając, że osoby autystyczne:
nie nawiązują kontaktu wzrokowego [...j zapoznają się z otoczeniem,
rzucając na nie
krótkie, nieobecne spojrzenia [...] [występuje u nich] ubóstwo mimiki i
gestów [...] użycie
języka jest anormalne, nienaturalne [...] dzieci kierują się własnymi
impulsami, lekceważąc
żądania otoczenia.
Szczególne talenty, pojawiające się w bardzo wczesnym wieku i rozwijające
się w
niezwykłym Temple, występują u około dziesięciu procent autystyków (i w
mniejszym
stopniu u osób opóźnionych w rozwoju — choć wielu geniuszy jest
jednocześnie
autystykami i osobami niedorozwiniętymi). Sto lat przed Ślepym Tomem żył
Gottfried Mind,
„skretyniały imbecyl" urodzony w 1768 roku w Bernie, który od wczesnego
dzieciństwa
wykazywał talent do rysowania. A.F. Tredgold w klasycznej pracy Text-
Bookof Mentol
Deficien-cy [Podręcznik niedorozwoju umysłowego] z 1908 roku pisze, że
miał on „tak wielki
dar rysowania kotów, że nazywano go »Rafaelem od kotów«". Warto
wspomnieć, że robił
on także akwarelowe szkice jeleni, królików, niedźwiedzi oraz grupek
dzieci. Szybko zyskał
sławę w Europie, a jeden z jego obrazów nabył Jerzy IV.
W XVIII wieku zainteresowano się zadziwiającymi zdolnościami liczenia,
czego
najznakomitszym chyba przykładem jest prosty robotnik, Jedediah Buxton.
Zapytany, ile
kosztowałoby podkucie konia z użyciem stu czterdziestu gwoździ, jeśli
cena za pierwszy
208
gwóźdź wynosiła ćwierć pensa, a potem podwajała się z każdym kolejnym
gwoździem,
podał (prawie poprawną) liczbę: 725 958 096 074 907 868 531 656 993 638
851 106 funtów,
2 szylingi i 8 pensów. Kiedy następnie poproszono go, by obliczył kwadrat
tej liczby, w
odpowiedzi podał (dwa i pół miesiąca później) 78-cyfrową liczbę. Choć
niektóre obliczenia
zabierały Buxtonowi tygodnie, a nawet miesiące, mógł on pracować,
rozmawiać, prowadzić
normalne życie, a jednocześnie przez cały ten czas liczyć. Liczenie
odbywało się prawie
automatycznie — dopiero końcowy wynik „wrzucany" był do świadomości.
Cudowne dzieci, co oczywiste, nie muszą być autystyczne lub
niedorozwinięte —
także osobom o normalnej inteligencji zdarzają się niezwykłe zdolności
liczenia. George
Parker Bidder, który jako dziecko, a potem młodzieniec, dawał pokazy w
Anglii i Szkocji, był
jednym z ludzi o takim talencie. Potrafił w pamięci obliczyć logarytm
każdej liczby do
siódmego lub ósmego miejsca po przecinku, a także — najprawdopodobniej
intuicyjnie —
znaleźć dzielniki każdej dużej liczby. Bidder zachował tę zdolność do
końca życia (świetnie ją
zużytkował w zawodzie inżyniera) i często próbował odkryć jej mechanizmy.
Nigdy mu się to
jednak nie udało; twierdził, że wyniki pojawiają się w jego umyśle „z
prędkością światła" i że
nie wie, w jaki sposób do nich dochodzi 1. Jego syn, obdarzony równie
wysoką co on
inteligencją, także świetnie liczył, choć jego zdolności nie były już tak
niezwykłe.
Niektórzy sawanci wykazują także nadzwyczajne zdolności wer-
1 Bidder opisał później niektóre techniki i algorytmy, którymi się
posługiwał; ale ich
odkrycie, tak jak i posługiwanie się nimi wydawało się nieświadome. Dziś
wielki matematyk,
obdarzony niezwykłą umiejętnością liczenia, A.C. Aitken, pisze:
Zauważyłem, że umysł czasami wyprzedza wolę; czasem znałem wynik, zanim w
ogóle zdążyłem zabrać się do liczenia; sprawdzałem go i zawsze ze
zdumieniem
stwierdzałem, że jest poprawny. Moim zdaniem (choć mogę tu użyć
nieodpowiednich
terminów) jest to sprawa podświadomości; sądzę, że może ona działać na
kilku poziomach;
wierzę także, że każdemu z tych poziomów przypisana jest określona
szybkość, znacznie
większa od naszego zwykłego czasu reakcji, który sprawia, że procesy
myślenia są raczej
opieszałe. (Cytowane przez Stevena B. Smitha w Calculating Prodigies
[Żywe
kalkulatory]).
209
balne — jest to chyba ostatnia rzecz, jakiej można by się u nich
spodziewać. Są dzieci,
które w wieku dwóch lat potrafią z niezwykłą łatwością czytać książki i
gazety, lecz nie
rozumieją nic z tego, co czytają (ich mistrzostwo w odkodowywaniu znaków
jest całkowicie
fonologiczne i syntaktyczne, i nie ma nic wspólnego z rozumieniem
znaczenia).
Prawie wszyscy geniusze mają cudowną pamięć. Doktor J. Langdon Down,
jeden z
najznamienitszych obserwatorów tego zjawiska, który w 1887 roku
wprowadził określenie
„sawantyczni idioci", zauważył, że „niezwykła pamięć towarzyszyła często
poważnym
zahamowaniom zdolności rozumowania".
Opisuje on, jak jednemu ze swych pacjentów dał książkę Gibbona Zmierzch
cesarstwa
rzymskiego. Pacjent przeczytał całą książkę i po jednym czytaniu w
całości ją zapamiętał. Ale
na jednej ze stron pominął linijkę tekstu — błąd ten od razu zauważył i
poprawił. „Odtąd —
pisze Down — kiedy cytował fragmenty z pamięci, dochodząc do trzeciej
strony,
przeskakiwał jedną linijkę, a potem wracał i poprawiał błąd, a robił to
tak regularnie, jakby to
była część czytanego tekstu". Martin A., sawantyczny idiota, którego
opisałem w „Chodzącej
encyklopedii"*, znał na pamięć dziewięć tomów słownika Grove'a z 1954
roku,
zatytułowanego Dictionary of Musie and Musicians [Słownik muzyki i
muzyków]. Książkę tę
czytał mu ojciec, Martin „odtwarzał" więc tekst jego głosem.
Istnieje ogromne bogactwo różnorodnych zdolności, które przejawiają
sawanci. Często
opisują je lekarze, jak np. Down i Tredgold, konsultanci w instytucjach
dla „umysłowo
niedorozwiniętych". Tredgold opisuje J.H. Pullena, „Geniusza z Przytułku
Earlswood", który
przez ponad pięćdziesiąt lat konstruował niezwykle skomplikowane modele
statków i maszyn,
a ponadto wykonał prawdziwą gilotynę, która o mały włos nie zabiła
jednego z pensjonariuszy
przytułku. Tredgold przedstawia też innego opóźnionego w rozwoju sawanta,
który bez trudu
i bez żadnej instrukcji potrafił rozłożyć
* Patrz: Oliver Sacks, Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem,
op. cit.
(przyp. tłum.).
210
i złożyć tak skomplikowany mechanizm jak zegarek. Ostatnio lekarze
opisali przypadki
niezwykłych zdolności fizycznych: umiejętność wykonywania trudnych figur
akrobatycznych
i wyczynów atletycznych bez większego wysiłku i bez żadnego treningu. (W
latach
sześćdziesiątych widziałem takiego człowieka na oddziale szpitalnym —
nazywano go „Idiotą
Nijinskim")2.
W świetle pierwszych medycznych obserwacji zdolności sawantyczne uważano
za
przerost pojedynczych zdolności umysłowych i nie traktowano ich poważnie.
Wyjątkiem był
tu ekscentryczny psycholog F.W.H. Myers, który w swej wspanialej
napisanej na przełomie
wieków książce Human Personality [Osobowość ludzka] podjął próbę analizy
zjawiska
niezwykle szybkiego liczenia. Choć nie udało mu się wytłumaczyć tej
umiejętności, wierzył,
że zachodzi tu proces „podświadomego" obliczania i jedynie sam wynik
„wrzucany" jest do
świadomości. Metody liczenia sawantów traktował jako — w przeciwieństwie
do formalnych
czy opartych na zbiorze formułek metodach nauczanych w szkole —
idiosynkratyczne i
indywidualne. Myers pierwszy wzmiankował nieświadome lub podświadome
procesy
kognitywne i przewidywał, że zrozumienie sawantycznych idiotów i ich
talentów może
otworzyć drogę nie tylko do ogólnego zrozumienia natury inteligencji i
talentu, ale także do
olbrzymiej sfery, którą nazywamy teraz kognitywną nieświadomością.
W latach czterdziestych, kiedy po raz pierwszy rozpoznano autyzm, stało
się jasne, że
większość sawantycznych idiotów to autyści i że częstość przypadków
sawantyzmu u
autystów — prawie dziesięć procent — jest niemal dwieście razy większa
niż u osób
niedorozwiniętych, i tysiące razy większa niż u ogółu ludzi.
Ponadto stało się oczywiste, że wielu autystycznych sawantów
2 Tredgold opisuje sawantów o niezwykłych talentach czuciowych, węchowych
i
dotykowych:
Doktor J. Langdon Down opowiedział mi o chłopcu z Normansfieid, który
miał tak
delikatne wyczucie dotyku, a jego palce byty tak sprawne, że potrafił
zwykłą kartkę papieru
rozdzielić na dwie identyczne kartki, na tej samej zasadzie, na jakiej my
odrywamy znaczek
od koperty.
211
ma wielorakie talenty — muzyczny, pamięciowy, wizualny, rachunkowy itd.
W roku 1977 psycholog, Lorna Selfe, opublikowała książkę zatytułowaną
Nadto; A
Case ofExtraordinary Drawing Ability in an Autistic Child [Nadia:
Przypadek niezwykłych
zdolności rysunkowych u dziecka autystycznego]. Nadia zaczęła nagle
rysować, kiedy miała
trzy i pół roku — jej rysunki przedstawiały najpierw konie, a potem inne
motywy, które
psychologowie uważali za ,,niemożliwe" do narysowania przez dziecko w jej
wieku. Ich
zdaniem rysunki te były o wiele dojrzalsze od rysunków jej rówieśników:
Nadia miała
poczucie przestrzeni, potrafiła odtworzyć grę światła i cienia, posiadała
też bardzo rozwinięte
poczucie perspektywy, jakie mogło mieć tylko najbardziej utalentowane
dziecko przynajmniej
trzy razy od niej starsze. Wciąż eksperymentowała z ujęciami pod różnym
kątem i z różnej
perspektywy. Podczas gdy normalne dzieci przechodzą przez określone
stadia rozwoju —
od zwykłych gryzmołów, poprzez schematyczne i geometryczne figury, do
kształtów bardziej
abstrakcyjnych — Nadia niejako ominęła te fazy i przeszła od razu do
wysoce
skomplikowanych i szczegółowych przedstawień. Uważano wówczas, że rozwój
zdolności
rysowania u dziecka idzie w parze z rozwojem zdolności konceptualnych i
umiejętności
językowych; ale Nadia najwyraźniej rysowała po prostu to, co widziała,
bez zwykle
towarzyszącej temu potrzeby „rozumienia" czy „interpretacji". Nie tylko
wykazywała
ogromny talent i bezprecedensowy przedwczesny rozwój w tym względzie, ale
jej sposób
rysowania świadczył o zupełnie innym sposobie percepcji i działania
umysłu 3.
3 Choć cudowne zdolności muzyczne objawiają się w bardzo wczesnym wieku —
prawie wszyscy wielcy kompozytorzy są tego przykładem—to, jak mówi
Picasso, „w sztuce
nie ma cudów". (Sam Picasso w wieku 10 lat wykazywał niezwykły talent do
rysowania, ale
nie potrafił — jak Nadia — rysować koni w wieku 3 lat, a katedr w wieku
lat 7). Musi tkwić w
tym pewna fundamentalna neurorozwojowa i kognitywna przyczyna. Choć Yani,
nieautystyczna Chinka, już w wieku 6 lat objawiała duże zdolności do
malowania—jej obrazy
to tysiące malunków bardzo utalentowanego, wrażliwego (i przez cały czas
kształconego w
tym kierunku) dziecka, powstały one jednak w wyniku normalnego, choć
przyspieszonego
rozwoju perceptualnego, do którego bez wątpienia przyczynił się jej
ojciec artysta. Jej obrazy
zupełnie nie przypominają nagle pojawiających się dojrzałych
„niedziecięcych" rysunków
charakterystycznych dla osób obdarzonych sawantycznym talentem
graficznym, takich jak
Stephen Wiltshire. U niektórych nieautystycznych osób może oczywiście
dojść do
połączenia normalnych i sawantycznych talentów (patrz przyp. 9).
212
Przypadek Nadii — szczegółowo opisany i drobiazgowo udokumentowany —
wzbudził wielkie ożywienie wśród neurologów i psychologów i spowodował,
że nagle,
aczkolwiek dość późno, wzrosło w tym gronie zainteresowanie niezwykłymi
uzdolnieniami i
naturą talentu. Od stulecia, a może i dłużej, neurologowie koncentrowali
się na wadach i
załamaniach funkcji neurologicznych, teraz zaś wykonano ruch w innym
kierunku, w kierunku
badania struktury wysoce nieprzeciętnych możliwości i talentów oraz ich
biologicznych
podstaw w mózgu. W tym względzie sawantyczni idioci stwarzali wyjątkowe
możliwości,
posiadali bowiem wiele wrodzonych talentów uwarunkowanych czysto
biologicznie: ich
zdolności w znacznie mniejszym stopniu niż talenty „normalnych ludzi"
uzależnione są od
wpływu czynników środowiskowych i kulturowych.
W czerwcu 1987 roku otrzymałem od jednego z angielskich wydawców dużą
paczkę.
Zawierała ona rysunki, które mnie zachwyciły, przedstawiały bowiem wiele
miejsc w
Londynie, które znałem z czasu swego dorastania: monumentalne budowle,
jak np. katedra
św. Pawła, stacja św. Pankracego, Albert Hali, Muzeum Historii
Naturalnej; były też inne
miejsca, często położone na peryferiach, lecz bliskie mi i znajome, jak
np. Pagoda w Kew
Gardens. Rysunki były bardzo dokładne, ale nie mechaniczne — przeciwnie,
pełne energii,
spontaniczności, niezwykłości i życia.
W paczce znalazłem też list od wydawcy: autor rysunków, Stephen
Wiltshire, był
autystykiem i od wczesnego dzieciństwa wykazywał niezwykłe zdolności do
rysowania.
Londyński alfabet, serię składającą się z dwudziestu czterech rysunków,
wykonał w wieku
dziesięciu lat, a niezwykły szyb dźwigowy, narysowany z przyprawiającej o
zawrót głowy
perspektywy, w wieku lat ośmiu. Jeden z rysunków przedstawiał płonącą
katedrę św. Pawła
podczas wielkiego londyńskiego pożaru. Jak napisano w liście,
sześćdziesiąt z przesłanych
mi rysunków — co stanowiło zaledwie niewielką
213
część jego twórczości — miało być opublikowanych; ich autor miał
trzynaście lat.
Rysunki Stephena przypominały mi rysunki mojego pacjenta Jose,
„autystycznego
artysty", którego znałem i o którym pisałem kilka lat wcześniej, a który
miał niezwykłe oko i
talent do rysowania. Choć Jose i Stephen urodzili się i wychowali w
całkowicie różnych
miejscach i środowiskach, podobieństwo ich prac było tak uderzające, że
zacząłem się
zastanawiać, czy istnieje być może charakterystyczna „autystyczna" forma
percepcji i sztuki.
Ale Jose, pomimo swoich talentów (być może nie tak wielkich jak talent
Stephena, niemniej i
tak godnych uwagi), marnował się w szpitalu psychiatrycznym; Stephen w
pewnym sensie
miał więcej szczęścia.
Kilka tygodni później, kiedy pojechałem do Anglii odwiedzić rodzinę i
przyjaciół,
wspomniałem mojemu bratu, Dawidowi, lekarzowi, wówczas odbywającemu
ogólną praktykę
w północno-zachodnim Londynie, o rysunkach Stephena. „Stephen Wiltshire —
wykrzyknął
zaskoczony. — To mój pacjent, znam go od dziesięciu lat".
Dawid opowiedział mi historię Stephena. Urodził się on w Londynie w
kwietniu 1974
roku jako drugie dziecko hinduskiego robotnika i jego żony. W
przeciwieństwie do swojej o
dwa lata starszej siostry, Annette, Stephen objawiał w niemowlęctwie
pewne zahamowanie
zdolności motorycznych — w siedzeniu, staniu, ruchach rękoma, chodzeniu —
i opór przed
noszeniem go. Kiedy miał dwa, a potem trzy lata, problemy te zaczęły
narastać. Nie chciał
bawić się z innymi dziećmi i na ich widok krzyczał lub chował się w
kącie. Z nikim — nawet z
rodzicami — nie nawiązywał kontaktu wzrokowego. Czasem sprawiał wrażenie
głuchego na
ludzkie głosy, choć słuch miał normalny (i bał się burzy). Najbardziej
niepokojące było to, że
nie mówił; był właściwie niemy.
Tuż przed trzecimi urodzinami Stephena jego ojciec zginął w wypadku
motocyklowym.
Ojciec i syn byli bardzo silnie ze sobą związani i śmierć ojca wzmogła
objawy choroby
chłopca. Krzyczał, kołysał się, trzepotał rękoma i całkowicie przestał
mówić (do tej pory
wypowiadał kilka słów). Wtedy wykryto u niego autyzm dziecięcy
214
i skierowano go do specjalnej szkoły dla dzieci niedorozwiniętych.
Lorraine Cole,
dyrektorka szkoły w Queensmill, zauważyła, że Stephen, który zaczął
uczęszczać do szkoły
w wieku czterech lat, stroni od innych. Zdawał się nieświadomy obecności
innych osób i nie
zwracał żadnej uwagi na otoczenie. Chodził po prostu bez celu, a od czasu
do czasu
wybiegał z sali. Cole napisała:
Nie interesowało go mówienie ani rozumienie słów. Inni ludzie nic dla
niego nie
znaczyli, chyba że ich obecność związana była z zaspokojeniem jakiejś
pilnej potrzeby,
której nie werbalizował; traktował ich jak przedmioty. Nie tolerował też
żadnych zmian w
rutynie dnia lub w otoczeniu i reagował na nie desperackim, pełnym złości
wrzaskiem. Nie
miał pojęcia, co to jest zabawa ani co to jest niebezpieczeństwo;
wykazywał bardzo
niewielką motywację do podejmowania jakichkolwiek czynności poza
rysowaniem.
Później napisała do mnie: „Stephen wchodził na rower do ćwiczeń i z furią
pedałował,
a potem, rycząc ze śmiechu, a czasem też krzycząc, ześlizgiwał się z
niego".
W owym czasie pojawiły się pierwsze oznaki jego wizualnych zainteresowań
i talent do
rysowania. Był zafascynowany grą cienia i światła, kształtami, kątami, a
w wieku pięciu lat
zaczęły urzekać go także obrazy. Często „nagle wybiegał do innych sal,
gdzie intensywnie
wpatrywał się w jakiś obraz, który go zafascynował — pisze Cole. —
Znajdował papier i
ołówek i zaczynał gryzmolić, całkowicie zaabsorbowany tą czynnością przez
wiele godzin".
„Gryzmoły" Stephena przedstawiały głównie samochody, a czasem też
zwierzęta i
ludzi. Lorraine Cole wspomina, że robił „złośliwe karykatury" niektórych
nauczycieli. Ale jego
szczególne zainteresowanie, fiksacja, która rozwinęła się u niego w wieku
siedmiu lat,
dotyczyła budynków — budynków londyńskich, widzianych podczas szkolnych
wycieczek
lub w telewizji czy w gazetach. Nie wiadomo do końca, dlaczego tak nagle
rozwinęło się w
nim owo zainteresowanie i silna koncentracja wyłącznie na tym motywie i
dlaczego nie
odczuwał impulsu do rysowania czegokolwiek inne-
215
go. Tego typu fiksacje są bardzo powszechne w autystów. Jessy Park,
autystyczna
artystka, ma obsesję na punkcie anomalii pogodowych i gwiezdnych
konstelacji 4 Shyoichiro
Yamamura, autystyczny artysta japoński, rysuje w zasadzie tylko insekty,
a Jonny,
autystyczny chłopiec opisany przez Mirę Rothenberg, pioniera w dziedzinie
psychologii,
przez pewien czas rysował tylko lampy elektryczne lub ludzi czy budynki
zbudowane z lamp
elektrycznych. Stephen od wczesnego dzieciństwa rysował w zasadzie
wyłącznie budynki —
szczególnie duże i o niezwykle skomplikowanej konstrukcji — często w
ujęciu z góry lub z
innych dziwnych punktów. W wieku siedmiu lat pojawiła się jeszcze jedna
fascynacja—
klęskami żywiołowymi, a zwłaszcza trzęsieniami ziemi. Kiedy rysował je,
oglądał w telewizji
czy w gazetach, stawał się dziwnie podniecony i zdenerwowany — nic innego
tak silnie nie
zakłócało jego spokoju. Można się zastanawiać, czy obsesja na punkcie
trzęsień ziemi (jak
apokaliptyczne fantazje niektórych psychotyków) nie była
odzwierciedleniem wewnętrznego
poczucia niestabilności, które próbował opanować, rysując.
Kiedy Chris Marris, młody nauczyciel, przyjechał w 1982 roku do
Queensmill, był
zdumiony rysunkami Stephena. Marris uczył niepełnosprawne dzieci od
dziewięciu lat, ale
nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widział.
— Byłem zdumiony tym małym chłopcem, który siadywał
Kiedy ostatnio spotkałem fizyka-astronoma, Bena Oppenheimera, wspomniałem
mu o
malunkach Jessy i pokazałem mu kilka z nich. Był zaskoczony ich
astronomiczną
dokładnością, co przywiodło mu na myśl astronoma amatora i ministra
Roberta Evansa z
Australii. Evans na własną rękę, wykorzystując do tego niewielki
teleskop, zauważył
supernowe w 1017 galaktykach (Shapley-Arnes), które obserwował przez 5
lat (według
wyliczeń Oppenheimera Evans musiał każdej nocy obserwować ponad 60
galaktyk);
wydedukował on w ten sposób nową prędkość poruszania się supernowych w
galaktykach.
(Jego praca została opublikowana przez van den Bergha, McClure'a i Evansa
w „The
Astrophysical Joumal"). Evans nie korzystał z pomocy żadnych
fotograficznych czy
elektronicznych sprzętów, i być może także z tego powodu potrafił
skonstruować i zachować
w swoim umyśle absolutnie dokładny i stabilny obraz lub mapę ponad 1000
galaktyk
widzianych na południowym niebie. Prawdopodobnie ma on pamięć ejdetyczną
lub cudowną,
choć nic nie wskazuje na to, że jest autystykiem.
216
w swoim kącie sali i rysował — powiedział mi. — Stephen rysował i
rysował, rysował i
rysował — w szkole nazywano go „rysownikiem". A jego prace zupełnie nie
przypominały
rysunków dziecka. Katedra św. Pawła czy Tower Bridge albo inne londyńskie
widoki oddane
były w każdym szczególe; rysunki jego rówieśników składały się zazwyczaj
z kilku kresek i
niezdarnych figur. W jego pracach zaskoczył mnie wyszukany styl,
mistrzostwo prowadzenia
linii i oddania perspektywy — kiedy je tworzył, miał siedem lat.
Stephen był w sześcioosobowej grupie w klasie Chrisa.
— Znał imiona wszystkich innych dzieci — mówił Chris — ale nie dochodziło
między
nimi do najmniejszej interakcji czy przyjaźni. Był po prostu małym
samotnym chłopakiem.
Ale jego wrodzony talent był tak wielki, że Chris nie starał się „uczyć"
go w
konwencjonalny sposób. Najwyraźniej chłopiec sam wypracował sobie bądź
też miał
wrodzoną znajomość technik rysowania i perspektywy. Zdolnościom tym
towarzyszyła także
cudowna pamięć wzrokowa, w której „przechowywał" najbardziej
skomplikowane budynki
lub ich zespoły. Zapamiętywał je w ciągu kilku sekund i potrafił bez
żadnego wysiłku
zatrzymać je w pamięci na czas nieokreślony. Szczegóły nie musiały być ze
sobą logicznie
powiązane, zintegrowane w konwencjonalną strukturę. Pośród jego
pierwszych rysunków
najbardziej wstrząsające były te, które przedstawiały sceny zniszczenia
wywołane trzęsieniami
ziemi — wszędzie leżały deski, stropy, wszystko zatopione w całkowitym,
nieokiełznanym
zamęcie. Stephen zapamiętał te sceny i rysował je z równą wprawą i
łatwością jak klasyczne
modele. To, czy malował na żywo, czy z pamięci najwyraźniej nie stanowiło
dla niego
różnicy. Nie potrzebował żadnych pomocy, żadnych szkiców czy notatek,
wystarczyło jedno
krótkie spojrzenie.
Ponadto Stephen wykazywał także zdolności w innych, poza wizualną,
sferach.
Posiadał zdolności mimiczne i słuchowe. Miał niesłychaną pamięć do
piosenek i potrafił je
niezwykle wiernie oddać. Umiał również doskonale powtórzyć czyjś gest czy
ruch. W wieku
ośmiu lat Stephen potrafił więc ogarnąć wzrokiem, zapamiętać i odtworzyć
najbardziej
skomplikowane wizualne, słuchowe
217
i motoryczne wzory, niezależnie od ich kontekstu, znaczenia czy wagi.
Sawantyczna pamięć (w jakiejkolwiek sferze — wizualnej, muzycznej czy
leksykalnej)
charakteryzuje się cudowną umiejętnością przyswajania szczegółów. To, co
ważne, zostaje
przemieszane z tym, co błahe, wzniosłe z tym, co trywialne — żadne cechy
nie zostają tu
uwydatnione, żadne różnice pomiędzy wartościami pierwszoplanowymi i
tworzącymi tło
zaznaczone. Skłonność do uogólniania czy łączenia poszczególnych zjawisk
z
uwarunkowaniami przyczynowymi lub historycznymi, lub z „ja" jest
minimalna. W tego typu
pamięci charakterystyczne jest stałe połączenie danej sceny z momentem, w
którym zaszła,
treści z kontekstem (tzw. pamięć konkretnych sytuacji lub pamięć
epizodyczna) — stąd też u
autystycznych sawantów zadziwiające zdolności cytowania z pamięci, które
idą w parze z
trudnościami w uogólnieniu, w wyciągnięciu generalnego sensu z danych
sytuacji i z
niemożnością jego zapamiętania. Dlatego np. bliźnięta opisane przeze mnie
w książce
Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, były obdarzone
niezwykłą zdolnością
zapamiętywania dat i potrafiły wymienić wszystkie wydarzenia swojego
życia od czwartego
roku, ale nie miały o nim ogólnego pojęcia, nie zdawały sobie sprawy z
zachodzących w nim
zmian. Taka struktura pamięci znacznie różni się od normalnej i ma
zarówno ogromne zalety,
jak i olbrzymie wady. Jane Taylor McDonnell, autorka książki News from
the Border: A
Mother's Memoir of Her Autistic Son [Wieści z granicy: Pamiętnik matki
autystycznego syna,
mówi o swoim synu: Paul nie generalizuje poszczególnych doświadczeń, nie
traktuje ich jako
zwyczajnych czy szczególnych, jak to czyni wielu (większość) ludzi. W
jego umyśle każdy
moment wydaje się osobny, prawie całkowicie oderwany od innych. Tak więc
nic tu nie ginie,
nic nie jest lepsze lub gorsze.
W podobny sposób myślałem często o Stephenie, którego doświadczenie
życiowe
zdawało się składać z oderwanych od siebie, wyrazistych momentów, które
jednak przez
brak powiązania w lo-
218
giczną całość zespojoną z jego osobistym życiem pozbawione były
jakiegokolwiek
głębszego ciągu czy rozwinięcia.
Mimo że Stephen bezustannie rysował, nie wykazywał żadnego
zainteresowania losem
skończonych rysunków — Chris często znajdował je w koszu na śmieci lub
pozostawione na
ławce. Stephen sprawiał wrażenie, jakby nawet w trakcie rysowania nie
koncentrował się na
motywie rysunku.
— Pewnego razu — opowiadał mi Chris — Stephen siedział naprzeciwko
pomnika
Alberta: rysował monument, a jednocześnie rozglądał się dookoła: patrzył
na autobusy, na
Albert Hali, na wszystko.
Choć Chris wiedział, że Stephena nie trzeba „uczyć", poświęcał mu dużo
uwagi,
zachęcając go do rysowania. Nie było to łatwe, gdyż chłopiec nie okazywał
żadnych uczuć
osobistych. „W pewnym sensie reagował na nas, na dorosłych — mówił
»Cześć, Chris« lub
»Cześć, Jean«. Ale trudno było do niego dotrzeć, dowiedzieć się, co
myśli". Najwyraźniej nie
dostrzegał różnicy pomiędzy odmiennymi emocjami i reagował śmiechem na
wściekłość czy
płacz któregoś z dzieci. (Sam Stephen rzadko miewał w szkole napady
złości, czasem
zdarzały mu się one w domu, kiedy był mały).
Chris opiekował się Stephenem w latach 1982-1986. Często zabierał go na
wycieczki
do Londynu — chodzili oglądać katedrę św. Pawła, karmić gołębie na
Trafalgar Square,
patrzeć, jak podnosi się i zamyka Tower Bridge. To właśnie dzięki tym
spacerom Stephen w
wieku dziewięciu lat zaczął używać słów. Rozpoznawał wszystkie miejsca i
budynki, które
mijali, jeżdżąc szkolnym autobusem, i podekscytowany wykrzykiwał ich
nazwy. (Kiedy miał
sześć lat, nauczył się prosić o „papier", kiedy był mu potrzebny — przez
wiele lat nie
wiedział, jak o cokolwiek poprosić, nawet gestem. Tak więc Stephen nie
tylko po raz
pierwszy użył słów, ale także po raz pierwszy zrozumiał, jak używać słów,
by zwracać się do
innych — zdał sobie sprawę, na czym polega kontakt słowny, który dzieci
nawiązują zwykle
w drugim roku życia).
Istniały obawy, że Stephen, wchodząc w świat dla siebie nowy, może
utracić niezwykły
talent wizualny, co nastąpiło — czy to za
219
sprawą zbiegu okoliczności, czy też z powodu innych przyczyn — w
przypadku Nadii.
Ale zarówno Chris, jak i Lorraine Cole czuli, że muszą zrobić wszystko,
by wzbogacić życie
Stephena, by wyprowadzić go z niemej izolacji do świata interakcji i
języka. Aby język stal się
dla niego bardziej atrakcyjny i znaczący, łączyli słowa z budynkami i
miejscami, które kochał.
Za ich „namową" narysował cały cykl budynków ułożony według alfabetu
(,,A" jak Albert
Hali, "B" jak Pałac Buckingham, „C" jak County Hali itd., itd., aż do „Z"
jak londyńskie zoo).
By potwierdzić niezwykłą wartość rysunków Stephena, Chris w 1986 roku
wysłał dwa
z nich na Krajową Wystawę Sztuki Dziecięcej; oba zostały wystawione, a
jeden otrzymał
nagrodę. Mniej więcej w tym czasie Chris prowadził konsultacje z Beatę
Hermelin i Neilem
0'Connorem, znanymi psychologami pracującymi z genialnymi autystykami.
Uznali oni
Stephena za jednego z najbardziej utalentowanych sawantów, jakiego
kiedykolwiek testowali,
niezwykle sprawnego zarówno w rozpoznawaniu wizualnym, jak i w rysowaniu
z pamięci. Z
drugiej strony niezbyt dobrze wypadł on w ogólnym teście na inteligencję,
a w teście
słownym jego współczynnik inteligencji wyniósł zaledwie 52.
Wieść o niezwykłym talencie Stephena zaczęła się rozchodzić.
Przygotowywano się do
realizacji nagrania filmowego do programu BBC „Głupkowaci mędrcy",
poświęconego
niezwykle uzdolnionym niedorozwiniętym osobom. Stephen bardzo spokojnie
reagował na
filmowanie, nie okazywał żadnego zaniepokojenia obecnością kamer i ekipy
telewizyjnej —
może nawet trochę go to bawiło. Poproszono go o narysowanie stacji św.
Pankracego („to
bardzo charakterystyczny dla niego budynek — podkreślała Lorraine Cole —
z wieloma
szczegółami i niezwykle skomplikowany"). Dokładność, z jaką odtworzył
stację, była
niezwykła (przy czym tarczę zegara i całą górę budynku narysował w
odbiciu lustrzanym).
Jego precyzja była zadziwiająca, podobnie jak tempo, w jakim rysował. Ową
precyzją i
szybkością, a także sposobem prowadzenia kreski, stylem i urokiem rysunku
zdobył sobie
serca odbiorców. Program BBC został
220
wyemitowany w lutym 1987 roku i spowodował burzę zainteresowania —
napłynęło
morze listów z pytaniem, gdzie można zobaczyć prace Stephena, a wydawcy
proponowali
kontrakty. Wkrótce zbiór jego prac, nazwany po prostu Rysunki, został
przygotowany do
publikacji; kopie tych właśnie rysunków otrzymałem w czerwcu 1987 roku.
Stephen, który miał zaledwie trzynaście lat, był teraz sławny w całej
Anglii — ale jako
autystyk, jako osoba kaleka. Potrafił bez najmniejszego wysiłku narysować
każdą ulicę, którą
zobaczył, lecz nie potrafił sam, bez asysty innej osoby, przez nią
przejść. Okiem umysłu
widział cały Londyn, ale aspekt ludzki tego miasta był dla niego
całkowicie niezrozumiały. Nie
potrafił z nikim prowadzić prawdziwej rozmowy, choć coraz częściej
objawiał rodzaj
zachowania pseudospołecznego — rozmawiał z obcymi ludźmi w bezładny,
dziwaczny
sposób.
Kiedy Chris wrócił do Anglii po kilkumiesięcznym pobycie w Australii,
jego uczeń był
już sławny — choć, jak mu się zdawało, zupełnie się nie zmienił.
— Wiedział, że był w telewizji, że opublikowano książkę z jego rysunkami,
ale nie
popadł w samouwielbienie, co często w takich przypadkach zdarza się
dzieciom. Nie zmienił
się; był to ten sam Stephen, którego znałem — powiedział.
Stephen nie sprawiał wrażenia stęsknionego za Chrisem, ale na jego widok
wyraźnie się
ucieszył. „Cześć, Chris" — powiedział, uśmiechając się szeroko.
Wszystko to razem wzięte nie składało się w logiczną całość. Zjednej
strony Stephen
był wybitnym artystą — były rektor Królewskiej Akademii Sztuki, Sir Hugh
Casson, nazwał
go „najlepszym dziecięcym artystą w Wielkiej Brytanii", z drugiej jednak
strony, Chris i inne
osoby związane ze Stephenem uważały, że zarówno jego inteligencja, jak i
tożsamość są
upośledzone. Testy, jakim go poddano, potwierdziły poważny defekt
emocjonalny i
intelektualny. Czy mimo to istniał w nim umysłowy i indywidualny wymiar,
głębia i
wrażliwość, które mogły objawić się (jeśli nie gdzie indziej) w jego
221
sztuce? Czy to właśnie nic sztuka była ekspresją indywidualnej wizji,
ekspresją „ja"?
Wszystkie te pytania pozostawały bez odpowiedzi. Dlatego pragnąłem się z
nim spotkać.
Okazja ku temu nadarzyła się w lutym 1988 roku, kiedy Stephen, w
towarzystwie
Chrisa, przyjechał do Nowego Jorku, aby uczestniczyć w nagraniu kolejnego
filmu
dokumentalnego. Przyjechali na kilka dni, podczas których Stephen rysował
fragmenty miasta
i latał nad nim helikopterem — była to dla niego największa atrakcja.
Sądziłem, że może mu
się spodobać na City Island, małej wyspie niedaleko Nowego Jorku, gdzie
mieszkałem, więc
zaprosiłem go do siebie. Wraz z Chrisem pojawili się w środku burzy
śnieżnej. Stephen był
poważnym, małym ciemnym chłopcem, choć było w nim też coś figlarnego.
Wyglądał
bardzo dziecinnie, raczej na dziesięć niż na trzynaście lat. Głowę miał
małą, przekrzywioną w
jedną stronę. W pewnym sensie przypominał mi inne dzieci autystyczne,
które nieprzerwanie
kiwały głową i trzepotały rękoma. Nigdy nie spojrzał mi prosto w oczy,
ale rzucał na mnie z
boku szybkie spojrzenia.
Spytałem, jak mu się podoba Nowy Jork, na co z silnym londyńskim akcentem
odpowiedział: ,,bardzo ładny". Nie miałem wielu innych okazji, by
usłyszeć, jak mówi; był
bardzo cichy, prawie niemy. Niemniej Chris powiedział mi, że jego mowa w
ostatnich kilku
latach bardzo się rozwinęła, i czasami zdarzało się, że podekscytowany
prawie wrzał. Był
bardzo rozentuzjazmowany w samolocie — nigdy wcześniej nie latał — i, jak
twierdził Chris,
„rozmawiał z załogą samolotu i z pasażerami, pokazując im swoją książkę"
5.
Stephen chciał pokazać mi swoje najnowsze rysunki Nowego Jorku —
wszystkie
znajdowały się w teczce, którą nosił ze sobą Chris. Podziwiałem je
(szczególnie te
narysowane z góry, które zrobił w helikopterze). Kiedy mi je pokazywał,
kiwał emfatycznie
5 Kiedy przed lądowaniem w Nowym Jorku piloci zaprosili go, by usiadł w
ich kabinie,
Chris przypomniał sobie „proroczy" sen Stephena, tuż przed podróżą do
Nowego Jorku.
„Jestem pilotem jumbo jeta—powiedział Stephen.—Widzę drapacze chmur i
Manhattan".
222
głową i o niektórych mówił, że są „dobre" albo „ładne". Sprawiał
wrażenie, jakby nie
wiedział, czym jest z jednej strony próżność, a z drugiej skromność —
pokazując mi rysunki,
komentował je w prostolinijny sposób i z kompletnym brakiem
samoświadomości.
Kiedy już wszystkie obejrzałem, zapytałem go, czy mógłby coś dla mnie
narysować,
np. mój dom. Kiwnął głową i wyszliśmy na zewnątrz. Padał śnieg, było
zimno i mokro, nie
był to dzień na przechadzki. Stephen obrzucił mój dom krótkim, obojętnym
spojrzeniem —
trudno nawet powiedzieć, czy zwrócił na niego choć przez moment uwagę —
potem spojrzał
na drogę i na morze na końcu drogi i poprosił, żebyśmy weszli do środka.
Kiedy wziął do
ręki ołówek i zaczął rysować, wstrzymałem oddech.
— Nie denerwuj się — przerwał ciszę Chris — jeśli chcesz, możesz mówić,
nawet
najgłośniej, jak potrafisz. Dla niego to nie ma znaczenia, i tak mu nie
przeszkodzisz. Byłby
skoncentrowany, nawet gdyby dom się walił.
Stephen nie zrobił żadnego szkicu ani zarysu, od razu zaczął rysować w
rogu kartki
(miałem wrażenie, że mógł zacząć w jakimkolwiek innym punkcie, i nie
miałoby to dla niego
znaczenia) i spokojnie przechodził do środka, jakby kopiował jakiś
wewnętrzny obraz. Kiedy
rysował poręcz na ganku, Chris zauważył:
— Nie widziałem tam tego szczegółu.
— Nie — odpowiedział Stephen — nie widziałeś. Stephen nie przyglądał się
domowi,
nie zrobił żadnych szkiców, nie rysował na żywo, ale dzięki jednemu
krótkiemu spojrzeniu
zapamiętał wszystko, całą istotę i każdy detal. „Zapisał" ten obraz w
pamięci, a potem po
prostu pociągnięciem kilku linii odtworzył go. I nie miałem wątpliwości,
że gdybyśmy go
poprosili, narysowałby całą ulicę.
Rysunek Stephena był w pewien sposób dokładny, ale zmieniło się kilka
szczegółów
— dorysował komin, którego w rzeczywistości nie było, lecz nie narysował
trzech jodeł
stojących przed moim domem, otaczającego go płotu i sąsiednich domów.
Skoncentrował
się tylko i wyłącznie na samym budynku. Sawantom często przypisuje się
fotograficzną czy
ejdetyczną pamięć, ale kiedy skopiowałem
223
rysunek Stephena, pomyślałem, że ma on niewiele wspólnego z kopią
kserograficzną.
Jego obrazy nie przypominały kopii czy fotografii, często mechanicznych i
pozbawionych
osobistego zabarwienia — Stephen zawsze coś dodawał, ujmował, zmieniał, a
to tworzyło
określony styl jego prac. Były one odzwierciedleniem niezwykle
skomplikowanych procesów
neurologicznych, koniecznych do stworzenia wizualnego lub graficznego
obrazu. Rysunki
jego były indywidualnymi konstrukcjami, ale czy rzeczywiście można je
było uważać za
kreację w głębszym tego słowa znaczeniu?
Jego prace (podobnie jak rysunki mojego pacjenta, Jose) są podobne do
oryginału,
dosłowne i naiwne. Ciara Park, matka autystycznego artysty, nazwała to
„niezwykłą
zdolnością ukazania postrzeżonego przedmiotu" (postrzeżonego, a nie
przedstawionego).
Pisze ona także o „niezwykłej zdolności oddania zapamiętanego sensu", co
jest
charakterystyczne dla tego typu osób; także Stephen miał tę niezwykłą
zdolność —
wystarczyło jedno spojrzenie na jakiś budynek, by bez trudu zapamiętał go
na kilka dni, a
nawet tygodni.
W swoim wstępie do wydania Drawings [Rysunki] Sir Hugh Casson napisał:
W odróżnieniu od większości dzieci, które rzadziej rysują na podstawie
bezpośrednich obserwacji, a częściej na podstawie symboli i wyobrażeń,
Stephen Wiltshire
rysuje dokładnie to, co widzi — ani więcej, ani mniej.
