Sacks Oliver Antropolog na Marsie

background image

Oliver Sacks

ANTROPOLOG NA MARSIE

Zysk i S-ka
Wydawnictw


Tytuł oryginału

An Anthropologist on Mars


Copyright © 1995 by Oliver Sacks

Earlier versions of the essays in this work were originally published in

the following:

"The New York Review of Books": The Case of the Colorblind Painter and
the Last Hippie', „The New Yorker": An Anthropologist on Mars, The

Landscape

of His Dream, Prodigies, To See and Not See and A Surgeon 's Life.


Ali rights reserved 1999 for the Polish translation by Zysk i S-ka

Wydawnictwo s.c.,

Poznań

Przekładu dokonali Piotr Amsterdamski, Barbara Lindenberg, Beata
Maciejewska,

Aleksander Radomski

Opracowanie graficzne okładki Mirosław Adamczyk

Redaktor serii Tadeusz Zysk
Redaktor Aleksandra Feuer

Wydanie I ISBN 83-7150-217-6

Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. ul. Wielka I O, 61-774 Poznań
tel./fax8532751,8532763

fax 852 63 26

Dział Handlowy tel./fax 864 14 03, tel. 864 14 04 Druk i oprawa: Zakłady

Graficzne w

Poznaniu

Książkę tę dedykuję siedmiu osobom, o których ona opowiada

Wszechświat jest nie tylko dziwniejszy, niż to sobie wyobrażamy, lecz
dziwniejszy, niż

możemy to sobie wyobrazić.

J.B.S. Haldane

Nie pytaj, jaką chorobę ma dany człowiek — zapytaj raczej, jakiego
człowieka ma dana

choroba.

(przypisywane) Williamowi Oslerowi


SPIS TREŚCI

Podziękowania (przeł. Beata Maciejewska) . 9

Wstęp (przel. Beata Maciejewska) .....13

O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY
(The Case of the Colorblind Painter — przeł. Barbara Lindenberg) . 19

OSTATNI HIPIS

(The Last Hippie — przet. Piotr Amsterdamski) ...........58

ŻYCIE CHIRURGA
(A SurgeorTs Life — przeł. Beata Maciejewska) . ..........92

WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ

background image

(To See and Not See — przeł. Beata Maciejewska) .........124

KRAJOBRAZ JEGO MARZEŃ

(The Landscape of His Dreams — przeł. Beata Maciejewska) . . . . 169
CUDA

(Prodigies — przeł. Beata Maciejewska) ...............205

ANTROPOLOG NA MARSIE

(Ań Anthropologist on Mars — przeł. Aleksander Radomski) . . . .264
Wybrana bibliografia (przeł. Beata Maciejewska) .320

Bibliografia ...................328

PODZIĘKOWANIA
Najpierw pragnę wyrazić głęboką wdzięczność bohaterom moich opowiadań:

,,Jonathanowi L", „Gregowi F.", „Carlowi Bennettowi", „Virgilowi", Franco

Magnaniemu,

Stephenowi Wiltshire i Tempie Grandin. Mam wobec nich, ich rodzin,
przyjaciół, lekarzy i

terapeutów nie spłacony dług wdzięczności.

Z dwoma przyjaciółmi: Bobem Wassermanem (który jest współautorem

pierwotnej
wersji opowiadania „O malarzu, który oślepł na barwy") i Ralphem Siegelem

(który

współtworzył ze mną inną książkę) — stanowiliśmy rodzaj drużyny, badając

przypadki
Jonathana I. i Virgila.

Wielu przyjaciołom i kolegom (nie zdołałbym ich wszystkich wymienić!)

winien jestem

podziękowania za pomoc i owocne rozmowy. Z częścią z nich od lat
nieprzerwanie
dyskutuję, na przykład z Jerrym Brunerem i Geraldem Edelmanem; z innymi

spotykałem się

tylko raz lub kilka razy, albo też wymieniałem korespondencję; niemniej
wszystkie te kontakty

były ekscytujące i inspirujące. Tak więc, osoby, którym pragnę za to

podziękować, to: Ursula

Bellugi, Peter Brook, Jerome Bruner, Elizabeth Chase, Patricia i Paul

Churchland, Joanne
Cohen, Pietro Corsi, Francis Crick, Antonio i Hanna Damasio, Merlin

Donald, Freeman

Dyson, Gerald Edelman, Carol Feldman, Shane Fistell, Allen Furbeck,

Frances Futterman,
Elkho-non Goldberg, Stephen Jay Gould, Richard Gregory, Kevin Halligan,

Lowell Handler,

Mickey Hart, Jay Itzkowitz, Helen Jones, Eric Korn, Deborah Lai, Skip i

Doris Lane, Sue
Levi-Pearl, John MacGregor,

John Marshall, Juan Martinez, Jonathan i Rachel Miller, Arnold Modeli,

Jonathan
Mueller, Jock Murray, Knut Nordby, Michael Pearce, V.S. Ramachandran,

Isabelle Rapin,

Chris Rawlence, Bob Rodman, Israel Rosenfield, Carmel Ross, Yolanda

Rueda, David
Sacks, Marcus Sacks, Michael Sacks, Dań Schachter, Murray Schane, Herb

Schaumburg,

Susan Schwartzenberg, Robert Scott, Richard Shaw, Leonard Shengold, Larry

Squire, John
Steele, Richard Stern, Deborah Tannen, Esther Thelen, Connie Tomaino,

Russel Warren, Ed

background image

Weinberger, Ren i Joasia Weschler, Andrew Wilkes, Jerry Young, Semir

Zeki.

Wiele osób dzieliło się ze mną swoją wiedzą i doświadczeniami w
dziedzinie autyzmu.

Należy do nich przede wszystkim moja przyjaciółka i koleżanka po fachu,

Isabelle Rapin, a

także Doris Allen, Howard Bloom, Marlene Breitenbach, Uta Frith, Denise
Fruchter, Beatę

Hermelin, Patricia Krantz, Lynn McClannahan, Clara i David Park, Jessy

Park, Sally Ramsey,

Ginger Richardson, Bernard Rimland, Ed i Riva Ritvo, Mira Rothenberg i
Rosalie Winard. W

nawiązaniu do Stephena Wiltshire'a podziękowania należą się Lorraine

Cole, Chrisowi

Marrisowi, a przede wszystkim Margaret i Andrew Hewson.
Jestem wdzięczny wielu ludziom, którzy korespondowali ze mną (m.in. nie

znanej mi

osobie, która przesłała mi egzemplarz „Observera" z Fayetteville z 1862

r.). Niektórych z nich
wymieniam na kartach tej książki. Wiele moich badań zostało

zapoczątkowanych właśnie za

sprawą nieoczekiwanych listów lub telefonów, poczynając od listu Pana L,

który otrzymałem
w marcu 1986 roku.

Są też miejsca, nie mniej ważne niż ludzie, które przyczyniły się do

powstania tej

książki, zapewniając mi schronienie, spokój i możliwość skupienia. Należą
do nich:

nowojorski ogród botaniczny (a szczególnie likwidowana obecnie kolekcja

paproci), ulubione

miejsce moich spacerów i rozważań; Hotel Lakę Jefferson i jezioro, nad
którym jest

położony, Blue Mountain Center (oraz Harriet Barlow); nowojorski Instytut

Nauk

Humanistycznych, gdzie wykonano niektóre z testów Pana L, biblioteka

Akademii Medycznej
im. Alberta Einsteina, gdzie znalazłem wiele źródeł; a także jeziora,

rzeki i baseny, gdziekolwiek by się znajdowały — ponieważ najlepiej myśli

mi się w
wodzie.

Fundacja Guggenheima wspaniałomyślnie wsparła moją pracę nad opowiadaniem

„Życie chirurga", udzielając mi w 1989 roku finansowej pomocy z

przeznaczeniem na
przeprowadzenie neuro-antropologicznych badań nad zespołem Tourette'a.

Wcześniejsze wersje „Malarza, który oślepł na barwy" i „Ostatniego

hipisa" zostały

opublikowane w „The New York Review of Books", a historie innych
przypadków w „The

New Yorker". Miałem zaszczyt pracować z Robertem Silversem w „The New

York Rewiev

of Books" i Johnem Bennetem w „The New Yorker" oraz z zespołami obu
wydawnictw.

Wiele innych osób przyczyniło się do powstania i wydania tej książki.

Należą do nich: Dan

Frank i Claudine O'Hearn z Knopfa, Jacqui Graham z Picadora, Jim
Silberman, Heather

background image

Schroder, Susan Jensen i Suzanne Gluck. Na koniec pragnę też podziękować

Kate Edgar,

mojej asystence, redaktorce, współpracownicy i przyjaciółce, która zna
wszystkich

bohaterów tej książki i która pomogła mi nadać jej kształt i formę.

Ale wracając do początku — wszystkie badania kliniczne, niezależnie od

ich
rewolucyjnego charakteru czy stopnia zaawansowania, zawsze dotyczą

konkretnych osób,

które je zainspirowały. Tak więc tym siedmiu osobom, które mi zaufały,

dzieliły się ze mną
swoim życiem i doświadczeniami — i które w ciągu tych lat stały się moimi

przyjaciółmi —

dedykuję tę książkę.

10

WSTĘP

Piszę ten tekst lewą ręką, choć jestem z natury praworęczny. Miesiąc temu
przeszedłem

operację prawego barku i nie mogę jeszcze posługiwać się prawą ręką.

Piszę powoli,

niezdarnie — ale z każdym dniem czynność ta staje się łatwiejsza i
naturalniejsza. Przez cały

czas uczę się, przystosowuję — nie tylko do pisania lewą ręką, ale także

do wielu innych

czynności, które muszę nią wykonywać: nauczyłem się z dużą zręcznością
chwytać

przedmioty palcami u nogi, aby w ten sposób zrekompensować straty wynikłe

z unie-

ruchomienia ręki. Przez kilka dni po operacji ramienia trudno mi było
utrzymać równowagę,

ale teraz chodzę inaczej — odkryłem nową równowagę. Rozwijam u siebie

nowe wzorce,

nowe zwyczaje... ktoś mógłby powiedzieć, że jest to nowa tożsamość,

przynajmniej w
pewnej ograniczonej sferze. W programach i obiegach mojego mózgu muszą

zachodzić

różnorodne zmiany — zmieniają się synaptyczne wartości, ich połączenia i

sygnały (choć
nasze metody przedstawiania mózgu są wciąż zbyt mało dopracowane, aby móc

to dobrze

zobrazować).

Mimo iż niektóre z „przeprogramowali" są przemyślane, zaplanowane, a
innych uczę

się metodą prób i błędów (w pierwszym tygodniu skaleczyłem się we

wszystkie palce lewej

ręki), to większość z nich pojawiła się samoistnie, w sposób nie
kontrolowany — nie wiem

nic o większości przeprogramowań i adaptacji, które we mnie zachodzą. Za

miesiąc, jeśli

wszystko ułoży się pomyślnie, znów będę przechodził proces readaptacji;
odzyskam

całkowitą

13


(i „naturalną") umiejętność posługiwania się prawą ręką, która na powrót

zostanie

background image

wpisana w wizerunek mojego ciała, mojego „ja", przez co znów stanę się

sprawną istotą

ludzką.
Ale powrót do zdrowia w takich okolicznościach nie jest w żaden sposób

automatyczny, nie przypomina prostego procesu gojenia się tkanki — będzie

on wymagał

całego zespołu przystosowań mięśni i postawy, całego zbioru nowych
procedur (i ich

syntezy), uczenia się i odnajdywania nowej ścieżki do wyzdrowienia. Mój

chirurg, człowiek

pełny zrozumienia dla cierpienia innych, który swego czasu sam
przechodził taką operację,

powiedział mi: „Istnieją ogólne wytyczne, przeciwwskazania, zalecenia.

Ale tych wszystkich

szczegółów sam będziesz się musiał nauczyć". Mój psychoterapeuta, Jay,
wypowiedział się w

podobny sposób: „U każdego z nas proces adaptacji przybiera inne formy.

System nerwowy

tworzy własne ścieżki. Jesteś neurologiem — musisz stykać się z tym na
każdym kroku".

Wyobraźnia natury, jak mówi Freeman Dyson, jest bogatsza od naszej. Dyson

opowiada o cudach i bogactwie psychologicznych i biologicznych światów, o

bezkresnej
różnorodności form fizycznych i form życia. Według mnie, lekarza,

bogactwo natury

powinno być badane z punktu widzenia zdrowia i choroby, nieskończonych

form
indywidualnej adaptacji, dzięki której organizm ludzki, człowiek, potrafi

przystosować się i

zrekonstruować, stawiając czoło wyzwaniom i zmiennym kolejom życia.

W tym znaczeniu defekty, dolegliwości i schorzenia mogą — poprzez
ujawnienie

ukrytych umiejętności — odgrywać paradoksalną rolę, gdyż umożliwiają one

rozwój,

ewolucję form życia, których istnienia często nawet się nie domyślaliśmy.

W tym sensie
paradoksalną cechą choroby jest jej „kreacyjny" potencjał, który stanowi

trzon tej książki.

Tak więc skutki rozwojowej choroby czy schorzenia, które często budzą

przerażenie,
można postrzegać także jako kreatywne: niszcząc pewne drogi, sposoby

funkcjonowania,

zmuszają one system nerwowy do tworzenia nowych dróg, do nie zamierzonego

14

dotychczas rozwoju i ewolucji. Owe możliwości kreacyjne choroby

dostrzegam prawie

u każdego pacjenta, a ich opisanie tu jest dla mnie najważniejsze.
Podobne zagadnienia poruszał A.R. Łuria, neurolog zajmujący się

pacjentami z guzami

mózgu lub z jego uszkodzeniami. Badał on sposoby, rodzaje adaptacji,

które umożliwiły im
dalsze życie. Jako młody człowiek badał on również (ze swym nauczycielem

L.S.

Wygotskim) głuche i niewidome dzieci. Wygotski podkreślał przede

wszystkim ich
umiejętności, nie zaś braki:

background image

Kalekie dzieci reprezentują jakościowo inną, wyjątkową formę rozwoju...

Jeśli

niewidome lub głuche dziecko osiąga ten sam stopień rozwoju co dziecko
normalne, to

dziecko z niedorozwojem osiąga go w inny sposób, innym trybem, za pomocą

innych

środków. Szczególnie ważne jest więc, by pedagog znał wyjątkowy tryb
postępowania z

takim dzieckiem. Owa niezwykłość przekształca minusy kalectwa w plusy

kompensacji.

Wystąpienie takich radykalnych adaptacji wymagało, zdaniem Łurii, nowego
spojrzenia

na mózg, postrzeżenia go niejako zaprogramowany i statyczny, ale raczej

jako dynamiczny i

aktywny, niezwykle wydajny system adaptacyjny, ukierunkowany na ewolucję
i zmiany,

nieprzerwanie dostosowujący się do nowych potrzeb organizmu — wśród

których

najważniejszą jest skonstruowanie spójnego, ja" niezależnie od defektów i
zaburzeń mózgu.

Oczywiste jest, że mózg jest ogromnie zróżnicowany: znajdują się w nim

setki drobnych

obszarów odpowiedzialnych za poszczególne aspekty percepcji i zachowania
(od percepcji

koloru i ruchu do, prawdopodobnie, intelektualnej orientacji jednostki).

Cudem jest ich

współistnienie, współtworzenie „ja" 1.
1 Jest to rzeczywiście problem, podstawowe pytanie w neurologii — i nie

można na nie

odpowiedzieć, nawet ogólnie, bez globalnej teorii funkcji mózgu, zdolnej

do ukazania
interakcji na każdym poziomie, od mikrowzorów indywidualnych neural-nych

reakcji do

makrowzorów bieżącego życia. Taka teoria, neuralna teoria osobistej

tożsamości, została

kilka lat temu przedstawiona przez Geralda M. Edelmana w jego teorii
neuronowej selekcji

grupowej lub „neuralnego darwinizmu".

15


Owa niezwykła plastyczność mózgu, jego zadziwiające umiejętności

adaptacji,

ujawniające się także w specyficznych (i często beznadziejnych)

przypadkach neuralnych lub
sensoralnych zapaści zdrowotnych, zdominowały sposób, w jaki postrzegam

moich pa-

cjentów i ich życie. Czasami powoduje to, iż zaczynam zastanawiać się,

czy aby nie
należałoby przedefiniować samych pojęć „zdrowia" i „choroby" i postrzegać

je z punktu

widzenia umiejętności organizmu do tworzenia nowej organizacji i nowego

porządku,
odpowiadającego specyficznym, zmienionym dyspozycjom oraz potrzebom, nie

zaś z punktu

widzenia surowo wyznaczonych „norm".

Choroba zwykle powoduje zubożenie życia, ale nie zawsze musi tak być.
Prawie

background image

wszyscy moi pacjenci, jak mi się, zdaje, niezależnie od swoich problemów,

nie rezygnowali z

życia — i to nie tylko pomimo swojego stanu zdrowia, ale często ze
względu na ten stan, a

czasem nawet z jego pomocą.

Przedstawiam tu więc siedem opowieści o naturze — i ludzkiej duszy — jako

że często
w nieoczekiwany sposób kolidują one ze sobą. Opisuję pacjentów z

syndromem Tourette'a,

autyzmem, amnezją i całkowitą ślepotą na barwy. Są oni nie tylko

„przypadkami" w tra-
dycyjnym rozumieniu tego słowa, ale także wyjątkowymi jednostkami, które

zamieszkują (i w

pewnym sensie tworzą) własny świat.

Są to opowieści o przetrwaniu, przetrwaniu w zmienionych — często
radykalnie —

warunkach, o przetrwaniu możliwym dzięki właściwym nam, wspaniałym (ale

często

niebezpiecznym) umiejętnościom rekonstrukcji i adaptacji. W moich
wcześniejszych książ-

kach pisałem o „zachowaniu" własnego „ja" i (rzadziej) o jego „utracie" w

wyniku zaburzeń

neurologicznych. Dziś sądzę, że określenia te są zbyt uproszczone, że w
takich sytuacjach nie

można mówić ani o utracie, ani o zachowaniu tożsamości, ale raczej o jej

adaptacji czy nawet

transmutacji, w której wyniku zmianie ulega zarówno mózg, jak i
„rzeczywistość".

Badanie choroby wymaga od lekarza badania tożsamości, wewnętrznego

świata, który

tworzy pacjent pod wpływem choroby. Ale rzeczywistości tworzonej przez
poszczególnych

pacjentów, sposo-

16

bu, w jaki ich mózg kreuje ich świat, nie można rozpatrywać tylko na
podstawie

zewnętrznych obserwacji ich zachowania. Do naszego naukowego,

obiektywnego podejścia

musimy dołączyć także intersubiektywne podejście, które wnika, jak pisze
Foucault, „do

wewnątrz schorzałej świadomości, [próbując] postrzec patologiczny świat

oczyma samego

pacjenta". Nikt nie napisał lepiej o naturze i konieczności takiej
intuicji i empatii, niż zrobił to

G.K. Chesterton ustami swojego duchowego wywiadowcy, ojca Browna. Pytany

o swoją

sekretną metodę, ojciec Brown odpowiada:
Nauka jest wielką sprawą, jeśli potrafisz ją pojąć; w swym prawdziwym

sensie jest

jednym z najwspanialszych słów na świecie. Ale co ma na myśli dziewięciu

na dziesięciu
ludzi, którzy dziś korzystają z nauki? Kiedy mówią, że służba śledcza

jest nauką? Kiedy

mówią, że kryminologia jest nauką? Mają oni na myśli wyjście na zewnątrz

człowieka i
badanie go, jakby był gigantycznym insektem; mówią, że badają go w

bezstronnym, zimnym

background image

świetle, które ja nazywam światłem martwym i odhumanizowanym. Badają jego

przeszłość,

jakby był prehistorycznym stworem; przypatrują się kształtowi jego
„występnej czaszki",

jakby była to dziwaczna narośl, jak róg na nosie nosorożca. Kiedy

naukowiec mówi o typie,

nigdy nie ma na myśli siebie, ale zawsze swojego sąsiada;
najprawdopodobniej sąsiada

biedniejszego. Nie przeczę, że zimne światło może być czasem dobre; choć

w pewnym

sensie jest to przeciwieństwo nauki. Zamiast być wiedzą, tłumi to, co
wiemy. Jest

traktowaniem przyjaciela jak obcego i udawaniem, że znajomość jest czymś

odległym i

tajemniczym. Jest jak mówienie, że człowiek ma trąbę pomiędzy oczami lub
że raz na

dwadzieścia cztery godziny popada w chwilowy stan niewrażliwości. Cóż,

to, co nazywacie

„sekretem", jest jego zupełnym przeciwieństwem. Ja nie próbuję wyjść na
zewnątrz człowieka.

Staram się wejść w jego wnętrze.

Badanie radykalnie zmienionych tożsamości i światów nie może odbywać się

wyłącznie
w gabinecie czy w biurze. Szczególnie

17


wrażliwy na to jest francuski neurolog Francois Lhermitte, który nie bada

swoich pacjentów

w klinice, ale odwiedza ich w domu, zaprasza do restauracji, teatrów czy

na wyścigi
samochodowe, dzieląc z nimi ich życie w takim stopniu, w jakim jest to

tylko możliwe.

(Podobnie jest — lub było — z lekarzami ogólnymi. Kiedy mój ojciec w

wieku

dziewięćdziesięciu lat niechętnie rozważał możliwość przejścia na
emeryturę, doradzaliśmy

mu: „Rzuć przynajmniej wizyty domowe", na co on odparł: „Zostawię sobie

przynajmniej

wizyty domowe — w zamian mogę rzucić wszystko inne").
Pamiętając jego słowa, zdjąłem mój biały kitel i opuściłem szpital, w
którym spędziłem

ostatnie dwadzieścia pięć lat, po to, by badać życie bohaterów tej

książki, w części jak
naturalista, który bada rzadkie formy życia, w części jak antropolog,

neuroantropolog —

przede wszystkim jednak jak lekarz, wzywany tu lub tam na wizyty domowe,

wizyty na
krańcach ludzkiej egzystencji.

Są to więc opowiadania o metamorfozach wywołanych neurologiczną zmianą,

metamorfozach w alternatywne stadia bytu, inne formy życia, i mimo że tak

różne od
„normalnych", to nie mniej ludzkie.

O.W.S.

Nowy Jork czerwiec 1994


O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY

Na początku marca 1986 roku otrzymałem taki oto list:

background image

Mam 65 lat, jestem malarzem. Mogę się pochwalić niemałymi sukcesami

artystycznymi.

Drugiego stycznia tego roku miałem wypadek samochodowy. W moje auto, od
strony

pasażera, uderzyła mała ciężarówka. W izbie przyjęć miejscowego szpitala

powiedziano mi,

że doznałem wstrząsu mózgu. W trakcie badania wzroku odkryto, że nie
rozróżniam liter i

kolorów. Litery wyglądały jak greckie. Wszystko widziałem tak, jakbym

miał przed sobą

ekran czarno-białego telewizora. Po kilku dniach zacząłem rozpoznawać
litery, a mój wzrok

stał się sokoli — na sto metrów widzę wijącego się robaczka. Ostrość

wzroku jest

nieprawdopodobna. ALE — JESTEM CAŁKOWICIE ŚLEPY NA BARWY. Byłem u
okulistów, nic na ten temat nie wiedzą. Byłem u neurologów, też

nadaremnie. Nie rozróżniam

kolorów pod hipnozą. Robiono mi najrozmaitsze badania. Mój brązowy pies

jest
ciemnoszary. Sok pomidorowy jest czarny. W kolorowym telewizorze widzę

jakiś straszny

galimatias...

Nadawca listu pytał dalej, czy zetknąłem się już kiedyś z takim
problemem. Czy

mógłbym wyjaśnić, co mu się stało, i czy potrafiłbym mu pomóc?

Był to niezwykły list. Zazwyczaj sądzi się, że człowiek może urodzić się

ślepy na
kolory — ma kłopoty z rozpoznawaniem czerwonego i zielonego lub innych

kolorów albo

(niezwykle rzadko) nie

19

widzi żadnych kolorów — z powodu uszkodzenia reagujących na kolory

komórek siatkówki

zwanych czopkami. Jednak w przypadku autora listu, Jonathana L,
najwyraźniej tak nie było.

Przez całe życie widział normalnie, urodził się z kompletem czopków w

siatkówkach. Oślepł

na kolory po sześćdziesięciu pięciu latach właściwego ich postrzegania —
oślepł całkowicie

— „jakby miał przed sobą ekran czarno-białego telewizora". To, że
wszystko stało się tak

nagle, nie pasowało do żadnego rodzaju powolnej degeneracji, której mogą
ulec czopki

siatkówki, i wskazywało na zakłócenie na wyższym poziomie, w częściach

mózgu

wyspecjalizowanych w percepcji kolorów.
Całkowita ślepota na kolory spowodowana uszkodzeniem mózgu, tzw. mózgowa

ślepota barw, chociaż opisana ponad trzysta lat temu, jest nadal stanem

rzadkim i ważnym dla

neurologów. Zawsze intrygowała ich, ponieważ, jak wszystkie nerwowe
destrukcje, może

ukazać mechanizmy nerwowych konstrukcji, w tym konkretnym przypadku — w

jaki sposób

mózg „widzi" (albo tworzy) kolory. Podwójnie intrygujące jest, że
przydarzyła się ona

background image

artyście, malarzowi, który potrafi ją i namalować, i opisać, a więc

wyrazić całą jej

dziwaczność, rozpaczliwość i prawdziwość.
Kolor nie jest czymś nieistotnym; przez setki lat budził pełną pasji

ciekawość

największych artystów, filozofów i badaczy. Młody Spinoza swój pierwszy

traktat poświęcił
tęczy. Najbardziej radosnym odkryciem młodego Newtona był skład białego

światła.

Wspaniałe badania Goethego nad barwami, podobnie jak Newtona, zaczęły się

od pryzmatu.
Problem koloru dręczył w XIX wieku Schopenhauera, Younga, Helmholtza i

Maxwella.

Ostatnia praca Wittgensteina nosi tytuł Remarks on Colour [Uwagi na temat

koloru]. A jednak
większość z nas zazwyczaj nie zwraca uwagi na tajemnicę barw. Takie

przypadki jak pana I.

pomagają nam śledzić nie tylko mechanizmy mózgowe czy fizjologię, ale

również
fenomenologię kolorów i ich głębokie znaczenie dla każdego z nas.

Po otrzymaniu listu pana I. skontaktowałem się z moim przyjacielem i

kolegą Robertem

Wassermanem, okulistą; uważałem, że
20

powinniśmy razem zbadać skomplikowaną sytuację pana I. i w miarę możności

mu
pomóc. Po raz pierwszy zobaczyliśmy go w kwietniu 1986 roku. Był wysoki i

bardzo

szczupły, miał inteligentną twarz o ostrych rysach. Chociaż pogrążony w

depresji z powodu
swojego stanu, wkrótce rozchmurzył się i zaczął z nami rozmawiać żywo i z

humorem. Mówił

i jednocześnie bez ustanku palił. Jego nerwowe palce były poplamione

nikotyną. Opisał swoje

bardzo aktywne i owocne życie artysty — wczesne lata spędził z Georgią
O'Keeffe w

Nowym Meksyku, w latach czterdziestych malował dekoracje w Hollywood, w

latach

pięćdziesiątych, w okresie ekspresjonizmu abstrakcyjnego, mieszkał w
Nowym Jorku, później

został dyrektorem artystycznym i zajął się sztuką użytkową.

Dowiedzieliśmy się, że z wypadkiem wiązało się wystąpienie przejściowej

amnezji. Pan
I. tuż po tym zdarzeniu, późnym popołudniem drugiego stycznia, potrafił

jasno opisać

policjantom, co się stało, ale potem, z powodu narastającego bólu głowy,

poszedł do domu.
Skarżył się żonie na ten ból i na utratę orientacji, ale nawet nie

wspomniał o tamtym

wydarzeniu. Potem spał bardzo długo, co wyglądało niemal jak stupor.

Dopiero nazajutrz
żona zauważyła wgnieciony bok samochodu i spytała, co się stało. Kiedy

nie otrzymała jasnej

odpowiedzi („Nie wiem. Może ktoś najechał na niego przy parkowaniu"),

domyśliła się, że
stało się coś poważnego.

background image

Potem pan I. pojechał do swojej pracowni i znalazł na biurku kopię

raportu

policyjnego. Miał wypadek, ale w dziwaczny sposób go nie pamiętał.
Pomyślał, że może

policyjny raport pobudzi mu pamięć. Ale gdy podsunął papier do oczu, nic

nie zrozumiał.

Dobrze, ostro widział druk różnych rozmiarów i z rozmaitymi typami
czcionek, ale wszystko

wyglądało jak pismo „greckie" czy „hebrajskie" 1. Szkło powiększające nie

pomogło, litery

wyglądały po prostu jak większe litery „greckie" czy „hebrajskie". (Ta
aleksja, czyli niemoż-

ność rozpoznawania liter, trwała pięć dni, a potem znikła).

1 Spytałem później pana I., czy zna grecki albo hebrajski; powiedział, że

nie, że po
prostu miał poczucie, iż patrzy na nie znany, obcy mu alfabet. Być może,

dodał, „pismo

klinowe" byłoby lepszym określeniem. Widział kształty, wiedział, że muszą

mieć jakieś
znaczenie, ale nie mógł sobie uzmysłowić, co to za znaczenie.

21

Jonathan L, czując, że w czasie wypadku doznał wylewu albo jakiegoś
innego

uszkodzenia mózgu, zadzwonił do swego lekarza, który umówił się z nim na

badania w

miejscowym szpitalu. Chociaż, jak wskazuje list, prócz niemożności
rozpoznawania liter

stwierdzono wtedy trudności w rozpoznawaniu kolorów, on sam aż do

następnego dnia nie

miał subiektywnego poczucia, że coś się pod tym względem zmieniło.
Tego dnia postanowił wrócić do pracy. Zdawało mu się, że jedzie we mgle,

chociaż

wiedział, że jest piękny, słoneczny poranek. Wszystko wydawało się

przymglone,

wypłowiałe, szare, niewyraźne. Niedaleko pracowni zatrzymali go
policjanci. Powiedzieli, że

dwa razy przejechał na czerwonym świetle. Czy wie o tym? Nie, odparł, nie

widział żadnych

czerwonych świateł. Poprosili, by wysiadł z samochodu. Stwierdziwszy, że
jest trzeźwy, ale

wyraźnie zdezorientowany i chory, wypisali mandat i poradzili, by poszedł

do lekarza.

Pan I. poczuł ulgę, dojeżdżając do pracowni. Oczekiwał, że ta wstrętna
mgła zniknie,

że wszystko będzie znów jasne i czyste. Ale gdy tylko wszedł do środka,

stwierdził, że cała

pracownia, obwieszona obrazami w żywych, jaskrawych kolorach, jest teraz
szara, całkowicie

wyprana z barw. Jego płótna — abstrakcyjne, kolorowe obrazy, z których

był znany — stały

się teraz szare albo czarno-białe. Kiedyś budzące tak wiele skojarzeń i
uczuć, bogate w

znaczenia, teraz wyglądały obco, bezsensownie. Ciężar straty przygniótł

go. Całe życie był

malarzem, a teraz nawet jego obrazy utraciły zawarty w nich sens. Nie
mógł sobie wyobrazić,

co będzie dalej robił.

background image

Następne tygodnie były bardzo trudne.

— Można sobie pomyśleć — mówił pan I. — że co tam, co to za sprawa, taka

utrata
widzenia kolorów. Paru moich przyjaciół to powiedziało, żona czasem tak

myślała, ale dla

mnie było to okropne, obrzydliwe.

Znał kolory wszystkiego, z nadzwyczajną dokładnością (umiał podać nie
tylko ich

nazwy, ale również numery, według tabeli odcieni firmy Pantone, której

używał od wielu lat).

W ten sposób potrafił bez wahania zidentyfikować zieleń bilardowego stołu
van Gogha. Znał

wszystkie kolory swoich ulubionych obrazów, ale już

22


ich nie widział, czy to patrząc na nie wprost, czy oczyma wyobraźni. Być

może znał je

teraz jedynie dzięki pamięci werbalnej.

Nie chodziło tylko o to, że brakowało kolorów, ale że wszystko miało
wstrętny,

„brudny" wygląd. Biele były rażące, a jednocześnie zgaszone, złamane;

czernie natomiast

przepastne — wszystko nie takie, nienaturalne, splamione i nieczyste 2.
Pan I. nie mógł znieść ani zmienionego wyglądu ludzi („jak ożywione szare

posągi"),

ani swego odbicia w lustrze — unikał kontaktów z innymi, a stosunki

seksualne uznał za
niemożliwe. Ciała ludzi, ciało żony, jego własne ciało były teraz

odrażająco szare. „Cieliste"

znaczyło teraz „szczurze", nawet gdy zamykał oczy, ponieważ zachował

swoją żywą
wyobraźnię wizualną, a ona też została pozbawiona barw.

„Nietakość" wszystkiego niepokoiła, nawet budziła odrazę. Dotyczyła

każdego

szczegółu codziennego życia. Jedzenie było obrzydliwe ze względu na swój

szary, martwy
wygląd, przy posiłkach musiał zamykać oczy. Ale to niewiele pomagało,

gdyż wyobrażony

pomidor był tak samo czarny jak pomidor na stole. Tak więc, nie mogąc

poprawić nawet
idei, wewnętrznego obrazu rozmaitych rodzajów pożywienia, coraz częściej

wybierał potrawy

czarne i białe — czarne oliwki i biały ryż, czarną kawę i jogurt. One

przynajmniej wyglądały
względnie normalnie, podczas gdy większość potraw, w naturalnych

kolorach, wydawała mu

się teraz okropnie nienormalna. Jego własny pies brązowej maści wyglądał

tak dziwnie, że pan
I. zastanawiał się, czyby nie kupić dalmatyńczyka.

Napotykał liczne trudności i przeżywał najrozmaitsze stresy, od

zamieszania ze

światłami na skrzyżowaniach (które teraz rozpoznawał tylko po ich
położeniu) do tego, że nie

potrafił dobrać sobie ubrań. (Musiała to robić żona i trudno mu było

znieść to uzależnienie;

później posegregował zawartość szuflad i szafy — tutaj skarpetki szare,
tam żółte, krawaty

background image

oznaczone, marynarki i garnitury podzielone na rodzaje — by unikać

rażącej niestosowności i

chaosu). Przy
2 Bardzo podobnie pacjent dr. Antonia Damasia, ze ślepotą barw

spowodowaną

guzem, uważał, że wszystko i wszyscy wyglądają „brudno". Nawet świeżo

spadły śnieg był
nieprzyjemny i brudny.

23

stole trzeba było wprowadzić stałe rytuały ustawiania i podawania,
inaczej mógł

pomylić musztardę z majonezem albo dżem z ketchupem — oczywiście jeśli

potrafił zmusić

się do zjedzenia czegoś nienaturalnie czarnego 3.
Mijały miesiące, panu I. szczególnie brakowało jaskrawych wiosennych

kolorów —

zawsze kochał kwiaty, a teraz mógł je rozpoznawać tylko po kształcie i

zapachu. Sójki
błękitne nie były już kolorowe; zaskakująco, ich błękit stał się teraz

jasnoszary. Pan I. nie

widział chmur, nie odróżniał ich bieli, a raczej złamanej bieli, od

lazuru, który zbladł i był teraz
jasnoszary. Nie rozróżniał także czerwonej i zielonej papryki, ponieważ

obie wydawały mu się

czarne. Żółcie i błękity były dla niego niemal białe 4.

3 W 1688 r., w Some Uncommon Observations about Vitiated Sight [Kilka
niezwyktych spostrzeżeń na temat zepsutego wzroku] Robert Boyle opisał

młodą, 20-letnią

kobietę, która widziała normalnie do ukończenia 18 lat, kiedy to dostała

gorączki, „obsypały
ją dokuczliwe bąble" i „odjęło jej wzrok". Kiedy pokazywano jej coś

czerwonego

„wpatrywała się weń bacznie, ale mówiła, że jej wcale nie wydaje się to

czerwone, lecz innej

barwy, po jej opisie mniemając, ciemne albo brudne". Kiedy „dano jej
zwoje jedwabiu pięknie

barwione, rzekła tylko, iż są jasnej barwy, ale nie wie jakiej". Gdy

spytano ją, czy łąki „nie

wydają się jej ubrane w zieleń", powiedziała, że nie, wydają się jej
„dziwnej ciemnej barwy",

dodając, iż kiedy chciała zbierać fiołki, „nie mogła odróżnić ich od

trawy wokół, a poznawała

je jedynie po kształcie, albo po dotyku". Boyle zaobserwował później
zmianę jej zwyczajów

— polubiła spacery wieczorem, które „bardzo ją radowały".

Wiele interesujących relacji opublikowano w XIX wieku — dużo z nich

zamieszczono
w pracy Mary Collins Colour-Blindness [Ślepota na barwy] — a jedna z

najbardziej żywych

dotyczy lekarza, który spadł z konia, doznał urazu głowy i wstrząśnienia

mózgu. „Gdy
wyzdrowiał na tyle, by dostrzegać to, co go otaczało", zanotował w 1853

r. George Wilson,

stwierdził, iż jego percepcja kolorów, przedtem normalna, a nawet

doskonała, teraz
okazała się i osłabiona, i zmieniona. [...] Wszystkie kolorowe obiekty

[...] wydawały mu się

background image

dziwne. [...] W studenckich czasach w Edynburgu miał sławę świetnego

znawcy anatomii;

teraz po kolorze nie potrafił odróżnić żyły od tętnicy... Kwiaty straciły
dla niego większość

swego piękna. Przypomina sobie wstrząs, jakiego doznał, gdy pierwszy raz

po powrocie do

zdrowia poszedł do swego ogrodu i stwierdził, iż jego ulubiona
damasceńska róża jest teraz

cała — płatki, liście i łodyga—brudnego, przyćmionego koloru, a

różnokolorowe kwiaty

utraciły swoje charakterystyczne barwy.
4 Można dostrzec ciekawe podobieństwa, ale także różnice w widzeniu osób

z

wrodzoną ślepotą na barwy. I tak Knut Nordby, od urodzenia ślepy na

kolory badacz
percepcji wzrokowej, pisze:

Świat widzę tylko w odcieniach, które widzący normalnie opisują jako

czarny, biały i

szary. Moja subiektywna wrażliwość spektralna przypomina ortochromatyczną
czarno-białą

błonę filmową. Koloru zwanego czerwonym doświadczam jako bardzo ciemnej

szarości,

prawie czerni, nawet w bardzo jasnym świetle. Na skali szarości błękity i
zielenie widzę jako

umiarkowanie szare, trochę ciemniejsze, jeśli są nasycone, a jaśniejsze,

gdy nienasycone. Żółć

zwykle odbieram jako raczej jasną szarość, ale zazwyczaj nie mylę jej z
bielą. Kolor brązowy

zwykle widzę jako ciemnoszary, tak samo jak nasyconą barwę pomarańczową.

24


Pan I. postrzegał również otoczenie jako nadmiernie skontrastowane;

utracił widzenie

delikatnych różnic w odcieniach, zwłaszcza w pełnym słońcu albo w ostrym

sztucznym

świetle. Porównał to z efektami oświetlenia sodowego, które natychmiast
odbiera obrazom

subtelność barw i odcieni, a także z pewnymi czarno-białymi filmami,

dającymi ostry,
kontrastowy efekt. Czasem obiekty wysuwały się do przodu z nadmierną
ostrością, jak

skontrastowane sylwetki. Ale jeśli kontrast był normalny albo niewielki,

mogły całkiem znikać

w tle.
Tak więc brązowy pies ostro odcinał się od jasnej drogi, ale stawał się

niewidzialny,

kiedy przechodził na miękkie, cętkowane poszycie lasu. Ludzkie postacie

pan I. dostrzegał z
odległości pół mili (jak pisał w swoim liście, a potem wielokrotnie

powtarzał, miał teraz

niezwykle ostry, „sokoli" wzrok), ale często nie rozpoznawał twarzy,

dopóki ludzie nie
podeszli bardzo blisko. Wyglądało to na utratę widzenia barw i kontrastu,

a nie na defekt w

postrzeganiu, czyli agnozję. Miał poważne kłopoty, prowadząc samochód, bo

często źle
interpretował cienie —jako wyrwy czy bruzdy — i, by ich uniknąć, nagle

hamował albo

background image

skręcał.

Szczególnie trudna do zniesienia była dla niego kolorowa telewizja; obraz

w niej
odczuwał jako nieprzyjemny, czasem niezrozumiały. Telewizję czarno-białą

uważał za lepszą;

czuł, że jego percepcja obrazów czarno-białych jest relatywnie normalna,

podczas gdy coś
dziwacznego i nieznośnego zjawiało się, gdy patrzył na obrazy kolorowe.

(Gdy spytaliśmy,

dlaczego po prostu nie wyłączy koloru, odparł, iż gradacja odcieni w

„odbarwionej"
kolorowej telewizji wydaje mu się inna, mniej „normalna" niż w „czystej"

czarno--białej).

Natomiast, jak teraz wyjaśniał, w odróżnieniu od swego

25

pierwszego listu, jego świat nie był taki jak czarno-biała telewizja czy

film — gdyby tak było,
żyłoby mu się o wiele łatwiej. (Czasem chciałby nosić okulary z

miniaturowymi czarno-

białymi telewizorkami.)

Desperacka chęć pokazania, jak wygląda jego świat, i bezużyteczność
zwykłych

analogii do czarno-białych obrazów sprawiły, że po kilku tygodniach

stworzył w swojej

pracowni całkowicie szary pokój, szary świat, gdzie stoły, krzesła i
wykwintny obiad gotowy

do podania były pomalowane w różnych odcieniach szarości. Trójwymiarowość

i „czarno-

biała" skala, różna od tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni, dała
rzeczywiście makabryczny

efekt, całkowicie odmienny od efektu czarno-białej fotografii. Pan I.

zwrócił nam uwagę na to,

że akceptujemy czarno-białe fotografie czy filmy, ponieważ są one

reprezentacją świata —
obrazami, na które możemy patrzeć albo nie. Natomiast dla niego czerń i

biel była

rzeczywistością, znajdowała się wszędzie wokół niego, 360 stopni,

solidna, trwała, w trzech
wymiarach, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mógł to wyrazić tylko w

jeden sposób —

tworząc szary pokój, by inni mogli tego zaznać. Oczywiście, zaznaczył,

obserwator też
musiałby zostać pomalowany na szaro, wtedy nie obserwowałby jedynie tego

świata, lecz stał

się jego częścią. Co więcej, obserwator musiałby utracić, tak jak on,

neurologiczną wiedzę o
kolorach. To było, powiedział, jak życie w świecie „odlanym z ołowiu".

Później powiedział, że ani słowo „szary", ani „ołowiany" nie potrafią dać

wyobrażenia,

jaki jest naprawdę jego świat. Nie doświadczał „szarości", ale czegoś, co
nie ma

odpowiednika w zwykłym doświadczeniu i zwykłym języku.

Pan I. nie mógł teraz znieść muzeów i galerii ani kolorowych reprodukcji

swoich
ulubionych obrazów. Nie dlatego, że były po prostu odarte z kolorów, ale

ponieważ

background image

wyglądały nieznośnie nie tak, ze swymi wymytymi albo „nienaturalnymi"

odcieniami szarości

(o wiele lepiej tolerował czarno-białe fotografie). Unieszczęśliwiało go
to szczególnie wtedy,

gdy osobiście znał artystów —

26


percepcyjne umniejszenie ich prac kolidowało z jego odczuciem ich

tożsamości. W

gruncie rzeczy czuł, że to samo działo się też z nim.

Pewnego razu przygnębiła go tęcza, którą widział jedynie jako bezbarwne
półkole na

niebie. Nawet zdarzające się od czasu do czasu migreny uważał za „nudne"

— kiedyś wiązały

się z kolorowymi geometrycznymi halucynacjami, teraz nawet one pozbawione
były barw.

Czasem starał się przywołać kolor, naciskając na gałki oczne, ale

pojawiającym się wtedy

błyskom i wzorkom też brakowało koloru. Kiedyś miał sny w żywych barwach,
zwłaszcza

gdy śniły mu się krajobrazy i obrazy. Teraz jego sny były rozmyte i blade

albo gwałtowne i

skontrastowane, pozbawione i kolorów, i delikatnego stopniowania odcieni.
Co ciekawe, również muzyka straciła dla niego wiele, ponieważ przedtem

miał

niezwykle intensywny dar doznawania równoczesnego, tak że różne tony były

natychmiast
przekładane na kolory. Słyszał dźwięki i jednocześnie doświadczał

wyjątkowo bogatej burzy

barw. Z utratą zdolności do tworzenia kolorów utracił również i ten dar —

jego wewnętrzny
„organ kolorów" nie działał — słyszał teraz muzykę bez wizualnego

akompaniamentu. A bez

tego niezbędnego chromatycznego odpowiednika była ona w sposób gruntowny

zubożona 5.

Pewnej niewielkiej przyjemności doznawał, patrząc na rysunki; w młodości
był

znakomitym rysownikiem. „Może mógłby do tego wrócić?" Ta myśl pojawiała

się raz po raz i

zapuściła wreszcie korzenie, gdy inni zaczęli mu to coraz częściej
sugerować. Jego

pierwszym impulsem była chęć malowania w kolorze. Upierał się, że wciąż

„wie", jakich

kolorów używać, nawet jeśli ich już nie widzi. W pierwszej próbie
postanowił namalować

kwiaty, tworząc na palecie odcienie, które wydadzą mu się „odpowiednie".

Ale na obra-

5 Tylko jeden zmysł dostarczał mu w tym czasie prawdziwej przyjemności —
zmysł

węchu. Pan I. obdarzony byt zawsze bardzo czułym, erotycznie naładowanym

zmysłem

węchu — prowadził nawet dodatkowo małą perfumerię i tworzył swoje własne
zapachy. W

pierwszych ponurych tygodniach po wypadku, gdy stracił przyjemność

płynącą z patrzenia,

w większym stopniu doznawał przyjemności płynącej z wąchania
(przynajmniej tak mu się

wydawało).

background image

27


zach namalowanych w ten sposób normalne oczy widziały tylko niezrozumiały

kolorowy

galimatias. Obrazy te nabrały sensu dopiero na czarno-białych zdjęciach,

które wykonał
pewien artysta, przyjaciel pana I. Kontury były takie jak trzeba, ale

kolory całkowicie

nieodpowiednie.

— Nikt nie będzie mógł patrzeć na twoje obrazy — rzekł jeden z przyjaciół
— dopóki

nie staną się tak samo ślepe na kolory jak ty.

— Przestań się upierać — powiedział inny. — Nie potrafisz teraz stosować

koloru.
Pan L, ociągając się, pozwolił, by schowano wszystkie jego kolorowe

farby. To tylko

chwilowo, myślał, niedługo do nich wrócę.

W ciągu tych pierwszych tygodni był wzburzony, a nawet zrozpaczony; wciąż
miał

nadzieję, że któregoś pięknego poranka obudzi się i w cudowny sposób

wróci do niego świat

barw. W tamtym czasie był to motyw stale obecny w jego snach, ale to
pragnienie nigdy się

nie spełniło, nawet we śnie. Śnił, na przykład, że już, już za chwilę

zobaczy wszystko w

kolorze, ale w tym momencie budził się i stwierdzał, że nic się nie
zmieniło. Obawiał się stale,

że to, co się raz zdarzyło, może się powtórzyć, tym razem całkowicie

pozbawiając go

wzroku. Uważał, że prawdopodobnie miał wylew spowodowany wypadkiem (a
może taki,

który spowodował wypadek), i bał się, że znów w każdej chwili może dostać

ponownego

wylewu. Oprócz tych obaw zdrowotnych pojawiły się głębsze rodzaje

dezorientacji i lęku,
prawie niemożliwe do wyartykułowania, które pojawiły się, gdy próbował

malować w kolorze

i obstawał przy tym, że wciąż „zna" kolor. W ciągu tego miesiąca zaczai

zdawać sobie
sprawę, że nie chodzi tylko o to, iż nie postrzega barw i utracił

wyobraźnię z nimi związaną,

ale o coś głębszego, trudnego do zdefiniowania. Wiedział wszystko o

kolorze — zewnętrznie,
intelektualnie — ale utracił pamięć, wewnętrzną wiedzę o czymś, co było

częścią jego

istnienia. Przez całe życie doświadczał koloru, ale teraz był to tylko

fakt historyczny, nie mógł
tego dotknąć, bezpośrednio poczuć. Jakby cała jego przeszłość dotycząca

barw została

wymazana, jakby mózgowa wiedza na temat koloru została całkowicie

28

usunięta i nie został po niej żaden ślad, żaden wewnętrzny dowód, że

kiedyś istniała 6.

Na początku lutego zaczął się uspokajać, nie był już tak zrozpaczony.
Zaczął

background image

akceptować — nie samym intelektem, ale na głębszym poziomie — fakt, że

jest naprawdę

całkowicie ślepy na kolory i że być może tak już pozostanie. Początkowe
poczucie

bezsilności ustępowało miejsca poczuciu, że może coś postanowić —jeśli

nie może malować

w kolorze, będzie malował obrazy czarno-białe, będzie próbował żyć pełnią
życia w czarno-

białym świecie. W postanowieniu tym umocniło go pewne przeżycie pięć

tygodni po

wypadku, gdy jechał rankiem do pracowni. Zobaczył przed sobą wschód
słońca, płomienne

czerwienie zmienione w czerń:

— Słońce wschodziło jak bomba, jak jakaś ogromna eksplozja nuklearna —

powiedział
później. — Czy ktoś widział kiedyś wschód słońca w taki sposób?

Zainspirowany przez to zdarzenie, zaczął malować — zaczął właśnie od

czarno-białego

obrazu, który nazwał Nuklearny wschód słońca, a potem przeszedł do
ulubionych abstrakcji,

tyle że teraz były one czarno-białe. Lęk przed utratą wzroku dręczył go

nadal, ale teraz,

twórczo przetworzony, nadał kształt pierwszym „prawdziwym" obrazom
namalowanym po

eksperymentach z kolorem. Stwierdził, że potrafi malować, i to bardzo

dobrze, czarno-białe

obrazy. Jedyną
6 Kwestia „znania" kolorów jest bardzo złożona i ma pełne paradoksów

aspekty,

trudno poddające się analizie. Z pewnością pan I. był głęboko świadomy

ogromnej straty
związanej ze zmianą w postrzeganiu, mógł więc ewidentnie robić porównania

z przeszłymi

doznaniami. Takie porównania są niemożliwe, jeśli nastąpiło całkowite

obustronne zniszczenie

pierwotnej kory wzrokowej, spowodowane np. wylewem, jak w zespole Antona.
Pacjenci z

tym zespołem całkowicie ślepną, ale nie skarżą się na to ani nie

zgłaszają, że nic nie widzą. Nie

wiedzą, że są niewidomi; cała struktura świadomości zostaje
zreorganizowana — natychmiast

— w chwili, kiedy doznają wylewu.

Podobnie pacjenci z dużymi wylewami w prawej korze ciemieniowej mogą

utracić nie
tylko czucie i zdolność używania swojej lewej strony, ale wszelką wiedzę

na temat jej istnienia,

na temat wszystkiego, co jest na lewo, mogą utracić nawet pojęcie lewej

strony. Ale są
„anozognostyczni" — nie mają poczucia choroby, nie wiedzą, że im czegoś

brakuje. My

możemy powiedzieć, że ich świat jest przepołowiony, ale dla nich

pozostaje cały, kompletny.
29

pociechą stała się praca — spędzał w pracowni piętnaście, a nawet

osiemnaście godzin
na dobę. W ten sposób przetrwał jako artysta.

— Czułem, że bez malowania nie mógłbym dłużej żyć — powiedział później.

background image

W jego pierwszych czarno-białych obrazach, namalowanych w lutym i marcu,

wyczuwało się istnienie gwałtownych sił — wściekłości, lęku, rozpaczy,

pobudzenia — ale
wszystkie one były utrzymywane pod kontrolą, świadcząc o artyzmie, który

potrafi odsłonić,

a jednocześnie zawrzeć taką intensywność uczuć. W ciągu tych dwóch

miesięcy pan I.
stworzył mnóstwo płócien w jednym określonym stylu, o charakterze,

jakiego przedtem nie

ujawniał. Wiele tych obrazów przedstawiało niezwykłą, potrzaskaną

powierzchnię z abs-
trakcyjnymi kształtami budzącymi wrażenie, iż są to twarze — odwrócone, w

cieniu, smutne,

rozgniewane — i rozczłonkowane części ciała, poszatkowane, umieszczone w

ramkach i
pudełkach. W porównaniu z poprzednimi pracami były skomplikowane jak

labirynty,

obdarzone jakąś obsesyjną, nie dającą spokoju jakością — wydawały się w

symbolicznej
formie ukazywać położenie, w jakim znalazł się ich twórca.

Poczynając od maja — obserwowanie tego było fascynujące — przeszedł od

tych

pełnych siły, ale raczej przerażających i obcych obrazów, do tematów,
których nie zgłębiał

przez trzydzieści lat, z powrotem do przedstawiania tancerzy i wyścigów

konnych. Te

obrazy, chociaż nadal czarno-białe, były pełne ruchu, życia i
zmysłowości. Odzwierciedlały

zmianę w osobistym życiu malarza — nie wycofywał się już tak bardzo,

zaczął odnawiać

kontakty towarzyskie, wracać do seksu. Zmniejszały się jego lęki i
depresja, wracał do świata.

W tym samym czasie zaczął też rzeźbić, czego nigdy przedtem nie robił.

Zdawał się

zwracać do tych form postrzegania wizualnego, których nie został

pozbawiony — formy,
linii, ruchu, głębi — i badać je ze zwiększoną intensywnością. Zaczął

również malować

portrety, chociaż stwierdził, że nie potrafi pracować z żywym

człowiekiem, a jedynie z
czarno-białą fotografią, wzmacniając ją swoją znajomo-

30

ścią i uczuciem dla modela. Życie było dla niego do zniesienia jedynie w
pracowni, bo

tylko tutaj mógł na nowo przedstawiać świat w pełnych mocy, kompletnych

formach. Na

zewnątrz, w prawdziwym życiu, świat był obcy, pusty, martwy i szary.
Tę właśnie historię przedstawił pan I. Bobowi Wassermanowi i mnie —

historię nagłej i

całkowitej utraty widzenia kolorów oraz swoich prób życia w świecie

czarno-białym. Nigdy
przedtem nie słyszałem takiej opowieści, nigdy nie spotkałem nikogo z

całkowitą ślepotą na

barwy i nie miałem pojęcia, co mu się stało — nie wiedziałem też, czy

można go wyleczyć
albo uzyskać poprawę.

background image

Pierwszym zadaniem było bardziej precyzyjne opisanie jego stanu, za

pomocą

rozmaitych testów, niektórych całkiem nieformalnych, z użyciem zwykłych
przedmiotów czy

obrazów, cokolwiek było pod ręką. Na przykład najpierw pokazaliśmy panu

I. półkę z

notesami — niebieskimi, czerwonymi i czarnymi — stojącą przy moim biurku.
Natychmiast

wybrał niebieskie (dla normalnych oczu umiarkowanie niebieskiego koloru)

— powiedział, że

są „blade". Czerwonych i czarnych nie potrafił odróżnić — oba rodzaje
były dla niego

„martwo czarne".

Potem daliśmy mu mnóstwo włóczek, w trzydziestu trzech kolorach, i

poprosiliśmy,
aby je posortował. Odparł, że nie może ich podzielić ze względu na

kolory, a jedynie ze

względu na odcienie szarości. Potem szybko i sprawnie podzielił włóczki

na cztery dziwne,
kolorystycznie przypadkowe stosiki, które scharakteryzował jako 0-25

procent, 25-50

procent, 50-75 procent i 75-100 procent czarno--białej skali (chociaż nic

nie wyglądało dla
niego jak czysty biały kolor, nawet biała włóczka była trochę

„zmatowiała" czy „brudna").

My dwaj nie potrafiliśmy orzec, czy włóczka jest dobrze posortowana,

ponieważ
widzenie barw przeszkadzało nam w wizualizowaniu czarno-białej skali, tak

jak ludzie z

normalnym wzrokiem nie potrafili rozróżnić odcieni w chaosie kolorowych

kwiatów namalo-
wanych przez pana I. Ale czarno-biała fotografia i czarno-biały film

wideo potwierdziły, że

pan I. rozdzielił włóczki prawidłowo według czarno-białej skali, i

generalnie zgadzało się to z

odbiorem urządzeń
31


mechanicznych. Jego podział na kategorie był prymitywny, ale wiązało się

to z

widzeniem ostrych kontrastów, ubóstwem odcieni, na które narzekał. I

rzeczywiście, kiedy
pokazaliśmy mu skalę pewnego artysty, z kilkunastoma stopniami od bieli

do czerni, potrafił

odróżnić jedynie trzy czy cztery kategorie odcieni 7.

Pokazaliśmy mu również klasyczne tablice kolorowych plamek Ishihary, na
których
cyfry w niewiele różniącym, się kolorem otoczeniu są doskonale widoczne

dla ludzi

obdarzonych normalnym wzrokiem, a niewidoczne dla tych, którzy cierpią na
rozmaite

rodzaje ślepoty na barwy. Pan I. nie widział żadnej z tych figur (za to

dostrzegał je, tak jak inni

ludzie ślepi na kolory, a ludzie z normalnym wzrokiem nie, na specjalnych
tablicach

background image

przeznaczonych do rozpoznawania udawanej lub histerycznej ślepoty na

kolory) 8.

Przypadkiem mieliśmy pocztówkę jakby stworzoną do badania ludzi ślepych
na barwy

— pocztówkę przedstawiającą wybrzeże i sylwetki rybaków na molo na tle

ciemnoczerwonego nieba o zachodzie słońca. Pan I. w żaden sposób nie

potrafił dostrzec
rybaków i mola, a widział jedynie półkole zachodzącego słońca.

7 Jedną z anomalii pokazał ten test sortowania włóczki. Pan I. zaliczył

jaskrawe,

nasycone błękity do kategorii kolorów „bladych" (tak jak narzekał, że
błękitne niebo wydaje

mu się niemal białe). Ale czy rzeczywiście była to anomalia? Czy możemy

być pewni, że

niebieska włóczka, pod swoją niebieskością, nie jest wyblakła czy blada?
Potrzebowaliśmy

farb, które poza barwą są identyczne — mają taką samą jaskrawość,

nasycenie, tak samo

odbijają światło. Sprowadziliśmy zestaw starannie dobranych kolorowych
guzików, znanych

jako test Farnswortha-Munsella, i pokazaliśmy go panu I. Nie potrafił

ułożyć ich w

jakimkolwiek porządku, ale wybrał i odłożył na bok niebieskie, jako
„bardziej blade" niż

reszta.

Kolejne testy — anomaloskopia Nagela i karty ślepoty na barwy Sloana —

potwierdziły całkowitą ślepotę na kolory u pana I. Z doktorem Ralphem
Sigelem

przeprowadziliśmy testy percepcji głębi i ruchu (używając stereogramów

przypadkowych

kropek i ruchomych pól przypadkowych kropek Julesza). Te rodzaje
percepcji były

normalne, tak jak zdolność rozpoznawania struktury i głębi na podstawie

ruchu.

Zauważyliśmy jednak jedną ciekawą anomalię — pan I. nie potrafił

„chwycić" czerwonych i
zielonych stereogramów (anaglifów dwubarwnych), przypuszczalnie dlatego,

że do rozdziału

dwóch obrazów potrzebne jest widzenie barw. Wykonaliśmy również

elektroretinogramy, i
wyniki były normalne, co wskazywało, iż wszystkie trzy mechanizmy czopków

siatkówki są

zachowane i że ślepota na barwy jest rzeczywiście pochodzenia mózgowego.

32

Chociaż pan I. miał takie kłopoty, gdy pokazywano mu kolorowe obrazy, bez

żadnych
trudności prawidłowo opisywał fotografie i reprodukcje czarno-białe. Bez

kłopotów

rozpoznawał kształty przy pokazywaniu obiektów jego wyobraźnia i pamięć

były nadzwyczaj
żywe i wierne, chociaż nigdy nie potrafiły oddać barw. Tak więc kiedy

pokazano mu

klasyczny testowy obraz kolorowej łódki, przyglądał mu się przez chwilę

intensywnie,
odwrócił wzrok i błyskawicznie namalował go czarną i białą farbą. Nie

miał żadnych trudności

background image

z kojarzeniem i nazywaniem barw, gdy pytaliśmy go o kolory zwykłych,

codziennych

przedmiotów. (Na przykład pacjenci z anomią wzrokową doskonale potrafią
dopasowywać

kolory, ale nie potrafią ich nazywać, i mogą mówić, niepewnie, o

„niebieskim" bananie. W

przeciwieństwie do nich pacjenci z agnozją barw też potrafią dopasowywać
kolory, ale nie

okazaliby najmniejszego zdziwienia, gdyby im podano niebieskiego banana.

Jednak pan I. nie

miał tych kłopotów) 9. Nie miał również (teraz) żadnych trudności w
czytaniu. Testy

wykonane do tej chwili i ogólne badanie neurologiczne potwierdziły więc,

że pan I. jest

całkowicie ślepy na barwy.
W tym momencie mogliśmy mu powiedzieć, że jego problem jest prawdziwy —

że ma

prawdziwą ślepotę na barwy, a nie histerię. Zdawało nam się, iż przyjął

to z mieszanymi
uczuciami — miał na poły nadzieję, że jest to tylko histeria, a więc

istnieje możliwość

wyleczenia. Ale podejrzenie, iż jest to coś psychicznego, również go

przygnębiało i
wywoływało poczucie, że jego problem nie jest „prawdziwy" (kilku lekarzy

to sugerowało).

Nasze testy w pewnym sensie usankcjonowały jego stan, ale też pogłębiły

lęk przed uszko-
dzeniem mózgu i nikłymi szansami na wyleczenie.

9 W 1877 r. Gladstone, w artykule zatytułowanym O odczuwaniu kolorów

przez

Homera, pisał o takich wyrażeniach użytych przez Homera, jak „morze
ciemne jak wino". Czy

była to jedynie poetycka konwencja, czy może Homer i Grecy rzeczywiście

widzieli morze

inaczej? W rzeczy samej istnieją spore różnice kulturowe, polegające na

sposobie
kategoryzacji i nazywania barw —jednostki mogą „widzieć" kolory (lub

stwarzać percepcyjne

kategorie) jedynie wtedy, gdy w danej kulturze istnieje dla nich

kategoria czy nazwa. Ale nie
jest jasne, czy taka kategoryzacja może rzeczywiście zmieniać podstawową

percepcje barw.

33


Chociaż wydawało się, że jego ślepota na barwy jest pochodzenia

mózgowego, wciąż

zastanawialiśmy się, czy nie miało tu wpływu wieloletnie nałogowe palenie
papierosów.

Nikotyna może spowodować niedowidzenie i czasem ślepotę na kolory — ale

jest to spowo-

dowane jej wpływem na komórki siatkówki. Jednak główny problem był na
pewno

pochodzenia mózgowego — pan I. mógł odnieść obrażenia maleńkich obszarów

mózgu w

rezultacie wstrząśnienia; mógł mieć mały wylew, który albo nastąpił po
wypadku, albo ten

wypadek wywołał.

background image

Powstawanie naszej wiedzy na temat zdolności mózgu do reprezentacji

kolorów

przebiegało skomplikowaną i zygzakowatą drogą. Newton w swoim słynnym
doświadczeniu

z pryzmatem w 1666 roku wykazał, że białe światło jest złożone — można je

rozłożyć i złożyć

na nowo z wszystkich kolorów widma. Promienie, które były najbardziej
odchylone

(„najbardziej ulegające załamaniu"), postrzegane są jako fioletowe, a

najmniej ulegające

załamaniu —jako czerwone, z resztą widma pośrodku. Kolor obiektów, uważał
Newton,

zależał od „intensywności", z jaką odbijały one określone promienie w

kierunku oka. Thomas

Young w 1802 roku, wyczuwając, że nie ma potrzeby, by w oku istniała
niezliczona liczba

receptorów, a każdy z nich dostrojony do innej długości fali (w końcu

artyści potrafią

stworzyć niemal każdy kolor, jaki chcą, używając bardzo szczupłej palety
barw), wysunął

hipotezę, że powinny wystarczyć trzy rodzaje receptorów 10. Genialna myśl

Younga, rzucona

od niechcenia w cza-
10„Otóż, skoro nie można sobie wyobrazić, aby każdy czuły punkt siatkówki

zawierał

niezliczoną liczbę cząsteczek, z których każda byłaby zdolna do drgań

doskonale zgodnych z
każdym możliwym falowaniem — pisał Young — należy niewątpliwie

przypuścić, że liczba

ich jest ograniczona, np. do liczby barw podstawowych: czerwonej, żółtej

i niebieskiej".
Wielki chemik, John Dalton, zaledwie 5 lat wcześniej dał klasyczny opis

swojej własnej

ślepoty na czerwień i zieleń. Uważał, że jest to spowodowane odbarwieniem

przezroczystej

substancji w oku — i w testamencie przekazał swoje oko potomności, by to
zbadała. Jednak

to interpretacja Younga była prawdziwa — brakowało jednego z trzech

rodzajów receptorów

barw. (Zakonserwowane oko Daltona wciąż znajduje się na półce w
Cambridge).

Lindsay T. Sharpe i Knut Nordby omawiają ten i wiele innych aspektów

historii

badania ślepoty na barwy w Tolal Colorbtindness: Ań Introduction
[Całkowita ślepota

na barwy. Wprowadzenie].

34


-ie wykładu, została zapomniana, a raczej przez pięćdziesiąt lat leżała w

uśpieniu.

Dopiero Hermann von Helmholtz w czasie swoich własnych badań nad wzrokiem

obudził ją i
sprecyzował, tak że teraz mówimy o hipotezie Younga-Helmholtza. Dla

Helmholtza, podobnie

jak dla Younga, kolor był bezpośrednim wyrazem długości fali świetlnej

absorbowanej przez
każdy receptor, gdzie system nerwowy po prostu tłumaczy jedno na drugie.

„Czerwone

background image

światło stymuluje włókno wrażliwe na czerwień bardzo mocno, a dwa

pozostałe słabo, dając

wrażenie czerwieni" 11.
W 1884 roku Hermann Wilbrand, który spotykał w swojej neurologicznej

praktyce

pacjentów z różnymi rodzajami zaburzeń wzroku — niektórzy mieli przede

wszystkim
zaburzenia pola widzenia, inni percepcji barw, a jeszcze inni percepcji

kształtu —

zasugerował, że w pierwotnej korze wzrokowej muszą istnieć oddzielne

ośrodki dla „wrażeń
na światło, kolor i kształt", chociaż nie miał na to żadnych dowodów

anatomicznych. Fakt, że

ślepota na barwy (a nawet częściowa ślepota na barwy) może rzeczywiście

zostać spowo-
dowana uszkodzeniem określonych części mózgu, potwierdził cztery lata

później szwajcarski

oftalmolog, Louis Verrey. Opisał on przypadek sześćdziesięcioletniej

kobiety, która na skutek
wylewu do lewego płata potylicznego widziała wszystko w prawej części

pola widzenia w

odcieniach szarości (w lewej połowie kolory były normalne). Badanie mózgu

pacjentki po jej
śmierci wykazało uszkodzenie ograniczone do małej części (zakręty

wrzecionowaty i potylicz-

no-skroniowy) kory wzrokowej — to tutaj, wywnioskował Verrey,

11 W 1816 r. młody Schopenhauer wysunął inną teorię widzenia barw, w
której

wyobraził sobie nie pasywną, mechaniczną odpowiedź nastrojonych

cząsteczek receptorów,

jak postulował Young, ale ich aktywną stymulację, konkurowanie i
hamowanie —jest to

wyraźnie teoria „antagonistycznych par", którą stworzył 70 lat później

Ewald Hering, w

oczywisty sposób przecząca teorii Younga-Helmholtza. Te teorie par

antagonistycznych
zignorowano w tamtych czasach, a potem ignorowano je aż do lat

pięćdziesiątych naszego

wieku. Obecnie uznajemy za prawdziwąkombinację teorii Younga-Helmholtza i

antagonistycznych par: nastrojone receptory są bezustannie ze sobą
połączone w

interakcyjnej równowadze. Tak więc integracja i selekcja, jak przeczuwał

Schopenhauer,

zaczyna się w siatkówce.
35

„należało szukać ośrodka wrażeń chromatycznych". Z pomysłem, że może

istnieć taki
ośrodek, że jakaś część kory mózgowej może specjalizować się w percepcji

lub reprezentacji

barw, natychmiast rozpoczęto spór, który toczył się prawie sto lat.

Podstawy tego sporu
sięgają bardzo głęboko, do filozoficznych podstaw neurologii.

John Locke, w XVII wieku, stał po stronie filozofii „wrażeniowej"

(równoległej do

filozofii fizykalnej Newtona) — nasze zmysły są instrumentami
pomiarowymi, za pomocą

background image

wrażeń rejestrującymi dla nas świat zewnętrzny. Słuch, wzrok, wszystkie

zmysły uważał za

całkowicie pasywne i receptywne. Neurolodzy końca XIX wieku bardzo szybko
zaakceptowali tę filozofię i zastosowali do spekulatywnej anatomii mózgu.

Percepcję

wzrokową zrównywano z „danymi zmysłowymi" albo „wrażeniami", które są

przesyłane
precyzyjnie, punkt po punkcie, z siatkówki do części kory mózgowej

odpowiedzialnej za

wzrok — i tam doświadczane subiektywnie, jako obraz widzianego świata.

Zakładano, iż
kolor jest nierozdzielną częścią tego obrazu. Nie było miejsca — ani

anatomicznie, na

oddzielny ośrodek koloru, ani konceptualnie — na samą myśl, że coś

takiego może istnieć.
Kiedy więc w 1888 roku Verrey opublikował swoje odkrycie, zakwestionował

ogólnie

przyjętą doktrynę. Jego obserwacje podano w wątpliwość, badania

skrytykowano i uznano za
wadliwe — prawdziwe obiekcje jednak były natury doktrynalnej.

Uważano, że jeśli nie ma oddzielnego ośrodka koloru, nie może też być

częściowej

ślepoty na barwy. Tak więc przypadek opisany przez Verreya i dwa podobne
z lat

dziewięćdziesiątych XIX wieku wyrzucono z neurologicznej świadomości — i

mózgowa

ślepota na barwy zniknęła jako temat na następne siedemdziesiąt pięć lat
12. Dopiero w 1974

roku pojawiło się następne pełne studium przypadku"13

12 Nie ma o tym żadnej wzmianki w doniosłym wydaniu Optyki fizjologicznej

Helmholtza z 1911 r., chociaż siatkówkowej ślepocie na barwy poświęcono w
niej duży

rozdział.

13 W ciągu tych 75 lat pojawiały się jednak krótkie wzmianki na temat

ślepoty na barwy,

które były ignorowane albo wkrótce zapominane. Nawet Kurt Goldstein,
chociaż

światopoglądowo przeciwny idei odrębnych neurologicznych deficytów,

nadmienił, że poznał

kilka przypadków czysto mózgowej ślepoty na barwy bez utraty pola
widzenia czy innych

zaburzeń. Wspomniał o tym mimochodem w swojej pracy z 1948 r., Language

and Language

Disturbances [Mowa i jej zaburzenia].
36

Sam pan I. był bardzo ciekawy, co się dzieje w jego mózgu. Chociaż żył

teraz
wyłącznie w świecie jasności i ciemności, zadziwiało go, jak zmieniał się

on w zależności od

oświetlenia. Na przykład czerwone obiekty, które normalnie postrzegał

jako czarne, stawały
się jaśniejsze w długich promieniach popołudniowego słońca, i to

pozwalało mu

wywnioskować, że są czerwone. Ten fenomen uwidaczniał się bardzo, jeśli

nagle zmieniało
się oświetlenie, np. gdy zapalano światło fluorescencyjne, które

błyskawicznie powodowało

background image

zmianę jaskrawości przedmiotów w pokoju. Pan I. powiedział, że żyje teraz

w świecie

zmiennym, którego światła i cienie podlegają fluktuacji wraz ze zmianą
długości fali świetlnej,

co tworzy uderzający kontrast ze względnie stałym, stabilnym, znanym mu

wcześniej światem

koloru14.
Wszystko to, oczywiście, bardzo trudno wytłumaczyć, jeśli używa się pojęć

klasycznej

teorii barw — przekonania Newtona, że istnieje niezmienny związek między

długością fali
świetlnej i kolorem, że przekaz informacji o długości fali z siatkówki do

mózgu następuje

wprost „z komórki do komórki", a potem ta informacja jest bezpośrednio

przetwarzana na
kolor. Taki prosty proces — neurologiczna analogia do rozszczepiania

światła w pryzmacie i

składania go na nowo — z trudem przystaje do rzeczywistej złożoności

postrzegania
kolorów.

Ta niezgodność między klasyczną teorią barw i rzeczywistością uderzyła

Goethego

pod koniec XVIII wieku. Niezwykle świadomy takich zjawisk jak kolorowe
cienie i kolorowe

powidoki [przedłużo-

14 Zdaje się, że podobny fenomen opisuje Knut Nordby. W trakcie jego

pierwszego
roku nauki w szkole nauczycielka pokazała klasie wydrukowany alfabet, w

którym samogłoski

były czerwone, a spółgłoski czarne.

Nie widziałem między nimi żadnej różnicy i nie rozumiałem, o co
nauczycielce chodzi,

dopóki któregoś ranka późną jesienią nie zapalono światła.

Niespodziewanie zobaczyłem, że

niektóre z liter, a mianowicie AEIOUY oraz AAÓ nagle stały się

ciemnoszare, podczas gdy
pozostałe nadal były prawdziwie czarne. To doświadczenie nauczyło mnie,

że jeśli zmienia się

źródło światła, kolory mogą wyglądać inaczej, a ten sam kolor w różnych

rodzajach
oświetlenia odpowiada różnym odcieniom szarości.

37


ne odczuwanie bodźca wzrokowego — przyp. tłum.], wpływ bliskiego

sąsiedztwa i

oświetlenia na odbieranie kolorów, rozmaite rodzaje iluzji, czuł on, że

to właśnie one muszą
być podstawą teorii barw i za swoje credo obrał zdanie: „Optyczna iluzja

jest optyczną

prawdą!". Przede wszystkim skupiał się na sposobie, w jaki rzeczywiście

widzimy kolory i
światło, jak tworzymy światy i iluzje — w kolorze. Czuł, że tego nie

potrafi wytłumaczyć

fizyka newtonowska, ale jakieś jeszcze nie znane prawa rządzące pracą

mózgu. W rezultacie
mówił: „Iluzja wzrokowa jest neurologiczną prawdą".

background image

Teoria barw Goethego, jego Farbenlehre (którą uważał za coś równoważnego

z całym

swoim dorobkiem poetyckim), została, ogólnie biorąc, odrzucona przez jemu
współczesnych

i pozostawała od tego czasu w pewnego rodzaju niebycie, uważana za

pseudonaukę, kaprys

wielkiego poety. Ale nauka zauważała czasem „anomalie", które Goethe
uważał za kwestie

najważniejsze, i np. Helmholtz przy wielu okazjach wygłaszał pełne

podziwu wykłady na temat

teorii Goethego — ostatni w 1892 roku. Helmholtz zdawał sobie doskonale
sprawę, że istnieje

„stałość koloru" — czyli sposób, w jaki zachowane są kolory obiektów, tak

że możemy je

kategoryzować i zawsze wiemy, na co patrzymy, pomimo dużych zmian w
długości fali

świetlnej, która na nie pada. Na przykład rzeczywiste długości fali

świetlnej odbijanej przez

jabłko mogą się bardzo różnić w zależności od oświetlenia, ale my wciąż
widzimy je jako

czerwone. To nie może być jedynie zwykłe przełożenie długości fali na

kolor. Helmholtz

uważał, że musi istnieć jakiś sposób „pomijania oświetlenia" — i rozumiał
to jako

„nieświadomą konkluzję" albo „osąd" (chociaż nie zaryzykował hipotezy,

gdzie taki osąd

mógłby się pojawiać). Stałość kolorów była dla niego specjalnym
przykładem, w jaki sposób

generalnie osiągamy stałość percepcji. Jak z chaosu bodźców zmysłowych

tworzymy stabilny

świat, który nie mógłby zaistnieć, gdyby nasze postrzeganie było jedynie
pasywnym odbiciem

nieprzewidywalnej i zmiennej rzeki, która zalewa nasze receptory.