Artyści wprowadzają do swoich prac wiele symboli i wyobrażeń,
wykorzystując przy
tym nie tylko nabyte w dzieciństwie metody przedstawiania, ale całą
historię zachodniej
sztuki. Może trzeba będzie od tego odejść, odejść od nawet najbardziej
podstawowej
kategorii „obiektu". Problem ten tak ujął Monet:
Kiedy chcesz coś namalować, staraj się zapomnieć, jakie obiekty znajdują
się przed
tobą — drzewo, dom, pole, cokolwiek... Myśl jedynie, że tu jest mały
odcisk niebieskiego,
tam prostokąt różu, tu pasek żółtego, i maluj to, co widzisz, oddając
224
dokładnie kolory i kształty, dopóki nie stworzysz naiwnej impresji tej
sceny.
Ale Stephen (jeśli Casson się nie myli), Jose, Nadia i inni im podobni
nie dokonują
tego typu „dekonstrukcji", nie tworzą określonych koncepcji, ponieważ (na
wielu poziomach:
od neurologicznego do kulturowego) nie odgrywają one dla nich ważnej
roli, W tym sensie
ich sytuacja jest radykalnie inna od sytuacji „normalnych" ludzi, choć
oczywiście nie oznacza
to, że nie mogą oni zostać artystami.
Zacząłem się także zastanawiać nad związkami Stephena z innymi ludźmi:
jak ważne
były one dla niego, do jakiego stopnia mogły się rozwinąć przy jego
autyzmie (i po
destrukcyjnym wpływie straty ojca we wczesnym dzieciństwie). Stosunki
łączące go z
Chrisem Marrisem, być może najważniejsze w ostatnich pięciu latach w
Queensmill, miały się
zakończyć w czerwcu 1987 roku, po przejściu Stephena do szkoły średniej.
Przez pewien
czas widywali się jeszcze w weekendy, Chris zabierał go na wypady
rysunkowe wokół
Londynu, a nawet na pierwsze wycieczki do Nowego Jorku i Paryża. Ale w
maju 1989 roku
nastąpił kres tych spotkań i Stephen najwyraźniej odczuwał brak motywacji
do dalszego
rysowania. Najwyraźniej potrzebował osoby, która by go wspierała, która
„ułatwiałaby" mu
rysowanie. Nie wiadomo natomiast, czy odczuwał osobistą stratę po
odejściu Chrisa, czy za
nim tęsknił. Kiedy później rozmawiałem z nim o Chrisie (zawsze mówił
,,Chris Marris" lub
„pan Marris"), wyrażał się o nim w sposób chłodny i pozbawiony
Jakichkolwiek emocji.
Normalne dziecko boleśnie przeżyłoby stratę osoby, z którą było tak zżyte
przez wiele lat.
Stephen niczego takiego nie okazywał. Zastanawiałem się, czy dusi on w
sobie takie uczucia,
czy stara się je od siebie oddalalić, nie był pewien, czy na swój
autystyczny sposób
odczuwał on w ogóle jakieś emocje. Christopher Giliberg opisuje
piętnastoletniego chłopca,
którego matka zmarła na raka. Zapytany o to, jak się czuje, odpowiedział:
„W porządku.
Mam syndrom Aspergera, i dlatego znacznie słabiej odczuwam stratę
najbliższych". Stephen
nie potrafiłby oczywiście określić w ten
225
sposób swoich odczuć, ale zastanawiałem się, czy przyjął on stratę
Chrisawten sam
chłodny sposób co młody pacjent Gillberga—i czy chłód ten nie był
charakterystyczny dla
większości jego związków z innymi ludźmi.
Pustkę po Chrisie wypełniła po pewnym czasie Margaret Hewson, która była
agentką
Stephena do spraw wydawniczych i wykazywała rosnące zainteresowanie jego
osobą.
Pierwszy raz spotkałem ją w 1988 roku, kiedy wraz ze Stephenem wybraliśmy
się na wy-
cieczkę po Londynie. Od razu zauważyłem, że Margaret i Stephen dobrze się
ze sobą czują.
Stephen, choć nie był wówczas zdolny do żadnych głębszych uczuć, często
silnie reagował
na różnych ludzi. Margaret „polubił" od razu — pociągała go chyba jej
niespożyta energia i
impulsywność, radosna, pełna werwy atmosfera, jaką dookoła siebie
tworzyła, a także
życzliwość, jaką darzyła jego i jego sztukę. Margaret sprawiała wrażenie,
jakby wszystkich
znała i wszędzie była, a to prawdopodobnie uświadomiło Stephenowi, że
świat jest większy,
że horyzonty są szersze niż te, w których dotychczas żył. Ponadto
Margaret świetnie znała
się na sztuce, jej wiedza w tej dziedzinie obejmowała zarówno historię
sztuki, jak i techniki
rysowania.
Pod koniec 1989 roku zdobyła zlecenia na rysunki Stephena i w każdy
weekend
zabierała go w plener, wraz ze swoim mężem i partnerem z agencji
wydawniczej, Andrew.
Naciskała na Stephena, by porzucił kalkę kreślarską i linijkę (których
używał do wykonania
rysunków w swojej następnej książce Miasta, opublikowanej w 1989 r.) i
zaczął rysować
piórkiem. „Wartość linii można zrozumieć, tylko przechodząc od razu do
piórka i ucząc się
na błędach" — twierdziła. Prowadzony przez nią Stephen znów zaczął
regularnie pracować, a
rysował teraz znacznie odważniej niż do tej pory. (Nawet w serii Miasta
występowało wiele
improwizacji kreślonych bez użycia linijki — wymyślone miasta, które
sobie wyobrażał, a
które łączyły w sobie cechy kilku prawdziwych miast).
Po poranku spędzonym na podróży i rysowaniu wracali do domu Hewsonów na
obiad, gdzie często towarzyszyła im córka Hew-
226
sonów, Annie, zaledwie kilka lat starsza od Stephena. Stephen
najwyraźniej lubił te
wspólne wycieczki i w sobotnie ranki z niecierpliwością oczekiwał
Margaret i Andrew.
Hewsonowie darzyli go silnym uczuciem, mimo że nie byli pewni, czy on
czuje choć trochę
sympatii do nich. Zaczęli zabierać go także na dłuższe wyprawy — razem
pojechali na
wycieczkę do Salisbury i spędzili dwa weekendy w Szkocji.
Zauważywszy, że jednym z ulubionych motywów Stephena jest woda — mieszkał
w
Londynie blisko kanału i czasem, idąc jego brzegiem z matką lub
siostrami, robił małe szkice
łódek i śluz — Margaret zasugerowała temat jego nowej książki.
Postanowili zwiedzić miasta
„na wodzie" — Wenecję, Amsterdam i Leningrad.
Pod koniec 1989 roku Margaret pod wpływem impulsu zadzwoniła do pani
Wiltshire i
zaproponowała, by Stephen i jego siostra, Annette, pojechali z nimi na
Boże Narodzenie do
Wenecji. Wycieczka była nadzwyczaj udana. Stephen, który miał teraz
piętnaście lat, świetnie
sobie radził z niedogodnościami podróży, które jeszcze kilka lat temu
wyprowadzały go z
równowagi. Narysował, na co wcześniej miała nadzieję Margaret, bazylikę
św. Marka, Pałac
Dożów, wielkie pomniki weneckiej kultury, i najwyraźniej robił to z
przyjemnością. Ale
zapytany tydzień po powrocie, jak mu się tam podobało, odpowiadał tylko:
„wolę Chicago"
(co nie znaczyło, że w Ameryce jest lepsza architektura, ale że są tam
amerykańskie
samochody — Stephen pasjonował się nimi, potrafił rozpoznać i i narysować
każdy
powojenny model samochodu wyprodukowany w Stanach Zjednoczonych).
Kilka tygodni później zaczęto planować jego następną podróż, tym razem do
Amsterdamu. Stephen zgadzał się na tę wycieczkę, ponieważ widział kiedyś
fotografie miasta
i, jak powiedział, „wolę Amsterdam od Wenecji, ponieważ są tam
samochody". Raz jeszcze
udało mu się znakomicie oddać nastrój miasta, zarówno w rysunkach
ukazujących
Westerkerk i Begijnhof, jak i w malutkim uroczym szkicu przedstawiającym
ruch uliczny. W
Amsterdamie t Stephen był bardzo ożywiony i miał doskonały humor. Zaczął
także odkrywać
swoje nowe cechy. Lorraine Cole, która również uczest-
227
niczyła w tej wycieczce, była niezwykle zdziwiona zmianami w jego
zachowaniu:
Kiedy był mały, nic go nie bawiło. Teraz znajduje wiele zabawnych rzeczy,
a jego
śmiech jest zaraźliwy. Znów zaczął rysować karykatury bliskich mu ludzi i
z przyjemnością
obserwuje reakcje swoich ofiar.
Pewnego wieczoru w Amsterdamie, kiedy Stephen miał udzielić wywiadu w
telewizji,
Margaret dostała silnego ataku astmy i musiała zostać w hotelu. Stephena
poruszyło to do
tego stopnia, że odmówił uczestniczenia w programie i nie można go było
odciągnąć od łóżka
Margaret.
— Zostanę z tobą, dopóki nie poczujesz się lepiej —powiedział. — Nie
umrzesz.
Margaret i Andrew byli tym bardzo wzruszeni.
— Wtedy po raz pierwszy pokazał, że mu na nas zależy — powiedziała 6.
Czy to możliwe, że u Stephena — pomimo autyzmu — następował opóźniony
rozwój
indywidualny? Zaintrygowany tym, co opowiedziała mi Margaret o wycieczce
do
Amsterdamu, umówiłem się, że na następne wyprawy do Leningradu i Moskwy,
planowane
na maj 1990 roku, pojadę z nimi. Poleciałem do Londynu, gdzie spotkałem
się z Margaret i
Stephenem, i przeprowadziłem z nim kilka testów. Testy te, opracowane
prze Utę Frith i jej
kolegów, wymagały od badanego reakcji na różnego rodzaju rysunki, z
których część
powiązana była jedynie kolejnością wydarzeń, inne zaś można było
zrozumieć, przypisując
różne intencje, zapatrywania, wierzenia lub stany umysłu (i czasem też
dysymulacje)
postaciom w nich występującym. Nie było wątpliwości, że Stephen ma
ograniczoną zdolność
odgadnięcia stanu umysłu innych. (Frith pisze, że jeden z ba-
6 Kiedy odwiedziłem autystyczną artystkę Jessy Park, uderzyła mnie
ogromna miłość,
jaką darzyli ją rodzice. „Widzę, że bardzo ją kochacie — powiedziałem do
jej ojca. — Czy
ona także was kocha?"
„Kocha nas tak mocno, jak potrafi" — odpowiedział.r2228
22
P
daczy "przeprowazDał nieformalny test w Ameryce, uzywając do tego celu
rysunków z zcasopisma>>The New Yorker<<. Bardzo zdolne i wysoce
wykształcone
osoby autystyczne nie rozzumiały ich lub uważały je za zabawne")22
Podsunąłem mu duże puzzle, które bardzo szybko złożył. Potem dałem mu
następne
puzzle, ale tym razem odwrócone, tak że nie widział, co jest na nich
narysowane. Także i w
tym przypadku złożył je równie szybko. Obraz — znaczenie— najwyraźniej
nie był mu
potrzebny; najważniejsza i najbardziej spektakularna była jego
umiejętność uchwycenia
dużej liczby abstrakcyjnych kształtów i zdolność momentalnego ich
zestawienia
P
Tego typu umiejętności są charakterystyczne dla autystów, którzy celują w
testach na
wzory figuralne {block design), a szczególnie w znajdowaniu wtopionych w
nie figur. Dlatego
też psycholog, Lynn Waterhouse, badając wizualnego geniusza J.D. (który
jako chłopiec,
według rodziców, potrafił w ciągu dwóch minut złożyć puzzle składające
się z pięciuset
elementów, więc kupowano dla niego puzzle z pięcioma tysiącami części),
stwierdziła, że
,,fenomenalnie dobrze" radzi on sobie z prawie każdym testem na percepcję
wizualną,
jakiemu go poddała: w badaniach na orientację liniową, na wizualny
gestalt closure, wzory
figuralne itd. osiągnął wspaniałe rezultaty, wykonując zadania zawsze o
kilka razy szybciej, niż
robią to normalni ludzie. Stephen, podobnie jak J.D., miał fantastyczne
umiejętności
rozpoznawania abstrakcyjnych wzorów i dokonywania analizy wzrokowej. Ale
nie tłumaczyło
to jego rysunków (J.D. pomimo swoich zdolności percepcyjnych nie miał
specjalnego talentu
do rysowania).
Tak więc Stephen wykazywał wyższy stopień umiejętności, barwnego
przedstawiania
— przedstawiania, które tworzyło zewnętrzną formę dla jego percepcji i
które miało bardzo
charakterystyczny i indywidualny styl. To, czy ta umiejętność
reprezentacji wywoływałajakiś
wewnętrzny rezonans lub oddźwięk, pozostawało całkowicie niejasne.
Znając już jego umiejętności dokonywania abstrakcyjnej wizualnej analizy,
zastanawiałem się teraz, jak ważne jest dla niego „znaczenie". Jak wiele
rozumiał z tego, co
rysował? I jak ważny był dla niego fakt rysowania? Pokazałem Stephenowi
portret wykonany
przez Matisse'a i poprosiłem, żeby go narysował. (Margaret i Andrew
bardzo lubią Matisse'a;
obrazek, który pokazałem Stephenowi,
230
należał właśnie do nich). Przerysował go szybko i z pewnością siebie. Nie
był on
dokładny w każdym detalu, ale był bardzo „matisse'owski". Kiedy godzinę
później
poprosiłem, by narysował go jeszcze raz z pamięci, znów różnił się od
oryginału, co
powtórzyło się raz jeszcze po następnej godzinie. Niemniej wszystkie te
rysunki (w sumie
zrobił ich pięć), choć różniły się szczegółami, stylem były uderzająco
podobne do oryginału.
W pewnym sensie Stephen ujął w swoich rysunkach esencję Matisse'owskiego
sposobu
malowania, zmieniając przy tym niektóre szczegóły. Czy było to czysto
formalne, kognitywne
odzwierciedlenie stylu Matisse'a — czy też głębsza reakcja na jego wizję,
wrażliwość i sztukę?
Zapytałem Stephena, czy pamięta mój dom, w którym był ponad dwa lata
temu, i czy
mógłby go raz jeszcze dla mnie narysować. Kiwnął głową i narysował dom,
ale z różnymi
zmianami. Tym razem zamiast dwóch wprowadził tylko jedno okno na
parterze, usunął
kolumnę z ganku i uwydatnił schody. Narysował, podobnie jak za pierwszym
razem, (nie
istniejący) komin i dodał — także nie istniejącą—flagę amerykańską na
wysokim maszcie;
sądzę, że uważał ją za integralny element „amerykańskiego" domu. Zarówno
obraz Ma-
tisse'a,jak i mój dom postrzegał więc i przedstawił w wielu wersjach. W
obu przypadkach od
razu udało mu się oddać ich cechy charakterystyczne, a jego późniejsze
rysunki były
improwizacjami w ramach określonego stylu.
Po wszystkich tych testach wciąż byłem zdezorientowany. Stephen był
jednocześnie
niezmiernie utalentowany i silnie upośledzony; czyjego ułomności i
zdolności były od siebie
całkowicie oddzielone, czy też, na głębszym poziomie, integralnie się ze
sobą łączyły? Czy te
cechy, jak autystyczna dosłowność i konkretność, były w niektórych
kontekstach talentami,
w innych zaś wadami? Testy te wzbudziły we mnie uczucie niepokoju, jakbym
w ciągu tych
kilku dni spędzonych na poddawaniu go testom zredukował Stephena do wad i
talentów i
zapomniał, że jest on integralną ludzką jednostką. Raz jeszcze
przeczytałem książkę Uty Frith,
zatytułowaną Autism: Explaining the Enigma [Autyzm: Wyjaśnianie
tajemnicy], i napisałem
do niej: „Jutro jadę ze Stcphenem do Rosji... zapoznałem się
231
trochę z jego dziwnymi umiejętnościami i ułomnościami — teraz muszę
poznać go jako
osobę. Może ten wspólnie spędzony tydzień pozwoli mi na to".
Żywiąc tę nadzieję, wyjechałem ze Stephenem do Rosji. Kiedy czekaliśmy na
odlot na
lotnisku Gatwick, byłem pod wrażeniem jego głębokiej koncentracji.
Urzeczony przeglądał
magazyn „Cias-sic Cars". Każdemu obrazkowi przyglądał się z niebywałą
intensywnością —
nie podnosił wzroku znad gazety przez ponad dwadzieścia minut. Od czasu
do czasu
przybliżał wzrok do kartki i badał jakiś szczegół — pomyślałem sobie, że
wszystko, co
widzi, na zawsze zostanie wpisane w jego korę mózgową. Raz na jakiś czas
wybuchał nagłym
śmiechem. Co w tych abstrakcyjnych obrazkach tak go bawiło?
Podczas lotu Stephen był zatopiony w rysowaniu zamku Balmorai, który
zobaczył
wcześniej na pocztówce. Zupełnie nie zwracał uwagi na toczące się dookoła
rozmowy, na
wspaniałe rozciągające się pod nami widoki lądów i mórz.
Na lotnisku w Moskwie Stephen, bardzo spokojny, przyglądał się samochodom
—
żółtym taksówkom i czarnym ziłom z tablicami rejestracyjnymi
zaczynającymi się od napisu
„MK". Wszędzie unosił się ohydny zapach ropy. Stephen parskał, marszczył
nos; był
niezwykle wrażliwy na zapachy. Kiedy o drugiej nad ranem jechaliśmy do
miasta, ujrzał
rosnące przy drodze wysokie, srebrnawe brzozy i wielki księżyc tuż nad
ziemią. Nawet
Stephen, który dotychczas nie interesował się otoczeniem, z nosem
przyciśniętym do zimnej
szyby autobusu z zachwytem wpatrywał się w rozległy, oświetlony księżycem
krajobraz.
Następnego ranka, kiedy poszliśmy na plac Czerwony, Stephen był niezwykle
zaciekawiony, robił zdjęcia, przyglądał się budynkom, był oszołomiony ich
innością. Ludzie
na ulicy odwracali się i patrzyli na niego — czarnych najwyraźniej nie
widywano tu często.
Znaleźliśmy miejsce, z którego chciał narysować wieżę Spaską, i Margaret
właśnie w tym
wskazanym przez niego miejscu musiała ustawić jego stołek. Nie tam, tylko
tutaj — często
tak bierny,
232
w tym momencie był panem sytuacji. Siedział więc na środku placu
Czerwonego —
mały człowiek w futrzanej czapce i granatowych wełnianych rękawiczkach —
i rysował. W
ten piękny, słoneczny, majowy dzień kłębiły się tu rzesze turystów; wielu
przypatrywało się
jego rysunkowi. Stephen ignorował ich lub nie był świadomy ich obecności,
i nie przestawał
rysować. Mruczał coś do siebie, a pióro trzymał w charakterystyczny,
niezgrabny, dziecięcy
sposób pomiędzy trzecim i czwartym palcem. Raz zaczął chichotać — ale,
jak się okazało,
było to spowodowane sceną z filmu Rain Man, którą sobie przypomniał.
Margaret siedziała
przy nim i zachęcała go: „Dobrze! Mądry chłopak", a także dawała mu rady
dotyczące
szczegółów architektoniczych. Pod wpływem jej sugestii Stephen dokładnie
przyjrzał się np.
zwieńczeniu wieży. Margaret jest w ten sposób niemalże współtwórcą jego
rysunków, i choć
jego talent jest tak indywidualny, to wyraźnie czeka on na pełne uczucia
i afirmujące uwagi.
Później poszliśmy zobaczyć Muzeum Historyczne, eklektyczny czerwony
budynek
zaprojektowany przez angielskiego architekta. Margaret poinstruowała
Stephena: „Dokładnie
przyjrzyj się temu budynkowi. Zbadaj go. Zapamiętaj jego szczegóły —
chcę, żebyś go
później narysował z pamięci". Ale to, co Stephen później narysował,
znacznie różniło się od
Muzeum Historycznego — wprowadził tu pół tuzina cebulastych kopuł,
których w
rzeczywistości nie było.
Najpierw zastanawiałem się, czy nie jest to być może defekt pamięci, i
poprosiłem, by
narysował z pamięci bazylikę św. Bazylego. W przeciągu dwóch minut
wykonał
zachwycający, dokładny szkic. Później zaczął rysować wielką sklepową
arkadę w GUM-ie —
rysunek zakończył, popijając w hotelu colę. Zapamiętał nawet napisy
sklepowe, pisane nie
znaną mu przecież cyrylicą. Najwyraźniej jego pamięć funkcjonowała jak
należy.
Wraz z Margaret zastanawialiśmy się, dlaczego Stephen w ten sposób
narysował
Muzeum Historyczne; kiedy poprosiliśmy go, by przypomniał sobie ten
budynek, był
wyrwany z koncentracji (zdenerwowała go policja na placu Czerwonym), i
zapytany, jak się
czuje, odpowiadał tylko „w porządku" (co znaczyło, że nie było to miłe).
Próbował, jak
sądzę, uatrakcyjnić budynek, dodając do niego
233
cebulaste kopuły, ale tak bardzo nie pasowały one do podstawy, że w
rezultacie
narysowany przez niego obiekt wyglądał wręcz nierealistycznie.
Następnego ranka, kiedy spotkaliśmy się na śniadaniu w hotelowej sali
jadalnej,
Stephen powitał mnie głośnym ,,Cześć, Oliver!" , Okrzyk ten — może tylko
tak mi się
zdawało — był pełen sympatii. Nie byłem pewien, co o tym myśleć — czy
było to tylko
zachowanie automatyczne? Znakomity neurolog. Kurt Goidstein, pisał o
innym autystycznym
chłopcu:
Zaczyna lubić ludzi [...] Jednocześnie jednak jego emocjonalne reakcje i
przywiązanie do ludzi wciąż pozostaje płytkie i powierzchowne. Spotykając
kogoś raz na
kilka miesięcy, wita go i żegna z tą samą bezosobową uprzejmością, jakby
kontakt był
prawdziwy tylko w konkretnym czasie jego trwania [...] jest to kontakt
pozbawiony
emocjonalnej treści.
W sklepie Intouristu kupiłem kawałek bursztynu. Stephen obrzucił go
obojętnym
spojrzeniem. Nie miał on dla niego żadnej wizualnej wartości, dopóki nie
potarłem go i nie
pokazałem, w jaki sposób naładowuje się elektrycznie. To, jak przyciągał
do siebie małe
skrawki papieru, wprawiło go w zdumienie. Wziął ode mnie bursztyn i sam
go
naelektryzował. Ale kiedy już to zrobił, jego zainteresowanie nagle
osłabło. Nie pytał, jak to
się dzieje i dlaczego; sprawiał wrażenie znudzonego, kiedy mu to
tłumaczyłem. Byłem
podekscytowany, widząc jego początkowe zdumienie — dotychczas nigdy go
jeszcze
takiego nie widziałem — ale gdy zniknęło tak szybko, wpadłem w
przygnębienie.
Podczas obiadu Stephen, rechocząc, narysował obrazek, na którym
siedzieliśmy
wszyscy przy stole, a on mnie wachlował. (Jestem wrażliwy na upał i
zawsze noszę ze sobą
japoński wachlarz, którego często w jego obecności używałem). Przedstawił
mnie skulonego
ze strachu przed wachlarzem, a siebie jako wielkiego, silnego, panującego
— było to
pierwsze symboliczne przedstawienie wykonane przez Stephena.
234
Podróżując razem ze Stephenem — byliśmy już ze sobą od pięciu dni —
stałem się
świadomy jego psychicznej kruchości, głębokich zmian zachodzących w jego
wnętrzu.
Bywały momenty, kiedy był ożywiony i zainteresowany otoczeniem i robił
kapitalne, zabawne
rysunki; bywały też inne chwile, kiedy zatapiał się w stanie najgłębszego
autyzmu, a na
otoczenie —jeśli je w ogóle dostrzegał — reagował automatycznie,
echolalicznie. Takie
fluktuacje, trwające zazwyczaj kilka godzin, a rzadziej dni, zdarzają się
często u dzieci z
klasycznym autyzmem, choć ich przyczyny są nadal nie znane. Były one
znacznie głębsze, jak
mi powiedziano, kiedy Stephen był dzieckiem.
Następnego dnia wsiedliśmy do pociągu, którym mieliśmy odbyć całodzienną
podróż
do Leningradu. Margaret przygotowała na drogę tyle prowiantu, że
wystarczyłoby nie tylko
dla nas, ale i dla pozostałych osób w przedziale. Kiedy pociąg ruszył,
postanowiliśmy zjeść
wczesne śniadanie—hotel musieliśmy opuścić o piątej, żeby zdążyć na
poranny pociąg. Gdy
Margaret zaczęła wyjmować jedzenie z koszyka, Stephen zaczął
półkonwulsyjnie rzucać
głową i obwąchiwać wszystko, co wyjęła. Przypomniało mi to niektórych
moich pacjentów z
zespołem pozapaleniowym mózgu, a także niektóre osoby z syndromem
Tourette'a, które
także wykazywały podobne zachowania. Nagle uzmysłowiłem sobie, że węchowy
świat
Stephena może być równie barwny jak jego świat wizualny; ale nie
posiadamy języka,
środków, żeby o tym świecie komunikować.
Stephen niepewnym wzrokiem wpatrywał się w ugotowane na twardo jajka —
czy to
możliwe, że jeszcze nigdy sam nie rozbił skorupki? Dla żartu wziąłem
jedno jajko i rozbiłem
skorupkę na głowie; Stephen był zachwycony i wybuchł śmiechem. Jeszcze
nigdy nie
widział, żeby ktoś rozbijał w ten sposób ugotowane na twardo jajko, i
podał mi następne, by
sprawdzić, czy potrafię to powtórzyć, a potem, upewniwszy się, że
wszystko jest w
porządku, rozbił jedno na swojej głowie. W tej czynności było coś
spontanicznego i sądzę,
że dzięki mojemu żartowi Stephen lepiej się poczuł w moim towarzystwie,
zrozumiał bowiem,
że potrafię zachowywać się głupio i zabawnie.
235
Po śniadaniu graliśmy w zabawy słowne. Był w nich całkiem dobry; kiedy
powiedziałem: „Szukam swoim małym oczkiem czegoś, co się zaczyna na »k«"
—
odpowiedział od razu: kurtka, kot, kawa, kawiarnia, kubek. Świetnie sobie
radził ze
wstawianiem brakujących liter w wyrazach. Ale, chociaż miał już
szesnaście lat, wciąż jeszcze
nie potrafił ocenić objętości płynów, pomimo różnych wysokości i różnych
naczyń — którą
to umiejętność, jak wykazuje Piaget, większość dzieci przyswaja sobie już
w wieku siedmiu
lat.
Pociąg mijał małe wsie z drewnianymi domami i pomalowanymi kościołami
dające
posmak nie zmienionego od setki lat tołstojowskiego świata. Stephen
przypatrywał się z
uwagą widokom za oknem, a ja myślałem o tysiącach obrazów, które musiał
rejestrować i
konstruować — wszystkie one mogły zostać zapisane w postaci barwnych
rycin i winiet, ale
żadne z nich, jak przypuszczałem, nie łączyły się w całość, która
tworzyłaby w jego umyśle
ogólną impresję. Miałem wrażenie, że cały wizualny świat przepływa przez
Stephena jak rzeka,
nie tworzy żadnego sensu, nie zostaje przyswojony, a przynajmniej nie
staje się częścią jego
,ja". Choć mógł on zatrzymać w swoim umyśle wszystko, co widział, w
pewien sposób
wszystko to było zewnętrzne, nie powiązane, z niczym innym nie połączone,
nigdy nie
korygowane, zawsze odporne na wpływy i nie wywierające wpływu. Uważałem
jego
percepcję i pamięć za quasi-mechaniczne — podobne do magazynu, do
biblioteki albo do
archiwum — w których nie ma nawet indeksu, nic nie jest ułożone
tematycznie ani powiązane
skojarzeniami, ale z których wszystko jak z pamięci komputera po
naciśnięciu jakiegoś
przycisku można wydobyć. Porównywałem go w myślach do perceptualnego
pocisku, który
podróżuje przez życie, notując, zapisując, ale nigdy nie przyswajając;
albo do nadajnika, w
którym wszystko, co minęło, zostało zachowane, ale on sam pozostał nie
zmieniony, nie
tknięty doświadczeniem.
Kiedy zbliżaliśmy się do Leningradu, Stephen stwierdził, iż czas zacząć
rysować.
„Margaret, kochanie, ołówek" — powiedział. Byłem zaskoczony tym jego
„ołówkiem", bo
tak właśnie Margaret wymawiała „ł", ale nie wiedziałem, czy powiedział to
automatycz-
236
nie, czy też była to bardziej świadoma, humorystyczna parodia. W pociągu
bardzo
trzęsło, zrobiłem więc tylko kilka krótkich notatek. Ale Stephenowi ruch
pociągu nie
przeszkadzał w rysowaniu — robił to z równą łatwością i szybkością jak
zawsze. (Wyglądał
na bardzo niezgrabnego, ale czasem, prawie natychmiast, potrafił
przyswoić jakąś
umiejętność motoryczną, co jest charakterystyczne dla autystyków). W
Amsterdamie nawet
przez chwilę nie zawahał się przed wejściem wąskimi schodkami zaburtowymi
na łódź, choć
nigdy wcześniej tego nie robił — przypominało mi to innego autystycznego
młodzieńca, który
na drugi dzień po wizycie w cyrku po mistrzowsku i bez cienia strachu
przeszedł po linie.
W końcu, po jedenastu godzinach ślimaczej jazdy — sielska Rosja powoli
odkrywała
przed nami swoje uroki — dotarliśmy na główny dworzec Leningradu, na
stację, gdzie
przedrewolucyjny, carski splendor dawno już wyblakł. Całą panoramę
miasta, z jego
wspaniałą, niską, XVIII-wieczną zabudową i atmosferą kosmopolitycznej
europejskiej
cywilizacji, mogliśmy oglądać z okna naszego pokoju w tę błyszczącą białą
noc, Stephen
chciał zobaczyć wszystko w świetle dnia i postanowił, że po przebudzeniu
od razu zabierze
się do rysowania. Nie było mnie w pokoju, kiedy zaczął pracować, ale
Margaret powiedziała
mi, że już na początku popełnił ciekawy błąd. Słynny stary krążownik
„Aurora",
przycumowany do nadbrzeża Newy, narysował w złych proporcjach w stosunku
do
budynków stojących po drugiej stronie rzeki. Kiedy zdał sobie z tego
sprawę, powiedział:
„Zacznę jeszcze raz. To nie jest dobrze. To nie przejdzie". Wyrwał
następną kartkę i zaczął
od początku.
Ten rażący błąd perspektywiczny przypomniał mi o mniejszych
nieścisłościach w jego
pracach, o fakcie, że używał on wielu perspektyw w swoich rysunkach i że
nie zawsze
współgrały one ze sobą 7. Później poszliśmy do klasztoru Aleksandra
Newskiego i nie-
oczekiwanie staliśmy się świadkami ceremonii ortodoksyjnego rosyjskiego
ślubu. Chór
składał się z wymizerowancgo, odzianego w szma-
7 Zwrócił mi na to uwagę John Williamson z Brownsville w stanie Teksas,
który
zamierza napisać długi artykuł o Stephenie — przedstawił mi wiele takich
przykładów.
237
ty tłumu, którym dyrygowała niewidoma kobieta o ognistych, niebieskich
oczach. Ale
głosy tych ludzi były wspaniałe, szczególnie bas profundo, który — moim i
Margaret
zdaniem — wyglądał jak zbieg z gułagu. Margaret sądziła, że śpiew ten nie
oddziaływał na
StephenaJa zaś uważałem, że robi na nim ogromne wrażenie — oto przykład,
jak trudno było
czasami odgadnąć, c o tak naprawdę czuje.
Punktem kulminacyjnym naszego pobytu w Leningradzie miała być wizyta w
Ermitażu,
ale Stephen dość dziecinnie zareagował na niezwykłe zebrane tam obrazy.
„Widzisz, jest
zbudowana z figur" — powiedziała Margaret, wskazując na jeden z obrazów
Picassa,
przedstawiający kobietę z przechyloną głową. Stephen zapytał tylko:
„Bolało ją?"
Margaret poprosiła Stephena, żeby szczególnie dokładnie przyjrzał się
Tańcowi
Matisse'a, a on wpatrywał się w obraz bez cienia zainteresowania przez
całe trzydzieści
sekund. Już po powrocie do Londynu Margaret zaproponowała, żeby go
narysował, co
wykonał z łatwością. Dopiero później zauważyliśmy dziwną nieścisłość
(którą również odkrył
pan Williamson): kształty, jakie Stephen nadał tancerzom, były kształtami
z obrazu z Ermitażu,
ale kolory pochodziły z innej wersji tego malunku, wiszącej w Museum of
Modern Art w
Nowym Jorku — MOMA. Jak się okazało, siostra Stephena, Annette, dała mu
przed kilku
laty plakat z nowojorskiego muzeum przedstawiający Tancerzy, i Stephen
przedstawił
„rosyjski" obraz w „amerykańskich" kolorach. Można by sądzić, że były to
potknięcia
pamięci lub biedy, ale podejrzewam, że Stephen po prostu się bawił i
postanowił przedstawić
obraz z Ermitażu w barwach z wersji nowojorskiej, tak jak postanowił
„dobudować"
baryłkowate kolumny do Muzeum Historycznego (albo np. przyprawić komin do
mojego
domu, czy — w innym obrazie — penis Prometeuszowi w Rockefeller Center).
Zmęczeni całym dniem chodzenia i rysowania opuściliśmy Ermitaż i
skierowaliśmy się
do hotelu na herbatę. Widząc, że Stephen potrzebuje jakiejś rozrywki,
Margaret powiedziała
do niego:
— Teraz ty będziesz nauczycielem... A ty, Oliverze, będziesz uczniem.
238
W oczach Stephena pojawił się błysk.
— Ile jest dwa odjąć jeden? — zapytał.
— Jeden — odpowiedziałem bez namysłu.
— Dobrze! A dwadzieścia odjąć dziesięć? Udawałem, że przez chwilę się
zastanawiam.
— Dziesięć.
— Bardzo dobrze — powiedział Stephen. — A ile jest sześćdziesiąt odjąć
dziesięć?
Długo się zastanawiałem, wysiłek malował mi się na twarzy.
— Czterdzieści? — powiedziałem.
— Nie — odrzekł Stephen. — Źle. Pomyśl! Próbowałem sobie pomóc, licząc na
palcach.
— Mam — powiedziałem — pięćdziesiąt.
— Dobrze — odrzekł Stephen z uśmiechem aprobaty. — B ardzo dobrze. A
teraz
powiedz, ile jest czterdzieści odjąć dwadzieścia? To naprawdę było
trudne. Zastanawiałem się
przez całą minutę.
— Dziesięć?
— Nie — powiedział Stephen. — Musisz się skoncentrować. Ale szło ci
całkiem nieźle
— dodał.
Epizod ten był fantastycznym naśladownictwem lekcji arytmetyki, jaką daje
się
opóźnionemu w rozwoju dziecku. Głos Stephena, jego gesty, perfekcyjnie
naśladowały
mającego dobre intencje, łaskawego nauczyciela, a właściwie (co odczułem
z pewną przykro-
ścią) mnie, kiedy przeprowadzałem z nim testy w Londynie. Nie zapomniał
tego. Było to dla
mnie, dla nas wszystkich, lekcją, żeby nigdy go nie lekceważyć. Stephen
przepadał za
odwracaniem ról, tak jak na rysunku, na którym mnie wachlował.
Podróż do Rosji była z jednej strony wspaniała, ekscytująca, z drugiej
zaś
przygnębiająca, rozczarowująca, pozbawiająca iluzji. Przed wyjazdem
miałem nadzieję, że
dotrę poza autyzm Stephena, że za jego zasłoną odkryję osobę, umysł;
zastałem tylko samą
imitację autentycznych uczuć. Oczekiwałem, że doświadczę z jego strony
pewnej sympatii,
głębszego uczucia; moje serce zabiło mocniej na jego pierwsze „Cześć,
Oliver!" — ale to się
nie powtórzyło.
239
Chciałem, żeby Stephen mnie polubił albo przynajmniej wyróżnił jako osobę
— był
jednak w stosunku do mnie może nie nieprzyjazny, ale zaznaczał dzielącą
nas obcość, nawet
swoimi chłodnymi, automatycznymi dobrymi manierami i dowcipami. Chciałem,
żeby doszło
między nami do interakcji; doświadczyłem jednak tylko próbki tego, jak
muszą czuć się
rodzice autystycznych dzieci, kiedy stają przed zupełnie nie reagującym
na nich dzieckiem.
Spodziewałem się, że będzie on stosunkowo normalną osobą, obdarzoną
pewnymi talentami i
borykającą się z pewnymi problemami — teraz zdałem sobie sprawę, że moduł
jego umysłu
jest radykalnie inny, prawie obcy, że działa na właściwych sobie zasadach
i żadne z moich
norm nie są tu wymierne.
Bywały jednak momenty — rozbijanie jajka, zabawa w ucznia i nauczyciela—
kiedy
czułem, że między nami nawiązuje się pewna nić porozumienia, wciąż
liczyłem więc na
stworzenie silniejszego związku, i za każdym razem, kiedy byłem w
Londynie — mniej więcej
kilka razy w roku — odwiedzałem go. Raz lub dwa byliśmy razem na
spacerze. Czekałem,
kiedy odsłoni przede mną swoje „prawdziwe ja", swoje emocje. On jednak,
choć witał mnie
wesołym „Cześć, Oliver!", był wciąż uprzejmy, poważny i odległy jak
zawsze.
Mieliśmy wszakże jedną wspólną pasję — zamiłowanie do odgadywania marek
samochodów. Stephen najbardziej lubił wielkie kabriolety-limuzyny z lat
pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych. Do moich ulubionych należały natomiast sportowe wozy z
czasów mojej
młodości — bristole, frazernashe, stare jaguary, aston martiny. Znaliśmy
nazwy prawie
wszystkich samochodów spotykanych na drodze, a Stephen, jak sądzę,
traktował mnie jak
sprzymierzeńca lub kamrata w tej zabawie — był to największy stopień
bliskości, jaki
osiągaliśmy.
Floating Cities [Miasta na wodzie] zostały opublikowane w lutym 1991 roku
i szybko
dotarły na szczyt angielskiej listy bestsellerów. Dowiedziawszy się o
tym, Stephen powiedział
tylko: „To bardzo miło!" Sprawiał wrażenie, jakby nie miało to dla niego
znaczenia i nie
robiło na nim wrażenia. W tym czasie chodził do szkoły zawodowej, w
której uczył się
zawodu kucharza; zaczynał się
240
sam poruszać środkami komunikacji miejskiej i nabywać umiejętności
niezbędnych do
prowadzenia samodzielnego życia. Niedziele wciąż jednak były
zarezerwowane na rysowanie,
a zamówień na jego rysunki było z tygodnia na tydzień coraz więcej.
Kiedy myślałem o artystycznym talencie Stephena, często przypominałem
sobie
Martina, opóźnionego w rozwoju muzyka i mnemotycznego sawanta, którego
spotkałem w
1980 roku. Martin uwielbiał opery — jego ojciec był słynnym śpiewakiem
operowym — i
potrafił zapamiętać każdą, choćby raz usłyszaną melodię. („Znam ponad
dwieście oper" —
powiedział mi kiedyś). Największą, namiętną miłością darzył jednak Bacha.
Wydawało mi się
dziwne, że tak prosty człowiek ma tego typu pasję. Bach wydaje się bardzo
intelektualny, a
Martin był opóźniony w rozwoju. Dopiero gdy zacząłem przynosić mu kasety
z kantatami, z
Wariacjami Goldberga, a kiedyś z Magnificat, uzmysłowiłem sobie, że mimo
ogólnych
ograniczeń intelektualnych miał on doskonale rozwiniętą inteligencję
muzyczną i zdawał sobie
sprawę ze wszystkich strukturalnych zasad i zawiłości muzyki Bacha,
wszystkich
skomplikowanych kontrapunktowych i ługowych zapisów; posiadał
inteligencję muzyczną
równą inteligencji profesjonalnego muzyka.
Dotychczas nie potrafiłem jasno określić kognitywnych praw rządzących
sawantycznymi talentami. Traktowałem je jako wyraz przede wszystkim
świetnej pamięci.
Martin miał rzeczywiście cudowną pamięć, ale było oczywiste, że w
przypadku Bacha była
to pamięć strukturalna lub gatunkowa (i w szczególny sposób
konstrukcyjna) — on rozumiał
tę muzykę, wiedział, która wariacja jest inwersją innej, znał sposób, w
jaki linię melodyczną
głosu rozpoczynającego powtarzają kolejno z pewnym opóźnieniem wszystkie
występujące
głosy, by stworzyć fugę lub kanon — sam potrafił skonstruować prostą
fugę. Wiedział,
przynajmniej na kilka taktów naprzód, co będzie dalej. Nie potrafił tego
sformułować,
sprecyzować—jego rozumienie formy muzycznej było instynktowne.
Obserwując powyższe u Martina, mogłem teraz dostrzec analogie pomiędzy
nim a
innymi artystycznymi czy matematycznymi
241
sawantami, z którymi dotychczas pracowałem. Wszyscy oni mieli autentyczną
inteligencję, ale była to inteligencja szczególna, objawiająca się
jedynie w ograniczonych
dziedzinach poznawczych. Geniusze ci stanowią niezbity dowód na to, że
mogą istnieć różne
formy inteligencji, wszystkie potencjalnie od siebie niezależne. Ho-ward
Gardner, psycholog,
mówi o tym w swojej książce Frames of Mind [Ramy umysłu]:
W przypadku sawantycznych idiotów [...]obserwujemy osobliwy „sparing"
pomiędzy specyficzną umiejętnością a stojącymi w tle, częściowo lub
prawie całkowicie
stłumionymi ludzkimi osiągnięciami w innych dziedzinach [...] dzięki temu
możemy
traktować różne inteligencje jako stosunkowo — a nawet całkowicie —
odizolowane.
Gardner zakłada istnienie wielu oddzielnych i rozłącznych inteligencji —
wizualnej,
muzycznej, leksykalnej itd. — z których wszystkie są autonomiczne i
niezależne, a każda z
nich w sposób dla siebie charakterystyczny przyswaja reguły i struktury
dziedzin po-
znawczych, każda kieruje się własnymi „zasadami" i prawdopodobnie także
własnymi
podstawami neurologicznymi 8.
Na początku lat osiemdziesiątych hipotezę tę sprawdziła Beatę Hermelin i
jej
współpracownicy, którzy poddali badaniu osoby z różnymi sawantycznymi
talentami.
Zauważyli oni, że sawanci wizualni potrafią znacznie lepiej od
„normalnych" ludzi uchwycić
podstawowe cechy jakiejś sceny lub wzoru, a co za tym idzie, narysować
je. Doszli także do
wniosku, że pamięć wizualnych sawantów nie jest ani fotograficzna, ani
ejdetyczna, ale raczej
ga-
8 W rzadkiej chorobie wrodzonej, w porażeniu mózgowym dziecięcym (zespól
Little'a
(Williamsa)), występuje zdumiewający przedwczesny rozwój werbalny (i
społeczny) idący w
parze z intelektualnymi (i wizualnymi) ułomnościami —jest to ekstremalny
przykład
odseparowania różnych rodzajów inteligencji. Szczególnie zaskakujące jest
owo połączenie
lingwistycznego talentu z intelektualnym niedorozwojem: dzieci z
syndromem Williamsa
często wydają się niezwykle opanowane, świadome i dowcipne, i dopiero po
pewnym czasie
uświadamiamy sobie ich umysłowy niedorozwój. Ich neuroanatomiczne
korelacje bada
obecnie m.in. Ursula Bellugi.
242
tunkowa i analityczna — potrafi dokonać wyboru i wydobyć „cechy
charakterystyczne", wykorzystując je do budowania własnych obrazów.
Okazało się także, że wydobywszy strukturalny „wzorzec" danej sceny czy
obrazu,
wizualni sawanci poddawali go kombinacjom i zmianom. Hennelin i jej
koledzy, wraz z
Treffertem, pracowali także z niewidomym, opóźnionym w rozwoju i
niezwykle utalento-
wanym muzykiem, Lesliem Lemkem, który podobnie jak sto lat temu Ślepy Tom
— słynie
dziś zarówno ze swoich zdolności improwizatorskich, jak i niezwykłej
pamięci muzycznej.
Lemke potrafi podchwycić styl każdego kompozytora, od Bacha do Bartoka, i
bez wysiłku
odtwarza dany utwór lub improwizuje, nie zmieniając przy tym stylu
utworu.
Badania te zdają się dowodzić, że rzeczywiście istnieje pewna liczba
oddzielnych,
autonomicznych poznawczych umiejętności lub inteligencji, z których każda
funkcjonuje,
opierając się na własnych algorytmach i zasadach — potwierdza to
całkowicie hipotezę
Gard-nera. Wcześniej istniała tendencja postrzegania sawantycznych
zdolności jako
dziwacznych, osobliwych; teraz zaś wprowadzono je na powrót w sferę
„normalności", a ich
odmienność polega jedynie na charakterystycznym dla nich oddzieleniu od
innych
umiejętności oraz na dysproporcji pomiędzy nimi.
Ale czy rzeczywiście sawantyczne zdolności przypominają zdolności
normalne?
Poznając Stephena, Nadię czy Martina, nie można nie zauważyć głębokiej
różnicy pomiędzy
nimi a „normalnymi" ludźmi. Nie chodzi tylko o to, że ich sawantyczne
zdolności nie
przystają do normalnej skali, czy o to, że pojawiają się nad wyraz
wcześnie (Martin potrafił
śpiewać fragmenty oper w wieku dwóch lat) — rzecz w tym, że wykazują oni
radykalne
odchylenie od normalnych wzorców rozwojowych. Jest to szczególnie
widoczne w
przypadku Nadii, która przeskoczyła kilka standardowych etapów rysowania
— bazgranie,
rysunki schematyczne, rysunki składające się z figur geometrycznych — i
kiedy rysowała,
robiła to zupełnie inaczej niż jakiekolwiek normalne dziecko. Tak samo
było ze Ste-
243
phenem, który w wieku siedmiu lat — co wiem od Chrisa — robił
„najbardziej
niedziecięce rysunki", jakie ten kiedykolwiek widział.
Inną stroną niezwykłości sawantycznych talentów — poza „nie-
dziecięcością" —jest
to, że rozwijają się one inaczej niż normalne uzdolnienia. Są od początku
całkowicie dojrzałe.
Talent Stephena w wieku siedmiu lat był wyjątkowy, ale w wieku
dziewiętnastu lat już się tak
mocno nie rozwijał, mimo że jego zachowania społeczne i osobowość stały
się dojrzalsze.
Sawantyczne talenty przypominają w pewnym sensie urządzenia, „ready made"
—
skończone i gotowe do działania. Tak oto mówi o nich Gardner: „Sądzę, że
ludzki umysł
składa się z serii wysoce dostrojonych urządzeń obliczeniowych... i że
stopień różnicy
między nami zależny jest od stopnia sprawności działania tych urządzeń".
Sawantyczne talenty są ponadto bardziej autonomiczne, a nawet
automatyczne niż
talenty normalne. Nie potrzebują namysłu i uwagi:
Stephen rozgląda się, słucha walkmana, śpiewa, a nawet rozmawia podczas
rysowania;
niezmiernie skomplikowane obliczenia Jedediaha Buxtona dokonywały się w
swoim
ustalonym, nieprzerwanym rytmie, podczas gdy prowadził on codzienne
życie. Sawantyczne
zdolności, w odróżnieniu od normalnych, nie łączą się z resztą osoby.
Wszystko to sugeruje
istnienie nerwowego mechanizmu, który różni się od mechanizmu sterującego
normalnymi
talentami.
Możliwe, że sawanci mają wysoce wyspecjalizowany i niezwykle silnie
rozwinięty
system w mózgu — „neuromodulator", który zostaje „włączony", jeśli w
odpowiednim
czasie dociera do niego odpowiedni bodziec (muzyczny, wizualny czy
jakikolwiek inny), i
przez to natychmiast zaktywizowany. Bliźnięta, które miały sawan-tyczną
pamięć do dat,
zobaczywszy w wieku sześciu lat almanach, ,,wprawiły w ruch" swoje
niezwykłe zdolności
— momentalnie przyswoiły sobie strukturalne reguły kalendarza — może
dzięki odkryciu
podświadomych zasad i algorytmów. Potrafiły określić, jaki dzień będzie
korespondował z
daną datą w następnych latach, co od większości z nas wymaga użycia
odpowiednich
algorytmów, a także czasu i wprawy.
Czasem dochodzi do „zatrzymania" tych mechanizmów, czego
244
rezultatem jest zniknięcie sawantycznych talentów, czy to u
niedorozwiniętych lub
autystycznych sawantów, czy też u normalnych ludzi z sawantycznymi
zdolnościami.
Władimir Nabokow, poza wieloma innymi talentami, posiadał też wyjątkową
zdolność licze-
nia, ale zniknęła ona całkowicie i bezpowrotnie, jak sam pisze, w
następstwie wysokiej
gorączki i delirium, kiedy miał siedem lat. Nabokow twierdził, że ten
niezwykły talent do
liczenia, który pojawił się i zniknął w tak tajemniczy sposób, miał
niewiele wspólnego z nim
samym i rządził się własnymi regułami — był zupełnie inny od reszty jego
umiejętności.
Normalne talenty nigdy nie pojawiają się i nie znikają w ten sposób; one
rozwijają się,
trwają, powiększają, nabierają indywidualnego stylu i z upływem czasu
osiadają w umyśle i
osobowości. W odróżnieniu od sawantycznych talentów nie są odizolowane,
niedostępne i
automatyczne .9
Umysł nie jest jednak jedynie zbiorem talentów. Nie powinno się
postrzegać umysłu
jedynie z perspektywy jego budowy i modalności, jak to czyni obecnie
wielu neurologów i
psychologów. Tego typu spojrzenie pomija globalność umysłu, którą można
nazwać bogac-
twem, pojemnością czy przestrzennością, a którą od razu rozpoznajemy u
normalnych ludzi.
Jest to wydajność supramodalna, która
9 Możliwe jest współistnienie talentów sawantycznych i normalnych, czasem
wodrębnych sferach (tak jak u Nabokowa), a czasem w tych samych. Mam
wrażenie,
iż koegzystencja ta występuje u niezwykle utalentowanego młodego
mężczyzny, którego znam
od dziecka. W wieku 2 lat Eric W. potrafił płynnie czytać — ale nie była
to po prostu
hiperleksja; on czytał ze zrozumieniem. W tym samym wieku potrafił
powtórzyć każdą
usłyszaną melodię, zaśpiewać w jej rytm; potrafił też uchwycić
kontrapunkt i fugę. Kiedy miał
3 lata, robił wspaniałe rysunki perspektywiczne.
Kiedy miał 10, napisał pierwszy kwartet smyczkowy. W okresie dorastania
wykazywał
niezwykłe zdolności w naukach ścisłych, a teraz, gdy ma lat 20, pisze
ważną pracę z chemii.
(Nigdy nie zauważyłem u Erica W. żadnych oznak autyzmu — jako dziecko był
niezwykle
spontaniczny i skory do zabawy, a obecnie, jako człowiek dorosły, jest
zdolny do wielu
głębokich uczuć). Gdyby jego talenty miały wyłącznie sawantyczna naturę,
nie mogłyby tak
dalece się rozwijać i łączyć wielu umiejętności. Gdyby miał tylko
normalne talenty
(przynajmniej w sferze graficznej), ich natura nie byłaby tak niezwykła.
Jest więc
szczęśliwcem, posiadającym i talent sawantyczny, i normalny.
245
objawia się zawsze, niezależnie od talentów. Właśnie to mamy na myśli,
mówiąc, że
ktoś ma ,,dobrą głowę". Także modularne spojrzenie na umysł, w
najmniejszym stopniu, nie
uwzględnia osoby, duszy, ,ja". U normalnych ludzi istnieje siła wiążąca i
jednocząca, która
łączy wszystkie oddzielne zdolności umysłu. Coleridge nazywa ją
umiejętnością
„esemplastyczną" i zespala z naszymi doświadczeniami i emocjami, przez co
nabierają one
unikatowego, indywidualnego kształtu. Ta globalna zdolność pozwala nam na
uogólnianie i
refleksje, na rozwinięcie subiektywności i świadomości „ja".
Kurt Goidstein był szczególnie zainteresowany tą globalną zdolnością i
nazywał ją
„zdolnością abstrakcyjno-gatunkową" organizmu lub „postawą abstrakcyjną".
Goldstein
badał m.in. skutki uszkodzenia mózgu i odkrył, że w przypadku poważnego
jego urazu lub
defektu przednich płatów mózgowych, poza ograniczeniem niektórych
umiejętności (np.
językowej, wizualnej itd.) dochodziło do osłabienia zdolności
abstrakcyjno-gatunkowej, co
miało równie niszczące skutki, a czasem nawet bardziej niszczące niż
utrata poszczególnych
umiejętności. Goidstein badał także różne problemy rozwojowe i
opublikował (wraz z
Martinem Scheererem i Evą Roth-mann) najbardziej wyczerpujące opracowanie
na temat
sawantycz-nych idiotów. Obiektem ich badań był L., głęboko autystyczny
chłopiec, który
miał wspaniały talent muzyczny, „matematyczny" i pamięciowy. Opracowanie
to, które
ukazało się w 1945 roku pt. A Case of „Idiot Savant": Ań Experimental
Study of Personality
Organiwtion. wskazuje na ograniczenia multifaktoralnej lub syntetycznej
teorii umysłu:
[Gdyby] istniała [...] jedynie synteza indywidualnych zdolności, które są
od siebie
niezależne [...], L. powinien teoretycznie stać się wspaniałym muzykiem i
matematykiem
[...] Ponieważ jest to sprzeczne z faktami, musimy wyjaśnić [dlaczego nim
nie został] [...]
pomimo swoich „zainteresowań" i „nauki".
Nie został ani muzykiem, ani matematykiem, ponieważ — jak wnioskują —
mimo
swoich niezwykłych i prawdziwych talentów, brakowało mu ważnego,
globalnego elementu:
246
L. cierpi na osłabienie zdolności abstrakcyjnych, co ma wpływ na całe
jego
zachowanie. Ujawnia się to w sferze językowej, w „niemożności"
zrozumienia i użycia
języka w jego symbolicznym lub konceptualnym znaczeniu; w niemożności
pojęcia czy
sformułowania abstrakcyjnych właściwości przedmiotów [...] zadania
pytania „dlaczego" w
odniesieniu do prawdziwych zdarzeń, uporania się z fikcyjnymi sytuacjami,
zrozumienia ich
racjonalnego uzasadnienia [...] To samo upośledzenie jest podstawą jego
braku
świadomości społecznej i zainteresowania ludźmi, jego ograniczonego
zakresu wartości;
nieumiejętności zarejestrowania lub uświadomienia sobie socjokulturowych
i między-
ludzkich zachowań [...] Tego samego upośledzenia w sferze abstrakcyjnej
dowodzi jego
[sawantyczne] zachowanie [...] [które] nie wychodzi poza konkretny
kontekst refleksji i
werbalizacji [...] Ze względu na braki w postawie abstrakcyjnej L. nie
potrafi rozwinąć
swoich zdolności w sposób aktywny i twórczy [...] [Pozostają one]
anormalnie konkretne,
ograniczone i sterylne; nic mogą zostać połączone z szerszym znaczeniem
podmiotu ani z
wglądem społecznym [...] przypominają bardziej karykaturę normalnego
talentu.
Jeśli stwierdzenia Goidsteina dotyczące sawantycznych idiotów i autyzmu
są ogólnie
prawdziwe i jeśli Stephen rzeczywiście nie posiada zdolności
abstrakcyjnej lub jest ona u
niego silnie ograniczona, to w jakim stopniu jest on zdolny rozwinąć
tożsamość, swoje „ja"?
Jakiego rodzaju refleksyjną świadomość może on osiągnąć? Do jakiego
stopnia może się
nauczyć lub poddać wpływowi osobistego lub kulturowego kontaktu? W jakim
stopniu
możliwe jest stworzenie przez niego takiego kontaktu? Jak bardzo może
rozwinąć się jego
autentyczna wrażliwość lub styl? Do jakiego stopnia może on osiągnąć
rozwój indywidualny
(jako przeciwieństwo technicznego)? W jaki sposób to wszystko
odzwierciedla się w jego
sztuce? Te i wiele innych pytań, które zadajemy sobie, stojąc w obliczu
paradoksu
niezwykłego talentu połączonego ze szczątkowym umysłem i tożsamością,
nabierają ostrości
w świetle rozważań Goldsteina.
247
W październiku 1991 roku spotkałem się ze Stephenem w San Francisco.
Uderzyły
mnie zmiany, jakie w nim zaszły od czasu, kiedy go ostatni raz widziałem
— miał teraz
siedemnaście lat, był wyższy, przystojniejszy, a jego głos nabrał głębi.
Był podekscytowany
pobytem w San Francisco i krótkimi, ciętymi zdaniami opisywał mi
telewizyjne sceny
przedstawiające trzęsienie ziemi z 1989 roku, które niedawno
widział:,,Mosty pękały.
Samochody rozbijały się. Wybuchał gaz. Woda wyciekała z hydrantów.
Tworzyły się
pęknięcia. Ludzie latali".
Pierwszego dnia wspięliśmy się na szczyt wzgórza Pacific Heights. Stephen
zaczął
rysować ulicę Broderick, która wije się do szczytu wzgórza. Rysując,
rozglądał się dookoła i
był wyraźnie zajęty słuchaniem walkmana. Zapytałem go później, dlaczego
ulica Broderick
wije się, a nie prowadzi prosto w górę. Nie potrafił jednak odpowiedzieć,
że to ze względu na
stromiznę, a kiedy Margaret powiedziała „stromy", powtórzył po niej
echolalicznie. Wciąż
sprawiał wrażenie niedorozwiniętego lub percepcyjnie upośledzonego.
Podczas spaceru natknęliśmy się nagle na malowniczą zatokę usianą
statkami, w której
środku, jak mały klejnot, błyszczało Alcatraz. Przez chwilę jednak nie
odczytałem obrazu,
który widziałem, nie dostrzegałem tej sceny — widziałem jedynie
skomplikowany kolorowy
wzór, całkiem abstrakcyjny, tworzący wielość wizualnych wrażeń. Czy w
taki właśnie sposób
Stephen widział świat?
Ulubionym budynkiem Stephena w San Francisco była Trans-amerykańska
Piramida.
Kiedy spytałem go o przyczyny, odpowiedział: „Ma kształt", a po chwili
dodał niepewnie:
„To trójkąt, trójkąt równoramienny... Podoba mi się!" Byłem zaskoczony,
że Stephen, który
używał dość prymitywnego języka, potrafi użyć słowa „równoramienny" —
choć autystycy
często już we wczesnym dzieciństwie przyswajają sobie kształty i terminy
geometryczne i
rozumieją je znacznie lepiej niż społeczne czy osobiste 10.
10 Freeman Dyson, który znał Jessy Parker od dzieciństwa, pisze:
Kontakty z nią odczuwałem zawsze, jakbym miał do czynienia z
przedstawicielem
obcej inteligencji. Autystyczne dzieci są tak dziwne i różne od nas — a
mimo to można się
z nimi komunikować; z Jessy można rozmawiać na wiele różnych tematów...
[Ale] nie ma
ona pojęcia o swojej własnej tożsamości, nie rozumie różnicy pomiędzy
„ty" i, ja". Także
jej świat jest zupełnie inny niż mój. Konkretne społeczne relacje są dla
niej bardzo, bardzo
trudne do ogarnięcia. Z drugiej strony nie ma problemów z innymi
abstrakcyjnymi
pojęciami. Tak więc matematyka nie stanowi dla niej problemu, możemy o
niej rozmawiać
bez przeszkód... Sadzę, że autyzm dotyka istotnych kwestii odnoszących
się do
neurologicznych podstaw osobowości. Inteligencja tych ludzi jest
nietknięta, ale czegoś jej
brakuje.
248
Stephen rozumie autyzm w sposób niezywkle formalny — wyszło to na jaw
podczas
niecodziennego incydentu, który przytrafił się nam na Polk Street.
Mieliśmy jedną szansę na
milion, by spotkać samochód z napisem „AUTISM" na tablicy rejestracyjnej.
Pokazałem ją
Stephenowi.
— Co tam jest napisane? — zapytałem.
Z wysiłkiem przeliterował napis: a-u-t-i-s-m-2.
— Tak — powiedziałem. — A jak to się czyta?
— U...u...utism—wydukał.
— Prawie, ale nie całkiem. Nie utizm, ale autyzm. A co to jest autyzm?
— To, co jest napisane na tablicy rejestracyjnej — odpowiedział, i nie
było już o czym
mówić.
Najwyraźniej jednak wie, że jest inny, specyficzny. Niezmiernie pasjonuje
go film Rain
Man, gdyż, jak podejrzewam, utożsamia się zgraną przez Dustina Hoffmana
postacią, chyba
najlepiej dotychczas sportretowancgo autystycznego bohatera. Ma nagraną
na taśmie całą
ścieżkę dźwiękową z tego filmu i ciągle słucha jej na swoim walkmanie.
Może cytować z
pamięci duże fragmenty dialogów, powtarzając każdy z nich z perfekcyjną
intonacją.
(Zaabsorbowanie filmem i ciągłe słuchanie muzyki zupełnie nie przeszkadza
mu w sztuce—
potrafi wspaniale rysować nawet wtedy, gdy jego uwaga l zdaje się
skierowana na coś
zupełnie innego — ale utrudnia to nawiązanie kontaktu czy rozmowy).
Jego obsesji na punkcie Rain Mana towarzyszy gorączkowa chęć wyjazdu do
Las
Vegas. Chciałby pójść do kasyna gry, tak jak Rain Mań, a nie, jak zwykle,
oglądać
architekturę miasta. Spędziliśmy więc w Las Vegas jedną noc, a potem,
lincolnem
continentalem z 1991 roku udaliśmy się przez pustynię do Arizony.
249
— Wolałby chevroleta impalę z 1972 — powiedziała mi Margaret, ale tego
modelu, ku
rozczarowaniu Stephena, nie było w wypożyczalni.
Wjechaliśmy na parking, z którego było widać część Wielkiego Kanionu, ale
uwagę
Stephena natychmiast zaabsorbowały zaparkowane samochody. Kiedy spytałem,
co sądzi o
kanionie, odpowiedział:
— To bardzo, bardzo ładne miejsce.
— Co ci przypomina?
— Budynki, architekturę — odpowiedział Stephen. Znaleźliśmy dla niego
miejsce, z
którego mógł narysować Północną Ścianę kanionu. Zaczął rysować z mniejszą
pewnością
siebie i wprawą, niż czyniłby to, stojąc przed jakąś budowlą; mimo
wszystko udało mu się
uchwycić i oddać sposób ułożenia skał.
— Jesteś geniuszem — powiedziała Margaret.
— Tak, tak — odparł Stephen, uśmiechając się. Wiedząc, że Stephen
uwielbia widoki
z góry, zdecydowaliśmy się przelecieć helikopterem nad Wielkim Kanionem.
Stephen był
bardzo podekscytowany i kiedy lecieliśmy nisko między skalnymi ścianami,
ślizgając się
blisko Północnej Ściany, a potem wzbiliśmy się w górę, by zobaczyć go w
całości z lotu
ptaka, wyciągał szyję i rozglądał się na wszystkie strony. Nasz pilot
opowiadał o geologicznej
budowie i historii kanionu, ale Stephen całkowicie go zignorował i, jak
sądzę, widział tylko
kształty — linie, grę cienia i światła, kolory i perspektywę, A ja,
siedząc obok niego i wodząc
wzrokiem za jego spojrzeniem, zacząłem —jak sądzę — patrzeć jego oczami,
porzuciłem
swoją intelektualną wiedzę o warstwach skalnych i starałem się odebrać
wszystko w sposób
czysto wizualny. Sądziłem, że Stephen, który nie posiada naukowej wiedzy
ani nie okazuje nią
zainteresowania, nie może pojąć terminów geologicznych. Niemniej siła
jego perceptualnych
umiejętności, jego wizualnego rozumienia, pozwalała ogarnąć, a potem
narysować — z
absolutną precyzją i selektywnością, której nie można uzyskać w żadnej
fotografii —
250
geologiczne cechy kanionu. Potrafił wydobyć nastrój kanionu, jego istotę,
tak samo jak
to było w przypadku Matisse'a.
Znów udaliśmy się w drogę przez pustynię, i kiedy jechaliśmy w górę do
Flagstaffu,
coraz rządzie; spotykaliśmy wysokopienne kaktusy — ostatni z nich,
odważny samotnik,
rósł na wysokości prawie tysiąca metrów. Niegościnne pasmo gór Bradshaw,
gdzie wiatach
osiemdziesiątych znaleziono srebro i złoto, rozciągało się po naszej
lewej. Wjechaliśmy na
płaską nizinę pokrytą niskimi kaktusami, z pasącymi się gdzieniegdzie
stadami bydła. Konie i
osły, a także antylopy wciąż wędrowały po tych równinach. Na horyzoncie
niczym okręty
majaczyły wysokie wzgórza San Francisco.
— Bardzo dobry krajobraz do wprowadzenia samochodów — zauważył Stephen,
(Wcześniej narysował wielkiego zielonego buicka na tle Monument Valley).
Byłem ubawiony — i oburzony: patrząc na najpiękniejsze miejsca naszej
planety,
Stephen myślał tylko o wprowadzeniu w nie samochodów!
Kiedy ja gryzmoliłem coś w swoim notatniku, Stephen rysował kaktusy;
uznał je za
sztandarowy symbol Zachodu, podobnie jak gondole były dla niego symbolem
Wenecji, a
drapacze chmur cechą charakterystyczną Nowego Jorku. Drogę przebiegło nam
jakieś
zwierzę, chyba był to królik. Coś we mnie wstąpiło i zawołałem
impulsywnie „Coypu!"
Stephenowi przypadło to słowo do gustu i powtarzał je z niekłamaną
przyjemnością jeszcze
kilka razy.
Wycieczka do Arizony potwierdziła, że Stephen potrafił rysować kaniony,
kaktusy i
naturalne otoczenie z równą wprawą jak budynki i miasta. Najbardziej
zaskakujące było chyba
popołudnie spędzone w Kanionie de Chelly, gdzie Stephen poszedł z
nawajskim artystą,
który pokazał mu tamtejsze święte miejsce. Opowiadał mu historie , imity,
mówił o życiu ludzi
w kanionie setki lat temu. Stephen słuchał tego obojętnie i zachowywał
się ze zwykłą
nonszalancją — rozglądał się, mruczał coś do siebie i nucił — podczas gdy
jego towarzysz
siedział prawie w bezruchu, zatapiając się całkowicie w czynności '„
rysowania.
Rysunek Stephena był jednak znacznie lepszy i oddawał
251
(co przyznał nawet nawajski artysta) dziwną tajemniczość i świętość tego
miejsca. Sam
Stephcn sprawiał wrażenie pozbawionego jakichkolwiek duchowych uczuć;
mimo to swoim
nieomylnym okiem uchwycił nastrój tego miejsca, który większość z nas
nazwałaby
„świętością".
Czy Stephen w jakiś sposób przyswajał to, co święte, i przenosił do
swoich rysunków,
czy też my, patrząc na jego rysunki, sami przenosiliśmy na nie nasze
wrażenia? Często nie
zgadzaliśmy się z Margaret co do rzeczywistych odczuć Stephena, tak jak
to było w
przypadku ślubnej muzyki w leningradzkim klasztorze. Jednak tutaj, w
Kanionie de Chelly,
nasze role odwróciły się: Margaret sądziła, że świętość tego miejsca
budziła w nim grozę, ja
zaś byłem sceptyczny. Głęboką niepewność co do tego, co Stephen naprawdę
czuje i myśli,
odczuwa każdy, kto go zna.
Czasem zastanawiam się, czy „emocja" lub „reakcja emocjonalna" nie jest w
przypadku
Stephena zupełnie inna niż u większości z nas: może nie mniej intensywna,
ale bardziej
„zlokalizowana", ściśle związana z danym przedmiotem, sceną, wydarzeniem,
nie zaś z
bardziej ogólnymi wewnętrznymi odczuciami. Czasami miałem wrażenie, że
potrafi wyrazić
nastrój czy atmosferę miejsc, ludzi czy scen w natychmiastowej
spontanicznej reakcji, która
ma niewiele wspólnego z tym, co my zwykliśmy nazywać wrażliwością. Mógł
więc
powtarzać, odtwarzać lub odzwierciedlać piękno świata i nie odczuwać jego
„estetycznego
sensu". „Święta" atmosfera Kanionu de Chelly lub klasztoru mogły na niego
oddziaływać,
mimo że nie znał on poczucia „świętości".
Kiedy na powrót znaleźliśmy się w hotelu w Phoenix, usłyszałem dźwięk
instrumentów
dętych dochodzący z pokoju Stephena. Zapukałem do drzwi i wszedłem —
Stephen był sam,
a ręce trzymał przy ustach zwinięte w trąbkę.
— Co to było? — spytałem.
— Klarnet — odpowiedział, a potem w ten sam sposób naśladował dźwięk
tuby,
saksofonu, trąbki i fletu.
Wróciłem do swojego pokoju i zastanawiałem się nad jego
252
umiejętnościami naśladowania, które wykazywał na wielu płaszczyznach, i
nad tym, jak
bardzo dominowały one w jego życiu. Kiedy był dzieckiem, pojawiała się u
niego echolalia —
powtarzał ostatnie słowo lub dwa ostatnie słowa, które usłyszał, co
zdarzało mu się także i
teraz, kiedy był zmęczony lub wycofywał się w stan autyzmu. Echolalia nie
niesie w sobie
żadnych emocji, żadnych intencji, żadnej „intonacji" — jest czysto
automatyczna i może się
pojawić nawet podczas snu. Słowo „coypu", które wcześniej powtarzał,
miało zupełnie inną
naturę niż jego echolalie, wymawiał je bowiem z przyjemnością, powtarzał
akcent, jaki
usłyszał w moim głosie, choć robił to na swój własny sposób, imitując
słowo i zmieniając je
nieco. Na wyższym poziomie znajdowały się również odtwarzane przez niego
zachowania,
interakcje, rozmowy i głosy bohaterów Rain Mana. Czasem syciły go i
stymulowały, a
czasem przejmowały nad nim kontrolę, opętywały go.
Tego typu ,,opętanie" pojawia się na wielu poziomach i może występować u
osób z
zespołem pozapaleniowym mózgu, a także u ludzi z zespołem Tourette'a.
Może się tu
pojawić mimowolna mimika, wywoływana przez znajdującą się na niskim
poziomie
fizjologiczną siłę, która „tratuje" wyższe poziomy i osobowość. Tego typu
siła może także
determinować bardziej automatyczne aspekty autystycznej mimiki. Ale na
wyższych
poziomach może pojawić się też rodzaj głodu tożsamości — potrzeba
naśladowania,
przyswojenia, zrozumienia innych. Mira Rothenberg porównywała autystyczne
osoby do sita,
przez które nieustannie przechodzą jakieś substancje, ale nigdy nie
zostają one przezeń
zatrzymane ani przyswojone. A jednak, zaznacza ona, po trzydziestu pięciu
latach do-
świadczeń z autysty karni wciąż czuje, że jest w nich prawdziwe „ja".
W ostatnim dniu naszego pobytu w Phoenix wstałem o siódmej trzydzieści i
stojąc na
balkonie, patrzyłem na wschód słońca. Usłyszałem wesołe „Cześć, Oliver.!"
— był to
Stephen, który stał na sąsiednim balkonie.
— Wspaniały dzień—powiedział, a kiedy uśmiechnąłem się do niego w
odpowiedzi na
jego uśmiech, zrobił mi zdjęcie swoim żółtym aparatem fotograficznym. Był
to niezwykle
przyjazny, miły
253
gest; pozostanie w mojej pamięci jako pożegnanie z Arizoną. Kiedy
wyszliśmy z hotelu,
Stephen podszedł do kaktusów:
— Żegnaj, Kaktusie!, Żegnaj, Baryłko! Żegnaj, Kolczasta Gruszko, do
zobaczenia
następnym razem!
Paradoks sztuki Stephena stał się po naszej wycieczce jeszcze bardziej
uderzający,
choć nie znajdowałem jego wytłumaczenia. Margaret była zachwycona jego
pracą i często
ściskała go, mówiąc:
„Stephen! Jesteś zachwycający! Nie masz pojęcia, ile przyjemności
sprawiasz!" —
Stephen uśmiechał się krzywo i rechotał — ale Margaret miała rację.
Swoimi rysunkami
sprawiał on innym wielką przyjemność, pomimo że nie wiadomo, czy są one
związane z jaki-
miś emocjami, innymi niż przyjemność ćwiczenia i wykorzystywania swoich
zdolności.
W trakcie naszej wycieczki po Arizonie, w Dairy Queen, Stephen zalotnie
przyglądał
się dwóm siedzącym przy stole dziewczynom;
był nimi tak zafascynowany, że zapomniał pójść do pokoju wypoczynkowego.
W
pewnym sensie wydarzenie to potwierdza, że jest on normalnym
dojrzewającym chłopakiem i
że ani autyzm, ani sawantyzm nie uniemożliwiają normalnych reakcji i
zachowań. Później
podszedł do nich — na pierwszy rzut oka nie różni się niczym od innych
chłopców — ale
mówił w tak dziwaczny i dziecinny sposób, że zaczęły spoglądać po sobie i
chichotać, po
czym zignorowały go.
Dojrzewanie, zarówno psychiczne, jak i fizjologiczne, może nieznacznie
opóźnione,
nabierało teraz niezwykłego tempa. Stephen zaczął wykazywać nagłe i silne
zainteresowanie
swoim wyglądem, ubiorem, rockiem i dziewczynami. Margaret powiedziała mi,
że kiedy był
dzieckiem, zdawało się, że nie zauważa luster, ale teraz często stawał
przed lustrem i
przyglądał się sobie. Wypracował własny styl ubierania: „Lubię kowbojskie
jasnoniebieskie
dżinsy, koszule, spraną odzież... i czarne kowbojskie buty".
— Co sądzisz o butach Olivera? — zapytała figlarnie Margaret.
— Nudne — odpowiedział, rzucając na nie krótkie spojrzenie. Stephen zna
tylko
niewielką część społecznych relacji. Spotyka
254
ludzi, ale nic wie, jak z nimi rozmawiać. Ma tylko kilku przyjaciół poza
własną rodziną i
Hewsonami. Jest bardzo mocno związany ze swoją siostrą, Annette, i
potrafi być dla niej
czuły. Zachowuje się jak głowa domu, opiekun matki; a Margaret traktuje
jak swojego opie-
kuna. Ale najbardziej zajęty jest teraz rysowaniem i oddawaniem się coraz
bardziej
rozbudowanym marzeniom na jawie.
Najbardziej ekscytuje Stephena świat z Beverly Hills, 90210,
telewizyjnego serialu, za
którym przepada. Rok temu zapytałem go oto:
— Uwielbiam Jennie Garth — powiedział. — To największa żyleta w L.A.
Maluje się
czerwoną szminką... Ma dwadzieścia jeden lat. Jest z Illinois. Gra w
Beverly Hills, 902)0.
Jestem zakochany w Jennie Garth. To się zaczęło chyba w 1991. Ona gra
Kelley Taylor.
Zawsze nosi dżinsy, kowbojskie koszule i body.
Stephen jest zakochany nie tylko w Jennie Garth, ale we wszystkich
postaciach z tego
filmu, w które wciela się teraz w coraz bardziej rozbudowanych
fantazjach. „Zbieram ich
zdjęcia—powiedział. — Wysłałem im kilka rysunków". Chce zaprojektować dla
nich apar-
tament na Park Avenue. Będą mieszkać razem, on w charakterze artysty
rezydenta. To on
będzie decydował, kto może ich odwiedzać, a kto nie. Wieczorami, po dniu
spędzonym na
wspólnej pracy, będą wszyscy razem jeść i bawić się w apartamencie.
Wszystko to nary-
sował.
Robił też fantazyjne, pełne seksu rysunki dziewcząt; Margaret przez
przypadek odkryła
je pewnego dnia podczas podróży, kiedy wróciła do hotelu i znalazła je
przy jego łóżku. Na
inne rysunki — nawet te najlepsze, których zrobienie zajęło mu kilka dni
— w ogóle nie
zwraca uwagi; mogą zgubić się lub zniszczyć, nie ma to dla niego
najmniejszego znaczenia; te
z dziewczętami uważa za swoją własność i trzyma je w swoim pokoju —
nikomu by ich nie
pokazał. Są zupełnie inne od pozostałych prac robionych na zamówienie,
odzwierciedlają
bowiem jego wewnętrzne życie, jego marzenia i potrzeby, emocjonalną i
indywidualną
tożsamość. Rysunki przedstawiające budynki, niezależnie od mistrzostwa
wykonania, są tylko
odbiciami, reprodukcjami.
255
Jego zainteresowanie dziewczętami, fantazje z nimi związane są całkiem
normalne,
charakterystyczne dla wieku dojrzewania, ale z drugiej strony są
dziecinne i naiwne,
odzwierciedlają jego głęboki brak znajomości ludzi i socjalnych zachowań.
Trudno go sobie
wyobrazić na randce, a tym bardziej w głęboko osobistym, seksualnym
związku. Wydaje się,
że tego typu relacje zawsze będą dla niego niedostępne. Zastanawiam się,
czy zdaje sobie z
tego sprawę i czy czasem go to nie smuci.
W lipcu 1993 roku zadzwoniła do mnie niezwykle podekscytowana Margaret.
— U Stephena pojawiły się nagle zdolności muzyczne — oświadczyła. —
Ogromne
zdolności 'Musisz natychmiast przyjechać i zobaczyć się z nim.
Byłem zaskoczony jej telefonem; nigdy nie widziałem, żeby była aż tak
podekscytowana.
Najwyraźniej jego muzyczny talent pojawił się we wczesnym dzieciństwie,
równocześnie z talentem artystycznym. Lorraine Cole pisze, że nawet gdy
jeszcze nie mówił,
potrafił wspaniale naśladować innych:
Naśladował zachowanie wściekłego mężczyzny w restauracji w tak zabawny i
przekonujący sposób, że dopiero przy powtórnym oglądaniu sceny nagranej
na taśmie
wideo zdaliśmy sobie sprawę, że nie używał słów, a dziką wściekłość i
podniesione głosy
odtwarzał za pomocą mimiki i groźnych pomruków. Wtedy zdaliśmy sobie
sprawę z jego
zdolności naśladowania dźwięków.
Objawiło się to bardzo silnie po jego krótkiej wizycie w Japonii — dźwięk
języka
japońskiego zafascynował go, i kiedy Andrew odebrał jego i Margaret z
lotniska Heathrow,
Stcphen tak wspaniale naśladował dźwięki tego języka i „japońskie" gesty,
że Andrew o mało
ze śmiechu nie rozbił samochodu.
Od lat wiedzieliśmy, że Stephen ma ogromne zdolności naśladowania
instrumentów,
głosów, akcentów, intonacji, melodii, rytmów,
256
arii i piosenek — świetną pamięć słuchową. A poza tym, co ważne, lubił
muzykę;
poruszała go ona, sprawiała mu wręcz fizyczną przyjemność — chyba
większą, jak sądzę, niż
rysowanie.
Jednak Margaret, która wiedziała to wszystko znacznie lepiej ode mnie,
najwyraźniej
miała na myśli coś zupełnie innego, jakiś nowy i niespodziewany wybuch
talentu. Jak mi
powiedziała przez telefon, podstawową sprawą było to, że znalazła
odpowiedniego
nauczyciela muzyki („Ona jest wspaniała, kochanie!") — od razu zawiązał
się między nimi
kontakt. Zaplanowałem wyjazd do Londynu w ten sposób, żeby trafić na ich
cotygodniową
lekcję muzyki. Pojechałem tam z moją siostrzenicą, Liz Chase,
nauczycielką muzyki i
pianistką z bardzo dobrym słuchem, wykształconą w improwizacji, analizie
i teorii.
Liz i ja gawędziliśmy właśnie z Evie Preston, jego nauczycielką muzyki,
kiedy z
wybiciem dwunastej wpadł gwałtownie Stephen.
— Cześć, Evie, jak się masz, ja mam się dobrze — powiedział, a potem: —
Cześć,
Oliverze Sacks, jak się masz? — a kiedy przedstawiłem swoją siostrzenicę,
rzeki: — Cześć,
Liz Chase, jak się masz?
Potem popędził do pianina i na rozkaz Evie zaczął grać gamy i wyśpiewywać
akordy,
zaczynając od głównych triad. Robił to wszystko z łatwością i z radością.
Sprawiał wrażenie,
jakby takie terminy jak tercja, kwinta — te pitagorejskie, numeryczne
pojęcia muzycznych
interwałów — znał od urodzenia.
— Nigdy nie musiałam go uczyć — stwierdziła Evie. Wciąż był nienasycony.
— Zróbmy teraz siódemki — powiedziała Evie, na co Stephen kiwnął głową i
zachichotał, jakby obiecała mu czekoladę.
— A teraz zagramy bluesa — powiedziała Evie. — Ty grasz górne dźwięki, ja
basy.
Trzema palcami (co wydawało się niemożliwe, choć efekty były wyśmienite)
Stephen
improwizował teraz na górnych dźwiękach w intrygujący i wspaniały sposób.
Na początku
potwierdził swoją umiejętność improwizacji na niższej połowie oktawy, ale
potem, kiedy
nabrał śmiałości, jego muzyczne fantazje stawały się coraz
257
bardziej złożone i obejmowały coraz szerszą gamę dźwięków. W sumie
wykonał sześć
improwizacji, z których ostatnia była najbardziej popisowa. Ale Liz
powiedziała:
— Improwizowanie jest łatwe, robisz to prawie mimowolnie. Dla kogoś z tak
dobrą
muzyczną inteligencją, dodała, umiejętność tworzenia wariacji jest prawie
automatyczna, jest
to po prostu potwierdzenie samej inteligencji. Uważała natomiast, że
godny uwagi jest
sposób, w jaki Stephen wypełnia swe improwizacje uczuciem, częścią samego
siebie; jak
czyni je „twórczymi, cennymi i pełnymi wewnętrznego napięcia".
Evie poprosiła Stephena, żeby zaśpiewał What a Wonderful World. Jego
śpiew
przepełniony był niekłamanym uczuciem, a gesty, jakie wykonywał podczas
śpiewu, nie były
zwykłymi tikami, mimowolnymi odruchami. Kiedy skończył, Evie poprosiła,
żeby zanalizował
harmonijność piosenki, wyśpiewał wszystkie akordy. Zrobił to bez chwili
wahania. „Jego
zdolności identyfikacji tonów harmonicznych, ich analizy i odtwarzania są
całkiem
wyjątkowe" — zauważyła Liz. Potem Evie, jak co tydzień, zadała mu
ćwiczenie z „interpre-
tacji", grając fragment, którego dotychczas nigdy nie słyszał — tym razem
było to Marzenie
Schumanna. Stephen intensywnie przysłuchiwał się muzyce i mówił, z czym
mu się ona
kojarzy:
— To jest o... powietrzu i polach, kwitnących żonkilach... strumieniu...
słońcu
(uwielbiam to)... ogrodach różanych... delikatnych, świeżych powiewach
wiatru... dzieci
wychodzą z domów bawić się z kolegami.
Czy Stephen — tak ubogi w uczucia lub odcięty od nich — w rzeczywistości
odczuwał te nastroje i atmosferę? Czy też przyswoił je, nauczył się
„odkodowywać" muzykę,
wiedział, które formy są „sielankowe" lub „wiosenne", i na tej zasadzie
przypisywał im
odpowiednie obrazy? Czy był to rodzaj triku, do którego odegrania nie
potrzebował żadnego
prawdziwego uczucia? Podzieliłem się później moimi myślami z Evie, która
powiedziała mi,
że jego skojarzenia muzyczne były na początku nietrafne i egocentryczne,
uderzająco nie
współgrające z nastrojem danego utworu. Później wyjaśniła mu, jakiego
rodzaju uczucia i
obrazy „towarzyszyły" różnym
258
formom muzyki, i teraz uczył się tego. Ale jej zdaniem także je odczuwał.