Również Clerka Maxwella, wielkiego współczesnego Helmholtza, tajemnica

widzenia

barwnego fascynowała już od szkolnych lat.
38

Nadał on kształt pojęciom kolorów podstawowych i mieszania kolorów,

wynajdując
kolorowego bąka (gdy się go kręciło, jego kolory stapiały się ze sobą,

dając wrażenie, że staje

się szary) oraz graficzne przedstawienie z trzema osiami, trójkąt barw,

który pokazuje, jak
można stworzyć dowolny kolor, mieszając trzy kolory podstawowe. To

otworzyło drogę do

jego najbardziej spektakularnego pokazu w roku 1861; wykazał w nim, że

fotografia barwna
jest możliwa pomimo faktu, iż emulsje fotograficzne były czarne i białe.

Osiągnął to,

fotografując trzy razy kolorowy obiekt, przez czerwony, zielony i

fioletowy filtr.
Otrzymawszy trzy obrazy „oddzielnych barw", jak je nazwał, nałożył je na

siebie, rzucając na

ekran każdy z nich przez odpowiadający mu filtr (obraz otrzymany przez

czerwony filtr był
rzucany z użyciem czerwonego światła itd.). Nagle obraz rozkwitł pełną

gamą barw. Maxwell

background image

zastanawiał się, czy właśnie w ten sposób mózg odbiera kolory — poprzez

dodawanie

obrazów oddzielnych barw albo ich neurologicznych odpowiedników, jak w
jego pokazie z

laterna magica 15.

Maxwell doskonale zdawał sobie sprawę z wady tego procesu dodawania —

fotografia
barwna nie zna sposobu „pomijania oświetlenia" i jej kolory zmieniają się

beznadziejnie razem

ze zmianą długości fali świetlnej.

W 1957 roku, dziewięćdziesiąt kilka lat po słynnym pokazie Maxwella,
Edwin Land —

nie tylko wynalazca tzw. kamery Landa i polaroidu, ale również genialny

eksperymentator i

teoretyk —
15 Maxwell w swoich demonstracjach z „dekompozycją" i „przywracaniem"

koloru

pokazał, że fotografia barwna jest możliwa. Początkowo używano ogromnych

..kolorowych
kamer", które dzieliły wpadający promień światła na trzy promienie i

przeprowadzały je przez

filtry kolorów podstawowych (taka kamera, odwrócona, służyła jako

projektor Maxwella).
Chociaż Ducos du Hauron wymyślił pełny proces wywoływania koloru w latach

sześćdziesiątych XIX wieku, to taki proces (autochrom) bracia Lumiere

wynaleźli dopiero w
1907 r. Użyli drobnych przezroczystych ziarenek zabarwionych na czerwono,
zielono i

fioletowo, które w połączeniu z emulsją fotograficzną posłużyły za coś w

rodzaju siatki

Maxwella, przez którą trzy obrazy oddzielnych barw, złączone, mogły być i
zdejmowane, i

oglądane. (Kolorowe aparaty fotograficzne, Lumierecolor, Dufaycolor,

Finlaycolor i inne

jeszcze rodzaje fotografii barwnej były wciąż w użyciu w latach

czterdziestych, kiedy będąc
chłopcem, zacząłem się interesować naturą koloru).

39


przeprowadził jeszcze bardziej zadziwiający fotograficzny pokaz percepcji

wzrokowej.

Inaczej niż Maxwell, wykonał tylko dwie czarno-białe fotografie (używając

aparatu
rozdzielającego promień świetlny, tak że można je było zrobić w tym samym

czasie, z jedne-

go punktu obserwacyjnego, przez ten sam obiektyw) i rzucił je na ekran

przez projektor z
podwójnym obiektywem. Do robienia zdjęć użył dwóch filtrów: jeden

przepuszczał dłuższe

fale świetlne (czerwony), drugi — fale krótsze (zielony). Pierwszy obraz

rzucił na ekran przez
czerwony filtr, a drugi z zastosowaniem zwykłego białego światła, nie

filtrowanego. Można by

przypuścić, że rezultatem powinien być po prostu obraz jednolicie

bladoróżowy, ale zamiast
tego wydarzyło się coś „niemożliwego". Fotografia przedstawiająca młodą

kobietę

background image

natychmiast pojawiła się w pełnym kolorze — „jasne włosy, jasnoniebieskie

oczy, czerwony

płaszcz, niebiesko-zielony kołnierz i uderzająco naturalny wygląd ciała",
jak to później opisał

Land. Skąd się te kolory wzięły, jak zostały zrobione? Wydawało się, że

nie ma ich ani „w"

fotografiach, ani w oświetleniu. Te pokazy, oszałamiające swoją prostotą
i znaczeniem, były

barwnymi „iluzjami", tak jak je rozumiał Goethe, ale iluzjami, które

ukazywały neurologiczną

prawdę, że kolory nie istnieją „gdzieś tam", w świecie, tak po prostu,
ani nie są automatyczną

odpowiedzią na długość fali świetlnej (jak wynikało z klasycznej teorii),

ale raczej są tworzone

przez mózg.
Te eksperymenty początkowo jakby zawisły w próżni, jak jakieś anomalie.

Nie można

ich było wytłumaczyć, używając pojęć istniejącej teorii, ale nie wiodły

też prosto do jakiejś
nowej koncepcji. Co więcej, wydawało się możliwe, że wiedza obserwatora o

tym, jakie

kolory są odpowiednie, może wpływać na jego percepcję takiego obrazu. Tak

więc Land
zdecydował się na zamianę dobrze znanych obrazów pochodzących ze świata

wokół na

całkowicie abstrakcyjne, wielobarwne tablice z geometrycznymi polami, tak

by nasze ocze-
kiwania nie dawały żadnej wskazówki, jaki kolor powinniśmy widzieć. Te

abstrakcyjne tablice

trochę przypominały niektóre z obrazów Pieta Mondriana i Land nazwał je

„kolorowymi
mondrianami". Za pomocą mondrianów, które oświetlał trzema projektorami,

uży-

40

wając filtrów długich fal świetlnych (czerwień), średnich (zieleń) i
krótkich (niebieski),

Land potrafił udowodnić, że jeśli jakaś powierzchnia jest częścią

złożonego, wielobarwnego

obrazu, to nie ma prostej zależności między długością fali świetlnej
odbijanej przez

powierzchnię a jej kolorem odbieranym przez człowieka.

Co więcej, jeśli pojedynczą plamę koloru (np. taką, która jest zwykle

odbierana jako
zielona) wyizolujemy z otaczających ją barw, będzie się wydawała biała

albo jasnoszara, bez

względu na to, jaki był oświetlający ją promień świetlny. Tak więc Land

wykazał, że zielonej
plamy nie można uważać za rzeczywiście zieloną, bo częściowo obdarza ją

zielonością jej

sąsiedztwo z innymi częściami mondriana.

Podczas gdy dla Newtona, według klasycznej teorii, kolor był czymś
lokalnym i

absolutnym, wynikającym z długości fali światła odbijanego przez każdy

punkt, Land

pokazał, że jego oznaczenie nie jest ani lokalne, ani absolutne, ale
zależy od oglądu, zbadania

background image

całej sceny i porównania długości fal odbitych od każdego jej punktu z

długością fal

odbijanych przez jej otoczenie. Do stworzenia globalnej syntezy, „osądu"
Helmholtza,

potrzebne jest nieustające porównywanie każdej części pola widzenia z jej

otoczeniem. Land

czuł, że te obliczenia czy korelacje przebiegają według stałych,
formalnych reguł. I potrafił

przewidzieć, jakie kolory będą postrzegane przez obserwatora w różnych

warunkach.

Wynalazł do tego „kostkę barwną", algorytm, a w efekcie model pokazujący,
w jaki sposób

mózg porównuje, przy różnych długościach fali światła, jaskrawość

wszystkich części

złożonej, wielobarwnej powierzchni. Podczas gdy teoria barw Maxwella i
trójkąt kolorów

były oparte na koncepcji addytywnego mieszania barw, model Landa opiera

się na koncepcji

porównywania. Wysunął on twierdzenie, że w rzeczywistości istnieją dwa
rodzaje

porównywania. Pierwszy dotyczy współczynnika odbicia wszystkich części

obrazu w ramach

pewnej grupy długości fal świetlnych, czyli zakresu (według Landa —
„zapisu jasności" dla

tego zakresu). Drugi rodzaj to porównywanie trzech oddzielnych zapisów

jasności dla trzech

zakresów fal (w przybliżeniu odpowiadających długościom czerwieni,
zieleni i koloru niebie-

41


skiego). To drugie porównywanie generuje barwy. Sam Land dokładał

wszelkich starań, by

unikać wskazywania jakiejś określonej części mózgu, która odpowiadałaby

za te operacje, i

ostrożnie nazwał swoją teorię widzenia barwnego teorią ,,Retinex", dając
do zrozumienia, że

musi istnieć wiele miejsc interakcji między siatkówką a korą mózgową.

Land do pytania o to, w jaki sposób widzimy kolory, podchodził na

poziomie
psychofizycznym, prosząc poszczególnych osobników, by powiedzieli, jak

postrzegają

złożone, wielobarwne mozaiki w zmiennym oświetleniu. Natomiast Semir

Zeki, pracujący w
Londynie, rozpatrywał ten problem na poziomie fizjologicznym — umieszczał

pod narkozą

mikroelektrody w korze wzrokowej małp i mierzył potencjały powstające w

neuronach
podczas pobudzania barwami. We wczesnych latach siedemdziesiątych dokonał

on prze-

łomowego odkrycia i wskazał małą grupę komórek po obu stronach mózgu, w

przedprążkowej korze mózgowej małp (miejsca nazwane V4), które, jak się
wydawało,

specjalizują się w odpowiadaniu na barwy (Zeki nazwał je „komórkami

kodującymi kolor")16

. Tak więc dziewięćdziesiąt lat po tym, jak Wilbrand i Verrey wysunęli
hipotezę

background image

16 Odnalazł on również komórki, w sąsiednim rejonie mózgu, które zdają,

się

odpowiadać jedynie na ruch. Znakomity opis i analizę przypadku czystej
„ślepoty na ruch" —

akinetopsji — dali w 1983 r. Zihl, Von Cramon i Mai. Oto opis problemów

pacjentki:

Zaburzenia wzroku, na które skarżyła się pacjentka, polegały na utracie
widzenia ruchu

we wszystkich trzech wymiarach. Miała np. trudności podczas wlewania

herbaty lub kawy do

filiżanki, ponieważ płyn wydawał się jej zastygły jak lodowiec. W dodatku
nie potrafiła

przestać nalewać w odpowiednim momencie, nie widziała bowiem ruchu w

filiżance (albo

garnku), kiedy ilość płynu rosła. Poza tym skarżyła się, że trudno jest
jej uczestniczyć w

rozmowie, gdyż nie widzi ruchów twarzy, a zwłaszcza ust mówiącego. Czuła

się bardzo

nieswojo i niedobrze w pomieszczeniu, gdzie chodziło więcej niż dwoje
ludzi, i zwykle

natychmiast stamtąd wychodziła, ponieważ „ludzie nagle znajdowali się to

tu, to tam, ale nie

widziałam, by się przesuwali". W jeszcze większym stopniu doświadczała
tego na

zatłoczonych ulicach czy placach, których w związku z tym unikała, jak

tylko mogła. Nie

potrafiła przejść przez ulicę, ponieważ nie umiała ocenić, jak szybko
porusza się samochód,

ale sam samochód rozpoznawała bez trudu. „Kiedy patrzę na samochód

pierwszy raz, wydaje

mi się, że jest on bardzo daleko. Ale potem, kiedy chcę przejść przez
jezdnię, nagle okazuje

się, że jest bardzo blisko". Stopniowo nauczyła się „oceniać", w jakiej

odległości znajdują się

pojazdy, na podstawie coraz głośniejszego dźwięku.

42

o istnieniu specyficznego ośrodka koloru w mózgu, Zeki mógł wreszcie

udowodnić, że

taki ośrodek istnieje.
Pięćdziesiąt lat wcześniej znany neurolog, Gordon Holmes, zbadawszy

dwieście

przypadków kłopotów z widzeniem spowodowanych raną postrzałową wzrokowej

kory
mózgowej, nie znalazł ani jednego przypadku ślepoty na barwy. Posunął się

do tego, że

zaprzeczał, iż mózgowa ślepota na barwy może wystąpić. Siła tego

zaprzeczenia,
pochodzącego od tak wielkiego autorytetu, odegrała główną rolę w

wygaśnięciu wszelkiego

zainteresowania klinicystów tym problemem 17 . Błyskotliwy i nie dający

się podważyć
pokaz Zekiego wprawił w osłupienie świat neurologów, na nowo kierując ich

uwagę na temat,

który przez tyle lat odrzucali. Po jego artykule z 1973 roku w

literaturze medycznej zaczęły się
pojawiać nowe opisy przypadków ślepoty na barwy u ludzi, a przypadki te

mogły być teraz

background image

badane za pomocą nowych obrazowych technik (CAT, MRI, PET, SQUID itp.),

wcześniej

niedostępnych neurologom. Po raz pierwszy stało się możliwe zobrazowanie
na żywo, które

obszary mózgu mogą być potrzebne do percepcji kolorów. Chociaż wielu z

opisanych

pacjentów miało również inne problemy (cięcia pola widzenia, agnozja
wzrokowa, aleksja

itd.), decydujące uszkodzenia zdawały się znajdować w korze przyśrodkowej

asocjacyjnej, w

obszarach odpowiadających V4 u małp 18. W latach sześćdziesiątych
wykazano, że w

pierwotnej korze wzrokowej małp (w obszarze nazwanym V5) istnieją

komórki, które reagują

specyficznie na długość fali, nie reagują natomiast na kolor. Wówczas, we
wczesnych latach

siedemdziesiątych, Zeki wykazał, że w obszarze V4 są inne komórki, które

reagują na kolor,

ale nie na długość fali (jednak te komórki V4 otrzymują impulsy z komórek
Vi, skupiane przez

pośrednią strukturę — Va). Tak więc każda komórka obszaru V4

17 Damasio dokładnie opisał negatywny wpływ Holmesa, a także wskazał na

fakt, że
wszystkie przypadki Holmesa miały uszkodzenie strony grzbietowej płata

potylicznego,

podczas gdy ośrodek ślepoty na barwy leży w dolnej części tego płata.

18 Szczególnie ważne były prace Antonia i Hanny Damasio i ich
współpracowników z

University of Iowa, ze względu na dokładność w badaniu percepcji i

zastosowanie

doskonałych metod neuroobrazowania.
43

otrzymywała informację dotyczącą dużej części pola widzenia. Wydawało

się, że dwa etapy,
których istnienie postulował Land w swojej teorii, mają teraz anatomiczne

i fizjologiczne

podstawy: zapisy świecenia dla każdego pasma są rejestrowane przez

komórki obszaru Vi
wrażliwe na długość fali, ale dla wy wołania barwy porównywane czy

korelowane ze sobą w

komórkach kodujących kolor obszaru V4. Wydawało się, że każda z nich w

rzeczy samej
działa jak korelator Landa albo „sędzia" Helmholtza.

Prawdopodobnie widzenie kolorów — podobnie jak inne procesy wczesnego

widzenia, czyli percepcja ruchu, głębi i kształtu — nie wymaga

wcześniejszej wiedzy, nie jest
zdeterminowane uczeniem się czy doświadczaniem, ale jest, jak mówią

neurolodzy, procesem

,,bottom-up". Okazało się nawet, że można wywoływać kolor

eksperymentalnie przez
magnetyczne pobudzanie obszaru V4, które doprowadza do „widzenia"

barwnych obwódek i

aureol — tzw. chromatofenów 19. Jednak widzenie barw w realnym życiu jest

integralną
częścią naszego całościowego doświadczenia, łączy się z naszymi

kategoriami i wartościami,

background image

staje się dla każdego z nas częścią naszego świata, nas samych. Obszar V4

może być

ostatecznym generatorem koloru, ale wysyła on również sygnały, kontaktuje
się z setką innych

systemów w umyśle-mózgu, i być może jest przez nie modulowany. Integracja

następuje na

wyższych poziomach, gdzie kolor stapia się
19 Takie chromatofeny mogą powstawać spontanicznie w migrenach z

zaburzeniami

wzroku. Pan I. czasem widy wał je w czasie migren przed wypadkiem.

Ciekawe, czego
doświadczałby pan I., gdyby stymulowano u niego obszary V4 — ale

magnetyczna

stymulacja ograniczonych obszarów mózgu nie była w tym czasie technicznie

możliwa.
Ciekawe jest również, czy teraz, kiedy taka stymulacja jest już możliwa,

można wypróbować

ją u ludzi z wrodzoną (siatkówkową) ślepotą na barwy (wiele takich osób

wyrażało
zainteresowanie tego typu eksperymentem). Możliwe — nie znam żadnych

studiów na ten

temat — że pod nieobecność jakiegokolwiek przekazu z czopków siatkówki V4
się u nich nie
wykształciło. Jednak jeśli V4 jest obecne jako funkcjonalna (chociaż

nigdy nie funkcjonująca)

jednostka pomimo braku czopków, jego stymulacja może wywołać zdumiewający

fenomen
— wybuch bezprzykładnego, całkowicie nieznanego wrażenia w mózgu-umyśle,

który nigdy

nie doświadczał i nie kategoryzował takiego doznania. Hume zastanawiał

się, czy człowiek
mógłby wyobrazić sobie albo w ogóle odbierać kolor, którego nigdy

przedtem nie widział.

Być może na to pytanie, wysunięte w 1738 r., znajdziemy teraz odpowiedź.

44


wspomnieniami, oczekiwaniami, skojarzeniami i pragnieniami, i tworzy dla

każdego z

nas świat bogaty w rezonanse i znaczenia 20.

U pana I. stwierdzono dość czysty przypadek mózgowej ślepoty na barwy
(właściwie

nie zakłócony dodatkowymi defektami percepcji kształtu, ruchu czy głębi),

ale ponadto był

on również bardzo inteligentnym i kompetentnym świadkiem, który świetnie
potrafił rysować i

zdawać relację z tego, co widzi. Właściwie kiedy spotkaliśmy się pierwszy

raz i on opisywał

nam, jak obiekty i powierzchnie zmieniają się wraz ze zmianą oświetlenia,
to — można

powiedzieć _ opisywał świat za pomocą długości fali, a nie kolorów. To

doświadczenie było

tak niepodobne do niczego, tak dziwne, tak nienormalne, że nie potrafił
znaleźć żadnych

paraleli, żadnych metafor, farb czy słów, by je przedstawić.

Zadzwoniłem do profesora Zekiego, by opowiedzieć mu o tym wyjątkowym

pacjencie.
Opowieść niezwykle zaintrygowała profesora; zaciekawiło go zwłaszcza, jak

pan I. mógłby

background image

odebrać test z mondrianami, które Land i on sam pokazywali ludziom z

normalnym wzrokiem

i zwierzętom. Natychmiast zapowiedział swój przylot do Nowego Jorku, by
przyłączyć się do

nas — Boba Wassermana, mojego kolegi oftalmologa, Ralpha Siegela,

neurofizjologa, i mnie

— w celu wspólnego pełnego zbadania Jonathana I. Po raz pierwszy zbadano
w taki sposób

pacjenta ze ślepotą na barwy.

Użyliśmy bardzo złożonego, bogatego mondriana, oświetlanego albo światłem

białym,
albo przepuszczanym przez filtry wąskich zakresów, dające światło

czerwone (fale długie),

zielone (fale średnich długości) i niebieskie (fale krótkie). Natężenie

oświetlającego promienia
było w każdym przypadku takie samo.

20 Wpływ oczekiwania i nastawienia mentalnego na percepcję koloru widać

wyraźnie u

daltonistów (osób z częściową ślepotą na barwę zieloną i czerwoną). Tacy
ludzie mogą np.
nie widzieć czerwonych jagód ostrokrzewu na tle ciemnozielonych liści

albo delikatnego

łososiowego różu wschodu słońca — dopóki im się tego nie pokaże. „Musimy
wzmacniać

intelektem, wiedzą, oczekiwaniami i uwagą nasze ubogie, ułomne czopki

siatkówki — mówi

znajomy daltonista — by »widziały« kolory, na które normalnie jesteśmy
»ślepi«".

45


Pan I. potrafił rozpoznać większość kształtów geometrycznych, ale tylko w

różnych

odcieniach szarości, i natychmiast szeregował je na czarno-białej skali,

przypisując im
wartości od jednego do czterech, chociaż nie widział granic miedzy

pewnymi kolorami (np.

między czerwonym i zielonym, które w białym świetle wydawały mu się

czarne). Razem z
szybką, losową zmianą filtrów dramatycznie zmieniały się odcienie

wszystkich pól mondriana.

Niektóre odcienie, przedtem nierozpoznawalne, teraz były całkiem inne, a

wszystkie (oprócz
prawdziwej czerni), zmieniały się albo bardzo, albo tylko nieznacznie

wraz z długością fali

świetlnej. Tak więc pan L zielony obszar w świetle średnich długości

widział jako biały, ale w
świetle białym lub długim (czerwonym) —jako czarny.

Wszystkie odpowiedzi pana I. były logiczne i natychmiastowe. (Normalnie

widzący

człowiek tylko z wielkim trudem, jeśli w ogóle byłoby to możliwe, mógłby
dokonywać tych

błyskawicznych i niezmiennie „prawidłowych" ocen, nawet jeśli miałby

doskonałą pamięć i

dogłębną wiedzę na temat najnowszej teorii barw). Stało się oczywiste, że
pan I. potrafi ł

background image

rozróżniać długości fali świetlnej, ale nie potrafił pójść dalej i

przełożyć rozróżnionych

długości na kolor. Nie mógł wytworzyć mózgowych czy mentalnych
konstrukcji koloru.

To odkrycie nic tylko rozjaśniło naturę problemu, ale również posłużyło

do

dokładnego określenia miejsca uszkodzenia. Pierwotna kora wzrokowa pana
I. była

zasadniczo nienaruszona; to na korze wtórnej (szczególnie na obszarze Y4

lub jego

połączeniach) skupiła się właściwie cała siła uszkodzenia. Ten obszar
jest bardzo mały, nawet

u człowieka. A jednak cała percepcja kolorów, cała nasza zdolność do

wyobrażania ich sobie

i pamiętania, poczucie życia w świecie barw zależą w decydujący sposób od
jego

integralności. Nieszczęście zniszczyło ten obszar wielkości fasolki w

mózgu pana I. — a to

zmieniło całe jego życie, jego świat.
Testy z użyciem mondrianów wykazały uszkodzenie w tym obszarze.

Zastanawialiśmy

się teraz, czy możemy je zobaczyć za pomocą skanowania mózgu. Ale wy niki

tomografii
CAT i rezonansu magnetycznego MRI były w normie. Mogło to być spowodowane

46


tym, że techniki skanowania w tym czasie nie miały rozdzielczości, która

pozwalała

zobaczyć niewielkie uszkodzenie V4. Istniała też możliwość, że doznane

obrażenie było tylko
metaboliczne, nie strukturalne Możliwe także, że uszkodzeniu uległ nie

sam obszar V4, ale

truktury (tzw. plamki w obszarze Vi albo paski w V2), które do niego

wiodą 21 .

Te niewielkie struktury, owe „plamki" i „paski" —jak podkreślali i Zeki,
i Francis Crick

— są bardzo aktywne metabolicznie i mogą być wyjątkowo nieodporne na

chwilowe nawet

zmniejszenie dopływu tlenu. Crick (z którym szczegółowo omawiałem ten
przypadek)

zastanawiał się zwłaszcza, czy pan I. nie doznał zatrucia tlenkiem węgla,

o którym wiadomo,

że może wywołać zmiany w widzeniu barw w wyniku niedotlenienia krwi
płynącej przez

ośrodek wzroku. Crick przypuszczał, że pan L mógł ulec zatruciu tlenkiem

węgla

przedostającym się przez nieszczelny układ wydechowy w samochodzie — co
być może

spowodowane było wypadkiem, a nawet mogło być jego przyczyną 22.

Ale wszystkie te rozważania były w pewnym sensie akademickie. Po trzech

miesiącach
pan I. wciąż pozostawał całkowicie ślepy na kolory, cierpiał też na

uporczywe kłopoty z

widzeniem kontra-

21 Złe funkcjonowanie V4 można zobaczyć dzięki zastosowaniu nowszej
techniki,

background image

tomografii komputerowej PET (która obrazuje aktywność metaboliczną

różnych obszarów

mózgu), nawet jeśli skanowanie rezonansem magnetycznym albo CAT nie
pokazuje

uszkodzeń anatomicznych. Niestety, w tamtym czasie nie było to możliwe.

22 Pan I., który lubił chodzić do klubów sportowych i barów,

przeprowadził tam na
ten temat niewielkie badania i powiedział nam, że rozmawiał z wieloma

bokserami, którzy

cierpieli na przejściową, a czasem utrzymującą się dłużej utratę widzenia

kolorów po
otrzymaniu uderzenia w głowę. Częściowa lub całkowita utrata widzenia

barw („zszarzenie"),

także czasowa, jest charakterystyczna dla omdlenia lub szoku, w których

następuje
zmniejszenie dopływu krwi do tylnych części mózgu, zwłaszcza do ośrodka

wzroku.

Szarzenie występuje również w atakach niedokrwienia przejściowego,

spowodowanych
niewydolnością tętniczą — Zeki wysunął hipotezę, że dotyka to komórek

reagujących

selektywnie na określone długości fal świetlnych w plamkach V i i

cienkich pasków w V2.
Przejściowe zmiany widzenia barwnego — do dziwacznej chwiejności i

transformacji

kolorów (wadliwe widzenie barw) włącznie — mogą też wystąpić w migrenach

wzrokowych i
padaczkach, są także dobrze znane zażywającym meskalinę i inne narkotyki.

Mogą być

wprawiającym w niepokój objawem ubocznym towarzyszącym przyjmowaniu

ibuprofenu.
47

stu 23. Nie potrafiliśmy powiedzieć, czy nastąpi u niego poprawa — w

niektórych
przypadkach nabytej mózgowej ślepoty na barwy z czasem następuje poprawa,

w innych nie.

Wciąż nie wiedzieliśmy, co uszkodziło mózg pana L, czy była to trucizna,

np. tlenek węgla,
czy uderzenie spowodowane wypadkiem, czy może niedostateczne ukrwienie

ośrodka

wzroku. Istniała możliwość, że jeśli powodem był wylew, to mogą wystąpić
dalsze podobne
wylewy. Rokowanie musiało pozostać niepewne, chociaż sytuacja pana I.

wydawała się

wówczas dość stabilna.

Mogliśmy jednak zaoferować mu pewną niewielką pomoc praktyczną. Widział
on

wciąż granice między polami mondriana najwyraźniej, gdy oświetlało się je

światłem średnich

długości. Doktor Zeki zaproponował więc, byśmy dali mu zielone okulary
przeciwsłoneczne,

przepuszczające tylko ten zakres fal, w którym widzi on najwyraźniej.

Okulary zostały

zrobione na specjalne zamówienie i pan I. zaczął je nosić, zwłaszcza w
jaskrawym świetle

background image

słonecznym. Był nimi zachwycony, bo chociaż nie wróciły mu widzenia barw,

to jednak

bardzo poprawiły widzenie kontrastu oraz percepcję kształtów i granic.
Teraz mógł nawet

oglądać z żoną kolorową telewizję. (Ciemnozielone okulary właściwie

zmieniały mu kolorowy

obraz na monochromatyczny — chociaż, kiedy oglądał telewizję sam, i tak
wolał swój stary

czarno-biały odbiornik).

Po wypadku poczucie straty przygniotło Jonathana I., jak każdego, kto

straciłby
widzenie kolorów, zmysł, który przewija się w ca-

23 Gdy słuchało się opisów pana I. dotyczących codziennego życia, nigdy

nie było

jasne, czy miał on niewielkie zaburzenia widzenia kształtów czy nie. Ale,
co ciekawe, kiedy

poddawaliśmy go badaniom za pomocą mondrianów, granice między

prostokątami zanikały

pod wpływem długiego skupiania na nich wzroku, chociaż szybko powracały,
kiedy

poruszało się tablicą. W początkowym procesie widzenia poza plamkami

ważne są jeszcze

dwa inne systemy: system M, który związany jest szczególnie z percepcją
ruchu i głębi, ale nie

koloru, oraz system P-międzyplamkowy, który prawdopodobnie zajmuje się

percepcją

kształtów wysokiej rozdzielczości. Zeki uważał, że zanikanie granic
spowodowane długim

wpatrywaniem się sugeruje defekt w systemie P, a ich szybkie powracanie

wraz z ruchem —

„zdrowy i aktywny system M".
48

naszym doświadczeniu wzrokowym, więc jest czymś centralni dla naszej

wyobraźni i

pamięci, dla wiedzy o świecie, dla kultury i sztuki. O tym poczuciu
straty w związku ze

światem przyrody wspominano w każdym takim przypadku. Dla

dziewiętnastowiecznego

lekarza zrzuconego przez konia kwiaty „straciły większość swego piękna",
a gdy wszedł on

do ogrodu, nagle odartego z kolorów, niemal wpadł w szok. U pana I. to

poczucie straty i

szok były podwójne i potrójne, ponieważ utracił nie tylko piękno świata
natury i świata ludzi,

a także nieskończonej liczby obiektów, których kolory są częścią

codziennego życia; stracił

również świat sztuki, jak to odczuwał — świat, który przez pięćdziesiąt
lat czy więcej

absorbował jego niezwykły wizualny i chromatyczny talent i wrażliwość.

Pierwsze tygodnie

jego ślepoty na barwy były więc tygodniami niemal samobójczej depresji
24.

Oprócz tego poczucia straty Jonathan I. początkowo miał wrażenie, że ten

zmieniony

świat jest nienormalny i wstrętny. Doświadcza
24 Tego poczucia straty nie doświadczają oczywiście ci, którzy rodzą się

całkowicie

background image

ślepi na kolory. Mówi o tym w swoim przysłanym niedawno liście czarująca

i inteligentna

kobieta, Frances Futterman, od urodzenia całkowicie ślepa na barwy.
Przeciwstawia swoją

sytuację położeniu Jonathana I.:

Uderzyło mnie, jak różne musi to być przeżycie, w porównaniu z moimi

przeżyciami
—ja nigdy nie widziałam kolorów, tak więc nigdy ich nie utraciłam i nigdy

nie odczuwałam

depresji z powodu mego bezbarwnego świata... Sposób, w jaki widzę, sam w

sobie nie rodzi
depresji. Prawdę mówiąc, często poraża mnie piękno natury... Ludzie

mówią, że muszę

widzieć w odcieniach szarości albo na „czar-no-biało", ale ja tak nie

uważam. Słowo „szary"
nie znaczy dla mnie więcej niż słowo „różowy" czy „niebieski" — naprawdę,

znaczy mniej,

ponieważ stworzyłam sobie wewnętrzne wyobrażenia dla słów oznaczających

kolory, jak
różowy czy niebieski, ale przez całe życie nie potrafię pojąć szarego.

Chociaż doświadczenie

pani Futterman jest z pewnością odmienne od doświadczenia pana I., oboje

zwracają uwagę
na bezsensowność słowa „szary", słowa, które dla ślepego na kolory już

nic nie wyraża, tak

jak „ciemność" nie znaczy nic dla niewidomego czy „cisza" dla głuchego.

Pani Futterman
wypowiada się o pięknie swego świata, do czego również doszedł pan I.

„Mogłabym się

również założyć — mówi — że gdyby razem z normalnie widzącymi poddano nas

testom, co
widzimy przy skąpym oświetleniu, to z pewnością widzielibyśmy więcej

odcieni szarości.

Biało-czarne fotografie są dla mnie takie sztywne. Świat, który widzę,

jest o wiele bogatszy i

bardziej różnorodny niż czarno-białe zdjęcia czy ekran telewizora... Moje
widzenie jest o wiele

bogatsze, niż ludzie z normalnym wzrokiem mogą sobie wyobrazić".

49


tego zazwyczaj większość ludzi w jego położeniu: lekarz ze wstrząsem

mózgu,
zrzucony przez konia, uważał swoje widzenie za „wypaczone"; jedna z

pacjentek Damasia

mówiła o swoim szarym świecie, że jest „brudny". Należałoby zapytać,

dlaczego wszyscy
cierpiący na mózgową ślepotę na barwy wyrażają się w ten sposób —

dlaczego ich doznanie

wydaje się takie nienormalne? Pan I. widział czopkami siatkówki, widział

komórkami obszaru
Vi, reagującymi na długości fal świetlnych, ale nie potrafił użyć

mechanizmów wyższego

rzędu, wytwarzających kolor mechanizmów V4. My nie potrafimy wyobrazić

sobie sygnałów
wychodzących z V|, ponieważ nigdy ich jako takich nie doświadczamy, są

one natychmiast

background image

wysyłane na wyższy poziom i tam opracowywane, by uzyskać percepcję barw.

Tak więc

surowy produkt wychodzący z Vi nigdy nie pojawia się w naszej
świadomości. Pojawiał się

jednak w świadomości pana I. — uszkodzenie jego mózgu schwytało go w

pułapkę dziwnego

pośredniego stanu, niesamowitego świata Vi, świata nienormalnych i, by
tak rzec,

prechromatycznych wrażeń, których nie można kategoryzować jako barwnych

lub

bezbarwnych 25.
Pan I., ze swoją zwiększoną wizualną i estetyczną wrażliwością, uznał te

zmiany za

szczególnie trudne do zniesienia. Zbyt mało wiemy o tym, z czego wynika

wpływ kolorów i
właściwie całego widzenia na nasze emocje i poczucie estetyki — jest to

sprawa

indywidualnych doświadczeń i upodobań 26.

25 Zeki pokazał ostatnio, że możemy czegoś podobnego doświadczyć,
używając

hamującej magnetycznej stymulacji obszaru V4, która powoduje czasową

ślepotę na barwy.

26 Zbyt mato wiemy również na temat interakcji trzech głównych systemów
widzenia

pierwotnego — systemu M, międzyplamkowego i plamkowego. Jednak Crick

zastanawiał się,

czy odczucie czegoś nienormalnego, „ołowianego" w widzeniu, na które
skarżył się pan I.,

nie jest częściowo spowodowane niemoderowanym działaniem zachowanego

systemu M,

który, jak podkreśla Crick „widzi bardzo mało odcieni szarości, [tak
więc] jego biały może

odpowiadać temu, co [dla normalnych ludzi] jest brudnobiałe". Ta uwaga

jest wspomagana

faktem, że ludzie z wrodzoną ślepotą na barwy, u których wyższe systemy

wzrokowe nie są
uszkodzone, nie mają takich percepcyjnych anomalii. I tak Knut Nordby

pisze: „Nigdy nie

doświadczyłem »brudnych«, »nieczystych«, splamionych, czy »wyblakłych«

kolorów, jak
opisywał je artysta, Jonathan I.".

50

Percepcja koloru była zasadniczą częścią nie tylko zmysłu wzroku pana L,
ale również

jego zmysłu estetycznego, jego wrażliwości, twórczej tożsamości,

podstawowym składnikiem

sposobu, w jaki konstruował swój świat. A teraz kolor zniknął — nie tylko
z percepcji, ale

również z wyobraźni i pamięci. Oddźwięk tego był bardzo głęboki.

Początkowo pan I. był

intensywnie, wściekle świadomy tego, co utracił (chociaż „świadomy",
można powiedzieć,

jak ktoś, kto stracił pamięć). Potrafił wpatrywać się z furią w

pomarańczę, próbując zmusić

ją, by odzyskała swój prawdziwy kolor. Godzinami siedział przed swoim
ciemnoszarym (dla

background image

jego oczu) trawnikiem, starając się zobaczyć, wyobrazić, przypomnieć go

sobie jako zielony.

Stwierdził, że znalazł się w świecie nie tylko zubożonym, ale obcym,
bezładnym, niemal

koszmarnym. Wyraził to wkrótce po wypadku, lepiej niż za pomocą słów, w

swoich

wczesnych, pełnych rozpaczy obrazach.
Potem, kiedy ujrzał i namalował „apokaliptyczny" wschód słońca, pojawił

się pierwszy

sygnał, że nadchodzi zmiana. Poczuł impuls do konstruowania świata na

nowo, do
konstruowania na nowo swojej wrażliwości i tożsamości. Pewne rzeczy robił

świadomie i

celowo, np. ponowne uczenie oczu (i rąk) działania, jak wtedy gdy stawał

się artystą. Jednak
większość odbywała się gdzieś niżej, na poziomie procesów

neurologicznych, do których

świadomość i kontrola nie mają bezpośredniego dostępu. W tym sensie to,

co się z nim stało,
zaczęło go określać na nowo — określać fizjologicznie, psychologicznie,

estetycznie — a

wraz z tym przyszło przeobrażenie wartości, tak że całkowita obcość,

inność jego świata Vi,
która początkowo była taka koszmarna i przerażająca, teraz stawała się

fascynująca i piękna.

Tuż po swoim wypadku, a potem jeszcze przez rok albo dłużej Jonathan I.

upierał się,
że wciąż „zna" kolory, wie, co jest właściwe, odpowiednie, piękne, mimo

że już nie potrafił

ich sobie wyobrazić. Ale potem nie był już taki pewny, tak jakby bez

pomocy rzeczywistych
przeżyć czy obrazów jego skojarzenia barwne zaczęły zanikać. Być może

taka utrata pamięci

—jednocześnie fizjologiczna i psychologiczna, strategiczna i strukturalna

— musi nastąpić w

pewnej mierze wcześniej lub później u każdego, kto już nie potrafi
doświad-

51


czać czy wyobrażać sobie, albo w jakiejkolwiek formie tworzyć jakiegoś

sposobu percepcji.

(Tak jak nie jest konieczne, by pierwotne uszkodzenie było korowe; może

ono wystąpić, po
miesiącach czy latach, nawet u tych, którzy są niewidomi obwodowo czy

siatkówkowe) 27.

Coraz mniej niepokoił się utratą kolorów, a właściwie przestał

interesować się tym
tematem, choć na początku było to przecież jego obsesją. Mówił teraz, że

wziął „rozwód" z

kolorami. Wciąż potrafił o nich potoczyście opowiadać, ale w jego słowach

wyczuwało się
pewną pustkę, tak jakby czerpał tylko z przeszłych doświadczeń, a koloru

już nie rozumiał.

Nordby pisze:

Chociaż posiadłem głęboką teoretyczną wiedzę na temat fizyki barw i
fizjologii

background image

mechanizmów rządzących receptorami barw, nic nie może mi pomóc w

zrozumieniu

prawdziwej natury kolorów 28 .
To, co odczuwał Nordby, zaczął teraz odczuwać również Jonathan I. W

pewien

sposób przypominał osobę ślepą na kolory od urodzenia, mimo że żył w

świecie barw przez
pierwsze sześćdziesiąt pięć lat swego życia.

27 J.D. Mollon i współpracownicy opisują przypadek młodego policjanta,

który po

poważnej chorobie z wysoką gorączką (prawdopodobnie po zapaleniu opon
mózgowych)

cierpiał na ślepotę na barwy, niedowidzenie połowicze i częściową agnozję

i amnezję. Pięć lat

po chorobie, pisze Mollon, „potrafił podać (prawdopodobnie za pomocą
pamięci werbalnej)

kolory takich rzeczy, jak trawa, światła na skrzyżowaniu czy flaga, ale

mylił się, wymieniając

kolory innych pospolitych przedmiotów (np. banan, skrzynka pocztowa)".
Tak więc okazało

się, że po 5 latach całkowitej ślepoty na barwy zapomniał kolory nawet

najbardziej znanych

przedmiotów. Pisano o takich skutkach również w przypadku zwykłej ślepoty
siatkówkowej,

w której po kilku latach może wystąpić szeroka utrata wszelkich wspomnień

wizualnych, w

tym także dotyczących kolorów.
28 „Bardzo inteligentna niewidoma osoba — pisze Schopenhauer —

potrafiłaby, być

może, [stworzyć] teorię barw na podstawie dokładnych twierdzeń, jakie na

ich temat
usłyszała". Podobnie Diderot, mówiąc o Nicholasie Saundersonie, słynnym

niewidomym

wykładowcy optyki w Oksfordzie na początku XVIII wieku, czuje, że posiada

on głęboką

wiedzę teoretyczną i pojęcie przestrzeni, chociaż nigdy jej bezpośrednio
nie postrzega.

52

Jednocześnie zapominając o kolorach i odwracając się od nich, porzucając
chromatyczne nastawienia, przyzwyczajenia i strategie dotychczasowego

życia, pan I. w

drugim roku po wypadku stwierdził, że najlepiej widzi w przyćmionym

świetle albo o zmroku,
a nie \v pełnym blasku słońca. Bardzo jaskrawe światło zazwyczaj

oślepiało go na jakiś czas

— jeszcze jeden znak, że jego systemy wzrokowe uległy uszkodzeniu —

natomiast noc i
nocne życie, jak się przekonał, były dla niego szczególnie odpowiednie,

ponieważ zdawało

się, że są „zaprojektowane — jak kiedyś powiedział — w czerni i bieli".

Zaczął się stawać „człowiekiem nocy", jak sam to określał, i polubił
odkrywanie innych

miast, innych miejsc, ale tylko w nocy. Jeździł, na chybił trafił, do

Bostonu albo Baltimore,

czy małych wsi i miasteczek, przybywał tam o zmroku, a potem wędrował
ulicami przez pół

background image

nocy, czasem rozmawiając z przygodnie spotkanymi ludźmi, czasem wstępując

do małych

knajpek.
— W nocy w knajpkach wszystko się zmienia, przynajmniej jeśli mają okna.

Ciemność

wchodzi do środka, i nie pomoże na to największa nawet ilość światła.

Zmieniają się w nocne
miejsca. Bardzo lubię tę porę — mówił pan I. — Powoli staję się

człowiekiem nocy. To inny

świat—jest mnóstwo przestrzeni, nie jesteś otoczony przez ulice, ludzi...

To cały nowy
kosmos.

Kiedy pan I. nie podróżował, wstawał coraz wcześniej, żeby pracować w

nocy,

rozkoszować się nocą. Czuł, że w nocnym świecie (jak go nazywał) jest
kimś równym

„normalnym" ludziom albo od nich lepszym.

— Czuję się lepiej, bo wtedy wiem, że nie jestem jakimś cudakiem.. . i

wykształcił mi
się bardzo ostry wzrok na widzenie w nocy. To zdumiewające, co wtedy

widzę. Potrafię

przeczytać tablice rejestracyjne z odległości czterech przecznic. Wy nie

widzielibyście ich z
odległości jednej przecznicy 29.

29 Ze swoją odrazą do koloru i jaskrawego światła, zamiłowaniem do zmroku

i nocy,

doskonale widzący w ciemności pan I. przypomina Kaspara Hausera, chłopca
trzymanego

przez 15 lat w słabo oświetlonej piwnicy, opisanego przez Anselma von

Feuerbachaw 1832 r.:

Co do jego wzroku, to z szacunkiem dla niego, nie istniał dlań zmrok,
noc, czy

ciemność... W nocy chodził wszędzie z największą łatwością; a w ciemnych

miejscach

zawsze odmawiał, gdy proponowano mu światło. Częstokroć spozierał ze

zdziwieniem albo
śmiał się z osób, które w ciemności, np. wchodząc do domu albo idąc po

schodach, szukały

oparcia, dotykając wszystkiego wokół po omacku albo przytrzymując się

czegoś. O zmroku
widział nawet lepiej niż za dnia. I tak kiedyś' po zachodzie słońca

przeczytał numer na domu

odległym o 180 kroków, czego by nie dojrzał w świetle dnia. Pewnego razu,

tuż przed
zmrokiem, wskazał swemu nauczycielowi komara, który wisiał w bardzo

oddalonej od nich

pajęczynie.

53

Należałoby zastanowić się, czy jego widzenie nocne, w miarę upływu czasu,
nie

zaczęło pełnić funkcji kompensacyjnej wobec zniszczonego systemu widzenia

barw. Na tym

etapie mogła też zwiększyć się wrażliwość na ruch, może i na głębię, co
jest prawdopodobnie

background image

związane ze zwiększoną zależnością od zachowanego systemu M i z częstszym

używaniem

go 30 .
Najbardziej interesujące jest to, że poczucie głębokiej straty oraz

odczucie czegoś

nieprzyjemnego i nienormalnego, tak dotkliwe w pierwszych miesiącach po

urazie głowy,
teraz, jak się zdawało, znikły, a nawet uległy odwróceniu. Aczkolwiek pan

I. nie zaprzecza, że

poniósł stratę, a na pewnym poziomie wciąż ją opłakuje, to jednak czuje

teraz, że jego wzrok
jest „bardzo wyrafinowany", „uprzywilejowany", że widzi świat czystej

formy, nie

zaśmiecony kolorem. Subtelne struktury i wzory, których normalnie nie

dostrzegamy,
ponieważ są zalane barwami, teraz stały się wyraźne dla jego oka 31 .

Czuje, że podarowano

mu „cały nowy świat", na który reszta z nas,

30 Być może jednostki z wrodzoną ślepotą na barwy rozwijają wzmocnioną
funkcję

systemu M i mogą być niezwykle biegłe w postrzeganiu ruchu. Ostatnio

zajęli się tym Ralph

Siegel i Martin Gizzi.
31 Słyszałem niedawno o pewnym botaniku z Anglii, ślepym na kolory, który

powiedział, że lepiej niż ktoś normalnie widzący rozpoznaje paprocie i

inne rośliny w lesie, w

żywopłocie i w innym niemal monochromatycznym środowisku. Podobnie w
czasie II wojny

światowej wymagano od ludzi z daltonizmem, aby służyli jako bombardierzy,

ponieważ

potrafili „widzieć przez" kolorowy kamuflaż i nie rozpraszała ich, jak
normalnie widzących,

zwodnicza konfiguracja barw. Pewien weteran wojny na Pacyfiku pisze, że

ślepi na kolory

żołnierze byli niezastąpieni w obserwacji w dżungli ruchów

zakamuflowanych oddziałów
wojsk. (Ludzie widzący kolory normalnie mogą sobie z tym radzić lepiej o

zmroku).

54


oszałamiana przez barwy, jest niewrażliwa. Nie myśli już o kolorach, nie

tęskni za nimi,

nie żałuje ich utraty. Swoją ślepotę na barwy uważa niemal za dziwny dar,

który wprowadził
go w nowy stan bycia i odczuwania. Ta transformacja jest niezwykle

podobna do przemiany

Johna Hulla, który po dwóch czy trzech latach doświadczania ślepoty jako

utrapienia i
przekleństwa, zaczął uważać ją za „ciemny, paradoksalny dar", za

„skoncentrowaną ludzką

kondycję... jeden z rodzajów ludzkiego istnienia".

Pewnego razu, trzy lata po wypadku, Israel Rosenfield wysunął intrygującą
propozycję:

aby pan I. spróbował odzyskać widzenie kolorów. Ponieważ mechanizm

porównywania

długości fal świetlnych pozostał nienaruszony, a uszkodzony był tylko
obszar V4 (albo jego

background image

odpowiednik), to istniała możliwość, przynajmniej teoretyczna, sądził

Rosenfield,

„przeszkolenia" innej części mózgu, by wykonywała wymagane landowskie
korelacje. W ten

sposób można by było w pewnym stopniu odzyskać widzenie kolorów.

Zaskakująca była

odpowiedź pana I. W ciągu pierwszych miesięcy po wypadku, powiedział,
skwapliwie

skorzystałby z takiej propozycji, zrobiłby wszystko, by zostać

„uleczonym". Ale teraz, kiedy

w inny sposób odbiera świat, który znów jest dla niego spójny i
kompletny, uważa tę

propozycję za niezrozumiałą i wstrętną. Teraz, kiedy kolory straciły swój

sens i znikły dawne

związane z nimi skojarzenia, nie mógł sobie wyobrazić, jak wyglądałoby
ich przywrócenie.

Uważał, że wprawiłoby go to w wielkie pomieszanie, mogłoby go wtrącić w

chaos nie

powiązanych z niczym wrażeń i zniszczyć zdobyty na nowo wizualny porządek
jego świata.

Przez pewien czas trwał w jakiejś otchłani, ale teraz osiadł —

neurologicznie i psychologicznie

w świecie bez barw.
Jeśli chodzi o jego obrazy, po ponad roku eksperymentów i niepewności pan

I. wszedł

w mocną, twórczą fazę, nie mniej mocną i twórczą niż wcześniejsze

dokonania z długiej
artystycznej kariery. Jego czarno-białe obrazy cieszą się wielkim

powodzeniem, a ludzie

mówią o nadzwyczajnym czarno-białym „okresie". Bardzo niewielu z nich

wie, że ostatnia
faza jego twórczości nie jest w żadnym razie

55

wyrazem jego rozwoju jako artysty, ale została spowodowana fatalną

stratą.
Chociaż potrafiliśmy określić główne uszkodzenie w mózgu pana L —

zniszczenie

podstawowej części systemu konstruowania koloru — to wciąż absolutnie nic

nie wiemy o
zmianach „wyższego rzędu", jakie musiały zajść w jego funkcjonowaniu.

Jonathan I. utracił

nie tylko percepcję barw, ale również wyobraźnię, a nawet sny w kolorach.

Wreszcie stracił
nawet pamięć kolorów, tak że przestały być częścią jego wiedzy, jego

umysłu.

Tak więc, w miarę upływu czasu, zaczął przypominać kogoś z amnezją barw —

albo
nawet kogoś, kto ich nigdy nie znał. Jednak w tym samym czasie

następowała jeszcze inna

zmiana widzenia. Dawny świat kolorów, a nawet pamięć o nim, stawały się

coraz bledsze i
mniej wyraźne, aż umarły w nim, zamiast nich zaś zrodził się nowy świat,

nowy sposób

patrzenia, nowy rodzaj wyobraźni i wrażliwości 32 .

Nie ma wątpliwości co do istnienia tych zmian — chociaż może trzeba było
człowieka

background image

tak uzdolnionego i tak elokwentnego jak Jonathan I., by zostały wyrażone

tak jasno. W chwili

obecnej neurologia nie może nic powiedzieć na temat mózgowej podstawy
takich zmian

„wyższego rzędu". Badania fizjologii koloru doszły do tej pory do

systemów barw

wczesnego widzenia, landowskich korelacji, które zachodzą w V1 i V4
Jednak V4 nie jest

punktem końcowym, to tylko stacja pośrednia, ze swej strony też

przesyłająca informacje do

coraz wyższych poziomów — ostatecznie do hipokampu, tak ważnego w
przechowywaniu

pamięci; do ośrodków emocji systemu limbicznego i jądra migdałowatego; i

do wielu innych

części kory mózgowej. Na przykład przerwa w przepływie informacji z V4
32 Podobne pojawianie się nowej wrażliwości i wyobraźni opisuje H.G.

Wells we

wspaniałym opowiadaniu The Country ofthe Blind [Kraina ślepców]:

Od czternastu pokoleń lud ten byt ślepy i odcięty od świata widzących;
nazwy rzeczy

widzialnych zaginęły lub uległy przemianom; [...] Wraz z utratą wzroku

zanikła w ślepcach

część ich wyobraźni; wytworzyli sobie natomiast cały zastęp nowych pojęć,
związanych ze

zmysłami słuchu i dotyku.

56


, systemów pamięciowych hipokampu i kory przedczołowej może częściowo

wyjaśniać fakt, że pan I. „zapomniał" kolory. W tej chwili nie mamy

narzędzi do sporządzenia

mapy subtelnych, wyższego rzędu skutków takiej utraty jakiegoś rodzaju
percepcji, ale

historia Jonathana I. dowodzi, jakie to jest ważne.

Prace ostatniego dziesięciolecia pokazały, jak plastyczna jest kora

mózgowa i w jak

drastyczny sposób może być reorganizowane i rewidowane sporządzanie np.
mózgowej

„mapy" obrazu ciała, nie tylko po uszkodzeniach i unieruchomieniach, ale

z powodu jakiegoś

specjalnego rodzaju używania lub nieużywania poszczególnych jego części.
Wiemy, dla

przykładu, że stałe posługiwanie się jednym palcem do czytania brajla

prowadzi do

ogromnego przerostu reprezentacji tego palca w korze mózgowej. A wczesna
głuchota i

posługiwanie się językiem migowym mogą sprawić, że nastąpi drastyczna

zmiana mapy

mózgu, tzn. wielkie obszary kory słuchowej zostaną przeznaczone na
procesy wzrokowe.

Podobnie było, jak się zdaje, z panem L: całe systemy reprezentacji,

znaczenia, zostały u

niego zniszczone, ale powstały za to inne, całkowicie nowe.
W odpowiedzi na podstawowe pytanie — pytanie o jakość: dlaczego pewne

wrażenie

odbieramy jako czerwień — przypadek Jonathana I. może nam wcale nie

pomóc. Po opisaniu
„słynnego fenomenu barw" Newton wycofał się z wszelkiego spekulowania na

temat wrażeń i

background image

nie ryzykował postawienia hipotezy, „w jaki sposób światło wywołuje w

naszych umysłach

zjawy kolorów". Dziś, po trzystu latach, wciąż nie mamy na ten temat
żadnej hipotezy. Być

może na takie pytania nie ma odpowiedzi.

.

OSTATNI HIPIS


Tak długo, długo mnie nie ma...

i tak krótko tu jestem.

Robert Hunter Box of Rain

Greg F. wychowywał się w latach pięćdziesiątych w dość zamożnej rodzinie

mieszkającej w Queens. Był przystojnym i raczej bystrym chłopcem;

wydawało się, że
nieuchronnie pójdzie w ślady ojca, podejmie studia, a następnie

rozpocznie normalną karierę

zawodową. Mógł zostać autorem piosenek, do czego już we wczesnej młodości

zdradzał
wybitny talent. Jednak z biegiem lat stawał się coraz bardziej

niespokojny, kwestionował

panujące porządki, aż wreszcie w wieku piętnastu lat znienawidził

konwencjonalne życie
swoich rodziców i sąsiadów oraz cyniczną, wojowniczą administrację

Stanów. Jego potrzeba

buntu, ale jednocześnie znalezienia ideału i przewodnika, znalezienia

przywódcy
skrystalizowała się podczas „lata miłości" w 1967 roku. Greg chadzał do

Village, gdzie całymi

nocami słuchał Allena Ginsberga deklamującego swoje poematy. Kochał rock,

przede

wszystkim zespół The Grateful Dead.
Z biegiem czasu narastał dystans między nim a rodzicami i nauczycielami;

Greg stał

się agresywny i zaczepny, przestał rozmawiać z rodzicami o swoich

sprawach. W 1968 roku,
gdy Timothy Leary wzywał amerykańską młodzież: tune in, turn on, and drop

out, Greg

zapuścił włosy i rzucił szkołę, choć dotychczas dobrze się uczył;

58

wyprowadził się z domu i zamieszkał w Village. Zaczął brać narkotyki i

wraz z innymi
członkami narkotycznej kultury East Village poszukiwał utopii,

wewnętrznej wolności i

„wyższej świadomości".

Jednak „włączenie się" nie zadowoliło Grega, który wyraźnie potrzebował
skodyfikowanej filozofii, doktryny określającej sposób życia W 1969 roku,

jak wielu innych

młodych narkomanów, trafił do Swamiego Bhaktivedanta i jego

Międzynarodowego
Stowarzyszenia Świadomości Kriszny, przy Drugiej Alei. Pod jego wpływem

Greg, podobnie

background image

jak wielu innych, przestał brać narkotyki. Religijna egzaltacja zastąpiła

mu narkotyczne wzloty.

(„Jedynym radykalnym lekarstwem na dipsomanię — powiedział kiedyś William
James — jest

mania religijna"). Filozofia, wspólnota wiernych, śpiewy, rytuały oraz

surowa,

charyzmatyczna postać Swamiego — wszystko to było dla Grega objawieniem.
Niemal

natychmiast nawrócił się i stał się namiętnym wyznawcą 1. Wreszcie zyskał

cel w życiu,

wiedział, co ma robić. W ciągu pierwszych pełnych egzaltacji tygodni po
konwersji Greg

włóczył się po East Village ubrany w pomarańczowe suknie, wyśpiewując

mantry. Na

początku lat siedemdziesiątych zamieszkał w głównej świątyni w
Brooklynie. Rodzice

początkowo sprzeciwiali się temu, ale później jakoś się z tym pogodzili.

„Może to mu

pomoże — mawiał jego ojciec z filozoficznym spokojem. — Kto wie, może
musi iść tą

właśnie drogą?"

Pierwszy rok pobytu w świątyni Greg przeszedł pomyślnie. Był posłuszny,

oddany i
pobożny. „To święty — powiedział o nim swami — to jeden z nas". W

pierwszych

miesiącach 1971 roku Greg, już głęboko zaangażowany w życie wyznawców

Kriszny, został
wysłany do świątyni w Nowym Orleanie. Rodzice widywali go rzadko, gdy

przebywał w

świątyni w Brooklynie, teraz Greg właściwie zerwał z nimi kontakt.

W rok później zaczął narzekać na pogarszający się wzrok. Swami

1 Oryginalne poglądy swamiego streścił Tridandi Goswami A.C.

Bhaktivedanta

Swami w Easy Journey to Other Planets [Łatwa podróż do innych planet],

wydanej przez
Ligę Wyznawców, Vrindaban (brak daty, cena — l rupia). Tę zieloną

książeczkę rozdawali na

prawo i lewo zwolennicy swamiego. W tym okresie była to dla Grega

prawdziwa Biblia.
59

i inni zinterpretowali to jako efekt duchowej przemiany: według nich Greg

był
„pozbawiony światła" i obecnie budziło się w nim „światło wewnętrzne".

Początkowo martwił

się narastającą ślepotą, ale wyjaśnienia swamiego przywróciły mu spokój.

Choć widział coraz
gorzej, przestał się skarżyć. Co więcej, z każdym dniem widać było coraz

wyraźniej jego

duchową przemianę. Zachowywał się ze zdumiewającym, uroczystym spokojem.

Przestał
wykazywać swą zwykłą niecierpliwość, stracił normalne pragnienia. Czasami

zapadał w stan

oszołomienia; siedział wtedy nieruchomo z dziwnym (według niektórych

„transcendentalnym") uśmiechem na ustach. „To stan błogosławiony —
powiedział swami —

background image

Greg zmienia się w świętego". Współwyznawcy uznali, że na tym etapie

chłopiec wymaga

nieustannej opieki. Od tej chwili nigdy nie wychodził sam ze świątyni i
jego kontakty z

zewnętrznym światem zupełnie ustały.

Rodzice Grega nie mieli z nim żadnych bezpośrednich kontaktów, ale od

czasu do
czasu otrzymywali listy ze świątyni, coraz częściej zawierające opis

„duchowego rozwoju"

syna oraz jego „oświecenia". Te relacje, jednocześnie niezwykle ogólne i

wieloznaczne oraz
sprzeczne z charakterem Grega, coraz bardziej ich niepokoiły. Napisali

nawet bezpośrednio

do swamiego i otrzymali od niego uspokajającą odpowiedź.

Minęły jeszcze trzy lata, nim rodzice Grega w końcu zdecydowali, że muszą
sami

sprawdzić, co dzieje się z ich synem. Ojciec jego był już wówczas

schorowany i obawiał się,

że jeżeli będzie dłużej czekał, może już nigdy nie zobaczyć „utraconego"
syna. Z tego

powodu przełożeni świątyni zgodzili się na wizytę rodziców Grega. W 1975

roku, cztery lata

po ostatnim spotkaniu z synem, przyjechali do Nowego Orleanu, aby go
wreszcie zobaczyć.

Jego widok wprawił ich w przerażenie. Niegdyś szczupły i bujnie

owłosiony, Greg stał

się bezwłosym grubasem. Jak określił to jego ojciec, chłopak wciąż
„głupio" się uśmiechał,

co chwila podśpiewywał i recytował fragmenty wierszy oraz robił

„idiotyczne" uwagi. W jego

zachowaniu nie było widać żadnych śladów głębszych uczuć, stracił również
wszelkie

zainteresowanie „teraźniejszymi" sprawami („był jakby wydrążony, pusty w

środku" —

powiedział

60

jego ojciec); był zdezorientowany i całkowicie ślepy. Władze świątyni

nieoczekiwanie

zgodziły się, aby rodzice go zabrali. Zapewne również zwolennicy Kriszny
uznali, że Greg

posunął się zbyt daleko na drodze do wniebowstąpienia i zaczęli się

niepokoić jego stanem.

Po pierwszych badaniach w szpitalu Greg został skierowany na oddział
neurochirurgii. Dalsze badania wykazały, że ma ogromny nowotwór przysadki

mózgowej.

Guz zniszczył przyległe skrzyżowanie nerwów wzrokowych, sięgnął do obu

stron płata
czołowego, do płatów skroniowych i w dół do międzymózgowia. Podczas

operacji okazało

się, że guz wielkości małego grejpfruta lub pomarańczy nie jest złośliwy,

ale choć chirurdzy
zdołali go całkowicie usunąć, nie mogli naprawić spowodowanych przezeń

zniszczeń.

Teraz Greg był nie tylko ślepy, ale poważnie upośledzony neurologiczne i

umysłowo.
Temu nieszczęściu można było zapobiec, gdyby w odpowiedzi na pierwsze

skargi na

background image

pogarszający się wzrok został poddany badaniom lekarskim. Do tego

wystarczyłoby zresztą,

aby jego stan ocenił ktoś rozsądny. Niestety, było już za późno i trudno
było liczyć, że stan

zdrowia Grega znacząco się poprawi. Wobec tego został umieszczony w

Williamsbridge,

szpitalu dla przewlekle chorych. W ten sposób aktywne życie tego
dwudziestopięcioletniego

chłopca dobiegło kresu. Jego stan określono jako „beznadziejny".

Poznałem Grega w kwietniu 1977 roku, gdy przyjechał do szpitala

Williamsbridge. Nie
wyglądał wtedy na swoje dwadzieścia parę lat — zachowywał się niczym

dziecko, nie miał

zarostu. Był gruby jak Budda z posążków, miał pustą, pozbawioną wyrazu

twarz. Jego ślepe
oczy nieustannie poruszały się we wszystkich kierunkach, podczas gdy

siedział nieruchomo

na swoim fotelu na kółkach. Brakowało mu spontaniczności i sam nigdy nie

zaczynał
rozmowy, ale zagadnięty odpowiadał natychmiast, przy czym mówił sensownie

i nawet

dowcipnie. Jego odpowiedzi były zawsze bardzo krótkie, Greg nigdy nie

rozwijał tematu,
którego dotyczyło pytanie. Pytania nie budziły w nim żadnych skojarzeń

czy refleksji. W

przerwach między nimi milczał. Jeśli przerwa trwała dłużej niż minutę,

zaczy-
61

nał podśpiewywać hymny Hare Kriszny lub mamrotał mantry. Jak mówił, wciąż

był
„totalnym wyznawcą", oddanym całkowicie doktrynie i celom tej grupy.

Nie mogłem wydobyć z niego żadnej składnej historii. Na przykład Greg nie

był

pewien, dlaczego znalazł się w szpitalu. Gdy go o to pytałem, udzielał

różnych odpowiedzi.
Raz powiedział: „Bo nie jestem inteligentny", innym razem: „Bo w

przeszłości brałem narko-

tyki". Wiedział, że był kiedyś w głównej świątyni Hare Kriszny („Wielki,

czerwony dom w
Brooklynie, ulica Henry'ego numer 439"), ale nie pamiętał, że później

został przeniesiony do

Nowego Orleanu. Nie pamiętał również, że tam pojawiły się pierwsze

symptomy choroby —
przede wszystkim stopniowa utrata wzroku. W rzeczywistości sprawiał

wrażenie, że jest

nieświadomy swoich problemów, tego, że jest chory, że nie widzi i nie

może chodzić.
Nieświadomy — i obojętny. Chory, ślepy, bezpowrotnie upośledzony,

umieszczony

w szpitalu dla przewlekle chorych bez szans na wyjście — Greg nie zwracał

na to najmniejszej
uwagi. To wszystko nie było dla niego realne. Wydawał się obojętny,

pusty, pozbawiony

uczuć — to był właśnie ów nienaturalny, uroczysty spokój, który jego

bracia z sekty Hare
Kriszny uznali za stan „błogosławiony". Pewnego razu Greg również użył

tego określenia.

background image

Gdy spytałem go, jak się czuje, odrzekł: „Czuję się błogosławiony".

Powtórzyłem to pytanie

wielokrotnie. W pewnym momencie Greg powiedział: „Boję się, że znowu
powrócę do

materialnego świata", W tym początkowym okresie odwiedzali go znajomi

współwyznawcy.

Często widziałem na korytarzu ich pomarańczowe szaty. Przychodzili
odwiedzić biednego,

ślepego i otępiałego Grega i gromadzili się wokół niego. Według nich Greg

osiągnął

detachment, zyskał iluminację.
Wypytując Grega o bieżące wydarzenia, przekonałem się, jak bardzo jest

zdezorientowany. Na pytanie, kto jest prezydentem, odpowiedział: „Lyndon

— po czym

dodał: — ten, który został zastrzelony". Podpowiedziałem mu: „Jimmy", na
co odpowiedział:

„Jimmy Hendrix". Gdy wybuchnąłem śmiechem, dodał, że muzycz-

62


ny Biały Dom to dobry pomysł. Po jeszcze paru pytaniach nie miałem już

wątpliwości, że Greg niemal zupełnie nie pamięta wydarzeń z lat

siedemdziesiątych, a w

każdym razie nie potrafi ich ułożyć xv chronologicznym porządku. Miałem
wrażenie, że tkwi

jeszcze w latach sześćdziesiątych — na początku lat siedemdziesiątych

jego pamięć, rozwój,

życie wewnętrzne zostały zablokowane.
W 1976 roku, gdy Greg przeszedł operację, jego nowotwór był już ogromny,

ale

narastał bardzo powoli. Dopiero w ostatnim etapie rozwoju, gdy zniszczył

system pamięci w
płacie skroniowym, uniemożliwił zapamiętywanie nowych faktów. A jednak

Greg miał trud-

ności — częściowe, nie absolutne — z przypomnieniem sobie wydarzeń z

końca lat

sześćdziesiątych, wydarzeń, które z całą pewnością zarejestrował w pełni
świadomie. Prócz

niezdolności do rejestracji nowych faktów guz spowodował również erozję

wspomnień

(niepamięć wsteczna) z okresu na kilka lat przed jego powstaniem. Brak tu
było ostrej

granicy, można było raczej obserwować stopniowy, czasowy gradient. Greg

świetnie

pamiętał ludzi i wydarzenia z lat 1966 i 1967, przypominał sobie niektóre
fakty z lat 1968 i

1969, wszystko zaś, co wydarzyło się po 1970 roku, niemal całkowicie

zniknęło z jego

pamięci.
Również bez trudu można było zaobserwować, w jak poważnym stopniu utracił

pamięć świeżą. Gdy podałem mu listę kilku słów, już po minucie nie

potrafił sobie żadnego

przypomnieć. Gdy opowiadałem mu jakieś historyjki i prosiłem o
powtórzenie, Greg czynił to

z coraz większymi zmianami i dodatkami, czasami dowcipnymi, czasami

dziwacznymi, aż

wreszcie po pięciu minutach jego opowieść nie miała już nic wspólnego z
tym, co mu

background image

opowiedziałem. Na przykład gdy opowiedziałem mu bajkę o lwie i myszy,

wkrótce w jego

wersji gigantyczna mysz zjadła minilwa. Zapytany o te zmiany Greg odparł,
że mysz i lew są

mutantami. „Możliwe — dodał — że to stwory ze snu lub »alternatywnej

historii«, w której

myszy były królami dżungli". Po pięciu minutach nic już nie pamiętał.
Od jednego z pracowników szpitala dowiedziałem się, że Greg uwielbia

rock, w

szczególności w wykonaniu zespołów z lat sześć-

63

dziesiątych. I rzeczywiście, gdy wszedłem do jego pokoju, od razu

zauważyłem stosy płyt i
opartą o łóżko gitarę. Gdy zagadnąłem go o to, uległ natychmiastowej

przemianie. Zniknęła

gdzieś chaotyczność i obojętność. Zamiast tego Greg z wielkim ożywieniem

mówił o swoich
ulubionych zespołach i piosenkach rockowych — przede wszystkim o Grateful
Dead.

„Słuchałem ich w Fillmore East i w Central Parku" — powiedział. Pamiętał

szczegółowo cały
program. „Ale najbardziej lubię — dodał — Tobacco Road". Przypomniał

sobie melodię i z

wielkim uczuciem i skupieniem odśpiewał całą piosenkę. Nigdy przedtem nie

wykazał takiej
głębi uczuć i przeżyć. Gdy śpiewał, wydawał się kimś zupełnie innym, tak

jakby uległ

transformacji.

— Kiedy słuchałeś ich w Central Parku? — spytałem.
— Już dość dawno, pewnie przeszło rok temu — odrzekł.

W rzeczywistości grali tam po raz ostatni osiem lat wcześniej, w 1969

roku. Fillmore

East zaś, słynny teatr rockowy, gdzie Greg również słuchał tego zespołu,

został zamknięty na
początku lat siedemdziesiątych. Greg dodał, że kiedyś w Hunter College

słuchał Jimmy'ego

Hendriksa i zespołu Cream. Jack Bruce grał na gitarze basowej, Eric

Clapton — na
prowadzącej. W skład zespołu wchodził również „fantastyczny perkusista"

Ginger Baker.

— Jimmi Hendrix — zastanowił się Greg. — Co on teraz robi? Ostatnio

niewiele o
nim słyszałem.

Rozmawialiśmy o Beatlesach i Rolling Stonesach.

— Wspaniałe grupy — powiedział Greg — ale brak im duszy, nie ruszają mnie

tak jak
Grateful Dead. Co za zespół — ciągnął dalej — nie było drugiego takiego.

Jerry Garcia to

prawdziwy święty, to guru. To geniusz. Perkusiści Mickey Hart, Bili

Kreutzmann są wspa-
niali. No i Bob Weir, i Phil Lesh. Ale przede wszystkim Pigpen — kocham

go!

To pozwoliło ustalić zakres jego niepamięci. Greg doskonale pamiętał

piosenki z lat
1964-1968. Pamiętał nazwiska wszystkich członków z oryginalnego składu

Grateful Dead z

background image

1967. Nie wiedział jednak, że Pigpen, Jimmi Hendrix i Janis Joplin już

nie żyją. Jego

64

pamięć urwała się na roku 1970 lub wcześniej. Pozostał w latach

sześćdziesiątych

jako żywa skamielina, ostatni hipis.
Początkowo nie chciałem uświadamiać Gregowi jego kalectwa i ogromnego

zakresu

niepamięci. Starałem się unikać wszelkich, nawet nieumyślnych aluzji, na

które z pewnością
zwróciłby uwagę, ponieważ był bardzo wrażliwy. Po prostu zmieniłem temat

i spytałem, czy

mogę go zbadać.

Zauważyłem, że Greg był słaby i miał porażone kończyny, szczególnie po
lewej

stronie i szczególnie nogi. Nie potrafił stać o własnych siłach. Jego

oczy wykazywały

całkowitą atrofię optyczną — z pewnością nie mógł niczego zobaczyć. Mimo
to wydawał się

nieświadomy swej ślepoty. Gdy pytałem go, co trzymam w ręce, odgadywał,

że to niebieska

piłka lub czerwone pióro, choć w rzeczywistości był to zielony grzebień
lub zegarek

kieszonkowy. Faktycznie nie próbował nawet „patrzeć", nie odwracał głowy

w moją stronę.

Podczas rozmowy często nie „patrzył" na mnie, lecz kierował twarz w inną
stronę. Gdy

spytałem go, jak widzi, przyznał, że ma kłopoty ze wzrokiem, ale zapewnił

mnie, że z

przyjemnością „ogląda" telewizję. Jak się później przekonałem, Greg
słuchał telewizji i sam

wymyślał odpowiednie sceny, często nawet nie patrząc w kierunku

telewizora. Wydawał się

szczerze przekonany, że na tym właśnie polega widzenie, że na tym polega

oglądanie telewizji.
Najwyraźniej stracił nawet świadomość tego, czym jest wzrok.

Szczególna „ślepota", z jaką Greg myślał o własnej ślepocie, brak

świadomości, czym

jest „widzenie" czy „patrzenie", były dla mnie wyjątkowo zagadkowe.
Wskazywały na coś

dziwnego, bardziej złożonego niż prosta utrata wzroku i kalectwo.

Wyglądało na to, że cała

struktura jego wiedzy, świadomości i poczucie tożsamości uległy głębokiej
przemianie 2.

2 Inna pacjentka, Ruby G., w pewnym sensie przypominała Grega. Ona

również miała

ogromny guz mózgu, który spowodował niepamięć, zespół płata czołowego i
ślepotę. Ruby

także nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie widzi. Gdy pokazywałem jej

otwartą dłoń i

pytałem, ile widzi palców, odpowiadała, że ręka ma oczywiście pięć
palców. Nieświadomość

utraty wzroku może pojawić się także w przypadku uszkodzenia kory

wzrokowej jak w

zespole Antona. Tacy pacjenci nie wiedzą, że są ślepi, ale poza tym nie
wykazują żadnych

background image

objawów. Jednak nieświadomość ślepoty spowodowana uszkodzeniami płata

czołowego ma

bardziej globalny charakter — dlatego też Ruby i Greg byli nie tylko
nieświadomi swej

ślepoty, lecz w ogóle nie zdawali sobie sprawy z tego, że są chorzy, że

są ciężko upośledzeni

neurologicznie i skazani na pobyt w szpitalu.
65


Pierwszy raz zwróciłem na to uwagę, gdy badałem jego pamięć. Przekonałem

się

wtedy, że Greg jest uwięziony w teraźniejszości, pozbawiony świadomości

przeszłości (i
przyszłości). Wobec tak radykalnej niespójności i nieciągłości jego

przeżyć wewnętrznych

zacząłem podejrzewać, że trudno w jego przypadku mówić o jakimkolwiek

„życiu
wewnętrznym", że w jego świadomości brak nieustannego dialogu między

przeszłością i

teraźniejszością, między doświadczeniami i ich znaczącą interpretacją. Na

takim właśnie
dialogu polega nasza świadomość i życie wewnętrzne. Greg wydawał się

całkowicie

pozbawiony poczucia następstwa w czasie, brakowało mu tego niecierpliwego

wyczekiwania,
z jakim przyjmujemy kolejne wydarzenia.

W przeciwieństwie do nas Gregowi brakowało poczucia upływu czasu, ruchu,

nieustannego ciągu następujących po sobie zdarzeń. Wydawał się zawieszony

w pojedynczej
chwili. Podczas gdy dla nas teraźniejszość zyskuje znaczenie i głębię

dzięki przeszłości (która

w ten sposób staje się, wedle określenia Geralda Edelmana, „pamiętaną

teraźniejszością")

oraz nabywa pełnej potencjalności dzięki przyszłości, dla Grega
teraźniejszość była zupełnie

pozbawiona takich atrybutów i (na swój skromny sposób) kompletna.

Współwyznawcy

Grega uznawali to życie w teraźniejszości, mimo jego jawnie
patologicznego charakteru, za

dowód, iż osiągnął on stan „wyższej świadomości".

Jak na młodego człowieka umieszczonego — prawdopodobnie na zawsze — w

szpitalu dla przewlekle chorych, Greg wyjątkowo łatwo przystosował się do
życia w

Williamsbridge, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Nie wpadał w

furię, nie przeklinał losu,

wydawało się, że nie czuje się upokorzony. Spokojnie i obojętnie
66

pozwolił na to, aby jego udziałem stał się pobyt w szpitalu. Gdy spytałem

go o to,
odpowiedział, że nie ma wyboru. Ta odpowiedź wydawała się mądra i

prawdziwa. Znosił

swój los z prawdziwie filozoficznym spokojem. Jednak ten filozoficzny

stosunek do życia
wynikał z obojętności wywołanej uszkodzeniami mózgu.

background image

Rodzice Grega, którzy właściwie nie utrzymywali kontaktu z synem w

okresie jego

buntu, teraz odwiedzali go niemal codziennie i zajmowali się nim
niezwykle troskliwie. Ze swej

strony mogli być pewni, że zawsze będzie w szpitalu i powita ich ciepłym

uśmiechem. Na

dokładkę Greg nie „czekał" na wizytę, zatem mogli opuścić dzień lub nawet
parę dni: nie

potrafił tego zauważyć i przy następnej wizycie witał ich równie

serdecznie jak zawsze.