W końcu nadszedł czas, żeby Stephen wybrał piosenkę, którą chciał
zaśpiewać.
Wybrał It's Not Unusual, która bardzo mu się podobała — mógł naprawdę dać
upust
swoim fantazjom. Śpiewał z wielkim entuzjazmem, kołysząc przy tym
biodrami, tańcząc, ge-
stykulując, robiąc różne miny, przysuwając do ust nie istniejący
mikrofon, śpiewając do
wyobrażonej wielkiej widowni. It's Not Unusual stała się sztandarową
piosenką Toma
Jonesa, a Stephen w swojej wersji odtworzył kwiecistą fizykalność Jonesa,
dodając jej
trochę z osobowości Steviego Wondera. Sprawiał wrażenie, jakby muzyka
całkiem nim
zawładnęła, jakby stanowił z nią jedność — i w tym momencie nie było już
tak
charakterystycznego dla niego przekrzywienia głowy, nienaturalnego
zachowania, tików,
odwracania wzroku. Cała jego autystyczna osobowość, zdawało się,
całkowicie znikła, a w
jej miejsce pojawiły się pełne wdzięku, naturalne ruchy i emocjonalne
zaangażowanie.
Zaskoczony tą transformacją napisałem w swoim notatniku dużymi literami
„AUTYZM
ZNIKNĄŁ". Ale kiedy piosenka się skończyła, znów wrócił autystyczny
wygląd Stephena.
Dotychczas wydawało się, że integralną częścią Stephena, częścią jego
autyzmu, jest
jego upośledzenie w zakresie odczuwanych emocji, ograniczenie stanów
umysłu, które
większość z nas określa mianem „ja". Teraz zaś okazało się, że te
brakujące „elementy" są
mu „dawane", że na czas trwania piosenki tożsamość zostaje mu
„wypożyczona" — mimo
że znikała ona w momencie zakończenia się melodii.
Wyglądało to tak, jakby na krótką chwilę całkowicie ożył.
Ta lekcja muzyki była dla mnie objawieniem — nie tylko ze względu na
odkrycie
następnych talentów Stephena (co nie jest całkowitym zaskoczeniem u
autystycznych
sawantów), ale ze względu na sposób istnienia, który dotychczas wydawał
mi się dla niego
nieosiągalny. Nic, co dotychczas zaobserwowałem w jego zachowaniu i w
jego sztuce, nie
zapowiadało tego. Sprawiał wrażenie, jakby oddał całego siebie, całe
swoje ciało, wszystkie
ruchy
259
i ekspresję, by śpiewać, by odegrać piosenkę jak aktor na scenie — wciąż
jednak nie
wiedziałem, czy było to wspaniałe przedstawienie pantomimiczne, czy też
rzeczywiste
poddanie się słowom, nastrojowi, wewnętrznej atmosferze piosenki.
Zacząłem się zastanawiać
(nawet bardziej niż w przypadku rysunków Matisse' a), czy traktował on
oryginały (malunki
lub piosenki) jako obraz wnętrza, stanu umysłu innych, czy też jako
obiekty. Czy, że tak
powiem, wchodził w umysł malarza lub twórcy piosenki i dzielił ich
subiektywne odczucia,
czy też traktował ich twórczość (podobnie jak domy) czysto fizycznie,
jako obiekty? (Czy
jego powtórzenia scen Rain Mana były zwykłym playbackiem, naśladownictwem
lub
echolalią, czy też niosły w sobie ważne treści, które poruszono w
filmie?) Czy jego zdolności
były zaledwie mimowolnymi talentami (w terminologii Goidsteina „ament
talents"), czy też
rzeczywistymi osiągnięciami umysłu i tożsamości?
Goidstein porównuje „umysł" do tego, co abstrakcyjno-gatunkowe,
konceptualne, a
wszystko inne uważa za patologiczne, jałowe. Ale istnieją też zdrowe
formy umysłu, które nie
są konceptualne, chociaż neurologowie i psychologowie rzadko je
doceniają. Istnieje
mimesis— samo w sobie stanowiące umiejętność umysłową, sposób
naśladowania
rzeczywistości własnym ciałem i zmysłami, wyjątkowa ludzka umiejętność,
nie mniej ważna
niż symbole czy język. Merlin Donald w książce Origins of the Modern Mind
[Źródła
współczesnego umysłu] twierdzi, że mimetyczne zdolności modelowania,
wewnętrznej
reprezentacji, wszystkie umiejętności niewerbalne i niekonceptualne
stanowiły
prawdopodobnie dominujący moduł percepcji naszego bezpośredniego przodka,
homo
erectus. Dopiero potem powstało abstrakcyjne myślenie i język u gatunku
homo sapiens11 .
Kiedy patrzyłem na gesty śpiewającego Stephena,
11 Jerome Bruner, który dokładnie badał rozwój zdolności poznawczych
dzieci,
stwierdził, że pierwszym ich objawem jest „enaktywna" reprezentacja. To,
co enaktywne,
podkreśla Bruner, choć uzupełnione dalszym rozwojem form percepcji lub
reprezentacji
(które nazywa „ikonicznymi" i „symbolicznymi"), nie zostaje nimi
zastąpione, ale zostaje
zachowane jako silny moduł ekspresji, którego zawsze można użyć. Tak samo
jest w
przypadku mimetycznego etapu rozwoju człowieka, o którym mówi Donald —
mimesis nie
odeszło wraz ze zniknięciem homo erectus. Wszyscy często korzystamy z
niewerbalnych
zachowań i form komunikacji, a najsilniej objawiam się one w mimice, u
aktorów, a także u
osób głuchych.
260
zastanawiałem się, czy nie powinniśmy przynajmniej niektórych aspektów
autyzmu i
sawantyzmu traktować jako normalnego rozwoju, a nawet przerostu tych
systemów, których
funkcjonowanie opiera się na zdolnościach mimetycznych nad bardziej
współczesnym, a w
tym wypadku upośledzonym modułem symbolicznym. Ale nawet jeśli
wyprowadzić stąd
jakieś analogie, są one tylko częściowe i nie powinny nas zmylić. Stephen
nie jest ani
komputerem, ani homo erectusen—wszystkie nasze modele są w jego przypadku
nieodpo-
wiednie.
Rozwój Stephena od samego początku miał wyjątkową, inną jakość. On
konstruuje
świat w inny sposób, a jego moduł percepcji, jego tożsamość, jego
artystyczne talenty są ze
sobą ściśle związane. Niewierny, w jaki sposób Stephen myśli, w jaki
sposób konstruuje
świat, jak to się dzieje, że rysuje i śpiewa. Wiemy jednak, że
niezależnie od zakresu jego
upośledzenia w sferze symbolicznej, abstrakcyjnej, jest on swoistym
geniuszem w sferze
konkretnej, mimetycznej — czy to wtedy, kiedy rysuje katedrę, kanion,
kwiat, czy też kiedy
odgrywa scenę, piosenkę — posiada genialne zdolności uchwycenia cech
formalnych, logiki
strukturalnej, stylu, natury (choć niekoniecznie „znaczenia")
wszystkiego, cokolwiek
odtwarza.
Powszechnie rozumiana kreatywność pociąga za sobą nie tylko „cos", czyli
talent, ale
także „kogoś" — charakterystykę osoby, określoną tożsamość, osobistą
wrażliwość,
wyjątkowy styl, który przenika do talentu, nadaje mu indywidualną formę i
charakter. W tym
sensie kreatywność pociąga za sobą oryginalność, zerwanie z istniejącymi
sposobami
postrzegania, swobodne poruszanie się w świecie wyobraźni, tworzenie i
przetwarzanie
świata we własnym umyśle, a to wszystko pod krytycznym spojrzeniem
wewnętrznego oka.
Kreatywność wiąże się z życiem wewnętrznym — z przepływem nowych idei i
silnych uczuć.
W tym sensie kreatywność nigdy nie byłaby dla Stephena osiągalna. Ale
umiejętność
uchwycenia natury rzeczy, perceptualny
261
geniusz, nie jest czymś gorszym; jest równie rzadki i cenny jak talenty
intelektualne.
Kiedyś powiedziałem o Jose, że nie żyje w uniwersum, ale w czymś, co
William James
nazywa „multiwersum" nieskończenie wielu oddzielnych, choć niezwykle
barwnych szcze-
gółów, dzięki czemu doświadcza świata (używając terminologii Prousta)
jako ,,kolekcji
momentów" — żywych, odosobnionych, niczym nie poprzedzonych i nie
mających
następstw. Wyobrażałem sobie Jose, który lubił rysować rośliny i
zwierzęta, jako ilustratora
opracowań botanicznych (słyszałem, że w Królewskich Ogrodach Botanicznych
w Kew
Gardens zatrudnia się autystycznych artystów).
Czy autyzm jest konieczną, integralną częścią jego sztuki? Większość
autystów nie jest
artystami, a większość artystów to nie autyści; sądzę jednak, że gdy
talent natrafia na autyzm
(tak jak w przypadku Stephena i Jose), zachodzi między nimi interakcja —
sztuka przejmuje
siłę i słabości autyzmu, jego niezwykłą zdolność dokładnej reprodukcji i
reprezentacji, ale
także jego repetytywność i stereotypię. Nie wiem wszakże, czy można w
ogóle mówić o
czymś takim jak „sztuka autystyczna".
Czy sztuka ma wpływ na Stephena lub na jego autyzm? Sądzę, że odpowiedź
na to
pytanie jest przecząca. Nie wydaje mi się, żeby jego sztuka oddziaływała
na jego charakter
czy zmieniała sposób jego myślenia. Ale nie jest to, być może, wcale
takie zaskakujące:
jest wielu wielkich artystów, których życie osobiste jest nietknięte, nie
połączone z ich
sztuką. (Istnieją oczywiście tacy, których życie zespala się ze sztuką).
Pięćdziesiąt procent osób cierpiących na klasyczny autyzm jest niemych,
nie mówi;
dziewięćdziesiąt pięć procent prowadzi bardzo ograniczone życie —
Stephen, w pewnym
sensie, wymknął się tym statystykom, po części dzięki swojej sztuce, po
części dzięki oso-
bom, które wspierały go z takim oddaniem. Talent i sztuka, nie
rozpoznane, nie wpierane, nie
wystarczą: Jose jest niemal równie utalentowany jak Stephen, ale nigdy go
nie odkryto, nikt
mu nigdy nie pomagał, i dlatego wciąż żyje w sali szpitalnej. Stephen
prowadzi urozmaicone i
ciekawe życie — podróżuje, rysuje w plenerze, a teraz
262
uczęszcza do szkoły artystycznej. Margaret Hewson, Chris Marris i inni
ludzie odegrali
niezwykle ważną rolę w jego życiu, wpierając go i pomagając mu w rozwoju,
umożliwiając mu
twórcze życie. Niemniej wciąż jest on niezwykle bierny i, jak sądzę,
zawsze będzie
potrzebował czyjegoś wsparcia, tak jak Ślepy Tom potrzebował wsparcia
pułkownika
Bethune'a.
Rysunki Stephena mogą nigdy nie wyrazić jakiejś głębokiej wizji świata. O
n także
może się nigdy nie rozwinąć, nie poznać wszystkich wspaniałości i małości
bycia
człowiekiem.
Ale to go nie umniejsza, nie umniejsza też jego talentów. Ograniczenia
Stephena,
paradoksalnie, mogą być także jego siłą. Moim zdaniem jego wizjajest
wartościowa
szczególnie dlatego, że przedstawia niezwykle bezpośredni, nie tknięty
konceptualizmem
obraz świata. Stephen może być ograniczony, dziwny, idiosynkratyczny czy
autystyczny; ale
dane jest mu osiągnąć to, co niewielu z nas osiąga — możliwość
przedstawiania i badania
świata.
ANTROPOLOG NA MARSIE
Spędziłem kilka dni z fantastycznym Stephenem Wiltshire'em, autystycznym
artystą z
Londynu, obdarzonym niesłychanymi zdolnościami rysunkowymi. Pojechałem do
Massachusetts, aby odwiedzić inną autystyczną artystkę, Jessy Park (jej
matka opisuje Jessy
w przepięknej i inteligentnej, bardzo osobistej opowieści The Siege
[Oblężenie]). Zobaczyłem
jej nasycone kolorem, usiane gwiazdami prace (jakże odmienne od rysunków
Stephena), a
także zarys magicznego świata — labiryntu związków (między liczbami,
kolorami,
moralnością, pogodą). Byłem w kilkunastu szkołach dla autystycznych
dzieci. Nadzwyczajny
tydzień spędziłem na obozie dla autystycznych dzieci w Camp Winston w
stanie Ontario, tym
bardziej niezwykły, że tego lata jednym z wychowawców był Shane, mój
przyjaciel z
zespołem Tourette'a, który — z tym swoim dyszeniem i dotykaniem,
sięganiem i wtrącaniem
się, ogromną witalnością i impulsywnością — zdawał się „przebijać" do
najgłębiej pogrążo-
nych w autyzmie dzieci w sposób zupełnie niedostępny dla reszty z nas.
Odwiedziłem
autystyczną rodzinę w Kalifornii: oboje rodzice, bardzo uzdolnieni, i ich
dwoje dzieci —
wszyscy z pasją oddawali się (w przerwach między poważnymi zadaniami
stawianymi przez
życie) skakaniu na batucie, klaszcząc przy tym w dłonie i krzycząc. Teraz
wreszcie udawałem
się do Fort Collins w Colorado, aby spotkać się z Temple Grandin, jedną z
najbardziej
godnych uwagi osób dotkniętych autyzmem: nie przeszkodził on jej w
zrobieniu
264
doktoratu z zoologii, wykładaniu na Uniwersytecie Stanowym Colorado i
prowadzeniu
własnej firmy.
Choć autyzm został opisany w latach czterdziestych prawie jednocześnie
przez Leo
Kannera i Hansa Aspergera, wydaje się, że Kanner uznał autyzm za
nieszczęście, któremu nie
można ulżyć, natomiast Asperger wyczuwał, że może mieć on i pozytywne —
lub
kompensujące — aspekty: „szczególną oryginalność myślenia i
doświadczania, która może
prowadzić do nieprzeciętnych osiągnięć w późniejszym życiu".
Nawet na podstawie tych wczesnych sprawozdań jasne jest, że w autyzmie
można
zidentyfikować szeroki zakres zjawisk i symptomów — wiele jeszcze można
dołączyć do
listy podanej przez Kannera i Aspergera. Większość dzieci „typu Kannera"
to dzieci opóź-
nione w rozwoju, często poważnie; u znaczącej części występują objawy
neurologiczne (cała
skala ruchów mimowolnych lub automatycznych — spazmów, tików, kołysania
się;
problemy z koordynacją ruchową i zachowaniem równowagi; trudności
specyficzne, np.
niezborność ruchu w fazie początkowej, pokrewna obserwowanej w chorobie
Parkinsona).
Przeważnie występować będzie również rozmaitość nienormalnych (często
„paradoksalnych") reakcji na bodźce zmysłowe, gdy niektóre odczucia są
wzmacniane nawet
do poziomu subiektywnej przykrości, inne zaś (łącznie z wrażliwością na
ból) są redukowane
czy wręcz nieobecne. Jeśli pojawi się zdolność posługiwania się mową,
mogą wystąpić
nieoczekiwane i złożone zaburzenia porządku językowego: tendencja do
pustosłowia,
echolalia, wypowiedzi konstruowane wyłącznie z klisz. Doris Allen,
psycholog, opisuje ten
aspekt autyzmu jako „deficyt semantyczno-pragmatyczny". Na tym tle dzieci
„typu
Aspergera" mają często normalną (niekiedy wybitną) inteligencję i
zasadniczo nie odnosi się
do nich aż tyle problemów neurologicznych.
Kanner i Asperger patrzyli na autyzm jak klinicyści, dostarczając opisów
tak pełnych i
dokładnych, że nawet dziś, pięćdziesiąt lat później, trudno o lepsze.
Jednak dopiero w latach
siedemdziesiątych
265
Beatę Hermelin, Neil O'Connor i ich współpracownicy z Londynu,
wykorzystując
osiągnięcia nowej dyscypliny — psychologii poznania, rozpracowali
mentalną strukturę
autyzmu w bardziej systematyczny sposób. Ich prace (szczególnie Lomy
Wing) sugerowały,
że u wszystkich osób autystycznych występuje wspólne jądro problemu,
spójna triada
uszkodzeń: upośledzenie społecznych interakcji z otoczeniem, osłabienie
zdolności
komunikowania się — werbalnego i niewerbalnego — oraz ograniczenia
wyobraźni w
kreowaniu zabaw. Londyńscy psychologowie sądzili, że jednoczesne
występowanie tych
trzech aspektów nie jest przypadkowe: wszystkie one są przejawami
jakiegoś głębszego
zaburzenia rozwojowego. Podejrzewali, iż osoby autystyczne nie dysponują
w istocie
pojęciem czy też wyobrażeniem cudzego umysłu, a nawet swego własnego; nie
mają zatem —
mówiąc w żargonie psychologów poznania — „teorii umysłu". Jest to jednak
hipoteza jedna z
wielu: jak dotąd, żadna teoria nie wyjaśnia całego zakresu zjawisk
obserwowanych w auty-
zmie. Kanner i Asperger w latach siedemdziesiątych ciągle jeszcze
prowadzili rozważania nad
symptomami, które zaczęli opisywać ponad trzydzieści lat wcześniej, a
każdy z czołowych
badaczy współczesnych spędził dwadzieścia lub więcej lat na ich
studiowaniu. Autyzm jako
przedmiot badań stawia istotne pytania ontologiczne, gdyż dotyczy
radykalnej odmienności w
kształtowaniu się mózgu i umysłu. Nasz wgląd w jej istotę pogłębia się,
jednak niesłychanie
powoli. Ostateczne zrozumienie, czym jest autyzm, może wymagać tak
zaawansowanych
środków technicznych oraz aparatury pojęciowej, jakie trudno nam sobie
nawet wyobrazić.
Wyobrażenia o „klasycznym autyzmie dziecięcym" składają się na
odstraszający
wizerunek. Większość ludzi (a w rzeczywistości także większość lekarzy)
spytana o autyzm
przywołuje obraz dogłębnie upośledzonego dziecka o zestereotypizowanych
ruchach i
szczątkowej kompetencji językowej, zamkniętego na niemal wszystkie próby
nawiązania
kontaktu — stworzenia, przed którymi nie rysuje się żadna przyszłość.
Zarazem, co jest warte uwagi, większość ludzi mówi wyłącznie o
autystycznych
dzieciach, nigdy o autystycznych dorosłych, tak
266
jakby dzieci takie w pewnym momencie tajemniczo się dematerializowały. A
przecież,
mimo że wizerunek dziecka autystycznego w wieku trzech lat istotnie może
być porażający,
niektórzy z autystycznych nastolatków, na przekór rokowaniom, mogą
rozwinąć kompetencję
językową na przyzwoitym poziomie, zyskać niezbędny zasób umiejętności
życia w
społeczeństwie, a nawet osiągnąć wysoki poziom intelektualny. Mogą zatem
przeobrazić się
w autonomiczne jednostki zdolne do pełnego i normalnego życia — a
przynajmniej
sprawiającego pozory pełni i normalności — gdyż pod tą powierzchnią może
się skrywać
trwała i głęboka osobliwość autyzmu. Asperger jaśniej od Kannera
przeczuwał szansę takiej
jednostkowej drogi rozwoju, stąd też mawia się o „funkcjonujących na
wysokim poziomie"
osobach autystycznych jako o osobach z syndromem Aspergera. Ostateczne
rozróżnienie
być może polega na tym, że osoby z syndromem Aspergera mogą przekazać nam
swoje
doświadczenia, opisać wewnętrzne stany i odczucia; u dotkniętych
klasycznym autyzmem nie
wchodzi to w grę. Klasyczny autyzm zamyka wszystkie „okna" — możemy tylko
wnioskować. Natomiast osoby z syndromem Aspergera mają rozwiniętą
samoświadomość i
zdolność do introspekcji.
Jest kwestią do dyskusji, czy syndrom Aspergera jest czymś radykalnie
odmiennym od
klasycznego autyzmu wczesnodziecięcego (w przypadku trzyletniego dziecka
wszystkie
formy autyzmu manifestują się podobnie), czy też istnieje ciągłe
przejście od najpo-
ważniejszych przypadków autyzmu dziecięcego (współwystępują-cegonp. z
niedorozwojem i
rozmaitymi uszkodzeniami neurologicznymi) aż po osoby najbardziej
utalentowane,
funkcjonujące na wysokim poziomie. (Isabelle Rapin, neurolog
specjalizujący się w autyzmie,
podkreśla, że te dwa krańcowe stany mogą mieć zupełnie inne podłoże
biologiczne, choć
czasem przejawiają podobieństwa w sferze zachowań). Nie jest też jasne,
czy można tę ciągłą
skalę rozszerzyć, tak by obejmowała również występowanie izolowanych
„cech
autystycznych", jak np. szczególnych, intensywnych fascynacji i fiksacji,
często
stowarzyszonych z niechęcią do wchodzenia w relacje międzyludzkie i z
samotnictwem. A
przecież w każdej
267
grupie „normalnych" ludzi można spotkać osoby, u których dostrzega się
takie cechy,
osoby uznawane za trochę ekscentryczne, za dziwaków, pedantów lub
odludków.
Przyczyny autyzmu stały się także tematem wielu dyskusji. Wskaźnik
rozpowszechnienia wynosi tu około l na 1000; autyzm wykrywany jest na
całym świecie, a
jego objawy są zaskakująco spójne nawet w skrajnie odmiennych kulturach.
Często pozostaje
nie rozpoznany w pierwszym roku życia; w drugim lub trzecim diagnoza
staje się oczywista.
Asperger uważał autyzm za wrodzone, biologiczne uszkodzenie kontaktu
emocjonalnego,
Kanner zaś skłaniał się, by traktować go jako zaburzenie psychogenne,
skutek niewłaściwego
traktowania przez rodziców, szczególną rolę przypisując matce
utrzymującej dziecko na
„lodowaty dystans". W tym czasie rozpowszechniony był pogląd, że autyzm
ma naturę
„mechanizmu obronnego", często też mylono go z dziecięcą schizofrenią. U
całego pokolenia
rodziców — zwłaszcza u matek — wytworzono poczucie winy za autyzm ich
dzieci. Dopiero
w latach sześćdziesiątych tendencje te osłabły, gdy w pełni zaakceptowano
pogląd o
organicznych przyczynach powstawania autyzmu (ważną w tym rolę odegrał
artykuł Infantiie
Autism [Autyzm dziecięcy] Bernarda Rimianda z 1964 roku).
Nie ma już wątpliwości, że podatność na autyzm ma podłoże biologiczne,
wzbogaca
się też materiał dowodowy na to, że w niektórych przypadkach również
genetyczne. Jako
cecha dziedziczona autyzm nie jest zdeterminowany: raz okazuje się
dominujący, raz
recesywny. Zdecydowanie częściej występuje u chłopców. Zestrój genów
odpowiedzialny za
autyzm może być związany — u dotkniętej nim osoby lub w jej rodzinie — z
innymi
uszkodzeniami genetycznymi, takimi jak dysleksja czy zespół Tourette'a.
Ale występuje także
autyzm nabyty. Pierwszy raz zdano sobie z tego sprawę w latach
sześćdziesiątych, w czasie
epidemii różyczki, gdy na autyzm zapadła duża liczba dzieci narażonych na
jej działanie w
okresie prenatalnym. Pozostaje niejasne, czy tzw. regresywne formy
autyzmu (skokowe
zaburzenie zdolności mowy i kontaktów społecznych, obserwowane u dzieci
dwu- do
czteroletnich, które uprzednio roz-
268
wijały się względnie normalnie) są uwarunkowane genetycznie czy
środowiskowo.
Autyzm może być następstwem nieprawidłowości metabolizmu (np.
fenyloketonurii) lub
uszkodzeń mechanicznych (wodogłowie) 1 . Choć rzadko, autyzm lub objawy
autystyczne
mogą się rozwinąć nawet u dorosłych, zwłaszcza po przejściu niektórych
odmian zapalenia
mózgu. (Sądzę też, że u niektórych moich pacjentów opisanych w
Przebudzeniach także
występowały elementy autyzmu).
Jednak mimo wszystkich przytoczonych faktów zdarza się ciągle, że
rodzice,
obserwując u swego autystycznego dziecka oznaki oddalenia, utraty
kontaktu, braku reakcji,
skłonni są do obarczania winą siebie. Postrzegają się jako ludzi, którzy
walczą o nawiązanie
stosunków bliskości i miłości z dzieckiem najwyraźniej obojętnym na te
wysiłki; czynią
nadludzkie starania, by przełamać bariery oddzielające ich od dziecka
zamieszkującego jakiś
niewyobrażalny, obcy świat — i wszystko na próżno.
Historia autyzmu jest w istocie historią desperackich poszukiwań
„przełomu". Pewien
ojciec autystycznego chłopca powiedział mi z goryczą: „Mniej więcej raz
na cztery lata
odkrywają nowy »cud«: najpierw była specjalna dieta, potem magnez i
witamina B6, metoda
wymuszonego kontaktu, wreszcie warunkowanie i modyfikacja zachowań. Teraz
wszyscy
ekscytują się odwrażliwianiem słuchu i wspomaganą komunikacją". Jego syn
w wieku
dwunastu lat pozostawał obezwładniająco niemy i niedostępny, w stanie,
który uniemożliwił
każdą podjętą formę terapii. Stąd pesymizm ojca i generalna krytyka
metod, na które reakcja
jest w rzeczywistości skrajnie zróżnicowana: u pewnych osób uzyskuje się
spektakularne
sukcesy, u innych — brak jakichkolwiek rezultatów 2.
1 Telewizyjna audycja „20/20" doniosła o pewnym mieście w Massachusetts,
w którym
przypadki autyzmu występują z ponadprzeciętną częstością, szczególnie w
sąsiedztwie
dawnej fabryki tworzyw sztucznych. Jednak kwestia, czy autyzm może być
spowodowany
oddziaływaniem czynników toksycznych, ciągle wymaga zbadania.
2 Najnowszą i najbardziej kontrowersyjną z tych metod jest wspomagana
komunikacja
(pierwotnie stosowana wobec dzieci z porażeniem mózgowym). Opiera się ona
na założeniu,
że jeśli dłoń lub ramię niewerbalnego dziecka autystycznego kierowane
jest przez osobę
wspomagającą, dziecko może być zdolne do komunikowania się z otoczeniem
przez użycie
klawiatury albo tablicy z literami. Technikę tę uzasadnia pogląd, że
dziecko takie ma trudności
przede wszystkim z inicjowaniem ruchu (pokrewne do występujących w
chorobie
Parkinsona), a delikatna pomoc innej osoby pozwala je przezwyciężyć i
osiągnąć normalne
zdolności motoryczne (zdarza się to poprzez dotyk czy nawet kontakt
wzrokowy u
niektórych chorych na parkinsonizm — pisałem o tym w Przebudzeniach,
przyp. 45).
Zastosowanie tej prostej taktyki budzi nadzieję na ujawnienie bogatego
świata myśli i odczuć
przynajmniej u niektórych osób nie mających możliwości innego typu
kontaktu.
Opisane wyniki plasują się między uwolnieniem elementarnej zdolności
komunikacyjnej
u niektórych pacjentów, aż po cale autobiografie przekazywane, jak się
zdaje, przez uprzednio
całkowicie odcięte od świata dzieci. Doniesienia stały się przedmiotem
świętego entuzjazmu
wśród wielu rodziców i nauczycieli dzieci autystycznych z jednej strony,
z drugiej zaś zostały
gremialnie odrzucone przez świat medyczny. Trudno w pełnej emocji
atmosferze potwierdzeń
i zaprzeczeń dojść do chłodnego osądu tej sprawy. Gdy w niektórych
przypadkach
stosowania komunikacji wspomaganej wykazano całkowitą fikcyjność
rezultatów (które
okazały się wynikiem nieświadomych sugestii osoby wspomagającej), a inne
budzą
podejrzenia, to przecież pozostaje sedno tych najwyraźniej niekłamanych
efektów, które
wymaga starannego zbadania bez uprzedzeń.
269
Nie ma dwóch takich samych osób dotkniętych autyzmem: jego formy i
sposoby
przejawiania się są odmienne w każdym przypadku. Co więcej, cechy
autystyczne mogą
wchodzić w bardzo zawiłe relacje z innymi indywidualnymi właściwościami.
Jeśli więc rzut
oka wystarczy do postawienia diagnozy, to gdy mamy nadzieję, zrozumiemy
autystyczną
osobowość, musimy po prostu poznać pełną biografię.
Moje pierwsze zetknięcie z autyzmem nastąpiło w ponurej sali szpitala
stanowego w
połowie lat sześćdziesiątych. Wielu pacjentów, zapewne większość, było
zarazem
opóźnionych w rozwoju, wielu miało gwałtowne napady autoagresji, u wielu
obserwowano
dodatkowe problemy neurologiczne. Najpoważniejsze przypadki stanowili
pacjenci
upośledzeni w wielu wymiarach. I mimo to nawet w tej populacji pojawiały
się niekiedy
„wyspy zdolności", spektakularne talenty przeświecające przez obraz
zniszczeń, dokładnie
tak, jak opisywali to Kanner i Asperger, np. godne uwagi zdolności
numeryczne lub graficzne.
To te specjalne zdolności, najwyraźniej izolowane od reszty umysłu i
osobowości,
podtrzymywane przez
270
intensywne, ostro zogniskowane fiksacje i motywacje — ten tzw. syndrom
uczonego
— rozbudziły moje zainteresowanie i w owym czasie właśnie je badałem. W
tej grupie,
złożonej z przypadków uznanych za beznadziejne, były osoby, które
zareagowały na indy-
widualnie na nie skierowaną uwagę. Pewien młody pacjent, nie mówiący,
zareagował na
muzykę i zaczął tańczyć; inny po paru tygodniach grał ze mną w bilard, a
w ogrodzie
botanicznym wypowiedział swe pierwsze słowo: „mlecz". Wielu pacjentom,
urodzonym w
latach czterdziestych i wczesnych pięćdziesiątych, w ogóle nie postawiono
właściwej
diagnozy, gdy byli młodzi — zostali wrzuceni do jednego worka z
opóźnionymi w rozwoju
lub psychotykami i od wczesnego dzieciństwa oddani pod straż wielkich
instytucji.
Przypuszczalnie tak właśnie od stuleci traktowani byli ludzie z wyraźnym
autyzmem. Dopiero
ostatnie dwadzieścia lat zmieniło stosunek do tych młodych ludzi, wzrosła
świadomość — i
w medycynie, i w instytucjach edukacyjnych — ich szczególnych cech i
problemów, coraz
liczniejsze są specjalne szkoły i obozy dla dzieci autystycznych 3.
Gdy w sierpniu odwiedziłem kilka z nich, widziałem wiele bardzo różnych
dzieci:
niektóre inteligentne, inne lekko opóźnione w rozwoju, jedne otwarte,
inne wytłumione —
wszystkie ze swymi niepowtarzalnymi osobowościami. W jednej ze szkól
zobaczyłem na
boisku grupkę dzieci huśtających się i grających w piłkę. Jak normalne,
pomyślałem; ale gdy
podszedłem bliżej, zobaczyłem dziecko huśtające się obsesyjnie, huśtawka
zataczała budzące
strach półkola tak wysoko, jak tylko się dało; inne dziecko przerzucało
jednostajnie małą piłkę
z ręki do ręki; inne nieustannie krążyło na karuzeli; jeszcze inne nie
używało klocków do
budowania, lecz ustawiało je w równe, monotonne szeregi. Wszystkie były
zajęte samotnymi,
powtarzalnymi czynnościami, żadne tak naprawdę się nie bawiło, samo ani z
innymi. Pewne
dzieci — kiedy nie przebywają w klasach — mogą godzinami kołysać się w
przód i w tył,
inne będą klaskać
3 Pionierką była tu Mira Rothenberg, która stworzyła Blueberry Treatment
Center
(1958), a swe wczesne doświadczenia opisała w książce Chiidren with
Emeruld Eyes [Dzieci
o szmaragdowych oczach].
271
albo mamrotać niezrozumiale. Od czasu do czasu, jak powiedział mi jeden z
nauczycieli, jakieś dziecko wpadnie w panikę albo w furię, będzie
krzyczeć lub uderzy inne,
nie panując nad swoim zachowaniem. Niektóre z nich będą powtarzały każde
słowo, jakie się
przy nich wypowie. Pewien chłopiec nauczył się na pamięć całego
telewizyjnego show i
odtwarzał go codziennie, wypowiadając wszystkie kwestie i powtarzając
gestykulację, a nawet
markując aplauz widowni. Na obozie Camp Winston pewien miły sześcioletni
chłopiec dostał
nożyczki i co chwilę wycinał z papieru perfekcyjne „H" wielkości ułamka
cala. Fizycznie
większość dzieci wyglądała normalnie — to ich odgrodzenie się, ich
niedostępność sprawiały
wrażenie niesamowitości.
Niektórzy zmieniają się w okresie dojrzewania — mówią coraz płynniej,
uczą się
kontaktów społecznych (znacznie dla nich trudniejszych od jakichkolwiek
instytucjonalnych
programów nauczania), wykształcają swoje społeczne oblicze.
Bez specjalnego treningu (który dla wielu zaczyna się w przedszkolu lub w
domu) ci
autystyczni nastolatkowie, mimo swej często nadprzeciętnej inteligencji,
mogliby pozostać
głęboko odizolowani i upośledzeni. Niektórzy, oczywiście, uczą się, „jak
funkcjonować",
wykazują się przynajmniej formalnym czy zewnętrznym przestrzeganiem
konwencji
społecznych — ale właśnie ta formalność i zewnętrzność ich zachowania są
czymś
niepokojącym. Szczególnie odczułem to w jednej ze szkół, w której dzieci
wyciągały sztywno
ręce i głośno, ale bez żadnej intonacji mówiły: „Dzień dobry, na imię mam
Peter [...] czuję się
dobrze, jak pan się ma" —jakby odmawiały odartą z jakiegokolwiek
zabarwienia
emocjonalnego litanię. Czy któreś z nich, zastanawiałem się wówczas,
osiągnie kiedyś
prawdziwą autonomię? Będzie umiało nie tylko pragmatycznie stosować się
do
automatyzmów zachowań społecznych, ale — wykraczając ponad tę płaszczyznę
—
zdobędzie odrębną duchowość, swoiste i osobne „autystyczne" życie
wewnętrzne,
okazywane może tylko nielicznym innym ludziom?
Uta Frith napisała w swojej książce o autyzmie (Autism: Explai-ning the
Enigma):
„Autyzm [...] nie mija [...]. Mimo to osoby
272
autystyczne mogą, często skutecznie, w znaczącym stopniu kompensować złe
strony
swojej sytuacji. Pozostaje jednak trwały deficyt [...] coś, czego nie
można naprawić ani
niczym zastąpić". Sugeruje ona również, na zasadzie spekulacji myślowej,
że owo „coś"
może mieć swoją drugą stronę, rodzaj moralnej albo intelektualnej
intensywności lub
czystości, tak oddalonej od rzeczywistości, że staje się szlachetne,
śmieszne lub budzące lęk
w reszcie ludzi. Przywołuje w tym kontekście jurodiwych starej Rusi,
prostolinijnego Brata Ja-
łowca, wczesnego naśladowcę świętego Franciszka z Asyżu, i — co ciekawe —
Sherlocka
Holmesa, z jego dziwactwami, fiksacjami (przypomnijmy sobie „małą
monografię popiołu ze
stu czterdziestu rodzajów tytoniu: fajkowego, papierosowego i stosowanego
w produkcji
cygar" jego autorstwa) oraz z jego niesłychaną niekonwencjo-nalnością
postępowania,
umożliwiającą mu rozwiązywanie zagadek, wobec których działająca rutynowo
policja była
bezradna. Sam Asperger pisał o „autystycznej inteligencji", postrzegając
jej odrębność w
niezależności od tradycji i kultury — w nieortodoksyjności dziwnie
„czystej" i oryginalnej,
pokrewnej temu, co nazywamy „kreatywnością".
Uta Frith, gdy spotkaliśmy się w Londynie, poszerzyła jeszcze te
rozważania i
stwierdziła, że koniecznie muszę poznać jedną z najbardziej niezwykłych
autystycznych osób,
z jakimi się zetknęła, że muszę zobaczyć, jaka jest w domu i przy pracy,
że powinienem
spędzić z nią dłuższy czas. „Niech pan jedzie do Temple" — powtórzyła dr
Frith, gdy
opuszczałem jej gabinet.
Słyszałem oczywiście o Temple Grandin, jak każdy zainteresowany autyzmem.
Czytałem jej autobiografię Emergence: Labeled Autistic fpolski tytuł:
Bytam dzieckiem
autystycznym}, gdy tylko została wydana w roku 1986. Podczas pierwszej
lektury tej książki
nie mogłem wyzbyć się pewnych podejrzeń, powszechnie bowiem uważano
wówczas, że
umysł autystyczny jest niezdolny do samo-zrozumicnia i rozumienia innych,
a tym samym do
intro- i retrospek-cji. Jak w ogóle osoba autystyczna mogła napisać
książkę? Wyglądało to na
wewnętrzną sprzeczność. Kiedy zauważyłem, że auto-
273
biografia ta została napisana we współpracy z dziennikarką, zastanawiałem
się, czy to
jej właśnie nie zawdzięcza swoich subtelnych a nieoczekiwanych
przymiotów: spójności, siły
oddziaływania, często pojawiającego się odcienia „normalności". Takie
podejrzenia pojawiają
się nadal, zarówno wobec książki Grandin, jak i autobiografii innych osób
dotkniętych
autyzmem. W miarę jednak, jak poznawałem publikacje Temple (w tym wiele
autobiograficznych artykułów), odnajdywałem taką zgodność szczegółów, tę
samą ko-
herencję i bezpośredniość, że zmieniłem zdanie 4.
Gdy czyta się jej autobiografię czy inne artykuły, zdumiewające jest,
jakim dziwnym,
odmiennym była dzieckiem, jak bardzo odległym od „normalności"'. Kiedy
miała sześć
miesięcy, zaczynała sztywnieć w ramionach matki, w wieku dziesięciu
miesięcy wpijała się w
nie Jak uwięzione zwierzę". W takich okolicznościach niemożliwy był
normalny kontakt.
Temple opisuje swój świat doznań zmysłowych sięgających poziomu udręki
(ale tłumionych,
niekiedy aż do anihilacji): mówi o swych uszach, w wieku dwóch-trzech
lat, jako o
bezradnych mikrofonach, przekazujących wszystko, niezależnie od sensu, na
poziomie pełnej,
przytłaczającej głośności. Ten sam brak modulacji dotyczył wszystkich
innych zmysłów.
Okazywała niezmierne zainteresowanie zapachami i wyjątkowy zmysł
powonienia. Podlegała
nagłym impulsom, a gdy nie mogły być zaspokojone — atakom wściekłości.
Nie dostrzegała
żadnych powszechnych reguł i kodów relacji międzyludzkich. Niekiedy
wściekła, niepra-
4 W pisaniu Temple (jak i innych bardzo zdolnych dorosłych autystycznych,
nie
wyłączając i tych obdarzonych talentem literackim) uderzają specyficzne
luki w narracji, braki
ciągłości, spowodowane (co sugeruje Francesca Happe w swym ostatnim
szkicu na ten
temat) przez niezdolność Temple „do uznania, że jej czytelnik nie dzieli
z niąwielu istotnych
dla zrozumienia kontekstu informacji". Mówiąc bardziej ogólnie, piszący
autystycy zdają się
„nie dostrojeni" do swych czytelników i nie wyobrażają sobie dostatecznie
ani stanu własnego
umysłu, ani umysłu osoby czytającej.
Osoby autystyczne mogą mieć autentyczne, zawierające potwierdzone
szczegóły
wspomnienia z drugiego (może nawet pierwszego) roku życia, niedostępne
dla „normalnych".
Lucci i współpracownicy piszą zatem o takim chłopcu: „zdaje się
przywoływać ze
szczegółami zdarzenia, które zaszły, gdy miał dwa, trzy lata". Łuria
donosi o podobnej
pamięci dzieciństwa u S., badanego przez siebie mnemonisty.
274
wdopodobnie zdezorganizowana, żyła w świecie nieokiełznanego chaosu. Gdy
miała
trzy lata, stała się destruktywna i gwałtowna:
Normalne dzieci używają gliny do modelowania; ja bawiłam się własnymi
odchodami i
rozrzucałam swoje ,,dzieła" po całym pokoju. Żułam części układanek i
plułam tekturową
miazgą na podłogę. Miałam gwałtowny temperament i gdy coś mnie
zirytowało, rzucałam,
czym popadło — muzealnej wartości wazą lub ekskrementami. Ciągle
krzyczałam [...]*
A jednak, jak wiele autystycznych dzieci, szybko osiągnęła zdolność
niesłychanej
koncentracji, selektywność uwagi tak intensywną, że mogła stwarzać własny
świat, oazę ciszy
i porządku w otaczającym ją chaosie i zgiełku.
Mogłam godzinami siedzieć na plaży, przesypując piasek między palcami i
formując
miniaturowe góry — pisze Temple.
— Każde ziarnko piasku intrygowało mnie niczym naukowca spoglądającego w
mikroskop. Kiedy indziej wpatrywałam się w linie papilarne, śledząc każdą
z nich, tak jakby
była drogą na mapie.
Mogła się też obracać w kółko tak zaabsorbowana, że nie widziała ani nie
słyszała
niczego wokół siebie. ,,Ludzie dokoła mnie byli przezroczyści [...J Nawet
nagły hałas nie
wyrywał mnie z mojego świata". (Nie Jest jasne, czy to hiperogniskowanie
uwagi — postrze-
ganie równie wąskie, jak intensywne —jest pierwotnym przejawem autyzmu,
czy też rodzajem
reakcji na wszechogarniające bombardowanie bodźcami. Podobne
hiperogniskowanie
obserwuje się czasem w syndromie Tourette'a).
Gdy miała trzy lata, została zabrana do neurologa; orzeczono autyzm.
Napomykano, że
może się okazać nieunikniona dożywotnia hospitalizacja. Całkowity brak
zdolności mowy w
tym wieku wydawał się szczególnie złowieszczy.
* Wszystkie cytaty z autobiografii pochodzą z polskiego wydania książki:
Temple
Grandin, Margaret M. Scarianu, Byłam dzieckiem autystycznym, przeł. E.
Zachara,
Warszawa-Wroclaw 1995 (przyp. tfum.).
275
Jakim cudem, zastanawiałem się, udało się jej przejść od tego prawie
niezrozumiałego
dzieciństwa, od chaosu, fiksacji, braku kontaktu, furii — tego stanu
dzikości i rozpaczy,
które omal jej nie przywiodły do zamknięcia w zakładzie w wieku trzech
lat — do stania się
odnoszącym sukcesy biologiem i inżynierem, z którym miałem się spotkać?
Zadzwoniłem do Temple z lotniska w Denver, żeby jeszcze raz potwierdzić
nasze
spotkanie — nie wykluczałem, że mogła czuć się niepewnie w tych
okolicznościach, chciałem
więc ustalić ostatecznie czas i miejsce rozmowy. Do Fort Collins jedzie
się godzinę i kwa-
drans, powiedziała Temple, udzielając mi szczegółowych wskazówek, jak
odnaleźć jej biuro
na Uniwersytecie Stanowym Colorado, gdzie pracuje jako docent na Wydziale
Zoologii.
Umknął mi jakiś fragment marszruty, poprosiłem zatem Temple o
powtórzenie. Ku mojemu
zdumieniu jeszcze raz rozpoczęła całą kilkuminutową litanię sformułowaną
z użyciem niemal
tych samych słów. Wyglądało na to, że plan dojazdu został mi podany
dokładnie w tej
postaci, w jakiej był obecny w głowie Temple: wmontowany na sztywno w
system skojarzeń,
w program, nie poddawał się już dekompozycji na części składowe. Jedna z
dyrektyw
wymagała jednak uzupełnienia. Za pierwszym razem Temple powiedziała mi,
że powinienem
skręcić w prawo w College Street, na skrzyżowaniu, które miałem rozpoznać
po restauracji
„Taco Beli" [Dzwon Taco]. W drugim zestawie wskazówek Temple dodała
„przypis":
okazało się, że restauracja została niedawno poddana gruntownej
przebudowie, skrywa się
teraz za pseudowiejską fasadą i w najmniejszym stopniu nie jest
„dzwonnicza". Uderzyło mnie
to urocze, dziwaczne określenie — autystycy uważani są za pozbawionych
poczucia humoru
i wyobraźni, tymczasem „dzwonniczość" z pewnością była oryginalnym
pomysłem,
spontanicznym i czarującym porównaniem.
Dotarłem do kampusu uniwersyteckiego i zlokalizowałem budynek Wydziału
Zoologii,
gdzie już czekała Temple. Jest wysoką, silnie zbudowaną kobietą po
czterdziestce; ubrana
była w dżinsy, trykotową koszulkę i buty z cholewami — swój zwykły strój.
Ubra-
276
nie, wygląd, sposób zachowania — proste, szczere, bezpośrednie;sprawiała
wrażenie
stanowczej, racjonalnej hodowczyni bydła, nie zwracającej uwagi na
konwenanse towarzyskie
i mody, całkowicie pozbawionej fochów i fanaberii, o uderzającej
prostocie zachowania i
umysłu. Kiedy wyciągnęła rękę na powitanie, dłoń powędrowała za wysoko,
zamarła na
moment w rodzaju spazmu czy mechanicznego gestu — był to jakby ślad, echo
stereotypów,
jakie niegdyś sobie narzuciła. Po czym obdarzyła mnie mocnym uściskiem
dłoni i
zaprowadziła do swojego biura. (Jej chód wydał mi się trochę niezgrabny,
niepewny, jak to
często bywa w przypadku autystycznych dorosłych. Temple przypisuje to
ataksji,
zaburzeniom koordynacji ruchowej, związanym z niedorozwojem systemu
przedsionkowego i
części móżdżku. Później przeprowadziłem krótkie badanie neurologiczne,
koncentrując się na
funkcjonowaniu móżdżku i zmysłu równowagi Temple; wykryłem rzeczywiście
słabą ataksję,
występującą jednak w zbyt małym stopniu, aby w pełni uzasadnić jej dziwny
chód).
Wskazała mi krzesło bez wstępnych ceremonii, formalnych gestów
grzeczności,
pogaduszek typu: Jak minęła podróż? Jak mi się podoba Colorado? Pokój
zawalony
papierami, świadczącymi o sprawach załatwionych i czekających na
załatwienie, mógłby
należeć do jakiegokolwiek pracownika akademickiego; ściany udekorowane
były fotografiami
projektów Temple i figurkami zwierząt— trofeów z jej podróży. Temple od
razu zagłębiła się
w omówienie swojej pracy: mówiła o swoim wczesnym zainteresowaniu
psychologią i
zachowaniem zwierząt, o tym, jak wiązały się one z samoobserwacją i
poczuciem jej własnych
potrzeb jako osoby autystycznej, jak splotło się to z wizualizującą i
inżynierską stroną jej
osobowości, by skierować ją do tej specjalnej dziedziny, którą uczyniła
swoją własną: do
projektowania ferm, karmników, zagród, rzeźni — wielofunkcyjnych systemów
hodowli
zwierząt.
Wręczyła mi książkę zawierającą niektóre z jej wypracowanych w ciągu
wielu lat
projektów (nosiła tytuł Beef Cattie Behaviors, Handling and Facilities
Design [Zachowania,
hodowla i projektowanie urządzeń gospodarskich zwierząt rzeźnych]). Z
podziwem
277
oglądałem skomplikowane i piękne projekty, zaprezentowane w klarowny i
logiczny
sposób: od diagramów przedstawiających wzory zachowań krowy, owcy i
świni, poprzez
szkice zagród, aż po coraz bardziej złożone schematy budynków
gospodarskich i ferm.
Mówiła kompetentnie i jasno, ale z jakimś niepohamowanym, niewzruszonym
impetem.
Raz rozpoczęte zdanie czy akapit musiały zostać doprowadzone do końca,
nic nie mogło
zostać nie dopowiedziane, domyślne.
Czułem się wyczerpany, byłem głodny i chciało mi się pić — byłem w
podróży cały
dzień i nie jadłem lunchu. Miałem nadzieję, że Temple to dostrzeże i
poczęstuje mnie choćby
kawą. Nie zauważyła, więc po godzinie, gdy już byłem całkiem
przygnieciony ciężarem jej
zbyt szczegółowych i nie uznających zmęczenia zdań, wymagających ode mnie
koncentrowania się na kilku rzeczach naraz (bo rejestrowałem nie tylko
to, co mówiła, a co
było dla mnie nie znane i często skomplikowane, ale także jej procesy
mentalne, typ
osobowości), sam wreszcie poprosiłem o kawę. Nie usłyszałem żadnego:
„Przepraszam,
powinnam była zaproponować ci wcześniej". Nie było żadnego „smaru
towarzyskiego". Po
prostu Temple natychmiast zaprowadziła mnie do automatu z kawą
znajdującego się w
sekretariacie piętro wyżej i przedstawiła sekretarkom w cokolwiek
szorstki sposób. Znowu
odbierałem ją jako osobę, która z grubsza wyuczyła się, „jak się
zachować" w takich
sytuacjach, nie poświęcając jednak wiele osobistej uwagi odczuciom innych
ludzi ani
niuansom stosownych towarzyskich subtelności.
— Czas na obiad — oznajmiła nagle Temple po kolejnej godzinie spędzonej w
jej
gabinecie. — Na Zachodzie jadamy wcześnie.
Poszliśmy do pobliskiej restauracji, stylizowanej na saloon z westernów
(wahadłowe
drzwi, strzelby i poroża na ścianach), już pełnej ludzi — zgodnie z
przepowiednią Temple,
mimo że była dopiero piąta po południu — i zamówiliśmy klasyczne danie
Zachodu: żeberka
z piwem. Jedliśmy ze smakiem, rozmawiając w czasie posiłku o technicznych
aspektach
pracy Temple i sposobie, w jaki przedstawia sobie w umyśle — wizualizując
— każdy
projekt, każdy
279
napotkany problem. Kiedy wyszliśmy z restauracji, zaproponowałem spacer i
Temple
zaprowadziła mnie na łąkę rozciągającą się wzdłuż starej linii kolejowej.
Temperatura szybko
spadała — byliśmy w końcu pięć tysięcy stóp nad poziomem morza, w bocznym
świetle
kończącego się dnia wirowały komary i zewsząd dochodziło cykanie
świerszczy.
Spostrzegłem kilka skrzypów (jedna z moich ulubionych roślin) rosnących
na błotnistej łasze
przy torach i dałem wyraz entuzjazmowi spowodowanemu tym odkryciem.
Temple rzuciła
okiem i orzekła: ,,equisetum"; najwyraźniej nie poruszyło jej to tak jak
mnie.
Podczas lotu do Denver czytałem znakomite opowiadanie, autorstwa
wyjątkowo
utalentowanej, normalnej dziewięciolatki, baśń pełną poczucia mitu,
magii, animizmu,
kosmogonii. Teraz, gdy szliśmy wśród skrzypów, zastanawiałem się, jaka
jest kosmogonia
Temple. Jak reaguje ona na mit, na dramat? Spytałem ją o grecką
mitologię. Odparła, że wiele
mitów greckich czytała jako dziecko. Szczególnie zainteresował ją mit o
Ikarze —jak leciał tak
blisko słońca, że wosk zlepiający jego skrzydła rozpuścił się, i jak
spadł, zabijając się.
„Rozumiem Nemezis i Hubris" — powiedziała. Potwierdziło się jednak moje
przypuszczenie,
że miłości bogów były dla niej zagadką i pozostawiały ją obojętną.
Podobnie ze sztukami
Szekspira. Przyznała, że Romeo i Julia zdezorientowali ją zupełnie
(„Nigdy nie wiedziałam, o
co im właściwie chodzi"), a w Hamlecie zagubiła się w nawrotach akcji. I
choć sama
scharakteryzowała te kłopoty jako „trudności z uszeregowaniem", wynikały
one raczej z jej
niezdolności do empatycznego wczucia się w postacie, do śledzenia zawiłej
gry motywów i
intencji. Powiedziała, że jest zdolna do rozumienia „prostych, silnych,
uniwersalnych uczuć",
ale nie może przebrnąć przez złożone emocje i gry uprawiane między
ludźmi.
— Prawie zawsze czuję się jak antropolog na Marsie — wyznała. Temple
zadała sobie
wiele trudu, żeby — jak powiedziała — utrzymać swoje życie w prostocie,
czynić sprawy
jasnymi i dosłownymi. Przez lata zbudowała sobie rozległą bibliotekę
doświadczeń, jakby
zbiór taśm wideo, które mogła w każdej chwili odgrywać w umyśle — taśm z
zapisem, jak
ludzie zwykli się zachowywać
280
w różnych okolicznościach. Odgrywając je raz za razem, usiłowała ich
treść
skorelować z tym, co obserwowała w danym momencie, stopniowo ucząc się
przewidywać
ludzkie reakcje w podobnych sytuacjach. Uzupełniała zasoby swego
doświadczenia przez
nieustanne czytanie — także pism handlowych i „Wali Street Journal";
wszystko to wzbogacało jej wiedzę o gatunku. „To ściśle logiczny proces"
—
wyjaśniła.
Opowiedziała mi, jak w jednym z zaprojektowanych przez nią zakładów
występowały
powtarzające się awarie pewnej maszyny. Zdarzały się one jednak tylko
wówczas, gdy w tym
samym pomieszczeniu znajdowała się konkretna osoba — John. ,,Skorelowała"
wreszcie te
incydenty i wywnioskowała, że to John musi dokonywać sabotażu.
— Musiałam się nauczyć podejrzliwości, musiałam dojść do tego poznawczo.
Byłam
zdolna, żeby dodać dwa do dwóch, ale nie widziałam pełnego zawiści wyrazu
jego twarzy. —
Podobne zdarzenia nie były czymś niezwykłym w jej życiu: — Niektórych
ludzi aż skręca, że
takie autystyczne dziwadło przychodzi i projektuje całe wyposażenie. Chcą
mieć
wyposażenie, ale drażni ich, że nie potrafią sami tego zrobić, a ja z
Tomem (kolegą
inżynierem) możemy, że każde z nas ma w głowie komputer wart setki
tysięcy dolarów.
W swojej prostolinijności i naiwności Temple była z początku obiektem
trików
wszelkiego rodzaju; ten rodzaj niewinności i naiwności, który nie wynika
z cnót moralnych,
ale z niezdolności zrozumienia skrywanych lub udawanych uczuć („brudnych
sztuczek
świata", jak je nazywa Traheme) jest niemal powszechny wśród autystyków.
Jednak po latach
Temple nauczyła się swoimi pośrednimi sposobami, studiując swoją
„bibliotekę",
rozpoznawać niektóre reguły rządzące światem. Stała się zdolna założyć
swoją własną firmę i
pracować jako niezależny konsultant przy projektowaniu i budowie urządzeń
służących do
hodowli zwierząt na całym świecie. Z zawodowego punktu widzenia odniosła
wielki sukces,
lecz inne typy interakcji międzyludzkich — towarzyskie, seksualne — są
dla niej niedostępne.
„Moja praca to moje życie — powiedziała do mnie kilkanaście razy — nie ma
w nim miejsca
na wiele więcej".
281
Zdawało mi się, że w głosie jej brzmią przemieszane ze sobą ból,
wyrzeczenie,
zdecydowanie i akceptacja, że te same uczucia wyraża, pisząc. W jednym z
jej artykułów
możemy przeczytać:
Nie pasuję do życia towarzyskiego miasta ani uniwersytetu. Prawie
wszystkie moje
kontakty towarzyskie dotyczą ludzi zajmujących się zwierzętami
hodowlanymi albo
zainteresowanych autyzmem. Większość piątkowych i sobotnich wieczorów
spędzam na
pisaniu i szkicowaniu. Interesuję się głównie faktami, dla relaksu
czytuję przeważnie prace
naukowe. Nie budzą mojego zainteresowania powieści ze skomplikowanymi
relacjami
między bohaterami, ponieważ nie jestem w stanie zapamiętać sekwencji
wydarzeń.
Szczegółowe opisy nowych technologii w książkach science fiction czy
opisy
egzotycznych krajów są o wiele ciekawsze. Moje życie byłoby straszne,
gdyby zabrakło w
nim wyzwań stawianych przez karierę zawodową.
Wczesnym rankiem następnego dnia, w sobotę, Temple zabrała mnie swoim
wozem
terenowym z napędem na cztery koła, którym zjeździła cały Zachód,
odwiedzając fermy,
rancza, zagrody i zakłady mięsne. W drodze do jej domu zagadnąłem ją o
badania, jakie
wykonała, przygotowując swoją pracę doktorską; teza dotyczyła wpływu
wzbogacania i
zubożenia środowiska na rozwój mózgu świni. Opowiedziała mi, jak wielkie
różnice rozwinęły
się między dwiema grupami, jak towarzyskie i przyjazne stały się świnie
„wzbogacone", a —
na ich tle —jak nadwrażliwe i agresywne (i nieomal „autystyczne") stały
się świnie „zubożałe".
(Zastanawiała się przy tym, czy jednym z czynników wzmagających ludzki
autyzm nie jest
ubóstwo doświadczeń). „Pokochałam moje wzbogacone świnie — powiedziała—
bardzo się
do nich przywiązałam. Tak bardzo, żenię mogłam ich zabić". Zwierzęta
musiały zostać
poświęcone na końcu eksperymentu, aby można było zbadać ich mózgi.
Opisała mi, jak
świnie, gdy nadszedł koniec, dały się jej ufnie poprowadzić na swój
ostatni spacer i jak je
uspokajała, gładząc je i mówiąc do nich, podczas gdy je zabijano. Była
bardzo rozbita, gdy
było już po wszystkim. „Płakałam i płakałam [...]"
282
Właśnie skończyła tę opowieść, gdy dotarliśmy do jej domu — małego
piętrowego
budynku, znajdującego się dość daleko od kampusu. od kampusu. Parter
urządzono
komfortowo, ze zwyczajowym umeblowaniem: sofa, fotel, telewizor, obrazy
na ścianach;
miałem jednak wrażenie, że rzadko jest używany. Był tam ogromny, sepiowy
dagerotyp farmy
jej pradziada w Grandin, w Północnej Dakocie, pochodzący z 1880 roku;
inny jej pradziad
wynalazł—jak mi powiedziała — automatycznego pilota dla samolotów. Czuła,
że to po nich
odziedziczyła swoje rolnicze i inżynierskie talenty.
Piętro zajęte było przez gabinet Temple, z maszyną do pisania (ale bez
komputera) i
wszechobecnymi maszynopisami i książkami: książki dosłownie przelewały
się przez próg do
wszystkich innych pomieszczeń. (Mój własny mały dom nazwano kiedyś
,,maszyną do
pracy"; podobnie odbierałem dom Temple). Na jednej ze ścian wisiała
wielka krowia skóra,
do której przypięto kolekcję niezliczonych identyfikatorów i plakietek,
pochodzących z setek
konferencji, w których Temple brała udział. Niecodzienne zdało mi się
sąsiedztwo
identyfikatora z Amerykańskiego Instytutu Mięsa i drugiego, z
Amerykańskiego
Stowarzyszenia Psychiatrów. Temple opublikowała ponad sto prac
dotyczących urządzeń
gospodarskich i zachowania zwierząt oraz poświęconych autyzmowi.
Przemieszanie
identyfikatorów było świadectwem intymnego pokrewieństwa tych dwóch
dziedzin.
Wreszcie, bez cienia nieśmiałości czy zażenowania (emocji jej obcych),
Temple zaprowadziła
mnie do swojej sypialni, surowego pokoju o białych ścianach, w którym —
obok łóżka —
stał wielki, dziwnie wyglądający obiekt.
— A cóż to jest?—spytałem.
— To mój poskrom — odparła Temple. — Niektórzy nazywają to maszyną
ściskającą.
Urządzenie miało dwie solidne, drewniane pochyłe ściany, każda o
wymiarach mniej więcej
cztery na trzy stopy, obite miękką, grubą wyściółką. Połączone były
zawiasami z długim i
wąskim spodem, tworząc rynnę w kształcie litery V, w której mieściło się
ludzkie ciało. Na
jednym końcu znajdował się skomplikowany panel sterowniczy, z którego
wychodziły
wysokociśnieniowe rury prowadzące
283
do jeszcze jednego urządzenia ukrytego za ścianą. Temple zaprowadziła
mnie i tam.
— To przemysłowy kompresor — powiedziała — używa się takich do pompowania
kół.
— Ale do czego to służy?
— Wytwarza silny, ale przyjemny nacisk na ciało, od ramion po kolana.
Albo nacisk
stały, albo pulsujący, jak się woli. Wczołgujesz się tędy — pokażę ci — i
włączasz
kompresor. Całe sterowanie masz w zasięgu ręki, o tu, z przodu.
Kiedy spytałem, po co ktoś miałby się poddawać takiemu naciskowi,
opowiedziała mi,
że gdy była małą dziewczynką, bardzo chciała być przytulana, lecz zarazem
panicznie bała się
każdego kontaktu. Gdy trzymała ją w ramionach ulubiona (lecz ogromna)
ciotka, odczuwała
przytłoczenie, przygniecenie doznaniami; było jej spokojnie i przyjemnie,
a jednocześnie czuła
się przerażona i wchłonięta. Zaczęła marzyć o magicznej maszynie — miała
wtedy pięć lat —
która ściskałaby ją mocno, ale delikatnie, co przypominałoby uścisk
ramion, i która
całkowicie poddawałaby się jej poleceniom i kontroli. Po latach, już jako
dojrzewająca
dziewczyna, zobaczyła rycinę przedstawiającą ściskający poskrom dla
bydła, mający zwie-
rzęta unieruchamiać i uspokajać. Wtedy zrozumiała, że „to jest to";
po małych zmianach, dopasowujących urządzenie do rozmiaru człowieka,
mogłaby to
być jej magiczna maszyna! Rozważała też inne typy urządzeń — nadmuchiwany
kombinezon,
który wywierałby nacisk na całą powierzchnię ciała — ale prostota
bydlęcego poskromu była
nieodparta.
Będąc osobą praktyczną, Temple szybko wcieliła marzenia w życie. Pierwsze
modele
działały dość brutalnie — zdarzały się im zacięcia. Ale rychło maszyna
ewoluowała do
wygodnego, przewidywalnego systemu, zdolnego do zaordynowania „uścisku" o
takich
dokładnie parametrach, jakie mu zadano. Maszyna ściskająca działała
właśnie tak jak w
marzeniach z dzieciństwa: dawała odczucie uspokojenia i przyjemności.
Wyznała, że nie
przetrwałaby burzliwego okresu studiów, gdyby nie to urządzenie. Nie
mogła się zwrócić do
ludzi po pocieszenie i komfort, zawsze jednak mogła użyć ma-
284
szyny. Urządzenie stało — nie ukrywane ani nie eksponowane — wjej pokoju,
wzbudzając szyderstwa lub podejrzliwość; psychiatrzy postrzegali je jako
„regres" albo
„fiksację" — problem, który podlega psychoanalizie i powinien zostać
rozwiązany. Z
charakterystycznym dla siebie uporem, nieustępliwością, prostolinijnością
i odwagą Temple
ignorowała wszystkie te komentarze i reakcje, zdeterminowana, by znaleźć
naukowe
„uzasadnienie" swoich odczuć.
Zarówno przed obroną, jak i po obronie doktoratu prowadziła systematyczne
badania
wpływu mocnego nacisku na osoby autystyczne, studentów college'u i
zwierzęta. Jej artykuł
na ten temat został zamieszczony w zeszłym roku w „Journal of Child and
Adolescent
Psychopharmacology". Dziś maszyna ściskająca Temple, modyfikowana na
różne sposoby,
przechodzi wszechstronne testy kliniczne. Temple stała się także
najbardziej znanym
projektantem poskromów dla bydła na świecie. Opublikowała wiele artykułów
o teorii i pra-
ktyce humanitarnego obezwładniania i delikatnego unieruchamiania w
pismach fachowych z
dziedziny weterynarii i przemysłu mięsnego.
Mówiąc o tym wszystkim, Temple uklękła, wsunęła się do „V" i wyciągnęła
się na
pełną długość, leżąc twarzą do dołu, po czym włączyła kompresor
(napełnienie głównego
zbiornika zajęło minutę) i przekręciła dźwignię sterującą. Boki
urządzenia zbliżyły się, obej-
mując ją mocno, a potem, gdy lekko zmodyfikowała położenie dźwigni,
rozluźniły nieco
uchwyt. Była to najdziwaczniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem, a
jednak mimo to
poruszająca i prosta. Nie było wątpliwości co do efektu. Głos Temple,
często szorstki
igtośny, stał się w czasie jej pobytu w maszynie ściskającej cichszy i
łagodniejszy.
— Koncentruję się na tym, jak delikatnie potrafię tym sterować —
powiedziała,
uzupełniając to wyznanie podkreśleniem konieczności „całkowitego poddania
się uściskowi".
— Jestem teraz zupełnie zrelaksowana — dodała cicho. — Domyślam się, że
inni osiągają to
samo poprzez kontakty z ludźmi.
Maszyna daje Temple nie tylko przyjemność i relaks, ale i zdolność
współodczuwania
z innymi ludźmi. Mówi, że gdy w niej leży, myśli jej często zwracają się
do matki, do
ulubionej ciotki, do
285
nauczycieli. Czuje ich miłość do siebie i swoją do nich. Temple sądzi, że
z pomocą
maszyny otwiera drzwi do świata odczuć emocjonalnych, inaczej dla niej
niedostępnego, że
urządzenie pozwala jej okazywać empatię, niemal tego uczy.
Po jakichś dwudziestu minutach Temple wynurzyła się z maszyny wyraźnie
spokojniejsza i rozluźniona (twierdzi, że jej kot z łatwością wyczuwa tę
różnicę w
analogicznych sytuacjach) i spytała, czy mam ochotę sam spróbować.
Byłem rzeczywiście ciekaw, więc wczołgałem się do środka, czując się
trochę głupio i
nieswojo, ale — ze względu na naturalność zachowania Temple — mniej, niż
można by się
spodziewać. Włączyła ponownie kompresor, główny zbiornik napełnił się i
przystąpiłem do
eksperymentów ze sterowaniem. To było rzeczywiście słodkie, kojące
uczucie, coś, co
przypominało mi dawne dni, kiedy lubiłem nurkować, a nacisk wody na mój
skafander był
jak uścisk obejmujący całe ciało.
Po mojej próbie z maszyną pojechaliśmy oboje, należycie zrelaksowani, do
uniwersyteckiego gospodarstwa doświadczalnego, w którym Temple
przeprowadza
większość swoich badań. Zdawało mi się wcześniej, że istnieje granica czy
nawet przepaść
między prywatnym lub, by tak rzec, intymnym królestwem jej autyzmu a
publiczną sferą
pracy zawodowej. Jednak stawało się coraz bardziej jasne, że nie były one
w ogóle
odseparowane, że dla niej to, co prywatne, i to, co zawodowe, było
całkowicie zrośnięte.
— U cieląt wzbudza niepokój ten sam rodzaj dźwięków co u osób
autystycznych:
wysokie tony, syk powietrza, nagły głośny hałas; nie mogą się do tego
przyzwyczaić —
powiedziała mi Temple. — Ale nie przeszkadzają im niskie, dudniące
dźwięki. Wizualnie
niepokoją je ostre kontrasty, cienie, nagły ruch. Lekkie dotknięcie
płoszy je, a silny,
zdecydowany dotyk uspokaja. Sposób, w jaki uskakuję przed dotknięciem,
jest taki sam u
dzikich krów; moje oswajanie się ze sferą dotyku jest bardzo podobne do
uspokajania dzikiej
krowy.
286
Właśnie to zrozumienie wspólnego obszaru (w sensie elementarnych odczuć i
doznań)
dzielonego przez zwierzę i człowieka leżało u podłoża jej uwrażliwienia
na zwierzęta,
nakazując jej domagać się ich ludzkiego traktowania.
Temple przysposobiły do tej wiedzy, jak sądziła, po części doświadczenie
jej
własnego autyzmu, po części zaś farmerski rodowód oraz to, że w
dzieciństwie spędziła
wiele czasu na farmie. Jej sposób myślenia uniemożliwiał zanegowanie tej
rzeczywistości.
— Wzrokowcom łatwiej identyfikować się ze zwierzętami — powiedziała w
trakcie
jazdy do gospodarstwa doświadczalnego. — Jeśli wszystkie twoje procesy
myślowe
osadzone są w języku, to jak możesz uznać, że ta krowa myśli? Ale jeśli
myślisz obrazami...
Temple zawsze miała wielką zdolność obrazowania. Była zdumiona, kiedy
odkryła, że
jej własny, operujący na granicy halucynacji aparat wizualizacyjny nic
jest uniwersalną
właściwością ludzi, że są tacy, którzy najwyraźniej myślą w inny sposób.
Nadal jest to dla
niej zagadką. „A jak ty myślisz?" — nie przestawała mnie pytać. Nie miała
jednak pojęcia, że
potrafi szkicować i kreślić plany, dopóki — mając dwadzieścia osiem lat —
nie ujrzała
kreślarza przy pracy.
— Zobaczyłam, jak on to robi, a potem zdobyłam dokładnie takie same
przybory i
ołówki jak on, półmilimetrowe HB —i zaczęłam udawać, że jestem nim.
Rysunek tworzył się
sam, a kiedy był skończony, nie mogłam uwierzyć, że to ja go zrobiłam.
Nie musiałam się
uczyć rysować ani projektować: udawałam, że jestem Davi-dem i
przywłaszczyłam to sobie:
rysowanie i resztę"6 .
6 Z początku zdawało mi się — na podstawie tego, co powiedziała mi Temple
— ze
ów „zawłaszczony" David, połknięty wraz ze swymi umiejętnościami w
całości, istniał jako
rodzaj implantu, obcego ciała wewnątrz niej, i z czasem dopiero został
przez nią przyswojony
jako część jej samej. Inna utalentowana (i poetyczna) autystyczna kobieta
porównała samą
siebie w tym zakresie do boa dusiciela, połykającego w całości swą
zdobycz, którą jednak
trawi bardzo powoli. Wydaje się, że niekiedy „połknięta" rola czy
umiejętność nie jest
asymilowana i integrowana we właściwy sposób; może zaniknąć lub być
„wydalona" równie
nagle, jak została zdobyta. Stijd też tendencja (szczególnie wyraźna u
młodych autystycznych
sawantów), aby pochłonąć złożone umiejętności, osobowość lub wiele
informacji naraz,
manipulować nimi czas jakiś, po czym uwolnić się od nich czy też
zapomnieć o nich bez
żadnego widocznego śladu (podobne nie zintegrowane zachowania lub
spazmatyczne
naśladownictwo spotyka się również u osób z zaawansowanym syndromem
Touret-te'a).
Znacznie bardziej skomplikowana jest sytuacja, w której zachowania
tworzące nawet
odrębną postać, są pozostawiane jako rodzaj pseudoosobowości. U dorosłych
autystyków
spotyka się zatem odgrywanie zestereotypizowanych, przesadzonych, niemal
komiksowych
zachowań seksualnych (naśladownictw czy karykatur postaci z historyjek
obrazkowych lub
mydlanych oper w telewizji). Donna Williams w swych fascynujących
wyznaniach osobistych
(Nobody Nowhere [Nikt nigdzie] i Snmebody Somewhere [Ktoś gdzieś])
opisuje, jak
„adoptowała" dwie osobowości — Carol i Williego — i jak myślała i mówiła
poprzez nie
całymi latami, mając zarazem jedynie zręby tożsamości własnej.
287
Temple nieustannie przeprowadza myślowe „symulacje", jak je nazywa:
— Wyobrażam sobie zwierzę wchodzące na pochylnię, oglądam je ze
wszystkich
stron, z różnych odległości, w zbliżeniu i w szerokim planie, nawet z
lotu ptaka — albo sama
staję się zwierzęciem i odczuwam to, co ono odczuwa, wchodząc na
pochylnię.
Lecz jeśli myśli się wyłącznie obrazami, to nie można zrozumieć, na czym
polega
myślenie niewizualne; traci się bogactwo i dwuznaczność, kulturowy
podtekst i głębię języka.
Wszyscy autystycy, powiedziała mi wcześniej Temple, są podobni do niej i
myślą inten-
sywnymi obrazami. Jeśli to prawda, zastanawiałem się, to może jest w tym
coś więcej niż
czysta koincydencja; może jest to istotna wskazówka dla zrozumienia
autyzmu?
Farma bydlęca, nawet duża, jest przeważnie cicha, kiedy jednak
przyjechaliśmy na
miejsce, przywitał nas hałas ryczących zwierząt. „Musieli rano oddzielić
cielęta od krów",
powiedziała Temple. Rzeczywiście, tak właśnie było. Spostrzegliśmy
ryczącą krowę, błądzą-
cą za ogrodzeniem w poszukiwaniu swojego cielaka.
— To nie jest szczęśliwa krowa — stwierdziła Temple — to zwierzę smutne,
zdenerwowane, nieszczęśliwe. Chce mieć swoje dziecko z powrotem, wzywa
je, szuka.
Zapomni na chwilę, a potem zacznie od nowa. To jak żałoba, płacz po
utraconym bliskim.
Ludzie nie uznają zwierzęcych uczuć ani myśli. Skinner na pewno by nie
uznał.
288
Przed ukończeniem studiów w New Hampshire Temple pisała do B.F. Skinnera,
wielkiego psychologa behawiorysty, a w końcu do niego przyjechała.
— Czułam się, jakby mi Pan Bóg udzielił audiencji. Ale zawiodłam się.
Niczym nie
różnił się od normalnych ludzi. Powiedział mi, że wcale nie musimy
dociekać, jak pracuje
mózg, że to tylko kwestia warunkowanych odruchów. A ja w żaden sposób nie
mogłam
uwierzyć, że to tylko bodziec-reakcja.
Era Skinnera, stwierdziła Temple, polegała na odmowie uznania
uczuciowości zwierząt:
racjonalizowano ich zachowania, uważając je za automaty. Był to okres
wyjątkowego
okrucieństwa, zarówno gdy szło o eksperymenty na zwierzętach, jak i o
prowadzenie gospo-
darstw hodowlanych i rzeźni. Temple natknęła się kiedyś na określenie
behawioryzmu jako
„nauki zaniedbującej"; tak właśnie sama go odbiera. Jej ambicją jest
przywrócenie hodowli
właściwego rozumienia emocji zwierząt.
Widok i muczenie rozpaczającej krowy rozzłościły Temple, kierując jej
myśli do
nieludzkich aspektów rzeźni. Nie miała nigdy do czynienia z hodowlą
kurcząt, twierdzi
jednak, że właśnie ubój kurcząt jest najbardziej obrzydliwy. „Kiedy
przychodzi pora na
ostatnią podróż, wiesza się kurczęta głowami w dół i podrzyna gardła".
Podobnie wiązane i
wieszane do góry nogami są woły, tak aby ich krew spłynęła do głowy przed
poderżnięciem
szyi: to typowy widok w starych koszernych ubojniach. „Zdarza się, że
łamane są podczas
tego nogi; zwierzęta ryczą z bólu i przerażenia". Na szczęście praktyki
te powoli odchodzą w
przeszłość.
— Właściwie przeprowadzony ubój jest bardziej humanitarny niż śmierć
naturalna —
ciągnęła Temple — osiem sekund po przecięciu gardła wyzwalane są
endorfiny i zwierzę
umiera bezboleśnie. Podobnie dzieje się na przykład z owcą rozszarpaną
przez kojoty.
Przyroda tak to urządziła, żeby ulżyć umierającemu zwierzęciu.
Co jest straszne, tym bardziej że można tego uniknąć, to ból i
okrucieństwo,
wywołanie stresu i strachu przed zadaniem ostatecznego cięcia. Temu
przede wszystkim
chce zapobiegać Temple.
289
— Pragnę zreformować przemysł mięsny. Są aktywiści, którzy chcą go
całkowicie
wyeliminować — powiedziała, po czym dodała:
—Nie znoszę radykalizmu, wszystko jedno, lewicowego czy prawicowego. Mam
radykalną niechęć do radykałów!
Z dala od odgłosów rozpaczy wydawanych przez oddzielone od cieląt krowy,
których
stres Temple zdawała się przeżywać głęboko, odnaleźliśmy spokojny i cichy
zakątek farmy,
gdzie flegmatycznie pasło się bydło. Temple uklękła i wzięła pęk siana, a
jedna z krów
podeszła do niej, biorąc siano z jej ręki swoimi miękkimi wargami. Twarz
Temple rozjaśniła
się i złagodniała. „Tu jestem u siebie — powiedziała. — Gdy jestem z
bydłem, nie muszę
używać intelektu: po prostu wiem, co ta krowa czuje".
Zwierzęta zdawały się to odbierać — wyczuwały jej spokój, jej pewność
siebie, i
przychodziły do jej ręki. Do mnie się nie zbliżały. Być może czuły
skrępowanie mieszkańca
miasta, który — żyjąc głównie w świecie konwencji i znaków kulturowych —
jest niepewny,
jak zachować się wobec dużych, niewerbalnych stworzeń.
— Z ludźmi jest inaczej — kontynuowała Temple, nawiązując do swej
wcześniejszej
uwagi o tym, że czuje się jak antropolog na Marsie. — Bada się ludność
planety, próbując
wykryć wzory zachowań tubylców. A ze zwierzętami nie mam takiego
problemu.
Byłem uderzony tą niezmierną różnicą, przepaścią między jej bezpośrednim,
intuicyjnym rozpoznaniem nastrojów i ich oznak u zwierząt a wyjątkowymi
trudnościami, jakie
sprawiało jej rozumienie istot ludzkich, ich kodów i sygnałów, sposobów
zachowania. Ktoś
mógłby powiedzieć, że jest wyprana z emocji albo całkowicie pozbawiona
zdolności
współodczuwania. Tymczasem jej postrzeganie nastrojów i uczuć zwierząt
było tak silne, że
niekiedy mogło nią owładnąć bez reszty. Temple sądzi, że potrafi odczuwać
to, co fizyczne
lub fizjologiczne — zwierzęcy ból i strach. Nie wyczuwa natomiast stanów
ludzkiego umysłu,
niedostępne jest jej ludzkie postrzeganie 7. Gdy była młodsza, nie była
zdolna do
zinterpretowa-
7 Była niepomiernie poruszona, wręcz w fizycznym szoku, gdy podczas
rozmowy
naśladowałem młodego człowieka z wyjątkowo silnym syndromem Tourette'a,
który wśród
gwałtownych tików wybił sobie oczy. Temple zareagowała natychmiast i
wprost na wyrażanie
pierwotnych odruchów, gwałtu i bólu. Przypomniało mi się, jak Shane ze
swoim Tourette'em
całkiem łagodnie docierał do autystycznych dzieci w Camp Winston, na
poziomie emocji i
zwierzęcej sympatii, poziomie bardziej elementarnym i bezpośrednio
komunikowalnym niż
poziom złożonych stanów umysłu.
290
nia ekspresji najprostszych nawet ludzkich emocji; nauczyła sieje
„dekodować"
dopiero później, nie zawsze je podzielając. (Doktor Hennclin z Londynu
opowiedziała mi
podobną historię dotyczącą inteligentnej dwunastoletniej autystycznej
dziewczynki, która
przyszła do niej i powiedziała o innej uczennicy: „Joanie wydaje śmieszne
dźwięki". — Gdy
poszła zbadać sprawę, okazało się, że Joanie gorzko płacze. Dla
autystycznej dziewczynki
było zupełnie niedostępne poznawczo takie zjawisko jak płacz;
rejestrowała jedynie jego
fizyczną warstwę, owe „śmieszne dźwięki". Przypomniała mi się również
Jessy Park, która
była zafascynowana faktem, że cebula wywołuje łzy, ale absolutnie nie
mogła pojąć, jak
można płakać z radości) 8.
Na poziomie zjawisk sensomotorycznych, konkretnych, nie
zapośredniczonych,
Temple jest niesłychanie wrażliwa. „Mogę poznać, kiedy człowiek jest
wściekły —
powiedziała mi — albo kiedy się uśmiecha". Na tym pierwotnym, niemal
zwierzęcym
poziomie nie ma zatem problemów. A co z dziećmi, zapytałem. Czy nie są
one ogniwem
pośrednim między zwierzętami a ludźmi dorosłymi? Przeciwnie, odparła
Temple, z dziećmi
miała największe kłopoty, gdy próbowała z nimi rozmawiać, przyłączać się
do ich zabaw: te
same trudności, które przeżywała jako mała dziewczynka. Dzieci, jak sądzi
Temple, już w
wieku trzech, czterech lat są bardzo zaawansowane na tej drodze rozwoju,
na którą ona —
osoba autystyczna — ledwo wstąpiła. Małe dzieci już „rozumieją" innych
ludzi na sposób,
który dla niej pozostaje niedostępny.
Czymże zatem jest to coś, naciskałem dalej, co dzieje się między
normalnymi ludźmi, a
z czego ona czuje się wyłączona? Musi mieć
8 Pewne osoby autystyczne trzymają niekiedy psy, podobnie jak czynią
niewidomi lub
głusi, dla wspomożenia własnej percepcji — w tym wypadku społecznej. Z
pomocą psa
„odczytują" intencje gości, których mogą sami nie dostrzegać. Znam dwóch
autystyków,
którzy przypisują swoim psom umiejętności „telepatyczne", choć oczywiście
psy te mają
jedynie zdolności normalne dla psów (i normalne dla ludzi).
291
to związek ze znajomością kodów i konwencji towarzyskich, wnioskowała
Temple, z
przesłankami kulturowymi wszelkich możliwych rodzajów. Tej wiedzy
nabywanej implicite,
akumulowanej i wytwarzanej przez jednostki na podstawie doświadczenia
spotkań z innymi w
ciągu całego życia — jej właśnie zdaje się Temple brakować najbardziej.
Nie dysponując nią,
musi „wyliczać" uczucia innych ludzi, ujmując algorytmicznie i dosłownie
to, co dla nas
stanowi rodzaj drugiej natury. Ona sama, jak przypuszcza, nie miała
zapewne żadnych
doświadczeń towarzyskich, na których mogłaby oprzeć wiedzę o relacjach
międzyludzkich.
Mogło to wyniknąć również z jej trudności językowych i niedostatków
naturalnego
gestu, barier destruujących jej dzieciństwo w okresie, gdy prawie wcale
nie mówiła. A i
później myliły jej się zaimki, tak że nie odróżniała „ty" od ,Ja",
niezależnie od kontekstu.
Niezwykłe są historie z tamtego okresu, które opowiedziała mi Temple, jak
i te, które
zawarła w swojej autobiografii. Gdy miała trzy lata, rodzina — mimo że
niezbyt wierzono w
sukces tego przedsięwzięcia — oddalają do specjalnego przedszkola dla
dzieci
upośledzonych i o zaburzonym rozwoju. Zaproponowano podjęcie próby
terapii mowy. W
jakiś sposób placówka ta i terapeuta mowy dotarli do niej, wybawiając ją
(jak oceniła później)
z otchłani i dając początek jej reintegracji. Pozostała dzieckiem
ewidentnie autystycznym, lecz
świeżo zdobyte umiejętności językowe i komunikacyjne stały się
przyczółkiem w walce o
uporządkowanie uprzedniego totalnego chaosu. Zmysły, oscylujące między
nadpobudliwością i stępieniem, ustabilizowały się nieco. Było jeszcze
wiele okresów
regresywnych, ale stało się jasne, że mając sześć lat. Temple dysponowała
sprawną
kompetencją językową i że przekroczyła Rubikon oddzielający „wysoce
sprawnych" ludzi od
tych „mało sprawnych", którzy nigdy nie zaczną posługiwać się mową i
nigdy nie osiągną
autonomii. Uzyskanie dostępu do języka sprawiło, że straszna triada
niezdolności —
społecznych, komunikacyjnych i wyobrażeniowych — zaczęła nieco ustępować.