Tak więc chłopak osiadł w szpitalu. Miał tu swoje płyty, gitarę, paciorki
Hare Kriszny,

miał też liczne zajęcia — fizjoterapia, terapia zajęciowa, grupy

muzyczne, teatr. Wkrótce po

przybyciu został umieszczony na oddziale dla młodszych pacjentów, gdzie
dzięki pogodnemu

usposobieniu szybko zyskał popularność. Przez kilka miesięcy nie

rozpoznawał żadnego z

pacjentów ani członków personelu, ale dla wszystkich bez różnicy był
niezmiennie uprzejmy.
Zaprzyjaźni] się z dwiema osobami. Nie były to związki szczególnie silne,

ale towarzyszyło

im poczucie pełnej akceptacji i stabilności. Jego matka zapamiętała
„Eddiego, który miał

zwapnienie rozsiane [...] obaj lubili muzykę. Mieszkali w przyległych

pokojach i zwykle

siedzieli razem [...] i Judy, chora na porażenie mózgowe, też
przesiadywała z nim godzinami".

Gdy Eddie zmarł, a Judy została przeniesiona do szpitala w Brooklynie,

Greg przez lata nie

miał nikogo, z kim łączyłby go tak bliski związek. Pani F. pamięta ich,
ale Greg całkowicie

zapomniał, po ich wyjeździe nigdy o nich nie pytał — choć, jak myślała

jego matka, wydawał

się smutniejszy, mniej ożywiony, ponieważ oni działali na niego

stymulujące, skłaniali do
mówienia, słuchania płyt, wymyślania limeryków, żartów i śpiewu.

Wyciągali go ze „stanu

martwoty", w który zwykle popadał.

Szpital dla przewlekle chorych, w którym pacjenci i personel spędzają
razem długie

lata, przypomina małe miasteczko: wszyscy wszystkich znają. Często

widywałem Grega na

korytarzu, gdy sani-
67


tariusz wiózł go na zajęcia lub na patio. Stopniowo również chłopak

nauczył się mnie

rozpoznawać, przynajmniej na tyle, żeby zapamiętać moje nazwisko. Przy

każdym spotkaniu
pytał:

— Jak się pan ma, doktorze Sacks? Kiedy ukaże się następna książka?

(To pytanie sprawiało mi przykrość w okresie między ukazaniem się

Przebudzeń i
Stanąć na nogi* — w ciągu tych długich jedenastu lat myślałem, że już

nigdy niczego nie

background image

wydam).

Greg potrafił zapamiętać nazwiska i pewne fakty dotyczące osób, z którymi

miał
częste kontakty. Na przykład zapamiętał Connie Tomaino, muzyczną

terapeutkę — potrafił

rozpoznać jej głos i odgłos kroków, ale nigdy nie mógł sobie przypomnieć,

gdzie i w jaki
sposób ją poznał. Pewnego dnia zaczął opowiadać o „innej Connie",

dziewczynie, którą znał

w szkole średniej. Jak powiedział, tamta Connie była również bardzo

muzykalna.
— Jak to jest, że wszystkie Connie są tak muzykalne? — zażartował.

Ta druga Connie również prowadziła kółko muzyczne, rozdawała nuty, grała

na

pianinie i śpiewała. W tym momencie zaczęliśmy podejrzewać, że „tamta
Connie" to w

rzeczywistości ta sama Connie Tomaino. Greg potwierdził nasze

przypuszczenia, mówiąc, że

„tamta" Connie grała na trąbce (Connie Tomaino jest zawodowym muzykiem,
gra właśnie na

trąbce). Takie historie przydarzały mu się wiele razy. Często umieszczał

różne wydarzenia i

osoby w błędnym kontekście lub nie potrafił połączyć ich z
teraźniejszością.

Jego przekonanie, że istniały dwie Connie, było bardzo charakterystyczne.

Greg

często tracił orientację; wymyślał dodatkowe postacie, ponieważ nie
rozpatrywał tożsamości

w kontekście upływającego czasu. Dzięki wielokrotnym powtórzeniom

potrafił zapamiętać

pewne proste fakty, wyizolowane z kontekstu. Niektóre osoby, głosy,
miejsca stawały się dla

niego „znajome", ale nie pamiętał, gdzie tę osobę spotkał, słyszał ten

głos czy widział to

miejsce. Jak

* Oliver Sacks, Przebudzeniu, przeł. Piotr Jaśkowski, Poznań 1997; Stanąć
na nogi,

przeł. Ewa Mikina, Poznań 1996 (przyp. tłum.).

68


u większości osób cierpiących na niepamięć właśnie kontekstowa,

epizodyczna"

pamięć Grega została szczególnie upośledzona.

Inne rodzaje pamięci pozostały nienaruszone. Greg nie miał trudności z
przypomnieniem sobie i poprawnym zastosowaniem geometrycznych twierdzeń,

których

nauczył się w szkole. Bez trudu na przykład zauważył, że

przeciwprostokątna trójkąta musi
być zawsze krótsza od sumy dwóch pozostałych boków. Jego pamięć

semantyczna

pozostała całkowicie nienaruszona. Umiał grać na gitarze, a nawet podczas

pobytu w szpitalu
nauczył się pisać na maszynie; a zatem również jego pamięć proceduralna

nie była

uszkodzona.

Greg potrafił również, choć bardzo powoli, zaznajomić się ze swoim
otoczeniem. Po

background image

trzech miesiącach pobytu w szpitalu nauczył się samodzielnie po nim

poruszać, chodzić do

kiosku, kina, audytorium czy na patio. Ten proces nauki przebiegał
niezwykle wolno, ale raz

zdobyte informacje Greg pamiętał już na zawsze.

Było oczywiste, że nowotwór Grega spowodował skomplikowane i interesujące

pod
względem medycznym zniszczenia. Po pierwsze, uszkodził strukturę

środkowej części płatów

skroniowych, zwłaszcza hipokamp i przylegającą do niego korę mózgową,

czyli obszary
kluczowe dla zdolności zapamiętywania nowych faktów. Epizodyczna

niepamięć, taka, na

jaką cierpiał, wynika z uszkodzenia tych obszarów mózgu nie tylko u

ludzi, ale również u
zwierząt. Jednak choć Greg często nie mógł świadomie przypomnieć sobie

pewnych faktów,

czasami zdradzał, że pozostały one w jego podświadomości, ukryte w

pamięci — widać to
było po jego zachowaniu. Właśnie taka pamięć ukryta pozwoliła mu powoli

zaznajomić się z

rozkładem pomieszczeń i zajęć w szpitalu oraz decydować, czy pewne osoby

(lub sytuacje)
są sympatyczne, czy nie 3.

Podczas gdy świadome uczenie się wymaga pełnej sprawności wewnętrznej

części

płatów skroniowych, nauka nieświadoma zależy
3 Istnienie pamięci ukrytej zademonstrował w dość okrutny sposób Edouard

Claparede w 1911 roku. Claparede skłonił pacjenta do przywitania się ze

studentem, który

trzymał między palcami szpilkę. Choć pacjent nie potrafił przypomnieć
sobie tego incydentu,

nie chciał później uścisnąć ręki studentowi.

69

od bardziej prymitywnych struktur mózgu, podobnie jak proste procesy
warunkowania. Świadome uczenie się wymaga tworzenia skomplikowanych

postrzeżeń,

będących syntezą przedstawień pochodzących ze wszystkich części kory

mózgowej. Owe
syntezy można utrzymać w pamięci tylko przez minutę, może dwie — taka

jest trwałość

pamięci świeżej. Następnie ulegają zapomnieniu, chyba że przedtem zostaną

przeniesione do
pamięci trwałej. Proces zapamiętywania odbywa się w kilku etapach i

wymaga przeniesienia

postrzeżeń lub syntez postrzeżeń z pamięci świeżej do trwałej. Właśnie

ten proces transferu
ulega zaburzeniu u ludzi z uszkodzonymi płatami skroniowymi. Dlatego Greg

potrafił

bezbłędnie powtórzyć skomplikowane zdanie natychmiast po usłyszeniu go,

ale całkowicie o
nim zapominał już w trzy minuty później lub nawet szybciej, jeśli coś

odwróciło jego uwagę.

Larry Sguires, neuropsycholog z University of California w San Diego,

który w
największej mierze przyczynił się do wyjaśnienia procesu przenoszenia

zapamiętanych

background image

postrzeżeń do pamięci trwałej przez układy pamięci w płatach skroniowych,

pisze o krótkości

czy też kaprysach pamięci świeżej, które przytrafiają się wszystkim.
Każdemu zdarza się

czasem zapomnieć obraz lub myśl sprzed chwili. („Do diabła — mawiamy —

zapomniałem,

co chciałem powiedzieć!") Jednak tylko u pacjentów cierpiących na
niepamięć proces ten jest

w pełni rozwinięty.

A jednak Greg, który utkwił w latach sześćdziesiątych, kiedy to utracił

zdolność
uczenia się nowych faktów, zdołał jakoś przystosować się do nowego

otoczenia, choć zajęło

mu to bardzo dużo czasu 4.

Niektórzy ludzie cierpiący na niepamięć, jak na przykład Jimmie (pacjent
z zespołem

Korsakowa, którego opisałem w „Zagubionym marynarzu"), mają uszkodzenia

mózgu

ograniczone do systemu pamięci w międzymózgowiu i środkowej części płatów
skronio-

4 Wspomina o tym również Łuria w The Neuropsychology of Memory [Neuropsy-

chologia pamięci] (1976). Według niego pacjenci z niepamięcią po długim

okresie
hospitalizacji przyzwyczajają się do otoczenia.

70

wych> Inni (jak pan Thompson opisany w „Kwestii tożsamości"*) wykazują
dodatkowo również zaburzenia czynności płata czołowego. Ogromne guzy

powodują

czasami także uszkodzenia głęboko poniżej kory mózgowej, w

międzymózgowiu. U Grega
rozległe uszkodzenia mózgu spowodowały bardzo skomplikowany obraz

kliniczny, w którym

można było zaobserwować nakładanie się symptomów, a czasem nawet

sprzeczności między

rozmaitymi symptomami czy syndromami. Choć jego niepamięć spowodowana
była przede

wszystkim uszkodzeniami płatów skroniowych, pewną rolę odegrały również

uszkodzenia

międzymózgowia i płata czołowego. Podobnie na obojętność i bezwładność
Grega złożyło

się wiele przyczyn — uszkodzenia płatów czołowych, międzymózgowia i

przysadki

mózgowej. Nowotwór najpierw naruszył działanie przysadki, co wywołało
otyłość, zanik

owłosienia oraz — a może przede wszystkim — obniżyło naturalną agresję i

stanowczość

chłopca. Stąd jego nienormalna skłonność do podporządkowania się
otoczeniu.

Międzymózgowie jest szczególnie odpowiedzialne za regulację podstawowych

funkcji

organizmu — snu, apetytu, libido. Greg nie miał (lub nie wyrażał) żadnych
zainteresowań

seksualnych, nie myślał o jedzeniu i dopóki nie widział czegoś do

jedzenia, nie zdradzał

apetytu. Gdy nikt go nie stymulował, popadał rychło nie tyle w sen, ile w
rodzaj drzemki.

Pozostawiony sam sobie, Greg spędzał całe godziny, nie podejmując żadnej

background image

aktywności. Ten stan bezwładu pielęgniarki określały początkowo jako

„zamyślenie"

(zadumę), w świątyni Hare Kriszny uważano to za „medytację"; według mnie
była to głęboko

patologiczna „bezczynność" umysłu, niemal zupełnie pozbawionego treści,

uczuć lub uwagi

czy nawet pobudzenia. Trudno określić ten stan z pewnością zupełnie różny
od czujnej

uwagi, ale również odległy od snu — była to pustka, nie przypominająca

żadnej normalnej

aktywności umysłowej. Przypominało mi to pustkę, jaką wykazywali czasem
moi pacjenci po

zapaleniu mózgu, które spowodowa-

* Obydwa eseje patrz: Oliver Sacks, Mężczyzna, który pomylił swoją żonę

z. ka-
peluszem, przeł. Barbara Lindenberg, Poznań 1996 (przyp. tłum.).

71


ło głębokie zmiany w międzymózgowiu. Wystarczyło jednak, aby ktoś się do

Grega

odezwał lub żeby usłyszał muzykę, a ślepota wyostrzała jego wrażliwość na
dźwięki, i Greg

natychmiast „wracał", „budził się" w dziwaczny sposób.

Gdy był „przebudzony", gdy jego kora mózgowa wracała do życia, wykazywał

aktywność podobną do tej, jaką demonstrują chorzy z uszkodzeniami obszaru
oczodołowego

płata czołowego, czyli z tzw. zespołem podstawy płata czołowego. Płaty

czołowe to

najbardziej skomplikowana część mózgu. Są odpowiedzialne nie tyle za
„niższe" funkcje

organizmu, takie jak ruch i postrzeganie, ile za integrację sądzenia,

wyobraźni i życia
uczuciowego w jedną całość, którą określamy mianem osobowości.

Zniszczenie innych
części mózgu może spowodować zaburzenie konkretnych funkcji, takich jak

działanie

zmysłów, mowy, pamięci, zdolności poznawczych. Uszkodzenie płatów

czołowych
powoduje natomiast zmiany jednocześnie subtelniejsze i głębsze, które

określamy jako

zaburzenia osobowości.

To takie właśnie zmiany — a nie ślepota, słabość, dezorientacja i
niepamięć — tak

bardzo przeraziły rodziców Grega, gdy wreszcie ujrzeli go w 1975 roku.

Nie przestraszyli się

jego kalectwa, lecz przemiany, jaka nastąpiła w jego osobowości. Greg
zmienił się nie do

poznania, wydawał się nierzeczywisty, pozbawiony głębi. Na dodatek jego

nieustanna

wesołość i ożywienie jaskrawo kontrastowały z powagą sytuacji, w jakiej
się znalazł.

Tego typu wesołość jest tak charakterystyczna dla ludzi z zaburzeniami

podstawy

płata czołowego, że zyskała specjalną nazwę — Witzelsucht, czyli
wesołkowatość. Pacjenci

background image

w takim stanie wydają się pozbawieni pewnych ograniczeń i zahamowań,

reagują natychmiast

na każdy bodziec, każdą osobę i każde zdarzenie, każde wrażenie i każde
słowo, nawet na

drobne niuanse tonu głosu. Wykazują niemal maniakalną skłonność do

żarcików i

kalamburów. "Wydają się nadnaturalnie wrażliwi, ale ta wrażliwość jest
bierna, nie

skoncentrowana, nieselektywna. Na wszystko — to, co ważne i to, co

trywialne, to, co

poważne i to, co śmieszne — reagują w taki sam
72

sposób 5. Ich natychmiastowe i nie przemyślane reakcje wydają się równie

przejrzyste i spontaniczne, co reakcje dzieci. Obserwacja ich zachowania
jest niepokojąca,

gdyż często taki chory wykazuje inteligencję i pomysłowość, ale jego

umysł pozbawiony jest

spójności i autonomii, pacjent staje się niewolnikiem każdego bodźca
zmysłowego.Można

było odnieść wrażenie, że między Gregiem a jego otoczeniem zniknęła

granica, zniknął

psychologiczny dystans. Francuuski neurolog, Franęois Lhermitte, pisał o
„zespole

zależności od otoczenia", na jaki cierpią tacy pacjenci, o braku dystansu

psychologicznego

między nimi i otoczeniem. Tak też było z Gregiem: nie potrafił uchwycić
różnicy między sobą

a otoczeniem 6.

Normalni ludzie odróżniają sny od jawy. W snach cieszymy się szczególną

wolnością,
ponieważ jesteśmy odcięci od rzeczywistości i nie podejmujemy żadnych

działań. Na jawie

musimy liczyć się z ograniczeniami narzuconymi przez rzeczywistość 7. W

świadomości

Grega zniknęło to rozróżnienie. Greg żył na granicy między snem a jawą.
Senne marzenia,

fantazje, symbole i skojarzenia łączyły się w jego umyśle z

postrzeżeniami rzeczywistości.

Prowadziło to często do zaskakujących, surrealistycznych skojarzeń 8.
Można w nich

5 W Human Brain and Psychological Processes Łurii można znaleźć niezwykle

dokładne, czasami wręcz literackie opisy zespołu płata czołowego. Według
niego

„zrównanie" wszystkiego jest zasadniczym objawem tego zespołu.

6 Podobne nieselektywne reakcje obserwuje się czasem u pacjentów z

zespołem
Tourette'a. Czasami mają one postać powtarzania słów i zachowań innych,

czasami

przejawiają się w bardziej złożonych formach — mimikry, parodiowania lub

wcielania się w
inne osoby, a także w werbalnych skojarzeniach (rymy, kalambury,

naśladowanie dźwięków).

7 Rodolfo Llinas z New York University twierdzi, na podstawie badań

elektrofizjologicznych mózgu, że ten sam mechanizm jest odpowiedzialny za
jego działanie we

background image

śnie i na jawie. Jest to nieustanna „wewnętrzna rozmowa" między korą

mózgową i wzgórzem,

niezależna od tego, czy mózg otrzymuje bodźce zmysłowe. Gdy takie bodźce
są obecne —

czyli na jawie — ten proces powoduje integrację postrzeżeń w „świadomość

rzeczywistości".

W przeciwnym wypadku mechanizm ten generuje stany mózgu, które zwiemy
fantazjami,

halucynacjami lub snami. Wobec tego jawa to sen ograniczony kontaktem z

rzeczywistością.

8 Łuria i inni uczeni wiążą stany oniryczne i przypominające senne
marzenia z

uszkodzeniami wzgórza i międzymózgowia. J.-J. Moreau, w słynnym studium

Hunish und

Mentul Illness (1845), opisuje szaleństwo i trans wywołany haszyszem jako
„sen na jawie".

Szczególnie jaskrawe przykłady snu na jawie obserwuje się w ostrych

przypadkach zespołu

Tourette'a, gdy przeżycia zewnętrzne i wewnętrzne, pojęciowe i
instynktowne przejawiają się

w postaci swoistej publicznej fantasmagorii lub snu.

73


odnaleźć wszystkie charakterystyczne mechanizmy, jakie wykrył Freud w

snach

swych pacjentów.

W kontaktach z Gregiem odnosiłem wrażenie, że pozostaje on w jakimś
półśnie, w

którym normalna kontrola nad myślami ustąpiła miejsca swobodnemu, a

jednocześnie

kompulsywnemu fantazjowaniu. To był oczywiście objaw patologii, ale taki
werdykt, choć

konieczny, nie wydawał mi się wystarczający. W zachowaniu chorego było

coś

prymitywnego, a jednocześnie przypominał on rozbawione dziecko. Jego

absurdalne, często
błazeńskie odżywki, połączone z pozornym uroczystym spokojem (w

rzeczywistości bę-

dącym oznaką wewnętrznej pustki), sprawiały, że wydawał się naiwnym

mędrcem. Dzięki
temu Greg zyskał w szpitalu szczególną pozycję Świętego Głupka (a Holy

Fool).

Chociaż jako neurolog jestem zmuszony mówić o „zespołach objawów" u

Grega,
trudno mi uznać, że jest to właściwy sposób opisu jego stanu. I ja, i

inni, którzy mieli z nim

kontakt, odnosili wrażenie, że Greg stał się inną osobą. Uszkodzenie

płatów czołowych
spowodowało utratę oryginalnej osobowości, ale jednocześnie chłopiec

zyskał nową

osobowość, choć zapewne dość dziwną i prymitywną.

Gdy Greg był sam, wydawał się niemal martwy, ale w towarzystwie
natychmiast się

zmieniał. Stawał się zabawny, czarujący, towarzyski. Wszyscy go lubili, a

on wobec

wszystkich zachowywał się podobnie: zaraz zaczynał żartować. Jego reakcje
i wypowiedzi

background image

mogły się wydawać zbyt lekkie i żartobliwe, a na dokładkę po minucie Greg

już o nich nie

pamiętał, ale wszyscy wiedzieli, że to skutek choroby. W szpitalu dla
przewlekle chorych,

gdzie często spotyka się melancholię i gniew, obecność takiego pacjenta

jak Greg jest

szczególnie cenna. Chłopiec nigdy nie miewał humorów, a pobudzony przez
towarzystwo był

niezmiennie wesoły, niemal euforyczny.

74


Wskutek choroby zyskał pewną witalność, pogodę, bezpośredniość i radość

życia,

którą w mniejszych dawkach bardzo przecież cenimy. Przed przyłączeniem

się do
wyznawców Hare Kriszny Greg był „trudny", pełen buntu i sprzeciwu wobec

świata; teraz

odnalazł spokój, jego gniew gdzieś zniknął. „To tak, jakby przeszedł

lobotomię — powiedział
jego ojciec, który przeżył bardzo ciężki okres, nim Greg się uspokoił pod

wpływem

narkotyków i religii, po czym dodał z ironią: — Płaty czołowe, do czego

one komu
potrzebne?"

Jedną z najbardziej uderzających osobliwości ludzkiego mózgu są ogromne

płaty

czołowe — u prymatów są one znacznie mniejsze, a u innych ssaków niemal
niewidoczne.

Płaty czołowe rosną i rozwijają się dopiero po urodzeniu (ich rozwój

kończy się w wieku

siedmiu lat). Jednak nasze wyobrażenia na temat funkcji płatów czołowych
mają bardzo

złożoną i niejednoznaczną historię; nawet obecnie ich rola nie jest w

pełni wyjaśniona.

Dobrym przykładem świadczącym o naszej niewiedzy jest słynny przypadek

Phineasa Gage'a
oraz liczne poprawne i błędne interpretacje jego choroby, jakie można

znaleźć w literaturze od

roku 1848 do naszych czasów. Gage był bardzo zdolnym brygadzistą

kierującym zespołem
robotników budujących tory kolejowe w pobliżu Burlington w stanie

Vermont. We wrześniu

1848 roku zdarzył mu się bardzo dziwny wypadek. Gdy do wywierconego

otworu wpychał
za pomocą metalowego pręta o wadze sześciu kilogramów i długości jednego

metra ładunek

wybuchowy, ładunek nagle wybuchnął i pręt przebił mu głowę. Zdumiewające,

że choć Gage
zwalił się na ziemię, nie został natychmiast zabity, lecz tylko

oszołomiony. Po chwili zdołał

wstać i pojechać wozem do miasta. Gdy dotarł do miejscowego lekarza,

wydawał się
całkowicie spokojny, przytomny i rozumny — powitał go słowami: „Doktorze,

ma pan tu

sprawę do załatwienia".

Wkrótce po wypadku Gage miał ropnie płatów czołowych, które spowodowały
wysoką gorączkę, ale po paru tygodniach objawy zniknęły i na początku

1849 roku został

background image

uznany za „całkowicie wyleczonego". Samo to, iż udało się mu przeżyć,

uznano za medyczny

cud. Fakt, że mimo poważnego uszkodzenia płatów czołowych
75

na pozór się nie zmienił, interpretowano wówczas jako dowód, że płaty te

nie
spełniają żadnych funkcji lub też że ich funkcje mogą równie dobrze

wykonywać inne części

mózgu. Podczas gdy na początku XIX wieku frenolodzy uważali każdy

fragment powierzchni
mózgu za „siedzibę" określonej zdolności intelektualnej lub moralnej, w

latach trzydziestych i

czterdziestych uczeni uznali, że mózg jest równie niezróżnicowany jak

wątroba. Wielki
fizjolog Flourens powiedział, że „mózg wydziela myśli, podobnie jak

wątroba wydziela żółć".

Pozorny brak zmian w zachowaniu Gage'a wydawał się potwierdzeniem tego

przekonania.
Wpływy tej doktryny były tak silne, że mimo pochodzących z innych źródeł

przekonujących dowodów radykalnej zmiany „charakteru" Gage' a w ciągu

paru tygodni od

wypadku, dopiero dwadzieścia lat później John Martyn Harlow, lekarz,
który badał go najdo-

kładniej (na zmianę jego opinii miała najwyraźniej wpływ nowa doktryna

„wyższego" i

„niższego" poziomu układu nerwowego, przy czym wyższy miał ograniczać i
powstrzymywać działania niższego), podał żywy opis wszystkich objawów,

które wcześniej

ignorował lub o których nie wspomniał:

[Gage] jest porywczy, bezczelny, czasami pozwala sobie na wulgarne
wypowiedzi (co

przedtem nie było jego zwyczajem), odnosi się do kolegów bez szacunku,

niecierpliwie

reaguje na rady lub ograniczenia sprzeczne z jego pragnieniami, czasami

jest niezwykle uparty,
a jednocześnie kapryśny i zmienny. Wymyśla wiele planów na przyszłość,

które rychło

porzuca, by przyjąć inny, rzekomo łatwiejszy do wykonania. Pod względem

intelektualnym
jest na poziomie dziecka, ale przejawia zwierzęce namiętności silnego

mężczyzny. Przed

wypadkiem, choć brakowało mu wykształcenia, był człowiekiem zrównoważonym

umysłowo
i cieszył się opinią bystrego, zręcznego przedsiębiorcy, bardzo

energicznego i wytrwałego w

realizacji przyjętych planów. Pod tym względem jego umysł radykalnie się

zmienił, tak bardzo,
że jego przyjaciele i znajomi stwierdzili, że „to już nie Gage".

76

Wydaje się, że takie „rozluźnienie hamulców", spowodowane uszkodzeniem
płatów

czołowych, wywołało wyzwolenie zwierzęcych i dziecinnych zachowań,

wskutek czego Gage

stał się niewolnikiem swoich kaprysów i impulsów, czynników, z którymi
miał bezpośrednio

background image

do czynienia; reagował na nie bez namysłu, nie biorąc pod uwagę

przeszłości i przyszłości,

choć przedtem był bardzo rozważny. Podobnie teraz przestał się troszczyć
o innych i o

konse-

kwencje swoich działań 9.

Jednak podniecenie, wyzwolenie, rozluźnienie hamulców nie są jedynymi
możliwymi

konsekwencjami uszkodzenia płatów czołowych. David Ferrier (który w 1879

roku na

wykładach im. Gulstona przedstawił przypadek Gage'a światowej
społeczności lekarzy) w

1876 roku zaobserwował inny zespół objawów będących skutkiem usunięcia

płatów

czołowych u małp:
Mimo pozornego braku symptomów fizjologicznych dostrzegłem wyraźną zmianę

charakteru i zachowania zwierząt [...] Zamiast, jak przedtem, czynnie

interesować się

otoczeniem i z zaciekawieniem badać wszystko, co tylko pojawiło się w
polu widzenia,

zwierzęta zachowywały się biernie i apatycznie, drzemały i reagowały

jedynie na bodźce

działające w danej chwili. Czasami bezczynność ustępowała miejsca
gorączkowym i bez-

celowym spacerom w tę i z powrotem. Wprawdzie małpy nie zostały

pozbawione inteligencji,

ale —jak się wydaje — straciły zdolność uważnego i inteligentnego
obserwowania.

W latach osiemdziesiątych XIX wieku stało się jasne, że guzy płatów

czołowych

mogą wywoływać wiele różnych objawów: bezczynność, tępotę, spowolnienie
aktywności

umysłowej, czasami zmiany osobowości i utratę samokontroli — czasami

nawet (według

9 W 1886 roku Robert Louis Stevenson napisał The Strange Case ofdr Jekyll

and
Mr. Hyde. Nie wiadomo, czy znał przypadek Gage'a, choć w latach
osiemdziesiątych jego

historia była powszechnie znana. Z pewnością Stevenson był pod wpływem

doktryny
Jacksona o wyższym i niższym poziomie mózgu, zgodnie z którą to tylko

nasze „wyższe"

(zapewne bardziej delikatne) ośrodki intelektualne powstrzymują zwierzęce

skłonności
„niższych" ośrodków.

77


Gowersa) „chroniczną chorobę umysłową". Pierwsza operacja usunięcia guza

płata

czołowego została przeprowadzona w 1884 roku, a w 1888 roku wykonano

pierwszą
operację płata czołowego z powodów czysto psychiatrycznych. Uzasadnieniem

było

przekonanie, że ci pacjenci (prawdopodobnie schizofrenicy) mieli obsesje,

halucynacje i
wykazywali podniecenie wywołane urojeniami z powodu nadaktywności lub

patologicznej

background image

aktywności płatów czołowych.

Takich prób nie ponawiano przez czterdzieści pięć lat, aż wreszcie w

latach
trzydziestych portugalski neurolog, Egas Moniz, wymyślił operację, którą

nazwał

„leukotomią" i bezzwłocznie poddał jej dwudziestu pacjentów cierpiących

na chorobliwy lęk,
depresję oraz chroniczną schizofrenię. Wyniki, jakie rzekomo otrzymał,

wywołały ogromne

zainteresowanie. Moniz przedstawił je w monografii opublikowanej w 1936

roku; entuzjazm, z
jakim przyjęto nową terapię, sprawił, że nie zwrócono należytej uwagi na

brak ścisłości

naukowej, lekkomyślność, a zapewne również nieuczciwość autora.

Działalność Moniza
doprowadziła do eksplozji zainteresowania „psychochirurgią" (to on

wprowadził ten termin)

na całym świecie — w Brazylii, Rumunii, Wielkiej Brytanii, na Kubie, a

zwłaszcza we
Włoszech. Jednak największą popularność zyskała psychochirurgią w Stanach

Zjednoczonych, gdzie neurolog, Walter Freeman, wymyślił nową, straszną

procedurę

chirurgiczną, którą nazwał lobotomią transoczodołową. Tak sam opisał tę
metodę:

Metoda polega na pozbawieniu pacjenta przytomności za pomocą wstrząsu, a

następnie, dopóki jest pod działaniem „znieczulenia", wprowadzeniu

czekanu między gałkę
oczną i powiekę, przez górną część oczodołu, do płata czołowego i

wykonaniu poziomego

cięcia dzięki poruszaniu instrumentem na boki. Zoperowałam w ten sposób

dwóch pacjentów
z obu stron i jednego z jednej strony. Nie wystąpiły żadne komplikacje

pooperacyjne, tylko w

jednym przypadku pacjent miał podbite oko. W przyszłości mogą wystąpić

powikłania, ale

operacja wydaje się dość łatwa, choć jej widok jest raczej nieprzyjemny.
Pozostaje czekać,

jak rozwinie się stan pacjentów, ale na razie obserwujemy znacz-

78


ne osłabienie symptomów i tylko pewne drobne zaburzenia zachowania będące

skutkiem lobotomii. Mniej więcej po godzinie pacjenci mogą już wstać i

pójść do domu.

Łatwość wykonywania operacji psychochirurgicznych jako rutynowych
zabiegów

ambulatoryjnych, przeprowadzanych za pomocą czekana, nie wywołała

konsternacji i zgrozy,

lecz zachwyt i chęć naśladowania. Do 1949 roku w Stanach Zjednoczonych
przeprowadzono

dziesięć tysięcy operacji, a w ciągu następnych dwóch lat kolejne

dziesięć tysięcy. Moniz był

powszechnie wychwalany jako „zbawca" i w 1951 roku otrzymał Nagrodę Nobla
— był to,

jak napisał Macdonald Critchley, „szczytowy punkt tej haniebnej

historii".

Operacje te prowadziły, oczywiście, nie do wyleczenia, lecz do przejścia
pacjentów w

background image

stan całkowitej bierności, równie (lub bardziej) odległy od „zdrowia" co

oryginalne, aktywne

zachowania, ale — w przeciwieństwie do nich — bez szans na wyzdrowienie
lub ustąpienie.

Robert Lowell, w Memories of West Street and Lepke, tak pisze o Lepke,

który przeszedł

lobotomię:
Bezsilny, łysy, po lobotomii,

dryfował w owczym pokoju,

• ;

gdzie żadne bolesne myśli nie zaburzały

jego koncentracji na elektrycznym krześle —
wisząc niczym oaza

w swej przestrzeni zerwanych połączeń...

Gdy w latach 1966-1990 pracowałem w stanowych szpitalach

psychiatrycznych,
widziałem dziesiątki tych biedaków po lobotomii, często uszkodzonych

jeszcze bardziej niż

Lepke; niektórzy z nich byli psychicznie martwi, zamordowani przez

„terapię" 10.

10Skandal, jakim były lobotomia i leukotomią, zakończył się w latach

pięćdziesiątych

nie z powodu zastrzeżeń medycznych lub obrzydzenia, lecz dlatego, iż
pojawiły się nowe

narzędzia — środki uspokajające, które miały rzekomo (podobnie jak

psychochirurgią) mieć

wysoce terapeutyczne działanie bez żadnych ubocznych efektów. Trudna
kwestia, czy z

etycznego i neurologicznego punktu widzenia istnieje istotna różnica

między psychochirurgią i

środkami uspokajającymi, nie została nigdy poważnie rozpatrzona. Z
pewnością takie środki,

podawane w dużych dawkach, mogą — podobnie jak operacje — spowodować

osiągnięcie

„spokoju", uciszyć halucynacje i psychotyczne urojenia, ale ten spokój to

spokój martwoty.
Środki takie mogą również pozbawić pacjentów szansy na naturalne

cofnięcie się choroby,

co się czasami zdarza, i zamiast tego na zawsze skazać ich na wywołaną

lekami chorobę
79

Niezależnie" od tego, czy w płatach czołowych istnieją liczne
patologiczne obwody, które

powodują choroby umysłowe — a taką simplistyczną teorię, sformułowaną w

latach

osiemdziesiątych XIX wieku, przyjął Moniz — z pewnością ich pozytywne
moce mają także

pewne negatywne aspekty. Ciężar świadomości, sumienia i skrupulatności,

poczucie

obowiązku, zobowiązań, odpowiedzialności czasami przygniatają nas z
nieznośną siłą.

Tęsknimy wtedy, by wyzwolić się z ograniczeń, uwolnić od trzeźwości i

rozumu. Marzymy o

urlopie od naszych płatów czołowych, pragniemy dionizyjskich igrzysk
zmysłów i impulsów.

background image

Od dawna, i to w ramach wszystkich kultur, znana jest ta potrzeba naszej

ograniczonej, ucy-

wilizowanej, czołowej natury. Wszyscy potrzebujemy czasem krótkich
wakacji od płatów

czołowych — do tragedii dochodzi wówczas, gdy wskutek wypadku lub choroby

z takich

wakacji nie można już powrócić, jak było w przypadku Phineasa Gage'a i
Grega11

11 Literatura medyczna dotycząca zespołu płata czołowego rozpoczyna się

od
opisów przypadku Phineasa Gage'a, ale znamy wcześniejsze opisy podobnych

stanów

umysłowych, których wówczas nie umiano zidentyfikować, choć z

dzisiejszego punktu
widzenia wyglądają właśnie na zespół płata czołowego. Jeden taki

przypadek opisał Lytton

Strachey w The Life, Illnes, and Death of Dr. North. Dr Norm — mentor

Trinity College w
Cambridge w XVIII wieku — który niewątpliwie cierpiał na obsesje, był

znienawidzony przez

swych kolegów z powodu moralizatorstwa, pedanterii i bezlitosnej

surowości. Pewnego dnia
zdarzył mu się udar. Jak pisze Strachey:

[...] nie wrócił już całkowicie do zdrowia. Lewa strona jego ciała

pozostała

sparaliżowana, ale największym zmianom uległ jego umysł. Zniknęły gdzieś
jego niepokoje,

skrupulatność, powaga, nawet moralność. Leżał w łóżku w stanie

podniecenia, nieustannie

żartując i opowiadając skandaliczne anegdotki. Podczas gdy koledzy nie
wiedzieli, gdzie oczy

podziać, dr North śmiał się do rozpuku, a jego częściowo sparaliżowaną

twarz wykrzywiał

dziwny grymas [...] Cierpiąc na ataki epilepsji, twierdził, że tylko wino

sprawia mu ulgę. On,
znany z surowości, teraz w dzikim podnieceniu pił szklankami

najmocniejsze sherry. Jest to

piękny i precyzyjny opis, jak uszkodzenie płata czołowego zmieniło

osobowość chorego w
sposób, który można uznać za „terapeutyczny".

80

W marcu 1979 roku zapisałem w notatniku: „gry, wiersze, piosenki
umożliwiają

Gregowi zachowanie spójności, ponieważ mają swój organiczny rytm, który

go unosi".

Przypominał mi mojego pacjenta, Jimmiego, który zachowywał się podobnie
podczas mszy.

Uczestnictwo w akcie pełnym znaczenia, stanowiącym organiczną całość,

pozwalało mu

pokonać niespójność wywołaną niepamięcią12. Coś podobnego widziałem w
zachowaniu

pacjenta, zawodowego muzyka cierpiącego na niepamięć z powodu uszkodzeń

płatów

skroniowych wywołanych zapaleniem mózgu. Nie umiał on zapamiętać żadnych
informacji

background image

dłużej niż przez kilka sekund, ale potrafił zapamiętać skomplikowane

utwory muzyczne, a

nawet nauczyć się ich, potrafił dyrygować, a nawet improwizować na
organach ".

Zauważyłem również, że Greg nie tylko świetnie pamięta piosenki z lat

sześćdziesiątych, ale jest w stanie nauczyć się nowych, choć nie mógł

zapamiętać żadnych
nowych „faktów". Najwyraźniej odpowiedzialne za to były zupełnie inne

mechanizmy

zapamiętywania.

Greg również był w stanie zapamiętać limeryki i slogany (i rzeczywiście,
nauczył się

ich setki z radia i telewizji, które zawsze były włączone na oddziale).

Wkrótce po przyjęciu do

szpitala sprawdziłem jego zdolność zapamiętywania na przykładzie
następującego wierszyka:

Ucisz się, dziecko,

cicho bardzo bądź,
Złe dzieci mogą się wściec,

I trzeba je zastrzelić.

12 Naturę dynamicznej i semantycznej „organicznej jedności" muzyki,
recytacji i

podobnych struktur metrycznych niezwykle wnikliwie przeanalizował Victor

Zuckerkandl w

książce Sound and Symbol. Takie dynamiczno-semantyczne struktury
wyróżniają się tym, że

kolejne części łączą się ze sobą, że każda część prowadzi do następnej.

Takich struktur nie

można ani postrzegać, ani zapamiętać w kawałkach — jeśli je postrzegamy,
to tylko jako

całości.

13 Historia tego pacjenta jest tematem interesującego filmu Jonathana

Millera Prisoner

of Consciousness (BBC, listopad 1988).
81


Greg natychmiast go bezbłędnie powtórzył, zaśmiał się, spytał, czy sam go

ułożyłem,

i porównał go z czymś ponurym jak wiersze Edgara Allana Poe. Jednak dwie

minuty później
nie mógł go sobie przypomnieć, dopóki nie przypomniałem mu rytmu. Po

kilku powtó-

rzeniach umiał już recytować bez podpowiadania i później zawsze witał

mnie tym
wierszykiem.

Czy łatwość uczenia się wierszy i piosenek miała tylko charakter

proceduralny, czy

też dawała uczuciową głębię, normalnie dla niego niedostępną? Muzyka
otwierała mu drzwi

do świata uczuć, znaczeń, świata, w którym mógł znów być sobą. Wtedy

znikała gdzieś jego

pustka i wesołkowatość. Wszyscy, którzy mogli go obserwować, stwierdzali
zgodnie, że

background image

stawał się wtedy „inną osobą". Nie wykazywał objawów zespołu płatów

czołowych, wydawał

się wyleczony. Nawet jego EEG, normalnie powolne i chaotyczne, uspokajało
się i nabierało

rytmu14.

Można łatwo zademonstrować, jak proste informacje mogą zostać przekazane

za
pomocą piosenek. Na przykład podawaliśmy Gregowi codziennie datę w

postaci

przyśpiewki. Greg bez trudu izolował podaną informację i później potrafił

ją powtórzyć już
bez muzycznego opakowania. Co jednak znaczy stwierdzenie: „Dzisiaj jest

dziesiąty grudnia,

rok 1991" dla kogoś cierpiącego na ostrą niepamięć, dla kogoś, kto

stracił poczucie czasu i
historii, kto cały czas tkwi w teraźniejszości? W takich okolicznościach

znajomość daty nie

ma żadnego znaczenia. A może za pomocą piosenek ze specjalnie ułożonym

tekstem udałoby
się poinformować Grega o czymś

14 Inny pacjent z Williamsbridge, Harry S. — człowiek utalentowany, były

inżynier —

przeszedł ogromny wylew krwi do mózgu w wyniku pęknięcia tętniaka, co
spowodowało

rozległe uszkodzenia płatów czołowych. Po dojściu do przytomności

stopniowo wracał do

poprzedniego stanu. Ostatecznie odzyskał niemal całkowicie dawne
zdolności intelektualne,

ale podobnie jak Greg jest poważnie okaleczony — jest apatyczny, obojętny

emocjonalnie.

Jego stan ulega jednak całkowitej zmianie, gdy zaczyna śpiewać. Harry ma
piękny głos

tenorowy i lubi śpiewać irlandzkie pieśni. Gdy śpiewa, czyni to z wielką

czułością, z

liryzmem, który wydaje się zdumiewający, zwłaszcza jeśli się wie, że w

innych sytuacjach w
najmniejszym stopniu nie wykazuje on takich uczuć i sprawia wtedy

wrażenie, że całkowicie

utracił zdolność do przeżywania uczuć. Natomiast gdy śpiewa, przejawia w

pełni adekwatne
uczucia — frywolne, jowialne, tragiczne, wzniosłe — i wydaje się

całkowicie odmieniony.

82


bardziej istotnym, przekazać mu jakieś ważne informacje? Nie tylko

poinformować go

o faktach, ale przywrócić mu poczucie czasu, związku między wydarzeniami

oraz zasady
myślenia?

Gdy przekonaliśmy się, że Greg może się uczyć, wydawało się naturalne,

aby uczył

się alfabetu Braille'a. W tym celu zorganizowaliśmy intensywne lekcje,
cztery razy w tygodniu.

Zapewne nie powinno być dla nas niespodzianką, że Greg nie chciał się

uczyć Braille'a. Gdy

go do tego nakłanialiśmy, wydawał się bardzo zdenerwowany i
zaniepokojony.

background image

— Co tu się dzieje? — krzyczał. — Czy wy myślicie, że jestem ślepy?

Dlaczego

jestem wśród ślepców?
Gdy próbowaliśmy go przekonać, odpowiedział z nienaganną logiką, że gdyby

był

ślepy, sam wiedziałby o tym najlepiej. Musieliśmy zrezygnować z dalszych

prób. Ogarnęło
nas wtedy jakieś poczucie beznadziejności. Nie mogliśmy mu w żaden sposób

pomóc.

W tym okresie Greg przeszedł przez kilkakrotne badania neurologiczne i

psychologiczne. Miał kłopoty z pamięcią i koncentracją, oprócz tego
lekarze zwracali uwagę,

iż on jest dziecinny, płytki, bezrefleksyjny, euforyczny. Rzeczywiście,

na ogół Greg zachowy-

wał się w sposób usprawiedliwiający takie oceny. Ale czy objawy zespołu
płata czołowego

nie przesłaniały istnienia głębszych pokładów jego osobowości? Na

początku 1979 roku

powiedział mi raz, iż czuje się „nieszczęśliwy... przynajmniej jeśli
chodzi o ciało". W jego

zachowaniu nie było ani śladu wesołkowatości, wręcz przeciwnie, wydawał

się zdolny do

pełnej melancholii oceny własnego losu. W tym okresie w telewizji często
była mowa o

nieprzytomnej Karen Ann Quinlan. Za każdym razem, gdy Greg słyszał jej

imię, milkł i

wydawał się przygnębiony. Nigdy nie zdołał mi powiedzieć, dlaczego tak
się nią interesuje, ale

wydawało mi się, że utożsamiał jej tragedię z własną. A może to była

tylko typowa reakcja

współodczuwania? Greg niemal automatycznie wpadał w nastrój zgodny z
działającym na

niego bodźcem.

Początkowo nie mogłem rozstrzygnąć, która z tych interpretacji jest

poprawna.

Zapewne nie chciałem uznać tej pierwszej, ponieważ
83

zgodnie z ocenami neurologów taka możliwość była wykluczona. Jednak oceny

lekarzy opierały się na krótkotrwałych spotkaniach z pacjentem, nie zaś
na długotrwałej

obserwacji, jaka jest możliwa w szpitalu dla przewlekle chorych, gdzie

pacjenci i lekarze

spędzają całe życie.
Greg wykazywał typową wesołkowatość, charakterystyczną dla zespołu płata

czołowego, ale poza nią kryła się prawdziwa wrażliwość i dobroć. Można

było wyczuć, że

Greg, choć ciężko upośledzony, jest wciąż osobą mającą tożsamość i
duszę15

Gdy Greg przybył do Williamsbridge, wszyscy byliśmy ujęci jego

inteligencją,
dobrym humorem, dowcipem. Zastosowaliśmy najróżniejsze programy

terapeutyczne, ale

wszystkie — podobnie jak próba nauczenia go alfabetu Braille'a —

zakończyły się niepo-
wodzeniem. Stopniowo dochodziliśmy do przekonania, że jego stan nie może

ulec poprawie i

background image

coraz mniej się nim zajmowaliśmy, a nasze nadzieje malały. Z biegiem

czasu Greg był w coraz

większej mierze pozostawiony sam sobie. Przestał być ośrodkiem uwagi
całego personelu,

przedmiotem intensywnych zabiegów terapeutycznych. Nie brał już udziału w

różnych

programach, nigdzie nie wychodził — wszyscy zaczęli go ignorować.
W szpitalnych oddziałach dla chronicznie chorych umysłowo łatwo jest

zatracić

kontakt z rzeczywistością, nawet jeśli ktoś nie choruje na niepamięć.

Obowiązują tam
rutynowe procedury, które nie zmieniły się od dwudziestu czy może

pięćdziesięciu lat.

Pacjenta

15 Natomiast Thompson („Kwestia tożsamości"), również wykazujący
niepamięć i

zespół płata czołowego, często wydawał się rzeczywiście „pozbawiony

duszy". W

przypadku Thompsona wesołkowatość stała się jego manią i obsesją. Z jego
ust płynął

nieustanny potok słów. Thompson nie zwracał uwagi na nic, nawet na

uczucia słuchaczy. Nie

jest jasne, czy Greg zachował resztki osobowości, ponieważ jego mózg
został uszkodzony w

mniejszym stopniu, czy też dlatego, że jeszcze przed chorobą różnił się

charakterem od

Thompsona. Thompson miał osobowość nowojorskiego taksówkarza; w pewnym
sensie

choroba płata czołowego tylko wzmocniła szczególne cechy jego charakteru.

Greg natomiast

był mniej agresywny, bardziej dziecinny i bierny. Mam wrażenie, że te
cechy można było

dostrzec nawet poprzez objawy choroby.

84

się budzi, prowadzi do toalety, podaje mu śniadanie, po czym siedzi on
sam w

korytarzu. Później jest obiad, zajęcia świetlicowe, kolacja j czas spać.

W oddzielnym pokoju

cały czas gra telewizor, ale większość pacjentów nie zwraca na niego
uwagi. Greg lubił sagi

rodzinne i westerny oraz nauczył się na pamięć wielu sloganów

reklamowych. Natomiast

wiadomości nudziły go i stopniowo stawały się dla niego niezrozumiałe. W
takich warunkach

mogą minąć lata, a pacjent pozostaje w bezczasowym zawieszeniu, gdyż

żadne wydarzenia

nie sygnalizują upływu czasu.
Tak minęło dziesięć lat, a stan Grega nie uległ najmniejszej poprawie.

Jego

wypowiedzi były coraz bardziej nieaktualne, powtarzał się, gdyż nie miał

niczego do dodania.
Z upływem czasu jego tragiczna niepamięć wydawała się coraz poważniejsza,

choć z neu-

rologicznego punktu widzenia jego stan się nie zmieniał.

W 1988 roku Greg miał atak — nigdy się to przedtem nie zdarzało, ale i
tak na wszelki

background image

wypadek otrzymywał środki antykonwulsyjne. W czasie ataku złamał nogę.

Nie skarżył się na

ból, nawet o tym nie wspominał — stwierdziliśmy to dopiero następnego
dnia, gdy próbował

wstać. Najwyraźniej zapomniał o wypadku natychmiast po tym, jak ból się

zmniejszył i udało

mu się znaleźć wygodną pozycję. Jego brak świadomości, że złamał nogę,
wydawał mi się

podobny do braku świadomości ślepoty; niepamięć powodowała, że nie myślał

o stracie.

Gdy noga go zabolała, na chwilę przypominał sobie, że coś się zdarzyło,
ale gdy ból mijał,

natychmiast o tym zapominał. Gdyby miał wizualne halucynacje, jak to się

czasami zdarza,

zwłaszcza w ciągu kilku miesięcy po utracie wzroku, mógłby o tym mówić,
powiedzieć na

przykład: „Patrz!". Gdy jednak brakowało mu bodźców wizualnych, nie był w

stanie myśleć

o tym, że nie widzi, o utracie wizualnego świata. W swojej świadomości, w
swoim świecie,

Greg znał tylko teraźniejszość, nie wiedział nic o brakach. Wydawał się

niezdolny do

odczuciajakiejkolwiek straty — własnej funkcji, przedmiotu lub osoby.
W czerwcu 1990 zmarł nagle ojciec Grega. Przez długie lata przychodził

codziennie

do szpitala odwiedzić syna, porozmawiać

85

z nim i pożartować. W dniu jego śmierci nie było mnie w szpitalu.: Gdy

wróciłem po paru
tygodniach, natychmiast poszedłem do Grega, który już oczywiście słyszał

o śmierci ojca.

Mimo to nie wiedziałem, co powiedzieć. Czy Greg był w stanie przyjąć do

wiadomości tę

informację?
— Pewnie brak ci ojca? — zaryzykowałem.

— O co ci chodzi? — zdziwił się Greg. — Przecież przychodzi do mnie

codziennie.

— Nie, Greg... — odrzekłem. — Już nie przychodzi. Zmarł miesiąc temu.
Greg żachnął się i wyraźnie poszarzał na twarzy. Miałem wrażenie, że jest

zszokowany

podwójnie, śmiercią ojca i faktem, że o tym nie wiedział, że nie

zapamiętał tego. Musiał być
równie przygnębiony stratą, co świadomością własnej niepamięci.

— Miał pewnie z pięćdziesiąt lat — powiedział niepewnie.

— Nie, Greg — poprawiłem go znowu. — Dobiegał już osiemdziesiątki.

Greg znowu zbladł. Wyszedłem na chwilę z pokoju, wydawało mi się, że Greg
woli

zostać sam. Gdy po paru minutach wróciłem, Greg już nie pamiętał o naszej

rozmowie ani o

śmierci ojca.
Niemniej jednak Greg zademonstrował bardzo wyraźnie zdolność do

przeżywania

smutku i miłości. Już nie wątpiłem, że może przeżywać głębsze uczucia.

Wiadomość o
śmierci ojca wyraźnie go przygnębiła, w jego zachowaniu nie było widać

ani śladu normalnej

background image

wesołości 16. Ale czy zachował zdolność do przeżywania żalu i tęsknoty ?

Takie uczucia

wymagają, aby podmiot pamiętał o swej stracie. Wydawało mi się, że do
tego Greg nie jest

zdolny. Można było mu wielokrotnie powtarzać wiadomość o śmierci ojca i

za każdym razem

Greg reagował w ten sam sposób. Za każdym razem ta wiadomość wydawała mu
się równie

szokująca i przygnębiająca, ale też za każdym razem już po paru minutach

o wszystkim

zapominał 17.
16 Zupełnie inaczej zachował się Thompson, który na wiadomość o śmierci

brata

wykrzyknął tylko: „Zawsze był z niego żartownisi" i zmienił temat.

17 Natomiast chory na niepamięć muzykolog z angielskiego filmu zachowuje
się w

sposób jednocześnie diametralnie różny i podobny. Ilekroć jego żona

wychodzi z pokoju

przeżywa on ból jak przy rozstaniu na zawsze. Gdy żona wraca po paru
minutach, muzyk łka

z ulgą, mówiąc: „Już myślałem, że umarłaś".

86


W ciągu następnych miesięcy często odwiedzałem Grega, ale nie rozmawiałem

z nim

o śmierci ojca. Sądziłem, że nie powinienem mu przypominać o tym

tragicznym wydarzeniu.
To byłoby bezsensowne okrucieństwo. Uważałem zresztą, że Greg sam jakoś

zauważy brak

ojca.

W listopadzie 1990 roku zanotowałem w swoim notatniku: „Greg nie wykazuje
świadomej wiedzy o śmierci ojca. Na pytanie o niego odpowiada, że poszedł

na patio lub że

tego dmą nie mógł akurat przyjść Jednak nie pragnie już iść do domu na

weekend lub na

Dzień Dziękczynienia, co kiedyś bardzo lubił. Zapewne dom bez ojca jest
dla niego smutny,

choć nie potrafił sobie tego uświadomić ani wyartykułować. Wyraźnie myśl

o domu kojarzy

mu się ze smutkiem". ,,
Pod koniec tego roku Greg zaczął cierpieć na bezsenność. Wstawał w środku

nocy i

godzinami kręcił się po swoim pokoju. „Zgubiłem coś muszę to znaleźć" —

odpowiadał na
pytania, co robi, ale nigdy nie potrafił wyjaśnić, czego szuka. Trudno

było umknąć wrażenia,

że szuka ojca, choć Greg z pewnością nie uświadamiał sobie, co stracił.

Wydawało mi się
jednak, że podświadomie o tym wiedział.

Po śmierci ojca Greg wydawał się tak smutny, że uznałem, iż należy mu się

specjalna

rozrywka. Gdy dowiedziałem się, że w sierpniu 1991 roku w Madison Square
Garden

odbędzie się koncert jego ulubionej grupy The Grateful Dead, od razu

postanowiłem go tam

zabrać Nieco wcześniej poznałem jednego z perkusistów zespołu, Mickeya
Harta, gdy razem

background image

zeznawaliśmy przed komisją Senatu na temat terapeutycznej wartości

muzyki. Ta znajomość

ułatwiła zorganizowanie wyjazdu Grega na koncert.
Otrzymaliśmy bilety w ostatniej chwili, ja zaś me uprzedziłem Grega o

koncercie, aby

me przeżył rozczarowania w wypadku, gdybyśmy nie zdobyli biletów. Gdy

zabrałem go ze
szpitala i powie-

87


działem, dokąd jedziemy, Greg wpadł w ogromne podniecenie. Gdy

wjechaliśmy do centrum

Nowego Jorku, otworzyłem okna samochodu. Od razu poczuliśmy

charakterystyczny zapach
miasta. W pewnym momencie Greg poczuł zapach gorących precelków. Wciągnął

głęboko

powietrze. „To najbardziej nowojorski zapach, jaki znam" — powiedział z

uśmiechem.
Wokół Madison Square Garden zgromadził się już tłum ludzi, wszyscy ubrani

w stylu

lat sześćdziesiątych. Miałem wrażenie, że przenieśliśmy się wstecz w

czasie. Żałowałem, że
Greg nie może tego zobaczyć, niewątpliwie czułby się jak w domu. Musiał

jednak odczuć

jakoś atmosferę, bo sam zaczął rozmowę, co zdarzało mu się nad wyraz

rzadko. Wspominał
lata sześćdziesiąte:

Tak, były happeningi w Central Parku. Od dawna nic się tam nie działo,

już chyba

ponad rok, nie pamiętam dokładnie [...] Koncerty, muzyka, kwas, trawka,
wszystko [...]

Pierwszy raz tam byłem w dniu Władzy Kwiatów. To były dobre czasy [...]

wiele rzeczy

zaczęło się w latach sześćdziesiątych, kwaśny rock, happeningi, maryśka

[...] Dziś niewiele o
tym słychać. Allen Ginsberg — często go można zobaczyć w Village lub w

Central Parku.

Od dawna go nie widziałem. Ostatni raz rok temu [...]

Mówił w czasie teraźniejszym, tak jakby to nie dotyczyło wydarzeń dawno
już

zakończonych, jakby coś takiego mogło się znów wydarzyć w każdej chwili.

Brak

świadomości upływu czasu, w badaniach klinicznych sprawiający tak
patologiczne wrażenie,

tu wydawał się czymś niemal naturalnym. Byliśmy przecież częścią tłumu z

lat

sześćdziesiątych.
Wreszcie dopchaliśmy się do naszych miejsc, niedaleko estrady. Z każdą

minutą Greg

wydawał się coraz bardziej podniecony. Działał na niego ryk tłumu.

— To jak jakieś wielkie zwierzę — powiedział w pewnym momencie. Wciągał
nosem

słodki zapach marihuany i haszyszu. — Co za wspaniały zapach! To najmniej

idiotyczny

zapach na świecie 18.
18 W istocie to samo powiedział Jean Cocteau o opium. Nie wiem, czy Greg

go

background image

cytował, świadomie lub nieświadomie. Zapachy czasami mają jeszcze

silniejsze działanie

ewokatywne niż muzyka. Percepcje zapachów, powstające w bardzo
prymitywnej części

mózgu, w tak zwanym węchomózgowiu, nie muszą przechodzić przez

wielofazowy system

pamięci w płatach skroniowych. Wspomnienia zapachów są, z neurologicznego
punktu

widzenia, niemal nieścieralne i nie znikają mimo niepamięci. Byłoby

rzeczą interesującą

przynieść Gregowi gorące precelki lub haszysz, aby sprawdzić, czy ich
zapach przywołałby

wspomnienia z koncertu. Następnego dnia po koncercie Greg spontanicznie

wspomniał

„wspaniały" zapach precelków — to po-strzeżenie było dla niego bardzo
żywe — ale nie

potrafił określić, gdzie i kiedy czuł ten zapach.

88


Gdy zespół wszedł na scenę, ryk tłumu jeszcze się wzmógł. Greg ałkowicie

poddał się

podnieceniu. Głośno klaskał i krzyczał.

-— Brawo, brawo!... Dalej... Ro, Ro, Ro, Harry-Bo — krzyczał rytmicznie.
Przerwał

na chwilę. — Widzisz nagrobek za perkusją? Zobacz, jaką afro ma Jerry

Garcia!

Mówił to z takim przekonaniem, że obejrzałem się w stronę perkusji. To
oczywiście

była tylko fantazja Grega, bo szpakowate włosy Jerry'ego Garcii opadały

teraz prosto na

ramiona.
— Pigpen! Widzisz Pigpena? — wykrzyknął znów Greg.

— Nie — odparłem z wahaniem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. — Pigpena

tam

nie ma. On już nie gra z The Grateful Dead.

— Jak to? — zdziwił się Greg. — Co się stało?
— Pigpen nie żyje.

— To okropne — zszokowany Greg pokręcił głową. Po jakiejś minucie znowu

mnie

szturchnął.
— Pigpen! Widzisz Pigpena?

I słowo w słowo powtórzyliśmy poprzednią rozmowę.

Później Greg poddał się rytmicznemu tupaniu i klaskaniu tłumu.

— The Dead! The Dead! — krzyczał rytmicznie, po czym, zmieniając rytm i
starannie

akcentując słowa, wołał: — We want the Dead! Tobacco Road! Tobacco Road!

Koncert rozpoczął się od jednej ze starych piosenek Iko, Iko. Greg

śpiewał razem z
zespołem, bez trudu przypominając sobie słowa i melodię. Szczególną

radość sprawiały mu

afrykańskie dźwięki chóru. Cała sala stanowiła w tym momencie jeden

organizm,
89

zjednoczony przez muzykę. Osiemnaście tysięcy ludzi reagowało wspólnie,

tak jakby
ich systemy nerwowe zostały połączone.

background image

Na pierwszą połowę koncertu złożyły się utwory z lat sześćdziesiątych.

Greg znał je

wszystkie. Jego energia i radość sprawiały zdumiewające wrażenie. Bez
przerwy śpiewał i

klaskał, bez śladu swej normalnej słabości. W jego zachowaniu widać było

rzadkie i

wspaniałe skupienie, wywołane nieustannym wpływem muzyki i otoczenia.
Patrząc na niego,

nie dostrzegałem ani śladu niepamięci i zespołu płata czołowego. Wydawał

się całkowicie

normalny, tak jakby muzyka przekazała mu własną siłę, spójność i ducha.
W czasie przerwy zastanawiałem się, czy nie powinniśmy już wrócić do

szpitala.

Przecież Greg był ciężko chorym pacjentem na wózku. To był jego pierwszy

od dwudziestu
lat koncert. Greg jednak koniecznie chciał zostać do końca. Z radością

zanotowałem w jego

głosie stanowczość i prawdziwą autonomię, na co dzień zupełnie

niewidoczną.
Jednak zostaliśmy i poszliśmy za kulisy. Greg zjadł gorącego precelka i

przez chwilę

rozmawiał z Mickeyem Hartem. Przedtem wydawał się nieco zmęczony, ale

rozmowa dodała
mu sił. Znów był gotów słuchać muzyki i śpiewać.

Jednak druga połowa koncertu była dla niego zaskoczeniem. Teraz zespół

śpiewał

piosenki z lat siedemdziesiątych. Greg nie znał ani słów, ani melodii,
ale ich styl był mu

znajomy. W dalszym ciągu klaskał i podśpiewywał, czasami bez słów,

czasami wymyślając

tekst. Później jednak zespół przeszedł do najnowszych utworów, takich jak
Picasso Moon, z

elektroniczną instrumentacją, jaka była niemożliwa i niewyobrażalna w

latach sześćdziesiątych.

Greg był wyraźnie zaskoczony.

— To dziwaczne — powiedział. — Nigdy czegoś takiego nie słyszałem.
Słuchał uważnie, ale wydawał się nieco przestraszony i zakłopotany, tak

jakby

zobaczył jakiś nowy, niezwykły świat.

— To chyba jakieś nowe eksperymenty — powiedział po chwili. — Nigdy
przedtem

tak nie grali... Brzmi jak jakaś futurystyczna muzyka... może taka będzie

muzyka w

przyszłości.
90

Najwyraźniej nowe piosenki stanowiły coś, czego Greg nie potrafił sobie

nawet
wyobrazić, przekraczały wszystko, co kojarzyło mu się z The Grateful

Dead. Nie miał

wątpliwości, że to „ich" muzyka, ale z trudem znosił wrażenie, że słucha

przyszłości. To
samo mógłby powiedzieć miłośnik Beethovena, słysząc jego ostatnie utwory

w 1800 roku.

- To było fantastyczne — powiedział Greg, gdy opuszczaliśmy Madison

Square
Garden. — Nigdy tego nie zapomnę. To było największe wydarzenie mojego

życia.

background image

W drodze do szpitala nastawiłem płyty kompaktowe The Grateful Dead.

Chciałem jak

najdłużej utrzymać Grega w nastroju. Bałem się, że jeśli zapadnie cisza i
przestanę z nim

rozmawiać, Greg zaraz zapomni o koncercie. Greg przez cały czas śpiewał.

Gdy się rozsta-

liśmy w szpitalu, był w dalszym ciągu podniecony i pobudzony.
Ale następnego dnia rano zastałem go w stołówce z wzrokiem wbitym w

ścianę.

Spytałem, co myśli o The Grateful Dead.

— Wspaniała grupa — odpowiedział. — Słyszałem ich kiedyś w Central Parku
i w

Filmore East.

— Tak, mówiłeś mi o tym — odrzekłem. — Ale czy byłeś ostatnio na ich

koncercie?
Może w Madison Square Garden?

— Nie, nigdy tam nie byłem 19

19 Greg na pozór zupełnie nie pamiętał koncertu. Gdy jednak otrzymałem
taśmę z

nagraniem, natychmiast rozpoznał „nowe" utwory, wydawały mu się znajome i

potrafił je

zaśpiewać. „Gdzie to słyszałeś?" — spytałem, gdy słuchaliśmy Picasso
Moon.

Greg wzruszył niepewnie ramionami. Nie ma jednak wątpliwości, że nauczył

się

nowych piosenek. Teraz odwiedzam go regularnie — z taśmami z koncertu, na
którym

byliśmy, i innych niedawnych koncertów Grateful Dead. Wydaje się, że moje

wizyty

sprawiają mu przyjemność. Greg nauczył się wielu nowych piosenek. Teraz,
ilekroć

przychodzę i Greg słyszy mój głos, uśmiecha się i wita mnie jako

miłośnika Grateful Dead.


ŻYCIE CHIRURGA

Na syndrom Gillesa de la Tourette'a zapadają przedstawiciele wszystkich

ras,
wszystkich kultur, wszystkich warstw społecznych; każdy, kto wcześniej

się z nim zetknął,

rozpoznaje go na pierwszy rzut oka. Prawie dwa tysiące lat temu Aretajos

z Kapadocji spisał
przypadki szczekającego kaszlu, nerwowych drgawek, grymasów twarzy,

dziwacznych

gestów, bezwiednego używania nieprzyzwoitych i wulgarnych wyrazów. Jednak

dopiero w
1885 roku pojawił się pierwszy opis kliniczny choroby. Wtedy to Georges

Gilles de la

Tourette, młody francuski neurolog — uczeń Charcota i przyjaciel Freuda —

połączył owe
historyczne zapiski z obserwacjami kilku swoich pacjentów. Według niego

głównym

objawem syndromu były konwulsyjne tiki, nie kontrolowana mimika lub

mimowolne powta-
rzanie pewnych słów lub czynności (echolalia i echopraksja), a także

nieumyślne przeklinanie i

background image

używanie sprośnych wyrazów (koprolalia). Niektórzy pacjenci mimo swojego

schorzenia

wykazywali osobliwą niefrasobliwość i nonszalancję; inni tendencję do
dziwnych, często

inteligentnych, a czasem baśniowych skojarzeń; jeszcze inni — niezwykłą

impulsywność i

prowokacyjność, bezustannie testując granice fizycznych i społecznych
norm; niektórzy

nieprzerwane, gorączkowe reagowanie na bodźce, rzucanie się lub prychanie

na otoczenie

albo nagłe ciskanie znajdującymi się w pobliżu przedmiotami; i w końcu —
silną stereotypię i

obsesję. Nie spotkano dwóch pacjentów z identycznymi objawami.

Każda choroba wprowadza dwoistość w życie — wprowadza pewne „coś", z jego
własnymi potrzebami, wymaganiami, ograniczeniami. W zespole Tourette'a

owo „coś"

przybiera formę kategorycznego przymusu, formę wielości impulsów i

presji: chory wbrew
własnej woli lub też ulegając obcej woli tego „czegoś", musi wykonywać

pewne czynności.

Pomiędzy wolą chorego i tą obcą wolą może dojść do konfliktu, ale także

do kompromisu, a
nawet do porozumienia. Dlatego bycie „opętanym" dla kogoś, kto — podobnie

jak niegdyś

Tourette — cierpi na zaburzenia psychiczne, może być czymś więcej aniżeli

tylko zwrotem
językowym. W średniowieczu np. zaburzenia psychiczne traktowano często

dosłownie jako

„opętanie". (Sam Tourette zafascynowany był zjawiskiem opętania i napisał

sztukę na temat
epidemii szatańskiego opętania w średniowiecznym Loudun).

Niemniej w syndromie Tourette'a relacja pomiędzy chorobą i jaźnią,

pomiędzy „coś" i

„ja", może być szczególnie złożona, zwłaszcza jeśli choroba towarzyszy

jaźni od wczesnego
dzieciństwa, jeśli wraz z nią się rozwija i nierozłącznie splata. Choroba

Tourette'a i jaźń

wzajemnie się do siebie dopasowują, stopniowo coraz bardziej uzupełniają,

by ostatecznie —
jak stare, dobre małżeństwo — stać się jednym zespolonym bytem. Relacja

ta jest często

destrukcyjna, choć może być także konstruktywna; może nadać tempa,

spontaniczności i
charakteru niezwykłym i często wstrząsającym objawom choroby. Mimo całego

natręctwa i

uciążliwości zespół Tourette'a można wykorzystać w sposób twórczy.

W kilka lat po pierwszym opisie syndromu Tourette'a zaczęto postrzegać
chorobę

jako „moralną", a niejako organiczne zaburzenie, jako wyraz złośliwości

lub słabości woli,

który należy leczyć, usuwając przewinienia woli. Od lat dwudziestych do
lat sześćdziesiątych

XX wieku postrzegano ją jako chorobę psychiczną i wobec pacjentów

stosowano

psychoanalizę lub psychoterapię; ale i to nie przyniosło rezultatów. Na
początku lat

background image

sześćdziesiątych, kiedy okazało się, że lekarstwo o nazwie haloperidol

znacznie łagodzi obja-

wy chorobowe, zespół Tourette'a zaczęto nagle uważać za chorobę
93

o podłożu chemicznym, której przyczyna leży w nierównej pracy
znajdującego się w

mózgu neurotransmitera — dopaminy. Tak naprawdę jednak wszystkie te

poglądy są tylko

częściowe, zawężone, i nie oddają całej złożoności syndromu Tourette'a.
Ani biologiczny, ani

psychologiczny, ani też moralno-społeczny punkt widzenia nie jest tu

odpowiedni; musimy

postrzegać zespół Tourette'a nie tylko ze wszystkich trzech perspektyw
równocześnie, lecz

także z perspektywy wewnętrznej, perspektywy egzystencjalnej, z której

widzi go chory.

Narracje wewnętrzna i zewnętrzna — tak jak wszędzie, tak i tu — muszą się
połączyć.

Można by sądzić, że ktoś, kto ma tiki lub drgawki, zachowuje się dziwnie

lub

śmiesznie, ma zamkniętą furtkę do wielu zawodów. Niekoniecznie jednak
musi tak być. Na

syndrom Tourette'a zapada jedna osoba na tysiąc, a ludzi cierpiących na

tę chorobę —

czasem bardzo poważnie — spotykamy w każdej sferze życia. Są touretyczni
pisarze,

matematycy, muzycy, aktorzy, disc jockeye, budowniczowie, pracownicy

socjalni,

mechanicy, atleci. Wydawałoby się jednak, że istnieją czynności, których
chorzy na zespół

Tourette'a nie mogą wykonywać — np. skomplikowanej, precyzyjnej pracy

chirurga. Jeszcze

nie tak dawno byłem o tym przekonany. Ale teraz znam pięciu chirurgów z

syndromem
Tourette'a 1.

Doktora Carla Bennetta spotkałem po raz pierwszy w Bostonie na

konferencji

poświęconej zespołowi Gillesa de la Tourette'a. Wyglądem nie wyróżniał
się niczym

szczególnym — mężczyzna około pięćdziesiątki, średniego wzrostu, z

brązowawym

zarostem przeplecionym nitkami siwizny, ubrany w dyskretny, ciemny
garnitur — gdyby nie

jego gwałtowne rzuty, nagłe sięganie ręką do ziemi, skoki, drgawki. Byłem

pod wrażeniem

zarówno jego dziwacznych tików, jak i jego godności i spokoju. Kiedy
wyraziłem swoje

zdziwienie co do jego zawodu, doktor Bennett zaprosił mnie do siebie,

proponując,

1 Następnych czterech ujawniło się (jeden z nich to chirurg oczny) po
pierwszej

publikacji tego opowiadania. Poza pięcioma chirurgami słyszałem także o

trzech

touretycznych internistach, dwóch neurologach, ale tylko o jednym
touretycznym psychiatrze.

94

background image

żebym przyjechał do Branford w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie mieszkał i

pracował, i
bym towarzyszył mu w szpitalnych obchodach j obserwował go podczas

operacji. Cztery

miesiące później, na początku października, pełen ciekawości i

pomieszanych uczuć, leciałem
niewielkim samolotem, który zbliżał się do Branford. Doktor Bennett

przywitał mnie na

lotnisku. To było dziwne przywitanie — w połowie szarpnięcie, w połowie

tik,
idiosynkratycznie touretyczny gest powitania — schwycił moją walizkę i

poprowadził do

samochodu dziwacznym, pośpiesznym krokiem, skacząc co pięć kroków i

raptownie
sięgając do ziemi, jakby chciał coś podnieść.

Branford jest przepięknie położonym miastem u podnóża Gór Skalistych, w

południowo-wschodniej Kolumbii. Na północ od Branford leży Banff i

otaczające go góry, a
na południe Montana i Idaho. Jest to kraina wielkiej łagodności i

urodzaju, okolona górami,

lodowcami i jeziorami. Sam Bennett pasjonował się geografią i geologią;

kilka lat wcześniej
wziął roczny urlop, aby studiować obie te nauki na Uniyersity of

Yictoria. Prowadząc

samochód, wskazywał na moreny, uwarstwienia i inne formacje geologiczne —

po chwili na
moje pierwsze wrażenie zwykłego, sielankowego krajobrazu nałożyła się

świadomość historii i

sił tektonicznych, olbrzymiej geologicznej perspektywy. Tak ogromna

przenikliwość i do-
kładność co do każdego szczegółu, bezustanne obserwowanie tego, co jest

pod

powierzchnią, tak dokładne badanie i analiza są charakterystyczne dla

touretycznego umysłu.

Można powiedzieć, że jest to druga strona jego obsesyjnych i
perseweracyjnych tendencji,

jego skłonności do wielokrotnego powtarzania.

I rzeczywiście — zamącenie koncentracji i utrata zainteresowania

owocowały
natychmiastowym nawrotem tików i wielokrotnie powtarzanych czynności, a w

szczególności

obsesyjnym dotykaniem wąsów i okularów. Bezustannie wygładzał i poprawiał

symetrię
wąsów, a także „balansował" okularami — w górę i w dół, z jednej strony

na drugą, na skos,

do siebie i od siebie. Wykonywał przy tym raptowne tiki palcami, dopóki i

one nie były
całkowicie „wyśrodkowane". Od czasu do czasu wyprężał prawe ramię i

ruszał nim

gwałtownie; oba palce wskazujące nagłym, kompulsywnym

95

ruchem dotykały przedniej szyby (dotkniecie musi być symetryczne —

wyjaśniał); przy
każdym ruchu kierownicy raptownie zmieniał położenie kolan („Moje kolana

muszą być

background image

ułożone symetrycznie do kierownicy. Muszą być dokładnie wypośrodkowane");

jego głos

zmieniał się raptownie na bardzo wysoki, zupełnie inny niż jego własny,
którym mówił

„Cześć, Patty" lub „Cześć", a także kilkakrotnie „To okropne!" (Później

dowiedziałem się, że

Patty była jego poprzednią dziewczyną; tik stał się relikwiarzem
przechowującym jej imię)2.

Dopóki nie ugrzęźliśmy w korku przed światłami, repertuar ten pozostał

nie

zmieniony. Same światła nie zirytowały Bennetta — nigdzie się przecież
nie śpieszyliśmy —

ale wytrąciły go z rytmu prowadzenia, przerwały kinetyczną melodię,

regularny strumień ruchu

i jego moc integracji ciała i umysłu. Zmiana była bardzo drastyczna:
przez minutę był

całkowicie spokojny, skupiony na prowadzeniu, a po chwili wybuchał w nim

chaos,

niepohamowanie, totalne rozprężenie. Kiedy Bennett spokojnie prowadził
samochód,

odnosiłem wrażenie, że jego mózg i umysł działają w zu-

2 Status tików może być dwuznaczny, może obejmować zarówno nic nie

znaczące
drgawki lub odgłosy, jak i ważne czynności. Pomimo iż w syndromie

Tourette'a tiki są

zjawiskiem wrodzonym, to sama ich forma zależna jest od historycznych lub

osobistych
doświadczeń. Nazwisko, dźwięk, obraz, gest, widziane lata temu i

zapomniane, rnogą być

powtarzane i przetwarzane w podświadomości, aby ostatecznie ujawnić i

zachować się w
stereotypicznej formie tiku. Tego typu tiki są jak hieroglificzne

skamieliny przeszłości, które z

biegiem czasu stają się lak szczątkowe i nikłe, że aż niezrozumiałe (jak

np. pozdrowienie „God

be with you" [Bóg z tobą —przyp. tłum.], które uległo kondensacji,
skurczeniu, i po wiekach

zamieniło się w fonetycznie podobne, lecz nic nie znaczące słowo

„goodbye" [do widzenia—

przyp. tłum.]). Jeden z moich dawnych pacjentów wydawał z siebie
wybuchowy, gardłowy,

trójsylabiczny dźwięk. Po jego dokładnym zbadaniu okazało się, że była to

przyspieszona,

zdeformowana wymowa słowa ,,Verboten ", stanowiąca spazmatyczną parodię
zakazującego

głosu ojca.

Otrzymałem ostatnio list od kobiety z zespołem Tourette'a, która po

przeczytaniu
wcześniejszej wersji tego opowiadania napisała, że ,,»przechowywanie w

relikwiarzu« jest

doskonałym określeniem na opisanie wewnętrznej gry pomiędzy życiem i

tikami — procesu,
w którym życie zostaje wpisane w tiki... To prawie tak, jakby touretyczne

ciało stało się

ekspresyjnym, aczkolwiek pomieszanym archiwum życiowych doświadczeń".