Temple
zyskała jakiś kontakt z innymi ludźmi, zwłaszcza z dwójką nauczycieli,
którzy właściwie
oceniali jej inteligencję i jej szczególność, a jednocześnie potrafili
znieść jej
292
patologię: nieustające wypowiedzi i niezliczone pytania, dziwne fiksacje
i ataki
wściekłości. Nie mniej istotne było wytworzenie się zdolności do zabawy i
kreatywności —
malowania, rysowania, budowania kartonowych modeli, rzeźbienia, a także
,Jedynych w
swoim rodzaju i twórczych sposobów uprzykrzania życia". Mając osiem lat,
Temple
zaczynała nabierać umiejętności „zabawy w udawanie", którą zna każdy
normalny dzieciak, a
której nie osiągnie żadne „nisko funkcjonujące" dziecko autystyczne.
Matka Temple, jej ciotka i niektórzy nauczyciele stali się czynnikiem
przełomu; jednak
równie decydujący na tej długiej drodze jest powolny rozwój, wykazywany
przez wiele osób
autystycznych. Autyzm — będący zaburzeniem rozwoju — staje się mniej
skrajny w trakcie
dorastania: można się nauczyć lepiej sobie z nim radzić.
W szkole Temple marzyła o posiadaniu przyjaciela — byłaby całkowicie,
bezgranicznie
lojalna wobec przyjaźni (przez dwa czy trzy lata przyjaźniła się z
postacią wyobrażoną przez
siebie) — ale coś w jej sposobie mówienia i zachowania zdawało się
odstręczać inne dzieci.
Choć jej inteligencja spotykała się z podziwem, ona sama nigdy nie stała
się pełnoprawnym
członkiem szkolnej społeczności.
— Nie mogłam zrozumieć, co robię nie tak. W przedziwny sposób nie byłam
świadoma swojej inności. Myślałam, że to reszta dzieci jest inna. Nigdy
nie zrozumiałam,
dlaczego do nich nie pasuję.
Coś się działo pomiędzy innymi dzieciakami, coś nieuchwytnego,
subtelnego,
podlegającego ciągłej zmianie — wymiana sensów, negocjowanie, szybkość
wzajemnego
rozumienia tak nadzwyczajna, że Temple zastanawiała się czasem, czy nie
przebywa wśród
telepatów. Także dziś jest świadoma istnienia tej międzyludzkiej
sygnalizacji. Wyprowadzają
rozumowo, ale nie umie dostrzec jej przejawów, nie partycypuje w lej
magicznej komunikacji
bezpośredniej i nie umie sobie przedstawić kryjących się za nią
wielopoziomowych,
kalejdoskopowo zmiennych stanów umysłu. Temple ogarnia intelektualnie tę
sferę i bardzo
stara się ją zrównoważyć, dzięki niesłychanemu wysiłkowi poznawczemu i
uruchamianym
„mocom obliczeniowym" radząc sobie ze sprawami, które inni rozumieją
293
z bezrefleksyjną łatwością. Oto dlaczego często czuje się wykluczona,
czuje się kimś
obcym.
Decydujący moment nadszedł, gdy miała piętnaście lat. Zafascynowały ją
poskromy
używane do przytrzymywania bydła. Jeden z nauczycieli, zamiast wydrwić tę
fiksację,
zasugerował, aby sama zbudowała własny model poskromu. Od tej chwili
rozbudzał jej
zainteresowania, kierując je od farm hodowlanych i urządzeń mechanicznych
ku biologii i
nauce w ogóle. Temple, nadal całkiem nienormalna pod względem rozumienia
zwykłego czy
towarzyskiego języka (nie podchwytywała aluzji, podtekstów, ironii,
metafor, żartów),
odnalazła tu właśnie, w języku techniki, strefę ulgi. Tu mówiło się
znacznie jaśniej, wprost, nie
odwołując się do milczących założeń. Język techniki był dla niej w równym
stopniu
zrozumiały co język relacji międzyludzkich — trudny; otworzył przed nią
drogę do nauki.
Lecz jeśli na tym poziomie rysowało się rozwiązanie, gdy spora część jej
poznawczej i
emocjonalnej energii ogniskowała się na nauce, to inne napięcia, lęki,
nawet męczarnie —
pozostały. Na progu dojrzewania Temple zaczęła zdawać sobie sprawę, że
być może nigdy
nie będzie prowadzić „normalnego" życia, że nie będzie jej dane cieszyć
się ,,normalnymi"
radościami — miłością i przyjaźnią, wypoczynkiem i towarzystwem innych
ludzi.
Uświadomienie sobie tego może stać się potężnym czynnikiem niszczącym dla
młodych,
utalentowanych osób autystycznych, prowadząc często do depresji, a
niekiedy nawet do
prób samobójczych. Temple dała sobie radę, łącząc wyrzeczenie z
powołaniem: pozostanie
w celibacie, zdecydowała, a treścią życia uczyni naukę.
Dojrzewanie nauczyło ją także, że nie tylko jej stany emocjonalne, lecz
cała jej
umysłowo-fizyczna istota jest bardzo delikatnie strojona i z łatwością
może zostać wytrącona
z równowagi przez obezwładniające bodźce pochodzące od zmysłów, stres,
zmęczenie albo
konflikty. Miotały nią hormonalne wiry dojrzewania seksualnego. Była w
tym i pasja, i
intensywność — w tym czasie przeobrażeń. Dopiero gdy ukończyła college i
wstąpiła na
drogę kariery naukowej, zdołała osiągnąć stan spokoju. Istotnie: czuła,
że musi to
294
uczynić, bo inaczej jej ciało uległoby samozniszczeniu. To wtedy zaczęła
brać małe
dawki imipraminy, leku ordynowanego jako antydepresant. W swojej książce
Temple tak
przedstawia jego wady i zalety:
Przestałam już rozpaczliwie poszukiwać sensu życia. Od kiedy panuję nad
sobą,
nie mam już tendencji do fiksowania się na jednej rzeczy. Przez ostatnie
cztery lata
zrobiłam niewiele zapisów w pamiętniku, ponieważ leki antydepresyjne
znacznie
zmniejszyły moją gwałtowność. Panuję nad swoimi emocjami, a moja kariera
projektanta
wyposażenia farm hodowlanych rozwija się pomyślnie. Jestem bardziej
rozluźniona,
łatwiej mi więc współżyć z ludźmi. Zniknęły też dolegliwości wywoływane
przez stres.
Gdyby przepisano mi leczenie farmakologiczne w wieku dwudziestu paru lat,
być może
nie osiągnęłabym tego, co udało mi się osiągnąć. „Nerwy" i fiksacje —
jeśli nie wywo-
ływały potwornych bólów psychosomatycznych — stanowiły doskonałą
motywację.
Gdy to czytałem, przypomniało mi się, co wyznał kiedyś Robert Lowell w
związku
z terapią litem, zastosowaną do jego psychozy maniakalno-depresyjnej: „W
pewnym
sensie czuję się znacznie »lepiej«, jestem spokojniejszy, bardziej
stabilny. Ale moja poezja
straciła wyraz". Temple też zdaje sobie sprawę z kosztów, jakie trzeba
ponieść w zamian
za spokój wewnętrzny. W tym momencie swego życia sądzi, że warto je
płacić, ale
czasem brak jej gorączkowych emocji, które niegdyś przeżywała.
Odwrotną stroną opóźnionego rozwoju może być zdolność nieprzerwanego
nabywania
w ciągu całego życia umiejętności związanych z postrzeganiem ludzi i
byciem między nimi.
Ostatnie dwadzieścia lat było istotnie okresem nieustannego rozwoju
Temple. Powiedziano
mi, że dziesięć lat temu, gdy zaczynała wykładać, często zdawało się, że
nie dostrzega
audytorium, nie utrzymywała kontaktu wzrokowego ze słuchaczami, często
nawet nie
patrzyła j w ich stronę. Nie czuła się też na siłach, by odpowiadać na
pytania zadawane
po wykładzie. Teraz spędza prawie 90 procent swego
295
czasu w podróży, wykładając na całym świecie. Jej styl mówienia stał się
płynniejszy,
ma kontakt wzrokowy z audytorium, stacją też na żartobliwe dygresje i
improwizację; z
łatwością odpowiada na pytania, a nawet — gdy trzeba — ripostuje. Jej
życie towarzyskie
również się rozwinęło, tak że od niedawna, jak mi powiedziała, umie
cieszyć się
towarzystwem dwojga, trojga przyjaciół. Jednak dostąpienie autentycznej
przyjaźni,
docenienie odmienności innych ludzi, ich własnego sposobu myślenia, może
stanowić
największe wyzwanie dla osoby autystycznej. Uta Frith tak pisze w pracy
Autism and
Asperger Syndrome [Autyzm i syndrom Aspergera]:
Wydaje się, że jednostki z syndromem Aspergera [...] nie mogą posiąść
sztuki
nawiązania i utrzymywania osobistej, dwustronnej więzi międzyludzkiej,
gdy tymczasem
interakcje o charakterze towarzyskim leżą całkowicie w ich zasięgu.
A jej kolega, Peter Hobson, pisze o inteligentnym autystycznym
mężczyźnie, który nie
potrafił pojąć znaczenia słowa „przyjaciel". Mimo to, słuchając Temple,
miałem wrażenie, że
dziś, w okolicach czterdziestki, wie ona co nieco o naturze przyjaźni.
Tym spostrzeżeniem—rozmawialiśmy, spacerując, prawie dwie godziny —
zakończyliśmy naszą wizytę na uniwersyteckiej farmie i zrobiliśmy przerwę
na lunch.
Odniosłem wrażenie, że Temple jest zadowolona, mogąc przez chwilę nie
mówić i nie myśleć;
samoanaliza, którą na niej wymusiłem, była niemal okrutna w swej
intensywności (choć
niewiele się różniła od lej, którą sama przeprowadza na co dzień,
zmagając się — jak zawsze
— z życiem autystyka w nieautystycznym świecie). W trakcie naszej rozmowy
„normalność"
okazywała się w coraz większym stopniu rodzajem fasady, maski (owszem —
pełnej odwagi i
nierzadko błyskotliwej), za którą się skrywała, na swój sposób równie
„obca" i pozbawiona
kontaktu jak zawsze. „Naprawdę mam coś wspólnego z Datą", powiedziała,
gdy
odjeżdżaliśmy z farmy. Temple uwielbiała Star Trek, podobnie jak i ja, a
jej ulubionym
bohaterem jest android Data, który — przy całym swoim braku emocji —
okazuje wielkie
zainteresowanie tym, jak to
296
jest być człowiekiem. Drobiazgowo obserwuje zachowanie ludzi, potrafi
niekiedy je
naśladować, ale nade wszystko marzy o tym, aby człowiekiem się „stać".
Zadziwiająco wiele
osób autystycznych identyfikuje się z Datą albo z jego poprzednikiem, Mr.
Spockiem.
Tak jest też w przypadku autystycznej rodziny B., którą odwiedziłem w
Kalifornii.
Starszy syn, podobnie jak rodzice, ma syndrom Aspergera; młodszy —
klasyczny autyzm.
Kiedy po raz pierwszy pojawiłem się w ich domu, atmosfera była tak
„normalna", iż zacząłem
podejrzewać, że zostałem źle poinformowany, a jeśli nie — że pomyliłem
domy. Nie było nic
w oczywisty sposób ,,autystycznego" ani w tych ludziach, ani w ich
mieszkaniu. Dopiero po
pewnym czasie, gdy już się nieco zadomowiłem, dostrzegłem batut noszący
znamiona
częstego używania, na którym cała rodzina lubiła czasem skakać, klaszcząc
w ręce.
Odkryłem wielką bibliotekę książek science fiction 9, dziwne rysunki
przypięte do ścian
łazienki, absurdalnie dosłowne instrukcje wywieszone w kuchni: jak
gotować, jak nakrywać
stół, jak zmywać, sugerujące, że wszystkie te czynności mogą się odbywać
jedynie w ściśle
sformalizowany, niezmienny sposób (jak się później dowiedziałem, był to
ich wewnętrzny,
„autystyczny" dowcip). Pani B. powiedziała w pewnym momencie o sobie, że
„porusza się
na skraju normalności", lecz potem wyjaśniła, co oznacza owo „na skraju":
— Znamy reguły i konwencje „normalności", ale nie ma faktycznego
przejścia.
Zachowujesz się normalnie, uczysz się reguł i przestrzegasz ich, ale...
9 Wiele wysoko funkcjonujących osób autystycznych opisuje swoje wielkie
zamiłowanie (na granicy nałogu) do wyobrażonych, alternatywnych światów w
rodzaju tych
stworzonych przez C.S. Lewisa czy Tolkiena lub wymyślonych przez siebie.
Państwo B.
wraz ze swym starszym synem spędzili lata, konstruując wyobrażony świat,
z jego
krajobrazami i geografią (bez końca przedstawianymi na mapach i
rysunkach), z jego
językami, pieniędzmi, prawami i zwyczajami — świat, w którym fantazja i
ścisłość ważne są
na równi. Kilka dni zatem może trwać obliczanie globalnej produkcji zbóż
albo rezerw srebra
w Leuterii, projektowanie nowej flagi albo próba uwzględnienia wszystkich
skomplikowanych
czynników wpływających na wartość pewnej waluty. Zajmuje to całe godziny
wolnego czasu,
wspólnie spędzanego w domu B.: pani B. zajmuje się nauką i techniką, pan
B. polityką,
językami i obyczajem, a ich syn przyrodą tych często zwaśnionych krajów.
297
— Uczysz się imitować ludzkie zachowania — dodał jej mąż. — Wciąż nie
mogę
zrozumieć, co się kryje za konwencjami towarzyskimi. Obserwujesz
fronton...
Państwo B. nauczyli się zatem fasady normalności, tego, co niezbędne, gdy
pracuje się
zawodowo, mieszka na przedmieściu, prowadzi się samochód, posyła syna do
zwykłej
szkoły itd. Ale nie mają złudzeń co do siebie. Rozpoznają swój autyzm,
tak jak rozpoznali się
wzajemnie w college'u z poczuciem takiego pokrewieństwa i zachwytu, że
małżeństwo stało
się oczywiste. „To było tak, jakbyśmy się znali od miliona lat" —
wspomina pani B. Byli
świadomi wielu problemów związanych ze swoim autyzmem, ale zarazem
szanowali swą
odmienność, byli z niej nawet dumni. Rzeczywiście, u niektórych osób
autystycznych to
poczucie radykalnej i nieusuwalnej inności jest tak głębokie, że prowadzi
je aż do uznania
siebie — półżartem — niemal za przedstawicieli innego gatunku („Jesteśmy
z tej samej taśmy
montażowej" — lubią powtarzać państwo B.), do intuicji, że autyzm, choć
postrzegany jako
termin medyczny i kwalifikowany jako patologia, powinien być traktowany
jako odmienna
modalność istnienia, całkiem inny typ tożsamości, który należy w sobie
(bez wstydu)
rozpoznać.
Podejście Temple jest podobne: jest świadoma (jeśli nawet wyłącznie na
płaszczyźnie
intelektualnej) tego, co w życiu traci, lecz równie dobrze (i wprost) zna
swoje mocne strony
— umiejętność koncentracji, intensywność myślenia, prostolinijność,
wytrwałość,
niezdolność do udawania, szczerość, bezpośredniość. Podejrzewa też — a i
ja zaczynam to
podejrzewać w coraz większym stopniu — że te cechy pozytywne jej autyzmu
są sprzężone z
jego dolegliwościami. Ale mimo to potrzebuje czasem chwil zapomnienia o
tym, że jest osobą
autystyczną, chwil, kiedy chce czuć jak inni, od środka, a nie z
zewnątrz.
Spędziwszy ranek wśród bydła i planując na popołudnie wizytę w rzeźni
(albo w
„zakładach pakowania mięsa", jak brzmi przemysłowy eufemizm), wykryliśmy
w sobie pewną
awersję do potraw
298
mięsnych. Poprzestaliśmy zatem na meksykańskiej potrawie z ryżu i fasoli.
Po lunchu
pojechaliśmy na lotnisko i wsiedliśmy do kruchego samolociku, który
przetransportował nas
do zakładów. Temple była dumna z tego projektu i chciała mi pokazać
rzeźnię z bliska.
Zakłady takie, zamknięte dla osób z zewnątrz, utrzymywane są pod ścisłą
kontrolą. Temple
zaprojektowała urządzenia parę lat wcześniej i nadal miała identyfikator
ze swoimi danymi
osobowymi i pieczęcią zakładów. Ze mną był problem. Temple zastanawiała
się nad tym rano
i znalazła w swej kolekcji kapeluszy twardy, jaskrawożółty kapelusz służb
sanitarnych.
Wręczyła mi go, mówiąc:
— To wystarczy. Nieźle w nim wyglądasz. Pasuje do twojej koszuli i spodni
khaki.
Właśnie tak wygląda inżynier sanitarny. — (Zarumieniłem się. Nikt mi
jeszcze tego nie
mmowił). - Wszystko, co musisz zrobić, to zachowywać się i myśleć jak on.
Byłem zdumiony. Powiada się, że autyzm wyklucza udawanie, a tu Temple z
zimną
krwią, bez śladu wahania zdecydowała się na podstęp, żeby mnie
przeszmuglować na teren
rzeźni.
Weszliśmy bez najmniejszych przeszkód: Temple roztaczała wokół siebie
atmosferę
budzącą zaufanie, pomachała przyjaźnie strażnikowi, na co ten
odpowiedział jej równie
beztrosko.
— Nie zdejmuj kapelusza — powiedziała, parkując samochód — noś go cały
czas.
Jesteś tu inżynierem sanitarnym.
Zatrzymaliśmy się, by zajrzeć za ogrodzenie, za którym — nieopodal
wielkiego
budynku rzeźni — trzymane jest bydło, a potem poszliśmy ścieżką, którą
zwierzęta podążają
w swoją ostatnią podróż. Szliśmy wzdłuż zakrzywionej rampy prowadzącej do
centralnego
miejsca zakładów — „ścieżką do Nieba", jak nazwała to Temple. Kolejne
moje zaskoczenie:
mówi się, że autystycy nie radzą sobie z metaforami i nigdy nie stosują
ironii. Patrząc jednak
na surowy, bezpośredni wyraz twarzy Temple, nie byłem wcale pewien, czy
dla niej to była
metafora albo ironia. Znała już ten zwrot — przypuszczalnie był on dla
niej literalnie
prawdziwy. Opisuje w swej autobiografii podobne udosłownienie symbolu,
gdy usłyszała
księdza cytującego Ewangelię według św. Jana (J 10:9): „Ja jestem bra-
299
mą. Jeśli ktoś wejdzie przeze mnie, będzie zbawiony". Po czym ksiądz
dodał: „Przed
każdym z was są drzwi, które otwierają się do Nieba. Otwórzcie je i
bądźcie zbawieni".
Temple pisze:
Jak wiele dzieci autystycznych, wszystko traktowałam dosłownie. Moje
myśli skupiły
się na jednej rzeczy. Drzwi! Drzwi, przez które mogę przejść i dostąpić
zbawienia. [...]
Wiedziałam, że muszę znaleźć te drzwi. [...] Drzwi szafy, łazienki, drzwi
frontowe, drzwi
stajni — wszystkie je po kolei badałam i dyskwalifikowałam jako drzwi.
Lecz pewnego
dnia, gdy wracałam po kolacji do mojego pokoju, zauważyłam, że do naszych
sypialni
zaczęto dostawiać przybudówkę. [...] Z budynku wystawała mała platforma,
wspięłam się
na nią. I tam były drzwi! Drewniane drzwiczki otwierające się na dach.
[...] Ogarnęło mnie
uczucie ulgi. [...] Przenikała mnie radość i miłość. Znalazłam! Drzwi do
mojego Nieba.
Później Temple powiedziała mi, że wierzy w jakąś formę istnienia
pośmiertnego (nawet
jeśli jest to tylko ,,odcisk energii" we wszechświecie). Intensywnie
świadoma emocji
zwierząt, ich „człowieczeństwa", musi przyznawać także im jakiś rodzaj
nieśmiertelności.
Szliśmy wolno łagodnie zakrzywiającą się rampą między wysokimi ścianami.
Tędy
przechodzi bydło, sztuka po sztuce, nieświadome tego, co czeka je na
końcu: urządzenie z
zadającym śmierć bolcem. Temple była prekursorką w projektowaniu podejść
tego typu; jej
nazwisko kojarzone jest przez fachowców z wprowadzeniem zakrzywionych
ramp. Gdy
zmierzaliśmy wznoszącym się chodnikiem, patrząc na ściany, Temple
przedstawiła mi ich
zalety. Łuki ścian uniemożliwiają zwierzętom zobaczenie końca rampy i
tego, co się tam
dzieje, dopóki nie podejdą bardzo blisko. Wykorzystywana jest zarazem
naturalna skłonność
krów do chodzenia po zakrzywionych torach. Wysokie mury zasłaniają
wszystko, co mo-
głoby wywołać stres zwierząt.
Na szczycie rampy, już wewnątrz budynku, zwierzę wchodzi, prawie
niezauważalnie
dla siebie, na transporter taśmowy (jeszcze jedna innowacja Temple). W
kilka sekund później
jest momentalnie
300
zabijane przez bolec wyrzucany sprężonym powietrzem, przeszywający mózg.
Bardzo
podobny system, jak mi powiedziała Temple, może być stosowany także wobec
świń,
chociaż typowym sposobem zabijania byłoby w tym przypadku porażenie
prądem. Dorzuciła
jeszcze interesującą uwagę: „maszyna do elektrowstrząsów (taka, jak
używane w niektórych
placówkach psychiatrycznych) i urządzenie do porażania świń mają prawie
dokładnie te same
parametry: około l ampera przy 300 woltach". Drobna pomyłka w nastawach,
dodała, i
pacjent zostałby zabity, porażony jak świnia. Przyznała, że była trochę
zszokowana, gdy
sobie to uświadomiła.
Gdy Temple pokazywała mi urządzenie strzelające bolcami, ogarnęło mnie
poczucie
horroru. Zapewniła mnie jednak, że zwierzęta nie odbierają żadnych
sygnałów zagrożenia, nie
rozumieją, co je czeka; cały wysiłek Temple jest istotnie skierowany na
to, aby usunąć
wszystko, co mogłoby je wystraszyć czy stresować, aby szły na śmierć w
spokoju i
nieświadomie. Ciągle jednak wszystko to wywoływało u mnie mdłości. Jak
czuła się ona, jak
się czuli inni, pracujący w takich miejscach?
Temple badała to zagadnienie; jest autorką klasycznej pracy na ten temat
10. Pisze tam,
że niektóre zatrudnione w rzeźni osoby szybko wyrabiają w sobie obronną
niewrażliwość i
zaczynają zabijać zwierzęta w czysto mechaniczny sposób. „Osoba
dokonująca zabijania
podchodzi do swej pracy tak, jakby pieczętowała paczki przesuwające się
na transporterze.
Nie odczuwa emocji związanych z samym aktem". Innym jednak, jak odkryła,
„zabijanie
zaczyna sprawiać przyjemność i [...j celowo męczą zwierzęta". Mówienie o
tych postawach
naprowadziło Temple na analogię:
— Wykryłam bardzo silną korelację między traktowaniem zwierząt i
traktowaniem
osób upośledzonych. Georgia to prawdziwe siedlisko węży... traktuje się
tu [upośledzonych
ludzi] gorzej niż zwierzęta. W stanach, w których istnieje kara śmierci,
zwierzęta są
traktowane najgorzej, podobnie jak upośledzeni.
10 Jej artykuł Stosunek do zwierząt pracowników rzeźni i punktów skupu
ukazał się w
„Anthrozoos: A Multidisciplinary Journal on the Interactions of People,
Animals, and
Environment" wiosną 1988 r.
301
Wszystko to doprowadza Temple do namiętnej złości i namiętnej troski o
humanitarne
reformy; chce zmienić traktowanie osób upośledzonych, szczególnie
autystycznych,
podobnie jak traktowanie bydła w przemyśle mięsnym. (Temple czuje, że
jedynym
właściwym podejściem do zabijania zwierząt, w którym może się przejawić
szacunek dla nich,
jest zabijanie zrytualizowane, rodzaj „uświęconego" obrzędu).
To była niezmierna ulga — oddalić się wreszcie od rzeźni i odrażającego
zapachu,
którym przesiąkł każdy cal kwadratowy tego miejsca i który powodował, że
musiałem
niekiedy wstrzymywać oddech, aby nie zwymiotować. Niezmierna ulga, że
można oddychać
rześkim, czystym powietrzem, wolnym od woni krwi i padliny; na koniec
niezmierna ulga
moralna — uwolnić się od idei zabijania. Spytałem o to Temple, gdy
odjeżdżaliśmy. „Nikt nie
powinien stale zabijać zwierząt — powiedziała, tłumacząc mi następnie, że
wiele napisała o
konieczności dokonywania rotacji wśród personelu, tak aby nikt nie był
zatrudniony
wyłącznie przy zabijaniu, wyłącznie przy odciąganiu krwi albo tylko jako
kierowca
ciężarówek. Ona sama potrzebuje odmiennych klimatów i zajęć, składających
się na istotną i
w końcu przyjemniejszą część jej życia. Jej rozumienie psychologii i
zachowania zwierząt
hodowlanych jest uznane nie tylko w tuczarniach i rzeźniach całego
świata, ale i wśród
postrzygaczy owiec aż z Nowej Zelandii, pracowników parków rekreacyjnych
i ogrodów
zoologicznych. Wyobrażałem sobie, że mogłaby spędzić jakiś czas w
południowej Afryce
jako konsultant do spraw stad słoni albo trawożerców, takich jak antylopy
gnu. Ale czy
potrafiłaby rozumieć małpy równie dobrze jak bydło? Czy też jawiłyby się
jej one jako
stworzenia zdumiewające, nieprzeniknione, tak jak dzieci czy w ogóle
istoty ludzkie? (,,Czuję
zwierzęta na farmie — powiedziała mi później — a interakcje między
naczelnymi mogę
pojmować tylko intelektualnie").
Najgłębsze uczucia Temple żywi do krów: dbałość i współodczuwanie
pokrewne
miłości. Mówiła o tym długo, gdy zmierzaliśmy do następnego celu, na
pastwiska — jak
odnajdywała w sobie
302
delikatność, głaszcząc krowę na pochylni i starając się przekazywać
zwierzęciu spokój
w ostatnich momentach życia. To „kołysanie" zwierzęcia na chwilę przed
śmiercią jest dla niej
na wpół fizyczne, na wpół święte. I to właśnie ustawicznie próbuje
przekazać ludziom
pracującym w rzeźniach. Opowiedziała mi o pewnym zarządcy, który, choć
bardzo niechętnie
przyjmował jej uwagi, był zarazem tak zafascynowany jej umiejętnością
uspokajania
zdenerwowanych zwierząt, że aż podglądał ją po kryjomu przez dziurę w
suficie. Zdarzyło się
to, gdy udzielała konsultacji w pewnej rzeźni na Południu; cała ta scena
i jej kontekst
uporczywie powracały do Temple:
opowiadała mi tę historię z pół tuzina razy, zawsze w pełnej, niemal nie
zmienianej
wersji.
Uderzająca była zarówno żywość tego wspomnienia (wyglądało na to, że
odgrywane
jest ono w jej umyśle z najdrobniejszymi szczegółami), jak i jego
nieodmienna jakość 11, tak
jakby oryginalne wydarzenie, jego ówczesne postrzeganie (i wszystkie
uczucia towa-
11 Psycholog Frederic Bartlett pisze o pamiętaniu jako „rekonstrukcji",
lecz w
przypadku Temple (jak i Stephena) wydaje się, że ten mechanizm nie
występuje albo
występuje w mniejszym niż zwykle stopniu. Pamięć nie jest też u niej
całkowicie
zintemalizowana jako część osobowości — stąd jej częste nawiązania do
taśm wideo,
zapisów komputerowych i innych zewnętrznych nośników danych.
Samoopis Temple stoi w intrygującej sprzeczności z niektórymi
współczesnymi
sformułowaniami ujmującymi obrazowanie i pamięć, choćby tymi, które
przywołują Damasio,
Edelman i inni. Damasio pisze w Descartes' Error:
Obrazy nie są przechowywane jako faksymilia rzeczy, zdarzeń, słów lub
zdań. Mózg
nie dysponuje kartoteką polaroidowskich zdjęć ludzi, obiektów,
krajobrazów; nie
przechowuje taśm dźwiękowych z zapisem muzyki i mowy; nie zawiera filmów
z nagranymi
scenami z naszego życia... Mówiąc krótko, wydaje się, że nie są
permanentnie
przechowywane obrazy czegokolwiek, nawet zminiaturyzowane — żadnych
mikrofisz ani
mikrofilmów, żadnych wydruków.
Tym niemniej, podkreśla Damasio, „trzeba to pogodzić z przeświadczeniem,
że
jesteśmy zdolni wyczarować" takie reprodukcje czy faksymilia obrazów.
Nasuwa się pytanie,
czy jeśli tak jest w istocie, to Temple — a także Franco i Stephen (i
mnemonista Łurii) —
podlegają, jak reszta ludzi, jedynie z łudzeni u reprodukowania, czy też
(jak sugeruje Jerome
Bruner) w rzeczy samej występuje jakaś usterka podłączenia ich systemu
percepcyjnego do
wyższych struktur integracyjnych i poczucia „ja", co powoduje, że mogą
być zachowywane
obrazy względnie nie przetworzone, nie zinterpretowane.
303
rzyszące) byty reprodukowane, odtwarzane bez jakichkolwiek modyfikacji.
Jakość
tego typu pamięci (w pewien sposób pokrewnej pamięci Stephena
Wiltshire'a) wydala mi się
jednocześnie fantastyczna i patologiczna — fantastyczna w swej
szczegółowości i pato-
logiczna w swym zafiksowaniu: najbardziej ze wszystkiego podobna do
zapisu
komputerowego. Porównania komputerowe są zresztą często przywoływane
przez samą
Temple:
— Mój umysł podobny jest do czytnika CD-ROM w komputerze, coś w rodzaju
taśmy wideo z szybkim dostępem do danych. Ale gdy już coś znajdę, muszę
to odtworzyć w
całości. — Nie może się skoncentrować wyłącznie na — przykładowo —
obejmowaniu
zwierzęcia w jego ostatnich chwilach; musi przejrzeć w pamięci całą
scenę, od wejścia krowy
na pochylnię, przez powolne jej przejście („żadnego przyspieszania,
zajmuje to dwie
minuty"), aż po śmierć zwierzęcia i jego upadek, po tym jak przecięte
zostało jego gardło. —
Potrafię wszystko to, co komputery w Parku Jurajskim — mówiła dalej
Temple —
wszystkie te chwyty mam w głowie. Właściwie mam w głowie maszynę. Mogę ją
uruchomić i
działa. Puszczam taśmę — to wolna metoda myślenia.
Na użytek jej pracy jest to jednak metoda idealna. Projektuje w umyśle
najbardziej
wyrafinowane urządzenia, wizualizując sobie każdy element, składając
elementy na różne
sposoby, oglądając wynik z różnych punktów widzenia, z bliska i z daleka.
Gdy projekt
urządzenia jest gotów, przprowadza myślową „symulację" jego działania,
tzn. wyobraża
sobie cały system w akcji. Taka symulacja może wykazać istnienie nic
przewidzianego
problemu, a gdy to się zdarza. Temple identyfikuje jego naturę, zmienia
projekt i przepro-
wadza następną symulację (gdy trzeba — kilkanaście razy), póki projekt
nie stanie się
doskonały. Wtedy dopiero, mając pełną jasność odnośnie do wszystkich
detali, sporządza
ostateczny rysunek techniczny. Wówczas uwaga nie jest już konieczna; to
mechaniczna
część pracy:
— Kiedy mam już rozwiązane podstawowe sprawy, robię szkic na papierze.
Mogę
jednocześnie oglądać telewizję, bo emocje mam już za sobą. Po prostu
włączam swój
komputer i rysuję.
304
Jednak ten rodzaj przeprowadzania symulacji czy też myślenia konkretnymi
obrazami
jest znacznie mniej odpowiedni, gdy Temple musi wykonać pracę myślową
odmiennego typu
— symbolicznego, koncepcyjnego, abstrakcyjnego. Żeby zrozumieć przysłowie
„tocząca się
skała nie obrasta mchem" — mówi Temple — ,,musiałam sobie puścić wideo z
toczącym się
kamieniem, z którego odrywany jest mech, zanim pojęłam, co to »znaczy«".
By dojść do
uogólnienia, musi najpierw przejść przez konkret. W szkole nic mogła
zrozumieć modlitwy,
póki nie „zobaczyła" tego w konkretnych obrazach:
„»inoc i światłość« stały się linią wysokiego napięcia i oślepiającym
słońcem, słowo
»przejście« — znakiem »Przejścia nie ma« zawieszonym na drzewie" 12 .
W swojej autobiografii oraz — zwięźle — w trzydziestostronicowym artykule
Moje
doświadczenia dziecka autystycznego, który ukazał się na krótko przed
książką w „Journal of
Orthomolecular Psychiatry" (1984), Temple opisuje, jak, już nawet jako
dziecko, osiągała
górny zakres zarejestrowanych wyników wszelkich testów przestrzennych i
wizualizacyjnych,
kiepsko sobie radząc z zadaniami dotyczącymi abstrakcji i uszeregowania.
(Taki ,,profil" jest
charakterystyczny dla osób autystycznych: wyniki tzw. testów inteligencji
wykazują
ekstremalny rozrzut). W niektórych przypadkach uzyskana punktacja mogła
wprowadzać w
błąd, ponieważ zadania, które byłyby dla niej bardzo trudne, gdyby
rozwiązywała je w
„normalny" sposób, stawały się w rzeczywistości łatwe po uruchomieniu
szczególnego,
obrazowego myślenia. Pojedyncze zdania i wiersze, ciągi liczb natychmiast
generowały
wyobrażenia wizualne, i właśnie te wyobrażenia, a nie słowa czy liczby,
Temple zapa-
12 Podczas wykładów Temple często używa bardzo dziwnych przezroczy, prze-
mieszanych ze zwykłymi schematami i diagramami, przezroczy, których treść
nie jest w żaden
dostrzegalny sposób związana z tematem wykładu i z niczym się słuchaczom
nie kojarzy. W
rzeczywistości są one przeznaczone nie dla nich, lecz dla samej Temple:
to jej prywatne
zapiski i notatki naprowadzające ją na właściwy trop. I tak np.
żartobliwy rysunek
przedstawiający papier ścierny zwinięty jak rolka papieru toaletowego ma
jej przypomnieć, by
przedstawiła wrażliwość zmysłu dotyku w auty-
305
mięty wała. Złożone obliczenia, normalnie dla niej niedostępne, były
wykonalne po tej
transformacji na obrazy 13.
Myślenie obrazami samo w sobie nie jest czymś nienormalnym i Temple bez
trudu
wskazywała przykłady znanych sobie nieautystycznych osób — inżynierów,
projektantów —
które potrafią „zobaczyć" dokładnie to, co jest im potrzebne, tworzyć
projekty wprost w
umyśle i testować je w wyobrażonych symulacjach dokładnie tak, jak robi
to ona sama 14.
Temple jest przeważnie w świetnym kontakcie z takimi ludźmi, a
szczególnie ze swoim
przyjacielem. Tomem. Ma on niezwykłe zdolności twórczej wizualizacji, jak
i ona, jest też
(znowu: jak ona) nieszablonowy i skłonny do dowcipów. „Nadajemy z Tomem
na tej samej
długości fali — orzekła Temple —choć nieraz jest to bardzo dziecinne".
Nade wszystko
jednak lubi pracować z Tomem — to także jest „dziecinne", ale w sensie
nieskrępowanej
kreatywności. „Jesteśmy z Tomem małymi dziećmi. Beton to glina dla
dorosłych, stal — to
taka tektura, budowanie to zabawa dorosłych".
13 Gdy Temple opowiadała o tym, przywołując przykłady, przypomniałem
sobie
mnemonistę opisanego przez A.R. Łurię w książce O pamięci, która nie
miała granic i jego
szczególny, czysto wizualny sposób przekształcania słów i liczb na
obrazy. Mnemonista
rzeczywiście myślał wyłącznie za pośrednictwem obrazów, niekiedy
wszechobecnych: mogły
się ich pojawiać setki podczas słuchania jednego akapitu tekstu albo
krótkiego wiersza.
Myślenie w obrazach dawało mu jego kolosalną przewagę, dostarczało — jak
pisał o tym
Łuna — „potężnej bazy, na której mógł operować, przeprowadzając w umyśle
działania dla
innych niedostępne bez pomocy obiektów". Ten typ myślenia prowadził
jednak również do
osobliwych trudności, niekiedy niedorzecznych, gdy nie dawał się
przetransponować na
myślenie logiczno-werbalne. Mnemonista Łurii nie był w najmniejszym
stopniu autystykiem,
lecz jego myślenie wizualne — a przynajmniej konkretne obrazowanie — było
nadzwyczaj
bliskie myśleniu Temple, i być może miało to samo podłoże psychologiczne.
Kiedy
opowiedziałem jej o mnemoniście, była zafascynowana i istotnie przyznała,
że jej sposób
myślenia jest bardzo podobny.
14 Właśnie ten typ modalności umysłu posiadał wielki wynalazca, Nikola
Tesla:
Kiedy wpadam na jakiś pomysł, zaczynam od razu tworzyć wyobrażenie.
Zmieniam
konstrukcję, wprowadzam ulepszenia i sprawdzam działanie urządzenia w
umyśle. Jest
zupełnie dla mnie nieistotne, czy uruchamiam swoją turbinę w głowie, czy
też testuję ją w
warsztacie. Zauważam nawet, gdy traci równowagę.
306
Poruszyła mnie ta analogia między zdolnościami twórczymi a dziecinnymi
zabawami i
pomyślałem o tym, jak zdrowe przeobrażenie dokonało się w Temple.
Poruszający był też
sposób, w jaki mówiła o Tomie. Zastanawiałem się, czy czuje do niego w
istocie miłość, czy
kiedykolwiek zastanawiała się nad związkiem seksualnym albo małżeństwem z
Tomem.
Spytałem ją o to — czy miała doświadczenia seksualne, czy była na randce,
czy kiedykolwiek
była zakochana.
Nie, odparła. Nie była z nikim w takim związku; nigdy też nie miała
randki. Uznała tego
typu interakcję za problem zbyt złożony, nie do rozwiązania przez siebie:
nigdy nie była
pewna, co właściwie zostało powiedziane, sugerowane, o co jest proszona,
czego się od niej
oczekuje. W takich chwilach nie wiedziała, z czym przychodzą inni ludzie,
co sobie
wyobrażają, jakie mają intencje. To wspólny rys osób autystycznych,
podkreśliła, a także
przyczyna, dla której — choć podlegają popędowi seksualnemu — rzadko
udaje im się rand-
ka czy związek seksualny.
Problem wszakże nie dotyczy wyłącznie chodzenia na randki i kontaktów
seksualnych.
— Nigdy się nie zakochałam — powiedziała mi — nawet nie wiem, co to
znaczy:
zakochać się.
— A jak to sobie wyobrażasz? — spytałem.
— Może to jest rodzaj omdlenia—jeśli nie, to nie wiem. Pomyślałem, że
zwrot
„zakochać się" może nastręczać kłopoty swoją dwoistą, skierowaną na
zewnątrz, ale zwrotną
konstrukcją. Zmieniłem zatem pytanie na: co oznacza ,,kochać"?
— Troszczyć się o kogoś... Myślę, że łączy się to jakoś z delikatnością.
— Czy troszczyłaś się kiedyś o kogoś? — spytałem. Zawahała się przed
odpowiedzią.
— Wiele razy myślałam, że są rzeczy, których brak w moim życiu.
— To bolesne uczucie?
— Tak, chyba tak... — Po czym dodała: — Kiedy obejmowałam krowę,
zastanawiałam się, co się ze mną dzieje. Czy tym właśnie
307
jest miłość? W każdym razie nie było to już doświadczenie czysto
intelektualne.
W pewnym sensie Temple pragnie miłości, ale nie jest nawet zdolna
wyobrazić sobie,
czym mogłoby być odczuwanie namiętności do innej osoby. „Nie mogłam
zrozumieć, czemu
moja koleżanka z pokoju omdlewa na widok naszego nauczyciela. Była
obezwładniona przez
uczucia. A ja myślałam: jest miły, rozumiem, czemu go lubi. Ale poza to
nie wyszłam".
Zdolność „omdlewania", doświadczania głęboko emocjonalnego oddźwięku,
zdaje się
nieobecna także i w innych sferach życia— nie tylko wobec innych ludzi.
Od razu po tym,
jak wspomniała ową koleżankę, Temple dodała: ,,Podobnie jest z muzyką —
też nie
omdlewam". Ma absolutny słuch (co — normalnie bardzo rzadkie — dość
często zdarza się
u osób dotkniętych autyzmem), precyzyjną i wierną pamięć muzyczną, ale
muzyka —jako
całość — nie zakłóca jej obojętności. Mówi ,,ładne", ale nie są pobudzone
żadne głębsze
emocje. Pozostaje na poziomie dosłownych skojarzeń: „Ilekroć słucham tej
Fantazji, widzę
te głupie tańczące hipopotamy..." Muzyka nie przemawia do Temple, a
Temple jej nie
„odbiera". Jak powiedziała, nic wie, „o czym" ona jest. Ktoś mógłby
powiedzieć, że mimo
swego absolutnego słuchu, po prostu nie jest muzykalna. Ale jej
niezdolność do reagowania z
głębin psychiki, reagowania emocjonalnego, subiektywnego, nie ogranicza
się do muzyki.
Podobne ubóstwo reakcji uczuciowych czy estetycznych przejawia się przy
okazji scen
widzianych — krajobrazu, dzieł sztuki. Temple potrafi opisać z wielką
dokładnością, co
widzi, ale obraz nie przekłada się na żadne silnie odczuwane stany umysłu
ani ich nie
wywołuje.
Jej własne wyjaśnienie tego ma prosty, mechaniczny charakter: „Obwody
emocji nic zostały
podłączone — na tym polega awaria". Z tych samych powodów, jak twierdzi,
nie posiada
podświadomości: nie wypiera żadnych wspomnień i myśli jak normalni
ludzie.
— Nie mam w swojej pamięci danych tłumionych — zapewnia. — Ty masz
wspomnienia, które zostały zablokowane, a ja nie mam żadnych na tyle
bolesnych, żeby
musiały być blokowane. Nie
308
ma sekretów, tajemnych drzwi — nic nie jest ukryte. Mogę wnioskować, że
inni ludzie
mają ukryte obszary, bo nie mogą mówić o pewnych rzeczach. Ciało
migdałowate zamyka
dostęp do hipokampu; u mnie ciało migdałowate nie wytwarza emocji na tyle
silnych, aby
zablokowały dane w hipokampie.