96

pełnie odmiennym trybie, a nie że choroba została całkowicie stłumiona.

background image

Kilka minut później przyjechaliśmy do jego czarującego,

idiosynkratycznego domu z

dzikim ogrodem, położonego na wzgórzu nad miastem. Szczekaniem i
machaniem ogonami

powitały nas psy Bennetta — podobne do wilków, z dziwnymi, bladymi

oczami. Kiedy

wysiedliśmy z samochodu, rzucił „Cześć, szczeniaki!" tym samym
dziwacznym, wysokim i

stłumionym głosem, którym wcześniej mówił „Cześć, Patty!" Konwulsyjnym

ruchem

poklepał psy po głowach. Klepnięć było po pięć, a każde z nich wymierzone
z niezwykłą

symetrią i synchronią. „To wspaniałe psy, na wpół eskimosy, na wpół

malamuty —

powiedział. — Wziąłem dwa, żeby miały towarzystwo. Razem się bawią, razem
śpią, razem

polują — wszystko robią razem". I razem są klepane — pomyślałem. Czy

Bennett kupił oba

psy także i ze względu na potrzebę symetryczności? Słysząc szczekanie
psów, z domu

wybiegli synowie Bennetta — dwaj ładni, nastoletni chłopcy. Przez chwilę

pomyślałem, że

Bennett swoim touretycznym głosem krzyknie „Cześć, chłopaki" i poklepie
ich po głowach

synchronicznymi, symetrycznymi ruchami. Ale on zwyczajnie przedstawił mi

ich — Marka i

Davida. Potem weszliśmy do domu, gdzie przedstawił mnie swojej żonie
Helen, która właśnie

przygotowywała dla nas popołudniową herbatę.

Kiedy usiedliśmy przy stole, Bennetta rozproszyły tiki — zaczął

kompulsywnie
dotykać wiszącego nad nim szklanego klosza. Paznokciami obu palców

wskazujących

delikatnie uderzał w szkło, wywołując ostry, półmelodyjny brzęk lub

krótką serię brzęków.

Był pochłonięty przez tiki i brzęki, których najwyraźniej nie mógł
opanować. Czy musiał to

robić? Czy musiał tam siedzieć?

— Czy nadal odczuwałby pan potrzebę dotykania klosza, gdyby nie mógł pan

go
dosięgnąć? — zapytałem.

— Nie — odpowiedział. — Wszystko zależy jedynie od tego, gdzie się

znajduję.

Wszystko jest kwestią przestrzeni. Kiedy siedzę tu gdzie teraz,
całkowicie zanika mój odruch

dotykania np. tamtej ceglanej ściany, ale gdyby znajdowała się w zasięgu

mojej ręki,

musiałbym jej dotknąć ze sto razy.
97

Podążyłem za nim wzrokiem. Na ścianie były drobne wgłębienia— podobne jak
na

powierzchni Księżyca — które powstały od dotykania i uderzeń. Dalej

zobaczyłem drzwi

lodówki — poobijane i powyginane, jakby spadł na nie grad meteorytów i
pocisków.

— Taak — powiedział Bennett, podążając za moim wzrokiem

background image

— rzucam w nie różnymi przedmiotami: żelazkiem, wałkiem do ciasta,

patelnią,

wszystkim, co mam pod ręką, jeśli coś nagle doprowadzi mnie do
wściekłości.

Przetrawiłem tę informację w milczeniu. Nadawała ona nowego

— niepokojącego i gwałtownego — wymiaru obrazowi, który budowałem, a

który
wydawał się teraz całkowicie sprzeczny z siedzącym naprzeciwko mnie

jowialnym i

spokojnym mężczyzną 3.

— Skoro bliskość światła tak silnie pana niepokoi, to dlaczego siedzi pan
tak blisko

lampy? — zapytałem.

— Oczywiście, światło mnie niepokoi — odpowiedział Bennett. Ale ono mnie

także
podnieca. Lubię dotyk lampy i dźwięk, który przy tym powstaje. Ale to

mnie bardzo

rozprasza. Dlatego tu, w jadalni, nie mogę czytać; muszę to robić w moim

gabinecie, gdzie
lampy są poza moim zasięgiem.

Poczucie osobistej przestrzeni, poczucie własnego „ja" w relacji z

przedmiotami i

innymi ludźmi jest u touretyków bardzo specyficzne. Znam wiele osób z
syndromem

Tourette'a, które nie tolerują bliskości obcych osób w restauracji, i

jeśli tamte znajdują się w

zasięgu ręki, touretyk może kurczowym ruchem rzucić się w ich kierunku
lub próbować ich

dotknąć. To ujemne reagowanie na bliskość innych może się szczególnie

nasilić, gdy

„prowokant" znaj-
3 Niektóre osoby z zespołem Tourette'a cierpią na gwałtowne tiki —

mimowolne

gwałtowne ruchy lub natrętny przymus rzucania przedmiotami — diametralnie

różne od tych,

na które cierpi Bennett, rzucający przedmiotami w ataku furii. Touretyk
może mieć przeczucie

zbliżającego się ataku — trwa ono bardzo krótko, ale czasem wystarczy, by

rzucić

ostrzegawcze „Duck", zanim w drugi koniec pokoju poleci talerz z
jedzeniem, butelka wina

czy jakikolwiek inny przedmiot. Identyczne tiki występowały u moich

pacjentów z

syndromem pozapaleniowym mózgu; wzmaga je nadpobudliwość spowodowana
przez 1-

dopę. (U mojego dwuletniego chrześniaka — który na pewno nie ma tików —

dostrzegam

podobne skłonności do rzucania przedmiotami, które w obecnej fazie można
tłumaczyć jako

formę pierwotnego buntu i anarchii).

98


duje się za plecami touretyka. Dlatego też wiele osób z zespołem

Tourette'a woli

siedzieć przy stoliku w rogu, gdzie znajdują się w bezpiecznej"

odległości od innych i gdzie
nikt nie siedzi za ich plecami4. Analogiczny problem może pojawić się

podczas prowadzenia

background image

samochodu; touretyk może odnosić wrażenie, że inne pojazdy znajdują się

„zbyt blisko", że

stanowią „zagrożenie", a nawet że niespodziewanie zaczynają „pędzić jak
szalone". W tej

samej sytuacji nietouretyczny kierowca byłby przekonany, że znajduje się

w bezpiecznej

odległości. Całkiem paradoksalnie może się także pojawić poczucie
„przyciągania" do innych

samochodów, dryfowania lub skręcania w ich kierunku. Nieszczęśliwym

wypadkom zapo-

biega najczęściej świadomość tego, co się dzieje, i szybka reakcja.
(Podobne iluzje i impulsy,

wynikające z zakłóceń w odczuwaniu przestrzeni osobistej, mogą występować

także w

parkinsonizmie).
Syndrom Tourette'a objawiał się u Bennetta także w inny sposób — zupełnie

odmienny od nagłych impulsywnych lub kompulsywnych dotknięć — a

mianowicie w

powolnym, prawie zmysłowym naciskaniu stopą ziemi i zakreślaniu nią
okręgu wokół siebie.

— To jest prawie instynktowne — powiedział, kiedy go o to spytałem. — Jak

pies,

który oznacza swoje terytorium. Czuję to w lędźwiach. Sądzę, że jest w
tym coś pierwotnego,

przedhistorycznego, coś, co wszyscy posiadamy, nawet o tym nie wiedząc. A

syndrom

Tourette'a „uwalnia" te prymitywne zachowania"5.
Bennett nazywał czasem zespół Tourette'a „chorobą braku ha-

4 Byłem świadkiem komicznej sytuacji, kiedy wraz z trzema touretycznymi

przyjaciółmi wybrałem się do restauracji w Los Angeles. Wszyscy trzej
rzucili się na miejsce

w rogu — nie z powodu niepohamowanej woli współzawodnictwa, ale ponieważ

dla każdego

z nich była to egzystencjalna konieczność, zapewniająca im „neutralność

terenu". Ponieważ
miejsce w rogu było tylko jedno, dwaj moi znajomi bezustannie rzucali się

na siedzących za

nimi gości restauracji.

5 Syndrom Tourette'a powinien być postrzegany niejako schorzenie
psychiczne, ale

jako schorzenie neurobiologiczne z rodzaju hiperfizjologicznych, w którym

może wystąpić

pobudzanie podkorowe i samoistna stymulacja wielu filogenetycznych
prymitywnych

ośrodków mózgowych. Podobną stymulację bądź wyzwolenie „prymitywnych"

zachowań

można zaobserwować u chorych na zapalenie śpiączkowe mózgu, które
opisałem w

Przebudzeniach. Często ujawniały się one we wczesnym stadium choroby, a

następnie

nasilały pod wpływem stymulacji 1-dopą.
99

mulców psychicznych". Według niego człowiek często powstrzymuje zwyczajne
myśli, które

background image

przychodzą mu do głowy. W jego przypadku perseweracja tych myśli odbywa

się w głębi

umysłu, a obsesyjnie i nagle wybucha bez jego zgody czy woli. Kiedy jest
ładna pogoda,

może pojawić się w nim ochota do opalania się. Ta myśl może kształtować

się w głębi

umysłu podczas rozmowy z pacjentami i niespodziewanie ujawnić się w
nagłych, nie

kontrolowanych wypowiedziach.

— Siostra mówi do mnie „Pan Jones ma bóle brzucha", a ja patrzę przez

okno i
powtarzam „opalanie, opalanie". W jedno przedpołudnie mogę powtórzyć to

słowo pięćset

razy. Pacjenci na oddziale z pewnością to słyszą; nie mogą tego n i e

słyszeć — ale chyba nie
przywiązują do tego dużej wagi.

Objawami syndromu Tourette'a są też czasem obsesyjne myśli i lęki.

— Kiedy czegoś się obawiam — mówił Bennett, gdy siedzieliśmy przy stole —

powiedzmy, że słyszę historię o dzieciaku, który się zranił, muszę wstać,
klepnąć w ścianę i

powiedzieć: „Mam nadzieję, że to nie spotka mojego dziecka".

Kilka dni później sam byłem świadkiem takiego zachowania Bennetta. W

telewizji
podawali informację o zaginionym dziecku, która zaniepokoiła go i

wstrząsnęła nim. Zaczął

gwałtownie dotykać swoich okularów (góra, dół, lewa, prawa, góra, dół,

lewa, prawa),
ześrodkowując i decentrując je w przypływie furii. Wydobywał z siebie

dźwięki

przypominające hukanie sowy i mamrotał pod głosem „David, David — czy

wszystko z n im
w porządku?" — Potem wybiegł z pokoju, aby się upewnić. Był to intensywny

lęk i niepokój;

na jakąkolwiek wzmiankę o zagubionym lub zranionym dziecku momentalnie

reagował

strachem; natychmiast identyfikował się z samym sobą, ze swoimi dziećmi;
pojawiała się w

nim nagła potrzeba sprawdzenia, czy wszystko jest w porządku.

Po herbacie poszedłem z Bennettem na spacer. Minąwszy niewielki sad z

drzewami
ciężkimi od jabłek, weszliśmy na wzgórze, z którego rozciągał się widok

na miasto. Przy

naszych nogach plątały się przyjazne malamuty. Kiedy szliśmy, Bennett

opowiadał mi
100

o swoim życiu. Nie wiedział, czy ktoś z jego rodziny cierpiał na zespół

Tourette'a —
był dzieckiem adoptowanym. Jego choroba zaczęła się, kiedy miał siedem

lat.

-Jako dziecko dorastałem w Toronto, nosiłem okulary, aparat zębowy, a do

tego
miałem drgawki. To przebrało miarę. Trzymałem się z dala od innych. Byłem

samotnikiem;

samotnie wybierałem się na długie wędrówki. Nigdy nie zdarzało mi się,

żeby koledzy przez
cały dzień do mnie wydzwaniali, tak jak teraz do Marka. Kontrast między

nami jest bardzo

background image

duży.

Stronienie od ludzi i samotne długie wycieczki zahartowały go,

usamodzielniły, dały
mu poczucie niezależności i samowystarczalność. Zawsze miał zręczne ręce

i uwielbiał

strukturę naturalnych rzeczy — sposób uformowania skał, strukturę roślin,

budowę mięśni i
ich wzajemną zależność, konstrukcję ciała. Już jako dziecko postanowił

zostać chirurgiem.

Nauka anatomii szła mu łatwo, ale studia medyczne okazały się niezwykle

trudne, nie
tylko z powodu tików i odruchów dotykania, które z biegiem lat uogólniały

się i nasilały, ale

przede wszystkim z powodu dziwacznych problemów i obsesji, które

przeszkadzały mu w
czytaniu.

— Musiałem kilkanaście razy czytać każdą linijkę — mówił. — Musiałem

ustawiać w

rzędzie każdy paragraf po to, by uzyskać jego symetryczne ułożenie.
Poza szeregowaniem każdego paragrafu, a czasem też każdej linijki, był

owładnięty

potrzebą „nadawania równowagi" sylabom i słowom, potrzebą „symetrycznego"

ułożenia w
myśli znaków interpunkcyjnych, sprawdzenia, jak często dana litera

pojawia się w tekście,

oraz potrzebą wielokrotnego powtarzania słów, zwrotów lub linijek 6.

Wszystko to
uniemożliwiało szybkie i płynne czytanie.

6 Podobne skłonności — często występujące u touretyków — można także

zaobserwować u pacjentów z zespołem pozapaleniowym mózgu. U jednej z

moich pacjentek
o imieniu Miriam występowały kompulsje polegające na liczeniu liter „e"

na każdej

przeczytanej stronie tekstu; na wymawianiu, pisaniu bądź przeliterowy-

waniu wyrazów od

końca; na dzieleniu ludzkich twarzy na przystające figury geometryczne
oraz na wizualnym

wypośrodkowywaniu wszystkiego, co widziała.

101


Problemy te trwają do dziś i utrudniają mu pobieżne czytanie, szybkie

wyłapywanie z tekstu

najważniejszych informacji, rozkoszowanie się literaturą piękną,
opowiadaniami czy poezją.

Musiał nauczyć się uważnego czytania, a medycznych tekstów uczył się

prawie na pamięć.

Po ukończeniu nauki uległ swojemu zamiłowaniu do podróży w odległe,
bezludne,

północne krainy. Pracował jako lekarz ogólny na Terytoriach Północno-

Zachodnich i w

Jukonie, a także na lodołamaczach na Morzu Arktycznym. Potrafił
nawiązywać bliskie sto-

sunki z innymi i silnie zżył się z pracującymi z nim Eskimosami. Stał się

kimś w rodzaju

eksperta w medycynie polarnej. A kiedy w 1968 roku, w wieku dwudziestu
ośmiu lat, ożenił

background image

się, wyjechał z żoną na wycieczkę dookoła świata i zrealizował swoje

dziecięce marzenie,

jakim było zdobycie Kilimandżaro.
Przez następne siedemnaście lat praktykował w niewielkich miejscowościach

w

zachodniej Kanadzie — najpierw przez dwanaście lat jako lekarz ogólny w

niewielkim
miasteczku, później, pięć lat temu, kiedy nasiliła się w nim potrzeba

bliskości gór, dzikiego

krajobrazu i jezior, przeprowadził się do Branford. (,,I tu już zostanę.

Nigdy nie opuszczę
tego miejsca"). Tutejsza atmosfera całkowicie mu odpowiada. Ludzie są

serdeczni, ale nie

nazbyt towarzyscy; utrzymują pewien dystans. Dobre maniery i uprzejmość

są czymś
zupełnie naturalnym. Szkoły mają wysoki poziom, jest tu college, są

teatry, księgarnie —

jedną z nich prowadzi Helen — aż drugiej strony mieszkańcy są wrażliwi na

przyrodę, na
dziką naturę. Lubią polowania i łowienie ryb. Bennett woli wędrówki z

plecakiem, wspinaczkę

i narciarstwo długodystansowe.

Kiedy Bennett po raz pierwszy pojawił się w Branford, traktowano go, jak
twierdzi, z

pewną podejrzliwością. „Chirurg, który ma drgawki? Po co tu przyjechał? I

co dalej?" — Na

początku nie miał pacjentów i nie był pewien, czy potrafi ich do siebie
przyciągnąć, ale

stopniowo zjednywał sobie sympatię i szacunek mieszkańców. Zyskał

pacjentów, a koledzy

po fachu, którzy początkowo traktowali go z przerażeniem i
niedowierzaniem, w końcu

obdarzyli go zaufaniem i wprowadzili w towarzystwo.

102

— No, wystarczy — zakończył, kiedy wracaliśmy do domu. Było już prawie
ciemno,

a w dole migały światła Branford. — Proszę przyjść jutro do szpitala. O

wpół do ósmej

mamy konferencję. Potem mam wizyty domowe. A w piątek operuję; może mi
pan towarzy-

szyć.

Tej nocy spałem mocnym snem w przyziemiu domu Bennettów, ale wcześnie

rano
obudził mnie dziwny dźwięk dochodzący z pokoju obok — z siłowni. W

drzwiach do siłowni

znajdowały się półprzeźroczyste płyty. Nie otrząsnąwszy się jeszcze ze

snu, spojrzałem przez
nie i ujrzałem coś, co wyglądało jak jadąca lokomotywa — wielkie,

wirujące koło, które

wydobywało z siebie kłęby dymu i gwizdy. Oszołomiony otworzyłem drzwi i

zajrzałem do
środka. Rozebrany do pasa Bennett szaleńczo pedałował na stojącym rowerze

i jednocześnie

spokojnie palił fajkę. Przed nim leżała książka o patologii, otwarta na

rozdziale poświęconym
neurofibromatozie. W ten właśnie sposób Bennett rozpoczynał każdy dzień —

przez pół

background image

godziny zażywał jazdy na rowerze, paląc swoją ulubioną fajkę i czytając o

patologii lub

chirurgii. Fajka i rytmiczne ćwiczenia uspokajały go. Nie było żadnych
tików, żadnych

kompulsji — najwyżej kilka gwizdów. (Wyglądał tak, jakby wyobrażał sobie,

że jest

pędzącym po prerii pociągiem). Mógł teraz czytać bez zwykle
towarzyszących temu obsesji i

zakłóceń.

W momencie, kiedy rytmiczne pedałowanie zostało przerwane, powróciły tiki

i inne
kompulsje; zaczął mamrotać z wyrzutem pod adresem swojego brzucha:

— Gruby, gruby, gruby... gruby, gruby, gruby... gruby, gruby, gruby — a

potem z

zakłopotaniem: — Gruby i głupi. (Czasem opuszczał słowo głupi).
— Co to znaczy? — spytałem.

— Nie mam pojęcia. Nie wiem też, skąd się wzięło słowo „okropne".

Pojawiło się

nagle pewnego dnia dwa lata temu. Kiedyś zniknie, a zamiast niego pojawi
się inne. Gdy

jestem zmęczony, mówię „kropnę". Te słowa nie zawsze mają sens; często

sam ich dźwięk

mnie pociąga. Mogę zacząć powtarzać jakikolwiek dziwny dźwięk czy dziwną
nazwę. Takie

słowo więzi mnie przez dwa, trzy

103


miesiące. Potem pewnego ranka znika, a w jego miejsce przychodzi

następne.
Znając upodobanie Bennetta do dziwnych słówek, jego synowie bez przerwy

wyszukują dla niego dziwaczne nazwiska — najczęściej obce, które brzmią

osobliwie dla

Kanadyjczyka. W poszukiwaniu takich nazwisk wertują książki i gazety,

słuchają radia i
telewizji, a kiedy znajdą już jakieś „soczyste" nazwisko, wpisują je na

swoją listę. „Jest to

jedna z najcenniejszych rzeczy w naszym domu" — mówi Bennett o liście, a

nazwiska w niej
spisane nazywa „łakociami dla umysłu".

Lista pojawiła się sześć lat temu, kiedy Bennett został „uwięziony" przez

nazwę

Oginga Odinga i jej aliteracje. Teraz zawiera już ponad dwieście słów, z
czego dwadzieścia

dwa są „obiegowe" — w każdym momencie gotowe, by je znów poruszyć,

przeżuć i ducho-

wo się nimi delektować. Z tych dwudziestu dwóch najdłużej krąży w obiegu
nazwisko Slavka

J. Hurki — profesora wykładającego zarządzanie na University of

Saskatchewan, gdzie

studiowała Helen; echolalia tego nazwiska rozpoczęła się w 1974 roku i
powtarza się, bez

większych przerw, przez ostatnie siedemnaście lat. Większość słówek

„znika" po kilku

miesiącach. Zaletą niektórych nazwisk (Boris Blank, Floyd Flake, Morris
Gook, Lubor J.

background image

Zink) jest ich krótki dźwięk, podobny do dźwięku perkusji. Inne

(Velberton A. Tittle, Babaloo

Mandel) naznaczone są eufonicznymi, polisylabicznymi aliteracjami.
Echolalia paraliżuje

dźwięk, wstrzymuje czas — dostarcza bodźców w formie „obcych ciał", które

rozbrzmiewają echem w umyśle, zachowując — podobnie jak implant — swoją

odrębność
istnienia. To dźwięk słów, ich „melodia" —jak to określa Bennett —

zagnieżdżają się w jego

umyśle; ich źródła, sens i skojarzenia są bez znaczenia. (Zachodzi

podobieństwo pomiędzy
„relikwiarzami nazwisk" a tikami).

— Podobnie jest z liczbą kompulsji — powiedział. — Obecnie muszę

powtarzać

każdą czynność trzy lub pięć razy, ale jeszcze kilka miesięcy temu
musiałem

mnożyć wszystko przez cztery i siedem. A potem obudziłem się pewnego dnia

i

czwórka oraz siódemka zniknęły, a na ich miejsce weszła trójka i piątka.
Tak, jakby

zakoń-

104


czyło się jedno okrążenie i pałeczkę przejęli inni zawodnicy. Ze mną nie

ma to nic

wspólnego.

Osobliwe, niezwykłe, wybitne, karykaturalne obrazy lub słowa zawsze
wpadają w oko

lub ucho touretyka i prowokują go do ich przetwarzania i naśladowania .

Zjawisko to zostało

opisane w osobistych notatkach cytowanych przez Meige'a i Feindela w 1902
roku:

Zawsze byłem świadom swych szczególnych upodobań do naśladowania7. Czyjś

niezwykły gest lub dziwaczna poza były dla mnie — i są nadal —

natychmiastowym

sygnałem do rozpoczęcia próby ich zreprodukowania. Podobnie ze słowami i
wyrażeniami, z

wymową i intonacją — gotów byłem naśladować każdą osobliwość.

Kiedy miałem trzynaście lat, zobaczyłem mężczyznę, który komicznie

wykrzywiał
oczy i usta. Od tego czasu bez chwili wytchnienia starałem się jak

najwierniej oddać owo

wykrzywienie twarzy. Przez kilka miesięcy bezwiednie powtarzałem grymas

tamtego
staruszka. Krótko mówiąc, zapadłem na chorobę tikową.

O godzinie 7.25 wjechaliśmy do miasta. Na dotarcie do szpitala Bennett

potrzebował

zwykle nie więcej niż pięć minut, ale tego dnia nasz przejazd okazał się
bardziej

skomplikowany, a to z powodu

7 Nazwisko znakomitego badacza syndromu Tourette'a — dr. Abuzzahaba —

samo
w sobie ma niemalże diagnostyczną moc, prowokującą u touretyków

groteskowe,

perseweracyjne elaboracje (Abuzzahuzzahab itd.). Jednak nie tylko u

touretyków to, co
niezwykle, ma moc pobudzania i zapadania w pamięć. Już 200 lat temu moc

tę opisywał

background image

anonimowy autor mnemotechnicznego tekstu Ad Herennium jako naturalną

inklinację umysłu

do wzmożonej pracy w celu silniejszego umocowywania w sobie niezwykłych
obrazów:

Codziennie widzimy rzeczy ładne, zwykłe i banalne, i zazwyczaj nie

zapamiętujemy

ich, ponieważ naszego umysłu nie poruszyło nic osobliwego bądź
wspaniałego. Ale gdy

słyszymy coś wyjątkowo niegodziwego, haniebnego, niezwykłego,

wspaniałego,

niewiarygodnego lub śmiesznego, to z pewnością będziemy to długo
pamiętać... Zwyczajne

rzeczy bez trudu wymykają się z pamięci, a te, które są uderzające i

osobliwe, pozostają w

niej dłużej... Niech więc sztuka imituje naturę.
105

mimowolnej sławy Bennetta. Kilka tygodni wcześniej jedna z gazet

przeprowadziła z
nim wywiad, który właśnie tego dnia ukazał się w prasie. Wszyscy

uśmiechali się do niego i

dowcipkowali na temat artykułu. Trochę zakłopotany, choć jednocześnie

ucieszony Bennett
żartował wraz z innymi. („Nigdy się już nie uwolnię od tego piętna—

będzie ono na mnie

ciążyć do końca życia"). W pokoju lekarskim Bennett i jego koledzy

zachowywali się wobec
siebie bardzo swobodnie. Paradoksalnie, jednym z przejawów owego

rozluźnienia była

całkowita swoboda Bennetta w jego touretycznych odruchach— dotykał on lub

delikatnie
poklepywał swoich kolegów palcami lub — co zdarzyło się dwa razy, kiedy

Bennett siedział

na sofie — robił nagły zwrot całym ciałem i dotykał palcami u nogi

ramienia jednego z

kolegów. Zaobserwowałem to już wcześniej u innych touretyków. Bennett
niechętnie ujawniał

swój touretyzm osobie, którą spotykał po raz pierwszy — starał się go

ukrycx lub

zatuszować. Powiedział mi, że na początku pracy w szpitalu podskakiwał na
korytarzu tylko

wtedy, gdy był całkowicie pewien, że nikt go nie widzi; teraz, gdy

podskakuje lub podryguje,

nikt nie zwraca na to uwagi.
Podobnie jak w innych szpitalach, tak i tu głównym tematem rozmów lekarzy

były

najczęściej osobliwe przypadki. Sam Bennett, leżąc zwinięty na podłodze i

dźgając nogą
powietrze, opisywał rzadki przypadek neurofibromatozy u młodego

mężczyzny, którego

niedawno operował. Koledzy słuchali go z uwagą. Anormalność jego

zachowania i całkowita
naturalność rozmowy stanowiły niezwykły kontrast. W całej tej scenie było

coś dziwacznego,

ale najwyraźniej była ona dla wszystkich czymś tak powszechnym, że nikogo

zupełnie nie
dziwiła. Jedynie osobie postronnej widok ten mógł wydać się szokujący.

background image

Po kawie i rogalikach poszliśmy do chirurgicznej przychodni

przyszpitalnej, gdzie na

Bennetta czekało kilku pacjentów. Pierwszym z nich był przewodnik z
Banff, o bardzo

zachodnim wyglądzie, w kraciastej koszuli, obcisłych dżinsach i

kowbojskim kapeluszu. Jego

koń przewrócił się i przygniótł go, czego efektem była olbrzymia
pourazowa torbiel trzustki.

Prowadząc rozmowę z pacjentem —

według niego obrzęk zmniejszał się — Bennett delikatnie i łagodnie
obmacywał jego

brzuch. Potem wraz z radiologiem poszedł sprawdzić sonogramy —

potwierdzały one

cofnięcie się torbieli. Wróciwszy, Bennett uspokajał pacjenta:
— Sam znika. Wszystko jest w porządku, operacja nie będzie konieczna.

Może pan

znów jeździć konno. Zobaczymy się za miesiąc.

Uszczęśliwiony przewodnik oddalił się raźnym krokiem. Jakiś czas później
zamieniłem

kilka słów z radiologiem.

— Bennett jest nie tylko mistrzem diagnoz — powiedział. — Nie znam
drugiego
takiego chirurga, który miałby tyle współczucia dla chorych co on.

Następnym pacjentem była masywna kobieta z czerniakiem na pośladku.

Należało go

dość głęboko wyciąć. Bennett umył ręce i nałożył sterylne rękawice. Jakaś
cecha tej

steryIności, bezwzględna konieczność jej zachowania, dała impuls jego

touretycznym

ruchom; zaczął nagle rzucać prawą ręką w sterylnej rękawicy w kierunku
nie umytej,

„brudnej" części lewego ramienia. Pacjentka spojrzała na niego bez

większego

zainteresowania. Zastanawiałem się, co ona może myśleć, widząc te dziwne

ruchy i
konwulsyjne drgawki ręki. Nie wyglądała na zdziwioną. Z pewnością lekarz

ogólny przygoto-

wał ją do tego spotkania, mówiąc np.: „Konieczny jest niewielki zabieg

chirurgiczny. Polecam
pani doktora Bennetta — to wspaniały chirurg. Co prawda czasami wykonuje

dziwne ruchy

lub wydaje z siebie dziwne dźwięki — ma coś, co nazywa się zespołem

Tourette'a — ale
proszę się nie martwić, to nigdy nie zdarza się podczas operowania".

Kiedy wszystkie wstępne czynności zostały już wykonane, Bennett przeszedł

do

poważnej pracy. Przetarł pośladek tamponem z jodyną i zrobił zastrzyk z
miejscowym

znieczuleniem — ręką, która nawet przez chwilę nie drgnęła. Ale gdy tylko

rytm czynności

został zachwiany — Bennett potrzebował więcej środka znieczulającego i
pielęgniarka wzięła

od niego strzykawkę, aby ją napełnić — znów pojawiły się nagłe ruchy ręką

w kierunku

„brudnego" ramienia. Pielęgniarka nawet nie mrugnęła; widziała to już
wiele razy

107

background image


i była pewna, że nie pobrudzi on rękawic. Po znieczuleniu Bennett pewną

ręką zrobił

owalne nacięcie tuż przy czerniaku i po czterdziestu sekundach usunął go

wraz z kawałkiem
tłuszczu i skóry, który kształtem przypominał brazylijski orzech. „I już

po nim!" — powie-

dział. Potem szybko, z wielką zręcznością zszył brzegi rany, robiąc równe

supły na każdym z
nylonowych szwów. Pacjentka, odwróciwszy głowę, patrzyła na jego wprawne

ruchy i

spytała:

— W domu pewnie pan też wszystko szyje?
Bennett zaśmiał się: — Tak. To mnie przypada w udziale szycie. Wszystko

szyję i

zszywam, oprócz skarpetek. Ale kto dziś ceruje skarpetki.

Spojrzała na niego jeszcze raz: — Robi mi pan pikowany pośladek.
Cała operacja zakończyła się po niespełna trzech minutach.

— Zrobione. Oto, co wyjęliśmy —pokazał jej wycięty kawałek tkanki.

— Fu! — krzyknęła, wzdrygnąwszy się. — Niech mi pan tego nie pokazuje!

Ale i tak
dziękuję.

Wszystko to było od początku do końca profesjonalne i nietouretyczne —

oczywiście poza rzutami ręką w stronę ramienia. Miałem tylko pewne

wątpliwości co do
zasadności pokazania pacjentce wyciętej tkanki. („Proszę bardzo!") Można

pokazać

pacjentowi kamień z pęcherzyka żółciowego, ale czy należy pokazywać

zakrwawiony, chory
kawałek tłuszczu i ciała? Pacjentka wyraźnie nie chciała go oglądać, a

Bennett koniecznie

chciał go jej pokazać. Zastanawiałem się, czy wynika to z jego

touretycznej skrupulatności i

dokładności, z potrzeby widzenia i rozumienia wszystkiego.
Jeszcze tego samego przedpołudnia znów się nad tym zastanawiałem —

Bennett

badał starszą kobietę, której wprowadzono wziernik w kształcie litery T

do przewodu
żółciowego. Bennett w najmniejszym szczególe narysował wziernik,

dokładnie objaśniał całą

anatomię, a starsza pani powiedziała:

— Nie chcę tego wiedzieć. Proszę to po prostu zrobić. Czy ten przymus
należało

przypisać Bennettowi touretykowi, czy też profesorowi Bennettowi,

wykładowcy anatomii?

(Raz w ty-
108

godniu wykładał anatomię w Calgary). Czy był to po prostu wyraz jego

skrupulatności i troski? A może wyobrażał sobie, że wszyscy pacjenci
podzielają jego

ciekawość i miłość do szczegółów? Bez wątpienia wielu podzielało, ale

najwyraźniej nie

wszyscy.
Bennett badał następnych pacjentów. Widać było, że jest bardzo popularnym

background image

chirurgiem. Każdego operował szybko i sprawnie, całkowicie skoncentrowany

i skupiony.

Widząc, że poświęca im całą swoją uwagę, pacjenci zapominali o długim
wyczekiwaniu w

kolejce i o tym, że wciąż czekają inni — czuli, że dla Bennetta istnieją

tylko oni.

Bardzo przyjemne i bardzo prawdziwe jest życie chirurga, myślałem.
Stosunki z

pacjentami są bezpośrednie, przyjazne, szczególnie z pacjentami, którzy

nie leżą na oddziale,

a przychodzą tylko na konsultacje lub zabiegi. Na rezultaty pracy i
wdzięczność pacjentów

nie trzeba długo czekać — zupełnie inaczej niż w praktyce innych lekarzy,

a szczególnie

neurologów (do których sam należę). Pomyślałem o swojej matce, która była
chirurgiem i

bardzo lubiła swoją pracę, i o tym, jak bardzo lubiłem chodzić z nią na

obchody. Sam nie

mogłem zostać chirurgiem ze względu na moją wrodzoną niezdarność, ale już
jako dziecko

byłem zafascynowany życiem chirurgów i obserwowaniem ich podczas pracy.

To

uwielbienie, ta przyjemność, na pół już zapomniane, nagle wróciły do mnie
z ogromną siłą,

kiedy patrzyłem na Bennetta i jego pacjentów; zapragnąłem być kimś więcej

aniżeli tylko

widzem, chciałem trzymać rozwieracz, chciałem w jakiś sposób uczestniczyć
w operacji.

Ostatnim pacjentem Bennetta był młody mechanik z rozległą

neurofibromatozą. Jest to

dziwaczna choroba, często nowotworowa, której mogą towarzyszyć
zniekształcające całe

ciało brązowawe obrzmienia i guzowatość fragmentów skóry 8. Ten młody

mężczyzna

jeszcze kilka tygodni temu miał fałd zwisający z klatki piersiowej tak

ogromny, że podnosząc
go, mógł nim zakryć całą głowę, i tak ciężki, że uginał się pod jego

ciężarem. Usunięcie go

wymagało od Bennetta wielkiego doświadczenia i sprawności. Obecnie badał

on inny
olbrzymi fałd wyrastający z ramion oraz duże brązowawe fałdy

8Na chorobę tę bardzo poważnie cierpiał słynny człowiek-słoń, John

Merrick.

109

skórne w pachwinach i pod pachami. Bałem się, że w trakcie zdejmowania

szwów
Bennett powie swoim zmienionym głosem: „Okropne!" Mogłoby to zrazić

pacjenta, pomimo

iż był to jedynie nic nie znaczący werbalny tik. Na szczęście nie było

żadnego „okropne" ani
żadnych innych tików. Dopiero kiedy badał grzbietowy fałd skóry, dało się

słyszeć krótkie

„Okro-". Jak się później dowiedziałem, stłumienie ostatnich głosek nie

było świadome — tiki
Bennetta były przecież mimowolne. Pomyślałem więc, że skoro nie były

świadome, to

background image

musiały być dyktowane podświadomą troską o pacjentów.

— Miły młody człowiek — powiedział Bennett, kiedy wyszliśmy z przychodni.


Otwarty, śmiały i przyjazny. Inni na jego miejscu nie wytknęliby nosa z

domu.

Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to samo można było powiedzieć o nim

samym.
Wielu ludzi z zespołem Tourette'a cierpiało udręki, zamykało się w sobie

i wycofywało ze

świata, nie wytykając nosa z domu. Ale Bennett tego nie zrobił: on z tym

walczył; stawiał
czoło życiu i ludziom, wybrał zawód najbardziej nieprawdopodobny z

możliwych i udało mu

się. Sądzę, że jego pacjenci zdawali sobie z tego sprawę i że to był

jeden z powodów, dla
których tak bardzo mu ufali.

Mężczyzna z fałdami skóry był ostatnim pacjentem w przychodni, ale

Bennett miał

tylko krótką przerwę przed równie długim popołudniem na szpitalnym
oddziale chirurgii.

Wymówiłem się od tego i poszedłem na spacer do miasta. Przechadzałem się

po Branford z

przedziwnym poczuciem deja vu wymieszanego z jamais vu; miałem wrażenie,
że kiedyś już

tu byłem, a potem znów wszystko wydawało mi się nowe. I nagle

przypomniałem sobie — w

sierpniu 1960 roku, podróżując autostopem z Gór Skalistych na Zachód,
zatrzymałem się tu

na jedną noc. W tamtym czasie mieszkało tu zaledwie kilka tysięcy osób, a

miasteczko

składało się z kilku zakurzonych ulic, moteli i barów i przypominało
przydrożny parking dla

ciężarówek. Obecnie Branford liczyło dwadzieścia tysięcy mieszkańców;

wysadzana

drzewami aleja stanowiąca główną promenadę miasta, zapełniona była

sklepami i
samochodami; był tu ratusz

110

miejski, posterunek policji, szpital i kilka szkół. To była
teraźniejszość, która otaczała

mnie ze wszystkich stron, ale poprzez nią wciąż docierały do mnie obrazy

zakurzonych dróg i

małych barów sprzed trzydziestu lat, obrazy, które odżyły teraz w mojej
pamięci.

W piątki Bennett operował. W ten piątek miał wykonać mastektomię

[amputacja

gruczołu sutkowego — przyp. tłum]. Nie mogłem doczekać się tej chwili —
bardzo chciałem

zobaczyć go przy stole operacyjnym. Pacjenci w gabinecie zabiegowym to

jedno — zawsze

można skupić się na kilka minut — ale tu, podczas długiej i trudnej
operacji, Bennett musiał

przez kilka godzin, a nie tylko minut, być -całkowicie skoncentrowany.

Widok Bennetta przygotowującego się do wejścia na salę operacyjną był

niesamowity. „Może pan stanąć obok niego — powiedział do mnie jego młody
asystent. —

background image

To niezwykłe doświadczenie". — I tak w rzeczywistości było. To, co

widziałem w

przychodni, było teraz kilkakrotnie spotęgowane: ciągłe wyrzuty rąk w
stronę „brudnego"

ramienia — które jednak nigdy nie zostało dotknięte — w stronę asystenta,

lustra; nagłe

szarpnięcia całym ciałem, czego efektem były dotknięcia stopą któregoś z
kolegów; i salwy

dziwnych odgłosów — „Huu-huu! Huuu-Huuu" — przypominające hukanie dużej

sowy.

Po umyciu rąk i nałożeniu rękawic i fartuchów Bennett i jego asystent
podeszli do

stołu operacyjnego, na którym leżała znieczulona wcześniej pacjentka.

Przez chwilę

przeglądali zapis mammo-graficzny. Chwilę później Bennett wziął skalpel i
bez śladu niedaw-

nych tików zrobił pierwsze zdecydowane nacięcie — tym samym wszedł w rytm

operacji.

Minęło dwadzieścia minut, pięćdziesiąt minut, siedemdziesiąt, sto.
Operacja wymagała wielu

skomplikowanych zabiegów — trzeba było podwiązać naczynia krwionośne,

znaleźć nerwy

— ale nic nie zakłócało jej równego, płynnego rytmu. W końcu, po dwóch i
pół niezwykle

napiętych, wyczerpujących godzinach, Bennett podziękował wszystkim,

ziewnął i przeciągnął

się. Przez cały ten czas jego touretyczna natura nie dała o sobie znać. I
to nie dlatego, że

Bennett powstrzymywał się lub hamował, ale po prostu dlatego, że nie było

żadnego impulsu

wywołującego tiki.
111

- Podczas operacji nawet przez myśl mi nie przejdzie, że mam zespół

Tourette'a —
mówi Bennett.

W tym czasie cała jego tożsamość jest tożsamością chirurga, a jego

psychika i układ

nerwowy całkowicie są jej podporządkowane; stają się aktywne,
skoncentrowane,

nietouretyczne. Tylko wtedy, gdy operację przerywa się na kilka minut —

np. by sprawdzić

wykonane podczas operacji prześwietlenie — Bennett przypomina sobie, że j
e s t

touretykiem, i w tym samym momencie staje się nim. Gdy tylko rytm

operacji zostaje

przywrócony, touretyzm, touretyczna tożsamość znów znika. Asystenci
Bennetta, choć znają

go i pracują z nim od lat, ciągle są zaskoczeni tą nagłą zmianą.

— Touretyzm znika w ciągu sekundy — powiedział jeden z nich. — To wygląda

jak
cud.

Nie zawsze jednak tak było, mówił mi później Bennett. Zdarzało się, że

podczas

operacji bombardowano go informacjami o tym, co dzieje się na zewnątrz,
np.: „W pokoju

background image

przyjęć czeka na pana trzech pacjentów", „Pani X pyta, czy może przyjść o

dziesiątej",

„Pańska żona chce wziąć karmę dla psów". Tego typu informacje rozpraszały
jego uwagę,

wytrącały go z rytmu operacji, zamącały koncentrację. Kilka lat temu

wprowadził regułę, że

pod żadnym pozorem nie wolno mu przeszkadzać w czasie operacji, aby mógł
całkowicie się

na niej skupić.

Zachowanie Bennetta podczas operowania pobudza do zastanowienia się nad

złożoną
i wciąż do końca nie zbadaną naturą syndromu Tourette'a, a także nad

ważnymi kwestiami

dotyczącymi istoty rytmu i melodii oraz natury działania, roli

reprezentacji i tożsamości.
Przejście od nieskoordynowanych, gwałtownych tików do łagodnych, płynnych

i spójnych

ruchów może u touretyka nastąpić wtedy, gdy wciąga się on w rytm miarowej

muzyki lub
czynności. Zaobserwowałem tę prawidłowość u mężczyzny, którego opisałem w

eseju „O

dowcipnym Rayu i jego tikach"*; wykonując równe, rytmiczne ruchy ciałem,

potrafił on
przepłynąć całą długość basenu bez tików;

*Patrz: Oliver Sacks, Meżczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem,

op. cit.

(przyp. tłum.).
112

jednak w momencie odbijania się od ściany basenu, kiedy rytm, kinetyczna

melodia,
zostały przerwane, fala tików powracała. Wielu touretyków trenuje sport,

co z jednej strony

(jak podejrzewam) może wynikać z właściwej im niezwykłej szybkości i

dokładności , z dru-

giej zaś z ogromnej energii i nadmiernej pobudliwości ruchowej.
Nadpobudliwość ta może

zamiast nieregularnych wybuchów przyjąć formę rytmicznych ruchów podczas

biegu lub gry.

Podobnie jest w przypadku muzyki. Pojawiające się u touretyków zaburzenia
mowy i

czynności ruchowych oraz drgawki ustępują, gdy zaczynają oni śpiewać lub

mówić

odliczankę (to samo dotyczy także osób jąkających się). Drgawki i
zaburzenia ruchowe

charakterystyczne w chorobie Parkinsona (zwanej również kinetycznym

jąkaniem się) mogą

także ustąpić pod wpływem rytmicznej muzyki lub czynności.
Źródłem tego typu reakcji są raczej osobnicze cechy motoryczne aniżeli

osobowość

czy tożsamość. Niektóre z transformacji Bennetta podczas wykonywania

przez niego operacji
zachodziły, jak

9 Touretyk potrafi w zupełnie naturalny sposób i bez wysiłku reagować i

działać w

takim tempie, które większości z nas wydaje się niemożliwe do osiągnięcia
lub „anormalne".

background image

Znakomitym przykładem może tu być Shane F., touretyczny artysta, i jego

niezwykłe

umiejętności strzelania do ruchomego celu. Czas reakcji Shane'a jest
znacznie krótszy od

normalnej, a liczba oddanych strzałów sześć razy większa od przeciętnej.

Nie dość tego,

Shane wykazuje się spokojem i dużą celnością; dla „normalnej" osoby
osiągnięcie takiego

tempa — jeśli w ogóle możliwe — jest równoznaczne z rezygnacja z

dokładności trafień.

Z drugiej strony, kiedy poproszono Shane'a, by postarał się przystosować
do

(naszych) normalnych szybkości, jego ruchy stały się nienaturalne,

niezgrabne, przestał celnie

strzelać, wróciły też tiki. Okazało się, że j e g o normalna szybkość i n
a s z a normalna

szybkość to dwie różne rzeczy, że system nerwowy touretyka pracuje w tym

przypadku na

wyższych obrotach.
Podobne tempo i porywczość występowały także u wielu pacjentów z zespołem

pozapaleniowym mózgu, kiedy byli oni pobudzani 1-dopą. Doskonałym

przykładem jest tu

Hester Y., którą opisałem w Przebudzeniach: „Jeśli pani Y. przed
rozpoczęciem podawania

1-dopybyłanajbardziej spowolnioną osobą, jaką kiedykolwiek widziałem, pod

wpływem 1-

dopy stała się n a j bardziej przyśpieszoną. Znałem pewną liczbę
olimpijczyków, ale pani Y.

pobiłaby ich wszystkich czasem reakcji; w innych okolicznościach mogłaby

zostać

najszybszym rewolwerowcem na Dzikim Zachodzie .
* Oliver Sacks. Przebudzenia, przeł. P. Jaśkowski, Poznań 1997, s. 369

(przyp.

tłum.).

113


sądzę, na podstawowym, „muzycznym" poziomie. Na tym poziomie operowanie

stawało się działaniem automatycznym.
Wszystko, co czynił, zestrajało się w jedną płynną całość. Podobnie jak

prowadzenie

samochodu, tak i operowanie z czasem częściowo zautomatyzowało się i

Bennett mógł
gawędzić z pielęgniarkami, dowcipkować, przekomarzać się i myśleć,

podczas gdy jego ręce,

oczy i mózg prawie bezwiednie wykonywały powierzone im zadanie.

Ów „muzyczny" poziom współistnieje z wyższym, osobistym poziomem
świadomości, który konstruuje tożsamość — w wypadku Bennetta jest to rola

chirurga i

bycie nim. Anatomia (i chirurgia) to niezmienne jego miłości, znajdujące

się w centrum jego
istnienia: Bennett jest najbardziej sobą, najgłębiej sobą, gdy zatopiony

jest w swojej pracy.

Cała jego osobowość i zachowanie — często nerwowe i niepewne — zmieniają

się, kiedy
wkłada chirurgiczny strój — a wraz z nim „przywdziewa" nową tożsamość,

która czyni go

background image

mistrzem. Częściowo z tego właśnie powodu całkowicie znikają jego

touretyczne odruchy.

To samo zaobserwowałem u touretycznych aktorów; znam pewnego aktora,
który poza

sceną ma silne objawy zespołu Tourette'a, ale kiedy jest na scenie, kiedy

odgrywa swoją rolę,

touretyzm przestaje istnieć.
Jesteśmy tu świadkami zjawiska, które zachodzi na znacznie wyższym

poziomie

aniżeli rytmiczny, quasi-automatyczny rezonans zachowań motorycznych. Bez

względu na to,
jak zwą to zjawisko w psychologii czy medycynie —jest to fundamentalny

akt inkarnacji,

wcielenia, dzięki któremu umiejętności, uczucia i ukryte ślady przeżyć

psychicznych innego
„ja" poddane zostają kontroli mózgu, ten zaś na czas trwania określonej

czynności

„redefiniuje" cały system nerwowy owego „ja" 10. Taka transformacja

tożsamości, jej
10 Problem ten jest szczególnie złożony, ponieważ niektórzy touretycy

mają

skłonności do mimiki, imitacji i personifikacji, charakteryzujących się

bardziej konwulsyjną
naturą. (Czego przykład opisałem w The Possessed). Ten rodzaj imitacji

nie powoduje

transformacji; wręcz odwrotnie —jeszcze głębiej pogrąża chorego w

touretyzmie.
Touretyczny aktor czuł poza sceną silny pociąg do konwulsyjnych

personifikacji i innych

touretycznych zachowań, ale ich natura była zupełnie inna od

uzdrawiającego grania na
scenie. Sztuczny impuls odtwórczy lub personifikacyjny stymuluje sztuczną

część danej

osoby (a także jej systemu nerwowego) — tylko głęboka,

calkowitaidentyfikacja, jak w

przypadku Bennetta, może spowodować transformację.
114

reorganizacja, pojawia się u każdego z nas: zmieniamy się z jednej osoby

w inną,
przechodzimy od jednej roli do drugiej — od rodzicielskiej do zawodowej,

od zawodowej do

politycznej, od politycznej do erotycznej itd. Przejścia te mają

szczególnie dramatyczny
przebieg u osób, które „opuszczają" swoje neurologiczne lub

psychiatryczne syndromy lub

„powracają" do nich, a także u zawodowych aktorów.

Typowym sposobem doświadczenia wspomnianych transformacji, owych
przeskoków pomiędzy bardzo skomplikowanymi, trwałymi śladami przeżyć

psychicznych,

jest „przypominanie" i „zapominanie": Bennett zapomina, że jest

touretykiem („nawet przez
myśl mi nie przejdzie"), ale przypomina to sobie, gdy tylko następuje

przerwanie rytmu. W

tym samym momencie staje się touretykiem, ponieważ na tym poziomie

świadomości nie ma
rozróżnienia pomiędzy pamięcią, wiedzą, impulsem lub czynem — wszystkie

one są jednym i

background image

tym samym. (W innych przypadkach jest podobnie: widziałem kiedyś

mężczyznę z chorobą

Parkinsona, który zaaplikował sobie zastrzyk apomorfiny, aby pozbyć się
uczucia sztywności

— po kilku minutach nagle odzyskał możliwości ruchu, uśmiechnął się i

powiedział:

„zapomniałem, jak to jest mieć chorobę Parkinsona").
W piątkowe popołudnia Bennett był wolny. Lubił wtedy wybierać się na

długie

wędrówki, wycieczki rowerowe lub przejażdżki samochodem. Z ogromną

przyjemnością
jeździł na pobliskie ranczo z uroczym jeziorem, do którego można było

dojechać tylko

wyboistą, zakurzoną drogą. Ranczo położone było w przepięknym miejscu na

wąskim
urodzajnym pasie ziemi pomiędzy jeziorem i górami. Spacerowaliśmy tam

kilka godzin,

rozmawiając o tym i owym, a Bennett — gdy mijaliśmy coś ciekawego — dawał

mi krótkie
lekcje botaniki i geologii. Pewnego razu po kąpieli w jeziorze

zobaczyłem, że Bennett dość

niespodziewanie zwinął się na ziemi

115

i uciął sobie drzemkę. Wyglądał na spokojnego, rozluźnionego; jednak

fakt, że zasnął tak
nagle i głęboko, nasunął mi przypuszczenie, że nazbyt wiele trudności

musiał on pokonać w

ciągu dnia, że przeżywa takie chwile, kiedy nie może już wytrzymać

stresu. Zastanawiałem się,
jak wiele musi ukrywać pod swoją genialną powierzchnią — z jak wieloma

rzeczami musi

dawać sobie radę.

Później, kiedy kontynuowaliśmy naszą włóczęgę po ranczu, mówiliśmy o tym,

że
mogę zobaczyć tylko zewnętrzne objawy jego touretyzmu, te zaś — choć

dziwaczne — na

pewno nie były najgorszym problemem. Prawdziwe problemy, te wewnętrzne,

to panika i
napady furii — uczucia tak gwałtowne, że obawiał się, iż go przygniotą, i

tak nagłe, że nigdy

nie potrafił ich przewidzieć. Czasem wystarczył widok policyjnego wozu

lub perspektywa
mandatu, a w jego głowie natychmiast powstawał krwawy scenariusz:

szaleńczy pościg,

strzelanina, płomienie ognia, śmiertelnie ranni i zabici. W ciągu kilku

chwil krwawa fabuła była
dopracowana w każdym szczególe, a przerażające obrazy w szaleńczym tempie

przebiegały

mu przez głowę. Jedna część jego osoby — ta niezaangażowana — mogła

obserwować te
sceny z obojętnością, ale druga część była przez nie „wchłaniana" i

pobudzana do działania.

Bennett potrafił powstrzymać wybuchy paniki w miejscach publicznych, ale

napięcie, wynikłe
z opanowywania się, było bardzo silne i wyczerpujące. W domu mógł się

wyżyć — nie na

background image

innych osobach, ale na otaczających go martwych przedmiotach. Na jednej

ze ścian widniały

ślady wielu uderzeń, podobnie jak na lodówce, w którą podczas ataków
furii rzucił już

właściwie wszystkim. W jego gabinecie lekarskim od ciągłego kopania

zrobiła się w ścianie

dziura, którą musiał zasłonić rośliną doniczkową; a w jego domowym
gabinecie na ścianach

wyłożonych cedrowym drewnem, widniały ślady noża.

— Touretyzm nie zawsze jest śmieszny i łagodny — powiedział mi. — Można

postrzegać go jako coś cudacznego, zabawnego, czuć pokusę jego
uromantycznienia, ale zespół Tourette'a pochodzi z głębi systemu

nerwowego i z

podświadomości. Sięga naszych najdawniejszych, najsilniejszych uczuć.

Syndrom
Tourette'a jest jak epi-

116

lepsja w podkorzu; kiedy mu ulegasz, pomiędzy tobą a „tym czymś" jest
tylko wąski

pas kory, wąski pas oddzielający cię od szalejącej burzy, ślepej siły

podkorza. Zespół

Tourette'a można postrzegać jako coś czarującego, zabawnego i twórczego,
ale ma on

również swoje ciemne strony, z którymi trzeba walczyć przez całe życie.

Jazda powrotna była stymulującym, a czasami przerażającym doświadczeniem.

Teraz,
kiedy Bennett poznał mnie już, nie starał się już hamować swoich

touretycznych odruchów.

Puszczał na kilka sekund kierownicę — jeśli nawet nie było to kilka

sekund, to dla mnie
trwało to znacznie dłużej — i uderzał opuszkami palców w przednią szybę

(w rytm ciągłych

„Huu, huuu", „Cześć!", „To okropne!"), poprawiał okulary,

„wypośrodkowywai" je na tysiąc

różnych sposobów, a zgiętymi palcami wskazującymi bez przerwy wygładzał
wąsy, patrząc

przy tym we wsteczne lusterko zamiast na drogę. Jak oszalały poruszał

przez cały czas

kolanami, próbując ułożyć je symetrycznie do kierownicy; nieustannie
„wypośrodkowywał"

je, nagłymi ruchami przestawiał z jednej strony na drugą, tak że samochód

jechał w dół ulicy

dziwacznym zygzakiem.
— Niech się pan nie przejmuje — powiedział, ujrzawszy moje

zaniepokojenie. —

Znam tę drogę. Widzę w lusterku, że nic za nami nie jedzie. Jeszcze nigdy

nie miałem
wypadku11 .

Bennett miał wewnętrzną potrzebę patrzenia na innych i odwrotnie — musiał

czuć na

sobie ich wzrok. Objawiało się to w przedziwny sposób. Kiedy dotarliśmy
do domu,

schwycił Marka, postawił go przed sobą i wygładzając wąsy, mówił do niego

rozwścieczonym głosem: „Spójrz na mnie! Spójrz na mnie!" Mark nie ruszył

się z miejsca, ale
nie potrafił skoncentrować wzroku na twarzy ojca. Wtedy Bennett schwycił

go za rękę i

background image

mocno trzymając, syknął:

11 Wycieczka samochodowa, którą odbyłem z przyjacielem—także touretykiem,

była
równie niezapomnianym przeżyciem. Przez cały czas nagłymi ruchami szarpał

kierownicą z

jednej strony w drugą, gwałtownie naciskał na hamulec lub pedał gazu albo

wyjmował
podczas jazdy kluczyk ze stacyjki. Twierdził jednak, że tego typu

touretyczne odruchy są

bezpieczne — od kiedy miał prawo jazdy, tzn. od 10 lat, nigdy nie miał

żadnego wypadku.
117

„Spójrz na mnie!". Mark stal w bezruchu, jak gdyby był w transie, jakby
został

zahipnotyzowany.

Wydarzenie to zaniepokoiło mnie, choć inne sceny rodzinne były

wzruszające:
Bennett symetrycznymi ruchami rozpostartych palców lekko uderzał we włosy

Helen;

wydawał przy tym miękkie „Huu, huu". Helen z pogodnym uśmiechem

przyjmowała i
akceptowała te pieszczoty; była to przejmująca scena, pełna zarówno

czułości, jak i absurdu.

— Kocham go takim, jaki jest — mówiła Helen. — Nie chciałabym go, gdyby

był
inny.

Bennett odnosił się do swojego zachowania w podobny sposób:

— To śmieszna choroba — tak jakby to nie była choroba, tylko ja. Mówię

słowo
„choroba", ale nie jest to odpowiednie określenie.

Bennettowi, podobnie jak i innym touretykom, trudno jest traktować swoje

schorzenie

jak coś zewnętrznego, ponieważ wydaje im się, że oni sami, naumyślnie,

wykonują wiele
tików i mimowolnych ruchów i że stanowią one integralną część ich „ja",

ich osobowości, ich

woli. W przypadku parkinsonizmu i pląsawicy jest zupełnie inaczej: chory

nigdy nie utożsamia
się z objawami, zawsze odczuwa je jako znajdującą się poza jego „ja"

dolegliwość. Drgawki i

tiki zajmują w touretyzmie pozycję pośrednią: niekiedy wydają się wyrazem

własnej woli, ale
czasem odczuwane są jako przymus, coś narzuconego przez inną, obcą wolę.

Dwuznaczności te ilustruje często sposób określania choroby. Rozdzielenie

pomiędzy „coś" i

„ja" ma nierzadko swoje odbicie w śmiesznych, upersonifikowa-nych
nazwach: jeden ze

znanych mi touretyków nazywa zespół Tourette'a „Toby", a inny „Pan T".

Odwrotnym

przykładem, świadczącym o przejęciu „ja" przez owo „coś", może być
dosadne określenie,

którego użył w liście pisanym do mnie pewien młody mężczyzna z Utah,

nazywając swoje

schorzenie „touretyczną duszą".
Choć Bennett nie ma nic przeciwko postrzeganiu zespołu Tourette'a w

kategoriach

background image

neurochemicznych lub neurofizjologicznych — opisujących chorobę jako

chemiczną

anormalność, jako „włączany i wyłączany obwód elektryczny", jako
„uwolnienie prymityw-

nych, zazwyczaj powstrzymywanych zachowań" — czuje jednak, że

118


turetyzm stał się częścią jego osobowości. Z tego powodu (między innymi)

nie

toleruje haloperidolu i podobnych mu lekarstw — redukując objawy zespołu

Tourette'a,
redukują one jednocześnie jego osobowość, tak że nie czuje się w pełni

sobą.

- Efekty uboczne działania haloperidolu były okropne — powiedział. —

Byłem
bardzo niespokojny, nie mogłem ustać w miejscu, moje ciało zwijało się i

skręcało, drżałem

jak cierpiący na chorobę Parkinsona. Kiedy lek przestał działać, poczułem

ogromną ulgę. Z
drugiej strony prozac jest jak dar z niebios, jeśli chodzi o obsesje i

ataki furii, choć nie działa

na tiki.

Rzeczywiście — dla wieku touretyków prozac był darem niebios, choć na
niektórych

w ogóle nie działał, a u kilku spowodował odwrotny do zamierzonego efekt

— intensyfikację

niepokoju, obsesji czy ataków szału 12 .
Choć tiki pojawiły się u Bennetta w wieku siedmiu lat, to dopiero kiedy

miał

trzydzieści siedem dowiedział się, że cierpi na syndrom Tourette'a.

— Kiedy pobraliśmy się, nazywał to po prostu „nerwowym nawykiem" —
powiedziała mi Helen. — Często żartowaliśmy na ten temat. Mówiłam mu: „Ja

rzucę palenie, a

ty swoje tiki". Sądziliśmy, że jeśli będzie chciał, może się ich pozbyć.

Potem, w 1977 roku,

kiedy Mark był malutki, Clark usłyszał w radiu program „Quirks and
Quarks". Był bardzo

podniecony i wołał do mnie: „Helen, chodź tu szybko! Ten facet mówi o

takich jak ja!" Był

bardzo poruszony, kiedy dowiedział się, że inni ludzie też to mają. A ja
odczułam ulgę,

ponieważ od dawna podejrzewałam, że coś jest nie tak. Dobrze było móc to

w końcu

zaszufladkować. Dotychczas nigdy nawet o tym nie napomknął, nie
podejmował tematu

choroby, ale od kiedy dowiedzieliśmy się, co to jest, opowiadał o tym,

jeśli ktoś go zapytał.

Dopiero od kilku lat spotyka innych ludzi z tym schorzeniem i jeździ na
spotkania

Stowarzyszenia Syndromu Tourette'a.

12 Spotkało to innego touretycznego lekarza; nie tylko miał on tiki, ale

także ataki
paniki i szału, które tylko wielkim wysiłkiem woli potrafił powstrzymać.

Kiedy podano mu

prozac, słabe hamulce kontrolne puściły i wdał się w bójkę z policją, po

czym spędził noc w
areszcie.

119

background image

Jeszcze do niedawna syndrom Gillesa de la Tourette'a był nieznany i
trudny do

zdiagnozowania, nawet w medycynie, tak więc wiele osób — na podstawie

urywkowych

informacji, które pojawiały się w mediach — samodzielnie stawiało
diagnozę albo czynili to

ich przyjaciele lub rodzina. Znam innego lekarza, chirurga z Luizjany,

któremu — o

paradoksie! — diagnozę wystawił jego własny pacjent, który zobaczył
touretyka w

telewizyjnym programie Phila Donahue. Nawet teraz dziewięć na dziesięć

diagnoz stawianych

jest nie przez lekarzy, ale przez inne osoby, które dowiedziały się o
chorobie z mediów.

Rozpowszechnienie wiedzy o tym schorzeniu należy zawdzięczać wysiłkom

Stowarzyszenia

Syndromu Tourette'a, które na początku lat siedemdziesiątych liczyło
zaledwie trzydziestu

członków, a obecnie liczy ich ponad dwadzieścia tysięcy).

Jest sobotni ranek, i muszę wracać do Nowego Jorku.

— Jeśli będzie ładna pogoda, podrzucę pana moim samolotem do Calgary —
oznajmił mi nagle Bennett poprzedniego wieczoru. — Leciał już pan kiedyś

z touretykiem?

— Z jednym byłem na wycieczce kajakowej 13— odparłem — a z innym

jeździłem
samochodem, ale żeby latać...
— Spodoba się panu — odpowiedział Bennett. — To będzie dla pana zupełnie

nowe

doświadczenie. Jestem jedynym na świecie chirurgiem-touretykiem, który
umie latać.

O świcie budzę się i zauważam — z mieszanymi uczuciami — że choć jest

zimno, to

warunki do lotu są wyśmienite. Dojeżdżamy samochodem do małego lotniska w

Branford —
podczas jazdy Bennett przez cały czas wierci się i rzuca, co wprawia mnie

w dość nerwowy

nastrój.

13 Przejażdżka kajakiem pewnego letniego miesiąca na jeziorze Huron z
Shanem F.

byta niezwykłym doświadczeniem z czysto ludzkiego, ale i z medycznego

punktu widzenia —

kajak stał się przedłużeniem jego ciała, każdy jego nagły ruch powodował,
że kołysał się i

zanurzał w wodzie; dawało mi to niezapomniana, bezpośrednią możliwość

zrozumienia, co to

znaczy być w jego skórze. Bez przerwy miotało nami na wszystkie strony,
jak podczas burzy,

bez przerwy byliśmy o krok od przewrócenia się — marzyłem tylko o tym,

żeby wreszcie

kajak przewrócił się i raz na zawsze utonął, oraz bym wreszcie mógł uciec
i dopłynąć do

brzegu.

120


- W powietrzu jest znacznie łatwiej. Nie ma tam żadnej drogi i nie trzeba

przez cały

background image

czas trzymać urządzeń sterowniczych —mówi.

Przyjeżdżamy na lotnisko, Bennett parkuje samochód, otwiera hangar i z

dumą
pokazuje mi swój samolot — niewielki czerwono-biały jednosilnikowy Cessna

Cardinal.

Wyciąga go na pole startowe i sprawdza, potem jeszcze raz sprawdza, a

potem jeszcze raz. A
potem rozgrzewa silnik. Jest bardzo zimno i wieje północny wiatr. Z

niecierpliwością, ale

także z rosnącym spokojem obserwuję Bennetta, który sprawdza wszystko po

kilka razy.
Jeśli jego touretyczna natura każe mu sprawdzać wszystko trzy lub pięć

razy — tym lepiej dla

nas. Podobne uczucie pewności towarzyszyło mi, gdy obserwowałem go

podczas operacji
— czułem, że jego touretyzm czyni go dokładniejszym i skrupulatniejszym,

nie tłumiąc przy

tym jego intuicji, jego wolności.

Wszystko skontrolowane. Bennett ruchem akrobaty wskakuje do samolotu,
przyśpiesza obroty silnika i startuje. Kiedy wznosimy się, nad Górami

Skalistymi wschodzi

słońce i zalewa naszą małą kabinę złotym światłem. Wzlatujemy na wysokość

dziewięciu
tysięcy stóp, a Bennnett nerwowo się porusza, klepie rękami, dotyka

okularów, wąsów, sufitu

kabiny. To nie są silne tiki, myślę, ale co by było, gdyby miał takie? Co

będzie, jeśli zechce
zrobić młynek albo koziołka, albo pętlę? A co się stanie, jeśli poczuje

wewnętrzną potrzebę,

żeby wychylić się i dotknąć śmigła? Touretyków fascynują wirujące

przedmioty; wyobrażam
sobie Bennetta wychylającego się przez okno i kurczowo próbującego

dotknąć śmigła. Ale

jego tiki i kompulsje są słabe — kiedy zdejmuje rękę ze steru, samolot

dalej spokojnie leci. Na

szczęście nie ma tu żadnej wytyczonej drogi. Nie ma znaczenia, czy
wzniesiemy się, czy

opadniemy o pięćdziesiąt stóp. Mamy całe niebo do zabawy.

A Bennett, urodzony lotnik, jest jak dziecko, które się bawi. Taka jest

właśnie część
jego touretycznej natury — potrafi ulec wewnętrznej potrzebie zabawy,

którą my najczęściej

skrywamy lub którą już dawno utraciliśmy. Wolność i przestrzeń wprawiają

go w zachwyt;
jego wzrok jest beztroski, chłopięcy — nieczęsto widywałem go

121


takiego na ziemi. Wznosząc się, lecimy teraz nad pierwszymi szczytami —

strażnikami

Gór Skalistych; pod nami rozciągają się przestrzenie porośnięte żółtawymi

modrzewiami.
Znajdujemy się jakieś tysiąc stóp nad szczytami. Zastanawiam się, czy

Bennett, gdyby był

sam, miałby ochotę przelecieć nad nimi w odległości dziesięciu stóp, w

odległości
centymetrów — touretycy czują silny pociąg do tego typu ryzykownych

sytuacji. Na

background image

wysokości dziesięciu tysięcy stóp wlatujemy w korytarz pomiędzy szczytami

gór, po naszej

prawej stronie ich grzbiety oświetla poranne słońce — ich cień odbija się
na stokach po

naszej lewej. Na wysokości jedenastu tysięcy stóp widzimy Góry Skaliste

na całej ich

szerokości, która w tym miejscu wynosi zaledwie pięćdziesiąt pięć mil. Na
wschód od nas

rozciąga się złota preria prowincji Alberta. Przed oczami miga mi ramię

Bennetta, jego prawa

ręka delikatnie uderza w przednią szybę.
— Patrz, góry osadowe! — pokazuje przez okno. — Wypiętrzyły się z dna

morza

pod kątem siedemdziesięciu, osiemdziesięciu stopni.

Bennett patrzy na strome wierzchołki skał, jakby to byli jego starzy
przyjaciele;

świetnie czuje się w ich bliskości. Na nie oświetlonych słońcem stokach

leży jeszcze śnieg,

podczas gdy tam, gdzie słońce dociera, dawno już zniknął; na całej
północno-zachodniej

stronie widzimy ciągnące się w kierunku Banff górskie lodowce. Bennett

porusza się, potem

znów się porusza i jeszcze raz — stara się ustawić kolana symetrycznie do
urządzeń

sterujących.

Mijamy granicę prowincji Alberta — za nami czterdzieści minut lotu. Pod

nami wije
się rzeka Highwood. Schodzimy z północnego kierunku i skręcamy

nieznacznie w stronę

Calgary. Za sobą zostawiamy porośnięte osikami ostatnie zbocza Gór

Skalistych. Lecimy
teraz niżej; pod nami rozciągają się pola pszenicy i lucerny — farmy,

rancza, żyzne prerie —

ale i tu wszędzie rosną złociste osiki. Wśród pól, na płaskiej równinie

wyrastają nagle wzgórza

Calgary.
W radiu pojawiają się zakłócenia — wielki rosyjski transportowiec schodzi

do

lądowania; trzeba szybko otworzyć główny pas startowy, zamknięty na czas

konserwacji.
Nadlatuje następny potężny samolot — z zambijskich linii lotniczych.

Samoloty z całego

122


świata właśnie w Calgary przechodzą poważne remonty i konserwację; to

lotnisko, jak

mówi Bennett, dysponuje najlepszym sprzętem naprawczym w całej Ameryce

Północnej. W
całym tym wielkim zamieszaniu Bennett podaje przez radio naszą pozycję i

krótką informację

(samolot Cardinal o długości piętnastu stóp z touretykiem i neurologiem

na pokładzie).
Odpowiedź jest natychmiastowa, tak rzetelna i dokładna, jakbyśmy byli

Boeingiem 747.

Wszystkich pilotów traktuje się na świecie zawsze tak samo. A świat

pilotów to zupełnie
oddzielna kraina, to masoneria, ze swoim tajemniczym językiem, znakami,

mitami i zasadami.

background image

Najwyraźniej Bennett jest w tym świecie znany — po wylądowaniu jeden z

kontrolerów ruchu

od razu rozpoznaje go i wesoło do niego kiwa.
Bennett niespodziewanie szybko i raptownie wyskakuje z samolotu — podążam

za

nim wolniejszym, „normalnym" krokiem — i już po chwili rozmawia ze

stojącymi na polu
startowym dwoma potężnymi, młodymi mężczyznami — braćmi Kevinem i

Chuckiem, którzy

są czwartym pokoleniem pilotów w Górach Skalistych. Obaj świetnie go

znają.
— Jest jednym z nas — mówi do mnie Chuck. — W porządku facet. Touretyk?

No i

co z tego? To dobry człowiek. I cholernie dobry pilot.

Prowadzą luźną rozmowę przeplataną niezwykłymi historiami. Nie trwa to
długo.

Bennett musi wracać do Branford — o jedenastej ma wykład dla grupy

pielęgniarek, a

tematem nie jest jakiś problem chirurgiczny, ale syndrom Tourette'a.
Zbiorniki jego

niewielkiego samolotu zostają napełnione paliwem. Bennett przygotowuje

się do drogi

powrotnej. Podajemy sobie ręce i ściskamy się na pożegnanie. Kiedy idę w
kierunku

terminalu, odwracam się i patrzę na Bennetta. Podchodzi do samolotu,

wjeżdża na główny

pas startowy i szybko wznosi się w górę. Za nim ciągnie się smuga spalin.
Patrzę za nim

przez chwilę, dopóki nie znika.

122


WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ

Na początku października 1991 roku zadzwonił do mnie emerytowany minister
z

Midwest i opowiedział o narzeczonym swojej córki, pięćdziesięcioletnim

mężczyźnie

imieniem Virgil, który od wczesnego dzieciństwa był niewidomy. Miał na
obu oczach grubą

kataraktę, a także, jak mu powiedziano, barwnikowe zapalenie siatkówki —

chorobę

uwarunkowaną genetycznie, która powoli, lecz nieubłaganie trawi siatkówkę
aż do jej

zniknięcia. Jednak jego narzeczona, Amy, która sama, ze względu na

cukrzycę, musi regu-

larnie chodzić do okulisty, zabrała go ostatnio do swojego lekarza,
doktora Scotta Hamlina, a

ten obudził w nich nową nadzieję. Wysłuchawszy uważnie historii Virgila,

doktor Hamlin nie

był do końca przekonany, że Virgil miał barwnikowe zapalenie siatkówki.
Na tym etapie

trudno było jeszcze o pewność, ponieważ pod grubą kataraktą siatkówki nie

było już widać,

ale Virgil wciąż odróżniał jasność od ciemności, poznawał kierunek, z
którego padało światło,

background image

widział cień ręki poruszającej się przed jego oczyma — oczywiste więc

było, że siatkówka nie

uległa całkowitemu zniszczeniu. Poza tym zdjęcie katarakty jest
stosunkowo prostym

zabiegiem chirurgicznym, stwarzającym niewielkie ryzyko. Nie było nic do

stracenia, a wiele

można było zyskać. Amy i Virgil wkrótce będą brali ślub. Czy nie byłoby
wspaniale, gdyby

Virgil mógł widzieć? Gdyby, będąc prawie przez całe życie niewidomym —

mógł zobaczyć

swoją żonę, teścia, kościół?! Doktor Hamlin zgodził się operować, i —jak
poinformował

124

mnie ojciec Amy — katarakta na prawym oku Virgila została usunięta przed
dwoma

tygodniami. Stał cię cud: operacja pomogła. Dzień po operacji — kiedy

zdjęto opatrunki —

Amy założyła dziennik i napisała we wstępie:
Virgil WIDZI!... Całe biuro we łzach, pierwszy raz od czterdziestu lat

Virgil widzi...

Rodzina Virgila jest taka podniecona, ciągle płaczą, nie mogą w to

uwierzyć!... Oto niezwykły
cud przywróconego wzroku!

A jednak już następnego dnia pisała o pojawiających się problemach:

Próbuje przyzwyczaić się do tego, że widzi. Najwyraźniej nie jest łatwo

przejść od
ślepoty do normalnego widzenia. Musi szybciej myśleć, nie potrafi jeszcze

zaufać

wzrokowi... Jak niemowlę, które uczy się widzieć: wszystko jest nowe,

ekscytujące,
przerażające. Nie jest pewny, co to znaczy móc widzieć.

Życie neurologa, podobnie jak życie naukowca, jest nieuporządkowane, ale

właśnie

dzięki owemu brakowi systematyczności spotyka go wiele nowych i

niespodziewanych
sytuacji, które mogą ukazać mu zawiłości natury — zawiłości, których w

normalnym życiu

przewidzieć nie sposób. „Natura nigdy tak chętnie nie odkrywa swych

sekretnych tajemnic —
pisał w XVII wieku William Harvey —jak wtedy, gdy ujawnia ślady swojego

działania poza

wytyczonymi ścieżkami". Tamta rozmowa telefoniczna — dzięki której

dowiedziałem się o
przywróceniu wzroku osobie dorosłej niewidomej od wczesnego dzieciństwa —

była właśnie

ujawnieniem takiego działania natury. „Tak naprawdę — pisze okulista

Alberto Valvo w
książce Sight Restoration after Long-Term Blindness [Przywrócenie wzroku

po długiej

ślepocie] — liczba znanych nam tego rodzaju przypadków w ostatnich

dziesięciu stuleciach
nie przekracza dwudziestu".

Jaką zdolność widzenia będzie miał taki pacjent? Czy w momencie jej

odzyskania

wzrok stanie się dla niego czymś „normalnym"? Większość z nas
odpowiedziałaby na to

pytanie twierdząco. Jest to

background image

125


zdroworozsądkowy pogląd — oczy zostają otwarte, zasłona opada i (jak mówi

Nowy

Testament) niewidomemu otworzą się oczy 1.
Ale czy rzeczywiście jest to takie proste? Czy do aktu widzenia nie

potrzeba

doświadczenia? Czy nie trzeba nauczyć się widzieć? Nie znalem dobrze

literatury na ten
temat, choć z wielką fascynacją czytałem o przypadkach odzyskania wzroku,

które w 1963

roku w „Quarterly Journal of Psychology" opublikował Richard Gregory

wspólnie z Jeanem
G. Wallace'em. Stąd wiedziałem, że tego typu przypadki, hipotetyczne lub

prawdziwe, od

setek lat przykuwają uwagę okulistów i psychologów. Siedemnastowieczny

filozof, William
Molyneux, którego żona była niewidoma, postawił takie oto pytanie swojemu

przyjacielowi,

Johnowi Locke'owi: „Przypuśćmy, że ktoś rodzi się niewidomy i jako

dorosły człowiek doty-
kiem rozróżnia sześcian od kuli: [czy mógłby teraz], mając już wzrok,

odróżnić sześcian od

kuli, nie dotykając ich?" Locke zgłębia ten problem w swoich Rozważaniach

dotyczących
rozumu ludzkiego z 1690 roku i jego odpowiedź brzmi przecząco. W 1709

roku, po głębszej

analizie relacji pomiędzy wzrokiem i dotykiem, w swoim traktacie Nowa

teoria widzenia
George Berkeley doszedł do wniosku, że pomiędzy światem dotykowym i

światem

wzrokowym nie zachodzą żadne poważne związki — że łączące je relacje

powstają tylko

poprzez doświadczenie.
Zaledwie dwadzieścia lat później wnioski te poddano próbie. W 1728 roku

William

Cheselden, angielski chirurg, zdjął kataraktę z obojga oczu niewidomego

od urodzenia
trzynastoletniego chłopca. Pomimo wysokiej inteligencji i młodego wieku

chłopiec ten do-

świadczał ogromnych trudności z najprostszymi sposobami wizualnej

percepcji. Nie miał
pojęcia o odległości. Nie miał pojęcia o przestrzeni i wielkości. Był też

skonfundowany

rysunkami i obrazami, samym pojęciem dwuwymiarowej reprezentacji

rzeczywistości. Jak
przewidywał wcześniej Berkeley, zrozumienie tego, co widział,

1 Cud w Betsaidzie opisany w Ewangelii św. Marka jest bardziej niezwykły

i

skomplikowany, ponieważ początkowo ślepiec dojrzał poruszających się
ludzi, ale zdawało

mu się, że są oni „niby drzewa", i dopiero później w pełni odzyskał

wzrok. (Ewangelia wg św.

Marka, 8, 22-26).
126

background image

przychodziło stopniowo i tylko wtedy, gdy mógł połączyć doświadczenia

wzrokowe

z doświadczeniami dotykowymi. Podobnie było z innymi pacjentami w ciągu
następnych

dwustu pięćdziesięciu lat, które upłynęły od operacji Cheseldena:

większość pacjentów,

którzy odzyskali wzrok, doświadczała głębokiego locke'ańskiego chaosu i
dezorientacji 2.

Teraz poinformowano mnie, że kiedy z oka Virgila zdjęto opatrunki i

zobaczył on

lekarza oraz swoją narzeczoną, zaczął się śmiać. Niewątpliwe jest, że
zobaczył coś — ale co

widział? Co oznaczało ,,widzieć" dla człowieka, który wcześniej nie

widział? Do jakiego

świata został teraz wprowadzony?
Virgil urodził się na niewielkiej farmie w Kentucky tuż po wybuchu

drugiej wojny

światowej. Jako dziecko niczym nie różnił się od swoich rówieśników, choć

(jak wydawało
się jego matce) od samego urodzenia miał bardzo słaby wzrok, wpadał

narożne sprzęty, jak

gdyby ich nie widział. W wieku trzech lat zapadł na trzy poważne choroby

jednocześnie:
zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych lub zapalenie oponowo-naczyniowe,

heinemedinę i

kocią gorączkę. Miał wówczas konwulsje, całkowicie utracił wzrok, dostał

paraliżu w nogach
i częściowego paraliżu czynności oddechowych, a po dziesięciu dniach

zapadł w śpiączkę

trwającą dwa tygodnie. Gdy się obudził, był już, jak określiła to jego

matka, „innym
człowiekiem"; wykazywał osobliwą indolencję, nonszalancję, bierność, w

najmniejszym

stopniu nie przypominał odważnego, psotnego chłopca, jakim był wcześniej.

Czucie i siłę w nogach odzyskał w następnym roku; klatka piersiowa

wzmocniła się,
choć nigdy nie powróciła do stanu sprzed choroby. Także wzrok ulegał

stopniowej

poprawie, lecz siatkówki

2 Po usunięciu katarakty pacjent musi nosić okulary, ponieważ po tej
operacji staje się

dalekowidzem; grube szkła, których używano w XVIII i XIX wieku oraz na

początku XX

wieku znacznie ograniczały pole widzenia. Dlatego pacjenci, którym
usunięto kataraktę przed

nadejściem ery szkieł kontaktowych i implantacyjnych, musieli walczyć z

wieloma poważnymi

trudnościami optycznymi. Niemniej tylko ci z nich, którzy byli niewidomi
od urodzenia lub

wczesnego dzieciństwa, mieli specyficzne locke'ańskie trudności w

rozróżnianiu tego, co

widzieli.
127

były już znacznie uszkodzone. Do dziś nie wiadomo, czy było to wyłącznie
wynikiem

background image

choroby, czy też częściowo zostało spowodowane ich dziedzicznym

zwyrodnieniem.

Kiedy Virgil miał sześć lat, na obu jego oczach zaczęła powstawać zaćma i
stało się

oczywiste, że znów ślepnie. W tym samym roku został wysłany do szkoły dla

niewidomych,

gdzie nauczył się czytać brajlem. Ukończył szkołę, choć nie był wybitnym
uczniem; nie był

tak śmiały czy agresywnie niezależny jak niektórzy niewidomi. Przez cały

okres szkolny był

uderzająco bierny — w tym względzie nic się nie zmieniło od czasu
choroby.

Po ukończeniu szkoły w wieku dwudziestu lat postanowił opuścić Kentucky,

zdobyć

zawód i pracę i żyć na własny rachunek. Wyjechał do Oklahoma City.
Ukończył tam kurs

masażu terapeutycznego i wkrótce znalazł pracę w Chrześcijańskim

Stowarzyszeniu

Młodzieży Męskiej (YMCA). Był dobrym i cenionym masażystą, a YMCA bez
wahania

zatrudniło go na stałe i udostępniło mu niewielki dom po drugiej stronie

ulicy, gdzie

zamieszkał z innym pracującym w YMCA kolegą. Virgil miał wielu klientów
(fascynujące są

jego opowieści i zdolność opisywania budowy ciała ludzkiego z

najdrobniejszymi

szczegółami), a swoją pracę wykonywał z prawdziwą przyjemnością i dumą. W
ten sposób

ułożył sobie życie: miał zawód i stałą pracę, był samowystarczalny,

spotykał się z przy-

jaciółmi, czytał gazety i książki pisane brajlem (później, kiedy pojawiły
się książki nagrane na

kasetach, czytał już mniej). Pasjonował się sportem, szczególnie

baseballem, i bardzo lubił

słuchać radiowych relacji sportowych. Miał encyklopedyczną wiedzę na

temat gier
baseballowych, graczy, punktów i wyników meczy. Przyjaźnił się kolejno z

kilkoma

dziewczynami, a na spotkania z nimi jeździł środkami komunikacji

miejskiej. Utrzymywał
bliskie więzi z domem, szczególnie z matką — regularnie otrzymywał z

farmy paczki z

jedzeniem, a sam wysyłał jej rzeczy do prania. W ten sposób toczyło się

jego niezbyt
atrakcyjne, ale stabilne życie.

W 1991 roku spotkał Amy — a raczej spotkali się ponownie, ponieważ znali

się od

dobrych dwudziestu lat. Przeszłość Amy była całkowicie odmienna:
pochodziła z kulturalnej,

zamożnej rodziny,
128


ukończyła college w New Hampshire i była magistrem botaniki. Pracowała w

tym

samym mieście, w innym ośrodku YMCA, jako trener pływania, a Virgila

spotkała po raz
pierwszy w 1968 roku na wystawie kotów. Byli na kilku randkach — ona

miała wtedy

background image

dwadzieścia lat, on był o kilka lat starszy — ale Amy zdecydowała się

wrócić na studia w

Arkansas, gdzie poznała swojego pierwszego męża. Straciła kontakt z
Virgilem. Przez jakiś

czas prowadziła własny rozsadnik, specjalizując się w storczykach, ale

kiedy poważnie

zachorowała na astmę, musiała rzucić to zajęcie. Po kilku latach
rozwiodła się z mężem i

wróciła do Oklahomy. Zupełnie niespodziewanie Virgil zadzwonił do niej w

1988 roku, a w

1991 roku, po trzech latach prowadzenia długich rozmów telefonicznych,
znów się spotkali.

— „Czuliśmy się tak, jakby nie było tych dwudziestu lat" — powiedziała

Amy.

Oboje cieszyli się z tego spotkania, byli bowiem w takim momencie swego
życia, w

którym potrzebowali stałego towarzystwa drugiej osoby. U Amy potrzeba ta

przybrała

bardziej aktywną formę. Życie Virgila postrzegała jako nudne i bierne:
chodził do YMCA, aby

robić masaże; wracał do domu, gdzie coraz częściej i dłużej słuchał

radiowych relacji z

meczów i z roku na rok coraz rzadziej wychodził z domu i spotykał się ze
znajomymi.

Myślała pewnie, że przywrócenie mu wzroku, podobnie jak małżeństwo,

wyrwie go z

leniwego kawalerskiego życia i nada mu nowy sens.
Virgil wykazywał dużą bierność także jeśli chodzi o odzyskanie wzroku.

Przez te

wszystkie lata kilkakrotnie kierowano go do specjalistów, którzy —jeden

po drugim —
odmawiali operacji, ponieważ ich zdaniem nie przyniosłaby ona żadnych

rezultatów; Virgil

przyjmował to ze spokojem. Ale Amy była innego zdania. Uważała, że

Virgil, który był już

prawie całkiem ślepy, miał bardzo niewiele do stracenia, a istniała — co
prawda niewielka —

szansa, że znów, po blisko czterdziestu pięciu latach, odzyska wzrok.

Perspektywa ta była

zbyt ekscytująca, żeby się nad nią głębiej zastanawiać. Amy nalegała na
operację. Matka

Virgila, obawiając się powikłań, stanowczo się temu sprzeciwiała. („Jest

dobrze, tak jak jest"

— mówiła). Virgil nie miał w tym względzie swojego zdania; całkowicie
zdawał się na decyzje

innych.

129


Wreszcie w połowie września nadszedł dzień operacji. Zdjęto kataraktę z

prawego oka i

wszczepiono nową soczewkę; potem, jak zwykle, zabandażowano oko na
dwadzieścia cztery

godziny. Następnego dnia zdjęto opatrunek i oko Virgila zostało w końcu

odsłonięte światu.

Nadeszła chwila prawdy.
Ale czy rzeczywiście? Prawda (jak to później zrozumiałem), nawet jeśli

była mniej

background image

„cudowna", niż sugerowała to Amy w swoim dzienniku, z pewnością okazała

się o wiele

bardziej skomplikowana i wieloznaczna. Ten dramatyczny moment był dla
samego Virgila

zaskakująco obojętny i zdawało się, że trwa w nieskończoność. Z ust jego

nie wydobył się

okrzyk: „Widzę!" Wydawało się, że patrzy oszołomiony na stojącego przed
nim z bandażami

w ręku chirurga, nie widząc go, nie umiejąc skupić na nim wzroku. Dopiero

kiedy tamten

zapytał: „No i co?" — można było odnieść wrażenie, że Virgil go zobaczył.
Virgil powiedział mi później, że w pierwszym momencie nie miał pojęcia,

co widzi.

Było to światło, ruch i kolor — wszystko pomieszane, nic nie znaczące,

zamazane. Potem z
tego zamazania usłyszał: „No i co?" Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że

cała ta mieszanina

światła i cienia to twarz — twarz jego chirurga.

Owo doświadczenie Virgila jest w zasadzie identyczne z przeżyciami
pacjenta

Gregory'ego; S.B. w niemowlęctwie stracił wzrok w wyniku wypadku, a w

wieku

pięćdziesięciu lat przeprowadzono u niego transplantację rogówki:
Kiedy zdjęto opatrunek [...] usłyszał głos pochodzący gdzieś z boku.

Odwrócił się w

stronę źródła dźwięku i zobaczył „plamę". Uświadomił sobie, że to musi

być twarz... Sądził,
iż nie odgadłby, że to twarz, gdyby wcześniej nie usłyszał głosu i nie

wiedział, że głos

pochodzi z twarzy.

Ludziom widzącym od urodzenia trudno jest wyobrazić sobie gmatwaninę barw
i

cieni, jaką widzi osoba odzyskująca wzrok po wielu latach. My —

urodziwszy się ze

sprawnymi wszystkimi zmysłami, które wzajemnie się ze sobą łączą — od

samego początku
tworzymy świat widziany, świat wizualnych przedmiotów, koncep-

130

cji i znaczeń. Każdego ranka, otwierając oczy, patrzymy na świat, który
uczymy się

widzieć przez całe życie. Nasz świat nie jest nam dany: tworzymy go

poprzez bezustanne

doświadczanie, kategoryzację, pamięć, łączenie nowych elementów. Ale
kiedy Virgil otworzył

oczy po czterdziestu pięciu latach niewidzenia — mając za sobą tylko

dziecięce

doświadczenie z tym związane, które i tak dawno już zapomniał — nie miał
żadnych

wizualnych wspomnień, które mogłyby mu pomóc w percepcji; nie dysponował

żadnym
doświadczeniem. Widział, ale to, co widział, nie łączyło się w całość.
Jego siatkówka i nerw

wzrokowy były aktywne, przekazywały impulsy do mózgu, ale jego mózg nie

potrafił ich

połączyć. Virgil — jak określają to neurolodzy — cierpiał na agnozję.
Wszyscy, nie wyłączając Virgila, oczekiwali, że będzie to znacznie

prostsze. Człowiek

background image

otwiera oczy, światło pada na siatkówkę oka — widzi. Wyobrażamy sobie, że

tak to właśnie

jest. Również lekarz, który operował Virgila, jak większość okulistów,
miał doświadczenie w

usuwaniu katarakty u pacjentów, którzy utracili wzrok w wieku dojrzałym;

tacy pacjenci

odzyskują zdolność widzenia prawie natychmiast po udanej operacji,
ponieważ nie utracili oni

umiejętności widzenia. Stąd też, mimo że operację poprzedzały konsultacje

i dyskusje na

temat możliwych komplikacji pooperacyjnych, niewiele dyskutowano na temat
neurologicznych i psychologicznych trudności, na które pacjent mógł być

narażony.

Po zdjęciu katarakty Virgil nie rozpoznawał dużych obiektów i kształtów,

ale widział
kolory i rozpoznawał ruch, a także — co zadziwiające — potrafił odczytać

niektóre z liter

znajdujących się na trzeciej linii standardowej tablicy do badań ostrości

wzroku— na linii
odpowiadającej ostrości wzroku około 20/100 lub nieco lepszej. Jednak

mimo że jego

najlepszy wynik wynosił 20/80, odczuwał brak spójnego pola widzenia,

ponieważ centralne
pole widzenia było słabe i oko w zasadzie nie mogło skoncentrować się na

danym obiekcie;

przez chwilę skupiało się na jakimś przedmiocie, po czym wzrok

dekoncentrował się, oko
wykonywało chaotyczne ruchy w poszukiwaniu przedmiotu, znajdowało go i

znów „traci-

131


ło". Oczywiste było, że centralna cześć siatkówki lub plamka żółta

odpowiedzialne za ostrość

i koncentracje wzroku ledwie funkcjonowały. Siatkówka była srokata, jakby

nadjedzona przez
mole, z większymi i mniejszymi skupiskami pigmentacji — były na niej

wysepki nienaruszonej

lub tylko nieznacznie uszkodzonej siatkówki, a także przestrzenie, gdzie

całkowicie zanikła.
Plamka żółta była zniszczona i blada, a naczynia krwionośne w całej

siatkówce zwężone.

Powiedziano mi, że podczas badania stwierdzono uszkodzenia powierzchni

wynikłe z
dawnej choroby, ale nie stwierdzono aktywnego procesu chorobowego; jeśli

tak w

rzeczywistości było, Virgil i mógł widzieć do końca życia. Istniała

ponadto nadzieja (najpierw
zoperowano bardziej zdegradowane oko), że w lewym oku, które miało być

zoperowane za

kilka tygodni, siatkówka jest zdrowsza niż w prawym.

Nie mogłem od razu polecieć do Oklahomy, pomimo iż po telefonie ministra
miałem

ochotę udać się na lotnisko i wsiąść do pierwszego samolotu. Przez

następnych kilka tygodni

byłem jednak regularnie informowany o postępach Virgila — rozmawiałem
telefonicznie z

background image

Amy, z matką Virgila i, oczywiście, z nim samym. Odbyłem także rozmowę

telefoniczną z

doktorem Hamlinem i z Richar-dem Gregorym z Anglii, uzgadniając z nimi,
jakiego rodzaju

materiały testujące powinienem ze sobą zabrać, ponieważ nigdy wcześniej

nie miałem do

czynienia z takim przypadkiem i nie znałem nikogo (poza Gregorym), kto by
się z nim zetknął.

Zebrałem trochę materiałów — trójwymiarowe przedmioty, obrazki,

historyjki rysunkowe,

taśmy wideo, obrazki do sprawdzania widzenia złudzeń optycznych i
specjalne testy

percepcyjne opracowane przez mojego kolegę, fizjologa Ralpha Siegela;

zadzwoniłem też do

mojego przyjaciela okulisty, Roberta Wassermana (wcześniej pracowaliśmy
razem nad

przypadkiem ślepego na kolory malarza), z którym zaplanowaliśmy szczegóły

wizyty.

Musieliśmy nie tylko przeprowadzić z Virgilem kilka testów, ale także
sprawdzić, jak radzi

sobie w prawdziwym życiu — w domu, poza domem, w naturalnym otoczeniu i w

towarzystwie innych. Ważne było, byśmy postrzegali go jako

132

człowieka, który wnosi historię swojego życia — właściwe mu skłonności,

potrzeby i

oczekiwania — w tę krytyczną podróż; byśmy spotkali się z jego
narzeczoną, która tak

bardzo nalegała na operację i z którą był tak silnie związany; żebyśmy

nie patrzyli tylko na

jego oczy i możliwości postrzegania, ale na całe jego życie.
Virgil i Amy — teraz już nowożeńcy — powitali nas na lotnisku. Virgil był

średniego

wzrostu, dość otyły; poruszał się powoli i przy najmniejszym wysiłku

kaszlał lub dyszał.

Widać było, że nie jest całkiem zdrów. Jego wzrok błądził w tę i z
powrotem, a kiedy Amy

przedstawiła mu Boba i mnie, zdawało się, że nie zauważył nas od razu —

patrzył w naszą

stronę, ale jakby nie całkiem na nas. Miałem wrażenie, przelotne, ale
silne, że tak naprawdę nie

patrzy na nasze twarze, mimo że uśmiechał się do nas i uważnie słuchał

tego, co mówimy.

Przypomniałem sobie, co Gregory zaobserwował u swojego pacjenta S .B. —
„nie

patrzył na twarz mówiącego i nie zmieniał wyrazu twarzy". Bez wątpienia

zachowanie Virgila

nie było ani zachowaniem człowieka, który widzi, ani też człowieka, który
nie widzi. Było to

raczej zachowanie psychicznie niewidomego lub osoby cierpiącej na agnozję

— potrafił

widzieć, ale nie potrafił rozszyfrować tego, co widzi. Przypominał mi
jednego z moich

pacjentów z agno-zją, doktora P. (człowieka, który pomylił swoją żonę z

kapeluszem), który

zamiast patrzeć na mnie, zamiast obejmować mnie wzrokiem w normalny
sposób, skupiał się

background image

po kolei na poszczególnych częściach mojej twarzy — najpierw na moim

nosie, stąd na

prawym uchu, potem na brodzie, na moim prawym oku — nie widząc jej w
całości, ale

próbując ją ogarnąć.

Wyszliśmy z zatłoczonego lotniska. Amy trzymała Virgila pod ramię,

prowadziła go.
Na parkingu stał ich samochód. Virgil lubił samochody; jedną z jego

pierwszych

przyjemności po operacji (podobnie jak w przypadku S.B.) było

obserwowanie ich przez
okno. Lubił patrzyć na nie, kiedy były w ruchu, na ich kolory i kształty

— szczególnie na

kolory. Niektóre kształty dziwiły go.

— Jakie samochody pan widzi? — zapytałem go, kiedy wyszliśmy z lotniska.
133

Wskazywał na wszystkie mijające nas wozy:
— Ten jest niebieski, a ten czerwony, ho, ho, a ten jaki duży!—. Niektóre

kształty

zaskakiwały go:

— Proszę spojrzeć na ten! — wykrzyknął raz. — Muszę spojrzeć niżej! — I
pochyliwszy się w stronę opływowego Jaguara V-12, rozpoznał jego kształt

i linię.

Rozpoznawał jednak tylko kolory i kształt; gdyby nie było z nami Amy, nie

rozpoznałby własnego samochodu. Obaj z Bobem byliśmy zdziwieni faktem, że
Virgil patrzył

na coś lub zauważał to tylko wtedy, gdy go o to proszono — nigdy

spontanicznie. Możliwe,

że przywrócono mu wzrok, ale używanie oczu, patrzenie, było dla niego
najwyraźniej czymś

nienaturalnym; wciąż miał wiele zwyczajów i zachowań niewidomego 3.

Przejazd z lotniska trwał dość długo; jechaliśmy przez centrum miasta i

mogliśmy w

tym czasie porozmawiać z Virgilem i Amy, obserwując jednocześnie reakcje
Virgila na jego

„nową" zdolność widzenia. Fascynował go ruch — przyglądał się falującemu

tłumowi na

ulicach i mijającym nas samochodom. Zauważył pędzący za nami samochód,
rozróżniał też

inne pojazdy (najbardziej podobały mu się jasnożółte szkolne autobusy).

Rozpoznał wielką,

osiemnastokołową ciężarówkę oraz jadący skrajem drogi głośny traktor.
Intrygowały

3 Kiedy ktoś jest odizolowany, nie widzi, nie czuje, nie postrzega —

proces

poznawczy jest zawsze związany z zachowaniem i ruchem, z wychodzeniem na
świat i

badaniem go. Nie wystarczy widzieć; trzeba także patrzeć. Virgil miał

kaleką percepcję lub

agnozje, ale w równym stopniu przejawiał także brak zdolności czy
wewnętrznej potrzeby

patrzenia, wykonywania czynności patrzenia — brak wizualnego zachowania.

Von Senden

wspomina przypadek dwójki dzieci, którym od maleńkości bandażowano oczy.
Kiedy dzieci

background image

miały 5 lat, zdjęto im bandaże, a one nie reagowały, nie wykonywały

czynności patrzenia,

zachowywały się jak ślepe. Można wnioskować, że te dzieci, zbudowawszy
swój świat oparty

na innych zmysłach i zachowaniach, nie wiedziały, jak używać oczu.

Patrzenie — jako sposób orientowania się, jako zachowanie — może zaniknąć

nawet
u tych osób, które przez całe życie widziały i oślepły dopiero na

starość. Wiele niezwykłych

tego przykładów prezentuje John Hull w swojej autobiograficznej książce

Touching the Rock
[Dotykając skały]. Hull utracił wzrok około 45. roku życia, ale kiedy 5

lat później był już

całkowicie ślepy, nie potrafił wyobrazić sobie, co znaczy „stać twarzą w

twarz" czy „patrzeć"
na swojego rozmówcę.

134

duże świetlne napisy i reklamy: kiedy je mijaliśmy, wyłapywał nich
pojedyncze litery.

Miał trudności z odczytaniem całych wyrazów, choć często udawało mu się

odgadnąć je na

podstawie jednej lub dwóch liter. Widział także inne napisy, ale nie
potrafił ich odczytać.

Umiał za to rozróżnić zmieniające się kolory świateł drogowych.

Oboje opowiadali nam również o innych, często zaskakujących i

niespodziewanych
doświadczeniach Virgila. Zobaczywszy księżyc, Virgil zdziwił się, że jest

taki duży 4.

Pewnego razu ku swojemu zdziwieniu zobaczył na niebie „gruby, wiszący

nieruchomo w po-
wietrzu samolot". Okazało się, że był to mały sterowiec wywiadowczy. Od

czasu do czasu

Virgil widywał ptaki i był nieco przestraszony, kiedy podlatywały zbyt

blisko. (Oczywiście

nigdy nie podlatywały zbyt blisko, wyjaśniała Amy. Virgil po prostu nie
miał poczucia

odległości).

Ostatnio wiele czasu spędzali na zakupach — wcześniej przygotowywali się

do ślubu,
a poza tym Amy pragnęła pokazać się z Virgilem, opowiedzieć jego historię

znajomym

urzędnikom i sklepikarzom, zademonstrować jego zmianę 5. Bawiło ich, że

po nadaniu w
lokalnej telewizji programu o operacji Virgila ludzie rozpoznawali go na

ulicy i podchodzili, by

uścisnąć mu dłoń. Poza tym supermarkety i inne sklepy pełne były

przeróżnych przedmiotów
w rozmaitych, często błyszczących opakowaniach, które były doskonałym

„ćwiczeniem" dla

„nowego" wzroku Virgila. Pierwszym rozpoznanym przez niego przedmiotem

jeszcze tego
samego dnia, kiedy zdjęto mu opatrunek, była stojąca na półce rolka

papieru toaletowe-

4 Pacjent Gregory'ego także był zaskoczony wyglądem księżyca: spodziewał

się, że
kwarta księżyca będzie przypominała trójkąt, jak kawałek ciasta, więc był

zadziwiony i

background image

rozbawiony, kiedy zobaczył, że wygląda jak rożek.

5 Według Roberta Scotta, socjologa i antropologa z Instytutu

Zaawansowanych
Badań Behawioralnych w Stanford, szczególnie niepokojące są społeczne

reakcje na ludzi

niewidomych: publiczne ich lekceważenie i okazywanie im pogardy. Doktor

Scott prowadzi
wykłady na temat „cudownych uzdrowień" — wybryków emocji, które mogą być

jednym z

elementów powodujących odzyskanie wzroku. Właśnie od niego kilka lat temu

otrzymałem
egzemplarz książki Valva.

135


go. Wziął jedną z rolek i podał ją Amy, udowadniając jej w ten sposób, że

widzi. Na trzeci

dzień po operacji poszli na targ, gdzie Virgil na widok mnóstwa owoców,

puszek, ludzi,
furmanek, przestraszył się. „Było tego wszystkiego zbyt wiele" —

powiedział. Musiał

odwrócić się i na chwile zamknąć oczy.

Lubił widoki spokojne i łagodne, mówił, zielone wzgórza lub trawę. Po
wizytach w

wielkich, przepełnionych towarami marketach ich widok działał na niego

szczególnie kojąco,

choć, jak po wiedziała nam Amy, Virgilowi trudno było połączyć wizualne
kształty wzgórz z

prawdziwymi wzgórzami, po których chodził. Było to dla niego trudne, a

poza tym nie miał

pojęcia o wielkości i perspektywie 6. Jednak ogólnie rzecz biorąc,
pierwszy miesiąc widzenia

należy ocenić pozytywnie: „Każdy dzień jest wielką przygodą, każdego dnia

widzi więcej niż

poprzedniego" — napisała Amy w swoim dzienniku.

6 Samo doznawanie wzrokowe nie niesie w sobie informacji o wielkości i
odległości;

można się ich nauczyć tylko poprzez doświadczenie. Badania przeprowadzone

z ludźmi

żyjącymi w dżungli, którzy nigdy nie byli na otwartej przestrzeni,
wykazały, że kiedy znaleźli

się oni na rozległym pustym terenie, wyciągali ręce, żeby dotknąć

wierzchołków gór; nie

zdawali sobie sprawy, że dzieli ich od nich ogromna odległość.
Helmholtz (w swojej autobiograficznej rozprawie On Thought in Medicine)

opisuje,

jak w wieku 2 lat, idąc z matką przez park, zobaczył niewielką wieżyczkę

z balustradą na
szczycie, za którą stały malutkie kukiełki i lalki. Kiedy poprosił matkę,

żeby podała mu jedną z

nich do zabawy, odpowiedziała, że wieżyczka jest oddalona o kilometr i

wysoka na dwieście
metrów, a te małe figurki to nie kukiełki, ale l u d z i e na szczycie. W

tym samym momencie,

pisze Helmholtz, nagle zdał sobie sprawę z odległości i nigdy już nie

popełnił takiego
percepcyjnego błędu — choć później częstym przedmiotem jego badań było

właśnie

background image

wzrokowe postrzeganie przestrzeni.

Poe w swoim opowiadaniu Zloty żuk przedstawia odwrotną historię: coś, co

wydawało mu się olbrzymim stworzeniem na odległym wzgórzu, okazało się
niewielkim

żukiem na szybie okiennej.

Przypominam sobie teraz moje osobiste doświadczenie, kiedy pierwszy raz

paliłem
marihuanę: wpatrywałem się w swoją rękę na tle pustej ściany. Wydawało

się, że ucieka ona

ode mnie, choć jednocześnie nie zmieniała swojej wielkości; po chwili

jednak stała się
olbrzymią kosmiczną ręką przesłaniającą całą przestrzeń. Wrażenie to

mogło być

spowodowane, in.in. nieobecnością znaków rozpoznawczych lub odniesień,

według których
mógłbym określić prawdziwą wielkość i odległość, a także zaburzeniami w

ośrodkowym

układzie przetwarzającym bodźce wizualne.

136

Kiedy przyjechaliśmy do domu, Virgil wyszedł z samochodu i bez pomocy

laski sam

podszedł do frontowych drzwi, wyciągnął klucz, złapał za klamkę,
przekręcił klucz i otworzył

drzwi. To robiło wrażenie — wcześniej nigdy by tego nie zrobił. Jak

powiedział, ćwiczył to

od czasu operacji i był to jego popisowy numer. Dodał jednak, że nie
czuje się dobrze,

chodząc bez laski, gdyż nie odczuwa tego, co go otacza: ani przestrzeni,

ani odległości.

Czasami wydawało mu się, że powierzchnie i obiekty wynurzają się przed
nim, że są bardzo

blisko, podczas gdy tak naprawdę były wciąż dość daleko; czasem

konfundował go jego

własny cień (całe pojęcie cienia, obiektów zasłaniających światło, było

dla niego czymś
niezrozumiałym); zatrzymywał się wtedy, okrążał cień drobnymi kroczkami

lub próbował go

przeskoczyć. Szczególnie niebezpieczne były dla niego schody, ponieważ

patrząc na nie,
widział płaską powierzchnię równoległych i krzyżujących się linii; nie

postrzegał ich (choć je

znał) jako brył umieszczonych na coraz wyższych lub coraz niższych

poziomach w
trójwymiarowej przestrzeni. Obecnie, pięć tygodni po operacji, często

czuł się bardziej

upośledzony niż wtedy, gdy był niewidomy; utracił pewność, łatwość

poruszania się. Miał
jednak nadzieję, że wszystko z czasem się ułoży.

Nie byłem tego taki pewien; pacjenci z podobnymi problemami, których

przypadki

opisano w fachowej literaturze, mieli po operacji ogromne trudności w
określaniu przestrzeni i

odległości — trwało to miesiącami, a nawet latami. Było tak również w

przypadku niezwykle

inteligentnego pacjenta Valva — H.S., który stracił wzrok, mając lat
piętnaście, w wyniku

background image

eksplozji chemicznej, a odzyskał go dzięki transplantacji rogówki w wieku

lat dwudziestu

dwóch. Od tego momentu napotkał wiele poważnych trudności wszelkiego
typu, które

szczegółowo rejestrował na taśmie:

W tych pierwszych tygodniach [po operacji] nie potrafiłem w najmniejszym

stopniu
oszacować głębokości czy odległości. Uliczne światła były dla mnie

świecącymi plamami na

szybach okiennych, a korytarze czarnymi dziurami. Każde przejście przez

ulicę budziło we
mnie ogromny strach, nawet wtedy, gdy ktoś mi

137

towarzyszył. Chodzę bardzo niepewnie; mam z tym więcej problemów teraz
niż przed

operacją.

Usiedliśmy w kuchni przy dużym białym drewnianym stole. Bob - i ja

wyłożyliśmy
nasze materiały testujące — kolorowe karty, karty z literami, obrazki,

rysunki przedstawiające

złudzenia optyczne; włączyliśmy też kamerę wideo, aby zarejestrować

przebieg testu. Kiedy
usadowiliśmy się, do kuchni wbiegł pies i kot Virgila —zwierzęta

obwąchały nas i przywitały.

Zauważyliśmy jednak, że Virgil miał problemy z rozróżnieniem obu

zwierząt. Borykał się z
tym komicznym i krępującym problemem od czasu operacji: zarówno pies, jak

i kot były

czarno-białe, co powodowało, że je mylił (irytowało to zarówno Virgila,

jak i zwierzaki).
Musiał pomagać sobie, dotykając zwierząt. Jak powiedziała nam Amy, Virgil

czasem

dokładnie przyglądał się kotu: jego głowie, uszom, łapom, ogonowi, i

jednocześnie dotykał

oglądanych części. Sam widziałem to następnego dnia — Virgil dotykał
poszczególnych

części ciała Tiblesa i równocześnie przypatrywał mu się z niezwykłą

intensywnością. Jak

wspomniała Amy, robił to często („Wydawałoby się, że jeden raz
wystarczy"), gdyż nowe

wrażenia, doznania wzrokowe, wymykały się jego pamięci.

W latach dwudziestych XVIII wieku Cheselden opisał uderzająco podobne

zachowanie swojego pacjenta:
Chciałbym odnieść się do jednego pozornie drobnego zachowania. Często

zapominał, które z nich to pies, a które kot, i wstydził się zapytać;

chwytając kota, którego

znał z dotyku, dokładnie mu się przyglądał, a potem, stawiając go na
ziemi, mówił: następnym

razem już cię rozpoznam [...] Kiedy ktoś powiedział mu, na co patrzy

[...] bardzo starał się to

zapamiętać na przyszłość; i (jak mówił) codziennie zapamiętywał, a potem
znów zapominał,

tysiące różnych rzeczy.

Pierwsze badania pooperacyjne Virgila obejmowały sprawdzenie ostrości

wzroku za
pomocą tablicy literowej. Również i my postanowiliśmy zbadać najpierw

jego umiejętność

background image

rozpoznawania

138


liter. Nie widział dobrze gazetowego druku — ostrość wzroku wynosiła

wciąż

zaledwie 20/80 — ale bez trudu odczytywał litery wielkości ośmiu

milimetrów. To badanie
poszło mu stosunkowo łatwo — bez trudu rozpoznał wszystkie litery (a

przynajmniej wszyst-

kie drukowane); umiejętność tę wykazywał zresztą od czasu zdjęcia

opatrunku. Jak to się
działo, że miał tak wielkie problemy z rozpoznawaniem czyjejś twarzy czy

własnego kota — z

odróżnianiem kształtów w ogóle, z określaniem wielkości i odległości — a

tak stosunkowo
niewielkie trudności z rozpoznawaniem liter? Zapytany o to, odpowiedział,

że alfabetu uczył

się za pomocą dotyku w szkole, gdzie do nauki niewidomych używano

drukowanych lub
dużych liter. Wprawił mnie tym stwierdzeniem w zdumienie, ale po chwili

przypomniałem

sobie, co Gregory pisał o swoim pacjencie S.B.: „ku naszemu zdziwieniu

potrafił powiedzieć,
która jest godzina, patrząc na duży ścienny zegar. Byliśmy tym faktem tak

zaskoczeni, że na

początku nie wierzyliśmy, iż był niewidomy przed operacją". Ale jako

niewidomy, S.B. nosił
duży kopertowy zegarek bez szkiełka i określał czas, dotykając jego

wskazówek;

najprawdopodobniej zaszedł tu automatyczny transfer modalny —

natychmiastowe przejście
od percepcji dotykowej do wzrokowej (zgodnie z terminologią Gregory'ego).

Mimo iż Virgil z łatwością rozpoznawał poszczególne litery, nie potrafił

ich jednak

połączyć — nie umiał odczytać wyrazów, a nawet nie widział ich.

Zaintrygowało mnie to,
gdyż jak wcześniej wspominał, uczył się w szkole nie tylko alfabetu

Braille'a, ale poznał także

wypukłe litery alfabetu angielskiego — i wówczas czytał płynnie. I

rzeczywiście — dotykając
napisów na nagrobkach, potrafił je bez trudu odczytać. Ale jego oczy

skupiały się na

poszczególnych literach i z trudem przesuwały się dalej, a to

uniemożliwiało czytanie.
Podobnie było w przypadku pastora H.S.:

Moje pierwsze próby czytania były bardzo bolesne. Zdołałem odróżnić

poszczególne

litery, ale nie całe wyrazy; udało mi się to dopiero po kilku tygodniach
wyczerpujących

ćwiczeń. Mogłem odczytać litery jedna po drugiej, ale nie mogłem

zapamiętać

139

ich wszystkich naraz. W tych pierwszych tygodniach nie umiałem też

policzyć swoich pięciu
palców: wiedziałem, że jest ich pięć, ale nie potrafiłem podczas liczenia

przenieść wzroku z

background image

jednego na drugi.

W ciągu dnia, który spędziliśmy z Virgilem, byliśmy świadkami innych

problemów.
Virgil bezustannie wyłapywał z otoczenia przeróżne szczegóły: kąt

nachylenia jakiegoś

przedmiotu, krawędź, kolor, ruch — ale nie umiał ich zsyntetyzować,

odebrać ich wszystkich
jednocześnie. Był to najwyraźniej jeden z powodów, dla których nie

potrafił rozpoznać kota:

widział jego łapy, nos, ogon, ucho, ale nie widział ich wszystkich naraz,

nie widział kota jako
całości.

W swoim dzienniku Amy opisywała trud, z jakim Virgil musiał uczyć się

nawet

najbardziej „oczywistych" połączeń — oczywistych z punktu widzenia logiki
i wzroku.

Wspomniała, że kilka dni po operacji „powiedział, że drzewa są jakimś

zupełnie

niespotykanym zjawiskiem"; jednak dwudziestego pierwszego października,
miesiąc po

operacji, zapisała: „Virgilowi udało się w końcu połączyć wszystkie

elementy drzewa — wie

już, że pień i liście tworzą jedną całość". Kilka dni później napisała
także: „Wieżowce bardzo

go dziwią, nie może zrozumieć, dlaczego się nie przewracają".

Wielu, a może wszyscy pacjenci w sytuacji Virgila mają identyczne

problemy. Jedna z
takich pacjentek (opisana w 1891 roku przez Eduarda Raehlmanna) choć

przed operacją

trochę widziała i często bawiła się z psami, „nie mogła zrozumieć, w jaki

sposób głowa, nogi i
uszy łączą się z korpusem zwierzęcia". Valvo cytuje słowa swojego

pacjenta T.G.:

Przed operacją miałem zupełnie inne wyobrażenie na temat przestrzeni i

wiedziałem, że

przedmiot można poznać jedynie przez dotyk. Wiedziałem też... że jeśli
przed wejściem do

domu znajdowała się jakaś przeszkoda lub schody, to pojawiały się one po

upływie pewnego

czasu, do którego przywykłem. Po operacji przez wiele miesięcy nie mogłem
skoordynować

wizualnych wrażeń z prędkością, z jaką chodziłem [...] Musiałem

zharmonizować to, co

widziałem, z czasem, jakiego potrzebowałem na
140

pokonanie danej odległości. To było bardzo trudne. Jeśli szedłem za

szybko lub za
wolno, zaczynałem się potykać.

Valvo stwierdza: „Prawdziwą trudnością jest w tym przypadku brak

umiejętności

jednoczesnego postrzegania wielu przedmiotów naraz, która diametralnie
różni się od

percepcji dotykowej, kiedy to wrażenia odbierane są kolejno po sobie". Ci

z nas, którzy

posiadają wszystkie zmysły, żyją w przestrzeni i w czasie; niewidomi żyją
tylko w świecie

background image

czasu, gdyż budują swój świat z kolejno następujących po sobie wrażeń

(dotykowych,

słuchowych, węchowych) i nie mają umiejętności — w odróżnieniu od ludzi
widzących —

jednoczesnej percepcji wizualnej, tworzenia natychmiastowych scen

wizualnych. Jeśli ktoś nie

ma daru przestrzennego widzenia, to samo pojęcie przestrzeni staje się
niezrozumiałe —

nawet dla bardzo inteligentnych ludzi, którzy stracili wzrok w stosunkowo

późnym wieku (jest

to główna teza monografii von Sendena). Wspaniale opisuje to John Hull w
swojej znakomitej

autobiografii Touching the Rock, kiedy określa siebie, niewidomego, jako

„żyjącego w

czasie", i właściwie tylko tam. Hull pisze:
U niewidomego poczucie bycia w jakimś miejscu jest mniej ważne [...]

Przestrzeń

zostaje ograniczona do własnego ciała, a jego pozycję określa czas, w

jakim ciało było w
ruchu, a nie przedmioty, które przemieszczający się w przestrzeni mija.

Tak więc pozycja

mierzona jest przez czas. Dla człowieka niewidomego ludzie istnieją

dopiero wówczas, kiedy
mówią [...] Ludzie są w ruchu, są „czasowi", przychodzą i odchodzą.

Pojawiają się znikąd i

znikają.

Choć Virgil potrafił rozpoznać litery i cyfry, a nawet umiał je zapisać,
mylił je —

zwłaszcza te podobne do siebie (np. „A" z „H"), a czasem zapisywał je

odwrotnie — w

odbiciu lustrzanym. (Hull opisuje, jak po pięciu latach niewidzenia był
już tak niepewny swojej

pamięci wizualnej, że nie pamiętał, w którą stronę piszę się „3" i

sprawdzał to, rysując cyfrę

palcem w powietrzu. Pisownię „trójki" zachowywał więc w pamięci nie

dzięki pojęciom
wizualnym, ale

140


i

dzięki pojęciom dotykowo-motorycznym). Niemniej, jak na człowieka, który

nie

widział przez czterdzieści pięć lat, postępy Virgila były imponujące.
Świat nie składa się

jednak z liter i cyfr. Jak poradzi sobie z przedmiotami i obrazkami? Jak

poradzi sobie z

prawdziwym światem?
Jego pierwsze wrażenia po zdjęciu opatrunków to doświadczanie kolorów;

wyglądało

na to, że kolor, który nie ma swojego odpowiednika w świecie dotyku,

ekscytował go i
zachwycał. (Rozpoznawanie kolorów i ruchów jest najprawdopodobniej

umiejętnością

wrodzoną). To do kolorów właśnie Virgil wciąż nawiązywał, do barwnej

nieprzewidy
walności nowych obrazów. Poprzedniego wieczoru jadł sałatkę grecką i

spaghetti, które, jak

background image

powiedział, wprawiło go w osłupienie. — „Białe okrągłe paski, jak żyłka

do łowienia ryb —

powiedział. — Myślałem, że spaghetti jest brązowe".
Widzenie światła, kształtów i ruchu, a przede wszystkim widzenie kolorów

było

czymś całkowicie niespodziewanym i wywołało ogromne, wręcz wstrząsające

wrażenie.
(„Doznania te były tak gwałtowne — napisał pacjent doktora Valva, H.S. —

jakby ktoś

uderzył mnie obuchem w głowę. Gwałtowność emocji [...] była pokrewna

silnemu
»wstrząsowi«, jakiego doznałem, ujrzawszy po raz pierwszy swoją żonę, a

także kiedy z

okien naszego samochodu zobaczyłem budowle Rzymu").

Odkryliśmy, że Virgil z łatwością rozróżnia wiele kolorów i bez trudu je
kojarzy.

Jednak czasem mylił ich nazwy: żółty był dla niego np. różowym, ale

wiedział, że tego

samego koloru jest banan. Początkowo zastanawialiśmy się, czy nie cierpi
na kolorystyczną

agno-zję lub anomię — błędne rozpoznawanie i nazywanie kolorów, będące

skutkiem

uszkodzenia pewnych ośrodków mózgowych. Ale jego trudności wynikały
najwyraźniej z

czystego niedouczenia (lub zapomnienia) — wczesna i długa ślepota

spowodowała, że

czasem nie mógł połączyć kolorów z ich nazwami lub zapominał, który kolor
należy kojarzyć

z daną nazwą. Nerwowe połączenia, które stanowią podstawę tego typu

skojarzeń, były u

niego bardzo słabe ze względu na ich nieużywanie, a nie z powodu
uszkodzenia lub choroby.

Virgil twierdził, że zachował z dzieciństwa wizualne wspomnie-

142

nia m.in. wspomnienia kolorów — kiedy jechaliśmy z lotniska, opowiadał
nam o

swoim dzieciństwie na farmie w Kentucky („Widzę rzekę płynącą między

wzgórzami", „ptaki

na płotach", „duży, biały stary dom") —ja jednak nie byłem do końca
przekonany, że

rzeczywiście ma on pierwotną pamięć wizualną, w której zachowały się te

obrazy — sądziłem

raczej, że są to opisy werbalne, którym nie towarzyszą wizualne
wyobrażenia. (Jak u Helen

Keller).

Jak radził sobie z kształtami? Ta sprawa była bardziej skomplikowana,

gdyż po
operacji Virgil ćwiczył rozpoznawanie kształtów, uczył się kojarzyć ich

wygląd z cechami

dotykowymi. Takie ćwiczenia nie były potrzebne w przypadku koloru. Na

początku nie
potrafił rozpoznać wizualnie żadnych dwuwymiarowych kształtów — nawet tak

prostych jak

kwadrat czy okrąg, które bez problemu rozpoznawał dotykiem. Dotknięcie

kwadratu nie
miało dla niego nic wspólnego z jego wyglądem. Taka była jego odpowiedź

na pytanie

background image

Molyneuxa. Amy kupiła więc drewnianą planszę dla dzieci, na której

kwadraty, trójkąty, koła i

prostokąty należało wpasować w odpowiednie otwory. Virgil ćwiczył to
codziennie. Na

początku wydawało mu się to niemożliwe do zrobienia, ale po miesiącu

nauki nie sprawiało

mu już większych trudności. Wciąż jednak wolał przed włożeniem danej
figury do

odpowiedniego otworu wymacać go palcami. Jednak kiedy mu tego

zabranianie,

dopasowywał je swobodnie tylko na podstawie tego, co widział.
Przedmioty trójwymiarowe najwyraźniej stwarzały o wiele większe problemy;

przez

ostatnie pięć tygodni Virgil badał różne przedmioty, zgłębiał ich wygląd,

który zmieniał się w
zależności od kąta patrzenia, od odległości i ułożenia.

Tego dnia kiedy zdjęto mu opatrunek, nie rozpoznał domu, do którego

powrócił.

Trzeba go było prowadzić za rękę dookoła budynku, wprowadzać do każdego
pokoju i

pokazywać mu wszystkie sprzęty. W ciągu tygodnia dzięki pomocy Amy

ustalił główną

„trasę": przejście ścieżką do drzwi frontowych, potem przez salon do
kuchni, a następnie do

łazienki i sypialni. Na początku potrafił cokolwiek rozpoznać tylko z tej

właśnie „trasy" —

wiele rzeczy musiał sam ustalić i wywnioskować; nauczył się np., że
„biała plama po prawej

143


stronie", którą widział z boku przez frontowe drzwi, to stół w jadalni,

choć z tego

punktu ani „stół", ani „jadalnia" nie były dobrze widoczne. Gdy schodził

z wyuczonej trasy,
od razu tracił orientację. Po pewnym czasie z pomocą Amy zaczął lekko

zbaczać z

wyznaczonej ścieżki — wchodził do znajdujących się po obu jej stronach

pokoi, oglądał
ściany i sprzęty z różnych pozycji. W ten sposób budował poczucie

przestrzeni,

trójwymiarowości i perspektywy.

Kiedy Virgil badał pokoje w swoim domu, odkrywając w ten sposób wizualną
konstrukcję świata, przypomniałem sobie zachowania charakterystyczne dla

małego dziecka:

przesuwanie rączki przed oczami, kiwanie główką i poruszanie nią z jednej

strony w drugą. W
ten sposób dziecko odkrywa konstrukcję świata. Większość z nas nie zdaje

sobie sprawy, jak

wielka i skomplikowana jest to struktura, gdyż odbieramy ją jako całość,

doświadczamy jej
podświadomie, każdego dnia, z każdym spojrzeniem. Inaczej jest w

przypadku małego

dziecka, w przypadku Virgila, a także, powiedzmy, w przypadku artysty,

który chce na nowo
zanalizować swe podstawowe procesy poznawcze. Cezanne napisał kiedyś:

„Ten sam

background image

przedmiot widziany pod różnym kątem stanowi dla mnie wielce interesujący

przedmiot

analizy. Sądzę, iż ze względu na sposób, w jaki się on zmienia, mógłbym
miesiącami na niego

patrzeć, przemieszczając się nieznacznie, pochylając się trochę w prawo

lub w lewo".

Umiejętność wizualnej percepcji — korelację wszystkich różnorodnych
widoków,

przekształceń obiektów — osiągamy bardzo wcześnie, bo już w pierwszych

miesiącach

życia. Jest to olbrzymia porcja nauki, ale przyswojenie jej przebiega tak
gładko, tak nieświa-

domie, że w zasadzie nie zdajemy sobie sprawy z jej gigantycznej

złożoności (choć jest to

osiągnięcie tak duże, że nieporównywalne z możliwościami nawet
najlepszych komputerów

świata). Jednak od Virgila, który prawie pół wieku nie widział,

odtworzenie wszystkich

wcześniej skonstruowanych wizualnych obrazów, nauczenie się ich lub
przypomnienie ich

sobie, wymagało wielu godzin świadomych i systematycznych ćwiczeń każdego

dnia. W

pierwszym miesiącu zbadał więc — dotykiem i wzrokiem — wszystkie mniejsze
przedmioty

w domu: owoce, warzywa, butelki, puszki, sztućce,

144


kwiaty i wszystkie stojące na kominku ozdoby — odwracał je, patrzył na

nie z bardzo

bliska, potem wyciągał na odległość ramienia, próbując połączyć ich

zmieniający się wygląd
w jednolity przedmiot 7.

Pomimo wszystkich tych strapień i problemów Virgil dzielnie sobie radził

i pilnie się

uczył. Obecnie miał już niewielkie trudności z rozpoznaniem owoców,

butelek i puszek w
kuchni, kwiatów w pokoju jadalnym czy innych znanych mu rzeczy.

Obce wizualnie przedmioty sprawiały mu więcej problemów. Kiedy wyjąłem z

torby

lekarskiej aparat do mierzenia ciśnienia krwi, Virgil był całkowicie
zdezorientowany i nie mógł

go z niczym skojarzyć, choć kiedy tylko pozwoliłem mu go dotknąć,

natychmiast go

rozpoznał. Swoisty problem stanowiły ruchome obiekty, gdyż ich wygląd
ciągle ulegał

zmianie. Nawet jego pies, jak mi powiedział, często się zmieniał i Virgil

czasem zastanawiał

się, czy ciągle jest to to samo zwierzę 8. Był kompletnie zagubiony, gdy
w fizjonomii innych

zachodziły nagłe zmiany. Są to powszechne trudności wśród osób, które

niedawno

odzyskały wzrok. Pacjent Gregory'ego, S.B.,
7 Podobne problemy miał pacjent Gregory'ego, S.B.; był on „zaskoczony

zmienianiem się kształtów przedmiotów, które obchodził dookoła... Patrzył

na latarnię uliczną,

obchodził ją i stał, przyglądając się jej z różnych pozycji,
zastanawiając się, dlaczego wygląda

background image

inaczej i jednocześnie tak samo". W zasadzie wszyscy pacjenci, którzy

odzyskali wzrok,

czują się w okresie pooperacyjnym, jakby weszli w świat chaosu
bezustannie zmieniających

się, niestałych, efemerycznych zjawisk. Są całkowicie zagubieni w morzu

obrazów, które nie

są bezpiecznie zakotwiczone w świecie przedmiotów, w świecie przestrzeni.
Tych, którzy

przed odzyskaniem wzroku polegali na innych zmysłach, konfunduje nawet

samo pojęcie

„wyglądu", gdyż jest to określenie optyczne i nie ma swojego odpowiednika
w innych

zmysłach. My, którzy urodziliśmy się w świecie zjawisk optycznych (z jego

iluzjami, mirażami

i złudami), nauczyliśmy się je odbierać, ale dla tych, którzy nie widzą
od urodzenia, jest to

niezwykle trudne. Filozof F.H. Bradley napisał słynną książkę pt.

Appeurunce and Reality

[Wygląd i rzeczywistość] (1893) — lecz dla ludzi, którzy widzą od
niedawna, słowa te nie

mają początkowo żadnych cech wspólnych.

8 Kiedy Virgil powiedział mi o tym, przypomniałem sobie opis w opowieści

Borgesa
Funes the Memorious; w rezultacie trudności Funesa z pojęciami ogólnymi

doszło do

podobnej sytuacji:

Nie tylko trudno było mu zrozumieć, że ogólne pojęcie „pies" odnosi się
do wielu

niepodobnych do siebie ras; niepokoił go fakt, że pies o godz. 3.14

(widziany z profilu) wabił

się tak samo jak pies o 3.15 (widziany z przodu).
145

rok po operacji nie potrafił rozpoznać poszczególnych twarzy czy określić

czyjegoś

wyrazu twarzy, choć jego podstawowa zdolność widzenia była doskonała.
Co z obrazkami? W tej sprawie miałem sprzeczne informacje. Podobno

przepadał za

telewizją, lubił wszystko oglądać — i rzeczywiście, w pokoju stał teraz

duży telewizor będący
symbolem jego nowego życia. Ale kiedy sprawdzaliśmy jego umiejętności

oglądania

nieruchomych obrazków, pokazując mu zdjęcia w tygodnikach, w żaden sposób
nie potrafił
ich rozpoznać. Nie widział ludzi, nie widział przedmiotów — nie

rozpoznawał ogólnej treści

obrazka. Pacjent Gregory'ego, S.B., miał podobne problemy. Gregory pisał:

Kiedy pokazałem mu widokówkę Cambridge Backs, przedstawiającą rzekę i
Most

Królewski, nie potrafił niczego rozpoznać. Nie miał pojęcia, że widokówka

przedstawia rzekę,

nie rozpoznawał wody i mostu [...] Dotychczas na żadnym kolorowym obrazku
S.B. nie

potrafił określić, które obiekty są na pierwszym planie, a które znajdują

się za nimi [...]

Odnosiliśmy wrażenie, że widzi właściwie tylko kolorowe plamy.
Sytuacja ta powtórzyła się u młodego pacjenta Cheseldena:

background image

Sądziliśmy, że wkrótce odczyta treść obrazka [...] później okazało się

jednak, że

byliśmy w błędzie; dopiero dwa miesiące po zdjęciu katarakty odkrył, że
na obrazkach są

bryły; do tej pory myślał, że są to kolorowe płaszczyzny lub powierzchnie

pomalowane

różnymi farbami; ale nawet wtedy był bardzo zdziwiony — sądził bowiem, że
obrazy będą w

dotyku takie same jak obiekty, które przedstawiają [...] i pytał, który

zmysł jest zmysłem

leżenia, który dotyku, a który wzroku.
Jeśli chodzi o Virgila, to sytuacja z ruchomymi obrazami w telewizji

wcale nie

przedstawiała się lepiej niż ze zwykłymi obrazkami. Mając na względzie

jego zainteresowanie
baseballem, włączyliśmy program, w którym właśnie emitowano przebieg gry.

Początkowo

wydawało nam się, że śledzi akcję wzrokiem — potrafił opisać, kto

146

walczył, kto wygrywał. Ale kiedy tylko wyłączyliśmy fonię, całkowicie się

zagubił.

Stało się oczywiste, że widział niewiele więcej poza smugami światła,
kolorami i ruchami, i że

cała reszta (którą zdawał się widzieć) była tylko interpretacją,

najwyraźniej nieświadomą,

opartą na tym, co słyszał. Nie mieliśmy pojęcia, jak zareagowałby, gdyby
oglądał grę na żywo

— wydawało nam się możliwe, że wiele mógłby zobaczyć; najtrudniejsza do

przyswojenia

jest bowiem dwuwymiarowa reprezentacja rzeczywistości — obrazowa lub
telewizyjna.

Minęły dwie godziny testu i Virgil zaczynał odczuwać zmęczenie — zarówno

zmęczenie wizualne, jak i percepcyjne, które zresztą często dawało mu się

we znaki od czasu

operacji — a kiedy był zmęczony, widział coraz mniej i coraz trudniej
było mu określić to, co

widzi 9.

My także byliśmy zmęczeni i chcieliśmy się przejść. Na koniec

zapytaliśmy, czy
mógłby coś narysować. Zaproponowaliśmy, żeby to był młotek (młotek był

pierwszym

przedmiotem, jaki narysował

9 Z powodu zmęczenia Virgila nie mogliśmy przetestować jego umiejętności
widzenia

złudzeń optycznych. Szkoda, gdyż „widzenie" lub „niewidzenie" owych

złudzeń jest

obiektywnym i dokładnym sprawdzianem wizualno-konstrukcyjnych zdolności
mózgu.

Najwięcej badań poświęcił temu Gregory i dlatego tak interesująca jest

jego szczegółowa

relacja z reakcji na nie pacjenta S.B. Jeden z rysunków, którymi Gregory
posługiwał się

podczas badania, przedstawiał równoległe linie, które normalnie odczytano

by jako

rozchodzące się, gdyż nałożone były na nie rozchodzące się linie; jednak
S.B. nie „widział"

background image

tego złudzenia: dla niego linie były dokładnie równoległe. Podobny brak

„wpływów

zewnętrznych" zaobserwowano w odczytywaniu innych złudzeń. Szczególnie
interesującabyła

reakcja S.B. na narysowane w perspektywie trójwymiarowe figury, sześciany

czy schody;

patrząc na nie, widzimy ich głębię i często przednia ściana wydaje nam
się tylną, a po chwili

jest odwrotnie; dla S.B. figury te nie miały głębi i nic się w nich nie

zmieniało; nigdy też nie

widział dwuznaczności pewnych rysunków — zawsze podawał tylko jedną
możliwość ich

odczytania. Najwyraźniej nie „widział" zmian odległości i wielkości; nie

doświadczał też tzw.

efektu kaskadowego. Złudzenia optyczne „postrzegane są" (nawet jeśli
umysł wie, że jest to

percepcja iluzoryczna) przez każdego normalnie widzącego dorosłego.

Często dostrzegają je

także dzieci i czasami małpy, a nawet sztuczne „stworzenie" Edelmana,
DARYIN IV. Fakt, że

S.B. nie „widział" ich, śwadczy o tym, jak szczątkowe były zdolności jego

mózgu do

odtwarzania wizualnych konstrukcji, co spodowaodował brak tak wczesnych
doświadczeń

wizualnych.

147


S B ). Virgil zgodził się i zaczął rysować lekko drżącą ręką. Wolną ręką

prowadził tę, w

której trzymał ołówek. („Robi tak dlatego, że jest zmęczony" —
powiedziała Amy). Potem

narysował samochód (bardzo duży i staromodny); samolot (bez ogona; trudno

byłoby mu

latać); i dom (płaski i prosty, przypominający rysunek trzyletniego

dziecka).
Kiedy w końcu wyszliśmy z domu, był piękny, słoneczny październikowy

ranek.

Słońce oślepiło Virgila i musiał włożyć przeciwsłoneczne okulary. Nawet

gdy nie świeci
słońce, powiedział, musi nosić okulary — światło raziło go, najlepiej

widział w półmroku.

Zapytaliśmy, dokąd chciałby pójść; po chwili zastanowienia odpowiedział,

że do zoo. Jak
mówił, nigdy wcześniej nie był w zoo i był bardzo ciekaw, jak wyglądają

różne zwierzęta.

Kochał zwierzaki, dzieciństwo spędził przecież na farmie.

Kiedy dotarliśmy do ogrodu, zaskoczyła nas wrażliwość Virgila na ruch. Na
początku

uderzył go dziwaczny dumny chód; uśmiechnął się — nigdy wcześniej czegoś

takiego nie

widział.
— Co to jest? — zapytał.

— Emu.

Nie był do końca pewien, co to jest emu, więc poprosiliśmy, żeby nam go

opisał.
Miał z tym trudności i powiedział tylko, że jest podobnego wzrostu co Amy

— Amy i emu

background image

stali na tej samej wysokości — ale porusza się zupełnie inaczej niż ona.

Chciał go dotknąć,

zbadać dotykiem. Sądził, że gdyby tak zrobił, mógłby go lepiej zobaczyć.
Ale, niestety, było

to zabronione.

Kolejnym zwierzęciem, które przyciągnęło jego uwagę, był kangur. Zauważył

natychmiast jego podskoki i rozpoznał — a raczej odgadł — że jest to
kangur. Przyglądał mu

się, ale bez możliwości dotyku nie potrafił go opisać. Zastanawialiśmy

się, co widział — i co

tak naprawdę miał na myśli, mówiąc, że „widzi".
Zauważyliśmy pewną prawidłowość: Virgil rozpoznawał zwierzęta po ich

sposobie

poruszania się bądź po charakterystycznej ich cesze — potrafił rozpoznać

kangura dlatego,
że skakał, żyrafę, gdyż była wysoka, zebrę, ponieważ była w paski — nie

umiał zaś wyrobić

sobie ogólnego wrażenia o zwierzęciu. Poza tym zwierzę musiało

148

ostro kontrastować z tłem; nie mógł rozpoznać słoni, mimo iż miały trąby,

ponieważ

stały one w dość dużej odległości, a za nimi było szare tło.
Na koniec poszliśmy do wybiegu małp; Virgil bardzo chciał zobaczyć

goryla. Kiedy

ten był częściowo schowany wśród drzew, Virgil zupełnie go nie widział, a

gdy w końcu
wyszedł na otwartą przestrzeń, stwierdził, że wygląda zupełnie jak duży

człowiek, choć trochę

inaczej się porusza. Na szczęście przy wybiegu stała naturalnych

rozmiarów rzeźba małpy
wykonana w brązie; zaproponowaliśmy Virgilowi, który bardzo chciał

dotknąć wszystkich

zwierząt, żeby ją „obejrzał" za pomocą dotyku. Kiedy analizował jej

kształty wprawnymi,

szybkimi ruchami rąk, na jego twarzy malował się wyraz pewności, który
nigdy nie pojawiał

się, kiedy badał coś wzrokiem. Pomyślałem wtedy — i prawdopodobnie

wszystkim nam

przyszło to wówczas do głowy — że kiedy był niewidomy, był bardzo
sprawnym i

samowystarczalnym człowiekiem, mógł w sposób naturalny, z łatwością badać

swój świat

własnymi rękoma. Teraz popychaliśmy go na drogę, która była przeciwna
jego naturze: chcie-

liśmy, żeby wyrzekł się tego wszystkiego, co przychodziło mu bez trudu,

żeby odbierał świat

w sposób niesłychanie dla niego trudny, w sposób mu obcy 10.
Kiedy dotykał figurki małpy, jego twarz rozświetliło uczucie zrozumienia.

„Wcale nie

jest podobna do człowieka" — wymamrotał. Przeanalizowawszy rzeźbę,

otworzył oczy i
odwrócił się w stronę goryla, który stał przed nim w swoim wybiegu. I

dopiero teraz Virgil

mógł opisać jego postać, sposób, w jaki jego palce dotykały ziemi,

10 Wcześniej Virgil usłyszał lwy ryczące na swoim wybiegu; poderwał się i
natychmiast odwrócił w ich kierunku. „Słuchajcie! —powiedział. — To lwy,

karmią lwy".

background image

Bob, Amy i ja zupełnie nie słyszeliśmy tego odgłosu, i nawet wtedy, gdy

Virgil skierował na

niego naszą uwagę, był on dla nas zbyt odległy i nie byliśmy pewni, z
której strony dobiega.

Byliśmy zaskoczeni ostrością słuchu Virgila, jego umiejętnością

orientacji. Taka ostrość i

wrażliwość słuchu jest charakterystyczna dla wielu niewidomych, ale
przede wszystkim dla

tych, którzy urodzili się niewidomi lub stracili wzrok w dzieciństwie;

jest to spowodowane

ciągłym skupianiem uwagi, zdolności poznawczych i percepcyjnych na tych
sferach, a także

nadrozwojem systemów słuchowo-poznawczych w mózgu.

149


małe, wygięte nogi, duże kły i olbrzymią pręgę na głowie. Omawiając

poszczególne części

ciała, Virgil wskazywał na nie palcem. Gregory opisuje zadziwiający
epizod, jaki zdarzył się

jego pacjentowi, S.B., od dawna interesującemu się wszelkimi narzędziami

i maszynami.

Gregory zabrał go do Muzeum Nauki w Londynie, by mógł obejrzeć tamtejszą
kolekcje:

Najciekawszym wydarzeniem była jego reakcja na tokarkę Maudeslaya,

umieszczoną

w specjalnej szklanej gablocie [...] Doprowadziliśmy go do zamkniętej
gabloty i poprosiliśmy,

żeby opisał nam, co jest w środku. Nie potrafił właściwie nic powiedzieć

poza tym, że

najbliższą częścią była korbka [...] Potem poprosiłem pracownika muzeum
(co uzgodniłem

wcześniej) o otworzenie gabloty, aby S.B. mógł dotknąć tokarki. Rezultat

był zadziwiający

[...] Dotykał tokarki, mając przy tym mocno zamknięte oczy. Potem cofnął

się, otworzył oczy
i powiedział: „Teraz, kiedy już ją poczułem, mogę ją zobaczyć".

Tak więc Virgil zobaczył w końcu goryla. Ten spektakularny przykład,

ukazujący, w

jaki sposób dotykanie może umożliwić widzenie, uświadomił mi coś jeszcze,
czego

dotychczas nie rozumiałem. Od czasu operacji Virgil zaczął kupować małe

zabawki: żołnie-

rzyki, samochodziki, zwierzątka i miniatury słynnych budynków — cały
lilipuci świat, w

którym spędzał wiele godzin. To zamiłowanie nie było wynikiem jego

zdziecinnienia —

dotykając tych przedmiotów i jednocześnie patrząc na nie, przygotowywał
się do widzenia

prawdziwego świata. Choć były to zminiaturyzowane modele, owa

dysproporcja skali nie

miała znaczenia, tak jak dla S.B. nie miała znaczenia wielkość jego
ściennego zegara, którego

wygląd umiał skorelować z dotykiem tarczy swojego kieszonkowego zegarka.

Na lunch poszliśmy do miejscowego baru rybnego. Podczas jedzenia

ukradkowo
zerkałem na Virgila. Na początku widział normalnie, bez trudu wyławiał z

sałatki kawałki

background image

pomidora. Po pewnym czasie jednak jego wzrok pogorszył się — widelec nie

trafiał w cel, a

ręka zawisała niepewnie w powietrzu. W końcu, nie mogąc „zobaczyć" tego,
co miał na

talerzu, zaczął jeść tak, jak czynią to ludzie

150


niewidomi. Amy już wcześniej opowiadała mi o takich pogorszeniach wzroku

i opisała

je w swoim dzienniku. Podobnie było podczas golenia: zaczynał je bardzo

skoncentrowany,
patrząc przy tym w lustro. Potem pociągnięcia golarki były coraz

wolniejsze, zaczynał

wpatrywać się niepewnie w swoje odbicie lub próbował od czasu do czasu

dotykiem
sprawdzić to, co widział. W końcu odwracał się od lustra lub zamykał oczy

albo gasił

światło, i w ten sposób kończył golenie.

To, że po dużym wysiłku, jaki Virgil wkładał w widzenie, jego wzrok
męczył się i

pogarszał, nie było niczym dziwnym; wszyscy tego doświadczamy, jeśli za

dużo wymagamy

od naszych oczu. Sam miewam takie momenty, kiedy przez trzy godziny non
stop patrzę na

elektroencefalogramy: zaczynam mylić znaczenie zapisu, i wszędzie,

gdziekolwiek spojrzę —

na ściany, na sufit — w oczach migają mi krzywe zapisu. Muszę wtedy
zrobić przerwę i zająć

się czymś innym, lub — najlepiej — zamknąć na godzinę oczy. A przecież

system wzrokowy

Virgila, w porównaniu z normalnym, musiał być w tej fazie niezwykle
labilny.

Mniej zrozumiałe, niepokojące, a nawet złowieszcze były długie okresy

„rozmazania"

— osłabienia wzroku — trwające przez kilka godzin lub nawet dni,

pojawiające się
samorzutnie, bez żadnej widocznej przyczyny. Bob Wasserman był tymi

wahaniami

zaniepokojony; od dwudziestu pięciu lat był okulistą, zdjął wiele

katarakt, ale nigdy nie
zaobserwował tego typu fluktuacji.
Po lunchu udaliśmy się do gabinetu doktora Hamlina, który po operacji

Virgila

dokładnie sfotografował siatkówkę prawego oka. Na szczęście Bob, który
porównał obraz

fotograficzny siatkówki z jej obecnym wyglądem (używając pośrednich metod

wziernikowa-

nia dna oka), nie stwierdził żadnych pooperacyjnych komplikacji.
(Specjalny test —

angiografia fluorescencyjna — wykazał obecność cysty macular edema, ale

była tak

niewielka, że nie mogła spowodować owych alarmujących, nagłych wahań
ostrości widzenia).

Ponieważ nie było jasnej przyczyny wahań widzenia, Bob zastanawiał się,

czy nie są one

konsekwencją jakiejś ukrytej choroby — kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy
Virgila, uderzył

nas jego nie-

background image

151


zdrowy wygląd — lub też czy nie są one nerwową reakcją wizualnego systemu

mózgu

na sensoralne i kognitywne przeciążenie. Ktoś, kto widzi normalnie, nie
musi wysilać się, aby

z czysto wizualnych doznań skonstruować kształty, obiekty i sceny;

wizualne konstrukcje,

wizualny świat tworzy on od momentu urodzenia, stopniowo budując ogromny,
wygodny

aparat kognitywny. (Normalnie połowa kory mózgowej zajmuje się

przetwarzaniem wrażeń

wzrokowych). W przypadku Virgila owe siły kognitywne nie rozwinęły się i
nie mogły

podołać tak przytłaczającym zadaniom.

Reakcją obronną mózgu na zbyt intensywną stymulację lub stymulację

przekraczającą
punkt krytyczny może być nagłe zahamowanie funkcjonowania 11. Tego typu

reakcje są

niezależne od jednostki i jej motywów. Są one czysto lokalne i

fizjologiczne i mogą pojawić
się nawet w odizolowanych płatach kory mózgowej: stanowią biologiczną

ochronę przed

przeciążeniem nerwowym.

Procesy percepcyjno-kognitywne mają dwoistą naturę — zarówno
fizjologiczną, jak i

osobistą — nie jest to świat, który się przyswaja lub konstruuje, ale

czyjś własny świat —

prowadzący do osobniczej percepcji ,ja", powiązanej z wolą i orientacją.
Owo percepcyjne

„ja" może załamać się wraz z zapaścią systemów postrzegania, zmieniając w

ten sposób

orientację i tożsamość jednostki. Jeśli taka sytuacja powstanie,

jednostka nie tylko staje się
niewidoma, ale przestaje się także zachowywać jak istota wyposażona we

„wzrok"; nie

sygnalizuje żadnych zmian zachodzących w jej psychice, jest absolutnie

nieświadoma swojej
ślepoty lub możliwości widzenia. Całkowita ślepota psychiczna (znana jako

zespół Antona),

może nastąpić w wyniku rozległego uszkodzenia kognitywnych części mózgu,

które może
spowodować np. silne uderzenie. U Virgila pojawiała się ona okazjonalnie

— mówi wtedy, że

„widzi", ale tak naprawdę zachowuje się jak osoba całkowicie niewidoma.

Należało więc
zastanowić się, czy podstawy jego wizualnej percepcji i tożsamości nie są

rzeczywiście tak

słabe, że w przypadku przecią-

11 Pawłow obserwował tego typu zachowania u psów; nazywał je
„transmarginalnym

hamowaniem w wyniku supramaksymalnego pobudzenia", i uważał za naturalną

ochronę.

152

background image

żenia lub wyczerpania nie tylko zapada na czasową psychiczną 'ślepotę,

ale również

grozi mu zespół Antona.
Zupełnie innym przypadkiem było zaprzestanie wizualnego postrzegania —

wycofanie

się — co związane było raczej z sytuacjami stresującymi bądź

konfliktowymi o silnym
podłożu emocjonalnym. A dla Virgila okres ten by ł z pewnością

najbardziej stresującym

etapem w życiu: przeszedł operację, ożenił się; regularny rytm życia

niewidomego kawalera
został całkowicie zmieniony; ciążyła na nim ogromna presja oczekiwań

otoczenia; a sama

czynność widzenia była trudna i wyczerpująca. Im bliżej dnia ślubu, a tym

samym przyjazdu
jego rodziny, tym silniejsza była owa presja. Jego krewni, którzy od

początku sprzeciwiali się

operacji, twierdzili teraz, że nadal jest ślepy. Amy tak opisała to w

swoim dzienniku:
9 października: Poszliśmy dekorować kościół na ślub. Virgil niewiele

widzi —

wszystko jest zamazane. Tak jakby jego wzrok wycofał się. Znów zachowuje

się jak
„niewidomy" [...] Musiałam go wszędzie prowadzić.

11 października: Dziś przyjechała rodzina Virgila. Jego wzrok

najwyraźniej udał się na

wakacje [...] Oczywiście Virgil zachowuje się tak, jakby w ogóle nigdy
nie widział! Nikt z jego

rodziny nie chciał uwierzyć, że wcześniej widział. Kiedy mówił, że coś

widzi, odpowiadali:

„Napewno zgadujesz". Traktowali go, jakby był zupełnie niewidomy —
prowadzili za rękę,

wszystko podawali [...] Jestem bardzo zdenerwowana, wzrok Virgila zniknął

[...] Chciałabym

mieć pewność, że postąpiliśmy słusznie.

12 października: Dzień ślubu. Virgil jest bardzo spokojny [...] widzi
trochę lepiej, ale

wszystko nadal jest zamazane [...] Widział mnie, kiedy podchodziłam do

ołtarza, ale bardzo

niewyraźnie [...] Ślub był piękny. Przyjęcie odbyło się u mojej mamy.
Virgila przez cały czas

otaczała rodzina. Wciąż jeszcze nie potrafą zaakceptować jego wzroku, tym

bardziej że Virgil

niewiele widzi. Dziś wieczorem pożegnał się z rodziną. Kiedy tylko
wyjechali, jego wzrok

zaczął się polepszać.

153


Rodzina traktowała Virgila jak osobę niewidomą, zaprzeczała jego nowej

tożsamości lub

podważała jej prawdziwość, a Virgil ulegał temu i reagował jak niewidomy,
a nawet stał się

niewidomy— było to znaczące wycofanie się lub regresja części jego ego —

miażdżąca

negacja własnej tożsamości. Tego typu regresja powinna być postrzegana
jako umotywowane

background image

— aczkolwiek nieświadomie— wycofanie na grunt „funkcjonalny". Można więc

rozróżnić

dwa typy zachowań: „zachowanie niewidomego" i „zachowywanie się jak
niewidomy".

Pierwsze określa załamanie się procesu widzenia i wizualnej tożsamości na

gruncie

organicznym (w terminologii neurologicznej bottom-up lub zaburzenie
neuropsychologiczne),

a drugie — załamanie się lub inhibicję tożsamości wizualnej na gruncie

funkcjonalnym („top-

down" lub zaburzenie psychoneuro-tyczne), które jest równie rzeczywiste
jak to pierwsze.

Ponieważ wzrok Virgila był organicznie niezwykle słaby — co wynikało z

niestabilności

systemów wizualnych oraz (w danym momencie) wizualnej tożsamości — trudno
było

odróżnić to, co „fizjologiczne" od tego, co „psychologiczne". Jego wzrok

był tak słaby, że

zarówno nerwowe przeciążenie, jak i konflikt tożsamości mogły wypchnąć go
poza granicę

widzenia 12 .

Marius von Senden, omawiając w swej klasycznej książce Space and Sight

[Przestrzeń i wzrok] (1932) wszystkie opisane w ciągu trzystu lat
przypadki, konkluduje, że

każdy dorosły człowiek, który odzyskuje wzrok, wcześniej czy później

przechodzi „kryzys

motywacyjny" — i że nie każdy pacjent z tego kryzysu wychodzi, Von Senden
opisał

pacjenta, w którym perspektywa odzyskania wzroku wzbudzała tak wielkie

przerażenie

(oznaczała ona bowiem konieczność odejścia ze społecznego domu dla
niewidomych i

opuszczenia mieszkającej tam narzeczonej), że zagroził wyłupaniem sobie

oczu;

12 W przypadku szczególnej słabości organicznej stres emocjonalny może z

łatwością
przybrać formę fizyczną; tłumaczy to, dlaczego pod wpływem stresu

astmatycy dostają

ataków astmy, u osób z parkinsonizmem nasilają się objawy chorobowe, a

osoba z tak
słabym wzrokiem jak Virgil przestaje (na pewien czas) widzieć. Dlatego

tak trudno ocenić, co

jest słabością fizjologiczną, a co „zachowaniem umotywowanym".