Byłem zaskoczony.
— Albo nie masz racji, albo istnieją wręcz niewiarygodne różnice struktur
psychicznych. Tłumienie jest uniwersalnym mechanizmem u istot ludzkich.
Ale powiedziawszy to, przestałem być taki pewny. Mógłbym wyobrazić sobie
takie
warunki organiczne, przy których tłumienie nie zdołałoby się rozwinąć
albo zostałoby
zniszczone lub przezwyciężone. Wydaje się, że na tym polegał przypadek
mnemonisty Łurii,
który — nie będąc wprawdzie autystykiem — miał wspomnienia tak żywe, że
nie podlegające
wymazaniu. Niektóre z nich były do tego stopnia bolesne, że z pewnością
winny były ulec
stłumieniu, gdyby to było (fizjologicznie) możliwe. Sam miałem pacjenta,
u którego
zniszczenie płatów czołowych mózgu „uwolniło" najgłębiej ukryte
wspomnienia —
wspomnienia popełnionego morderstwa — nacierające teraz na struchlałe
sumienie.
Miałem innego pacjenta, inżyniera z rozległym uszkodzeniem płatów
czołowych na
skutek krwotoku, który często czytywał „Scientific American". Nadal
rozumiał większość
artykułów, wyznał jednak, że ich treść przestała go intrygować, co
uprzednio było motorem
jego namiętności do śledzenia postępów w nauce.
Innemu mężczyźnie, byłemu sędziemu, opisanemu w literaturze
neurologicznej,
fragmenty czaszki naruszyły płaty czołowe. W konsekwencji odkrył, że jest
całkowicie
wyzuty z jakichkolwiek emocji. Można było sądzić, że brak uczuć i
wynikających z nich
uprzedzeń przydaje mu bezstronności, czyniąc z niego wręcz osobę o
jedynych w swoim
rodzaju kwalifikacjach. On sam miał jednak znacznie głębszy wgląd w
naturę zagadnienia i
zrezygnował z zawodu, twierdząc, że skoro nie może już współczująco
wejrzeć w motywy
podsądnych — a sprawiedliwość opiera się również na uczuciach, nie
309
zaś wyłącznie na myśleniu — to jego przypadłość całkowicie go
dyskwalifikuje 15.
Podobne przypadki uświadamiają nam, jak afektywne podłoże życia może w
całości
ulec anihilacji wskutek uszkodzeń neurologicznych. Mechanizm problemów
emocjonalnych w
autyzmie ma wszakże charakter bardziej selektywny; w żadnym razie nie
mamy tu do
czynienia ze spłaszczeniem czy zaćmieniem wszystkich emocji, niezależnie
od
„niepodłączenia obwodów emocji" czy roli ciała migdałowatego,
diagnozowanych przez
Temple. Osoba autystyczna może podlegać gwałtownym namiętnościom,
intensywnie
nasyconym fiksacjom i fascynacjom czy też — jak Temple — niemal
przytłaczającej czułości
i zaangażowaniu w jakąś sprawę. W autyzmie nie idzie o emocje w ogóle,
ale o emocje
związane ze złożonymi doświadczeniami ludzkimi, przede wszystkim
społecznymi, a może i
ze sterami pokrewnymi —estetyką, poezją, symboliką itd. W istocie nikt
lepiej od Temple nie
obrazuje tego zjawiska.
Zarówno jako osoba starająca się zrozumieć samą siebie, jak i jako
naukowiec
badający zachowania zwierząt, Temple jest nieustannie doświadczana przez
swój autyzm,
stale konstruuje modele i porównania, aby go zrozumieć. Wyczuwa coś
mechanicznego w
działaniu własnego umysłu, stąd często porównuje go do komputera o wielu
elementach
działających współbieżnie (fachowo nazywa się to równoległym
przetwarzaniem
rozproszonym); postrzega swoje procesy myślowe jako obliczenia, a pamięć
jako zbiór
danych na dysku. Podejrzewa, że brak jej pewnej „subiektywności",
introspekcji, jaką inni
zdają się posiadać. Widzi swoje myślenie jako system konkretnych,
wizualnych obrazów,
przedstawianych i kojarzonych na różne sposoby 16. Przypuszcza, że
wizualizacyjne
podsystemy jej
15 Uczuciowe podłoże rozumowania jest centralnym zagadnieniem książki An-
tonia
Damasia Descartes' Error.
16 Autodeskrypcja Temple przywiodła mi na myśl Coleridge'a opis Fantazji:
„Karmi się [ona] niczym innym, jak ustalonym i określonym. (...) Dostaje
swój budulec
gotów do użycia wprost z prawa skojarzeń". Myślę, że przemożna przewaga
ustalonych i
konkretnych obrazów postrzeżonych oraz ich quasi-mechaniczne kojarzenie i
przestawianie—
co niektórzy postrzegają w autyzmie i niekiedy w syndromie Tourette'a —
może prowadzić
do żywej i aktywnej Fantazji (w sensie Coleridge'a), zarazem jednak
działając na niekorzyść
Wyobraźni (jak ją przez kontrast nazywa). która „rozpuszcza, rozkłada i
rozprasza, zanim
odtworzy". Moc kreacji czy rekreacji Wyobraźni zależy od zaniedbania
„ustalonego i
określonego" na rzecz korekty i rekonstrukcji, a wydaje się, że to
właśnie stanowi zasadniczą
trudność dla zbyt precyzyjnego i sztywnego umysłu autystyka.
310
mózgu i połączenia odpowiedzialne za jednoczesne przetwarzanie obszernych
zbiorów
różnych danych są bardzo dobrze rozwinięte ; i że jest to wspólna cecha
osób autystycznych
17. Świadoma jest tego, i że jej uwaga skłonna jest do „przyklejania
się"; stąd wielka
wytrwałość z jednej, ale i pewna ociężałość i brak giętkości z drugiej
strony. Wiąże to z
uszkodzeniami móżdżku, który u niej ma istotnie (potwierdziła to
tomografia MRI) rozmiary
mniejsze od normalnych. Utrzymuje, że tego typu defekty móżdżku są
istotnym czynnikiem
autyzmu, choć opinie naukowców są w tej kwestii podzielone.
Temple sądzi, że autyzm ma zazwyczaj podłoże genetyczne; podejrzewa, że
jej ojciec
ze swoim samotniczym usposobieniem, pedantyzmem i często nieadekwatnym
zachowaniem
wśród ludzi, miał co najmniej pewne cechy autyzmu, a może i syndromu
Aspergera 18
Takie objawy obserwuje się z nielosową częstością u rodziców i dziadków
dzieci
autystycznych. Chociaż Temple wierzy, że warunki wczesnego dzieciństwa
(tak u świń, jak i
u ludzi) odgrywają najistotniejszą rolę w rozwoju psychicznym, nie sądzi
(jak utrzymywał
Bruno Bettelheim), że za autyzm dzieci odpowiadają rodzice; jest bardziej
prawdopodobne,
że to sam autyzm wytwarza bariery kontaktu i komunikacji, których rodzice
nie są zdolni
przełamać, i okazuje się, że ubożeje cały zakres doświadczeń zmysłowych i
społecznych
(szczególnie trzymanie i mocny dotyk).
Sformułowania i wyjaśnienia Temple zasadniczo mieszczą się w zakresie
ustaleń nauki;
wyjątkiem jest rola, jaką przypisuje ko-
17 Russell Huriburt z University of Nevada badał, jakimi sposobami
jednostki
relacjonuje lub reprezentują swoje wewnętrzne doświadczenia, swój tok
myślenia. Stwierdził,
że podczas gdy osoby normalne (a także neurotycy i schizofrenicy)
wykorzystują
kombinację różnych modalności — mowę wewnętrzną, stuch, uczucia, doznania
zmysłowe,
a także obrazy — wydaje się, że osoby z syndromem Aspergera używają
przede wszystkim
(lub wyłącznie) obrazów.
18 Niedawno Ed i Riva Ritvo z University of Califomia pokazali, że tak
jest w istocie.
311
nieczności stosowania trzymania i mocnego dotyku we wczesnych stadiach
autyzmu
— to jej własny, zasadniczy motyw myśli i czynów, poczynając od wieku
pięciu lat. Sądzi
również, że zbyt wielki nacisk kładzie się na ujemne aspekty autyzmu, a
za mało uwagi zwraca
się na jego pozytywne konsekwencje. Jeśli niektóre części mózgu nie
działają właściwie czy
też są uszkodzone, to inne są bardzo wysoko rozwinięte — wręcz
spektakularnie u osób
przejawiających tzw. syndrom uczonego, ale do pewnego stopnia u
wszystkich jednostek
autystycznych. Temple myśli, że i ona, i inni autysty-cy, choć
niezaprzeczalnie mają wielkie
problemy w niektórych dziedzinach, mogą też wykazywać nadzwyczajne (i
społecznie cenne)
zdolności na innych polach, jeśli tylko pozwoli im się na bycie sobą —
ludźmi z autyzmem.
Wiedziona własnym postrzeganiem tego, co posiadła ponad przeciętną, i
tego, czego
jej brakuje, Temple skłania się do poglądu o modularnej budowie mózgu,
intuicji, że ma on
wiele różnorodnych, autonomicznych mocy przetwarzających dane czy też
„inteligencji": to
obraz zasadniczo zgodny z proponowanym przez psychologa Howarda Gardnera
w jego
książce Frames of Mind [Ramy umysłu]. Uważa on, że niektóre inteligencje,
np. wizualna,
muzyczna i logiczna, mogą być wysoce rozwinięte w autyzmie, a
„inteligencje osobowe", jak
je nazywa, czyli zdolności rozpoznawania własnych i cudzych stanów
umysłu, pozostają
daleko w tyle.
Temple wprawiają w ruch dwie siły. Jedna to ta część jej osoby, która
teoretyzuje,
nakazując jej poszukiwać ogólnych wyjaśnień autyzmu, klucza, który dałby
się zastosować
do wszystkich jego przejawów i do każdego indywidualnego przypadku. Druga
— pra-
ktyczna i empiryczna; ta nieustannie stoi oko w oko z całym zakresem,
nieredukowalną
złożonością i nieprzewidywalnością swojego własnego autyzmu, a także z
szerokim spektrum
zjawisk u innych osób autystycznych. Temple jest zafascynowana
poznawczymi i
egzystencjalnymi aspektami autyzmu i ich możliwymi przyczynami
biologicznymi, mimo że
jest świadoma, iż nie wyczerpują one całości zagadnienia. Sama jest
niemal codziennie
poddawana ekstremalnej zmienności własnego systemu zmysłowego, od
nadpobud-
312
liwości do braku reakcji, i czuje, że tej zmienności nie sposób wyjaśnić
w terminach
„teorii umysłu". Już jako sześciomiesięczne niemowlę odbiegała od
schematu zachowań,
sztywniejąc w ramionach matki — takie reakcje, typowe dla autyzmu,
również nie daj się
wyjaśnić na gruncie teorii umysłu. Mimo tych wszystkich zastrzeżeń Temple
silnie pociągają
Uta Frith i inni teoretycy podejścia kognitywnego, Hobson i jemu podobni,
którzy
postrzegają autyzm głównie jako zaburzenie afektywności, empatii;
wreszcie Gardne z jego
teorią różnorodnych inteligencji. Może rzeczywiście wszysi kie te teorie,
mimo że rozmaicie
rozkładają akcenty, krążą wokół tego samego punktu.
Temple zagłębiła się w chemiczne, fizjologiczne i cerebralne badania
autyzmu, z
których wyniosła przeświadczenie, że są on' ciągle jeszcze
fragmentaryczne i nie prowadzą
do wyraźnych konkluzji. Ale stosuje do samej siebie takie pojęcia, jak
„nie podłączone
obwody emocji" w mózgu (niekiedy wspomina też o „obwodach empatii"),
wyobrażając
sobie, że łączą one starsze filogenetycznie odpowiedzialne za emocje
części mózgu — ciało
migdałowate i układ limbiczny — z później ukształtowanymi, specyficznymi
dl< człowieka
systemami kory mózgowej. Temple zgadza się z przypuszczeniem, że obwody
te mogą być
niezbędne dla funkcjonowania nowych, „wyższych" form świadomości, takich
jak jawna
świadomość własnego „ja", własnego umysłu, umysłu innych ludzi — właśnie
tych, których
deficyt wiązany jest z autyzmem.
Jedno ze swych ostatnich wystąpień Temple zakończyła słowami:
— Gdybym mogła przez pstryknięcie palcami stać się osobą nieautystyczną,
nie
zrobiłabym tego — bo nie byłabym to już ja. Autyzm jest częścią tego, kim
jestem.
A ponieważ sądzi, że autyzm może być związany także z wartościowymi
cechami,
niepokoją ją pomysły jego „usuwania". Tak pisze w artykule z 1990 roku:
Dorośli świadomi swego autyzmu i rodzice dzieci autystycznych często są
wściekli na
autyzm. Pytają, czemu Bóg stworzył
313
tak straszne dla człowieka doświadczenia, jakie niosą z sobą autyzm,
depresja,
schizofrenia. Gdyby jednak geny odpowiedzialne za takie stany zostały
wyeliminowane, być
może przy-szłoby nam zapłacić zbyt wielką cenę. Jest możliwe, że ludzie
wykazujący cechy
charakterystyczne dla tych schorzeń są bardziej twórczy, być może są
wśród nich nawet
geniusze [...] Gdyby więc nauka wyeliminowała te geny, świat mógłby
zostać opanowany
przez księgowych.
Temple, która w niedzielny poranek, punktualnie o ósmej pojawiła się,
żeby mnie
zabrać, miała ze sobą kolejne swoje artykuły. Miałem wrażenie, że
nieustannie pracuje,
wykorzystując każdą dostępną chwilę, że nie marnuje czasu, niemal całą
dobę — poza
godzinami snu — poświęcając jakimś zajęciom. Zdawało się, że w ogóle nie
wypoczywa, nie
próżnuje. Nawet ten weekend, który zarezerwowała w swoim „rozkładzie" dla
mnie, nie był w
żadnym razie okazją towarzyską: było to czterdzieści osiem godzin
przeznaczonych na
specjalny cel, dwie doby ponadplanowego, intensywnego badania życia osoby
autystycznej:
jej samej. Jeśli miała siebie niekiedy za antropologa na Marsie, to i
mnie także mogła
postrzegać jako rodzaj antropologa — antropologa autyzmu, antropologa
Temple Grandin.
Spostrzegła, że jest dla mnie niezbędne obserwowanie jej we wszystkich
możliwych
kontekstach i sytuacjach, zgromadzenie dostatecznie wielkiej liczby
danych, aby możliwe
było uchwycenie korelacji i dojście do jakichś ogólnych konkluzji. To, że
spoglądam na nią
nie tylko okiem antropologa, ale i z ludzką sympatią, przyjaźnie, z
początku w ogóle do niej
nie docierało. Moja wizyta zakwalifikowana została zatem jako praca,
którą należy wykonać
równie skrupulatnie i świadomie jak wszystko inne, co robiła. Chociaż na
co dzień zdarza się
jej zapraszać gości do swego domu, nigdy nie wprowadziłaby żadnego z nich
do sypialni, a
tym bardziej nie zapoznawała z budową i sposobem użycia maszyny
ściskającej;
w moim przypadku uznała, że należy to do sfery profesjonalnej.
I chociaż na co dzień, w swym zwykłym trybie życia pozbawionym miejsca na
rekreację, nie znalazłaby powodu, by jechać na
314
wycieczkę i podziwiać przepiękny krajobraz Parku Narodowego Gór
Skalistych (dwie
godziny drogi na południowy zachód od Fort Collins), tym razem jednak
pomyślała, że ja
chciałbym tam pojechać i że pozwoliłoby mi to na obserwowanie jej w
jeszcze innym
kontekście, w którym moglibyśmy może poczuć się nie zaprogramowani,
swobodniejsi.
Załadowaliśmy nasze rzeczy do samochodu Temple (ze swoim napędem na
cztery koła
był to wymarzony wehikuł na tereny górskie, zwłaszcza gdybyśmy mieli
zboczyć z drogi) i
koło dziewiątej wyruszyliśmy w stronę parku narodowego. To była
niezapomniana jazda:
pięliśmy się coraz wyżej po wąskiej i przerażająco krętej drodze, wśród
piętrzących się
urwisk, poznaczonych pasami skał różnych i warstw geologicznych,
wąwozów niknących
daleko w dole, przepychu rozmaitości wiecznie zielonych roślin, mchów i
paproci. Moja
lornetka była w nieustannym użyciu, a każdy zakręt przynosił cuda budzące
we mnie okrzyki
zachwytu.
Gdy wjechaliśmy na teren parku, otworzył się przed nami niczym nie
ograniczony
widok ogromnego masywu górskiego. Zjechaliśmy z drogi, wpatrując się w
Góry Skaliste:
szczyty w czapach śniegu rysowały się na horyzoncie olśniewająco czysto,
mimo że
znajdowały się o prawie sto mil od nas. Spytałem Temple, czy wyczuwa :
ich majestat. „Są
ładne, to prawda. Majestat? Nie wiem. — Kiedy ' naciskałem, odparła, że
podobne zwroty
są dla niej zagadką; spędziła sporo czasu nad słownikiem, próbując
ustalić ich znaczenie.
Sprawdzała „majestatyczny", „tajemniczy", „budzący grozę" i „boski", ale
wydawało się, że
każde z nich definiowane jest z użyciem pozostałych.
— Te góry są ładne — powtórzyła — ale nie dają mi takich , wrażeń,
jakie, zdaje się,
ty przeżywasz. — Po ponad trzech latach spędzonych w Fort Collins, jak
powiedziała, była
w tym miejscu dopiero drugi raz.
Wydało mi się, że w słowach Temple pobrzmiewa smutek i tęsknota, a nawet
gorycz. Podobne rzeczy mówiła po drodze do parku („Patrzysz na strumienie
i kwiaty —
widzę, ile ci to sprawia przyjemności. Mnie jej odmówiono"). W istocie
zaś dawała temu
wyraz
315
przez cały weekend. Poprzedniego wieczoru obserwowaliśmy spektakularny
zachód
słońca (po wybuchu wulkanu Pinatubo zachody słońca stały się szczególnie
piękne), który
uznała także za „ładny", ale — nic więcej.
— Masz tyle radości z tego widoku — powiedziała — chciałabym także to
umieć.
Wiem, że jest piękny, ale nie ,,dociera" to do mnie.
— Jej ojciec, dodała, często dawał wyraz podobnym uczuciom. J; Pomyślałem
o tym,
co Temple powiedziała mi piątkowego wieczoru, gdy spacerowaliśmy pod
gwiaździstym
niebem.
— Kiedy patrzę na gwiazdy, wiem, że powinnam doznawać uczuć
„nadprzyrodzonych", ale nic nie czuję. Chciałabym to osiągnąć. Rozumiem
to intelektualnie;
myślę o wielkim wybuchu, początku wszechświata i o tym, skąd się
wzięliśmy: czy to ma
koniec, czy będzie trwało wiecznie.
— Ale czy czujesz nieskończoność kosmosu? — spytałem.
— Rozumiem nieskończoność kosmosu — odpowiedziała.
— Kim jesteśmy? Czy śmierć kończy wszystko? Czy istnieje siła zwalczająca
entropię
wszechświata, czy to tylko czarne dziury?
To były wielkie słowa, ważne myśli. Patrzyłem na Temple ze wzrastającym
poczuciem
jej umysłowego rozmachu, jej odwagi. Czy może były to dla niej tylko
słowa, tylko pojęcia?
Czy były czystymi wytworami umysłu, intelektu, czy też stało za nimi
jakieś rzeczywiste
przeżycie, jakaś pasja?
Wjeżdżaliśmy coraz wyżej i wyżej. Powietrze stawało się rzadsze, a drzewa
mniejsze,
gdy zbliżaliśmy się do szczytów. Niedaleko parku znajdowało się jezioro
Grand Lakę, w
którym chciałem popływać (zawsze mnie ekscytuje myśl o kąpieli w
odległych, egzotycznych
jeziorach: marzę o Bajkale i Titicaca), ale musiałem zdążyć na samolot i
niestety nie było na to
czasu.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy samochód, aby krótko pospacerować,
wypatrując
rzadkich roślin, ptaków i formacji skalnych. Temple znała wszystkie
możliwe rośliny, ptaki i
twory geologiczne, chociaż —jak przyznała — nie żywi do nich „specjalnych
uczuć". W
końcu rozpoczęliśmy długotrwały zjazd. W pewnym miejscu, tuż
316
za granicami parku, ujrzałem wielką, zapraszającą taflę wody. Poprosiłem
Temple, żeby
zatrzymała wóz i pobiegłem z impetem na dół: będę jednak miał swoją
kąpiel, chociaż w
innym jeziorze.
I dopiero w tym momencie Temple zawołała: „Stój!" — wskazując coś ręką, a
gdy
zatrzymałem swój bieg na łeb na szyję i spojrzałem w tę stronę,
zobaczyłem, że w mojej
płaskiej tafli wody, moim ,jeziorze", tak spokojnie rozpościerającym się
na wprost mnie,
tworzy się o kilka metrów dalej w lewo potężny nurt, który gwałtownie
przyspiesza i znika za
krawędzią zapory z elektrownią wodną o ćwierć mili dalej. Szansa na
przezwyciężenie prądu i
bezpieczne przebycie zapory byłaby znikoma. Na twarzy Temple pojawił się
wyraz ulgi, gdy
zatrzymałem się i zacząłem wspinać się z powrotem. Kiedy później
rozmawiała przez telefon
ze swoją przyjaciółką Rosalie, powiedziała, że ocaliła mi życie.
W drodze powrotnej do Fort Collins rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Temple
wspomniała autystycznego kompozytora, którego znała („Brał fragmenty,
takty muzyki, jaką
kiedyś słyszał, i układał je na nowo"). Ja opowiedziałem o autystycznym
artyście, Stephenie
Wiltshire. Zastanawialiśmy się nad autystycznymi powieściopisarzami,
poetami, naukowcami,
filozofami. Hermelin, która badała (nisko funkcjonujących) autystycznych
sawantów przez
wiele lat, uważa, że choć mogą oni mieć wielki talent, pozbawieni są
poczucia subiektywności
i introspekcji, bez których wielkie akty twórcze są niemożliwe.
Christopher Giliberg, jeden z
najsubtelniejszych klinicystów autyzmu, twierdzi, że osoby autystyczne
typu Aspergera mogą
mieć osiągnięcia twórcze dużego formatu; zastanawia się też, czy aby
Wittgenstein i Bartok
nie byli w rzeczywistości autystykami.
Już wcześniej Temple wyznała, ze bywa złośliwa i lubi dowcipy, że czasem
bawi ją to,
tak jak ucieszyło ją pomyślne przeszmuglowanie mnie do rzeźni. Lubi
popełnić niekiedy jakieś
wykroczenie: „Od czasu do czasu spaceruję pół metra za linią demarkacyjną
na lotnisku —
taki mały akt nieposłuszeństwa". — Wszystko to jednak mieści się w
kategoriach całkowicie
różnych od „prawdziwego zła", które byłoby przerażającym, śmiertelnym
zagrożeniem.
„Czuję, że jeśli
317
zrobię coś prawdziwie złego. Bóg ukarze mnie, linka sterownicza pęknie
przed
lądowaniem" — powiedziała w samochodzie. Zaskoczyło mnie skojarzenie
łączące karę
boską z przerwaną linką sterowniczą; nigdy nie pomyślałbym, że osoba
autystyczna z
całkowicie scjentystyczną wizją świata i niedostatecznymi intuicjami
podmiotowości i
intencjonalności, mogłaby odnosić się do takich spraw jak boski osąd czy
wola.
Temple jest stworzeniem głęboko moralnym. Ma pełne namiętności wyczucie
dobra i
zła (gdy idzie np. o traktowanie zwierząt), a prawo dla niej nie jest
jedynie prawem
doczesnym, lokalnym, ale prawem boskim, kosmicznym, którego naruszenie
może doprowa-
dzić do destrukcji, załamania się porządku natury.
— Czytałeś o oddziaływaniach zdalnych czy o teorii kwantów. Kiedy idę do
zakładów
mięsnych, mówię sobie: uważaj, bo Bóg patrzy, dosięgnie cię teoria
kwantów.
Temple zaczęła okazywać wzburzenie.
— Chcę, żeby to zostało powiedziane, zanim dojedziemy do lotniska—
wyrzuciła z
siebie, jakby nalegając. Wychowana została w Kościele episkopalnym, ale
dość szybko
„odrzuciła ortodoksyjną wiarę" w Boga osobowego i sprawczego na rzecz
bardziej „nauko-
wej" wizji Boga. — Wierzę, że istnieje ostateczna siła kształtująca
wszechświat dla dobra. Nic
osobowego, nie Budda czy Jezus, raczej coś w rodzaju porządku
wyłaniającego się z chaosu.
Chciałabym mieć nadzieję, że jeśli nawet nie istnieje życie pozagrobowe,
to jakiś wzór energii
odciska się na wszechświecie... Większość ludzi pozostawia ślad w swoich
genach, ja mogę
przetrwać w swoich myślach albo w tym, co piszę.
— To właśnie z tym trudno mi sobie poradzić... — Siedząca za kierownicą
Temple
nagle zadrżała i zaczęła płakać. — Czytałam, że to w bibliotekach
urzeczywistnia się
nieśmiertelność... Nie chcę, żeby moje myśli umarły wraz ze mną... Chcę
coś osiągnąć... Nie
interesują mnie władza i pieniądze. Chcę coś po sobie zostawić, dokonać
czegoś ważnego, że
moje życie miało sens. Teraz mówię ci o rzeczach, które są samym jądrem
mojego istnienia.
318
Czułem się jak ogłuszony. Gdy wysiadłem z sań się pożegnać, powiedziałem:
„Chcę
cię uściskać. Ma nie masz nic przeciwko temu". Uściskałem ją — a ona (tak
myślę) oddała
mi uścisk.
WYBRANA BIBLIOGRAFIA
Wybór jest zawsze osobisty i idiosynkratyczny. Przedstawiam tu wybrane
źródła, które
uważam zarówno za najbardziej interesujące i intrygujące, jak i bogate w
informacje, i które
chciałbym czytelnikowi polecić. Zestawienie wszystkich pozycji znajduje
się na końcu książki.
Dodatkowo wprowadziłem tu także kilka moich ulubionych lub ważnych
lektur, choć
czytelnik nie znajdzie w tekście odniesień do nich.
WSTĘP
Wczesne opracowania Wygotskiego, przez wiele lat zagubione, zostały
ostatnio
odnalezione i przetłumaczone na język angielski jako The Fundamentals of
Defectology.
W swojej autobiografii, zatytułowanej The Muking of Mind , A.R. Łuria
śledzi swój
własny rozwój intelektualny w związku ze zmieniającym się podczas jego
długiego życia
stosunkiem do neurologii; szczególnie rozdział Romantic Science ukazuje
jego stosunek do
niemożności zastąpienia opisów przypadków i podkreśla, jak niezwykle
ważne dla medycyny
jest opowiadanie. Jego własne dwa „romantyczne" opisy przypadków — O
pamięci, która
nie miała granic i The Man with a Shattered World— są najznakomitszymi
przykładami
takich opowieści. Świetny esej krytyczny na temat „wewnętrznych" narracji
choroby został
napisany przez Anne Hunsaker Hawkins i nosi tytuł Reconstructing lllness:
Studies in
Palhogruphy.
Ogólna dyskusja Kurta Goldsteina na temat neurologicznego zdrowia,
choroby i
rehabilitacji znajduje się w jego wspaniałej książce z 1939 r.,
zatytułowanej: The Organism
(szczególnie rozdział 10).
Powojenni racjonalistyczni myśliciele odnoszący się do sprawy zdrowia i
choroby to
Georges Canguilhem i Michel Foucault. Najważniejsze książki to
Canguilheina The Normal
and the Pathological i Foucaulta Mental Illness and Psychology.
Gerald Edelman opublikował pięć książek na temat swojej teorii
neuronalnej selekcji
grup; najnowsza z nich i najbardziej poczytna nosi tytuł Bright Air,
Brillant Fire. Książka
Israela Rosenfielda The Inventiun of Memory przedstawia historię
320
klasycznej, lokalizacjonistycznej neurologii i ukazuje, jak radykalnie
można zrewidować
neurologię w świetle teorii Edelmana. Idee Edelmana wydają mi się
niezwykle ekscytujące —
stwarzają one neuralną podstawę — co zresztą jest ich celem — wielu
mentalnych procesów
od percepcji do świadomości, a także tłumaczą znaczenie słów „człowiek" i
„ja". Całkowicie
nowa teoretycznie neuronauka wydaje się brać z nich początek. Ja sam
opublikowałem dwa
eseje na temat pracy Edelmana w „The New York Review of Books": Neurology
und the
Soul i Mukinf; Up the Mind.
Bardzo podobała mi się książka Freemana Dysona Infinite in All
Directions. Bogactwo
natury, jej złożoność i możliwości twórcze zostały przedstawione także we
wszystkich
książkach Ilyi Prigogine'a — moja ulubiona nosi tytuł From Being to
Becaming — jak
również w niezwykle ważnej książce Murraya Gell-Manna The Quark and the
Jaguar:
Adventures in the Simple und the Complex.
O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY
Uroczą wczesną książką (zawiera ona opis achromatopicznego chirurga,
który spadł z
konia, i inne klejnociki) jest opracowanie Mary Collins z 1925 r.,
zatytułowane Colour-
Blindness. Książka Arthura Zajonca Catching the Light: The Entwined
History of Light
und Mind jest pięknie napisana i interesująca; dotyczy to szczególnie
jego rozważań na temat
myśli Goethego o kolorach i ich związku z Ziemią. (Zajonc także mówi o
przypadku
Jonathana I.).
Choć Schopenhauer napisał młodzieńczy esej On Vision and Colour, nie jest
on
obecnie dostępny w języku angielskim. Niemniej uwagi dotyczące widzenia
kolorów
pojawiają się co krok w jego magnum opus The World as Will and
Representution.
Dziewiętnastowieczna debata na temat różnych teorii widzenia kolorów i
ich
zwolenników przedstawiona jest w książce Stevena Turnera In the Eye's
Mind: Vision and
the Helmhotz-Herling Controversy, a także w znakomitym eseju-recenzji na
jej temat,
autorstwa C.R. Cayoniusa.
Semir Zeki pierwszy zaczął badać mechanizmy percepcji barw u małp;
synteza jego
pracy i jej związek ze współczesną neuronauka przedstawione zostały w
książce A Visiim of
Brain. Wspaniała synteza na wyższym poziomie, poziomie wizualnej
świadomości, została
przedstawiona w książce Francisa Cricka The Astonishing Hypothesis: The
Scientific Search
for the Soul. Obie te pozycje są przystępne dla zwykłego czytelnika. (I w
obu obszernie
dyskutowany jest przypadek Jonathana I.).
Antonio i Hanna Damasio oraz ich współpracownicy opublikowali wiele
szcze-
gółowych opracowań klinicznych na temat mózgowej achromatopsji. W sposób
całościowy,
aczkolwiek nieco techniczny, przedstawił ją (oraz inne wizualne zabu-
raenia) Antonio
Damasio w swoim rozdziale książki Principles ofBehmioral Neuro-logy, a
bardziej ogólny
opis, połączony z refleksjami o teoretycznej i filozoficznej wadze takich
obserwacji, znaleźć
można w jego ostatniej książce Descartes' Emir.
Ostatnio opublikowano wszystkie zebrane pisma Edwina Landa, ale jedno z
naj-
lepszych jego opracowań nosi tytuł The Retinex Theory of Color Vision i
ukazało się w
„Scienlific American". Wspaniały esej na temat Landa pt. / Am a Cumera
napisał
321
Jeremy Bemstein (który także odnosi się tu do przypadku Jonathana I.). A
fascynujący
film, ukazujący chaos, jaki ogamąłby nas, gdybyśmy nie mieli stałego
postrzegania barw, nosi
tytuł Colorful Notions i po raz pierwszy ukazał siew 1984 r. w BBC
Horizon Series.
The Oxford Companion to the Mind pod redakcją Richarda Gregory'ego jest
niezastąpionym źródłem informacji na tematy neurologiczne i
psychologiczne. Opublikowano
w nim bardzo dobry artykuł Toma Troscianko Colour Vision: Brain Mecha-
nisms, artykuł
W.A.H. Rushtona Colour Vision: Eye Mechanisms i opracowanie J.J. McCanna
Relinex
Theory und Colour Constancy.
Interesujące opracowanie na temat początków kolorowej fotografii nosi
tytuł The First
Color Photogruphs, autorstwa Granta B. Romera i Jeannette Delamoir, i
zostało
opublikowane w grudniu 1989 r. w „Scientific American".
Osobiste doświadczenia mężczyzny z wrodzoną achromatopią (który jest
jednocześnie
naukowcem badającym widzenie) zostały pięknie opisane w artykule Knuta
Nordby'ego
Vision in u Complete Achromut: A Personul Account.
Na koniec wspomnę o Frances Futterman, achromatopicznej kobiecie, której
listy
przytaczam. Zaczęła ona ostatnio publikować Achromatopsia Network
Newsietter i ma
nadzieję nawiązać sieć kontaktów z aehromatopicznymi ludźmi na całym
świecie.
OSTATNI HIPIS
O zespole przedniego płata i o amnezji obszernie pisał R. Łuria w swoich
książkach:
Humun Brain und Psychologicul Processes oraz The Neuropsychulogy of
Memory. Obie te
książki są w pewnym sensie akademickie; ostatnim życzeniem Łurii było,
aby uzupełnić je
opisami „romantycznych" historii przypadków. Dwa obszerne opracowania
Francois
Lhermitte'a, zatytułowane Human Autonomy und the Frontal Lobes, ukazują
jego pełne
współczucia i naturalistyczne podejście do pacjentów.
Kontrastem powyższych pozycji jest przerażająca książka Elliota
Valensteina,
zatytułowana Greut und Desperate Cures, traktująca o charakterystycznym
dla lobotomii
okrucieństwie. Doskonałe jej omówienie, napisane przez Macdonalda
Critehleya, ukazało się
w „The New York Review of Books".
Przypadek Phineasa Gage' a rozbudził ogromne zainteresowanie
neurologiczne na
niemal 150 lat i nawet dziś jest on badany za pomocą najnowszych technik
rekonstruowania
neuroodtwarzania (patrz także artykuł Damasio i wsp. w „Science").
Najbardziej dogłębne
badanie tego przypadku i jego związku z XIX-wiecznymi teoriami na temat
systemu
nerwowego — od Galia do Freuda — przeprowadzili Malcolm Macmillan w
Phineus Gage:
A Case for All Reasons oraz Antonio Damasio w książce Descartes' Emir.
Dwa moje wcześniejsze opracowania na temat pamięci, do których odwołuję
się w tym
opowiadaniu — „Zagubiony marynarz" i „Kwestia tożsamości" — zostały
opublikowane w
Mężczyźnie, który pomylił swoją żonę z kapeluszem.
Obecnie badania nad pamięcią nabrały ogromnego rozmachu i niezwykle
trudno
wymienić wszystkich uczonych, którzy się tym zajmują. Niemniej Larry
Squire
322
i Nelson Butters niewątpliwie przodują na tym polu. Prowadząc wspólne i
indywidualne
badania napisali na ten temat mnóstwo opracowań opublikowanych potem w
tomie The
Neuropsychology of Memory. Inne źródła na temat pamięci przedstawiam w
bibliografii do
opowiadania „Krajobraz jego marzeń".
W neurologii wybuchło też zainteresowanie muzyką i jej terapeutycznymi
wła-
ściwościami w leczeniu pacjentów z zaburzeniami nerwowymi. Anthony Storr,
psychiatra,
napisał piękną książkę zatytułowaną Music and Mind, która porusza
wszystkie aspekty
ludzkich reakcji na muzykę. W rozdziale Music and Brain, znajdującym się
w mojej wkrótce
mającej się ukazać książce Music and Neurologic Rehabilitation, skupiłem
się na
sposobach, w jaki muzyka może oddziaływać na mózg.
Mickey Hart w swojej książce Drumming at the Edge of' Magic pisał o
perkusji i
rytmie w wielu kulturach.
ŻYCIE CHIRURGA
Dwuczęściowe opracowanie Gillesa de la Tourette'a, zatytulowane Etude sur
une
affection nerveuse zostało opublikowane w 1885 r.. a jego przetłumaczone
i opatrzone
komentarzem fragmenty znajdują się w opracowaniu Gilles de la Tourette on
Tourette
Syndrume, napisanym przez C.G. Goetza i H.L. Klawansa. Wspaniała książka
Meige'a i
Feindela Les Tics et leur truitement ukazała się w 1902 r. i została
przetłumaczona przez
Kinnier Wilson w 1907. Książka ta jest godna polecenia nie tylko ze
względu na jej
wyczerpujący charakter, ale także ze względu na jej nastrój i szacunek,
jaki autorzy okazują
swoim pacjentom. Szczególnie warto przeczytać fragmenty autentycznych
rozmów
pacjentów z lekarzami oraz wyjątkowe autobiograficzne opowiadanie Les
Confidences d'un
ticqueur.
W ostatnich kilku latach pojawiło się więcej publikacji napisanych przez
touretyków,
którzy przedstawiają swoje wewnętrzne przeżycia. Zbiór takich opowiadań
pod redakcją
Adama Seligmana i Johna Hilkevicha ukazał się pt. Don 't Think About
Monkeys.
Ja sam napisałem kilka opracowań na temat syndromu Tourette'a: „O
dowcipnym
Rayu i jego tikach", opublikowane po raz pierwszy w 1981 r., pojawiło się
ponownie w
Mężczyźnie, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, wraz z „Opętaną".
Ogólne informacje na
ten temat przedstawiono w Neuropsychiatry und Tourette 's w 1989 r., a
ostatnio bardziej
skrótowo został on opisany w Tourette's Syndrume: A Human Condition.
Szczególny
aspekt touretyzmu, który ogromnie mnie fascynuje, zaprezentowano w
Tourette 's and
Creutivity; badania dotyczące tempa i dokładności touretycznych ruchów
przedstawiono w
publikacji Movement Perturbations Due to Tics, która ukazała się w 1993
r. nakładem
Society for Neuroscience Abstracts.
323
WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ
Przypadki przywrócenia wzroku osobom niewidomym od dzieciństwa, choć
rzadkie,
są dokładnie opisywane od czasu raportu Cheseldena z 1728 r. Wszystkie
znane przypadki
zostały streszczone w encyklopedycznym opracowaniu von Sendena Space und
Sight. Wiele
z nich analizuje Hebb w swojej książce Organization of Behaviour. Autor
poza dokonanymi
przez siebie obserwacjami przedstawia także znaczące dowody na to, że
,,widzenia" —
percepcji wizualnej — trzeba się nauczyć.
Najdokładniejszy opis pojedynczego przypadku przedstawiają Richard
Gregory i Jean
Wallace. Został on przedrukowany i uzupełniony w książce Gregory'ego,
zatytułowanej:
Concepts und Mechanisms of Perception, która uzupełniona jest
korespondencją autora z
von Scndenem. Filozoficzne tło pytania Molyneux oraz wpływ przypadku
Cheseldena zostały
opisane przez Gregory'ego w jego artykule Recovery from Blindness
zamieszczonym w The
Oxford Companion to the Mind pod jego redakcją.
Albert Valvo w swojej książce Sight Restoration after Long-Term Blindness
opisuje
przypadki poddania niewidomych operacji rogówki.
Konsekwencje utraty wzroku w późnym wieku — a szczególnie wpływ
ociemnienia na
wyobraźnię wizualną i pamięć oraz orientację — zostały w mistrzowski
sposób
przedstawione przez Johna Hulla w jego autobiograficznej książce Touching
the Rock.
Przywrócenie wzroku po długiej ślepocie opisuje Robert Hine w Second
Sight.
Jedno z nąjdogłębniejszych, najszerszych dociekań dotyczących życia
niewidomego —
zarówno z jego perspektywy, jak i z perspektywy osób go otaczających,
przedstawił Diderot
w swoim wspaniałym liście: Letter on the Blind: For the Use of Those Who
Can See (napisał
także podobny list: Letter on the Deuf and Dumb: For the Use of Those Who
Cun Hear
and Speak). Opracowanie von Feuerbacha na temat Kaspara Hausera opisuje
jego głęboką
wzrokową agnozję, kiedy po raz pierwszy od dzieciństwa został on
wypuszczony z lochów i
zobaczył światło dzienne.
Zagadnienia te są nie tylko tematem filozoficznych dyskusji i medycznych
opracowań,
ale pojawiają się także w literaturze pięknej, od czasu gdy Diderot
przedstawił łoże śmierci
Nicholasa Saundersona. W 1909 r. pisarz Wilkie Collins oparł swoją
powieść Poor Miss
Finch na przypadku niewidomej dziewczyny. Ten sam motyw pojawia się także
we wczesnej
powieści Gide'a Symfonia pastoralna. Jednym z ostatnich wspaniałych
przykładów
przedstawienia ślepoty w literaturze jest książka Briana 0'Doherty'ego
The Stronie Cuse of
Mudemoiselle P., oparta na autentycznej relacji Mesmera z 1779 r. W
sztuce Briana Friela z
1994 r., zatytułowanej Molly Sweeney, głównym bohaterem jest niewidoma od
dziecka, która,
podobnie jak Virgil, ma zniszczoną siatkówkę i kataraktę, a kiedy w wieku
około 40 lat zaćma
zostaje usunięta, popada w stan agnostyczncgo chaosu i ambiwalencji,
które znikają dopiero
wraz z przywróceniem ślepoty.
324
KRAJOBRAZ JEGO MARZEN
Pierwsze opracowanie na temat Franca Magnaniego, napisane przez Michaela
Pearce'a
i zilustrowane połączonymi w pary obrazami Franca i zdjęciami Susan
Schwartzęnberg,
znajduje się w „Exploratorium Quarterly" z lata 1988 r.
Esther Salaman w książce A Collection of Moments przedstawia głębokie
psy-
chologiczne studium „przymusowych wspomnień", które pojawiały się u
Prousta,
Dostojewskiego i innych pisarzy. Fragmenty tej książki, znaczna część
opracowania
Schachtela na temat pamięci i amnezji dziecięcej, klasyczne opracowanie
Stromeyera na temat
ejdetyka, fragment książki Łurii O pamięci, która nie miała granic i
wiele innych ciekawych
opracowań znajduje się w niezwykle ważnej książce Ulricha Neissera Memory
Observed.