154

przytacza on także przypadki pacjentów, którzy po operacji często

zachowywali się

jak niewidomi" lub „odmawiali widzenia", a także innych, którzy odmówili
operacji, obawiając

się jej następstw (jedna z takich relacji, zatytułowana L'Aveugle qui

refuse de voir, została

opublikowana już w 1771 roku). Zarówno Gregory, jak i Valvo wiele miejsca
w swoich

badaniach poświęcają emocjonalnym niebezpieczeństwom, mogącym powstać w

wyniku

zmuszania niewidomego do posługiwania się nowym zmysłem — po początkowej
radości

może nastąpić niszcząca (a nawet śmiertelna) depresja.

background image

W depresję taką popadł pacjent Gregory'ego, S.B. Początkowa ekscytacja w

wyniku

niespełnienia się oczekiwań zamieniła się w swoje zaprzeczenie. Sześć
miesięcy po operacji

Gregory pisze:

Odnieśliśmy wrażenie, że jego wzrok prawie całkowicie go rozczarował.

Mógł dzięki
niemu wykonywać trochę więcej czynności [...] ale nie było wątpliwości,

że możliwości

widzenia były znacznie uboższe, aniżeli to sobie wyobrażał [...] Wciąż w

dużym stopniu
prowadził życie niewidomego, czasem nawet nie fatygował się, żeby zapalić

wieczorem

światło [...] Nie układało mu się [teraz] z sąsiadami, którzy uważali go

za „dziwaka", a jego
koledzy z pracy [którzy początkowo go podziwiali] drażnili się z nim i

naśmiewali się, że nie

potrafi czytać.

Stan zniechęcenia pogłębiał się — S.B. zachorował i dwa lata po operacji
zmarł. Był

całkowicie zdrów; miał dopiero pięćdziesiąt cztery lata.

W sześciu opowiadaniach, wzbogaconych wyczerpującymi komentarzami, Yalvo

omawia uczucia i zachowania ludzi, którzy utracili wzrok na początku
swojego życia, a po

jego odzyskaniu musieli skonfrontować swoją nową „zdolność" z własną

tożsamością, ta zaś

wraz z nabyciem nowej umiejętności, musiała się zmienić13.
13 W swoim ironicznie zatytułowanym Letter on the Blind: Fur the Use of

Those

Who Can See [List o niewidomych: Do tych, którzy widzą] (1749) młody

Diderot wysuwa
twierdzenie epistemologicznego i kulturowego relatywizmu — utrzymuje, że

niewidomi na

swój własny sposób mogą skonstruować kompletny i całościowy świat, że

mają oni

kompletną „tożsamość niewidomego", nie czują się ani ułomni, ani gorsi, i
dlatego „problem"

ich ślepoty i chęć jej wyleczenia nie jest naszą, lecz ich sprawą.

Ponadto, zdaniem Diderota, inteligencja i kultura duchowa niewidomego

mogą w
sposób zasadniczy wpłynąć na jego zrozumienie — przynajmniej formalne —

zjawisk,

których bezpośrednio nie może on odbierać. Do tej konkluzji Diderot

doszedł na podstawie
analizy przypadku zmarłego w 1740 r. Nicholasa Saundersona, słynnego

niewidomego

matematyka i zwolennika teorii Newtona. Saunderson, który nigdy nie

widział światła, świetnie
je rozumiał, był wykładowcą optyki i skonstruował, na swój własny sposób,

wspaniały obraz

wszechświata. Fakt ten niezmiernie Diderota fascynował.

155


Podstawowym problemem Virgila, podobnie jak wszystkich osób, które

odzyskały wzrok,
był konflikt pomiędzy zmysłem dotyku i wzroku — Virgil nie wiedział, czy

powinien patrzeć,

background image

czy dotykać. Od dnia operacji oczywiste było — a nam od razu rzuciło się

to w oczy — że z

trudem powstrzymywał się on od dotykania wszystkich sprzętów, ludzi i
zwierząt, od

jedzenia rękoma. Jego słownictwo, cała jego wrażliwość, jego obraz świata

były nastawione

na to, co dotykowe — a przynajmniej na to, co niewizualne. Virgil — do
czasu operacji —

był całkowicie osobą „dotykową".

Dowiedziono, że u osób z głuchotą dziedziczną (szczególnie jeśli jest to

głuchota
wrodzona) niektóre części mózgu odpowiedzialne za funkcje słuchowe

przejęły

odpowiedzialność za czynności wizualne. Stwierdzono również, że u

niewidomych
czytających brajlem, palce, którymi posługują się oni przy czytaniu, są

wyjątkowo silnie

reprezentowane w odpowiedzialnych za dotyk częściach kory mózgowej.

Przypuszcza się
także, że odpowiadające za dotyk (i słuch) części kory są u niewidomych

większe i mogą

rozszerzyć się nawet na części kontrolujące funkcje wizualne. Obszar kory

mózgowej
odpowiedzialnej za wzrok bez wizualnej stymulacji ulega bardzo słabemu

rozwojowi.

Prawdopodobne wydaje się więc, że wobec takiego zróżnicowania w rozwoju

kory
mózgowej dojść może do wczesnej utraty reprezentacji jednego zmysłu na

korzyść innych.

Czego zatem można było oczekiwać w przypadku Virgila, gdy nagle możliwe

stało się
uruchomienie funkcji wizualnych? Można było sądzić, że nastąpi pewien

rozwój umiejętności

widzenia, że dojdzie do utworzenia nowych ścieżek w częściach kory

kontrolują-

156

cych funkcje wizualne. Nie ma jednak dowodów potwierdzających

aktywizację tych

części kory u osoby dorosłej. Mieliśmy więc nadzieję, że gdy zrobimy
Virgilowi specjalną

scyntygrafię PET, to potwierdzi ona owo zakładane ożywienie w miarę

uczenia się widzenia.

Ale jak będzie wyglądała ta nauka, ta zwiększona aktywność? Czy będzie
podobna do

aktywności dziecka, które zaczyna uczyć się widzieć? (Tak właśnie myślała

na początku

Amy). Ale przecież dorośli, którzy niedawno odzyskali wzrok, nie są
małymi dziećmi,

których kora mózgowa jest ekwipotencjalna — gotowa zaadaptować się do

różnych form

percepcji. Kora osoby, która tak jak Virgil straciła wzrok w
dzieciństwie, w znacznym stopniu

zaadaptowała się już do organizowania percepcji w czasie, a nie w

przestrzeni 14 .

Dziecko cały czas się uczy. Jest to olbrzymie, nigdy nie kończące się
zadanie, ale nie

background image

jest ono naznaczone niemożliwym do rozwiązania konfliktem. W

przeciwieństwie do dziecka

osoba dorosła, która właśnie odzyskała wzrok, musi nagle przestawić się
ze sposobu

sekwencyjnego na wizualno-przestrzenny, a to jest silnym ciosem

wymierzonym w

doświadczenia całego dotychczasowego życia. Gregory kładzie na ten aspekt
duży nacisk,

wskazuje, jak nieunik-

14 Kanadyjski psycholog, Donald Hebb, zajmujący się rozwojem widzenia, na

podstawie prowadzonych doświadczeń dowiódł — wbrew temu, co często
przypuszczano

— że u zwierząt wyższych i u człowieka widzenie nie jest „wrodzone". Hebb

był

zafascynowany — co całkiem zrozumiałe — rzadkim „eksperymentem" (jeśli
można tu użyć

tego terminu) przywracania w wieku dorosłym wzroku osobom z wrodzoną

ślepotą. W

swojej książce The Organizuti/m ofBehaviour [Struktura zachowania]
szczegółowo omawia

on zebrane przez von Sendena przypadki (sam Hebb osobiście takiego

przypadku nie znał),

które w znacznym stopniu potwierdziły jego tezę, że widzenie wymaga
doświadczenia i nauki;

jego zdaniem człowiek potrzebuje 15 lat nauki na osiągnięcie pełnego

rozwoju.

Należy tu jednak sprzeciwić się porównywaniu (jak uczynił to Gregory)
dorosłego,

który właśnie odzyskał wzrok, z dzieckiem. Możliwe, że człowiek dorosły

po odzyskaniu

wzroku musi przejść naukę i etapy rozwoju, jakie przechodzi się w wieku
dziecięcym;

niemniej dorosły ani pod względem neurologicznym, ani psychologicznym nie

przypomina

dziecka — osobnik dorosły przez całe życie poddawany jest doświadczeniom

percepcyjnym
— i dlatego jego doświadczenia (wbrew temu, co przypuszczał Hebb) nie są

odbiciem

doświadczeń świata dziecięcego, nie stanowią furtki do niedostępnego nam

rozwoju
dziecięcej percepcji.

157


niony jest konflikt i kryzys, jeśli zmienić się mają „percepcyjne

obyczaje i strategie całego

życia". Takie konflikty są naturalnym elementem systemu nerwowego,

ponieważ osoba
dorosła, która od dziecka jest niewidoma i która przez całe życie

przystosowywała i

specjalizowała swój mózg, musi go teraz poprosić, aby to wszystko

odwrócił. (Co więcej,
mózg dorosłego nie jest już tak plastyczny jak mózg małego dziecka —

dlatego uczenie się

nowych języków czy nowych umiejętności staje się z wiekiem coraz

trudniejsze. A dla osoby,
która przez całe życie była niewidoma, uczenie się widzenia to nie to

samo co uczenie się

background image

obcego języka; dla niej —jak mówi Diderot —jest to jak uczenie się języka

po raz pierwszy).

Dla ludzi, którzy dopiero co odzyskali wzrok, uczenie się oznacza
konieczność

radykalnej zmiany funkcji neurologicznych, a co za tym idzie — radykalnej

ewolucji

psychologicznej, zmiany osobowości, zmiany tożsamości. Zmiany tej można
doświadczać w

kategoriach dosłownych życia i śmierci. Valvo cytuje swojego pacjenta:

,,Trzeba umrzeć jako

człowiek widzący, żeby narodzić się jako niewidomy". W odwrotnej sytuacji
twierdzenie to

jest równie prawdziwe: trzeba umrzeć jako niewidomy, aby odrodzić się

jako człowiek

widzący. Najokropniejszy jest okres przejściowy — „pomiędzy dwoma
światami, z których

jeden umarł, a drugi ma się narodzić". Choć ślepotę można na początku

odczuwać jako

straszliwą stratę, z biegiem czasu wrażenie to może stopniowo słabnąć,
zachodzi bowiem

głęboka adaptacja lub reorientacja, dzięki której można od nowa stworzyć,

od podstaw

zbudować świat oparty na niewizu-alnych kategoriach. Jest on wtedy innym
stanem, inną

formą bytu, z właściwą sobie wrażliwością, z własnymi prawami,

odczuciami. John Hull

nazywa ten stan „głęboką ślepotą" i postrzega ją jako „jedną z jakości
ludzkiego bytu" 15.

15 Jeśli jednym z pozytywów ślepoty jest fakt, że staje się ona pewna

jakością

ludzkiego bytu, to w przypadku głuchoty stwierdzenie to jest równie (a
nawet bardziej)

prawdziwe, gdyż dochodzi tu nie tylko do ulepszenia wizualnych (i

generalnie przestrzennych)

zdolności, ale stworzona zostaje cała społeczność ludzi głuchych, z ich

własnym migowym
językiem (znakiem) i kulturą. Podobnych do Virgila problemów mogą

doświadczać osoby z

wrodzoną głuchotą lub ci, którzy ogłuchli w bardzo wczesnym dzieciństwie,

a którym
wszczepiono implant słuchowy ucha wewnętrznego. Początkowo dźwięk nie ma

dla nich

żadnego znaczenia, z niczym się nie kojarzy — tak więc, przynajmniej na

początku, czują się,
jakby wprowadzono ich do świata słuchowego chaosu lub agnozji. Owym

problemom

poznawczym towarzyszą także problemy tożsamości; na swój sposób ludzie ci

muszą
umrzeć jako głusi, by narodzić się jako osoby słyszące. To zaś,

potencjalnie, ma bardzo

znaczące i szerokie implikacje społeczne i kulturowe, gdyż głuchota jest

nie tylko osobistą
tożsamością, ale także tożsamością całej społeczności, która ma własną

kulturę i język. Owe

bardzo złożone problemy omawia Harlan Lane w swojej książce pt. The Musk

of
Benevolence: Disabling the Deaf Community [Maska dobrodziejstwa:

Okaleczanie

background image

społeczności głuchych].

158


Trzydziestego pierwszego października zdjęto kataraktę z lewego oka

Virgila,

odsłaniając równie zniszczoną jak w prawym oku siatkówkę. Było to duże

rozczarowanie,
gdyż spodziewano się, że lewe oko będzie w znacznie lepszym stanie.

Tymczasem widzenie

Virgila polepszyło się tylko nieznacznie: łatwiej było mu skoncentrować

wzrok, ruchy jego
oczu stały się spokojniejsze, miał większe pole widzenia.

Kiedy zaćma została usunięta z obojga oczu, Virgil powrócił do pracy i

szybko

odkrył, że widzenie ma też inne aspekty; że to, co widzi, często budzi
jego zakłopotanie, a

czasem głęboko zaskakuje. Pracował dla YMCA przez trzydzieści lat i, jak

mówił, był z tej

pracy bardzo zadowolony; zdawało mu się, że z n a ciała swoich klientów.
Teraz okazało się,

że widok ciał, które dotychczas znał tylko z dotyku, robił na nim

wstrząsające wrażenie; był

zdumiony wielością odcieni skóry, a skazy i „plamy" na ciałach, których
do tej pory nie był

świadomy, budziły w nim wręcz wstręt 16. Dlatego podczas robienia masażu

z ulgą zamykał

oczy.
W następnych tygodniach czynił dalsze postępy, szczególnie wtedy, gdy

mógł sam

narzucić sobie tempo nauki. Dawał z siebie wszystko, by żyć jak człowiek

widzący, ale
jednocześnie częściej dawało się we znaki jego wewnętrzne rozdarcie.

Czasem odczuwał

strach, że będzie musiał bez laski wyjść na ulicę i przejść przez nią,

polegając jedynie na

swoim wzroku; czasem też bał się, że będzie

16 Gregory zaobserwował, że dla S.B. „pewne rzeczy, które dotychczas

kochał,

okazały się odrażające (w tym on sam i jego żona!) i często przygnębiały
go niedostatki i

wady wizualnego świata".

159


musiał zmienić pracę na „wzrokową". Był to więc okres ogromnego wysiłku i

prawdziwego

sukcesu — ale sukces ten osiągnięty by) kosztem równowagi psychicznej,
kosztem

pogłębienia się napięcia i wewnętrznego rozdarcia.

Tydzień przed świętami Bożego Narodzenia wybrali się z Amy na

przedstawienie
baletowe Dziadka do orzechów, które bardzo mu się podobało: zawsze kochał

muzykę, a

teraz po raz pierwszy mógł także coś zobaczyć. „Widziałem ludzi, którzy

skakali po całej
scenie. Nie widziałem jednak, w co byli ubrani" — powiedział. Sądził, że

obejrzenie na żywo

background image

rozgrywki baseballowej sprawi mu dużą frajdę i nie mógł się już doczekać

inauguracji

wiosennego sezonu.
Święta Bożego Narodzenia były wyjątkowo uroczystym i ważnym momentem —

było

to pierwsze Boże Narodzenie po ślubie, jego pierwsze Boże Narodzenie jako

człowieka
widzącego. Pojechał wraz z Amy na swoją rodzinną farmę w Kentucky. Po raz

pierwszy od

ponad czterdziestu lat zobaczył swoją matkę — kiedy brał ślub, nie

widział jej dobrze, tak
samo zresztą jak innych osób i rzeczy. Jego zdaniem wyglądała „bardzo

ładnie". Zobaczył

znów swój stary dom, płoty, rzekę, których nie widział od czasu

dzieciństwa, a których obraz
zawsze pielęgnował w swoim umyśle. Pewne rzeczy, które widział po raz

pierwszy, głęboko

go rozczarowywały, nie dotyczyło to jednak domu i rodziny; te sprawiły mu

wielką radość.
Nie mniej ważna była pozytywna zmiana stosunku do Virgila jego rodziny.

„Dobrze

teraz wygląda — powiedziała jego siostra. — Sam chodzi po całym domu, nie

dotykając
ścian, po prostu wstaje i idzie". Jej zdaniem od czasu pierwszej operacji

„bardzo się zmienił",

i tak samo uważała reszta jego rodziny.

Zadzwoniłem do nich na dzień przed świętami i rozmawiałem z matką,
siostrą i innymi

członkami rodziny Virgila. Prosili, żebym do nich przyjechał, i

żałowałem, że nie mogę, gdyż

dla nich wszystkich był to z pewnością radosny i szczęśliwy okres. Virgil
bardzo się przejął

początkową niechęcią rodziny do jego „nowego" wzroku (i prawdopodobnie

także do Amy,

która nalegała na operację) i niedowierzaniem, że naprawdę coś widzi.

Nastawienie to mogło
160

niweczyć jego widzenie, ale teraz, kiedy rodzina „zmieniła się", można

było
przypuszczać, że główna blokada psychologiczna zostanie usunięta. Okres

Bożego

Narodzenia był punktem kulminacyjnym i podsumowaniem tego niezwykłego

roku.
Zastanawiałem się, co zdarzy się w roku następnym. Czego Virgil mógł się

spodziewać? Jak wiele z doświadczeń wizualnego świata, wizualnego życia,

miał wciąż przed

sobą? Nie wiedzieliśmy. Choć historie wielu pacjentów były ponure i
przerażające, to przy-

najmniej niektórym z nich udało się przezwyciężyć najgorsze chwile i

ostatecznie

przystosować do nowego postrzegania świata.
Valvo, zazwyczaj ostrożny w wyrażaniu optymizmu, pozwolił sobie na

opisanie

szczęśliwych chwil swoich pacjentów:

Jeśli naszym pacjentom uda się przyswoić wizualne wzory, którymi później
potrafią

background image

się posługiwać, doświadczają oni wówczas wielkiej radości z nauki [...]

odrodzenia

osobowości [...] Zaczynają myśleć o zupełnie nowych obszarach
doświadczenia.

„Odrodzenie osobowości" — właśnie tego Amy pragnęła dla Virgila. Trudno

nam

było wyobrazić sobie jego odrodzenie, gdyż był bardzo flegmatyczny i
przyzwyczajony do

swojego dawnego trybu życia. A jednak pomimo mnóstwa problemów —

psychologicznych

i prawdopodobnie także medycznych — na swój sposób świetnie sobie radził
i wykazywał

rosnący postęp w rozumieniu wizualnego świata. Miał pozytywną motywację i

czerpał z

widzenia oczywistą radość i pożytek — najwyraźniej nie było więc powodu,
dla którego

miałby nie czynić dalszych postępów. Virgil wiedział, że nie będzie miał

doskonałego wzroku,

ale mógł z pewnością żywić nadzieję, że jego życie radykalnie poszerzy
się o wszystko to, co

daje wzrok.

Katastrofa nadeszła niespodziewanie. Ósmego lutego zadzwoniła do mnie

Amy; Virgil
upadł i został zabrany do szpitala, był cały siny i wpadł w osłupienie

[całkowite lub częściowe

zahamowanie aktywności ruchowej i słownej — przyp. tłum.]. Miał płatowe

zapalenie płuc,
rozległe zrosty jednego płuca; leżał na oddziale intensywnej terapii,

podawano mu tlen i

dożylnie antybiotyki.

161

Pierwsze antybiotyki nie zadziałały, stan Virgila pogorszył się i

przeszedł w krytyczny; przez

kilka dni Virgil oscylował pomiędzy życiem i śmiercią. Po trzech
tygodniach infekcja została

zahamowana, a płuco znów zaczęło się powiększać. Virgil był jednak nadal

poważnie chory

— mimo że zapalenie płuc ustąpiło, w jego wyniku powstały zaburzenia
oddechowe — stan

przedporażeniowy ośrodka oddechowego w mózgu, co uniemożliwiało

odpowiednie

reagowanie mózgu na poziom tlenu i dwutlenku węgla we krwi. Poziom tlenu
w jego krwi

zaczął się obniżać — i opadł do połowy normalnego, natomiast poziom

dwutlenku węgla

zaczął się podnosić — wzrósł prawie trzykrotnie w stosunku do normalnego.
Virgil bez

przerwy potrzebował tlenu, ale ze względu na zły stan ośrodka oddechowego

można mu było

podawać tylko niewielkie jego ilości. Ponieważ jego mózg został
pozbawiony tlenu i uległ

zatruciu dwutlenkiem węgla, świadomość Virgila zanikała i ulegała

wahaniom; kiedy miał złe

dni (gdy poziom tlenu we krwi był niższy, a dwutlenku węgla wyższy), nic
nie widział: był

całkowicie ślepy.

background image

Do złego stanu zdrowia w znacznym stopniu przyczynił się trwający kryzys

oddechowy: płuca Virgila wykazywały obrzęk i zwłóknienie; miał

zaawansowane zapalenie
oskrzeli i rozedmę; skutkiem heinemediny, którą przeszedł w dzieciństwie,

jedna część

przepony była nieruchoma; a do tego Virgil był niezwykle otyły — co z

kolei mogło
spowodować „zespół Pickwicka" (nazwa pochodzi od ospałego grubasa

imieniem Joe,

bohatera książki Klub Pickwicka). Syndrom Pickwicka charakteryzuje się

poważnymi
zaburzeniami oddechu i krążenia tlenu we krwi, wynikłymi z osłabienia

ośrodka oddechowego

w mózgu.

Virgil chorował prawdopodobnie już od kilku lat; od 1985 roku stopniowo
przybierał

na wadze. Ale w okresie pomiędzy ślubem i Bożym Narodzeniem przytył o

dalszych

dwadzieścia kilogramów — w ciągu kilku tygodni jego waga wzrosła prawie
do stu

trzydziestu kilogramów — było to częściowo spowodowane zaleganiem płynów,

co z kolei
było wynikiem wady serca, częściowo zaś ciągłym jedzeniem — potrzebą
objawiającą się u

Virgila w stanie stresu.

162


Musiał teraz spędzić trzy tygodnie w szpitalu; ilość tlenu we krwi wciąż

utrzymywała

się na niebezpiecznie niskim poziomie; przy każdym znacznym spadku

poziomu tlenu Virgil
stawał się ospały i całkowicie ślepł. Amy wystarczyło jedno spojrzenie u

progu drzwi sali

szpitalnej, by wiedzieć, w jakim jest stanie, jaki ma dzień, jaki jest

poziom tlenu we krwi —

jeśli był stosunkowo wysoki, Virgil posługiwał się wzrokiem, rozglądał
się: jeśli niski —

wykonywał niezdarne ruchy i dotykał wszystkiego dookoła, „zachowując się

jak niewidomy".

(Zastanawialiśmy się, czy dziwne zachwiania w widzeniu, które występowały
u niego od dnia

operacji, mogły być spowodowane, przynajmniej częściowo, zmianami poziomu

tlenu we

krwi, co w konsekwencji prowadziło do anoksji [niedobór tlenu — przyp.
tłum.] siatkówki

lub mózgu. Virgil prawdopodobnie od lat cierpiał na łagodny syndrom

Pickwicka i możliwe,

iż jeszcze przed atakiem choroby niewiele dzieliło go od niedomogi
oddechowej i anoksji).

U Virgila pojawił się także stan pośredni, którego Amy nie mogła

zrozumieć; mówił

wtedy, że nic nie widzi, ale potrafił sięgnąć po jakiś przedmiot, ominąć
przeszkodę i

zachowywać się, jakby widział. Amy nie mogła pojąć tego osobliwego

zachowania — Virgil

najwyraźniej widział przedmioty i reagował na nie, potrafił je
zlokalizować, a jednocześnie

background image

zaprzeczał jakiejkolwiek świadomości widzenia. Tego typu zjawisko —

nazywane ślepym

wzrokiem lub nieświadomym widzeniem — powstaje, gdy odpowiedzialne za
wzrok części

kory mózgowej nie funkcjonują (np. z powodu braku tlenu), natomiast

ośrodki wzrokowe w

podkorzu pozostają nienaruszone. Chory dostrzega wówczas znaki wizualne i
reaguje na nie,

ale percepcja ta nawet w najmniejszym stopniu nie sięga świadomości.

W końcu Virgil opuścił szpital, ale do domu wracał jako kaleka. Był

przywiązany do
aparatu tlenowego i nie mógł się bez niego nigdzie ruszyć. Wydawało się

mało

prawdopodobne, że kiedykolwiek wykuruje się na tyle, by powrócić do

pracy, więc YMCA
rozwiązało z nim umowę. Kilka miesięcy później zmuszony był opuścić dom,

w którym od

ponad dwudziestu lat mieszkał jako

163

pracownik ośrodka. Krótko mówiąc: Virgil nie tylko stracił zdrowie, ale

stracił też pracę i
dom.

W październiku czuł się już jednak na tyle dobrze, że mógł poruszać się

bez

respiratora przez godzinę lub dwie. Z tego, co mówili mi Virgil i Amy,
nie mogłem do końca

zrozumieć, co stało się z jego wzrokiem. Amy mówiła, że wcześniej „prawie

całkiem zniknął",

ale teraz czuła, że od kiedy Virgil lepiej się poczuł, wzrok znów wraca.
Kiedy zadzwoniłem do

centrum rehabilitacyjnego, gdzie badano zdolności widzenia Virgila,

usłyszałem zupełnie inną

wersję. Virgil najwyraźniej prawie całkowicie stracił wzrok. Jego

terapeutka, Kathy, uważała,
że widzi kolory i w zasadzie niewiele poza tym — a czasami tylko kolory:

widział różowe

refleksy świetlne wokół butelki pepto-bismolu, ale nie widział samej

butelki 17. Poza
widzeniem kolorów wydawał się prawie całkowicie ślepy, nie widział

otaczających go

przedmiotów, poruszał się po omacku, był zagubiony. Jego oczy błądziły

jak u niewidomego.
Ale czasem zupełnie niespodziewanie miewał nawroty widzenia — dostrzegał

wtedy nawet

bardzo niewielkie przedmioty. Momenty te jednak mijały równie szybko, jak

się pojawiały, a
Virgil nie potrafił ich przywrócić. Kathy powiedziała mi, że z

praktycznego punktu widzenia

Virgil jest niewidomy.

Byłem tą informacją bardzo zaskoczony. Nigdy jeszcze nie słyszałem o
takim obrocie

sprawy. Zastanawiałem się, co działo się z oczami i mózgiem Virgila? Nie

obserwując go, nie

potrafiłem tego ocenić, zwłaszcza że Amy uparcie wierzyła w poprawę.
Wpadała we

background image

wściekłość, kiedy ktoś mówił, że Virgil jest ślepy, i twierdziła, że

centrum rehabilitacyjne tak

naprawdę „uczy go, jak być niewidomym". Tak więc w lutym 1993 roku, w rok
po ataku

niszczącej choroby, sprowadziliśmy Virgila i Amy do Nowego Jorku, żeby

się

17 Semir Zeki zaobserwował, że w niektórych przypadkach korowej anoksji
odpowiedzialne za konstrukcję kolorów obszary kory mogą pozostać

stosunkowo

nienaruszone — pacjent może wówczas widzieć kolory i nic poza tym—żadnej

formy,
żadnych zarysów, żadnego kształtu przedmiotów.

164

nimi zobaczyć i wykonać specjalistyczne testy fizjologiczne sprawdzające
funkcje

siatkówki i mózgu.

Gdy tylko ujrzałem Virgila przy wyjściu na lotnisku LaGuardia,

zrozumiałem, że
wszystko potoczyło się fatalnie. Od czasu naszego ostatniego spotkania w

Oklahomie przytył

prawie dwadzieścia pięć kilogramów. Przez ramię przewieszony miał aparat

tlenowy. Szedł
po omacku; jego oczy nie zatrzymywały się na żadnym przedmiocie -

wyglądał, jakby był

całkowicie niewidomy. Amy prowadziła go pod ramię. Ale kiedy wjeżdżaliśmy

do miasta
przez Fiftyninth Street Bridge, czasem coś zauważał — np. światła na

moście; nie zgadywał,

widział je dość wyraźnie. Ale wzrok wracał i po chwili zanikał — Virgil

nie potrafił go
zatrzymać.

Kiedy przeprowadzaliśmy z nim testy w moim gabinecie — na początku

używając do

tego kolorowych obrazków, dużych ruchomych przedmiotów i światła — nie

widział nic.
Wydawał się całkowicie ślepy— bardziej ślepy niż przed operacją, ponieważ

wtedy

dostrzegał przynajmniej cień ręki poruszającej się przed jego oczyma.

Teraz nie widział nic,
wydawało się też, że nie ma światłoczułych receptorów. Wyglądało na to,

że jego siatkówki

zniknęły. A jednak one nie zniknęły — i to było dziwne. Od czasu do czasu

potrafił coś
dostrzec: raz np. zobaczył i opisał banana; dwukrotnie przesunął palcem

za poruszającym się

na ekranie komputera świetlnym prostokątem; czasami sięgał po jakieś

przedmioty lub
poprawnie je „zgadywał", choć twierdził, że nic nie widzi — było to

widzenie nieświadome,

które wcześniej zaobserwowano w szpitalu.

Byliśmy przerażeni negatywnym wynikiem testu, a Virgil zapadał w stan
zniechęcenia i

poczucia przegranej — należało przerwać test i zrobić przerwę na lunch.

Kiedy podaliśmy mu

półmisek z owocami, brał poszczególne owoce w swoje sprawne, wrażliwe
palce, a jego

background image

twarz rozświetlała się, na powrót się ożywiał. Trzymając owoce, opisywał

je na podstawie

dotyku, mówił o woskowatej, gładkiej skórce śliwki, miękkim puszku
brzoskwini, o

delikatności nektarynek („jak policzki niemowlaka") i chropowatej, pełnej

dziu-

165

rek skórce pomarańczy. Ważył owoce w ręku, oceniał ich wagę i

konsystencję, ich ziarnka i
pestki; potem podnosił je do nosa i wąchał. Jego dotykowa (i węchowa)

ocena była o wiele

lepsza niż nasza. Wśród owoców położyliśmy także doskonale podrobioną,

woskową
gruszkę, która swoim realistycznym kształtem i kolorem całkowicie

wprowadzała w błąd ludzi

widzących. Virgil nawet przez chwilę nie dał się nabrać: dotknąwszy jej,

wybuchnął
śmiechem.

— A to jest świeczka — powiedział natychmiast, trochę zdziwiony. — W

kształcie

gruszki albo dzwonka.
Virgil mógł rzeczywiście być — mówiąc słowami von Sendena — „wygnańcem z

rzeczywistości przestrzennej", ale jeśli chodzi o dotyk, był na swoim

terytorium.

Okazało się więc, że Virgil zachował bardzo silny zmysł dotyku, natomiast
jego

siatkówki wydawały się w 99 procentach martwe — „działały" rzadko i

krótko. Bob

Wasserman, który podobnie jak ja nie widział Virgila od czasu naszej
wizyty w Oklahomie,

był zaskoczony ograniczeniem widzenia i chciał raz jeszcze zbadać

siatkówki. Kiedy to zrobił,

okazało się, że wyglądają dokładnie tak samo jak przedtem — były

„łaciate", z większymi i
mniejszymi skupiskami pigmentacji. Nie było oznak żadnej nowej choroby.

Niemniej funk-

cjonowanie nawet najlepiej zachowanych obszarów siatkówki było

ograniczone prawie do
zera. Elektroretinogramy służące do zapisu aktywności elektrycznej

siatkówki podczas

pobudzaniajej światłem nie wykazały żadnej reakcji, a potencjały

pobudzania wizualnego,
służące do ukazania pracy odpowiedzialnych za wzrok części mózgu, także

były nieobecne.

(Mogły tu występować rzadkie, krótkie momenty aktywności, ale nawet jeśli

tak było, nie
udało nam się ich zarejestrować). Nie mogliśmy przypisać tego braku

reakcji zapaleniu

siatkówki, które Virgil prawdopodobnie przechodził w dzieciństwie, gdyż

nie było już śladu
tej choroby. Musiała być zatem jakaś inna przyczyna, której nie

potrafiliśmy odgadnąć, a

która w efekcie położyła kres i tak słabemu działaniu siatkówki.

Przypomnieliśmy sobie, że Virgil często narzekał na silne światło; nawet
w szare,

background image

pochmurne dni światło dnia często go oślepiało i musiał nosić bardzo

ciemne okulary. Czy

możliwe było (jak suge-
166

wał mój kolega, Kevin Halligan), że wraz ze zdjęciem katarakt — które

najprawdopodobniej przez dziesiątki lat chroniły jego siatkówki przed
światłem — siatkówki

uległy wypaleniu? Stwierdzono, że nacjenci z innymi schorzeniami

siatkówki, np. ze

zwyrodnieniem plamiastym, mogą nie tolerować światła — nie tylko na
falach

ultrafioletowych, ale na wszystkich długościach fali — i że światło może

przyśpieszyć

zwyrodnienie siatkówek. Czy tak właśnie było w przypadku Virgila? Była to
jedna z

możliwości. Czy mogliśmy to przewidzieć i w jakiś sposób „dawkować" mu

wzrok lub

światło?
Inna przypuszczalna przyczyna — bardziej prawdopodobna — związana była z

ciągłą

hipoksją, czyli z niedoborem tlenu u Virgila, z faktem, że przez prawie

rok jego krew była
niedotleniona. W szpitalu przeprowadzono badania, które wykazały, że jego

wzrok polepszał

się lub pogarszał w zależności od poziomu gazów we krwi. Czy powtarzający

się lub
nieprzerwany niedobór tlenu w siatkówkach (i prawdopodobnie także w

odpowiedzialnych za

wzrok częściach kory) mógł być czynnikiem decydującym? Zastanawiano się,

czy
zwiększenie dotleniania krwi do stu procent (co wymagałoby długotrwałego

sztucznego

oddychania czystym tlenem) mogłoby doprowadzić do przywrócenia

funkcjonowania

siatkówki lub odpowiednich ośrodków mózgowych. Stwierdzono jednak, że
byłoby to zbyt

ryzykowne i mogłoby spowodować długotrwałe lub stałe zahamowanie

funkcjonowania

ośrodka oddechowego mózgu.
Oto historia Virgila, historia „cudownego" przywrócenia wzroku u

niewidomego

mężczyzny, podobna do historii młodego pacjenta Cheseldena z 1728 roku i

do kilkunastu
innych, które wydarzyły się w ciągu minionych trzystu lat; jednak
historia Virgila ma

niespodziewane i ironiczne zakończenie. Pacjent Gregory'ego, tak dobrze

radzący sobie ze
swoją ślepotą przed operacją, był początkowo zachwycony widzeniem, ale

wktótce

przygniotły go niemożliwe do zniesienia stresy i trudności. „Dar" stał

się klątwą; S.B. popadł
w głęboką depresję i krótko potem zmarł. Prawie wszyscy pacjenci po

początkowej euforii

zostali przygnieceni ogromnymi trudnościami, jakie sprawiało im

przystosowanie się do
nowego zmysłu. Valvo

167

background image

odkreśla jednak, że nieliczni przystosowali się i dobrze sobie radzili.

Czy Virgil
potrafił pokonać te trudności i przywyknąć do widzenia, pomimo iż tak

wielu innych nie

dawało sobie z tym rady?

Nigdy się tego nie dowiemy, gdyż proces adaptacyjny — i tym samym proces
życia

— został nagle przecięty przez niczym nie uzasadniony cios losu: chorobę,

która jednym

silnym uderzeniem pozbawiła go pracy, domu, zdrowia i niezależności;
uczyniła z niego

chorego człowieka, który nie potrafił się już sam o siebie zatroszczyć.

Dla Amy, która była

inicjatorką operacji i która tak gorąco zaangażowała się w widzenie
Virgila, był to cud, który

się nie urzeczywistnił, klęska. Virgil natomiast twierdził, że „takie

rzeczy się zdarzają". Ale ten

cios go powalił, spowodował wybuch wściekłości: wściekłości z powodu
bezradności i

choroby; wściekłości spowodowanej zaprzepaszczoną szansą i zniweczonymi

marzeniami; a

także — i to było najważniejsze — wściekłości, że został zaangażowany w
bitwę, której nie

mógł ani zaniechać, ani wygrać. Na początku była ciekawość, radość,

zabawa. I była także

wielka odwaga. To była przygoda, wyprawa do nowego świata, której smak
zna tak niewielu.

Ale potem przyszły problemy i konflikty: niemożność skonstruowania

wizualnego świata, a

jednocześnie presja, żeby porzucić świat dotykowy. W ten sposób Virgil
znalazł się gdzieś

pomiędzy dwoma światami — wszystko stracił, a nic nie zyskał. To było

rozdarcie, z

którego, zdawało się, nie było ucieczki. Ale potem— paradoksalnie —

przyszła ulga w formie
drugiej i finalnej ślepoty— ślepoty, którą otrzymał w darze. W końcu

Virgil mógł wreszcie nie

widzieć, mógł uciec od jasności, od dziwnego świata obrazu i przestrzeni,

i powrócić do
swojego prawdziwego bytu: do intymnego, skupionego świata innych zmysłów,

który od bez

mała pięćdziesięciu lat był jego domem.


KRAJOBRAZ JEGO MARZEŃ

Po raz pierwszy spotkałem Franca Magnaniego latem 1988 roku na
zorganizowanych

przez Exploratorium w San Francisco sympozjum i wystawie poświęconym

pamięci. Na

wystawie zaprezentowano pięćdziesiąt jego obrazów i rysunków — wszystkie
przedstawiały

Pontito, niewielkie toskańskie miasteczko położone wysoko w górach, gdzie

się urodził, ale

którego od ponad trzydziestu lat nie widział. Obrazy i rysunki zestawiono
z fotografiami

background image

Pontito, wykonanymi przez fotografa Exploratorium, Susan Schwartzenberg:

starała się ona

zrobić zdjęcia z tych samych punktów, z których Magnani malował swoje
obrazy. (Nie

zawsze było to możliwe, gdyż Magnani malował często z wyobraźni,

wymyślając różne

fikcyjne punkty obserwacyjne, znajdujące się pięćdziesiąt lub trzysta
stóp nad ziemią;

Schwartzenberg musiała czasami umieszczać aparat fotograficzny wysoko na

słupie, a w

jednym przypadku myślała o wynajęciu balonu lub helikoptera). Do
Magnaniego przylgnęła

etykieta „artysta pamięci". I rzeczywiście — wystarczył jeden rzut oka na

wystawę, by

dostrzec, że ma on niezwykłą pamięć — pamięć, która z fotograficzną wręcz
dokładnością

reprodukuje każdy budynek, każdą uliczkę, każdy kamień w Pontito, z

bliska i z daleka, pod

każdym kątem, jakby Magnani miał w głowie niezmiernie szczegółowy,
trójwymiarowy model

wioski, który mógł obracać i oglądać ze wszystkich stron lub badać w

swoim umyśle, a

następnie wiernie reprodukować na płótnie.
169

Kiedy dostrzegłem owo podobieństwo pomiędzy fotografiami i obrazami,
pomyślałem

początkowo, że mam do czynienia z rzadkim zjawiskiem artysty

ejdetycznego: artysty, który

potrafi przez wiele godzin czy dni (a nawet przez lata) zachować w swojej
pamięci wszystkie

elementy danej sceny, którą widział tylko przez krótką chwilę; artysta

taki jest „zarządcą" (lub

niewolnikiem) niezwykłej, wrodzonej potęgi wyobraźni i pamięci. Jednak

artystaejdetyczny nie
ograniczałby się do jednego motywu lub tematu; wręcz przeciwnie —

wykorzystywałby

swoją pamięć lub prezentował ją w szerokim wachlarzu tematów, ukazując w

ten sposób, jak
wiele jest ona zdolna ogarnąć. Natomiast Magnani najwyraźniej chciał, aby

jego pamięć

koncentrowała się wyłącznie na Pontito. Nie była to więc „czysta" pamięć,

ale pamięć
zawładnięta przez jeden dominujący motyw: miejsce jego dzieciństwa.

Zrozumiałem, że nie

jest to tylko ćwiczenie pamięci; było to w równym stopniu doświadczanie

nostalgii;
wewnętrzny przymus, który rodził sztukę.

Kilka dni później rozmawiałem z Frankiem i umówiliśmy się na spotkanie w

jego

domu. Mieszkał w niewielkiej miejscowości pod San Francisco. Znalazłszy
ulicę, nie

musiałem już szukać numeru domu, ponieważ dom jego różnił się od

wszystkich innych w

sąsiedztwie. Niewielki ogródek przed budynkiem otoczony był niskim
kamiennym murkiem,

background image

który widziałem także na jego obrazach; starawy sedan z napisem na

tablicy rejestracyjnej

(„Pontito") stał zaparkowany przed domem; garaż został zamieniony w
pracownię, której

szeroko otwarte drzwi odsłaniały zatopionego w pracy artystę. Franco był

wysoki i szczupły,

nosił wielkie okulary w rogowej oprawce, które powiększały jego oczy.
Miał gęste ciemne

włosy przedzielone dokładnym przedziałkiem po jednej stronie; chodził

sprężystym krokiem i

otaczała go aura bogactwa i witalności — miał pięćdziesiąt cztery lata,
ale wyglądał znacznie

młodziej. Zaprosił mnie do domu i oprowadził po nim. W każdym pokoju, na

każdej ścianie

wisiały obrazy, każda szuflada i szafka były nimi zapchane — to było
raczej archiwum lub

muzeum wspomnień i reprodukcji Pontito.

170


Kiedy chodziliśmy po domu, każdy obraz przyciągał jego uwagę, przywoływał

wspomnienia; to wydarzyło się tu, a to tam, a tam stał taki a taki

budynek.

— Proszę spojrzeć na tę ścianę, tu namalowałem miejsce, gdzie złapał mnie
ksiądz,

kiedy wspinałem się na murek przykościelnego ogrodu. Gonił mnie przez

całą ulicę. Ach,

zawsze gonił wszystkie dzieciaki.
Jedno wspomnienie natychmiast wywoływało następne, tak więc po kilku

minutach

byliśmy porwani przez strumień, który nie miał żadnego wyraźnego

kierunku, ale jego źródła
zawsze miały początek w pierwszym okresie życia Franca — w Pontito,

mieście, w którym

spędził dzieciństwo. Jedna historyjka przy wodziła na myśl następną, a

ich związku nie można

było odnaleźć. Tego typu przeskakiwanie z tematu na temat — uparte i
intensywne, ale

niespójne i rozproszone — wydawało się charakterystyczne dla Franca:

odkrywało charakter

jego obsesji, fakt, że myślał o Pontito dniem i nocą i wykluczał wszystko
inne.

Kiedy Franco mówił, odnosiłem wrażenie, że reminiscencje przejmowały nad

nim

kontrolę, że te gwałtownie wyłaniające się wspomnienia sterowały nim,
rządziły, a on

całkowicie poddawał się ich ogromnej, nieodpartej sile. Gestykulował,

robił różne miny,

ciężko oddychał, wytrzeszczał oczy — sprawiał wrażenie całkowicie
pochłoniętego przez

przeszłość. Po jakimś czasie jednak, wzdrygnąwszy się, powracał,

uśmiechał się lekko

zakłopotany i mówił:
— Tak to właśnie było.

Ta nieprzerwana gadatliwość, wspominanie konkretnych wydarzeń, stały w

opozycji

do nastroju jego obrazów. Zwierzył mi się, że kiedy jest sam, ciągłe
kołatanie wspomnień

background image

uspokaja się, a zamiast tego pojawia wyciszone wspomnienie Pontito:

Pontito bez mieszka-

jących w nim ludzi, bez drobnych wydarzeń, bez tymczasowości; spokojne
Pontito

zawieszone w wiecznym „kiedyś", w „kiedyś" alegorii, fantazji, mitu i

baśni.

Byłem oczarowany obrazami Franca, ale po kilku godzinach przebywania z
nim

miałem już dość jego wspomnień. Mówił tylko

170


na ten jeden jedyny temat. Czy mogło być coś bardziej jałowego,

nudniejszego? A jednak ta

obsesja stworzyła przepiękną, prawdziwą, pełną spokoju sztukę. Cóż
takiego kierowało jego

wspomnienia z osobistej, błahej, ziemskiej sfery w przestrzenie

wszechświata, w sferę

świętości? Często mamy do czynienia z nudnymi gadułami, z ludźmi, którzy
żyją tylko

własnymi wspomnieniami, ale nieczęsto z ludźmi, którzy są jednocześnie

prawdziwymi
artystami, jak Franco. Tak więc źródłem jego twórczości nie była ani
ogromna pamięć, ani

obsesja — musiało to być coś znacznie głębszego.

Franco urodził się w Pontito w 1934 roku. Wioska ta, w której mieszkało

około
pięciuset osób, położona była na wzgórzach Castelvecchio w prowincji

Pistoia, około

czterdziestu mil od Florencji. Podobnie jak wszystkie toskańskie wioski,

powstała w
starożytności. Obok etruskich grobowców były tam tradycyjne farmy,

uprawy, plantacje

winogron i drzewek oliwnych, założone ponad dwa tysiące lat temu.

Kamienne budynki

Pontito, strome, kręte uliczki, którymi poruszały się jedynie objuczone
osły i ludzie, nie

zmieniły się od wieków, podobnie jak proste, uporządkowane życie jego

mieszkańców. Nad

wioską górowała iglica starożytnego kościoła, a dom Franca stał tuż obok
— kiedy był

dzieckiem, mógł, wychylając się przez okno swojego pokoju, prawie dotknąć

dachu kościoła.

W pewnym sensie odosobnieni i zamknięci w sobie mieszkańcy tworzyli jedną
wielką rodzinę:

rodziny Magnanich, Papich, Vanuccich, Tamburich, Sarpich — wszystkie one

były

spokrewnione. Najsłynniejszą postacią wioski był Lazzaro Papi,
osiemnastowieczny kronikarz

rewolucji francuskiej; jego pomnik stał na placu w centrum wioski.

Odosobnione, niezmienne, tradycyjne Pontito było twierdzą, chroniącą

przed
upływającym czasem i zmianami. Ziemia była urodzajna, mieszkańcy

pracowici;

gospodarstwa i sady zapewniały im dostatnie życie. Dla Franca i

wszystkich mieszkańców
Pontito życie był dobre i bezpieczne, do wybuchu wojny.

background image

Jednak potem nastał czas nieszczęść i okropieristw. Ojciec Franca zginął

w wypadku

w 1942 roku, a następnego roku do wioski weszli naziści i wysiedlili całą
ludność. Kiedy

mieszkańcy wrócili, wiele ich domów było zniszczonych. Od tego czasu

nigdy już nie

172

było tak jak przedtem. Miasteczko zostało splądrowane, pola i sady

niszczone, a co

chyba najważniejsze, zniszczone zostały stare wzory. Mieszkańcy Pontito,
zebrawszy się

znów razem, wspólnie próbowali wszystko odbudować, ale to im się nie

udało. Od tamtego

czasu Pontito powoli chyliło się ku upadkowi. Jego sady i pola, jego
struktura agrarna nigdy

już nie odzyskały dawnej świetności; Pontito przestało być

samowystarczalne — młodzi

ludzie musieli opuszczać wioskę w poszukiwaniu pracy. Gwarna i żywa
kiedyś miejscowość,

w której przed wojną mieszkało pięćset osób, ma teraz zaledwie

siedemdziesięciu

postarzałych mieszkańców. Miasteczko skazane jest na wyludnienie i
śmierć.

Wszystkie obrazy Franca przedstawiają Pontito sprzed 1943 roku; wszystkie

wspomnieniami jego dzieciństwa, miejsca, gdzie żył, bawił się i dorastał,
zanim zginął jego

ojciec, zanim wkroczyli Niemcy i zanim rozpoczęła się okupacja, a co za

tym idzie —

niszczenie wioski i jej upraw.
Franco mieszkał w Pontito do dwunastego roku życia — w 1946 roku poszedł

do

szkoły w Lucce. W 1949 kontynuował naukę w Montepulciano, gdzie uczył się

stolarki.

Znany był już wtedy ze swej „fotograficznej" pamięci (podobnie jak jego
matka i siostry, ale

ich pamięć nie była aż tak dobra jak Franca): potrafił zapamiętać całą

stronę tekstu po

jednokrotnym jej przeczytaniu lub katechezę po jednym usłyszeniu; znał na
pamięć wszystkie

inskrypcje na cmentarnych nagrobkach, a spojrzawszy na długi ciąg liczb,

zapamiętywał je (i

potrafił dodać). Ale w Lucce, kiedy pierwszy raz był daleko od domu i
tęsknił za nim,

doświadczył innego rodzaju pamięci: w jego umyśle zaczęły nagle pojawiać

się niezwykle

osobiste — czasem przyjemne, a czasem bardzo bolesne — obrazy z
przeszłości. Nigdy

wcześniej nie doświadczył tego typu wspomnień: były one mimowolne i

nagłe, raptowne i

imperatywne — jak halucynacje, z ich dźwiękiem, strukturą, zapachem i
namacalnością. Ów

nowy rodzaj pamięci wiązał się przede wszystkim z jego osobistymi

doświadczeniami -

wszystkie obrazy osadzone były w pewnym osobistym kontekście i powiązane
z

background image

przeżywanymi wówczas silnymi emocjami. Każdy obraz ukazywał scenę z jego

życia.

„Bardzo tęsknił za
173

Pontito — powiedziała mi jego siostra. — W myślach »widział« kościół,
ulicę, pola

— ale jeszcze wtedy nie było to związane z jego wewnętrzną potrzebą

malowania".

Franco wrócił do Pontito w 1953 roku, po czterech latach nauki, ale
okazało się, że w

wiosce — która już wtedy chyliła się ku upadkowi — nie ma pracy dla

stolarza. Nie mogąc

wyżyć w Pontito czy dalej się tam uczyć, wyjechał do Rapallo, gdzie
pracował jako kucharz.

Praca ta jednak nie dawała mu satysfakcji, więc marzył o innym życiu i

odległych miejscach.

Na początku roku 1960 — miał wtedy dwadzieścia pięć lat — postanowił
rzucić pracę —

była to decyzja na wpół impulsywna, na wpół przemyślana — i zobaczyć

trochę świata,

pracując jako kucharz na promach pasażerskich. Podczas przygotowań do
wyjazdu (wiedział

już zapewne, że nigdy nie wróci), napisał swoją biografię — ale wchodząc

na statek, wrzucił

ją do morza. Już wtedy miał silną potrzebę utrwalania obrazu swojego
dzieciństwa; jednak

wówczas nie odnalazł jeszcze właściwego środka wyrazu. Zaczął pływać.

Kursował

pomiędzy Karaibami i Europą, poznał Haiti, Antyle i Bahamy — w latach
1963 i 1964 spędził

czternaście miesięcy w Nassau. W tym czasie, jak mówi, „zapomniał"

Pontito — niezwykle

rzadko wracał do niego myślami.

W 1965 roku, kiedy miał trzydzieści jeden lat, podjął ważną decyzję:
nigdy nie wróci

do Włoch, nigdy nie wróci do Pontito; osiądzie w Ameryce, w San

Francisco. Była to

decyzja trudna i przykra. Oznaczała rozłąkę — być może na zawsze — z tym,
co było dla

niego najbardziej cenne i drogie: z jego krajem, językiem, wioską,

rodziną, zwyczajami i

tradycją, które od setek lat trzymały tych ludzi razem. Ale z drugiej
strony obiecywała — lub

zdawała się obiecywać wolność i perspektywę bogactwa, nowe życie w nowym

kraju,

wolność bycia sobą, bycia niezależnym, której zaznał, pływając na statku.
(Jego ojciec jako

młody człowiek także wyjechał do Ameryki i przez kilka lat robił tam

interesy, ale potem

zaczai usychać z tęsknoty i wrócił do Pontito).
Lecz wraz z ową trudną decyzją pojawiła się u niego dziwna choroba, która

w końcu

zawiodła go do sanatorium. Choroby nie rozpoznano. Jego silnemu

psychicznemu rozbiciu,
szarpaniu się

174

background image

pomiędzy nadzieją i strachem, towarzyszyła wysoka gorączka, utrata wagi,

majaczenia
i prawdopodobnie także napady padaczkowe; sądzono, że może to być

gruźlica, psychoza

lub jakaś choroba neurologiczna. Nigdy jednak nie udało się postawić

diagnozy — natura
tamtej choroby do dziś pozostaje tajemnicą. Pewne jest jednak, że w jej

punkcie

kulminacyjnym, kiedy pracę mózgu stymulowało podniecenie i gorączka,

Franco zaczął
miewać niezwykle plastyczne sny. Każdej nocy śnił o Pontito — nie o

swojej rodzinie czy

dawnych zdarzeniach, ale o ulicach, domach, budowlach i kamieniach —jak

pod
mikroskopem widział wszystkie szczegóły tych miejsc, szczegóły, których

świadomie nie

mógłby w żaden sposób zapamiętać. Owym snom towarzyszyło dziwne,

intensywne
podniecenie: poczucie, że coś się właśnie wydarzyło lub że za chwilę się

wydarzy; poczucie

olbrzymiej, złowrogiej i tajemniczej doniosłości, której towarzyszyła

nienasycona, silna,
słodko-gorzka nostalgia. A kiedy się budził, miał wrażenie, że nie budzi

się do końca,

ponieważ nie mógł otrząsnąć się z obrazów, które malowały się na

pościeli, na suficie i na
ścianach lub „stały" na podłodze — jak modele — ukazując swe

najdrobniejsze szczegóły.

W szpitalu, gdzie owe senne obrazy wdzierały się do jego świadomości i

przejmowały
władzę nad jego wolą, ogarnęło go nowe uczucie: że został „wezwany". Choć

możliwości

jego pamięci zawsze były ogromne, nigdy wcześniej nie widział obrazów o

takiej

intensywności. Wisiały one w powietrzu jak zjawy i obiecywały mu „ponowną
świetność"

Pontito. Zdawały się mówić: „Namaluj nas. Uczyń nas prawdziwymi".

Co wydarzyło się podczas tamtych nocy w szpitalu (Franco nigdy nie

przestawał się
nad tym zastanawiać), w okresie wewnętrznej rozterki, majaczenia,

gorączki, napadów

epilepsji? Czy pod wpływem stresu doszło do „freudowskiego"

rozszczepienia ego, i stał się
od tego czasu hipermnezyjnym histerykiem? („Histerycy cierpią głównie z

powodu

wspomnień" — napisał Freud).

Czy jakaś odrębna część jego samego próbowała w pamięci lub w fantazji
odnaleźć

to, od czego się odciął, do czego nie mógł już wrócić w rzeczywistym

świecie? Czy owe sny,

obrazy pojawiały się
175

w odpowiedzi na głęboką emocjonalną potrzebę? A może były one narzucone
przez

background image

jakiś dziwny i natarczywy fizjologiczny niepokój w mózgu, przez jakiś

proces, z którym

Franco (jako osoba) nie miał nic wspólnego, ale musiał na niego reagować?
Franco rozważa}

wszystkie ,,medyczne" możliwości i odrzucił je (nigdy nie zgodził się, by

je do końca

zbadano), a wybrał te bardziej duchowe 1. Czuł, że to dar, przeznaczenie,
i musiał się mu bez

sprzeciwu podporządkować. Tak więc Franco po krótkiej walce zaakceptował

swoje wizje i

oddał się przeobrażaniu ich w namacalną rzeczywistość.
Choć dotychczas malował i rysował bardzo niewiele, czuł, że wystarczy

wziąć do ręki

pióro lub pędzel i naszkicować linie, które rysowały się na białych

ścianach jego pokoju tak
wyraźnie, jakby były rzutowane przez projektor.

Pierwszy namalowany przez Franca obraz przedstawiał jego rodzinny dom w

Pontito.

I choć brakowało mu wtedy wprawy, obraz ten charakteryzował się pewnymi i
wyraźnymi

pociągnięciami pędzla, a także silnym i mrocznym emocjonalnym napięciem.

Franco był

zdumiony tym obrazem, faktem, że potrafi malować, że potrafi w ten
niezwykły sposób

wyrazić samego siebie. Nawet teraz, ćwierć wieku później, wciąż jest

zdumiony.

— To fantastyczne — mówi. — Fantastyczne. Jak mogłem to zrobić? I jak
mogłem

posiadać tak wielki talent i nie zdawać sobie z tego sprawy?

Będąc dzieckiem, czasami wyobrażał sobie, że jest artystą, ale była to

tylko zabawa i
nie zrobił w tym kierunku nic poza bawieniem się pędzlami i piórem —

przerysowywał statek

z pocztówki lub rysował widoki Karaibów. Siła, którą odkrył w sobie

teraz, przerażała go —

usidliła go i sterowała nim, ale sądził, że będzie mógł
1 Malarz Giorgio de Chirico cierpiał na typowe napady migreny i migreny

bez bólu

głowy o dużej intensywności, które potem dokładnie i plastycznie opisywał

— czasem także
wprowadzał do swoich obrazów ich geometryczne kształty, ich zygzaki, ich

oślepiające

światło i ciemność (szczegółowo opisali to F.N. Fuller i MV. Gale w

„British Medical
Journal"). Jednak de Chirico również niechętnie przyznawał się, że

podłoże owych wizji może

być czysto medycznej czy fizycznej natury, odczuwał on bowiem ich

niezwykła duchową
moc. Nazwanie ich „gorączkami duchowymi" było z jego strony pójściem na

niewielki

kompromis z medycyną.

176

przejąć nad nią kontrolę i nadać jej wyraz. Było to widoczne już w

pierwszych jego
obrazach.
- Pierwsze dwa obrazy są inne niż te późniejsze — powiedział mi mój

przyjaciel, Bob

background image

Miller. — Jest w nich coś złowieszczego — można z nich odczytać, że

działo się wtedy coś

głębokiego i ważnego.
Szwagier Franca, który nie widział go w latach 1961-1987, potwierdził, że

do roku

1961 Franco z pewnością nie miał obsesji na punkcie Pontito, nie myślał o

nim dniem i nocą.
— W 1961 roku można z nim było porozmawiać o wszystkim — powiedział mi. —

Nie męczyły go żadne natręctwa, był zupełnie normalny. Ale kiedy

spotkałem go w 1987

roku, był owładnięty tą obsesją. Ciągle miewał wizje Pontito i tylko o
nim potrafił mówić",

Miller tak o tym pisze:

Zaczął malować w okresie wewnętrznego kryzysu. Przebywał w szpitalu, był

bliski
załamania psychicznego, a malowanie było pewnym rozwiązaniem, pewnym

lekarstwem.

Czasem mówi: ,,Przez te wspomnienia, przez te sny nie potrafię

funkcjonować", ale przecież
funkcjonuje całkiem dobrze. Trudno z nim normalnie porozmawiać, ponieważ

nie mówi o

niczym innym, tylko o Pontito. Zachowuje się, jakby miał w głowie

trójwymiarową
konstrukcję, model Pontito — porusza głową, obraca nią, po to, żeby

„zobaczyć" ową

konstrukcję pod różnymi kątami. Sądził, że jego sposób „widzenia" jest

normalny, i dopiero
pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy jego przyjaciel, Gigi, przywiózł

mu fotografie

Pontito, Franco po raz pierwszy zdał sobie sprawę z niezwykłości swojego

widzenia [...]
Wspomnienia Franca są świeże, jakby dopiero co przywołane, i nie

przypominają często

powtarzanego repertuaru. W jego pamięci pojawiają się sceny, które

odsłania i opisuje. Jest to
więc bardzo drobiazgowa pamięć, która organizuje się w historiach i
scenach.

Czasem czuje się, że w obrazach tych jest coś teatralnego, ale sam

Franco, do

pewnego stopnia, widzi je właśnie w ten sposób.
177

„Wizje" Pontito zaczęły się pojawiać również w ciągu dnia — wizje

emocjonalnie
przytłaczające, ale tak wierne, tak dokładne, że | porównywał je do

hologramu. Pojawiały się o

każdej porze — kiedy jadł lub pił, spacerował, brał prysznic. Nie ma

wątpliwości, że odbierał
je jak rzeczywistość. Mógł spokojnie z kimś rozmawiać, kiedy nagle

wzdrygał się i zaczynał

intensywnie wpatrywać w jakieś miejsce: w takich momentach „przychodziły"

do niego
obrazy Pontito.

Wiele obrazów Franca — pisze Michael Pearce (w fascynującej analizie,

która

pojawiła się w towarzyszącym wystawie wydaniu „Exploratorium Quarterly")
— bierze swój

background image

początek od czegoś, co on sam nazywa przebłyskiem pamięci — pojawieniem

się jakiejś

szczególnej sceny w jego umyśle. Czasem odczuwa ogromną potrzebę
natychmiastowego

przełożenia owej wizji na papier i znany jest z tego, że wychodzi z baru,

zostawiając tam nie

dopitego drinka, i pędzi do domu, by naszkicować swoją wizję [...]
Najwyraźniej „przebłyski"

te nie są statycznymi, fotograficznymi obrazami [...] Potrafi on powielać

dany fragment i

„widzieć" go z kilku różnych miejsc. Żeby to zrobić, musi się fizycznie
przemieszczać,

poruszać w prawo, żeby zobaczyć, co jest po prawej stronie objawiającej

mu się sceny, w

lewo, żeby „zobaczyć", co jest po lewej [...] jego oczy patrzą w dal,
jakby widziały kamienne

domy, bramy i ulice.

Tego typu objawienia pojawiały się nie tylko w formie wizualnej. Franco

słyszy
czasem dzwony kościelne („jakbym tam był"); czuje dotyk kościelnego muru,

a przede

wszystkim czuje woń tego, co widzi, zapach bluszczu na kościelnym murze,

woń kadzidła
zmieszaną z zapachem pleśni i wilgoci, a wszystko to połączone z zapachem

drzew

orzechowych i gajów oliwnych, które otaczały Pontito w czasach jego

dzieciństwa. Wizje
złożone z dźwięku, dotyku i zapachu składają się na złożone i

cenestetyczne wspomnienia

wczesnego dzieciństwa — tworzą „chwilowe zapisy całościowych sytuacji" —

jak nazwał je
kiedyś psychiatra, Harry Stack Sullivan. Kiedy Franco doznaje

„inspiracji" lub „wizji", w jego

mózgu

178


(prawdopodobniej zachodzi nagła i głęboka zmiana. Gdy pierwszy raz

zobaczyłem go

usidlonego przez swą wizję, gdy ujrzałem jego wpatrzone w dal oczy,

rozszerzone źrenice,
nagłe skupienie uwagi, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że cierpi on na

psychiczne napady

padaczkowe. Już sto lat temu po raz pierwszy rozpoznał je znakomity

neurolog, John
Hughlings Jackson, który wśród jej symptomów wymienił silne halucynacje,
przepływ

mimowolnych „reminiscencji", poczucie objawienia oraz dziwne, na wpół

mistyczne „napady
marzeniowe". Psychiczne napady padaczkowe powstają w wyniku epilepsji w

płacie

skroniowym mózgu (tempoml lobes epilepsy —TLE).

W ostatnim stuleciu Hughlings Jackson, podobnie jak kilku innych lekarzy,
podejrzewał, że u niektórych pacjentów cierpiących na psychiczne napady

padaczkowe mogą

zachodzić dziwne zmiany osobowości i sposobu myślenia. Jednak dopiero w

latach pięćdzie-
siątych i sześćdziesiątych naszego wieku zaczęto dokładniej badać ten

tzw. interiktalny

background image

syndrom osobowości. W 1956 roku francuski neurolog, Henri Gastaut, autor

ważnej biografii

van Gogha, stwierdził, że cierpiał on nie tylko na epilepsję w płacie
skroniowym mózgu, ale

także na spowodowane nią zmiany osobowości, które pogłębiały się do końca

jego życia. W

1961 roku jeden z najbardziej utalentowanych neurologów amerykańskich,
Norman

Geschwind, podzielił się swym przypuszczeniem, że interiktalny syndrom

osobowości mógł

odegrać ważną rolę w życiu i twórczości Dostojewskiego. Na początku lat
siedemdziesiątych

Geschwind miał już pewność, że życie emocjonalne niektórych pacjentów z

padaczką

skroniową ulega intensyfikacji (ale także zawężeniu) i że dochodzi u nich
do „spotęgowanego

zainteresowania sprawami natury filozoficznej, religijnej i kosmicznej".

U wielu pacjentów

zaobserwowano wyjątkową płodność twórczą: pisanie autobiografii,
pamiętników, obsesyjną

konieczność rysowania (występującą u osób ze zdolnościami graficznymi)

oraz zawsze im

towarzyszące poczucie objawienia, „misji" i „przeznaczenia", które
pojawiało się nawet u

osób niewykształconych i nie wykazujących do tej pory zainteresowania

tymi sferami.

179

Pierwsze publikacje Geschwinda i jego współpracownika, Stephena Waxmana,

opisujące naturę tego syndromu, ukazały się w latach 1974 i 1975 i
wstrząsnęły

neurologicznym światem. Po raz pierwszy „konstelacja" syndromów i

zachowań, tradycyjnie

kojarzona z chorobą psychiczną lub natchnieniem twórczym, została

przypisana
specyficznemu neurologicznemu przypadkowi, w szczególności zaś (co

podkreśla inny

neurolog, David Bear) „hiperpołączeniu" sensoralnych i emocjonalnych

części mózgu, co
powoduje bardzo głęboką emocjonalnie percepcję, a także wywołuje wizje i

wspomnienia.

„Zmiana osobowości towarzysząca TLE — zaobserwował Geschwind — może stać

się dla
nas najistotniejszym i najprostszym zbiorem wskazówek umożliwiającym

odszyfrowanie neu-

rologicznych systemów leżących u podstaw reakcji emocjonalnych, które

kierują naszym
zachowaniem".

Tego typu zmiany same w sobie, podkreśla Geschwind, nie mogą być

określane jako

negatywne lub pozytywne; ich znaczenie zależy od roli, jaką odgrywają one
w życiu danej

osoby, a rola ta może być zarówno destrukcyjna, jak i twórcza, pomocna

lub niszczycielska.

Szczególnie interesowały Geschwinda (stosunkowo rzadkie) przypadki
wybitnej

background image

kreatywności. „Kiedy ta tragiczna choroba dotyka geniusza — pisał o

Dostojewskim —

potrafi on czerpać z niej głębię zrozumienia... uczynić emocjonalną
reakcję intensywniejszą"2

. Najbardziej fascynująca była dla Geschwinda koniunkcja pomiędzy chorobą

czy biologiczną

skłonnością a indywidualną kreatywnością 3.
2 Ten sam pogląd wyznawał też Dostojewski. „I cóż, jeśli to choroba —

pyta ustami

księcia Myszkina, — Jakież ma znaczenie ta anormalna intensywność, jeśli

rezultat, jeśli
minuta doznania, zapamiętana i analizowana po powrocie do zdrowia,

okazuje się szczytem

harmonii i piękna... pełni, proporcji?"

3 Choć omawianie twórczości i życia wielkich osobowości i znamienitych
postaci z

punktu widzenia ich neurologicznych i psychiatrycznych skłonności nie

jest zjawiskiem

nowym, obecnie stało się ono obsesją i niemal gałęzią przemysłu. Eve
LaPlante w swojej

książce Seized omawia charakterystyczne ..znamiona" TLE i syndromu

Geschwinda nie tylko

u van Gogha i Dostojewskiego, ale także u Poego, Tennysona, Flauberta,
Maupassanta,

Kierkegaarda i Lewisa Carrolla (nie mówiąc już o współczesnych nam

Walkerze Percym,

Philipie Dicku oraz Arthurze Inmanie i jego 155-tomowym pamiętniku).
William Gordon

Lennox (autor potężnego, dwutomowego sztandarowego opracowania na temat

epilepsji)

dodaje do tej listy jeszcze innych: od Sokratesa, Paula i Buddy do
Newtona, Strindberga,

Rasputina, Paganiniego i Prousta. Lennox postrzega wysławione przez

Prousta nagłe nawroty

pamięci opisane w W poszukiwaniu straconego czasu jako hipermnezyjne lub

empiryczne
napady wywołane przez specyficzne bodźce przywołujące przeszłość.

Autorzy innych książek przypisują zespół Gillesa de la Tourette'a

Samuelowi

Johnsonowi i Mozartowi, autyzm Bartokowi i Einsteinowi, a psychozę
maniakalno-depresyjną

prawie każdemu kreatywnemu artyście. Kay Redfield Jamison w swojej

książce Touched with

Fire [Dotknięci ogniem] wymienia Balzaka, Baudelai-re'a, Beddoesa,
Berlioza, Blake'a,

Boswella, Brooka, Brucknera, Bunyana, Burnsa i wszystkich Byronów, i

wszystkie Bronte,

jako cierpiących na psychozę maniakalno-depresyjną, wymieniając tylko
tych, których

nazwiska rozpoczynają się na literę „B". Rzeczy wiście, jest to możliwe,

że wielu z nich

cierpiało na tę chorobę. Niebezpieczeństwo polega jednak na tym, że
możemy posunąć się

zbyt daleko w przypisywaniu chorób naszym przodkom (i współczesnym),

redukując w ten

sposób złożoność ich życia do wymieniania ich neurologicznych i
psychiatrycznych

background image

schorzeń, zaprzeczając innym determinantom, takim jak np.

niekwestionowana wyjątkowość

każdej jednostki.
180

Stosunkowo sucha nazwa „interiktalny syndrom osobowości" ła zastąpiona

nazwą
„syndrom Waxmana i Geschwinda" lub po stu ,syndromem Dostojewskiego". Nie

miałem

wątpliwości, że roba Franca, na którą zapadł w 1965 roku, objawiająca

się niezwykle
intensywnymi snami, napadami halucynacji, mistycznymi objawieniami i

uniesieniami, była

inauguracją takiego syndromu Dostojewskiego.

Hughlings Jackson mówi o częstym zjawisku „rozdwojonej świadomości" u
osób

cierpiących na ten syndrom. U Franca wygląda to następująco: kiedy

zawładną nim wizje, sny

najawie, reminiscencje Pontito, wówczas zostaje w nie „przeniesiony" — w
jakimś sensie jest

w nich. Jego wspomnienia pojawiają się nagle, bez zapowiedzi, z siłą

objawienia. Choć przez

lata nauczył się je do pewnego stopnia kontrolować, wzywać lub wywoływać
— co robią

wszyscy artyści — pojawiają się one najczęściej niezależne od jego woli.

Tę właśnie cechę

choroby Proust uznał za najcenniejszą: jego zdaniem wspomnienia przy
wołane świadomie są

konceptualne, konwencjonalne i płaskie, a tylko wspomnienia, które

przychodzą mimowolnie,

wydobywając się lub wypływając z naszych głębin, mogą w pełni wyrazić
doświadczenia

dzieciństwa — całą ich niewinność, zdumienie i przerażenie.

181

Rozdwojenie świadomości wprowadza Franca w stan chaos wizja Pontito,
wizja

przeszłości konkuruje z teraźniejszością, a czasem całkowicie ją

przytłacza — wtedy Franco

traci orientację, nie wie, gdzie tak naprawdę jest. Owo rozdwojenie
doprowadziło (j0 dziwnego

rozszczepienia życia. Z jednej strony żyje on i pracuje w dzisiejszym San

Francisco, z drugiej

jednak duża część jego ,ja"— chyba ta większa — żyje w przeszłości, w
Pontito. Natężenie

intensyfikacja bycia w przeszłości spowodowały pewne zubożenie i

deprecjację tego, co tu i

teraz. Franco rzadko wychodzi z domu rzadko podróżuje, nigdy nie chodzi
do kina czy

teatru; rzadko wypoczywa i ma niewiele zainteresowań poza swoją sztuką;

kiedyś miał wielu

przyjaciół, ale stracił większość z nich z powodu swojej obsesji. Chociaż
pracuje jako

kucharz w North Beach w San Francisco, na jego teraźniejsze życie zbyt

mocno wpływa

przeszłość związana z Pontito; wszystkie jego znajomości są dostrojone do
jego obsesji

background image

— wszystkie, oprócz związku z żoną Ruth, a to głównie dlatego, że w

znacznym

stopniu dzieliła ona z nim tę fascynację. To ona otworzyła galerię w
North Beach i nazwalają

Galerią Pontito, to ona zamówiła samochodową tablicę rejestracyjną z

napisem „Pontito".

Tak więc niepełna egzystencja w teraźniejszości jest ceną, jaką musi
płacić Franco za

możliwość hołdowania swojej nostalgii i sztuce.

Psychoanalityk, Ernest Schachtel, wypowiadając się na temat Prousta,

twierdził, że
był on „gotów wyrzec się wszystkiego, co ludzie zwykle uważają za aktywne

życie, wyrzec

się działania, radości z chwili obecnej, troski o przyszłość, przyjaźni,

więzi społecznych" w
zamian za możliwość „poszukiwania straconego czasu". Wspomnienia, których

szukał Proust

i których dziś szuka Franco, są nieuchwytne, płochliwe, owiane ciemnością

nocy; nie mogą
konkurować z jasnością i wrzawą dnia, i dlatego trzeba je wzywać,

wyczarowywać jak sny, w

spokoju i ciemności szpitalnej izolatki lub w stanie podobnym do transu

lub zadumy.
Znacznym uproszczeniem, wręcz absurdem byłoby jednak twierdzić, że

epilepsja w

płacie skroniowym mózgu oraz napady „reminiscencji", nawet jeśli są

ostateczną przyczyną
wizji Franca, są jedynymi determinantami jego sztuki. Charakter Franca —

przywią-

182


zanie do matki, tendencja do idealizacji i nostalgii, historia jego

życia, na którym silne

piętno wycisnęła nagła utrata dziecięcego raju i ojca, a także pragnienie

osiągnięcia uznania,

reprezentowania całej kulturty - to wszystko jest z pewnością równie
istotne. Wydaje się,

dziełem przypadku było tylko jednoczesne pojawienie się nostalgii i

zapaści fizjologicznej. Bo

jeśli jego poczucie wygnania i zagubienia domagało się innego świata,
substytutu utraconego

prawdziwego życia, to właśnie napady wizji i obrazów dawały mu to, czego

potrzebował —

nieprzerwanie przywoływały lub raczej tworzyły niezwykle dokładny,
trójwymiarowy „model"

Pontito, teatr lub fikcję świata, którą mógł w myślach przeżywać i badać,

odkrywać —

gdziekolwiek spojrzał — nowe aspekty, nowe punkty widzenia. Najwyraźniej
zależało to w

znacznym stopniu od cudownych, olbrzymich, preegzystencjalnych mocy jego

pamięci i

wyobraźni.
Kiedy starałem się ułożyć w całość wszystkie wydarzenia z 1965 roku,

przypomniałem sobie o padaczkowych reminiscencjach, które „zaatakowały"

moją pacjentkę

O'C. (lecz tak mocno się jej przysłużyły): przywołały one z przeszłości
niezwykle cenne i

background image

ważne, a zapomniane wspomnienia. Jednak w przypadku pani O'C.

reminiscencje

epileptyczne nie trwały dłużej niż kilka tygodni — po ty m okresie
fizjologicznie otwarte drzwi

do jej przeszłości zostały zamknięte, i znów, ale tym razem na dobre i na

złe, stała się

„normalna". U Franca natomiast reminiscencje te nie zniknęły, a wręcz
przybierały na

intensywności i sile — od kiedy pojawiła się choroba, nigdy nie był już

tak naprawdę

„normalny". Tego typu opętanie lub wyzwolenie z opętania pojawia się u
wielu ludzi

cierpiących na padaczkę skroniową. Nadaje ono czasem niezwykłej

intensywności ich życiu,

ale częściej je zakłóca lub niszczy. W przypadku Franca — i tu znów można
mówić o

czystym przypadku — pojawił się dotychczas nie uświadamiany dar malowania

swoich wizji,

dzięki któremu dziecięca wizja nabrała dojrzałości, a patologia i
nostalgia przeobrażały się w

sztukę.

Jedna ze starszych sióstr Franca, Antonietta, mieszkająca teraz w

Holandii, pamięta,
jak po niemieckiej okupacji cała rodzina wró-

183


ciła do zmienionego i zniszczonego Pontito. Matka Franca była głęboko

zrozpaczona,

Franco również. Ten dziesięcioletni osierocony przez ojca chłopiec

powiedział do matki:
„Odbuduję dla ciebie Pontito, stworzę je dla ciebie od nowa". I kiedy

namalował swój

pierwszy obraz — przedstawiający rodzinny dom — wysłał go do niej, w

jakimś sensie

spełniając swoją obietnicę.
Matka Franca była powszechnie postrzegana jako osoba posiadająca

niezwykłe moce.

— Miała moc leczenia dzieci, a sekret uzdrawiania przekazała mojej

siostrze, Caterinie
— powiedział mi Franco. —Potrafiła także spojrzeniem zranić czyjeś ciało.

Owo magiczne myślenie było w Pontito powszechne. Franco był zawsze bardzo

silnie

związany z matką, był jej ukochanym dzieckiem, a po śmierci ojca związali
się emocjonalnie

jeszcze bardziej — łączyła ich wówczas prawie symbiotyczna bliskość i

zażyłość, podobna

do związku łączącego Edypa z jego matką. Franco wysyłał jej kopie
wszystkich swoich

obrazów, a kiedy w 1972 roku umarła, był zrozpaczony. Wraz z jej

śmiercią, jak powiedział,

„zupełnie przestał malować". Czuł, że to jego koniec, że to kres jego
życia, jego sztuki. Nie

malował przez dziewięć miesięcy. Kiedy się otrząsnął, poczuł silną

potrzebę znalezienia innej

kobiety, ożenienia się. Wtedy spotkał swoją przyszłą żonę — młodą
artystkę pochodzenia

irlandzko-amerykańskiego.

background image

— Kiedy spotkałem Ruth, chciałem wracać do Włoch. To Ruth mnie

zatrzymała.

Powiedziałem: „Nie mam już powodu, żeby malować". Ale Ruth zastąpiła mi
matkę. Gdyby

nie ona, nigdy nie wróciłbym do malowania.

Franco wiecznie marzył o powrocie do Pontito; wciąż mówił o „ponownym

połączeniu" i „powrocie do domu", a czasem dawał do zrozumienia, że jego
matka wciąż w

jakiś tajemniczy sposób żyje, czeka na niego w ich domu, czeka na jego

powrót. A jednak —

choć miał wiele okazji powrotu — odrzucał wszystkie. „Jest coś, co stoi
na przeszkodzie

jego powrotowi do Pontito — powiedział mi Bob Miller. — Jakaś siła, jakiś

strach; nie wiem,

co to jest". Franco był zszokowany, kiedy pod koniec lat
siedemdziesiątych zobaczył foto-

184

grafie Pontito — zatrwożył go widok zarośniętych pól i sadów. 2 trudem
też

przełamywał się, żeby obejrzeć fotografie Susan Schwartzenberg z 1987

roku. Żadne z tych

zdjęć nie przedstawiało ieg° Pontito, Pontito jego młodości, Pontito,
które widział w swoich

halucynacjach, o którym marzył i które malował od ponad dwudziestu lat.

Było to ironiczne i paradoksalne: Franco nieustannie myślał o Pontito,

widział je w
swoich marzeniach, malował je — wciąż o nim śnił — a jednocześnie nie

chciał tam wracać.

Lecz właśnie tego typu paradoks leży w sercu nostalgii — gdyż jest ona

marzeniem, które
nigdy się nie ziszcza, marzeniem, które istnieje dzięki niespełnieniu.

Fantazje te to jednak nie

tylko chwilowe kaprysy czy jałowe śnienie na jawie — one domagają się

spełnienia, ale nie

wprost — spełnienia poprzez sztukę. Tak przynajmniej uważa francuski
psychoanalityk, D.

Geahchan. W odniesieniu do największego z nostalgików, Prousta,

psychoanalityk David

Werman mówi o „estetycznej krystalizacji nostalgii" — nostalgii
wzniesionej na poziom sztuki

i mitu.

Nie ma wątpliwości, że Franco jest zarazem ofiarą i „zarządcą" wyobraźni,

której moc
trudno nam ogarnąć. On nie może ani nie pamiętać, ani przestać pamiętać.

Reminiscencje o

nieznośnej sile i wyrazistości uderzają w niego w dzień i w nocy, czy

chce tego, czy nie.
„Nikt... tak dotkliwie nie odczuwał żaru i presji rzeczywistości jak

nieszczęsny Ireneo, który

przeżywał je dniem i nocą" — napisał Borges w swoim szkicu zatytułowanym

Funes the
Memorious. Właśnie takiej nieznośnie żywej rzeczywistości doświadczał

Franco.

Można się urodzić z darem wspaniałej pamięci, ale nie można się urodzić

ze
skłonnością do pamiętania; skłonność ta objawia się tylko w związku z

naszymi życiowymi

background image

zmianami lub rozstaniami — rozstaniami z osobami, miejscami, z

wydarzeniami i sytuacjami,

szczególnie jeśli były dla nas bardzo ważne, jeśli głęboko je kochaliśmy
lub ich

nienawidziliśmy. Dlatego pamięć, a także mit i sztuka służą nam do

łączenia, scalania „wyrw"

w naszym życiu, naszych wielkich zerwań. Uczucie braku ciągłości i
nostalgia są najgłębsze,

185

gdy wiążą się z opuszczeniem lub utratą w wieku młodzieńczym miejsca
naszego

dzieciństwa, gdy stajemy się ekspatriantami lub wygnańcami, jeśli miejsce

lub życie z czasów

naszego dorastania ulega całkowitej odmianie lub zniszczeniu. Tak czy
owak wszyscy

jesteśmy wygnańcami z przeszłości. Jednak w przypadku Franca twierdzenie

to jest

szczególnie prawdziwe, gdyż postrzega on siebie jako jedynego dziedzica i
odtwórcę świata

na zawsze minionego.

Niezależnie od jego osobistych zdolności i patologii — pamięci, daru

malowania,
(prawdopodobych) ataków epilepsji, nostalgii — kieruje nim także silne i

głębokie uczucie

oraz motywacja ważniejsze od jego indywidualnych potrzeb. Jest to

kulturowa potrzeba
pamiętania przeszłości, zachowania jej znaczenia lub nadania jej nowego

sensu w świecie,

któryją zapomniał. Mówiąc krótko, sztuka Franka jest sztuką tułacza.

Motywem twórczości i
mitów często jest owo poczucie wygnania, wyobcowania 4. Wygnanie (z raju,

z Syjonu) jest

głównem mitem Biblii i pojawia się bodajże w każdej religii. Wygnanie — i

chyba także

nostalgia, choć znacznie przeobrażona — stanowią najważniejszą siłę
napędową życia i

twórczości Joyce'a. Opuścił on Dublin jak młodzieniec i nigdy już do

niego nie powrócił, ale

wspomnienie rodzinnego miasta pojawia się w każdym jego utworze: stanowi
literalne tło akcji

jego wczesnych utworów, takich jak: Stephen Hero, Dublińczycy i Exiles

[Wygnańcy],

pojawia się także w formie silnie zmitologizowanego i zuniwersalizowanego
tła w późniejszych

dziełach: w Ulissesie i Finnegans Wake. Dublin był wciąż żywy w pamięci

Joyce'a, którą

nieprzerwanie wzmacniały i uzupełniały skrupulatne poszukiwania; jednak
najbardziej inspiro-

wał go Dublin jego dzieciństwa — dalsze losy miasta niewiele go

obchodziły. Podobnie jest

w przypadku Franca: Pontito stanowi tło wszystkich jego myśli, poczynając
od najbardziej

osobistych, codziennie powtarzających się wspomnień, do alegorycznych

wizji miasteczka, w

których jawi się ono jako centrum kosmicznej walki pomiędzy wiecznymi
siłami dobra i zła.

background image

4 Poczucie wygnania — z tropikalnego raju, w którym spędził wczesne

dzieciństwo

— ciążyło na Gauguinie przez całe dorosłe życie, aż do momentu, kiedy
wyjechał na Tahiti i

tam próbował odnaleźć swój dziecięcy eden.

186


W marcu 1989 roku pojechałem do Pontito, aby zobaczyć wioskę i spotkać

się z

krewnymi Franca. Ujrzawszy ją, od razu zauważyłem ogromne podobieństwo do

znanych mi
obrazów, ale także znaczne różnice. Wspomnienia Franca charakteryzują się

nieledwie

fotograficzną wiernością, niezwykłą umiejętnością odtwarzania wszystkich

szczegółów
Pontito, które widział on ostatnio trzydzieści lat temu. Niejednocześnie

uderzyły mnie

rozbieżności: Pontito jest znacznie mniejsze, niż można by to

wywnioskować z jego obrazów
— ulice są węższe, domy nieregularne, wieża kościelna niższa i bardziej

przysadzista.

Odmienności te wynikają m.in. z faktu, że Franco maluje to, co widział

okiem dziecka, a
dziecku wszystko wydaje się wyższe i przestronniejsze. Ta dosłowność

dziecięcego widzenia

naprowadziła mnie na myśl, że Franco — za sprawą jakiegoś spłatanego

przez mózg figla —
mógł lub nawet musiał ponownie doświadczać Pontito dokładnie w ten sam

sposób, w jaki

doświadczał go, będąc dzieckiem; zastanawiałem się, czy docierał on —

mimowolnie— do
swoich dziecięcych wspomnień.

Tego typu docieranie do przeszłości — przeszłości zachowanej w nie

zmienionej

formie w archiwach mózgu — zostało opisane Wilderowi Penfieldowi przez

kilku jego
pacjentów cierpiących na— jak sądził — padaczkę skroniową. Można było

przywołać te

wspomnienia podczas operacji, stymulując elektrodą zaatakowane chorobą

części płatów
skroniowych. Pacjenci mieli całkowitą świadomość, że przebywają na sali

operacyjnej i że

rozmawiają z chirurgiem, ale jednocześnie czuli, że przeniesieni zostali

w przeszłość. Ta
przeszłość dla każdego była zawsze ta sama — w ich umyśle pojawiał się

zawsze ten sam

moment, ta sama sytuacja. Doświadczenia te znacznie się od siebie

różniły: jeden pacjent
doświadczał na nowo „słuchania muzyki", inny „patrzył na drzwi sali

tanecznej", jeszcze inny

„leżał po urodzeniu w sali noworodków" lub „patrzył na wchodzących do

sali obsypanych
śniegiem ludzi". Za każdym razem, kiedy danego pacjenta poddawano owej

stymulacji,

wspomnienia te były takie same, tak więc Penfield nazwał je „napadami

empirycznymi" .5
5 Okazało się, że w tego typu napadach występują nie tylko powtarzające

się

background image

elementy, ale także elementy fantastyczne. (Jedna z pacjentek, opisana

przez Gowersa na

początku naszego stulecia, zawsze przed napadem konwulsji lub utratą
świadomość widziała

„zrujnowany Londyn, w którym nie było nikogo oprócz niej"). Israel

Rosenfield w książce

The Invention of Memory [Wynalazek pamięci] dyskutuje z przedstawionymi
przez Penfielda

odkryciami i interpretuje je całkowicie odmiennie.

187


Jego zdaniem pamięć tworzy ciągły i całkowity zapis doświadczeń

życiowych, a

podczas napadów padaczki przywołany zostaje pewien jej segment, który
następnie zostaje

odtwarzany w sposób natrętny i mimowolny. Penfield uważa, że ożywione w

ten sposób

wspomnienia nie mają jakiegoś' szczególnego znaczenia; są one po prostu
uczynnionymi na

chybił trafił segmentami pamięci, które nie mają związku z żadnymi

ważnymi wydarzeniami.

Niemniej zdarza się, że znaczenie pewnych segmentów jest większe —
niektóre z nich są

szczególnie podatne na uczynnienie, ponieważ są ważne i silnie

reprezentowane w mózgu.
Czy to właśnie działo się z Frankiem? Czy był on zmuszony widzieć
„zamrożone" segmenty

własnej przeszłości, „fotografie" przywołane z archiwum mózgu?

Psychoanalityków i wielkich autobiografów także nawiedza myśl, że w mózgu

zachowują się wspomnienia z przeszłości — choć w mniej dosłownej, mniej
mechanicznej

formie. I tak Freud najchętniej wyobrażał sobie umysł jako archeologiczną

odkrywkę, wypeł-

nioną, warstwa po warstwie, zakopanymi pokładami przeszłości (ale każda z

tych warstw
może w każdej chwili wznieść się na poziom świadomości). Proust wyobrażał

sobie życie

jako „kolekcję chwil", wspomnień, które „nie wiedzą, co się po nich

wydarzyło" i pozostają
„hermetycznie zamknięte", jak wecka czy konserwy przechowywane w spiżarni

umysłu .

(Proust nie jest jedynym wielkim myślicielem, który zastanawiał się nad

pamięcią —
rozważania na ten temat sięgają przynajmniej Augustyna, obejmując zarówno

mało odkrywcze

dywagacje, jak i określenia tego, czym „jest" pamięć).


6 W W Poszukiwaniu straconego czasu Proust pisze:

Wielką słabością, bez wątpienia, dla osoby jest składać się całkowicie z

kolekcji

chwil; wielką silą także; zależy to od pamięci, a nasza pamięć chwili nie
wie, co się przed nią

wydarzyło; chwila, która została zarejestrowana, trwa nieruchomo, żyje

nieruchomo, a z nią

osoba, której forma jest w niej zarysowana.
188

background image

Postrzeganie pamięci jako zapisu lub magazynu jest tak po-szechne, tak

zgodne z

naszymi wyobrażeniami, że uważamy je za zupełnie oczywiste i na pierwszy
rzut oka nie budzi

ono naszych wątpliwości. A jednak każdy z nas miał odwrotne doświadczenia

— kiedy

„normalne" wspomnienia, wspomnienia utrwalone w naszej pamięci, wymykały
się nam i

zmieniały — przywoływane, za każdym razem były inne. Nie ma choćby dwóch

świadków

jednakowo opisujących to samo wydarzenie, nie ma też opowiadania,
wspomnienia, które

pozostałoby takie samo. Historie są powtarzane i z każdym powtórzeniem

ulegają zmianie.

Przeprowadzone w latach dwudziestych i trzydziestych eksperymenty w
powtarzaniu

opowieści i zapamiętywaniu obrazów utwierdziły Frederica Bartletta, że

nie ma czegoś takiego

jak „pamięć", a istnieje tylko dynamiczny proces „pamiętania". (W swojej
wspaniałej książce

Remembering [Pamiętanie] bardzo się stara unikać rzeczownika „pamięć" i

używać cza-

sownika „pamiętać). Pisze on:
Pamiętanie nie jest ponownym pobudzeniem nieskończenie wielu utrwalonych,

stałych

i fragmentarycznych śladów. Jest to twórcza rekonstrukcja lub

konstrukcja, powstała z relacji
naszej postawy wobec całej aktywnej masy zorganizowanych, minionych

reakcji lub

doświadczeń, do jednego szczegółu, który zazwyczaj przybiera formę

obrazową lub
językową. Tak więc pamiętanie prawie nigdy nie jest ścisłe, nawet w

przypadku najprostszych

pamięciowych reasumpcji, i fakt, że takie powinno być, nie ma żadnego

znaczenia.

Konkluzja Bartletta zyskała teraz silne uzasadnienie w pracy naukowej
Geralda

Edelmana w dziedzinie neurologii. Edelman postrzega mózg jako

wszechobecny aktywny

system, w którym zachodzą ciągłe przesunięcia, w którym wszystko
nieprzerwanie aktualizuje

się i przemieszcza. Zdaniem Edelmana działanie umysłu w niczym nie

przypomina zapisu

fotograficznego, mechanicznego działania: każda percepcja jest kreacją,
każde wspomnienie

rekreacją — pamiętanie związane jest niezmiennie z uogólnieniem,

rekategoryzacją. Pogląd ów

nie dopuszcza możliwości istnienia utrwalonych
189

wspomnień czy „czystego", nie zabarwionego teraźniejszością wspomnienia
na

przyszłość. Zarówno Edelman, jak i Bartlett sądzą, Le umysł jest

konstrukcją dynamiczną,

pamiętanie zaś jest zawsze rekonstrukcją, a nie reprodukcją.
Można się więc zastanawiać, czy istnieją wyjątkowe lub patologiczne formy

pamięci,

background image

do których powyższe odkrycia nie mają zastosowania. Co w takim razie

należy sądzić np. o

niezmiennych i całkowicie replikowalnych wspomnieniach „Mnemonisty"
Łurii, tak

pokrewnych stałej i sztywnej „sztucznej pamięci" przeszłości? Co z wysoce

dokładnymi,

archiwalnymi wspomnieniami, zachowanymi w kulturach mówionych, gdzie całe
historie

plemion, mity i epickie poematy od setek lat są wiernie przekazywane z

pokolenia na

pokolenie? A co z umiejętnościami „głupich uczonych", którzy potrafią
zapamiętać książki,

muzykę, obrazy i powielać je w całkowicie nie zmienionej formie, wiele

lat po ich

przeczytaniu, usłyszeniu czy ujrzeniu? Co począć z dręczącymi
wspomnieniami urazowymi,

które wiernie co do każdego szczegółu — Freudowskie „powtórzenie-przymus"

reprodukują się jeszcze lata lub dziesiątki lat po wypadku? Co z
neurotycznymi lub

histerycznymi wspomnieniami czy fantazjami, które także zdają się odporne

na czas? Najwy-

raźniej działają tu olbrzymie siły reprodukcji i o wiele słabsze siły
rekonstrukcji — tak jak w

przypadku wspomnień Franca. Występuje tu pewien element utrwalenia,

skostnienia,

skamienienia, jak gdyby były one odcięte od normalnych procesów
rekategoryzacji i rewizji 7.

7 Pamięć może przybierać różnorodne formy — wszystkie one, a każda w inny

sposób, są pod względem kulturowym bezcenne — i tylko w przypadku, kiedy

przyjmują
postać ekstremalną, można określić je mianem „patologicznych". Niektórzy

ludzie mają

niezwykle perceptualną pamięć; zdają się automatycznie przyjmować i

przypominać sobie np.

cale bogactwo szczegółów związanych z wakacjami — pamiętają ludzi,
których spotkali, ich

ubiór, słowa wypowiedziane podczas rozmowy — tysiące incydentów, które

składają się na

jeden dzień spędzony na plaży. Inni nie pamiętają (i chyba nie chcą
pamiętać) żadnych tego

typu detali, ale mają pamięć konceptualną, w której zatrzymane zostają

potężne ilości myśli i

informacji, w wysoce abstrakcyjnej, logicznie uporządkowanej formie.
Umysł pisarza, malarza prawdopodobnie rozwija pamięć perceptualną, umysł

naukowca, uczonego — pamięć konceptualną (oczywiście można dysponować oby

dwoma

rodzajami pamięci lub zmiennymi ich kombinacjami). Czysta pamięć
perceptualną, o

niewielkiej lub w ogóle nie istniejącej zdolności czy predyspozycji

konceptualnej, jest

charakterystyczna dla niektórych uczonych autystycznych.
190

Powinniśmy chyba brać pod uwagę obie te koncepcje pamięci — dynamicznej,

nieprzerwanie korygowanej i zmieniającej się, ale także jako występującej
w formie obrazu,

background image

obecnej w pierwotnym kształcie. choć wielokrotnie przepisywanej przez

późniejsze

doświadczenia jak w palimpsestach. W odniesieniu do tego porównania, w
pracach Franca

— niezależnie od tego, jak wyraźny i niezatarty jest oryginał — zawsze

pojawia się pewna

rekonstrukcja, szczególnie w najbardziej osobistych obrazach, takich jak
np. widok z okna

jego sypialni. W tym przypadku w niezwykle osobistą i estetyczną całość

Franco wprowadza

szereg budynków, których nie można jednocześnie z tego miejsca zobaczyć
(ani

sfotografować), ale które z miłością obserwował z różnych punktów.

Skonstruował on

idealny widok, który zawiera prawdę sztuki i przekracza stan rzeczywisty.
Niezależnie od

tego, jak wielką fotograficzną wierność mają jego obrazy, są one zawsze

subiektywne, niosą

w sobie niezwykle osobisty ładunek. Schachtel — wypowiadając się jako
psychoanalityk —

omawia to zjawisko w nawiązaniu do dziecięcych wspomnień:

Pamięć jako funkcja żywej osobowości może być rozumiana tylko jako

zdolność
konstruowania i rekonstruowania minionych doświadczeń i wrażeń w służbie

dzisiejszym

potrzebom, obawom i zainteresowaniom [...] Ponieważ nie istnieje coś

takiego, jak
bezosobowa percepecja i bezosobowe doświadczenie, nie ma także

bezosobowej pamięci.

Kierkegaard posuwa się jeszcze dalej we wstępie do Stages on Life's Way

[Etapy na
drodze życia]:

Pamięć jest jedynie minimalnym warunkiem. Dzięki pamięci doświadczenie ma

okazję

przeistoczyć się we wspomnienie [...] Ponieważ wspomnienie jest

idealnością [...] wymaga
ono wysiłku i odpowiedzialności, których nie wymaga neutralny akt pamięci

[...] Dlatego

sztuką jest wspominać.

191

Obrazy Pontito są bardzo szczegółowe, a jednocześnie pogodne i

idylliczne. Są

pozbawione wszelkiej dynamiki, ale poczucie spokoju malarz uzyskuje,
usuwając wszelkie

siady życia ludzkiego: budynki i ulice są puste. Jego obrazy tchną

nastrojem opuszczenia,
porzucenia. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest w nich coś dziwnego, że
podstawowym

wspomnieniem nie jest tu —jak w przypadku Prousta — wspomnienie

dzieciństwa, ale

wyparta i przekształcona wizja dzieciństwa, w której ludzie — rodzice i
inne osoby, które

musiały być niezmiernie ważne dla dziecka — zostali zastąpieni

miasteczkiem jako miejscem

8.
Franco jest tego świadomy i czasem, w przypływie określonego nastroju,

mówi o

background image

rzeczywistym dzieciństwie, którego doświadczał — o jego zawiłościach,

konfliktach,

cierpieniach i bólach. Jednak wszystko to objawia się w jego sztuce,
gdzie tryumfuje boska

prostota. W szczęśliwe dzieciństwo wierzą „nawet ci ludzie, którzy jako

dzieci przeszli przez

okrutne doświadczenia — pisze Schachtel. — Mit szczęśliwego dzieciństwa
zastępuje

zagubione wspomnienia prawdziwych [...] doświadczeń".

Nie możemy zredukować wizji Franca do zwykłej fantazji czy obsesji. W

jego
obrazach Pontito pojawia się nie tylko neurotyczna negacja, ale także

kreatywna

intensyfikacja. Ewa Brann, filozof, lubi nazywać pamięć „magazynem

wyobraźni" i (podobnie
jak Edelman) postrzega wspomnienia jako kreatywne, imaginatywne od samego

początku 9.

8 W jednym ze swoich późniejszych artykułów, zatytułowanym Construction

in
Anulysis [Analiza konstrukcji], Freud twierdzi, że wspomnienia jego

pacjentów ! związane z

niezwykle ważnymi wydarzeniami mogą charakteryzować się dziwną i

koniunkcją nadmiernej
ostrości i szczegółowości w niektórych przypadkach i całkowitym brakiem

innych,

kluczowych elementów (szczególnie tych związanych z łudź- \ mi). Pacjenci

potrafią więc z
„anormalną szczegółowością" opisać pokój lub meble w pokoju, w którym owo

niezwykle

ważne wydarzenie nastąpiło, ale nie potrafią opisać samego wydarzenia.

Zdaniem Freuda jest
to rezultat konfliktu i kompromisu w podświadomości, gdzie ważne

wydarzenia zostają

wprowadzone do świadomości, ale rzutowane są na sąsiadujące obiekty o

mniejszym

znaczeniu. Freud podkreśla, że tego typu wspomnienia często pojawiają się
w snach (a potem

w śnieniu na jawie), gdy tylko dany obiekt dostaje się do umysłu.

9 T.J. Murray przytacza podobną obserwację dokonaną przez malarza Roberta

Pope'a, który podkreśla znaczenie okresu dzielącego pierwotne
doświadczenie od jego

odtworzenia — okres, który w jego przypadku wyniósł okoto 5 lat, a dla

Franca, wynosi

ćwierć wieku, a może więcej:
W owym czasie brzemienności [pisze Pope] zdolności kreacyjne działają

jako filtr,

przez który przechodzą osobiste mętne i chaotyczne dane i zostają w ten

sposób
upublicznione. stają się transparentne i uporządkowane. To jest proces

mitologizacji. Mit i

marzenia są do siebie podobne: różnica polega na tym. że sny mają

prywatne, osobiste
znaczenie, podczas gdy mity znaczenie publiczne.

192

Imaginatywna pamięć nie tylko magazynuje przemijające chwile; ona także
przeobraża,

background image

dystansuje, uwypukla — zmienia kształt uformowanych wrażeń, zamienia

dręczące groźby w

szerokie perspektywy [...] poluźnia twardy uścisk nagłego pragnienia w
zapłodnione dążenie.

Właśnie w tym punkcie osobiste, nostalgiczne uczucia Franca stają się

przeżyciami

kulturowymi, transcendentnymi. Dla niego Pontito jest miejscem wybranym
przez Boga, i

dlatego musi ocaleć. Franco widzi siebie w roli konserwatora: chce

zachować Pontito

dokładnie takim, jakie jest, bez względu na przeciwności i
nieprzychylności losu. Jest to

główna siła napędowa jego działania — ukazuje to cykl jego niezwykle

apokaliptycznych lub

„fantastyczno-naukowych" obrazów, które najprawdopodobniej malował w
okresach stresu

lub rozluźnienia. Przedstawiają one ciało niebieskie (prawdopodobnie

kometę), która uderza

w ziemię, siejąc spustoszenie. Z apokalipsy Pontito wychodzi jednak cało.
Franco ukazuje

stary kościół lub ogród, całe w barwach zielonej i złotej,

rozpromienione, zmienione, oblane

promieniami słońca, cudownie oszczędzone we wszechogarniającym
spustoszeniu. (W innym

alegorycznym obrazie wprowadza antenę satelitarną zawieszoną na ścianie

kościoła: jest ona

zwrócona ku gwiazdom — i w kierunku Boga). Obrazy tej serii noszą tytuły
w rodzaju:

Pontito zachowane na wieczność w nieskończonej przestrzeni.

Franco każdego ranka budzi się i wie, co ma robić. Ma swoje zadanie,

swoją misję:
zatrzymać i konsekrować pamięć o Pontito. Jego wizje są równie silne i

emocjonalnie

głębokie jak dwadzieścia pięć lat temu, gdy pojawiły się po raz pierwszy.

A samo malowanie

193

— przechadzanie się we wspomnieniach ukochanymi ścieżkami i ulicami,

możliwość

artykulacji wewnętrznych przeżyć w tak wprawny sposób, daje mu poczucie
tożsamości i

spełnienia.

Czuję, że nie zasługuję na te obrazy — napisał mi w liście. — Maluję je

dla Pontito
[...] chcę, żeby cały świat dowiedział się, jak jest fantastyczne i

piękne. Może w ten sposób

nie umrze, choć umiera. Może przynajmniej moje obrazy zachowają jego żywe

wspomnienie.
Do początku 1989 roku widziałem się z Frankiem kilka razy, odwiedzałem go

w jego

domu w San Francisco, rozmawiałem tam z jego przyjaciółmi; w Holandii

spotkałem się z
dwiema jego siostrami; przede wszystkim jednak odwiedziłem Pontito, co

bardzo eks-

cytowało i jednocześnie drażniło Franca — o wiele intensywniej niż w

ostatnich dwudziestu
latach myślał on teraz o powrocie do Włoch. Do tej pory jego życie

charakteryzowało się

background image

pewną stabilnością: fizyczną egzystencją w teraźniejszości i jednoczesną

emocjonalną

ucieczką w przeszłość. Ogromnie pomagała mu w tym Ruth, która
— choć sama była artystką — głęboko identyfikowała się z jego sztuką i

robiła

wszystko co w jej mocy, by zapewnić mu konieczną ochronę i opiekę, aby

mógł bez
przeszkód pracować. Ale w 1987 roku Ruth zachorowała i po bolesnej walce

z rakiem

zmarła, na trzy miesiące przed wystawą Franca w Exploratorium. To była

jego pierwsza duża
wystawa, lecz wraz ze śmiercią żony zaczęło nurtować go uczucie, że nie

może dalej żyć tak

jak dotychczas, że musi się wydarzyć coś nowego, że musi podjąć nowe

decyzje. Pisał do
mnie o tym w swoim liście miesiąc później:

Wkrótce chyba się przeprowadzę. Może do San Francisco, a może na dobre

wrócę

do Włoch [...] Od śmierci mojej żony jestem w trudnej sytuacji. Nie wiem,
co powinienem

robić [...] muszę sprzedać dom, poszukać nowej pracy w San Francisco albo

w przyszłości

wrócić do Pontito. A więc będzie to kres pamięci Pontito — ale nie kres
mojego życia!

Rozpocznę nową pamięć.

194


Uderzyło mnie, że Franco porównuje powrót do Pontito z kresem swojej

pamięci,

swojej tożsamości, kresem swych niezwykłych reminiscencji i sztuki. Teraz

zrozumiałem,
dlaczego dotychczas sabotował wszystkie możliwości wyjazdu do Pontito.

Czy baśń, mit,

mogły oprzeć się rzeczywistości?

W marcu 1989 roku rozmawiałem o Francu i jego sztuce na konferencji we

Florencji.
Do Franca zaczęły napływać różne propozycje — udzielenia wywiadu,

przesłania slajdów,

organizacji wystaw i — przede wszystkim — powrotu do Pontito. W Pesci,

najbliższym
Pontito dużym mieście, zorganizowano we wrześniu 1990 roku wystawę jego

malarstwa.

Owo zainteresowanie jego osobą potęgowało w nim długotrwały wewnętrzny

konflikt;
narastało uczucie podniecenia, ambiwalencji i niepokoju. W końcu, tamtego

lata, postanowił

pojechać.

Wyobrażał sobie, że idzie z Pesci, że wspina się krętą górską ścieżką do
Pontito,

niosąc na plecach drewniany krzyż, który miałby postawić w starym

kościele. Będzie sam,

zupełnie sam na tej konsekracyjnej drodze. Zanim wejdzie do miasteczka,
zatrzyma się przy

starym źródle z czystą wodą i włoży głowę pod zimny strumień. Po wypiciu

wody położy się

i umrze. Albo, oczyszczony, odrodzony, znów przekroczy bramy Pontito.
Nikt go nie

background image

rozpozna, będzie tylko siwym przybyszem z daleka, i dopiero stary pies —

pies, którego znał

w dzieciństwie, a który teraz jest tak stary, że nie może się już ruszać
(pies musiałby być w

tym samym wieku co Franco) — rozpozna go, i polizawszy po ręce, zakończy

czas

oczekiwania — zwinie ogon i umrze. Byłem poruszony, słuchając tych
fantazji Franca, były w

nich bowiem elementy z Sofoklesa i Homera, a także z Nowego Testamentu, a

Franco nigdy

nie czytał Sofoklesa czy Homera ani o nich nie słyszał.
W rzeczywistości jego powrót był zupełnie inny.

Zadzwonił do mnie, spanikowany, na dzień przed odlotem. W jego umyśle

kumulowały się i kłóciły często sprzeczne myśli, pragnienia i obawy:

Powinien jechać czy nie
powinien? Ciągle zmieniał zdanie. Ponieważ jego sztuka opierała się na

fantazji i nostalgii, na

195


pamięci nie skażonej współczesną rzeczywistością, obawiał się, że powrót

może oznaczać

utratę jego wizji. Słuchałem go z uwagą, jak psychoanalityk, niczego nie
sugerowałem. ,,S a m

musisz zdecydować" — powiedziałem mu na koniec. Jeszcze tego samego dnia

z

zaczerwienionymi oczami wsiadł do samolotu.
Miał nadzieję, że na początku podróży do Włoch spotka papieża, który

pobłogosławi

jego krzyż, zanim zaniesie go do Pontito. Jednak papież w tym czasie był

w Afryce. Franco
nie mógł też dojść do Pontito pieszo, przez Via Dolorosa, gdyż —jak mu

powiedziano —

mer Pesci i inni oficjałowie oczekiwali na niego w Pontito, i został tam

zabrany samochodem.

Po ceremonii powitania udał się samotnie do domu swojego dzieciństwa.
Pierwsze

jego wrażenie:

— O mój Boże, był tak mały, że musiałem kucnąć, żeby spojrzeć przez okno.

Widzę,
że zaszły tu pewne zmiany, ale dla mnie nic się nie zmieniło.

Kiedy przechadzał się po mieścinie, wydawała mu się niesamowicie

spokojna,

opuszczona, „jakby nikogo tu nie było, jakby miasteczko było tylko moje".
Delektował się

przez chwilę tym wrażeniem, ale po chwili poczuł silny niepokój:

— Brakowało mi kurczaków, podkutych osłów. Czułem się jak we śnie. Nikogo

nie
było. Kiedyś wszystkie te miejsca pełne były gwaru — hałasujących dzieci,

kobiet, stukotu

oślich kopyt. Teraz wszystko zniknęło.

Nikt go nie witał, nikt nie rozpoznawał, nikogo nie spotkał podczas
swojego

pierwszego spaceru. W oknach domów nie było firanek, nigdzie nie suszyło

się rozwieszone

pranie, z pustych, zamkniętych domów nie dobiegał żaden dźwięk. Natknął
się tylko na kilka

background image

zdziczałych kotów, skradających się w alejkach. Narastało w nim poczucie,

że Pontito

naprawdę jest martwe. Siebie zaś postrzegał jako tułacza powracającego do
miasta duchów.

Minąwszy domy, udał się na tereny, gdzie kiedyś znajdowały się bujne pola

i sady.

Teraz ziemia była tu spękana i sucha, wszystko było zaniedbane,
porośnięte chwastami i

zielskiem. Wydawało mu się, że nie tylko Pontito, ale cała cywilizacja

znajdują się w ruinie.

196

przypomniał sobie swoje apokaliptyczne wizje: „Pewnego dnia Pontito

będzie

zanieczyszczone, zarośnięte. Dojdzie do wojny nuklearnej. Wtedy wyjmę
Pontito i umieszczę

je w Przestrzeni, żeby mogło przetrwać na Wieczność".

Ale po chwili, kiedy wzeszło słońce, niezwykłe piękno tego miejsca

zaparło mu dech
w piersi: „Nie mogę uwierzyć, że jest tu tak pięknie". Widział

wyłaniające się na wzgórzu

Pontito, jego Pontito, całe zielono-złote, szczyt wieży kościelnej

błyszczący w porannym
słońcu — to był jego kościół, zupełnie nie zmieniony. „Wszedłem do wieży.

Dotykałem jej

kamieni. Dla mnie ma ona tysiąc lat. Są w niej wszystkie kolory — kolor

miedzi, zieleń".
Dotykając kamieni, głaszcząc i pieszcząc je dłonią, Franco znów poczuł,

że Pontito jest

prawdziwe. Kamienie zawsze odgrywały ważną rolę w jego malarstwie; Franco

oddawał ich
wygląd z niezwykłą dokładnością— każdy odcień, każdy kolor, każdą

wypukłość i pęknięcie,

które z uczuciem uwydatniał i nakreślał. Kamienie z jego obrazów są

niezwykle namacalne i

kinestetyczne. Teraz, kiedy ich dotykał, ogarnęło go poczucie „powrotu do
domu", i po raz

pierwszy doznał radości z tej wizyty. Przynajmniej kamienie się nie

zmieniły. Nie zmienił się

też kościół, budynki, ulice. Ciągle wyglądały tak jak kiedyś. I właśnie w
tym momencie

mieszkańcy wioski, z których wielu było jego krewnymi, zaczęli wychodzić

z domów, witać

go radośnie, bombardować go setkami pytań. Wszyscy byli z niego dumni:
„Widzieliśmy

twoje obrazy, słyszeliśmy o tobie — wracasz już do nas?" I poczuł się jak

marnotrawny syn.

To był — jak mi później powiedział — najważniejszy moment jego wizyty:
— Będąc małym dzieckiem, myślałem sobie, że pewnego dnia dorosnę. Zrobię

coś,

będę kimś dla mojej m ad r e. Po śmierci ojca nie miałem butów, wszystkie

były zniszczone.
Wstydziłem się. Pogardzano nami, ale myślałem sobie: „jeszcze wam pokażę,

że jestem

kimś".

I oto te dziecięce marzenia spełniały się teraz: Franco dokonał czegoś,
był kimś;

background image

kochano go i podziwiano nie tylko w Ameryce i we Włoszech, ale i tu — w

Pontito. Ogarnęła

go czułość dla tych ludzi— „jego ludzi". Oni nie pamiętali przeszłości,
tak jak on ją pamiętał

197


- ich wspomnienia nie miały mocy jego wspomnień i wciąż się

aktualizowały, zamazując

przeszłość. Był więc ich archiwum, ich pamięcią: „Dałem tym ludziom z

powrotem ich
pamięć". A potem powiedział do mera miasteczka:

— Zamierzam wybudować galerię, małe muzeum, coś, co sprawi, że ludzie

zaczną

wracać do tego miejsca.
Pozornie powrót do Pontito nie był dla Franca tak silnym przeżyciem, jak

tego

oczekiwał — nie doznał żadnych mistycznych objawień, żadnych

ekstatycznych uczuć — nie
padł martwy po wypiciu zatrutej źródlanej wody ani nie doznał ataku

serca, czego w zasadzie

oczekiwał. Dopiero kiedy wyjechał, doznał wstrząsu.

Po powrocie do San Francisco przeżywał kryzys. Najpierw owładnął nim
wewnętrzny

chaos: widział dwa obrazy Pontito — dwa „filmy", jak je nazywał — które

jednocześnie

pojawiały się w jego głowie, przy czym nowe obrazy zdawały się wypierać
te wcześniejsze.

Nie potrafił w żaden sposób zapanować nad tym perceptualnym konfliktem —

kiedy chciał

namalować Pontito, nie wiedział, jak to zrobić:
— Oba te obrazy, widziane jednocześnie, całkowicie zbijały mnie z tropu —

powiedział mi później. — Sądziłem, że będę malował Pontito takim, jakie

było, ale „widzę" je

takim, jakie jest. Myślałem, że oszaleję. Co mogłem zrobić? Może już

nigdy nie mógłbym
namalować Pontito; to przerażające. Mój Boże — zaczynać teraz wszystko od

nowa?... Przez

dziesięć dni nie mogłem się tego pozbyć.

Po dziesięciu dniach halucynacyjne, barwne obrazy nowego Pontito
zniknęły,

przestały współzawodniczyć ze starym Pontito; dziesięć dni trwało

rozwiązywanie

czuciowego konfliktu. Franco był emocjonalnie wycieńczony, bał się w
ogóle myśleć o

nowych obrazach Pontito. „Chciałbym, żeby już nigdy nie wracały.

Najlepiej pracuje mi się z

moimi fantazjami. Teraz nie mogę pracować". Wrócił do malowania dopiero
po miesiącu.

Jego nowe, niewielkie rysunki i obrazy były niezwykle delikatne i

intymne: przedstawiały

zakątki, gdzie mógł przycupnąć mały chłopiec, gdzie on sam siadywał i
marzył jako dziecko.

Te scenki, choć nie było na nich postaci ludzkich,

198


przesączone były jednak ludzką obecnością. Były zupełnie inne od

wyidealizowanych

background image

i bezludnych scen, które zwykł był malować.

Wspominając później swoją wizytę w Pontito, Franco uznał ją za

interesującą, ale zbyt
powierzchowną, gdyż podczas trzytygodniowego pobytu w ogóle nie miał

czasu dla siebie

— każdy dzień wypełniony był spotkaniami i wywiadami. Nie miał czasu

nawet na
szkicowanie i myślenie. Poczuł potrzebę ponownego wyjazdu do Pontito, by

móc głębiej

odczuć owo doświadczenie, mieć czas na samotne przemyślenia i

kontemplację.
W marcu 1991 roku zorganizowano we Włoszech drugą wystawę pranca — tym

razem

w Palazzo Medici-Riccardi we Florencji. Wybrałem się do Włoch razem z

Frankiem. Był
speszony widokiem swoich obrazów wiszących we wspaniałych pałacowych

salach. —

„Czuję się jak intruz — powiedział. — One tu nie pasują". Uważał, że i

on, i jego obrazy są
zakorzenione w górskim krajobrazie Toskanii; czuł się nieswojo w

kosmopolitycznym

splendorze Florencji.

Następnego ranka jedziemy z Frankiem do Pontito; po raz pierwszy będziemy
razem

w jego rodzinnym miasteczku. Mijamy Duomo i Baptysterium w centrum

Florencji; mijamy

stary szpital dziecięcy Innocenti, przejeżdżamy przez wspaniale zachowane
stare miasto,

schludne i wyludnione o tej porze — w niedzielę przed świtem. Franco

siedzi koło mnie,

pochłonięty swoimi myślami.
Mijamy drogę na Pistoię i kierujemy się na Montecatini. Po obu stronach

drogi ciągną

się wzgórza usiane tu i ówdzie starymi osadami. „Każdy artysta nosi w

głębi umysłu pewien

wzór, typ architektury — napisał G.K. Chesterton. — Jest to krajobraz
jego marzeń, świat,

który chciałby stworzyć lub przez który chciałby wędrować; dziwaczna

fauna i flora jego

własnej sekretnej planety". Dla Audena krajobrazem tym były skały
wapienne i kopalnie

grafitu, dla Franca stary, niezmienny krajobraz Toskanii.

Na widok znaku ostrzegającego kierowców przed śniegiem pytam Franca, czy

w
Pontito pada śnieg, czy kiedykolwiek namalował je owiane śniegiem.

Odpowiada, że tak, że

jest tam śnieg, i on kiedyś

199

zaczął malować ośnieżone Pontito, ale prawie wszystkie jego obraz

przedstawiają Pontito in
primavera, wiosną.

W Pesci, położonej u podnóża gór tuż pod Pontito, Franco rozpoznaje ludzi

i

miejsca: sklep, w którym czterdzieści lat temu kupował farby; piwniczny
bar. Niewiele się

background image

zmieniło, czas bardzo leniwie posuwa się tu do przodu. Franco rozpoznaje

starego listonosza

— znajomego z lat czterdziestych: padają sobie w ramiona na środku ulicy.
Wszyscy cieszą

się z przybycia Franca; uśmiechają się na widok marnotrawnego syna, który

raz jeszcze

powrócił do domu Idziemy do ratusza miejskiego, gdzie podczas pierwszej
wizyty witano

Franca z honorami. Prorok jest teraz witany na swojej ziemi Ta miejscowa

sława sprawia mu

przyjemność; czuje, że jest u siebie, zupełnie inaczej niż we Florencji.
Droga z Pesci do Pontito jest wąska i stroma. Pniemy się powoli w górę na

drugim

biegu, wcześniej — tuż za Pietrabuona — o mały włos nie wjeżdżając do

rowu. Pietrabuona
to położone na wzgórzu stare miasteczko, którego nazwa pochodzi od

szlachetnego kamie-

nia. Mijamy jego tarasowate wzgórza porośnięte sękatymi drzewkami

oliwnymi, po których
pną się winorośle; są to starożytne, etruskie tarasy. Przejeżdżamy przez

wiele malutkich

wiosek — Castelvec-chio, Stiappa, San Quirico. Wreszcie, za kolejnym

zakrętem po raz
pierwszy wyłania się Pontito.

— Mój Boże, spójrz na to! — wykrzykuje Franco półgłosem. — Jezu Chryste,

widzę

mój dom. Nie, nie widzę... Te chwasty nie są dobre, wszystko zarosły...
Kiedyś były tu

wiśnie, grusze, inne drzewa owocowe. Kasztany, zboże, pszenica,

soczewica.

Opowiada mi teraz, jak jako chudy, długonogi chłopak biegał od jednej
wioski do

drugiej. Dojeżdżamy do Pontito i w oczach Franca pojawiają się łzy.

Przygląda się

wszystkiemu i mruczy coś do siebie.

— To jest most, w tym strumieniu robiliśmy pranie. Tą ścieżką z koszami
na głowach

chodziły kobiety robić pranie.

Zatrzymujemy się i Franco wyskakuje z samochodu. Dokładnie przygląda się

wszystkiemu dookoła, przypomina sobie coraz więcej szczegółów. Jego
czysto

topograficzna pamięć współgra z pamięcią

200


kulturową. Zaczyna opowiadać, jak mieszkańcy wioski przynosili ,nad

strumień

konopie i zostawiali je przymocowane do skał na cały rok w wodzie, a

potem wyjmowali,
suszyli i tkali z nich prześcieradła ręczniki i torby na kasztany: było

to tradycyjne zajęcie

miejscowej ludności, o którym teraz prawie nikt — oprócz niego — nie

pamięta- Oburzony
widokiem chwastów na dróżce, zaczyna je nagle wyrywać całymi garściami. Z

wściekłością

patrzy na jeden z nowych budynków i zaczyna mi dokładnie opisywać, co

było tu wcześniej:
- Tam była wielka skała, a tędy płynęła woda. — Nie mam wątpliwości, że

każdy

background image

kamień, każdy centymetr tej ziemi jest wyryty w jego pamięci.

— Come sta? — Wspinając się w górę stromej, pokrytej kocimi łbami ulicy,

Franco
pozdrawia tęgiego, ubranego w zielony płaszcz mężczyznę w średnim wieku.

(„Jego ojciec

dawał nam cukierki"). Franco ma pamięć barda, ale wszystko jest

przemieszane: to co błahe,
z tym co wzniosłe, to co osobiste, z tym co mityczne. Zatrzymuje się

przed domem, w

którym urodziła się jego matka.

— Sabatoni!
— Franco! — Z domu wychodzi stary mężczyzna. („To mój wuj"). — Byłeś w

Ameryce. Co cię tu sprowadza? Słyszałem, że miałeś wystawę we Florencji.

— Staruszek

wspomina wyschnięte drzewa kasztanowe. Mylą mu się szczegóły i Franco go
poprawia.

Mężczyzna wskazuje ręką na cztery sąsiednie domy tętniące kiedyś życiem,

które teraz stoją

puste. — Kiedy umrę, i tu będzie pusto.
Odwiedzamy siostrę Franca, Caterinę, która wraz z mężem wróciła do

Pontito.

Franca trapi fakt, że wygląda starzej, niż ją zapamiętał. Caterina

częstuje nas wspaniałym
toskańskim śniadaniem — ser, chleb, oliwki, wino, pomidory z jej ogrodu.

Potem Franco

zabiera mnie do pięknie położonego na szczycie wzgórza i górującego nad

wioską kościoła.
Na cmentarzu pokazuje mi groby matki, ojca, krewnych.

— Na cmentarzu jest więcej ludzi niż w miasteczku — mówi z czułością.

201


Franco chce pozostać w Pontito jeszcze trzy tygodnie, zrobić kilka

szkiców. Mówi do mnie:

— „Zamierzam znów się tu zakorzenić". Ale ostatnia scena, jaką widzę,

wyjeżdżając, to
Franco, stojący samotnie na cmentarzu, patrzący w dal na wyludnione

miasteczko

Owe trzy tygodnie spędzone w Pontito zmieniły Franca; od czasu powrotu

jest
niesłychanie aktywny. Jego zamieniony w pracownię garaż tętni życiem.

Wszędzie leżą

obrazy, stare i nowe — nowe robi na podstawie najnowszych szkiców

wykonanych podczas
ostatniego, marcowego pobytu w Pontito, stare, które rozpoczął w 1987

roku, a których po

śmierci Ruth nie skończył, kończy teraz, w przypływie nowej fali energii.

Widząc go znów przy pracy, obserwując przypływ twórczej energii,
zastanawiam się

nad jego osobliwym światem, nad znaczeniem, jakie ma dla niego Pontito.

Jego „nowe"

obrazy tak naprawdę nie są nowe — może pojawia się tu kilka nowych
elementów (płot,

brama, nowe drzewo), ale ich wymowa pozostaje w zasadzie taka sama.

Koncepcja i nastrój

są nie zmienione. Podczas mojej poprzedniej wizyty u Franca zauważyłem
zawieszoną na

background image

krokwi garażu parę trampek, na których starannie wykaligrafował po

włosku: „W tych butach,

po raz pierwszy od 34 lat, postawiłem nogę na ziemi obiecanej". Będąc u
niego ostatnim

razem, kiedy zauważyłem te trampki na jego nogach, zrozumiałem, że ziemia

obiecana straciła

trochę na swoim uroku i tajemnicy.
— Czasami żałuję, że tam wróciłem — powiedział, widząc, że patrzę na jego

buty. —

Fantazja, pamięć, to jest najpiękniejsze. — A potem westchnął: — Sztuka

jest jak marzenie.
Prawdziwa rzeczywistość Pontito wpłynęła na Franca destrukcyjnie, choć

ostatecznie

udało mu się wyjść z kryzysu spowodowanego podróżą do Włoch. Stało się

jasne, że
teraźniejsze Pontito stanowi zagrożenie dla jego wizji — uświadomił

sobie, że nie powinien go

już odwiedzać. Otrzymał wiele zaproszeń, ale nie pojechał do Pontito

nawet na otwarcie
swojej własnej wystawy. Inni artyści tłumnie przyjeżdżają teraz do

miasteczka, ale dla nich jest

to kolejna malownicza, wysokogórska wioska toskańska. Franco zaś

202

uciekł do swojego garażu, wrócił do projektu, który pochłaniał go od

dwudziestu

pięciu lat, projektu, który nie ma końca. Maluje teraz jak szalony: ledwo
skończy jeden obraz,

już zaczyna następny. Eksperymentuje także z innymi formami wyrazu:

tworzy kartonowe

modele Pontito, a także taśmy wideo przedstawiające jego obrazy (którym
towarzyszy

muzyka), symulujące spacer przez miasteczko. Jest zafascynowany ideą

stworzenia

komputerowej symulacji Pontito oraz myślą, że w sztucznej przestrzeni

wirtualnej można by je
nie tylko widzieć, ale także dotykać.

Już kiedy spotkałem go po raz pierwszy, nazywano go „artystą pamięci", w

czym

było pewne podobieństwo do Prousta, zwanego „poetą pamięci". Początkowo
wydawało mi

się, że rzeczywiście istnieje między nimi podobieństwo — obaj wycofali

się ze świata, by

odzyskać utraconą krainę dzieciństwa. Ale teraz widać, z roku na rok
coraz wyraźniej, jak

bardzo projekt Franca różni się od twórczości Prousta. Tego ostatniego

prześladowała

utracona, zapomniana przeszłość, i poszukiwał prowadzących do niej drzwi.
Kiedy mu się to

udało — częściowo dzięki łaskawości „nieumyślnych wspomnień", częściowo

zaś dzięki

olbrzymiemu wysiłkowi intelektualnemu — jego praca mogła osiągnąć
spełnienie i konkluzję

(spełnienie zarówno psychologiczne, jak i artystyczne).

W wypadku Franca jest to niemożliwe — zamiast uzyskać wgląd we wnętrze, w

„znaczenie" Pontito, bez końca wylicza on jego zewnętrzne aspekty —
budynki, ulice,

background image

kamienie, topografię —jakby to wszystko mogło zrekompensować brak ludzi,

pustkę. Nie-

zależnie od tego, czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie, Franco nie ma
wyboru. Nie ma on

ani czasu, ani chęci, ani siły, by wejrzeć głębiej. Być może sam

podejrzewa, że byłoby to

zgubne dla jego sztuki.
Franco czuje, że ma przed sobą jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat pracy

— tysiące

obrazów, które wykonał od 1970 roku, ukazuje jedynie część

rzeczywistości, którą chce
uwiecznić. A musi namalować każdy szczegół, i to z każdego punktu

widzenia — od najwię-

kszej perspektywy, kiedy wioska pojawia się za zakrętem drogi prowadzącej

z Pistoi, do
najdrobniejszych szczegółów omszałych

203


kamieni kościoła. Marzy mu się górujący nad miastem budynek muzeum, w

którym

przechowywane będzie ogromne archiwum Pontito, jego Pontito — tysiące

obrazów, które
już namalował, i tysiące, które jeszcze namaluje. Będzie to punkt

kulminacyjny jego pracy i

życia — spełnienie obietnicy, którą złożył matce: „Stworzę je dla ciebie

od nowa".

CUDA


W „Observerze" wydrukowanym w Fayetteville z 19 maja 1862 roku

opublikowano

niezwykły list korespondenta Longa Grabsa z Camp Mangum:

Tom, niewidomy Murzyn, grał na pianinie przed tłumnie zebraną widownią.

Jest on
fenomenem [...] Pozornie wygląda jak zwykły, trzynastoletni chłopiec,

jest jednak całkowicie

ślepy i niedorozwinięty umysłowo. Posiada natomiast zdolności w

dziedzinie muzyki, języka,
imitacji i chyba też pamięci. Nikt nigdy nie uczył go muzyki. Na pianinie

zaczął grać,

przysłuchując się grze innych, podobnie zresztą przyswaja sobie melodie i

piosenki. Potrafi
zagrać każdą melodię przy pierwszej próbie, i to tak sprawnie jak

zawodowy muzyk [...]

Jednym z jego najznakomitszych popisów było zagranie trzech utworów

jednocześnie. Jedną
ręką grał Hornpipe Fishera, drugą Yankee-Doodle, a do tego śpiewał Dixie.

Grał także na

pianinie odwrócony do niego plecami oraz ze skrzyżowanymi rękoma.

Wykonuje wiele
utworów własnych — jeden z nich, Bitwa o Manassas, jest obrazowy i

podniosły, to

wspaniała kompozycja zdanego na samego siebie, ślepego muzycznego

geniusza [...] Ten
biedny niewidomy chłopiec został niezwykle skąpo obdarzony ludzką naturą;

jest jak

background image

nieświadomy pośrednik, który odgrywa to, co zostało mu przekazane, a jego

umysł jest jak

naczynie, gdzie
20


Natura przechowuje swoje skarby i wyjmuje je stamtąd, gdy ma na to
ochotę.

O Ślepym Tomie dowiadujemy się więcej od Edouarda Seguina, francuskiego

lekarza,

którego książka z 1866 roku zatytułowana Idiocy and Its Treatment by the
Psychological

Method [Niedorozwój umysłowy i jego leczenie metodą psychologiczną]

dostarcza wielu

dogłębnych analiz zachowań ludzi, których później nazwano „sawantycznymi
idiotami". O

Tomie pisze również intelektualny potomek Seguina, Darold Treffert, w

książce zatytułowanej

Extraordinary People: Understanding „Idiot Savants" [Niezwykli ludzie:
Rozumienie „sawantycznych idiotów"], która ukazała się w 1989 roku.

Czytamy tam,

że Tom urodził się prawie ślepy jako czternaste dziecko niewolnika, które

sprzedano
pułkownikowi Bethune'owi;

był od dzieciństwa, jak pisze Treffert, ,,zafascynowany wszelkimi

dźwiękami —

odgłosem deszczu bębniącego o dach, dźwiękiem ucieranego w łuszczarce
zboża, a przede

wszystkim muzyką — z napięciem wsłuchiwał się w sonaty i menuety, które

ćwiczyły na

pianinie córki pułkownika".

Do piątego lub szóstego roku życia — podaje z kolei Seguin — nie mówił, z
trudem

chodził i nie wykazywał żadnych innych oznak inteligencji poza owym

niezmiennym

pragnieniem muzyki. Już w wieku czterech lat, podniesiony z kąta. w
którym leżał, i

posadzony przy pianinie, grał piękne melodie; ledwie jego małe palce

dotknęły klawiszy,

wygrywały choćby raz posłyszaną kombinację dźwięków, którą dzięki swojemu
niezwykłemu słuchowi zapamiętał. — W wieku sześciu lat Tom zaczął

improwizować:

„ślepy geniusz" szybko zyskiwał sobie sławę i kiedy miał siedem lat, dał

swój pierwszy
koncert. Do ukończenia ósmego roku życia zarobił sto tysięcy dolarów. Gdy

miał

jedenaście lat, grał dla prezydenta Buchanana w Białym Domu. Grupa

muzyków, którzy
podejrzewali go o oszustwo, postanowiła następnego dnia sprawdzić jego

pamięć, grając

mu całkowicie nowe kompozycje, z których jedna zapisana była na

trzynastu, a druga
206

background image

na dwudziestu stronach — odegrał je bezbłędnie, nie wykazując przy tym

najmniejszego wysiłku.

Seguin opisuje także gesty, miny i ruchy Toma, które wykonywał, słuchając
muzyki:

Swoje zadowolenie okazuje pogodnym wyrazem twarzy, śmiechem,

przekrzywianiem

głowy, trzepotaniem rękoma, coraz szybszym bujaniem się na boki i
dziwacznymi

uśmiechami. Kiedy tylko usłyszy nową melodię, zaczyna wykonywać śmieszne

figury [jedną

nogę wyciąga przed siebie, a drugą powoli robi piruety] [..J przy tym
obraca się w kółko

[...] i spazmatycznie rusza rękoma.

Toma nazywano zwykle idiotą lub imbecylem, tymczasem tego typu zachowania

i
stereotypie są charakterystyczne dla autyzmu. Jednak autyzm został

zdefiniowany dopiero w

latach czterdziestych naszego wieku, a w latach sześćdziesiątych XIX

wieku nikt nie tylko nie
znał tego terminu, ale nie miał nawet pojęcia o chorobie.

Autyzm, bezspornie, jest stanem, który zawsze istniał i który objawiał

się u jednostek w

każdym czasie i w każdej kulturze. Zawsze zdumiewał, wzbudzał pełne lęku
lub

niedowierzania zainteresowanie zwykłych umysłów (prawdopodobnie kojarzył

się z mi-

tycznymi lub archetypicznymi obrazami — obcego, odmieńca, zaczarowanego
dziecka). Jego

pierwsze opisy medyczne powstały w latach czterdziestych, a stworzyli je

prawie

jednocześnie Leo Kanner w Baltimore i Hans Asperger w Wiedniu. Obaj,
niezależnie od

siebie, nazwali ten stan „autyzmem".

Spostrzeżenia Kannera i Aspergera były w wielu kwestiach uderzająco

podobne (a

czasem wręcz identyczne) — co jest dobrym przykładem historycznej
synchronii. Obaj za

podstawową cechę choroby uznali „osamotnienie" — osamotnienie umysłowe,

stąd też obaj

nazwali ten stan autyzmem. Według Kannera owo osamotnienie polega na
„lekceważeniu,

ignorowaniu wszystkiego, co przychodzi do dziecka z zewnątrz i odcinaniu

się od tego".

Jednak jego zdaniem
207

brak kontaktu dotyczy tylko relacji z ludźmi — osoby autystyczne wykazują

normalne
zainteresowanie przedmiotami. Za charakterystyczne dla autyzmu Kanner

uważał także

„obsesyjne naleganie na jednostajność" w formie powtarzających się,

stereotypicznych ru-
chów i odgłosów, lub po prostu stereotypii jako takich; dostosowanie się

do szczegółowo

określonych rytuałów i czynności rutynowych; w końcu zaangażowanie w

wąską sferę —
niezwykle intensywne skupienie się nadanych fascynacjach i fiksacjach.

Zdaniem Kannera i

background image

Aspergera tego typu fascynacje i adaptacja ściśle określonych rytuałów,

które formowały się

do piątego roku życia, objawiały się tylko w autyzmie. Asperger wskazał
też na kilka innych

charakterystycznych cech, podkreślając, że osoby autystyczne:

nie nawiązują kontaktu wzrokowego [...j zapoznają się z otoczeniem,

rzucając na nie
krótkie, nieobecne spojrzenia [...] [występuje u nich] ubóstwo mimiki i

gestów [...] użycie

języka jest anormalne, nienaturalne [...] dzieci kierują się własnymi

impulsami, lekceważąc
żądania otoczenia.

Szczególne talenty, pojawiające się w bardzo wczesnym wieku i rozwijające

się w

niezwykłym Temple, występują u około dziesięciu procent autystyków (i w
mniejszym

stopniu u osób opóźnionych w rozwoju — choć wielu geniuszy jest

jednocześnie

autystykami i osobami niedorozwiniętymi). Sto lat przed Ślepym Tomem żył
Gottfried Mind,

„skretyniały imbecyl" urodzony w 1768 roku w Bernie, który od wczesnego

dzieciństwa

wykazywał talent do rysowania. A.F. Tredgold w klasycznej pracy Text-
Bookof Mentol

Deficien-cy [Podręcznik niedorozwoju umysłowego] z 1908 roku pisze, że

miał on „tak wielki

dar rysowania kotów, że nazywano go »Rafaelem od kotów«". Warto
wspomnieć, że robił

on także akwarelowe szkice jeleni, królików, niedźwiedzi oraz grupek

dzieci. Szybko zyskał

sławę w Europie, a jeden z jego obrazów nabył Jerzy IV.
W XVIII wieku zainteresowano się zadziwiającymi zdolnościami liczenia,

czego

najznakomitszym chyba przykładem jest prosty robotnik, Jedediah Buxton.

Zapytany, ile

kosztowałoby podkucie konia z użyciem stu czterdziestu gwoździ, jeśli
cena za pierwszy

208

gwóźdź wynosiła ćwierć pensa, a potem podwajała się z każdym kolejnym
gwoździem,

podał (prawie poprawną) liczbę: 725 958 096 074 907 868 531 656 993 638

851 106 funtów,

2 szylingi i 8 pensów. Kiedy następnie poproszono go, by obliczył kwadrat
tej liczby, w

odpowiedzi podał (dwa i pół miesiąca później) 78-cyfrową liczbę. Choć

niektóre obliczenia

zabierały Buxtonowi tygodnie, a nawet miesiące, mógł on pracować,
rozmawiać, prowadzić

normalne życie, a jednocześnie przez cały ten czas liczyć. Liczenie

odbywało się prawie

automatycznie — dopiero końcowy wynik „wrzucany" był do świadomości.
Cudowne dzieci, co oczywiste, nie muszą być autystyczne lub

niedorozwinięte —

także osobom o normalnej inteligencji zdarzają się niezwykłe zdolności

liczenia. George
Parker Bidder, który jako dziecko, a potem młodzieniec, dawał pokazy w

Anglii i Szkocji, był

background image

jednym z ludzi o takim talencie. Potrafił w pamięci obliczyć logarytm

każdej liczby do

siódmego lub ósmego miejsca po przecinku, a także — najprawdopodobniej
intuicyjnie —

znaleźć dzielniki każdej dużej liczby. Bidder zachował tę zdolność do

końca życia (świetnie ją

zużytkował w zawodzie inżyniera) i często próbował odkryć jej mechanizmy.
Nigdy mu się to

jednak nie udało; twierdził, że wyniki pojawiają się w jego umyśle „z

prędkością światła" i że

nie wie, w jaki sposób do nich dochodzi 1. Jego syn, obdarzony równie
wysoką co on

inteligencją, także świetnie liczył, choć jego zdolności nie były już tak

niezwykłe.

Niektórzy sawanci wykazują także nadzwyczajne zdolności wer-
1 Bidder opisał później niektóre techniki i algorytmy, którymi się

posługiwał; ale ich

odkrycie, tak jak i posługiwanie się nimi wydawało się nieświadome. Dziś

wielki matematyk,
obdarzony niezwykłą umiejętnością liczenia, A.C. Aitken, pisze:

Zauważyłem, że umysł czasami wyprzedza wolę; czasem znałem wynik, zanim w

ogóle zdążyłem zabrać się do liczenia; sprawdzałem go i zawsze ze

zdumieniem
stwierdzałem, że jest poprawny. Moim zdaniem (choć mogę tu użyć

nieodpowiednich

terminów) jest to sprawa podświadomości; sądzę, że może ona działać na

kilku poziomach;
wierzę także, że każdemu z tych poziomów przypisana jest określona

szybkość, znacznie

większa od naszego zwykłego czasu reakcji, który sprawia, że procesy

myślenia są raczej
opieszałe. (Cytowane przez Stevena B. Smitha w Calculating Prodigies

[Żywe

kalkulatory]).

209


balne — jest to chyba ostatnia rzecz, jakiej można by się u nich

spodziewać. Są dzieci,

które w wieku dwóch lat potrafią z niezwykłą łatwością czytać książki i

gazety, lecz nie
rozumieją nic z tego, co czytają (ich mistrzostwo w odkodowywaniu znaków

jest całkowicie

fonologiczne i syntaktyczne, i nie ma nic wspólnego z rozumieniem

znaczenia).
Prawie wszyscy geniusze mają cudowną pamięć. Doktor J. Langdon Down,

jeden z

najznamienitszych obserwatorów tego zjawiska, który w 1887 roku

wprowadził określenie
„sawantyczni idioci", zauważył, że „niezwykła pamięć towarzyszyła często

poważnym

zahamowaniom zdolności rozumowania".

Opisuje on, jak jednemu ze swych pacjentów dał książkę Gibbona Zmierzch
cesarstwa

rzymskiego. Pacjent przeczytał całą książkę i po jednym czytaniu w

całości ją zapamiętał. Ale

na jednej ze stron pominął linijkę tekstu — błąd ten od razu zauważył i
poprawił. „Odtąd —

background image

pisze Down — kiedy cytował fragmenty z pamięci, dochodząc do trzeciej

strony,

przeskakiwał jedną linijkę, a potem wracał i poprawiał błąd, a robił to
tak regularnie, jakby to

była część czytanego tekstu". Martin A., sawantyczny idiota, którego

opisałem w „Chodzącej

encyklopedii"*, znał na pamięć dziewięć tomów słownika Grove'a z 1954
roku,

zatytułowanego Dictionary of Musie and Musicians [Słownik muzyki i

muzyków]. Książkę tę

czytał mu ojciec, Martin „odtwarzał" więc tekst jego głosem.
Istnieje ogromne bogactwo różnorodnych zdolności, które przejawiają

sawanci. Często

opisują je lekarze, jak np. Down i Tredgold, konsultanci w instytucjach

dla „umysłowo
niedorozwiniętych". Tredgold opisuje J.H. Pullena, „Geniusza z Przytułku

Earlswood", który

przez ponad pięćdziesiąt lat konstruował niezwykle skomplikowane modele

statków i maszyn,
a ponadto wykonał prawdziwą gilotynę, która o mały włos nie zabiła

jednego z pensjonariuszy

przytułku. Tredgold przedstawia też innego opóźnionego w rozwoju sawanta,

który bez trudu
i bez żadnej instrukcji potrafił rozłożyć

* Patrz: Oliver Sacks, Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem,

op. cit.

(przyp. tłum.).
210

i złożyć tak skomplikowany mechanizm jak zegarek. Ostatnio lekarze

opisali przypadki
niezwykłych zdolności fizycznych: umiejętność wykonywania trudnych figur

akrobatycznych

i wyczynów atletycznych bez większego wysiłku i bez żadnego treningu. (W

latach

sześćdziesiątych widziałem takiego człowieka na oddziale szpitalnym —
nazywano go „Idiotą

Nijinskim")2.

W świetle pierwszych medycznych obserwacji zdolności sawantyczne uważano

za
przerost pojedynczych zdolności umysłowych i nie traktowano ich poważnie.

Wyjątkiem był

tu ekscentryczny psycholog F.W.H. Myers, który w swej wspanialej

napisanej na przełomie
wieków książce Human Personality [Osobowość ludzka] podjął próbę analizy

zjawiska

niezwykle szybkiego liczenia. Choć nie udało mu się wytłumaczyć tej

umiejętności, wierzył,
że zachodzi tu proces „podświadomego" obliczania i jedynie sam wynik

„wrzucany" jest do

świadomości. Metody liczenia sawantów traktował jako — w przeciwieństwie

do formalnych
czy opartych na zbiorze formułek metodach nauczanych w szkole —

idiosynkratyczne i

indywidualne. Myers pierwszy wzmiankował nieświadome lub podświadome

procesy
kognitywne i przewidywał, że zrozumienie sawantycznych idiotów i ich

talentów może

background image

otworzyć drogę nie tylko do ogólnego zrozumienia natury inteligencji i

talentu, ale także do

olbrzymiej sfery, którą nazywamy teraz kognitywną nieświadomością.
W latach czterdziestych, kiedy po raz pierwszy rozpoznano autyzm, stało

się jasne, że

większość sawantycznych idiotów to autyści i że częstość przypadków

sawantyzmu u
autystów — prawie dziesięć procent — jest niemal dwieście razy większa

niż u osób

niedorozwiniętych, i tysiące razy większa niż u ogółu ludzi.

Ponadto stało się oczywiste, że wielu autystycznych sawantów
2 Tredgold opisuje sawantów o niezwykłych talentach czuciowych, węchowych

i

dotykowych:

Doktor J. Langdon Down opowiedział mi o chłopcu z Normansfieid, który
miał tak

delikatne wyczucie dotyku, a jego palce byty tak sprawne, że potrafił

zwykłą kartkę papieru

rozdzielić na dwie identyczne kartki, na tej samej zasadzie, na jakiej my
odrywamy znaczek

od koperty.

211


ma wielorakie talenty — muzyczny, pamięciowy, wizualny, rachunkowy itd.

W roku 1977 psycholog, Lorna Selfe, opublikowała książkę zatytułowaną

Nadto; A

Case ofExtraordinary Drawing Ability in an Autistic Child [Nadia:
Przypadek niezwykłych

zdolności rysunkowych u dziecka autystycznego]. Nadia zaczęła nagle

rysować, kiedy miała

trzy i pół roku — jej rysunki przedstawiały najpierw konie, a potem inne
motywy, które

psychologowie uważali za ,,niemożliwe" do narysowania przez dziecko w jej

wieku. Ich

zdaniem rysunki te były o wiele dojrzalsze od rysunków jej rówieśników:

Nadia miała
poczucie przestrzeni, potrafiła odtworzyć grę światła i cienia, posiadała

też bardzo rozwinięte

poczucie perspektywy, jakie mogło mieć tylko najbardziej utalentowane

dziecko przynajmniej
trzy razy od niej starsze. Wciąż eksperymentowała z ujęciami pod różnym

kątem i z różnej

perspektywy. Podczas gdy normalne dzieci przechodzą przez określone

stadia rozwoju —
od zwykłych gryzmołów, poprzez schematyczne i geometryczne figury, do

kształtów bardziej

abstrakcyjnych — Nadia niejako ominęła te fazy i przeszła od razu do

wysoce
skomplikowanych i szczegółowych przedstawień. Uważano wówczas, że rozwój

zdolności

rysowania u dziecka idzie w parze z rozwojem zdolności konceptualnych i

umiejętności
językowych; ale Nadia najwyraźniej rysowała po prostu to, co widziała,

bez zwykle

towarzyszącej temu potrzeby „rozumienia" czy „interpretacji". Nie tylko

wykazywała
ogromny talent i bezprecedensowy przedwczesny rozwój w tym względzie, ale

jej sposób

background image

rysowania świadczył o zupełnie innym sposobie percepcji i działania

umysłu 3.

3 Choć cudowne zdolności muzyczne objawiają się w bardzo wczesnym wieku —
prawie wszyscy wielcy kompozytorzy są tego przykładem—to, jak mówi

Picasso, „w sztuce

nie ma cudów". (Sam Picasso w wieku 10 lat wykazywał niezwykły talent do

rysowania, ale
nie potrafił — jak Nadia — rysować koni w wieku 3 lat, a katedr w wieku

lat 7). Musi tkwić w

tym pewna fundamentalna neurorozwojowa i kognitywna przyczyna. Choć Yani,

nieautystyczna Chinka, już w wieku 6 lat objawiała duże zdolności do
malowania—jej obrazy

to tysiące malunków bardzo utalentowanego, wrażliwego (i przez cały czas

kształconego w

tym kierunku) dziecka, powstały one jednak w wyniku normalnego, choć
przyspieszonego

rozwoju perceptualnego, do którego bez wątpienia przyczynił się jej

ojciec artysta. Jej obrazy

zupełnie nie przypominają nagle pojawiających się dojrzałych
„niedziecięcych" rysunków

charakterystycznych dla osób obdarzonych sawantycznym talentem

graficznym, takich jak

Stephen Wiltshire. U niektórych nieautystycznych osób może oczywiście
dojść do

połączenia normalnych i sawantycznych talentów (patrz przyp. 9).
212


Przypadek Nadii — szczegółowo opisany i drobiazgowo udokumentowany —

wzbudził wielkie ożywienie wśród neurologów i psychologów i spowodował,

że nagle,

aczkolwiek dość późno, wzrosło w tym gronie zainteresowanie niezwykłymi
uzdolnieniami i

naturą talentu. Od stulecia, a może i dłużej, neurologowie koncentrowali

się na wadach i

załamaniach funkcji neurologicznych, teraz zaś wykonano ruch w innym

kierunku, w kierunku
badania struktury wysoce nieprzeciętnych możliwości i talentów oraz ich

biologicznych

podstaw w mózgu. W tym względzie sawantyczni idioci stwarzali wyjątkowe

możliwości,
posiadali bowiem wiele wrodzonych talentów uwarunkowanych czysto

biologicznie: ich

zdolności w znacznie mniejszym stopniu niż talenty „normalnych ludzi"

uzależnione są od
wpływu czynników środowiskowych i kulturowych.

W czerwcu 1987 roku otrzymałem od jednego z angielskich wydawców dużą

paczkę.

Zawierała ona rysunki, które mnie zachwyciły, przedstawiały bowiem wiele
miejsc w

Londynie, które znałem z czasu swego dorastania: monumentalne budowle,

jak np. katedra

św. Pawła, stacja św. Pankracego, Albert Hali, Muzeum Historii
Naturalnej; były też inne

miejsca, często położone na peryferiach, lecz bliskie mi i znajome, jak

np. Pagoda w Kew

Gardens. Rysunki były bardzo dokładne, ale nie mechaniczne — przeciwnie,
pełne energii,

spontaniczności, niezwykłości i życia.

background image

W paczce znalazłem też list od wydawcy: autor rysunków, Stephen

Wiltshire, był

autystykiem i od wczesnego dzieciństwa wykazywał niezwykłe zdolności do
rysowania.

Londyński alfabet, serię składającą się z dwudziestu czterech rysunków,

wykonał w wieku

dziesięciu lat, a niezwykły szyb dźwigowy, narysowany z przyprawiającej o
zawrót głowy

perspektywy, w wieku lat ośmiu. Jeden z rysunków przedstawiał płonącą

katedrę św. Pawła

podczas wielkiego londyńskiego pożaru. Jak napisano w liście,
sześćdziesiąt z przesłanych

mi rysunków — co stanowiło zaledwie niewielką

213


część jego twórczości — miało być opublikowanych; ich autor miał

trzynaście lat.

Rysunki Stephena przypominały mi rysunki mojego pacjenta Jose,

„autystycznego
artysty", którego znałem i o którym pisałem kilka lat wcześniej, a który

miał niezwykłe oko i

talent do rysowania. Choć Jose i Stephen urodzili się i wychowali w

całkowicie różnych
miejscach i środowiskach, podobieństwo ich prac było tak uderzające, że

zacząłem się

zastanawiać, czy istnieje być może charakterystyczna „autystyczna" forma

percepcji i sztuki.
Ale Jose, pomimo swoich talentów (być może nie tak wielkich jak talent

Stephena, niemniej i

tak godnych uwagi), marnował się w szpitalu psychiatrycznym; Stephen w

pewnym sensie
miał więcej szczęścia.

Kilka tygodni później, kiedy pojechałem do Anglii odwiedzić rodzinę i

przyjaciół,

wspomniałem mojemu bratu, Dawidowi, lekarzowi, wówczas odbywającemu

ogólną praktykę
w północno-zachodnim Londynie, o rysunkach Stephena. „Stephen Wiltshire —

wykrzyknął

zaskoczony. — To mój pacjent, znam go od dziesięciu lat".

Dawid opowiedział mi historię Stephena. Urodził się on w Londynie w
kwietniu 1974

roku jako drugie dziecko hinduskiego robotnika i jego żony. W

przeciwieństwie do swojej o

dwa lata starszej siostry, Annette, Stephen objawiał w niemowlęctwie
pewne zahamowanie

zdolności motorycznych — w siedzeniu, staniu, ruchach rękoma, chodzeniu —

i opór przed

noszeniem go. Kiedy miał dwa, a potem trzy lata, problemy te zaczęły
narastać. Nie chciał

bawić się z innymi dziećmi i na ich widok krzyczał lub chował się w

kącie. Z nikim — nawet z

rodzicami — nie nawiązywał kontaktu wzrokowego. Czasem sprawiał wrażenie
głuchego na

ludzkie głosy, choć słuch miał normalny (i bał się burzy). Najbardziej

niepokojące było to, że

nie mówił; był właściwie niemy.
Tuż przed trzecimi urodzinami Stephena jego ojciec zginął w wypadku

motocyklowym.

background image

Ojciec i syn byli bardzo silnie ze sobą związani i śmierć ojca wzmogła

objawy choroby

chłopca. Krzyczał, kołysał się, trzepotał rękoma i całkowicie przestał
mówić (do tej pory

wypowiadał kilka słów). Wtedy wykryto u niego autyzm dziecięcy

214


i skierowano go do specjalnej szkoły dla dzieci niedorozwiniętych.

Lorraine Cole,

dyrektorka szkoły w Queensmill, zauważyła, że Stephen, który zaczął

uczęszczać do szkoły
w wieku czterech lat, stroni od innych. Zdawał się nieświadomy obecności

innych osób i nie

zwracał żadnej uwagi na otoczenie. Chodził po prostu bez celu, a od czasu

do czasu
wybiegał z sali. Cole napisała:

Nie interesowało go mówienie ani rozumienie słów. Inni ludzie nic dla

niego nie

znaczyli, chyba że ich obecność związana była z zaspokojeniem jakiejś
pilnej potrzeby,

której nie werbalizował; traktował ich jak przedmioty. Nie tolerował też

żadnych zmian w

rutynie dnia lub w otoczeniu i reagował na nie desperackim, pełnym złości
wrzaskiem. Nie

miał pojęcia, co to jest zabawa ani co to jest niebezpieczeństwo;

wykazywał bardzo

niewielką motywację do podejmowania jakichkolwiek czynności poza
rysowaniem.