W klasycznej książce Remembering Frederic Bartlett prezentuje swoje
badania
dotyczące imaginacyjnych i konstruktywnych zdolności pamięci.
Pojawienie się „niezwykłych" wspomnień podczas napadów epilepsji (i ich
wywołanie
bezpośrednią stymulacją mózgu podczas operacji) zostało szczegółowo
opisane przez
Wildera Penfielda (i jego kolegę Perota) w artykule rzece The Brain's
Recurd of Visual and
Auditory Experience w zbiorze Brain. W tym samym zbiorze pojawia się
także szokujący
artykuł na temat epilepsji Dostojewskiego napisany przez Alajouanine.
Przystępny opis TLE i
syndromu Dostojewskiego omawiający przypadki zwykłych ludzi oraz wielkich
artystów i
myślicieli przedstawia Eve LaPlante w książce Seized: Temporal Lobe
Epilepsy as u
Medical, Historical, and Artistic Phenomenon.
Historyczną dyskusję i rozważania psychoanalityczne na temat nostalgii
prezentuje
David Werman w artykule Normal and Pathological Nostalgia.
CUDA
Książka Darolda Trefferta Extraordinary People jest doskonałym
wprowadzeniem do
tematu sawantycznych idiotów, przedstawia ona bowiem zarówno wyniki badań
jego
poprzedników (Seguin, Down, Tredgold i innych), jak i jego własne
kliniczne doświadczenia.
Bardziej akademicki charakter ma książka The Exceptional Brain,
zredagowana przez
Loraine Obler i Deborę Fein, dotycząca ludzkich talentów w ogóle, a
talentów
sawantycznych w szczególności.
Książka Stevena Smitha, zatytułowana The Great Mental Calculators jest
naj-
pełniejszym źródłem informacji o talentach matematycznych zarówno u ludzi
normalnych, jak
też u autystycznych i niedorozwiniętych.
Moją ulubioną książką, której nikt z piszących współcześnie autorów nie
wspomina,
jest F.W.H. Myersa Human Personality. Myers był geniuszem, co widać w
każdym zdaniu
jego wspaniałej (choć często absurdalnej) dwutomowej książki. Rozdział
poświęcony
geniuszom jest wyczerpującym opracowaniem przedstawiającym relacje
łączące
matematyczne talenty z kognitywną nieświadomością.
325
Choć nakład książki Lorny Selfe Nuaia: A Cuse of Extraordinary Drawing
Ability jest
niestety wyczerpany, to esej o Nadii możemy jednak znaleźć w książce
Howarda Gardnera
Art, Mind and Brain, która była „preludium" do jego szerokich badań nad
inteligencją i
kreatywnością. Jedno z najbardziej dogłębnych opracowań na temat Nadii
zostało napisane
przez Ciarę Claibome Park, w której porównuje ona prace Nadii z rysunkami
swojej córki,
Jessy, i innymi autystycznymi artystami.
Najbardziej szczegółowe kognitywne badanie muzycznego sawanta, Eddiego,
przedstawia Leon K. Miller w książce Musical Savants.
Opracowania na temat badań prowadzonych przez Beatę Hennelin i jej współ-
pracowników (m.in. Neila 0'Connora i Linde Pringe) ukazują się głównie
jako pojedyncze
publikacje, w których możemy znaleźć szczegółowe informacje o Step-henie
Wiltshire i
innych sawantach. We wcześniejszej rozprawie O'Connora i Hermelin Visual
and Graphic
Abilities oft the Idiot Savant Artist zreprodukowano i omówiono kilka
wczesnych prac
Stephena.
Monografia Martina Scheerera, Evy Rothmann i Kurta Goldsteina
zatytułowana A Case
of„ldiot Suvant": An Experimental Study of' Personality Organization z
1945 r.,
omawiająca przypadek sawanta L., stawia fundamentalne (choć rzadko
zadawane) pytania, na
które do dziś nie ma odpowiedzi. Moim zdaniem jest to najdogłębniejsza i
najszersza analiza
umysłu sawantycznego (i autystycznego). Choć L. jest autystykiem, to
termin ten nie pojawia
się w tekście, gdyż jego pierwotna wersja powstała w 1941 r. — zanim
pojawił się
Rannerowski opis choroby. W uzupełnionej wersji z 1945 r. autorzy
porównują swoje
stwierdzenia ze sformułowaniami Kannera.
Książka Merlin Donald Origins of the Modern Mind. w której snuje ona
rozważania na
temat zdolności mimetycznych prymitywnego człowieka, otwiera szerokie
historyczne
horyzonty i jest jedną z najbardziej przekonywających i barwnych
rekonstrukcji naszego
przeszłego (i, być może, także przyszłego) rozwoju umysłowego. Jerome
Bruner od wielu lat
bada rozwój myślenia u dzieci; bardzo przystępny opis „enaktywnego" etapu
rozwoju
przedstawia w Studies in Cognitive Growth.
Fascynujące i bogato ilustrowane opracowanie na temat utalentowanego nie-
dorozwiniętego osiemdziesięcioletniego artysty prezentuje MacGregor w
książce Dwight
Macintosh: The Boy Whom Time Forgot.
Sam opisałem trzy historie sawantów, wszystkie w książce Mężczyzna, który
pomylil
swojci ione i kapeluszem: „Autysta — artysta", "Bliźniacy" i „Chodząca
encyklopedia".
Na końcu, choć jako najważniejsze, należy wymienić książki Stephena:
Drawings,
Cities, Floating Cities oraz Stephen Wiltshire's American Dream.
Czytelników zainteresowanych autyzmem odsyłam także do mojego opowiadania
„Antropolog na Marsie".
ANTROPOLOG NA MARSIE
Kliniczny opis autyzmu pojawił się w pionierskich opracowaniach Kannera,
Aspergera
i Goidsteina w latach czterdziestych; w latach pięćdziesiątych został on
32
zdefiniowany z punktu widzenia psychiatrycznego (pojawiło się tu fałszywe
założenie o
etiologii rodzicielskiej) przez Bruno Bettelheima (a następnie w The
Empty Fortress), i w
końcu, w latach sześćdziesiątych stwierdzono, że wynika on z uwarunkowań
biologicznych
(kiedy ukazała się książka Bernarda Rimianda Infantiie Autism)- Jednak
całościowo i
obrazowo został on przedstawiony dopiero wówczas, gdy zaczęty ukazywać
się
biograficzne, a później autobiograficzne opowiadania dotyczące autyzmu.
Jedną z pierwszych tego typu narracji (i wciąż najlepszą) jest książka
dary Claiborne Park,
zatytułowana The First Eight Years of an Autistic Child. Książka Miry
Rothenberg Children
with Emerald Eyes jest zbiorem portretów — klinicznym, analitycznym,
empatycznym i
poetyckim — kilkorga dzieci wybranych spośród setek innych leczonych w
jej nowatorskich
ośrodkach Blueberry Treatment Centres. Charles Hart w książce Without
Reason opisuje
swoje doświadczenia najpierw z autystycznym starszym bratem, a potem z
autystycznym
synem. Jane Taylor McDonnell, w pięknej książce News from the Border,
zamieściła
posłowie napisane przez swego autystycznego syna, Paula.
Od 1990 r. pojawiło się mnóstwo książek na temat osób autystycznych
(wiele z nich
koncentruje się na kwestiach komunikowania się), trudno więc wymienić tu
choćby część z
nich. Ale ze względu na szczerość, wigor, dogłębność spojrzenia na
problem (nie mówiąc o
tym, że jest to pierwsza publikacja, która umożliwiła wgląd w wewnętrzne
przeżycia osoby
autystycznej) polecam przede wszystkim książkę samej Tempie Grandin:
Emergence:
Labeled Autistic.
Książka Uly Frith zatytułowana: Explaining the Enigma jest bardzo
przystępnym
opracowaniem na ten temat, choć jest może nadmiernie zorientowana na
,,teorię umysłu".
Autism and Asperger Syndrome pod jej redakcją zawiera wiele ważnych
artykułów, m.in.
kliniczne opisy choroby, sporządzone przez Christophera Giliberga, Digby
Tantam i Margaret
Dewey. Opublikowano tam również esej Franceski Happe, poświęcony dorosłym
z zespołem
Aspergera — m.in. Tempie — którzy napisali autobiografie: a także
pierwsze angielskie
tłumaczenie oryginalnego opracowania Aspergeraz 1994 r. Asperger został w
pewnym sensie
„odkryty" przez Lornę Wing, a jej esej porównujący jego podejście z
pismami Kannera, także
pojawia się w tym tomie
BIBLIOGRAFIA
Alajouanine, T. Doestoevski's epilepsy. ..Brain" 86:209-221 (1963).
Alkon, Daniel L. Memory's Voice: Deciphering the Brain-Mind Code. New
York:
HarperCollins, 1992.
Asperger, Hans. 'Austistic Psychopathy' in Childhood, w: Uta Frith (red.)
Autism and
Asperger Syndrome. New York: Cambridge University Press, 1991.
Bartlett, Frederic C. Remembering: A Study of Experimental and Social
Psychology.
Cambridge: Cambridge University Press, 1932.
Bear, David. The Neurology of Art: Artistic Creativity in Patients with
Temporal Lobe
Epilepsy. Paper presented at ,,The Neurology of Art" symposium. Art
Institute of
Chicago and Michael Reese Hospital, Chicago, 1988. — Temporal Lobe
Epilepsy: A
Syndrome of Sensory-Limbic Hyperconnection. ,,Cortex" 15:357-384(1979).
Berkeley, George. A New Theory of Vision. 1709. Everyman ed. New York:
Dutton,
1910.
Bernstein, Jeremy. I Am a Camera, w: Cranks, Quarks, and the Cosmos. New
York:
Basic Books, 1993.
Bettelheim, Bruno. The Empty Fortress: Infantile Autism and the Birth of
the Self.
New York: Free Press, 1967.
Borges, Jorge Luis. Funes the Memorious, w: A Personal Anthology. New
York:
Grove Press, 1967.
Boyd, Brian. Vladimir Nabokov: The Russian Years. Princeton. N.J.:
Princeton University
Press, 1990, s. 70-71.
Brann, Eva T.H. The World of the Imagination: Sum and Substance. Savage,
Md.:
Rowman and Littlefield, 1991.
Bruner, Jerome. Acts of Meaning. Cambridge: Harvard University Press,
1990.
Bruner, Jerome, Carol Feldman. Theories of Mind and the Problem of
Autism,
w: S. Baron-Cohen, H. Tager-Flusberg, D.J. Cohen (red.) Understanding
Other
Minds, 267-291. New York: Oxford Medical, 1993.
Bruner, Jerome S., Rose R. Olver, Patricia M. Greenfield. Studies in
Cognitive
Growth. New York: Wiley, 1966.
328
Cahan, David (red.) Hermann van Helmholtzandthe Foundations of
Nineteenth-Century
Science. Berkeley: University of California Press, 1993.
Calvin, William H. The Cerebral Symphony: Seashore Reflections on the
Structure of
Consciousness. New York: Bantam Books, 1990.
George A. Qjemann. Conversations with Neil's Brain: The Neural Nature of
Thought
and Language. New York: Addison-Wesley, 1994.
Canguilhem, Georges. The Normal and the Pathological. U. Carolyn Fawcett.
New York:
Zone Books, 1989.
Cavonius, C.R./Vof Seeing Eye to Eye (review of In the Eye's Mind by R.S.
Turner),
"Nature" 370:259-260, July 28, 1994.
Chesterton, O.K. The Secret of Father Brown. London: Cassell & Co., 1927.
Churchland, Patricia S.Neurophilosophy: Toward a Unified Science of the
Mind—Brain.
Cambridge, Mass.: Bradford Books, MIT Press, 1986.
Coleridge, Samuel Taylor. Biographia Literaria. 1817. Reprint, Oxford:
Oxford
University Press, 1907.
Collins, Mary. Colour-Blindness. New York: Harcourt, Brace & Co., 1925.
Collins, Wilkle. Poor Miss Finch. New York: Scribner's, 1909.
Crick, Francis. The Astonishing Hypothesis: The Scientific Search for the
Soul. New
York: Scribner's, 1994.
Critchley, E.M.R. (red.) The Neurological Boundaries of Reality. London:
Farrand
Press, 1994.
Critchley, Macdonald. Unkind Cuts. ,,The New York Review of Books", April
24, 1986.
Damasio, A., T. Yamada, H. Damasio, J. Corbett, J. McKee. Central
Achromatopsia:
Behavioral, Anatomic, and Physiologic Aspects. ..Neurology" 30, no.
10:1064-
-1071 (October 1980).
Damasio, Antonio R. Disorders of Complex Visual Processing, w: M. Marsel
Mesulam
(red.)259-2SS.PrinciplesofBehavioralNeurology, Philadelphia: F.A.Davis
Co., 1985.
— Descartes' Error: Emotion, Reason, and the Human Brain. New York:
Grosset/Putman,
1994.
Damasio, Hanna, Thomas Grabowski, Randall Frank, Albert M. Galaburda,
Antonio
Damasio. The Return ofPhineas Gage: Clues about the Brain from the Skull
of
a Famous Patient. ,,Science" 264:1102-1105, May 20, 1994.
Dennett, Daniel C. Consciousness Explained. Boston: Little, Brown and
Co., 1991.
Donald, Merlin. Origins of the Modern Mind: Three Stages in the Evolution
of Culture
and Cognition. Cambridge: Harvard University Press, 1991.
Donaldson, Margaret. Human Minds: An Exploration. London: Alien Lane,
1992.
Down, J. Langdon. Mental Affections of Childhood and Youth. 1887.
Facsimile ed.,
Oxford: MacKeith Press, Blackwell Scientific Publications, 1990.
Dyson, Freeman J. Infinite in All Directions. New York: Harper & Row,
1988.
Edelman, Gerald M. Bright Air, Brilliant Fire: On the Matter of the Mind.
New York:
Basic Books, 1992.
- Neural Darwinism: The Theory ofNeuronal Group Selection. New York:
Basic Books,
1987.
329
— The Remembered Present: A Biological Theory of Consciousness. New York:
Basic Books, 1989.
— Topobiology: An Introduction to Molecular Embryology. New York: Basic
Books,
1988.
Edelman, Gerald M., Vernon B. Mountcastle. The Mindful Brain. Cambridge:
MIT
Press, 1978.
Edridge-Green, F.W. The Physiology of Vision: with Special Reference to
Colour
Blindness. London: G. Bell and Sons, 1920.
Evans, Ralph M. Maxwell's Color Photograph. ..Scientific American",
November
1961.
Feldman, David H., Lynn T. Goldsmith. Nature's Gambit: Child Prodigies
and the
Development of Human Potential. New York: Basic Books, 1986.
Feuerbach. Anselm von. Caspar Hauser: An Account of an Individual Kept in
a Dungeon. Separated from all Communication with the World, from Early
Childhood to about the Age of Seventeen. 1832. English trans., London:
Simpkin
& Marshall, 1834.
Foucault, Michel. Mental Illness and Psychology. Berkeley: University of
California
Press, 1987.
Freud, Sigmund. Constructions in Analysis. ..International Journal of
Psychoanalysis"
19:377 (1938). Reprinted in Philip Rieff (red.) Therapy and Technique,
New
York: Collier, 1963.
Friel, Brian. Molly Sweeney. Old Castle, Co. Meath, Ireland: The Gallery
Press, 1994.
Frith, Uta. Autism: Explaining the Enigma.. New York: Blackwell, 1989.
Frith, Uta (red.) Autism andAsperger Syndrome. New York: Cambridge
University
Press, 1991.
Fuller, G.N., M.V. Gale, Migraine Aura as Artistic Inspiration. ..British
Medical
Journal" 297:1670-1672 (December 24, 1988).
Gardner, Howard, Art, Mind, and Brain: A Cognitive Approach to
Creativity. New
York: Basic Books, 1982.
— Frames of Mind: The Theory of Multiple Intelligences. New York: Basic
Books,
1983.
Gastaut, Henri. Memories originaux: la maladie de Vincent van Gogh
envisaged a la
lumiere des conceptions nouvelles sur I'epilepsie psychomotrice.
,,Annales Medico-
Psychologiques" 114:196-238, 1956.
Gazzaniga, Michael S. Nature's Mind: The Biological Roots of Thinking,
Emotions,
Sexuality, Language, and Intelligence. New York: Basic Books, 1992. Gell-
Mann, Murray.
The Quark and the Jaguar: Adventures in the Simple and the
Complex. New York: Freeman, 1994.
Geschwind, Norman. Epilepsy in the Life and Writings of Dostoievsky.
Lecture,
Boston Society of Psychiatry and Neurology, March 16, 1961.
Gillberg, Christopher. Clinical and Neurobiological Aspects of Asperger
Syndrome in
Six Family Studies, w: Uta Frith (red. }AutismandAsperger Syndrome. New
York:
Cambridge University Press, 1991.
330
Gillberg, Christopher, Mary Coleman. The Biology of the Autistic
Syndromes. 1 wyd. New
York: Mac Keith Press, Cambridge University Press, 1992.
Goethe, J.W. von. Theory of Color, w: Douglas Miller (red.) Scientific
Studies, 164. Vol.
12, Goethe: Collected Works in English. New York: Suhrkamp, 1988.
Goldberg, Elkhonon, William B. Barr. Three Possible Mechanisms of
Unawareness of
Deficit, w: G.P. Prigatano, D.L. Schachter (red.) Awareness of Deficit
after Brain Injury:
Clinical and Theoretical Issues. New York: Oxford University Press, 1991.
Goldstein, Kurt. Language and Language Disturbances: Aphasic Symptom
Complexes and
their Significance/or Medicine and Theory of Language. New York:
Grune & Stratton, 1948.
— The Organism: A Holistic Approach to Biology Derived from Pathological
Data
in Man. 1939. Reprint, New York: Zone Books, MIT Press, 1995. Cowers,
W.R.
Subjective Sensations of Sight and Sound: Abiotrophy, and Other
Lectures. Philadelphia: P. Blakiston's Son & Co., 1904.
Grandin, Temple. Behavior of Slaughter Plant and Auction Employees Toward
the
Animals. ,,Anthrozoos" I, no. 4:205-213 (Spring 1988).
— An Inside View of Autism, w: Eric Schopler, Gary B. Mesibov (red.)
High-Functioning
Individuals with Autism, s. 105-126. New York: Plenum Press, 1992.
— My Experiences as an Autistic Child and Review of Selected Literature.
.Journal of
Orthomolecular Psychiatry" 13, no. 3:144-174 (3rd quarter 1984).
— Heeds of High Functioning Teenagers andAdults withAutism. ,,Focus on
Autistic
Behavior" 5, no. l:l-16(April 1990).
Grandin, Temple, Margaret Scariano. Emergence: Labeled Autistic. Novato,
Calif:
Arena Press, 1986. Wyd. pol.: Bytcim dwckiem autystyanym. przel. E.
Zachara,
PWN.Warszawa 1994.
Gregory, R.L., Jean G. Wallace. Recovery from Early Blindness: A Case
Study. ..Quarterly
Journal of Psychology" (1963). Reprinted in Concepts and Mechanisms of
Perception,
by R.L. Gregory. London: Duckworth, 1974.
Gregory, Richard L. Blindness, Recovery from, w: Richard L. Gregory
(red.) The Oxford
Companion to the Mind, 94-96. Oxford: Oxford University Press, 1987.
Happe, Francesca G.E. Autism: An Introduction to Psychological Theory.
London:
UCL Press, 1994.
— The Autobiographical Writings of Three Asperger Syndrome Adults, w: Uta
Frith (red.)
Autism and Asperger Syndrome. New York: Cambridge University Press, 1991.
Hart, Charles. Without Reason: A Family Capes with Two Generations of
Autism. New
York: Harper & Row, 1989.
Hart, Mickey. Drumming at the Edge of Magic: A Journey into the Spirit of
Percussion. San
Francisco, HarperCollins, 1990.
Hawkins, Anne Hunsaker. Reconstructing Illness: Studies in Pathography.
W. Lafayette,
Ind.: Purdue University Press, 1993.
Hebb, D.O. The Organisation of Behaviour. New York: Wiley, 1949.
331
Helmholtz, Hermann von. On Thought in Medicine (Dus Denken in der
Median), 1878.
Reprint, Baltimore: John Hopkins Press, 1938.
— Physiological Optics. 1909. Red. J.P.C. Southall. Optical Society of
America, 1924.
Hermelin, Beate, Neil O'Connor. Art and Accuracy: The Drawing Ability of
Idiot-Savants.
.Journal of Child Psychology and Psychiatry" 31, no. 2, 217-228 (1990).
Hine, Robert V. Second Sight. Berkeley: University of California Press,
1993.
Hughlings Jackson, John. On a Particular Variety of Epilepsy
('Intellectual Aura'). ,,Brain"3:
179-207(1880).
Hull, John M. Touching the Rock: An Expereince of Blindness. New York:
Pantheon
Books, 1990.
Hurlburt, R.T., F. Happe, U. Frith. Sampling the Form of Inner Expereince
in Three Adults
with Asperger Syndrome.,,Psychological Medicine" 24: 385-395 (1994).
Jamison, Kay Red field. Touched with Fire: Manic-Depressive Illness and
the Artistic
Temperament. New York: Free Press, 1993.
Kanner, L. Autistic Disturbances of Affective Contact. ,,Nervous Child"
2:217-250 (1943).
Kosslyn, Stephen M., Olivier Koenig. Wet Mind: The New Cognitive
Neuroscience. New
York: The Free Press, 1992.
Kremer, Richard L. Innovation through Synthesis: Helmholtz. and Color
Research, vi: David
Cahan (red.) Hermann von Helmoltz. and the Foundations of Nineteenth-
Century Science.
Berkeley: University of California Press, 1993.
Land, Edwin H. The Retinex Theory of Color Vision. ,,Scientific
American", December
1977, 108-128.
Lane, Harlan. The Mask of Benevolence: Disabling the Deaf Community. New
York:
Alfred A. Knopf, 1992.
LaPlant, Eve. Seized: Temporal Lobe Epilepsy as a Medical, Historical,
and Artistic
Phenomenon. New York: HarperCollins, 1993.
Lashley. Karl. In Search of the Engram. ,,Symp. Soc. Exp. Biol." 4:454-
482 (1950).
Lhermitte, F. Human Autonomy and the Frontal Lobes. ,,Annals of
Neurology" 19, no.
4:326-343 (April 1986).
Llinas. R.R., D. Pare. On Dreaming and Wakefulness. ,,Neuroscience" 44,
no. 3:521--
535,1991.
Lucci, Dorothy, Deborah Fein, Adele Holevas, Edith Kaplan. Paul: A
Musically Gifted
Autistic Boy, w: Loraine Obler and Deborah Fein (red.) The Exceptional
Brain, 310-
324. New York: Guilford Press, 1988.
Luria, A.R. Human Brain and Psychological Processes. New York: Harper &
Row, 1966.
— The Making of Mind: A Personal Account of Soviet Psychology. Red.
Michael Cole and
Sheila Cole. Cambridge: Harvard University Press. 1979.
— The Man with a Shattered World. 1972. Reprint, Cambridge: Harvard
University Press,
1987.
— The Mind of a Mnemonist. 1968. Reprint, Cambridge: Harvard University
Press,
332
1987. Wyd. pol.: O pamięci, która nie miała granic, przeł. J. Przesmycka,
PWN,
Warsxawa 1970.
— The Neuropsycholo^y of Memory. New York: John Wiley & Sons, 1976.
— Mc Cann, J.J. Retinex Theory and Colour Constancy, w: Richard L.
Gregory (red.)
The Oxford Companion to the Mind, s. 684-685. Oxford: Oxford University
Press. 1987.
McDonnell, Jane Taylor. News from the Border: A Mother's Memoir of Her
Autistic
Son. Afterword by Paul McDonnell. New York: Ticknor & Fields, 1993.
MacGregor, John. Dwiffht Macintosh: The Bot Whom Time Forgot. Oakland,
Calif.:
Creative Growth Art Center, 1992.
McKendrick, John Gray. Hermann Ludwig Ferdinand van Helmholtz. London: T.
Fisher
Unwin, 1899. McKenzie, Ivy. Discussion on Epidemic Encephalitis.
..British Medical
Journal",
September 24, 1927, s. 632-634.
Macmillan, Malcolm. Inhibition and the Control of Behavior: From Gall to
Freud via
Phineas Gdge and the Frontal Lohes. „ Brain and Cognition" 19:72-104
(1992).
— Phineas Gage: A Case for All Reasons, w.C. Code, C.W. Wallesch, A.R.
Lecours,
Y. Joanette (red.) Classic Cases in Neuropsycholoffy. London: Eribaum,
1995.
Meige, H., E. Feindel. Les Tics et leur traitment. Paris: Masson, 1902.
Trans. S.A.
Kinnier Wilson as 7'ic.t and Their Treatment. New York: William Wood &
Co., 1907.
Mesulam, M.-Marsel. Principles of Behavioral Neurology. Philadelphia:
F.A. Davis
Co., 1985. Miller, Leon K. Musical Savants: Exceptional Skill in the
Mentally Retarded.
Hilldale,
N.J.: Eribaum, 1989.
Modell, Arnold H. Other Times, Other Realities: Toward a Theory of
Psychoanalytic
Treatment. Cambridge: Harvard University Press, 1990. — The Private Self.
Cambridge: Harvard University Press, 1993.
Mollon, J.D., F. Newcombe, P.O. Polden, G. Ratcliff. On the Presence of
Three Cone
Mechanisms in a Case of Total Achromatopsia, w: G. Vemest (red.) Colour
Vision
Deficiencies, 130-135. Bristol: Hilger, 1980.
Moreau, J.-J. Hashish and Mental Illness. 1845. Reprint, New York: Raven
Press,
1973. Murray, T.J. Illness and Healing: The Art of Robert Pope. ,,Humane
Medicine"
10,
no. 3, July 1994, 199-208.
Myers, Frederic W.H. Human Personality and Its Survival of Bodily Death.
1 vols.
New York: Longmans, Green & Co., 1903.
Neisser, Ulrich, Memory Observed: Remembering in Natural Contexts. San
Francisco:
Freeman, 1982.
Neisser, Ulrich, Eugene Winograd (red.) Remembering Reconsidered:
Ecological and
Traditional Approaches to the Study of Memory. Cambridge: Cambridge
University
Press, 1988.
Nordby, Knut. Vision in a Complete Achromat: A Personal Account, w: R.F.
Hess,
333
L.T. Sharpe, K. Nordby (red.) Night Vision: Basic, Clinical and Applied
Aspects.
Cambridge: Cambridge University Press, 1990.
Nuland, Sherwin. Doctors: The Biography of Medicine. New York: Alfred A.
Knopf,
1988.
Obler, Loraine K., Deborah Pein (red.) The Exceptional Brain:
Neuropsychology of
Talent and Special Abilities. New York: Guilford Press, 1988.
O'Connor, N., B. Hermelin. Visual and Graphic Abilities of the Idiot
Savant Artist.
..Psychological Medicine" 17:79-90 (1987).
O'Doherty, Brian. The Strange Case of Mademoiselle P. New York: Pantheon
Books,
1992. Park, Clara Claiborne. The Siege: The First Eight Years of an
Autistic Child. Rev.
ed.,
Boston: Little, Brown, 1982.
— Review of ..Nadia" by Lorna Selfe. .Journal of Autism and Childhood
Schizophrenia"
8:457-472(1978).
Pearce, Michael. A Memory Artist. ,JExploratorium Quarterly" 12, issue 2,
..Memory":
12-17 (Summer 1988).
Penfield.W., P. Perot. The Brain's Record of'Visual
andAuditoryExperience: A Final
Summary and Discussion. ,,Brain" 86:595-696 (1963).
Poppel, Ernst. Mindworks: Time and Conscious Experience. New York:
Harcourt
Brace Jovanovich, 1988.
Posner, Michael I., Marcus E. Raichle. Images of Mind. New York:
Scientific
American Library, 1994.
Prigogine, Ilya. From Being to Becoming. San Francisco: Freeman, 1980.
Prigogine, Ilya, Isabelle Stengers. Order Out of Chaos: Man's New
Dialogue with
Nature, New York: Bantam, 1984.
Pring, Linda, Beate Hermelin. Bottle, Tulip and Wineglass: Semantic and
Structural
Picture Processing by Savant Artists. .Journal of Child Psychology and
Psychiatry", w
druku. Ramachandran, V.S. Behavioral and Magnetoencephalographic
Correlates ofPlasti-
city in the Adult Human Bruin. ..Proceedings of the National Academy of
Science"
90:10413-20(1993).
Rimland, Bernard. Infantile Autism: The Syndrome and Its Implications for
a Neutral
Theory of Behavior. New York: Appleton-Century-Crofts, 1964.
Rimland, Bernard, Deborah Fein. Special Talents of Autistic Savants, w:
Loraine
Obler, Deborah Fein (red.) T'/ie&cepfKwa/flrom, 474-492. New York:
Guilford,
1988.
Ritvo, Edward, Anne M. Brothers, B.J. Freeman, Carmen Pingree. Eleven
Possibly
Autistic Parents. .Journal of Autism and Developmental Disorders" 18, no.
1,
139(1988).
Ritvo, Edward R., Riva Ritvo, B.J. Freeman, Anne Mason-Brothers. Clinical
Char-
acteristics of Mild Autism in Adults. ..Comprehensive Psychiatry" 35, no.
2,
149-156 (March/April 1994).
Rizzo, M., M. Nawrot, R. Blake, A. Damasio. A Human Visual Disorder
Resembling
Area V4 Dysfunction in the Monkey. ..Neurology" 42: 1175-1180 (June
1992).
334
Romer, Grant B., Jeannette Delamoir. The First Color Photographs.
..Scientific
American", December 1989, 88-96.
Rose, Steven. The Conscious Brain, New York: Alfred A. Knopf, 1973,
revised ed.
1989.
Rosenfield, Israel. The Invention of Memory: A New View of the Brain. New
York:
Basic Books, 1988.
— The Strange, Familiar, and Forgotten: An Anatomy of Consciousness. New
York:
Alfred A. Knopf, 1992.
Rothenberg, Mira. Children with Emerald Eyes: Histories of Extraordinary
Boys and
Girls. New York: Dial Press. 1977.
Rushton, W.A.H. Colour Vision: Eye Mechanisms, w: Richard L. Gregory
(red.) The
Oxford Companion to the Mind, s. 152-154. Oxford: Oxford University
Press,
1987. Sacks, Oliver. A Leg to Stand On. 1984. Rev. ed.. New York:
HarperCollins,
1993.
Wyd. pol.: Stanac na nogi, praet. E. Mikina, Zysk i S-ka Wydawnictwo,
Poznań
1996.
- AwukeninRS. 1973. Rev. ed.. New York: HarperCollins, 1990. Wyd. pol.:
Przebudzenie,
przeł. P. Jaskowski, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznari 1997.
— Color Photography in the Forties. „ Scientific American", March 1990.
- Making Up the Mind. ,,New York Review of Books", April 8, 1993.
- The Man Who Mistook His Wife fur a Hat. New York: HarperCollins, 1985.
Wyd. pol.:
Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, przel. B. Lindenberg,
Zysk i S-ka
Wydawnictwo, Poznari 1996.
— Migraine. 1970. Rev. ed., Berkeley: University of California Press,
1993.
— Music and the Bruin, w: Concetta Tomaino (red.) Music and Neurologic
Rehabilitation,
St. Louis: MMB Music, w druku.
— Neurology and the Soul. ,,New York Review of Books", November 22, 1990.
— Neuropsychiatry and Tourette 's, w: J. Mueller (red.) Neurology and
Psychiatry;
A Meeting of Minds. Basel: S. Karger, 1989.
— Tourette's and Creativity. ..British Medical Journal" 305:1515-1516
(December
19,1992).
— Tourette's Syndrome: A Human Condition, w: Roger Kurlan (red.) Handbook
of
Tourette's Syndrome and Related Tic and Behavioral Disorders, 509-514.
New York:
Marcel Dekker, 1993.
Sacks, Oliver, Robert Wasserman. The Case of the Colorblind Painter.
,,New York Review
of Books", November 19, 1987.
Sacks, 0., 0. Fookson, M. Berkenblit, B. Smetanin, R.M. Siegel. Movement
Perturbations
due to Tics. ..Society for Neuroscience Abstracts" 19:549 (1993).
Sacks, 0., R.L. Wasserman, S. Zeki, R.M. Siegel. Sudden Colorblindness of
Cerebral
Origin. ,,Society for Neuroscience Abstracts" 14:1251 (1988).
Salaman, Esther. A Collection of Moments: A Study of Involuntary
Memories. London:
Longman, 1970.
— The Great Confession: From Aksakov and De Quincey to Tolstoy and
Proust. I
London: Alien Lane, 1973.
I 335
Schachtel, Ernest G. On Memory and Childhood Amnesia. ..Psychiatry" 10:1-
26
(1947).
Scheerer, Martin, Eva Rothmann, Kurt Goldstein. A Case of 'Idiot Savant':
An
Experimental Study of Personality Organisation, w: John F. Dashiell
(red.)
Psychological Monographs 58, no. 4, s. 1-63. Evanston: American
Psychological
Association, 1945.
Schopler, Eric, Gary B. Mesibov (red.) High-Functioning Individuals with
Autism.
New York: Plenum Press, 1992.
Seguin, Edouard, Idiocy and Its Treatment by the Physiological Method.
1866.
Reprint, New York: Kelley, 1971.
Seife, Lorna. Nadia: A Case of Extraordinary Drawing Ability in an
Autistic Child.
London: Academic Press, 1977.
Seligman, Adam, John Hilkevich (red.) Don't Think About Monkeys. Duarte,
Calif.:
Hope Press, 1992.
Sharpe, Lindsay T., Knut Nordby. Total Colorblindness: An Introduction,
w: R.F.
Hess, L.T. Sharpe, K. Nordby (red.) Night Vision: Basic. Clinical and
Applied
Aspects. Cambridge: Cambridge University Press, 1990.
Smith, Steven B. Calculating Prodigies, w: Loraine Obler, Deborah Fein
(red.) The
Exceptional Brain, s. 19-47. New York: Guildford Press, 1988. — The Great
Mental
Calculators: The Psychology, Methods, and Lives of Calculating Prodigies,
Past and Present.
New York: Columbia University Press,
1983.
Squire, L.R. Memory and Brain. New York: Oxford University Press, 1987.
Squire, L.R., N. Butters (red.) The Neuropsychology of Memory. New York:
Guilford
Press, 1984.
Stern, Daniel N. The Interpersonal World of the Infant: A View from
Psychoanalysis
and Development Psychology. New York: Basic Books, 1985.
Storr, Anthony. Music and the Mind. New York: Free Press, 1992.
Strachey, Lytton. The Life. Illness, and Death of Dr. North, w: Portraits
in Miniature,
29-39. London: Chatto & Windus. 1931.
Thelen, Esther, Linda B. Smith. A Dynamics System Approach to the
Development of
Cognition and Action. Cambridge, Mass.: MIT Press, 1994.
Tourette, Georges Gilles de la. Etude sur une affection nerveuse
caracterisee par de
I'incoordination motrice accompagnee d'echolalie etde copralalie. ,,Arch.
Neur."
9 Paris, 1885. A partial translation is included: C.G. Goetz, H.L.
Klawans, Gilles
de la Tourette on Tourette syndrome, w: A.J. Friedhoff, T.N. Chase (red.)
Advances in Neurology. Vol. 35, Gilles de la Tourette Syndrome. New York:
Raven Press, 1982.
Tredgold, A.F. A Text-Book of Mental Deficiency. 1908. Reprint, London:
Bailliere,
Tindall&Cox, 1952.
Treffert, Darold A. Extraordinary People: An Exploration of the Savant
Syndrome.
New York: Harper and Row, 1989, London: Bantam, 1989. Troscianko, Tom.
Colour
Vision: Brain Mechanisms, w: Richard L. Gregory (red.)
336
The Oxford Companion to the Mind, s. 150-152. Oxford: Oxford University
Press, 1987.
Turner, R. Steven. Consensus and Controversy: HelmholR. on the Visual
Perception of
Space, w: David Cahan (red.) Herman van Helmhoitt and the Foundations of
Nineteenth-
Century Science. Berkeley: University of California Press, 1993.
— In the Eye's Mind: Vision and the Helmholti-Hering Controversy.
Princeton, N.J.:
Princeton University Press, 1994.
Valenstein, Elliot S. Great and Desperate Cures: The Rise and Decline of
Psychosurgery
and Other Radical Treatments for Mental Illness. New York: Basic Books,
1986.
Valvo. Alberto. Sight Restoration after Urns-Term Blindness: The Problems
and
Behavior Patterns of Visual Rehabilitation. New York: American Foundation
for
the Blind, 1971.
van den Bergh, Sidney, Robert D. McClure, Robert Evans. The Supernova
Rate in
Shapley-Ames Galaxies. ,,The Astrophysical Journal" 323:44-53 (December
1,
1987).
von Senilen, M. Space and Sight: The Perception of Space and Shape in the
Congenitally
Blind Before andAfter Operation. 1932. Reprint, Glencoe, 111.: Free
Press,
1960.
Wai-Ching Ho (red.) Yani: The Brush of Innocence. New York: Hudson Hills
Press,
1989.
Waterhouse, Lynn. Extraordinary Visual Memory and Pattern Perception in
an
Autistic Boy. w: Loraine Obler and Deborah Fein (red.) The Exceptional
Brain,
s. 325-338. New York: Guilford Press, 1988.
Waxman, Stephen G., Norman Geschwind. Hypergraphia in Temporal Lobe
Epilepsy.
..Neurology" 24:629-636 (1974).
— The Interictal Behavior Syndrome Associated with Temporal Lobe
Epilepsy.
..Archives of General Psychiatry" 32:1580-1586 (1975).
Wennan, David S. Normal and Pathological Nostalgia. , Journal of the
American
Psychoanalytic Association" 25:387-395 (1977).
Williams, Donna. Nobody Nowhere. New York: Times Books, 1992.
— Somebody Somewhere. New York: Times Books, 1994.
— Wiltshire, Stephen. Cities. London: ].M. Dent, 1989.
— Drawings. London: J.M. Dent, 1987.
— Floating, Cities. London: Michael Joseph, 1991, New York: Summit, 1991.
— Stephen Wiltshire's American Dream. London: Michael Joseph, 1993.
— Wing, Loma. The Relationship between Asperger's Syndrome and Kunner's
Autism,
w: Uta Frith (red.) Autism and Asperger Syndrome. New York: Cambridge
University Press, 1991.
Yates, Frances. The Art of Memory. London: Penguin, 1969.
Young, Thomas. The Bakerian Lecture: On the Theory of Lights and Colours.
..Philosophical Transactions of the Royal Society". London 92:12-48
300
337
Zajonc, rtnnur. i^aicmny, me ugm: me untwined History <y L,igm ana Mina.
INCW
York: Bantam, 1993.
Zeki, Semir. A Vision of the Brain. Oxford: Blackwell Scientific
Publications, 1993.
Zihl, J., D. Von Cramon, N. Mai. Selective Disturbance of Movement Vision
after
Bilateral Brain Damage. ,,Brain" 106:313-340, 1983.
Zuckerkandl, Victor. Sound and Symbol. 2 vols. Princeton, N.J.: Princeton
University
Press, 1973.
PERMISSIONS ACKNOWLEDGMENTS
Grateful acknowledgment is made to the following for permission to
reprint previously
published material:
Cambridge University Press and Knut Nordby: Excerpts from article by Knut
Nordby
fromNight Vision: Basic. Clinical and Applied Aspects, edited by
R.F.Hess,L.T. Sharpe,
and K. Nordby, copyright © 1990 by Cambridge University Press. Reprinted
by
permission of Cambridge University Press and Knut Nordby.
Furrar, Straus
Giroux, Inc., Excerpt from ,,Memories of West Street and Lepke" from
Life Studies by
Robert Lowell, copyright © 1958, 1959 by Robert Lowell, copyright renewed
1981,
1986, 1987 by Harriet W. Lowell, Caroline Lowell, and Sheridan Lowell.
Reprinted by
permission of Farrar, Straus & Giroux, Inc.
Richard Gregory: Excerpt from sight restoration case history by Richard
Gregory with Jean
G. Wallace (The Quarterly Journal of Psychology, 1963. and reprinted in
Concepts and
Mechanisms of Perception by Richard Gregory). Reprinted by permission of
the author.
Grove/Atlantic Publishing'. Excerpt from ,,Funes the Memorious" from A
Personal
Anthology by Jorge Luis Borges (Grove Press, 1967). Reprinted by
permission of
Grove/Atlantic Publishing.
Ice Nine Publishing Co.. Inc.: Excerpt from ,,Box of Rain", words by
Robert Hunter, music
by Phil Lesh, performed by Grateful Dead, copyright © 1980 by Ice Nine
Publishing
Co., Inc. (ASCAP). Reprinted by permission of Ice Nine Publishing
Co.,Inc.
Oxford University Press: Excerpt from ..Selective Disturbance of Movement
Vision After
Bilateral Brain Damage" by J. Zihl, D. Von Cramon, and N. Mai (Brain,
106:313-340,
1983). Reprinted by permission of Oxford University Press, Oxford,
England.
PRO-ED Journals: Excerpts from ..Needs of High Functioning Teenagers and
Adults with
Autism (Tips from a Recovering Autistic)" by Temple Grandin (Focus on
Autistic
Behavior, vol. 5, no. 1, April 1990, pp. 1-16), copyright © 1990 by PRO-
ED, Inc.
Reprinted by permission of PRO-ED Journals.
PHOTOGRAPHIC CREDITS
Lowell Handler: Mr. l.'s grey fruit, Mr. l.'s grey boat Daniel G. Hill:
Mr. l.'s sunset
postcard, Stephen Wiltshire's Matisse heads, second
drawing of house
Susan Schwartzenberg: Franco Magnani's paintings, Pontito Mark Sheinkman:
Mr. l.'s
paintings
Grateful acknowledgment is made to the artists for permission to
reproduce works by
Jonathan I. and Franco Magnani, and to J.M. Dent & Sons Ltd., John
Johnson Ltd.,
and Michael Joseph for permission to reproduce works by Stephen
Wiltshire.