Później napisała do mnie: „Stephen wchodził na rower do ćwiczeń i z furią

pedałował,

a potem, rycząc ze śmiechu, a czasem też krzycząc, ześlizgiwał się z
niego".

W owym czasie pojawiły się pierwsze oznaki jego wizualnych zainteresowań

i talent do

rysowania. Był zafascynowany grą cienia i światła, kształtami, kątami, a

w wieku pięciu lat
zaczęły urzekać go także obrazy. Często „nagle wybiegał do innych sal,

gdzie intensywnie

wpatrywał się w jakiś obraz, który go zafascynował — pisze Cole. —

Znajdował papier i
ołówek i zaczynał gryzmolić, całkowicie zaabsorbowany tą czynnością przez

wiele godzin".

„Gryzmoły" Stephena przedstawiały głównie samochody, a czasem też

zwierzęta i
ludzi. Lorraine Cole wspomina, że robił „złośliwe karykatury" niektórych

nauczycieli. Ale jego

szczególne zainteresowanie, fiksacja, która rozwinęła się u niego w wieku

siedmiu lat,
dotyczyła budynków — budynków londyńskich, widzianych podczas szkolnych

wycieczek

lub w telewizji czy w gazetach. Nie wiadomo do końca, dlaczego tak nagle

rozwinęło się w
nim owo zainteresowanie i silna koncentracja wyłącznie na tym motywie i

dlaczego nie

odczuwał impulsu do rysowania czegokolwiek inne-

215

background image

go. Tego typu fiksacje są bardzo powszechne w autystów. Jessy Park,

autystyczna

artystka, ma obsesję na punkcie anomalii pogodowych i gwiezdnych
konstelacji 4 Shyoichiro

Yamamura, autystyczny artysta japoński, rysuje w zasadzie tylko insekty,

a Jonny,

autystyczny chłopiec opisany przez Mirę Rothenberg, pioniera w dziedzinie
psychologii,

przez pewien czas rysował tylko lampy elektryczne lub ludzi czy budynki

zbudowane z lamp

elektrycznych. Stephen od wczesnego dzieciństwa rysował w zasadzie
wyłącznie budynki —

szczególnie duże i o niezwykle skomplikowanej konstrukcji — często w

ujęciu z góry lub z

innych dziwnych punktów. W wieku siedmiu lat pojawiła się jeszcze jedna
fascynacja—

klęskami żywiołowymi, a zwłaszcza trzęsieniami ziemi. Kiedy rysował je,

oglądał w telewizji

czy w gazetach, stawał się dziwnie podniecony i zdenerwowany — nic innego
tak silnie nie

zakłócało jego spokoju. Można się zastanawiać, czy obsesja na punkcie

trzęsień ziemi (jak

apokaliptyczne fantazje niektórych psychotyków) nie była
odzwierciedleniem wewnętrznego

poczucia niestabilności, które próbował opanować, rysując.

Kiedy Chris Marris, młody nauczyciel, przyjechał w 1982 roku do
Queensmill, był
zdumiony rysunkami Stephena. Marris uczył niepełnosprawne dzieci od

dziewięciu lat, ale

nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widział.

— Byłem zdumiony tym małym chłopcem, który siadywał
Kiedy ostatnio spotkałem fizyka-astronoma, Bena Oppenheimera, wspomniałem

mu o

malunkach Jessy i pokazałem mu kilka z nich. Był zaskoczony ich

astronomiczną

dokładnością, co przywiodło mu na myśl astronoma amatora i ministra
Roberta Evansa z

Australii. Evans na własną rękę, wykorzystując do tego niewielki

teleskop, zauważył

supernowe w 1017 galaktykach (Shapley-Arnes), które obserwował przez 5
lat (według

wyliczeń Oppenheimera Evans musiał każdej nocy obserwować ponad 60

galaktyk);

wydedukował on w ten sposób nową prędkość poruszania się supernowych w
galaktykach.

(Jego praca została opublikowana przez van den Bergha, McClure'a i Evansa

w „The

Astrophysical Joumal"). Evans nie korzystał z pomocy żadnych
fotograficznych czy

elektronicznych sprzętów, i być może także z tego powodu potrafił

skonstruować i zachować

w swoim umyśle absolutnie dokładny i stabilny obraz lub mapę ponad 1000
galaktyk

widzianych na południowym niebie. Prawdopodobnie ma on pamięć ejdetyczną

lub cudowną,

choć nic nie wskazuje na to, że jest autystykiem.
216

background image

w swoim kącie sali i rysował — powiedział mi. — Stephen rysował i

rysował, rysował i

rysował — w szkole nazywano go „rysownikiem". A jego prace zupełnie nie
przypominały

rysunków dziecka. Katedra św. Pawła czy Tower Bridge albo inne londyńskie

widoki oddane

były w każdym szczególe; rysunki jego rówieśników składały się zazwyczaj
z kilku kresek i

niezdarnych figur. W jego pracach zaskoczył mnie wyszukany styl,

mistrzostwo prowadzenia

linii i oddania perspektywy — kiedy je tworzył, miał siedem lat.
Stephen był w sześcioosobowej grupie w klasie Chrisa.

— Znał imiona wszystkich innych dzieci — mówił Chris — ale nie dochodziło

między

nimi do najmniejszej interakcji czy przyjaźni. Był po prostu małym
samotnym chłopakiem.

Ale jego wrodzony talent był tak wielki, że Chris nie starał się „uczyć"

go w

konwencjonalny sposób. Najwyraźniej chłopiec sam wypracował sobie bądź
też miał

wrodzoną znajomość technik rysowania i perspektywy. Zdolnościom tym

towarzyszyła także

cudowna pamięć wzrokowa, w której „przechowywał" najbardziej
skomplikowane budynki

lub ich zespoły. Zapamiętywał je w ciągu kilku sekund i potrafił bez

żadnego wysiłku

zatrzymać je w pamięci na czas nieokreślony. Szczegóły nie musiały być ze
sobą logicznie

powiązane, zintegrowane w konwencjonalną strukturę. Pośród jego

pierwszych rysunków

najbardziej wstrząsające były te, które przedstawiały sceny zniszczenia
wywołane trzęsieniami

ziemi — wszędzie leżały deski, stropy, wszystko zatopione w całkowitym,

nieokiełznanym

zamęcie. Stephen zapamiętał te sceny i rysował je z równą wprawą i

łatwością jak klasyczne
modele. To, czy malował na żywo, czy z pamięci najwyraźniej nie stanowiło

dla niego

różnicy. Nie potrzebował żadnych pomocy, żadnych szkiców czy notatek,

wystarczyło jedno
krótkie spojrzenie.

Ponadto Stephen wykazywał także zdolności w innych, poza wizualną,

sferach.

Posiadał zdolności mimiczne i słuchowe. Miał niesłychaną pamięć do
piosenek i potrafił je

niezwykle wiernie oddać. Umiał również doskonale powtórzyć czyjś gest czy

ruch. W wieku

ośmiu lat Stephen potrafił więc ogarnąć wzrokiem, zapamiętać i odtworzyć
najbardziej

skomplikowane wizualne, słuchowe

217


i motoryczne wzory, niezależnie od ich kontekstu, znaczenia czy wagi.

Sawantyczna pamięć (w jakiejkolwiek sferze — wizualnej, muzycznej czy

leksykalnej)

charakteryzuje się cudowną umiejętnością przyswajania szczegółów. To, co
ważne, zostaje

background image

przemieszane z tym, co błahe, wzniosłe z tym, co trywialne — żadne cechy

nie zostają tu

uwydatnione, żadne różnice pomiędzy wartościami pierwszoplanowymi i
tworzącymi tło

zaznaczone. Skłonność do uogólniania czy łączenia poszczególnych zjawisk

z

uwarunkowaniami przyczynowymi lub historycznymi, lub z „ja" jest
minimalna. W tego typu

pamięci charakterystyczne jest stałe połączenie danej sceny z momentem, w

którym zaszła,

treści z kontekstem (tzw. pamięć konkretnych sytuacji lub pamięć
epizodyczna) — stąd też u

autystycznych sawantów zadziwiające zdolności cytowania z pamięci, które

idą w parze z

trudnościami w uogólnieniu, w wyciągnięciu generalnego sensu z danych
sytuacji i z

niemożnością jego zapamiętania. Dlatego np. bliźnięta opisane przeze mnie

w książce

Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, były obdarzone
niezwykłą zdolnością

zapamiętywania dat i potrafiły wymienić wszystkie wydarzenia swojego

życia od czwartego

roku, ale nie miały o nim ogólnego pojęcia, nie zdawały sobie sprawy z
zachodzących w nim

zmian. Taka struktura pamięci znacznie różni się od normalnej i ma

zarówno ogromne zalety,

jak i olbrzymie wady. Jane Taylor McDonnell, autorka książki News from
the Border: A

Mother's Memoir of Her Autistic Son [Wieści z granicy: Pamiętnik matki

autystycznego syna,

mówi o swoim synu: Paul nie generalizuje poszczególnych doświadczeń, nie
traktuje ich jako

zwyczajnych czy szczególnych, jak to czyni wielu (większość) ludzi. W

jego umyśle każdy

moment wydaje się osobny, prawie całkowicie oderwany od innych. Tak więc

nic tu nie ginie,
nic nie jest lepsze lub gorsze.

W podobny sposób myślałem często o Stephenie, którego doświadczenie

życiowe

zdawało się składać z oderwanych od siebie, wyrazistych momentów, które
jednak przez

brak powiązania w lo-

218


giczną całość zespojoną z jego osobistym życiem pozbawione były

jakiegokolwiek

głębszego ciągu czy rozwinięcia.

Mimo że Stephen bezustannie rysował, nie wykazywał żadnego
zainteresowania losem

skończonych rysunków — Chris często znajdował je w koszu na śmieci lub

pozostawione na

ławce. Stephen sprawiał wrażenie, jakby nawet w trakcie rysowania nie
koncentrował się na

motywie rysunku.

— Pewnego razu — opowiadał mi Chris — Stephen siedział naprzeciwko

pomnika
Alberta: rysował monument, a jednocześnie rozglądał się dookoła: patrzył

na autobusy, na

background image

Albert Hali, na wszystko.

Choć Chris wiedział, że Stephena nie trzeba „uczyć", poświęcał mu dużo

uwagi,
zachęcając go do rysowania. Nie było to łatwe, gdyż chłopiec nie okazywał

żadnych uczuć

osobistych. „W pewnym sensie reagował na nas, na dorosłych — mówił

»Cześć, Chris« lub
»Cześć, Jean«. Ale trudno było do niego dotrzeć, dowiedzieć się, co

myśli". Najwyraźniej nie

dostrzegał różnicy pomiędzy odmiennymi emocjami i reagował śmiechem na

wściekłość czy
płacz któregoś z dzieci. (Sam Stephen rzadko miewał w szkole napady

złości, czasem

zdarzały mu się one w domu, kiedy był mały).

Chris opiekował się Stephenem w latach 1982-1986. Często zabierał go na
wycieczki

do Londynu — chodzili oglądać katedrę św. Pawła, karmić gołębie na

Trafalgar Square,

patrzeć, jak podnosi się i zamyka Tower Bridge. To właśnie dzięki tym
spacerom Stephen w

wieku dziewięciu lat zaczął używać słów. Rozpoznawał wszystkie miejsca i

budynki, które

mijali, jeżdżąc szkolnym autobusem, i podekscytowany wykrzykiwał ich
nazwy. (Kiedy miał

sześć lat, nauczył się prosić o „papier", kiedy był mu potrzebny — przez

wiele lat nie

wiedział, jak o cokolwiek poprosić, nawet gestem. Tak więc Stephen nie
tylko po raz

pierwszy użył słów, ale także po raz pierwszy zrozumiał, jak używać słów,

by zwracać się do

innych — zdał sobie sprawę, na czym polega kontakt słowny, który dzieci
nawiązują zwykle

w drugim roku życia).

Istniały obawy, że Stephen, wchodząc w świat dla siebie nowy, może

utracić niezwykły

talent wizualny, co nastąpiło — czy to za
219

sprawą zbiegu okoliczności, czy też z powodu innych przyczyn — w

przypadku Nadii.
Ale zarówno Chris, jak i Lorraine Cole czuli, że muszą zrobić wszystko,

by wzbogacić życie

Stephena, by wyprowadzić go z niemej izolacji do świata interakcji i

języka. Aby język stal się
dla niego bardziej atrakcyjny i znaczący, łączyli słowa z budynkami i

miejscami, które kochał.

Za ich „namową" narysował cały cykl budynków ułożony według alfabetu

(,,A" jak Albert
Hali, "B" jak Pałac Buckingham, „C" jak County Hali itd., itd., aż do „Z"

jak londyńskie zoo).

By potwierdzić niezwykłą wartość rysunków Stephena, Chris w 1986 roku

wysłał dwa
z nich na Krajową Wystawę Sztuki Dziecięcej; oba zostały wystawione, a

jeden otrzymał

nagrodę. Mniej więcej w tym czasie Chris prowadził konsultacje z Beatę

Hermelin i Neilem
0'Connorem, znanymi psychologami pracującymi z genialnymi autystykami.

Uznali oni

background image

Stephena za jednego z najbardziej utalentowanych sawantów, jakiego

kiedykolwiek testowali,

niezwykle sprawnego zarówno w rozpoznawaniu wizualnym, jak i w rysowaniu
z pamięci. Z

drugiej strony niezbyt dobrze wypadł on w ogólnym teście na inteligencję,

a w teście

słownym jego współczynnik inteligencji wyniósł zaledwie 52.
Wieść o niezwykłym talencie Stephena zaczęła się rozchodzić.

Przygotowywano się do

realizacji nagrania filmowego do programu BBC „Głupkowaci mędrcy",

poświęconego
niezwykle uzdolnionym niedorozwiniętym osobom. Stephen bardzo spokojnie

reagował na

filmowanie, nie okazywał żadnego zaniepokojenia obecnością kamer i ekipy

telewizyjnej —
może nawet trochę go to bawiło. Poproszono go o narysowanie stacji św.

Pankracego („to

bardzo charakterystyczny dla niego budynek — podkreślała Lorraine Cole —

z wieloma
szczegółami i niezwykle skomplikowany"). Dokładność, z jaką odtworzył

stację, była

niezwykła (przy czym tarczę zegara i całą górę budynku narysował w

odbiciu lustrzanym).
Jego precyzja była zadziwiająca, podobnie jak tempo, w jakim rysował. Ową

precyzją i

szybkością, a także sposobem prowadzenia kreski, stylem i urokiem rysunku

zdobył sobie
serca odbiorców. Program BBC został

220

wyemitowany w lutym 1987 roku i spowodował burzę zainteresowania —
napłynęło

morze listów z pytaniem, gdzie można zobaczyć prace Stephena, a wydawcy

proponowali

kontrakty. Wkrótce zbiór jego prac, nazwany po prostu Rysunki, został

przygotowany do
publikacji; kopie tych właśnie rysunków otrzymałem w czerwcu 1987 roku.

Stephen, który miał zaledwie trzynaście lat, był teraz sławny w całej

Anglii — ale jako

autystyk, jako osoba kaleka. Potrafił bez najmniejszego wysiłku narysować
każdą ulicę, którą

zobaczył, lecz nie potrafił sam, bez asysty innej osoby, przez nią

przejść. Okiem umysłu

widział cały Londyn, ale aspekt ludzki tego miasta był dla niego
całkowicie niezrozumiały. Nie

potrafił z nikim prowadzić prawdziwej rozmowy, choć coraz częściej

objawiał rodzaj

zachowania pseudospołecznego — rozmawiał z obcymi ludźmi w bezładny,
dziwaczny

sposób.

Kiedy Chris wrócił do Anglii po kilkumiesięcznym pobycie w Australii,

jego uczeń był
już sławny — choć, jak mu się zdawało, zupełnie się nie zmienił.

— Wiedział, że był w telewizji, że opublikowano książkę z jego rysunkami,

ale nie

popadł w samouwielbienie, co często w takich przypadkach zdarza się
dzieciom. Nie zmienił

się; był to ten sam Stephen, którego znałem — powiedział.

background image

Stephen nie sprawiał wrażenia stęsknionego za Chrisem, ale na jego widok

wyraźnie się

ucieszył. „Cześć, Chris" — powiedział, uśmiechając się szeroko.
Wszystko to razem wzięte nie składało się w logiczną całość. Zjednej

strony Stephen

był wybitnym artystą — były rektor Królewskiej Akademii Sztuki, Sir Hugh

Casson, nazwał
go „najlepszym dziecięcym artystą w Wielkiej Brytanii", z drugiej jednak

strony, Chris i inne

osoby związane ze Stephenem uważały, że zarówno jego inteligencja, jak i

tożsamość są
upośledzone. Testy, jakim go poddano, potwierdziły poważny defekt

emocjonalny i

intelektualny. Czy mimo to istniał w nim umysłowy i indywidualny wymiar,

głębia i
wrażliwość, które mogły objawić się (jeśli nie gdzie indziej) w jego

221

sztuce? Czy to właśnie nic sztuka była ekspresją indywidualnej wizji,
ekspresją „ja"?

Wszystkie te pytania pozostawały bez odpowiedzi. Dlatego pragnąłem się z

nim spotkać.

Okazja ku temu nadarzyła się w lutym 1988 roku, kiedy Stephen, w
towarzystwie

Chrisa, przyjechał do Nowego Jorku, aby uczestniczyć w nagraniu kolejnego

filmu

dokumentalnego. Przyjechali na kilka dni, podczas których Stephen rysował
fragmenty miasta

i latał nad nim helikopterem — była to dla niego największa atrakcja.

Sądziłem, że może mu

się spodobać na City Island, małej wyspie niedaleko Nowego Jorku, gdzie
mieszkałem, więc

zaprosiłem go do siebie. Wraz z Chrisem pojawili się w środku burzy

śnieżnej. Stephen był

poważnym, małym ciemnym chłopcem, choć było w nim też coś figlarnego.

Wyglądał
bardzo dziecinnie, raczej na dziesięć niż na trzynaście lat. Głowę miał

małą, przekrzywioną w

jedną stronę. W pewnym sensie przypominał mi inne dzieci autystyczne,

które nieprzerwanie
kiwały głową i trzepotały rękoma. Nigdy nie spojrzał mi prosto w oczy,

ale rzucał na mnie z

boku szybkie spojrzenia.

Spytałem, jak mu się podoba Nowy Jork, na co z silnym londyńskim akcentem
odpowiedział: ,,bardzo ładny". Nie miałem wielu innych okazji, by

usłyszeć, jak mówi; był

bardzo cichy, prawie niemy. Niemniej Chris powiedział mi, że jego mowa w

ostatnich kilku
latach bardzo się rozwinęła, i czasami zdarzało się, że podekscytowany

prawie wrzał. Był

bardzo rozentuzjazmowany w samolocie — nigdy wcześniej nie latał — i, jak

twierdził Chris,
„rozmawiał z załogą samolotu i z pasażerami, pokazując im swoją książkę"

5.

Stephen chciał pokazać mi swoje najnowsze rysunki Nowego Jorku —

wszystkie
znajdowały się w teczce, którą nosił ze sobą Chris. Podziwiałem je

(szczególnie te

background image

narysowane z góry, które zrobił w helikopterze). Kiedy mi je pokazywał,

kiwał emfatycznie

5 Kiedy przed lądowaniem w Nowym Jorku piloci zaprosili go, by usiadł w
ich kabinie,

Chris przypomniał sobie „proroczy" sen Stephena, tuż przed podróżą do

Nowego Jorku.

„Jestem pilotem jumbo jeta—powiedział Stephen.—Widzę drapacze chmur i
Manhattan".

222

głową i o niektórych mówił, że są „dobre" albo „ładne". Sprawiał
wrażenie, jakby nie

wiedział, czym jest z jednej strony próżność, a z drugiej skromność —

pokazując mi rysunki,

komentował je w prostolinijny sposób i z kompletnym brakiem
samoświadomości.

Kiedy już wszystkie obejrzałem, zapytałem go, czy mógłby coś dla mnie

narysować,

np. mój dom. Kiwnął głową i wyszliśmy na zewnątrz. Padał śnieg, było
zimno i mokro, nie

był to dzień na przechadzki. Stephen obrzucił mój dom krótkim, obojętnym

spojrzeniem —

trudno nawet powiedzieć, czy zwrócił na niego choć przez moment uwagę —
potem spojrzał

na drogę i na morze na końcu drogi i poprosił, żebyśmy weszli do środka.

Kiedy wziął do

ręki ołówek i zaczął rysować, wstrzymałem oddech.
— Nie denerwuj się — przerwał ciszę Chris — jeśli chcesz, możesz mówić,

nawet

najgłośniej, jak potrafisz. Dla niego to nie ma znaczenia, i tak mu nie

przeszkodzisz. Byłby
skoncentrowany, nawet gdyby dom się walił.

Stephen nie zrobił żadnego szkicu ani zarysu, od razu zaczął rysować w

rogu kartki

(miałem wrażenie, że mógł zacząć w jakimkolwiek innym punkcie, i nie

miałoby to dla niego
znaczenia) i spokojnie przechodził do środka, jakby kopiował jakiś

wewnętrzny obraz. Kiedy

rysował poręcz na ganku, Chris zauważył:

— Nie widziałem tam tego szczegółu.
— Nie — odpowiedział Stephen — nie widziałeś. Stephen nie przyglądał się

domowi,

nie zrobił żadnych szkiców, nie rysował na żywo, ale dzięki jednemu

krótkiemu spojrzeniu
zapamiętał wszystko, całą istotę i każdy detal. „Zapisał" ten obraz w

pamięci, a potem po

prostu pociągnięciem kilku linii odtworzył go. I nie miałem wątpliwości,

że gdybyśmy go
poprosili, narysowałby całą ulicę.

Rysunek Stephena był w pewien sposób dokładny, ale zmieniło się kilka

szczegółów

— dorysował komin, którego w rzeczywistości nie było, lecz nie narysował
trzech jodeł

stojących przed moim domem, otaczającego go płotu i sąsiednich domów.

Skoncentrował

się tylko i wyłącznie na samym budynku. Sawantom często przypisuje się
fotograficzną czy

ejdetyczną pamięć, ale kiedy skopiowałem

background image

223

rysunek Stephena, pomyślałem, że ma on niewiele wspólnego z kopią
kserograficzną.

Jego obrazy nie przypominały kopii czy fotografii, często mechanicznych i

pozbawionych

osobistego zabarwienia — Stephen zawsze coś dodawał, ujmował, zmieniał, a
to tworzyło

określony styl jego prac. Były one odzwierciedleniem niezwykle

skomplikowanych procesów

neurologicznych, koniecznych do stworzenia wizualnego lub graficznego
obrazu. Rysunki

jego były indywidualnymi konstrukcjami, ale czy rzeczywiście można je

było uważać za

kreację w głębszym tego słowa znaczeniu?
Jego prace (podobnie jak rysunki mojego pacjenta, Jose) są podobne do

oryginału,

dosłowne i naiwne. Ciara Park, matka autystycznego artysty, nazwała to

„niezwykłą
zdolnością ukazania postrzeżonego przedmiotu" (postrzeżonego, a nie

przedstawionego).

Pisze ona także o „niezwykłej zdolności oddania zapamiętanego sensu", co

jest
charakterystyczne dla tego typu osób; także Stephen miał tę niezwykłą

zdolność —

wystarczyło jedno spojrzenie na jakiś budynek, by bez trudu zapamiętał go

na kilka dni, a
nawet tygodni.

W swoim wstępie do wydania Drawings [Rysunki] Sir Hugh Casson napisał:

W odróżnieniu od większości dzieci, które rzadziej rysują na podstawie

bezpośrednich obserwacji, a częściej na podstawie symboli i wyobrażeń,
Stephen Wiltshire

rysuje dokładnie to, co widzi — ani więcej, ani mniej.

Artyści wprowadzają do swoich prac wiele symboli i wyobrażeń,

wykorzystując przy

tym nie tylko nabyte w dzieciństwie metody przedstawiania, ale całą
historię zachodniej

sztuki. Może trzeba będzie od tego odejść, odejść od nawet najbardziej

podstawowej

kategorii „obiektu". Problem ten tak ujął Monet:
Kiedy chcesz coś namalować, staraj się zapomnieć, jakie obiekty znajdują

się przed

tobą — drzewo, dom, pole, cokolwiek... Myśl jedynie, że tu jest mały

odcisk niebieskiego,
tam prostokąt różu, tu pasek żółtego, i maluj to, co widzisz, oddając

224

dokładnie kolory i kształty, dopóki nie stworzysz naiwnej impresji tej
sceny.

Ale Stephen (jeśli Casson się nie myli), Jose, Nadia i inni im podobni

nie dokonują

tego typu „dekonstrukcji", nie tworzą określonych koncepcji, ponieważ (na
wielu poziomach:

od neurologicznego do kulturowego) nie odgrywają one dla nich ważnej

roli, W tym sensie

ich sytuacja jest radykalnie inna od sytuacji „normalnych" ludzi, choć
oczywiście nie oznacza

to, że nie mogą oni zostać artystami.

background image

Zacząłem się także zastanawiać nad związkami Stephena z innymi ludźmi:

jak ważne

były one dla niego, do jakiego stopnia mogły się rozwinąć przy jego
autyzmie (i po

destrukcyjnym wpływie straty ojca we wczesnym dzieciństwie). Stosunki

łączące go z

Chrisem Marrisem, być może najważniejsze w ostatnich pięciu latach w
Queensmill, miały się

zakończyć w czerwcu 1987 roku, po przejściu Stephena do szkoły średniej.

Przez pewien

czas widywali się jeszcze w weekendy, Chris zabierał go na wypady
rysunkowe wokół

Londynu, a nawet na pierwsze wycieczki do Nowego Jorku i Paryża. Ale w

maju 1989 roku

nastąpił kres tych spotkań i Stephen najwyraźniej odczuwał brak motywacji
do dalszego

rysowania. Najwyraźniej potrzebował osoby, która by go wspierała, która

„ułatwiałaby" mu

rysowanie. Nie wiadomo natomiast, czy odczuwał osobistą stratę po
odejściu Chrisa, czy za

nim tęsknił. Kiedy później rozmawiałem z nim o Chrisie (zawsze mówił

,,Chris Marris" lub

„pan Marris"), wyrażał się o nim w sposób chłodny i pozbawiony
Jakichkolwiek emocji.

Normalne dziecko boleśnie przeżyłoby stratę osoby, z którą było tak zżyte

przez wiele lat.

Stephen niczego takiego nie okazywał. Zastanawiałem się, czy dusi on w
sobie takie uczucia,

czy stara się je od siebie oddalalić, nie był pewien, czy na swój

autystyczny sposób

odczuwał on w ogóle jakieś emocje. Christopher Giliberg opisuje
piętnastoletniego chłopca,

którego matka zmarła na raka. Zapytany o to, jak się czuje, odpowiedział:

„W porządku.

Mam syndrom Aspergera, i dlatego znacznie słabiej odczuwam stratę

najbliższych". Stephen
nie potrafiłby oczywiście określić w ten

225

sposób swoich odczuć, ale zastanawiałem się, czy przyjął on stratę
Chrisawten sam

chłodny sposób co młody pacjent Gillberga—i czy chłód ten nie był

charakterystyczny dla

większości jego związków z innymi ludźmi.
Pustkę po Chrisie wypełniła po pewnym czasie Margaret Hewson, która była

agentką

Stephena do spraw wydawniczych i wykazywała rosnące zainteresowanie jego

osobą.
Pierwszy raz spotkałem ją w 1988 roku, kiedy wraz ze Stephenem wybraliśmy

się na wy-

cieczkę po Londynie. Od razu zauważyłem, że Margaret i Stephen dobrze się

ze sobą czują.
Stephen, choć nie był wówczas zdolny do żadnych głębszych uczuć, często

silnie reagował

na różnych ludzi. Margaret „polubił" od razu — pociągała go chyba jej

niespożyta energia i
impulsywność, radosna, pełna werwy atmosfera, jaką dookoła siebie

tworzyła, a także

background image

życzliwość, jaką darzyła jego i jego sztukę. Margaret sprawiała wrażenie,

jakby wszystkich

znała i wszędzie była, a to prawdopodobnie uświadomiło Stephenowi, że
świat jest większy,

że horyzonty są szersze niż te, w których dotychczas żył. Ponadto

Margaret świetnie znała

się na sztuce, jej wiedza w tej dziedzinie obejmowała zarówno historię
sztuki, jak i techniki

rysowania.

Pod koniec 1989 roku zdobyła zlecenia na rysunki Stephena i w każdy

weekend
zabierała go w plener, wraz ze swoim mężem i partnerem z agencji

wydawniczej, Andrew.

Naciskała na Stephena, by porzucił kalkę kreślarską i linijkę (których

używał do wykonania
rysunków w swojej następnej książce Miasta, opublikowanej w 1989 r.) i

zaczął rysować

piórkiem. „Wartość linii można zrozumieć, tylko przechodząc od razu do

piórka i ucząc się
na błędach" — twierdziła. Prowadzony przez nią Stephen znów zaczął

regularnie pracować, a

rysował teraz znacznie odważniej niż do tej pory. (Nawet w serii Miasta

występowało wiele
improwizacji kreślonych bez użycia linijki — wymyślone miasta, które

sobie wyobrażał, a

które łączyły w sobie cechy kilku prawdziwych miast).

Po poranku spędzonym na podróży i rysowaniu wracali do domu Hewsonów na
obiad, gdzie często towarzyszyła im córka Hew-

226

sonów, Annie, zaledwie kilka lat starsza od Stephena. Stephen
najwyraźniej lubił te

wspólne wycieczki i w sobotnie ranki z niecierpliwością oczekiwał

Margaret i Andrew.

Hewsonowie darzyli go silnym uczuciem, mimo że nie byli pewni, czy on

czuje choć trochę
sympatii do nich. Zaczęli zabierać go także na dłuższe wyprawy — razem

pojechali na

wycieczkę do Salisbury i spędzili dwa weekendy w Szkocji.

Zauważywszy, że jednym z ulubionych motywów Stephena jest woda — mieszkał
w

Londynie blisko kanału i czasem, idąc jego brzegiem z matką lub

siostrami, robił małe szkice

łódek i śluz — Margaret zasugerowała temat jego nowej książki.
Postanowili zwiedzić miasta

„na wodzie" — Wenecję, Amsterdam i Leningrad.

Pod koniec 1989 roku Margaret pod wpływem impulsu zadzwoniła do pani

Wiltshire i
zaproponowała, by Stephen i jego siostra, Annette, pojechali z nimi na

Boże Narodzenie do

Wenecji. Wycieczka była nadzwyczaj udana. Stephen, który miał teraz

piętnaście lat, świetnie
sobie radził z niedogodnościami podróży, które jeszcze kilka lat temu

wyprowadzały go z

równowagi. Narysował, na co wcześniej miała nadzieję Margaret, bazylikę

św. Marka, Pałac
Dożów, wielkie pomniki weneckiej kultury, i najwyraźniej robił to z

przyjemnością. Ale

background image

zapytany tydzień po powrocie, jak mu się tam podobało, odpowiadał tylko:

„wolę Chicago"

(co nie znaczyło, że w Ameryce jest lepsza architektura, ale że są tam
amerykańskie

samochody — Stephen pasjonował się nimi, potrafił rozpoznać i i narysować

każdy

powojenny model samochodu wyprodukowany w Stanach Zjednoczonych).
Kilka tygodni później zaczęto planować jego następną podróż, tym razem do

Amsterdamu. Stephen zgadzał się na tę wycieczkę, ponieważ widział kiedyś

fotografie miasta

i, jak powiedział, „wolę Amsterdam od Wenecji, ponieważ są tam
samochody". Raz jeszcze

udało mu się znakomicie oddać nastrój miasta, zarówno w rysunkach

ukazujących

Westerkerk i Begijnhof, jak i w malutkim uroczym szkicu przedstawiającym
ruch uliczny. W

Amsterdamie t Stephen był bardzo ożywiony i miał doskonały humor. Zaczął

także odkrywać

swoje nowe cechy. Lorraine Cole, która również uczest-
227

niczyła w tej wycieczce, była niezwykle zdziwiona zmianami w jego

zachowaniu:
Kiedy był mały, nic go nie bawiło. Teraz znajduje wiele zabawnych rzeczy,

a jego

śmiech jest zaraźliwy. Znów zaczął rysować karykatury bliskich mu ludzi i

z przyjemnością
obserwuje reakcje swoich ofiar.

Pewnego wieczoru w Amsterdamie, kiedy Stephen miał udzielić wywiadu w

telewizji,

Margaret dostała silnego ataku astmy i musiała zostać w hotelu. Stephena
poruszyło to do

tego stopnia, że odmówił uczestniczenia w programie i nie można go było

odciągnąć od łóżka

Margaret.

— Zostanę z tobą, dopóki nie poczujesz się lepiej —powiedział. — Nie
umrzesz.

Margaret i Andrew byli tym bardzo wzruszeni.

— Wtedy po raz pierwszy pokazał, że mu na nas zależy — powiedziała 6.

Czy to możliwe, że u Stephena — pomimo autyzmu — następował opóźniony
rozwój
indywidualny? Zaintrygowany tym, co opowiedziała mi Margaret o wycieczce

do

Amsterdamu, umówiłem się, że na następne wyprawy do Leningradu i Moskwy,
planowane

na maj 1990 roku, pojadę z nimi. Poleciałem do Londynu, gdzie spotkałem

się z Margaret i

Stephenem, i przeprowadziłem z nim kilka testów. Testy te, opracowane
prze Utę Frith i jej

kolegów, wymagały od badanego reakcji na różnego rodzaju rysunki, z

których część

powiązana była jedynie kolejnością wydarzeń, inne zaś można było
zrozumieć, przypisując

różne intencje, zapatrywania, wierzenia lub stany umysłu (i czasem też

dysymulacje)

postaciom w nich występującym. Nie było wątpliwości, że Stephen ma
ograniczoną zdolność

odgadnięcia stanu umysłu innych. (Frith pisze, że jeden z ba-

background image

6 Kiedy odwiedziłem autystyczną artystkę Jessy Park, uderzyła mnie

ogromna miłość,

jaką darzyli ją rodzice. „Widzę, że bardzo ją kochacie — powiedziałem do
jej ojca. — Czy

ona także was kocha?"

„Kocha nas tak mocno, jak potrafi" — odpowiedział.r2228

22

P


daczy "przeprowazDał nieformalny test w Ameryce, uzywając do tego celu

rysunków z zcasopisma>>The New Yorker<<. Bardzo zdolne i wysoce

wykształcone

osoby autystyczne nie rozzumiały ich lub uważały je za zabawne")22


Podsunąłem mu duże puzzle, które bardzo szybko złożył. Potem dałem mu

następne

puzzle, ale tym razem odwrócone, tak że nie widział, co jest na nich

narysowane. Także i w
tym przypadku złożył je równie szybko. Obraz — znaczenie— najwyraźniej

nie był mu

potrzebny; najważniejsza i najbardziej spektakularna była jego

umiejętność uchwycenia
dużej liczby abstrakcyjnych kształtów i zdolność momentalnego ich

zestawienia

P
Tego typu umiejętności są charakterystyczne dla autystów, którzy celują w

testach na

wzory figuralne {block design), a szczególnie w znajdowaniu wtopionych w

nie figur. Dlatego

też psycholog, Lynn Waterhouse, badając wizualnego geniusza J.D. (który
jako chłopiec,

według rodziców, potrafił w ciągu dwóch minut złożyć puzzle składające

się z pięciuset

elementów, więc kupowano dla niego puzzle z pięcioma tysiącami części),
stwierdziła, że

,,fenomenalnie dobrze" radzi on sobie z prawie każdym testem na percepcję

wizualną,

jakiemu go poddała: w badaniach na orientację liniową, na wizualny
gestalt closure, wzory

figuralne itd. osiągnął wspaniałe rezultaty, wykonując zadania zawsze o

kilka razy szybciej, niż

robią to normalni ludzie. Stephen, podobnie jak J.D., miał fantastyczne
umiejętności

rozpoznawania abstrakcyjnych wzorów i dokonywania analizy wzrokowej. Ale

nie tłumaczyło

to jego rysunków (J.D. pomimo swoich zdolności percepcyjnych nie miał
specjalnego talentu

do rysowania).

Tak więc Stephen wykazywał wyższy stopień umiejętności, barwnego

przedstawiania
— przedstawiania, które tworzyło zewnętrzną formę dla jego percepcji i

które miało bardzo

background image

charakterystyczny i indywidualny styl. To, czy ta umiejętność

reprezentacji wywoływałajakiś

wewnętrzny rezonans lub oddźwięk, pozostawało całkowicie niejasne.
Znając już jego umiejętności dokonywania abstrakcyjnej wizualnej analizy,

zastanawiałem się teraz, jak ważne jest dla niego „znaczenie". Jak wiele

rozumiał z tego, co

rysował? I jak ważny był dla niego fakt rysowania? Pokazałem Stephenowi
portret wykonany

przez Matisse'a i poprosiłem, żeby go narysował. (Margaret i Andrew

bardzo lubią Matisse'a;

obrazek, który pokazałem Stephenowi,
230

należał właśnie do nich). Przerysował go szybko i z pewnością siebie. Nie

był on
dokładny w każdym detalu, ale był bardzo „matisse'owski". Kiedy godzinę

później

poprosiłem, by narysował go jeszcze raz z pamięci, znów różnił się od

oryginału, co
powtórzyło się raz jeszcze po następnej godzinie. Niemniej wszystkie te

rysunki (w sumie

zrobił ich pięć), choć różniły się szczegółami, stylem były uderzająco

podobne do oryginału.
W pewnym sensie Stephen ujął w swoich rysunkach esencję Matisse'owskiego

sposobu

malowania, zmieniając przy tym niektóre szczegóły. Czy było to czysto

formalne, kognitywne
odzwierciedlenie stylu Matisse'a — czy też głębsza reakcja na jego wizję,

wrażliwość i sztukę?

Zapytałem Stephena, czy pamięta mój dom, w którym był ponad dwa lata

temu, i czy
mógłby go raz jeszcze dla mnie narysować. Kiwnął głową i narysował dom,

ale z różnymi

zmianami. Tym razem zamiast dwóch wprowadził tylko jedno okno na

parterze, usunął

kolumnę z ganku i uwydatnił schody. Narysował, podobnie jak za pierwszym
razem, (nie

istniejący) komin i dodał — także nie istniejącą—flagę amerykańską na

wysokim maszcie;

sądzę, że uważał ją za integralny element „amerykańskiego" domu. Zarówno
obraz Ma-

tisse'a,jak i mój dom postrzegał więc i przedstawił w wielu wersjach. W

obu przypadkach od

razu udało mu się oddać ich cechy charakterystyczne, a jego późniejsze
rysunki były

improwizacjami w ramach określonego stylu.

Po wszystkich tych testach wciąż byłem zdezorientowany. Stephen był

jednocześnie
niezmiernie utalentowany i silnie upośledzony; czyjego ułomności i

zdolności były od siebie

całkowicie oddzielone, czy też, na głębszym poziomie, integralnie się ze

sobą łączyły? Czy te
cechy, jak autystyczna dosłowność i konkretność, były w niektórych

kontekstach talentami,

w innych zaś wadami? Testy te wzbudziły we mnie uczucie niepokoju, jakbym

w ciągu tych
kilku dni spędzonych na poddawaniu go testom zredukował Stephena do wad i

talentów i

background image

zapomniał, że jest on integralną ludzką jednostką. Raz jeszcze

przeczytałem książkę Uty Frith,

zatytułowaną Autism: Explaining the Enigma [Autyzm: Wyjaśnianie
tajemnicy], i napisałem

do niej: „Jutro jadę ze Stcphenem do Rosji... zapoznałem się

231


trochę z jego dziwnymi umiejętnościami i ułomnościami — teraz muszę

poznać go jako

osobę. Może ten wspólnie spędzony tydzień pozwoli mi na to".

Żywiąc tę nadzieję, wyjechałem ze Stephenem do Rosji. Kiedy czekaliśmy na
odlot na

lotnisku Gatwick, byłem pod wrażeniem jego głębokiej koncentracji.

Urzeczony przeglądał

magazyn „Cias-sic Cars". Każdemu obrazkowi przyglądał się z niebywałą
intensywnością —

nie podnosił wzroku znad gazety przez ponad dwadzieścia minut. Od czasu

do czasu

przybliżał wzrok do kartki i badał jakiś szczegół — pomyślałem sobie, że
wszystko, co

widzi, na zawsze zostanie wpisane w jego korę mózgową. Raz na jakiś czas

wybuchał nagłym

śmiechem. Co w tych abstrakcyjnych obrazkach tak go bawiło?
Podczas lotu Stephen był zatopiony w rysowaniu zamku Balmorai, który

zobaczył

wcześniej na pocztówce. Zupełnie nie zwracał uwagi na toczące się dookoła

rozmowy, na
wspaniałe rozciągające się pod nami widoki lądów i mórz.

Na lotnisku w Moskwie Stephen, bardzo spokojny, przyglądał się samochodom

żółtym taksówkom i czarnym ziłom z tablicami rejestracyjnymi
zaczynającymi się od napisu

„MK". Wszędzie unosił się ohydny zapach ropy. Stephen parskał, marszczył

nos; był

niezwykle wrażliwy na zapachy. Kiedy o drugiej nad ranem jechaliśmy do

miasta, ujrzał
rosnące przy drodze wysokie, srebrnawe brzozy i wielki księżyc tuż nad

ziemią. Nawet

Stephen, który dotychczas nie interesował się otoczeniem, z nosem

przyciśniętym do zimnej
szyby autobusu z zachwytem wpatrywał się w rozległy, oświetlony księżycem

krajobraz.

Następnego ranka, kiedy poszliśmy na plac Czerwony, Stephen był niezwykle

zaciekawiony, robił zdjęcia, przyglądał się budynkom, był oszołomiony ich
innością. Ludzie

na ulicy odwracali się i patrzyli na niego — czarnych najwyraźniej nie

widywano tu często.

Znaleźliśmy miejsce, z którego chciał narysować wieżę Spaską, i Margaret
właśnie w tym

wskazanym przez niego miejscu musiała ustawić jego stołek. Nie tam, tylko

tutaj — często

tak bierny,
232

w tym momencie był panem sytuacji. Siedział więc na środku placu

Czerwonego —
mały człowiek w futrzanej czapce i granatowych wełnianych rękawiczkach —

i rysował. W

background image

ten piękny, słoneczny, majowy dzień kłębiły się tu rzesze turystów; wielu

przypatrywało się

jego rysunkowi. Stephen ignorował ich lub nie był świadomy ich obecności,
i nie przestawał

rysować. Mruczał coś do siebie, a pióro trzymał w charakterystyczny,

niezgrabny, dziecięcy

sposób pomiędzy trzecim i czwartym palcem. Raz zaczął chichotać — ale,
jak się okazało,

było to spowodowane sceną z filmu Rain Man, którą sobie przypomniał.

Margaret siedziała

przy nim i zachęcała go: „Dobrze! Mądry chłopak", a także dawała mu rady
dotyczące

szczegółów architektoniczych. Pod wpływem jej sugestii Stephen dokładnie

przyjrzał się np.

zwieńczeniu wieży. Margaret jest w ten sposób niemalże współtwórcą jego
rysunków, i choć

jego talent jest tak indywidualny, to wyraźnie czeka on na pełne uczucia

i afirmujące uwagi.

Później poszliśmy zobaczyć Muzeum Historyczne, eklektyczny czerwony
budynek

zaprojektowany przez angielskiego architekta. Margaret poinstruowała

Stephena: „Dokładnie

przyjrzyj się temu budynkowi. Zbadaj go. Zapamiętaj jego szczegóły —
chcę, żebyś go

później narysował z pamięci". Ale to, co Stephen później narysował,

znacznie różniło się od

Muzeum Historycznego — wprowadził tu pół tuzina cebulastych kopuł,
których w

rzeczywistości nie było.

Najpierw zastanawiałem się, czy nie jest to być może defekt pamięci, i

poprosiłem, by
narysował z pamięci bazylikę św. Bazylego. W przeciągu dwóch minut

wykonał

zachwycający, dokładny szkic. Później zaczął rysować wielką sklepową

arkadę w GUM-ie —

rysunek zakończył, popijając w hotelu colę. Zapamiętał nawet napisy
sklepowe, pisane nie

znaną mu przecież cyrylicą. Najwyraźniej jego pamięć funkcjonowała jak

należy.

Wraz z Margaret zastanawialiśmy się, dlaczego Stephen w ten sposób
narysował

Muzeum Historyczne; kiedy poprosiliśmy go, by przypomniał sobie ten

budynek, był

wyrwany z koncentracji (zdenerwowała go policja na placu Czerwonym), i
zapytany, jak się

czuje, odpowiadał tylko „w porządku" (co znaczyło, że nie było to miłe).

Próbował, jak

sądzę, uatrakcyjnić budynek, dodając do niego
233

cebulaste kopuły, ale tak bardzo nie pasowały one do podstawy, że w

rezultacie
narysowany przez niego obiekt wyglądał wręcz nierealistycznie.

Następnego ranka, kiedy spotkaliśmy się na śniadaniu w hotelowej sali

jadalnej,

Stephen powitał mnie głośnym ,,Cześć, Oliver!" , Okrzyk ten — może tylko
tak mi się

background image

zdawało — był pełen sympatii. Nie byłem pewien, co o tym myśleć — czy

było to tylko

zachowanie automatyczne? Znakomity neurolog. Kurt Goidstein, pisał o
innym autystycznym

chłopcu:

Zaczyna lubić ludzi [...] Jednocześnie jednak jego emocjonalne reakcje i

przywiązanie do ludzi wciąż pozostaje płytkie i powierzchowne. Spotykając
kogoś raz na

kilka miesięcy, wita go i żegna z tą samą bezosobową uprzejmością, jakby

kontakt był

prawdziwy tylko w konkretnym czasie jego trwania [...] jest to kontakt
pozbawiony

emocjonalnej treści.

W sklepie Intouristu kupiłem kawałek bursztynu. Stephen obrzucił go

obojętnym
spojrzeniem. Nie miał on dla niego żadnej wizualnej wartości, dopóki nie

potarłem go i nie

pokazałem, w jaki sposób naładowuje się elektrycznie. To, jak przyciągał

do siebie małe
skrawki papieru, wprawiło go w zdumienie. Wziął ode mnie bursztyn i sam

go

naelektryzował. Ale kiedy już to zrobił, jego zainteresowanie nagle

osłabło. Nie pytał, jak to
się dzieje i dlaczego; sprawiał wrażenie znudzonego, kiedy mu to

tłumaczyłem. Byłem

podekscytowany, widząc jego początkowe zdumienie — dotychczas nigdy go

jeszcze
takiego nie widziałem — ale gdy zniknęło tak szybko, wpadłem w

przygnębienie.

Podczas obiadu Stephen, rechocząc, narysował obrazek, na którym

siedzieliśmy
wszyscy przy stole, a on mnie wachlował. (Jestem wrażliwy na upał i

zawsze noszę ze sobą

japoński wachlarz, którego często w jego obecności używałem). Przedstawił

mnie skulonego

ze strachu przed wachlarzem, a siebie jako wielkiego, silnego, panującego
— było to

pierwsze symboliczne przedstawienie wykonane przez Stephena.

234


Podróżując razem ze Stephenem — byliśmy już ze sobą od pięciu dni —

stałem się

świadomy jego psychicznej kruchości, głębokich zmian zachodzących w jego

wnętrzu.
Bywały momenty, kiedy był ożywiony i zainteresowany otoczeniem i robił

kapitalne, zabawne

rysunki; bywały też inne chwile, kiedy zatapiał się w stanie najgłębszego

autyzmu, a na
otoczenie —jeśli je w ogóle dostrzegał — reagował automatycznie,

echolalicznie. Takie

fluktuacje, trwające zazwyczaj kilka godzin, a rzadziej dni, zdarzają się

często u dzieci z
klasycznym autyzmem, choć ich przyczyny są nadal nie znane. Były one

znacznie głębsze, jak

mi powiedziano, kiedy Stephen był dzieckiem.

Następnego dnia wsiedliśmy do pociągu, którym mieliśmy odbyć całodzienną
podróż

background image

do Leningradu. Margaret przygotowała na drogę tyle prowiantu, że

wystarczyłoby nie tylko

dla nas, ale i dla pozostałych osób w przedziale. Kiedy pociąg ruszył,
postanowiliśmy zjeść

wczesne śniadanie—hotel musieliśmy opuścić o piątej, żeby zdążyć na

poranny pociąg. Gdy

Margaret zaczęła wyjmować jedzenie z koszyka, Stephen zaczął
półkonwulsyjnie rzucać

głową i obwąchiwać wszystko, co wyjęła. Przypomniało mi to niektórych

moich pacjentów z

zespołem pozapaleniowym mózgu, a także niektóre osoby z syndromem
Tourette'a, które

także wykazywały podobne zachowania. Nagle uzmysłowiłem sobie, że węchowy

świat

Stephena może być równie barwny jak jego świat wizualny; ale nie
posiadamy języka,

środków, żeby o tym świecie komunikować.

Stephen niepewnym wzrokiem wpatrywał się w ugotowane na twardo jajka —

czy to
możliwe, że jeszcze nigdy sam nie rozbił skorupki? Dla żartu wziąłem

jedno jajko i rozbiłem

skorupkę na głowie; Stephen był zachwycony i wybuchł śmiechem. Jeszcze

nigdy nie
widział, żeby ktoś rozbijał w ten sposób ugotowane na twardo jajko, i

podał mi następne, by

sprawdzić, czy potrafię to powtórzyć, a potem, upewniwszy się, że

wszystko jest w
porządku, rozbił jedno na swojej głowie. W tej czynności było coś

spontanicznego i sądzę,

że dzięki mojemu żartowi Stephen lepiej się poczuł w moim towarzystwie,

zrozumiał bowiem,
że potrafię zachowywać się głupio i zabawnie.

235

Po śniadaniu graliśmy w zabawy słowne. Był w nich całkiem dobry; kiedy

powiedziałem: „Szukam swoim małym oczkiem czegoś, co się zaczyna na »k«"

odpowiedział od razu: kurtka, kot, kawa, kawiarnia, kubek. Świetnie sobie

radził ze

wstawianiem brakujących liter w wyrazach. Ale, chociaż miał już
szesnaście lat, wciąż jeszcze

nie potrafił ocenić objętości płynów, pomimo różnych wysokości i różnych

naczyń — którą

to umiejętność, jak wykazuje Piaget, większość dzieci przyswaja sobie już
w wieku siedmiu

lat.

Pociąg mijał małe wsie z drewnianymi domami i pomalowanymi kościołami

dające
posmak nie zmienionego od setki lat tołstojowskiego świata. Stephen

przypatrywał się z

uwagą widokom za oknem, a ja myślałem o tysiącach obrazów, które musiał

rejestrować i
konstruować — wszystkie one mogły zostać zapisane w postaci barwnych

rycin i winiet, ale

żadne z nich, jak przypuszczałem, nie łączyły się w całość, która

tworzyłaby w jego umyśle
ogólną impresję. Miałem wrażenie, że cały wizualny świat przepływa przez

Stephena jak rzeka,

background image

nie tworzy żadnego sensu, nie zostaje przyswojony, a przynajmniej nie

staje się częścią jego

,ja". Choć mógł on zatrzymać w swoim umyśle wszystko, co widział, w
pewien sposób

wszystko to było zewnętrzne, nie powiązane, z niczym innym nie połączone,

nigdy nie

korygowane, zawsze odporne na wpływy i nie wywierające wpływu. Uważałem
jego

percepcję i pamięć za quasi-mechaniczne — podobne do magazynu, do

biblioteki albo do

archiwum — w których nie ma nawet indeksu, nic nie jest ułożone
tematycznie ani powiązane

skojarzeniami, ale z których wszystko jak z pamięci komputera po

naciśnięciu jakiegoś

przycisku można wydobyć. Porównywałem go w myślach do perceptualnego
pocisku, który

podróżuje przez życie, notując, zapisując, ale nigdy nie przyswajając;

albo do nadajnika, w

którym wszystko, co minęło, zostało zachowane, ale on sam pozostał nie
zmieniony, nie

tknięty doświadczeniem.

Kiedy zbliżaliśmy się do Leningradu, Stephen stwierdził, iż czas zacząć

rysować.
„Margaret, kochanie, ołówek" — powiedział. Byłem zaskoczony tym jego

„ołówkiem", bo

tak właśnie Margaret wymawiała „ł", ale nie wiedziałem, czy powiedział to

automatycz-
236

nie, czy też była to bardziej świadoma, humorystyczna parodia. W pociągu

bardzo
trzęsło, zrobiłem więc tylko kilka krótkich notatek. Ale Stephenowi ruch

pociągu nie

przeszkadzał w rysowaniu — robił to z równą łatwością i szybkością jak

zawsze. (Wyglądał

na bardzo niezgrabnego, ale czasem, prawie natychmiast, potrafił
przyswoić jakąś

umiejętność motoryczną, co jest charakterystyczne dla autystyków). W

Amsterdamie nawet

przez chwilę nie zawahał się przed wejściem wąskimi schodkami zaburtowymi
na łódź, choć

nigdy wcześniej tego nie robił — przypominało mi to innego autystycznego

młodzieńca, który

na drugi dzień po wizycie w cyrku po mistrzowsku i bez cienia strachu
przeszedł po linie.

W końcu, po jedenastu godzinach ślimaczej jazdy — sielska Rosja powoli

odkrywała

przed nami swoje uroki — dotarliśmy na główny dworzec Leningradu, na
stację, gdzie

przedrewolucyjny, carski splendor dawno już wyblakł. Całą panoramę

miasta, z jego

wspaniałą, niską, XVIII-wieczną zabudową i atmosferą kosmopolitycznej
europejskiej

cywilizacji, mogliśmy oglądać z okna naszego pokoju w tę błyszczącą białą

noc, Stephen

chciał zobaczyć wszystko w świetle dnia i postanowił, że po przebudzeniu
od razu zabierze

background image

się do rysowania. Nie było mnie w pokoju, kiedy zaczął pracować, ale

Margaret powiedziała

mi, że już na początku popełnił ciekawy błąd. Słynny stary krążownik
„Aurora",

przycumowany do nadbrzeża Newy, narysował w złych proporcjach w stosunku

do

budynków stojących po drugiej stronie rzeki. Kiedy zdał sobie z tego
sprawę, powiedział:

„Zacznę jeszcze raz. To nie jest dobrze. To nie przejdzie". Wyrwał

następną kartkę i zaczął

od początku.
Ten rażący błąd perspektywiczny przypomniał mi o mniejszych

nieścisłościach w jego

pracach, o fakcie, że używał on wielu perspektyw w swoich rysunkach i że

nie zawsze
współgrały one ze sobą 7. Później poszliśmy do klasztoru Aleksandra

Newskiego i nie-

oczekiwanie staliśmy się świadkami ceremonii ortodoksyjnego rosyjskiego

ślubu. Chór
składał się z wymizerowancgo, odzianego w szma-

7 Zwrócił mi na to uwagę John Williamson z Brownsville w stanie Teksas,

który

zamierza napisać długi artykuł o Stephenie — przedstawił mi wiele takich
przykładów.

237

ty tłumu, którym dyrygowała niewidoma kobieta o ognistych, niebieskich
oczach. Ale

głosy tych ludzi były wspaniałe, szczególnie bas profundo, który — moim i

Margaret

zdaniem — wyglądał jak zbieg z gułagu. Margaret sądziła, że śpiew ten nie
oddziaływał na

StephenaJa zaś uważałem, że robi na nim ogromne wrażenie — oto przykład,

jak trudno było

czasami odgadnąć, c o tak naprawdę czuje.

Punktem kulminacyjnym naszego pobytu w Leningradzie miała być wizyta w
Ermitażu,

ale Stephen dość dziecinnie zareagował na niezwykłe zebrane tam obrazy.

„Widzisz, jest
zbudowana z figur" — powiedziała Margaret, wskazując na jeden z obrazów
Picassa,

przedstawiający kobietę z przechyloną głową. Stephen zapytał tylko:

„Bolało ją?"

Margaret poprosiła Stephena, żeby szczególnie dokładnie przyjrzał się
Tańcowi

Matisse'a, a on wpatrywał się w obraz bez cienia zainteresowania przez

całe trzydzieści

sekund. Już po powrocie do Londynu Margaret zaproponowała, żeby go
narysował, co

wykonał z łatwością. Dopiero później zauważyliśmy dziwną nieścisłość

(którą również odkrył

pan Williamson): kształty, jakie Stephen nadał tancerzom, były kształtami
z obrazu z Ermitażu,

ale kolory pochodziły z innej wersji tego malunku, wiszącej w Museum of

Modern Art w

Nowym Jorku — MOMA. Jak się okazało, siostra Stephena, Annette, dała mu
przed kilku

background image

laty plakat z nowojorskiego muzeum przedstawiający Tancerzy, i Stephen

przedstawił

„rosyjski" obraz w „amerykańskich" kolorach. Można by sądzić, że były to
potknięcia

pamięci lub biedy, ale podejrzewam, że Stephen po prostu się bawił i

postanowił przedstawić

obraz z Ermitażu w barwach z wersji nowojorskiej, tak jak postanowił
„dobudować"

baryłkowate kolumny do Muzeum Historycznego (albo np. przyprawić komin do

mojego

domu, czy — w innym obrazie — penis Prometeuszowi w Rockefeller Center).
Zmęczeni całym dniem chodzenia i rysowania opuściliśmy Ermitaż i

skierowaliśmy się

do hotelu na herbatę. Widząc, że Stephen potrzebuje jakiejś rozrywki,

Margaret powiedziała
do niego:

— Teraz ty będziesz nauczycielem... A ty, Oliverze, będziesz uczniem.

238


W oczach Stephena pojawił się błysk.

— Ile jest dwa odjąć jeden? — zapytał.

— Jeden — odpowiedziałem bez namysłu.

— Dobrze! A dwadzieścia odjąć dziesięć? Udawałem, że przez chwilę się
zastanawiam.

— Dziesięć.

— Bardzo dobrze — powiedział Stephen. — A ile jest sześćdziesiąt odjąć

dziesięć?
Długo się zastanawiałem, wysiłek malował mi się na twarzy.

— Czterdzieści? — powiedziałem.

— Nie — odrzekł Stephen. — Źle. Pomyśl! Próbowałem sobie pomóc, licząc na

palcach.
— Mam — powiedziałem — pięćdziesiąt.

— Dobrze — odrzekł Stephen z uśmiechem aprobaty. — B ardzo dobrze. A

teraz

powiedz, ile jest czterdzieści odjąć dwadzieścia? To naprawdę było

trudne. Zastanawiałem się
przez całą minutę.

— Dziesięć?

— Nie — powiedział Stephen. — Musisz się skoncentrować. Ale szło ci

całkiem nieźle
— dodał.

Epizod ten był fantastycznym naśladownictwem lekcji arytmetyki, jaką daje

się

opóźnionemu w rozwoju dziecku. Głos Stephena, jego gesty, perfekcyjnie
naśladowały

mającego dobre intencje, łaskawego nauczyciela, a właściwie (co odczułem

z pewną przykro-

ścią) mnie, kiedy przeprowadzałem z nim testy w Londynie. Nie zapomniał
tego. Było to dla

mnie, dla nas wszystkich, lekcją, żeby nigdy go nie lekceważyć. Stephen

przepadał za

odwracaniem ról, tak jak na rysunku, na którym mnie wachlował.
Podróż do Rosji była z jednej strony wspaniała, ekscytująca, z drugiej

zaś

przygnębiająca, rozczarowująca, pozbawiająca iluzji. Przed wyjazdem

miałem nadzieję, że
dotrę poza autyzm Stephena, że za jego zasłoną odkryję osobę, umysł;

zastałem tylko samą

background image

imitację autentycznych uczuć. Oczekiwałem, że doświadczę z jego strony

pewnej sympatii,

głębszego uczucia; moje serce zabiło mocniej na jego pierwsze „Cześć,
Oliver!" — ale to się

nie powtórzyło.

239


Chciałem, żeby Stephen mnie polubił albo przynajmniej wyróżnił jako osobę

— był

jednak w stosunku do mnie może nie nieprzyjazny, ale zaznaczał dzielącą

nas obcość, nawet
swoimi chłodnymi, automatycznymi dobrymi manierami i dowcipami. Chciałem,

żeby doszło

między nami do interakcji; doświadczyłem jednak tylko próbki tego, jak

muszą czuć się
rodzice autystycznych dzieci, kiedy stają przed zupełnie nie reagującym

na nich dzieckiem.

Spodziewałem się, że będzie on stosunkowo normalną osobą, obdarzoną

pewnymi talentami i
borykającą się z pewnymi problemami — teraz zdałem sobie sprawę, że moduł

jego umysłu

jest radykalnie inny, prawie obcy, że działa na właściwych sobie zasadach

i żadne z moich
norm nie są tu wymierne.

Bywały jednak momenty — rozbijanie jajka, zabawa w ucznia i nauczyciela—

kiedy

czułem, że między nami nawiązuje się pewna nić porozumienia, wciąż
liczyłem więc na

stworzenie silniejszego związku, i za każdym razem, kiedy byłem w

Londynie — mniej więcej

kilka razy w roku — odwiedzałem go. Raz lub dwa byliśmy razem na
spacerze. Czekałem,

kiedy odsłoni przede mną swoje „prawdziwe ja", swoje emocje. On jednak,

choć witał mnie

wesołym „Cześć, Oliver!", był wciąż uprzejmy, poważny i odległy jak

zawsze.
Mieliśmy wszakże jedną wspólną pasję — zamiłowanie do odgadywania marek

samochodów. Stephen najbardziej lubił wielkie kabriolety-limuzyny z lat

pięćdziesiątych i

sześćdziesiątych. Do moich ulubionych należały natomiast sportowe wozy z
czasów mojej

młodości — bristole, frazernashe, stare jaguary, aston martiny. Znaliśmy

nazwy prawie

wszystkich samochodów spotykanych na drodze, a Stephen, jak sądzę,
traktował mnie jak

sprzymierzeńca lub kamrata w tej zabawie — był to największy stopień

bliskości, jaki

osiągaliśmy.
Floating Cities [Miasta na wodzie] zostały opublikowane w lutym 1991 roku

i szybko

dotarły na szczyt angielskiej listy bestsellerów. Dowiedziawszy się o

tym, Stephen powiedział
tylko: „To bardzo miło!" Sprawiał wrażenie, jakby nie miało to dla niego

znaczenia i nie

robiło na nim wrażenia. W tym czasie chodził do szkoły zawodowej, w

której uczył się
zawodu kucharza; zaczynał się

240

background image

sam poruszać środkami komunikacji miejskiej i nabywać umiejętności

niezbędnych do
prowadzenia samodzielnego życia. Niedziele wciąż jednak były

zarezerwowane na rysowanie,

a zamówień na jego rysunki było z tygodnia na tydzień coraz więcej.

Kiedy myślałem o artystycznym talencie Stephena, często przypominałem
sobie

Martina, opóźnionego w rozwoju muzyka i mnemotycznego sawanta, którego

spotkałem w

1980 roku. Martin uwielbiał opery — jego ojciec był słynnym śpiewakiem
operowym — i

potrafił zapamiętać każdą, choćby raz usłyszaną melodię. („Znam ponad

dwieście oper" —

powiedział mi kiedyś). Największą, namiętną miłością darzył jednak Bacha.
Wydawało mi się

dziwne, że tak prosty człowiek ma tego typu pasję. Bach wydaje się bardzo

intelektualny, a

Martin był opóźniony w rozwoju. Dopiero gdy zacząłem przynosić mu kasety
z kantatami, z

Wariacjami Goldberga, a kiedyś z Magnificat, uzmysłowiłem sobie, że mimo

ogólnych

ograniczeń intelektualnych miał on doskonale rozwiniętą inteligencję
muzyczną i zdawał sobie

sprawę ze wszystkich strukturalnych zasad i zawiłości muzyki Bacha,

wszystkich

skomplikowanych kontrapunktowych i ługowych zapisów; posiadał
inteligencję muzyczną

równą inteligencji profesjonalnego muzyka.

Dotychczas nie potrafiłem jasno określić kognitywnych praw rządzących

sawantycznymi talentami. Traktowałem je jako wyraz przede wszystkim
świetnej pamięci.

Martin miał rzeczywiście cudowną pamięć, ale było oczywiste, że w

przypadku Bacha była

to pamięć strukturalna lub gatunkowa (i w szczególny sposób

konstrukcyjna) — on rozumiał
tę muzykę, wiedział, która wariacja jest inwersją innej, znał sposób, w

jaki linię melodyczną

głosu rozpoczynającego powtarzają kolejno z pewnym opóźnieniem wszystkie

występujące
głosy, by stworzyć fugę lub kanon — sam potrafił skonstruować prostą

fugę. Wiedział,

przynajmniej na kilka taktów naprzód, co będzie dalej. Nie potrafił tego

sformułować,
sprecyzować—jego rozumienie formy muzycznej było instynktowne.

Obserwując powyższe u Martina, mogłem teraz dostrzec analogie pomiędzy

nim a

innymi artystycznymi czy matematycznymi
241

sawantami, z którymi dotychczas pracowałem. Wszyscy oni mieli autentyczną

inteligencję, ale była to inteligencja szczególna, objawiająca się
jedynie w ograniczonych

dziedzinach poznawczych. Geniusze ci stanowią niezbity dowód na to, że
mogą istnieć różne

formy inteligencji, wszystkie potencjalnie od siebie niezależne. Ho-ward
Gardner, psycholog,

mówi o tym w swojej książce Frames of Mind [Ramy umysłu]:

background image

W przypadku sawantycznych idiotów [...]obserwujemy osobliwy „sparing"

pomiędzy specyficzną umiejętnością a stojącymi w tle, częściowo lub

prawie całkowicie
stłumionymi ludzkimi osiągnięciami w innych dziedzinach [...] dzięki temu

możemy

traktować różne inteligencje jako stosunkowo — a nawet całkowicie —

odizolowane.
Gardner zakłada istnienie wielu oddzielnych i rozłącznych inteligencji —

wizualnej,

muzycznej, leksykalnej itd. — z których wszystkie są autonomiczne i

niezależne, a każda z
nich w sposób dla siebie charakterystyczny przyswaja reguły i struktury

dziedzin po-

znawczych, każda kieruje się własnymi „zasadami" i prawdopodobnie także

własnymi
podstawami neurologicznymi 8.

Na początku lat osiemdziesiątych hipotezę tę sprawdziła Beatę Hermelin i

jej

współpracownicy, którzy poddali badaniu osoby z różnymi sawantycznymi
talentami.

Zauważyli oni, że sawanci wizualni potrafią znacznie lepiej od

„normalnych" ludzi uchwycić

podstawowe cechy jakiejś sceny lub wzoru, a co za tym idzie, narysować
je. Doszli także do

wniosku, że pamięć wizualnych sawantów nie jest ani fotograficzna, ani

ejdetyczna, ale raczej

ga-
8 W rzadkiej chorobie wrodzonej, w porażeniu mózgowym dziecięcym (zespól

Little'a

(Williamsa)), występuje zdumiewający przedwczesny rozwój werbalny (i

społeczny) idący w
parze z intelektualnymi (i wizualnymi) ułomnościami —jest to ekstremalny

przykład

odseparowania różnych rodzajów inteligencji. Szczególnie zaskakujące jest

owo połączenie

lingwistycznego talentu z intelektualnym niedorozwojem: dzieci z
syndromem Williamsa

często wydają się niezwykle opanowane, świadome i dowcipne, i dopiero po

pewnym czasie

uświadamiamy sobie ich umysłowy niedorozwój. Ich neuroanatomiczne
korelacje bada

obecnie m.in. Ursula Bellugi.

242


tunkowa i analityczna — potrafi dokonać wyboru i wydobyć „cechy

charakterystyczne", wykorzystując je do budowania własnych obrazów.

Okazało się także, że wydobywszy strukturalny „wzorzec" danej sceny czy

obrazu,
wizualni sawanci poddawali go kombinacjom i zmianom. Hennelin i jej

koledzy, wraz z

Treffertem, pracowali także z niewidomym, opóźnionym w rozwoju i

niezwykle utalento-
wanym muzykiem, Lesliem Lemkem, który podobnie jak sto lat temu Ślepy Tom

— słynie

dziś zarówno ze swoich zdolności improwizatorskich, jak i niezwykłej

pamięci muzycznej.
Lemke potrafi podchwycić styl każdego kompozytora, od Bacha do Bartoka, i

bez wysiłku

background image

odtwarza dany utwór lub improwizuje, nie zmieniając przy tym stylu

utworu.

Badania te zdają się dowodzić, że rzeczywiście istnieje pewna liczba
oddzielnych,

autonomicznych poznawczych umiejętności lub inteligencji, z których każda

funkcjonuje,

opierając się na własnych algorytmach i zasadach — potwierdza to
całkowicie hipotezę

Gard-nera. Wcześniej istniała tendencja postrzegania sawantycznych

zdolności jako

dziwacznych, osobliwych; teraz zaś wprowadzono je na powrót w sferę
„normalności", a ich

odmienność polega jedynie na charakterystycznym dla nich oddzieleniu od

innych

umiejętności oraz na dysproporcji pomiędzy nimi.
Ale czy rzeczywiście sawantyczne zdolności przypominają zdolności

normalne?

Poznając Stephena, Nadię czy Martina, nie można nie zauważyć głębokiej

różnicy pomiędzy
nimi a „normalnymi" ludźmi. Nie chodzi tylko o to, że ich sawantyczne

zdolności nie

przystają do normalnej skali, czy o to, że pojawiają się nad wyraz

wcześnie (Martin potrafił
śpiewać fragmenty oper w wieku dwóch lat) — rzecz w tym, że wykazują oni

radykalne

odchylenie od normalnych wzorców rozwojowych. Jest to szczególnie

widoczne w
przypadku Nadii, która przeskoczyła kilka standardowych etapów rysowania

— bazgranie,

rysunki schematyczne, rysunki składające się z figur geometrycznych — i

kiedy rysowała,
robiła to zupełnie inaczej niż jakiekolwiek normalne dziecko. Tak samo

było ze Ste-

243

phenem, który w wieku siedmiu lat — co wiem od Chrisa — robił
„najbardziej

niedziecięce rysunki", jakie ten kiedykolwiek widział.

Inną stroną niezwykłości sawantycznych talentów — poza „nie-

dziecięcością" —jest
to, że rozwijają się one inaczej niż normalne uzdolnienia. Są od początku

całkowicie dojrzałe.

Talent Stephena w wieku siedmiu lat był wyjątkowy, ale w wieku

dziewiętnastu lat już się tak
mocno nie rozwijał, mimo że jego zachowania społeczne i osobowość stały

się dojrzalsze.

Sawantyczne talenty przypominają w pewnym sensie urządzenia, „ready made"


skończone i gotowe do działania. Tak oto mówi o nich Gardner: „Sądzę, że

ludzki umysł

składa się z serii wysoce dostrojonych urządzeń obliczeniowych... i że

stopień różnicy
między nami zależny jest od stopnia sprawności działania tych urządzeń".

Sawantyczne talenty są ponadto bardziej autonomiczne, a nawet

automatyczne niż

talenty normalne. Nie potrzebują namysłu i uwagi:
Stephen rozgląda się, słucha walkmana, śpiewa, a nawet rozmawia podczas

rysowania;

background image

niezmiernie skomplikowane obliczenia Jedediaha Buxtona dokonywały się w

swoim

ustalonym, nieprzerwanym rytmie, podczas gdy prowadził on codzienne
życie. Sawantyczne

zdolności, w odróżnieniu od normalnych, nie łączą się z resztą osoby.

Wszystko to sugeruje

istnienie nerwowego mechanizmu, który różni się od mechanizmu sterującego
normalnymi

talentami.

Możliwe, że sawanci mają wysoce wyspecjalizowany i niezwykle silnie

rozwinięty
system w mózgu — „neuromodulator", który zostaje „włączony", jeśli w

odpowiednim

czasie dociera do niego odpowiedni bodziec (muzyczny, wizualny czy

jakikolwiek inny), i
przez to natychmiast zaktywizowany. Bliźnięta, które miały sawan-tyczną

pamięć do dat,

zobaczywszy w wieku sześciu lat almanach, ,,wprawiły w ruch" swoje

niezwykłe zdolności
— momentalnie przyswoiły sobie strukturalne reguły kalendarza — może

dzięki odkryciu

podświadomych zasad i algorytmów. Potrafiły określić, jaki dzień będzie

korespondował z
daną datą w następnych latach, co od większości z nas wymaga użycia

odpowiednich

algorytmów, a także czasu i wprawy.

Czasem dochodzi do „zatrzymania" tych mechanizmów, czego
244

rezultatem jest zniknięcie sawantycznych talentów, czy to u

niedorozwiniętych lub
autystycznych sawantów, czy też u normalnych ludzi z sawantycznymi

zdolnościami.

Władimir Nabokow, poza wieloma innymi talentami, posiadał też wyjątkową

zdolność licze-

nia, ale zniknęła ona całkowicie i bezpowrotnie, jak sam pisze, w
następstwie wysokiej

gorączki i delirium, kiedy miał siedem lat. Nabokow twierdził, że ten

niezwykły talent do

liczenia, który pojawił się i zniknął w tak tajemniczy sposób, miał
niewiele wspólnego z nim

samym i rządził się własnymi regułami — był zupełnie inny od reszty jego

umiejętności.

Normalne talenty nigdy nie pojawiają się i nie znikają w ten sposób; one
rozwijają się,

trwają, powiększają, nabierają indywidualnego stylu i z upływem czasu

osiadają w umyśle i

osobowości. W odróżnieniu od sawantycznych talentów nie są odizolowane,
niedostępne i

automatyczne .9

Umysł nie jest jednak jedynie zbiorem talentów. Nie powinno się

postrzegać umysłu
jedynie z perspektywy jego budowy i modalności, jak to czyni obecnie

wielu neurologów i

psychologów. Tego typu spojrzenie pomija globalność umysłu, którą można

nazwać bogac-
twem, pojemnością czy przestrzennością, a którą od razu rozpoznajemy u

normalnych ludzi.

background image

Jest to wydajność supramodalna, która

9 Możliwe jest współistnienie talentów sawantycznych i normalnych, czasem

wodrębnych sferach (tak jak u Nabokowa), a czasem w tych samych. Mam
wrażenie,

iż koegzystencja ta występuje u niezwykle utalentowanego młodego

mężczyzny, którego znam

od dziecka. W wieku 2 lat Eric W. potrafił płynnie czytać — ale nie była
to po prostu

hiperleksja; on czytał ze zrozumieniem. W tym samym wieku potrafił

powtórzyć każdą

usłyszaną melodię, zaśpiewać w jej rytm; potrafił też uchwycić
kontrapunkt i fugę. Kiedy miał

3 lata, robił wspaniałe rysunki perspektywiczne.

Kiedy miał 10, napisał pierwszy kwartet smyczkowy. W okresie dorastania

wykazywał
niezwykłe zdolności w naukach ścisłych, a teraz, gdy ma lat 20, pisze

ważną pracę z chemii.

(Nigdy nie zauważyłem u Erica W. żadnych oznak autyzmu — jako dziecko był

niezwykle
spontaniczny i skory do zabawy, a obecnie, jako człowiek dorosły, jest

zdolny do wielu

głębokich uczuć). Gdyby jego talenty miały wyłącznie sawantyczna naturę,

nie mogłyby tak
dalece się rozwijać i łączyć wielu umiejętności. Gdyby miał tylko

normalne talenty

(przynajmniej w sferze graficznej), ich natura nie byłaby tak niezwykła.

Jest więc
szczęśliwcem, posiadającym i talent sawantyczny, i normalny.

245

objawia się zawsze, niezależnie od talentów. Właśnie to mamy na myśli,
mówiąc, że

ktoś ma ,,dobrą głowę". Także modularne spojrzenie na umysł, w

najmniejszym stopniu, nie

uwzględnia osoby, duszy, ,ja". U normalnych ludzi istnieje siła wiążąca i

jednocząca, która
łączy wszystkie oddzielne zdolności umysłu. Coleridge nazywa ją

umiejętnością

„esemplastyczną" i zespala z naszymi doświadczeniami i emocjami, przez co

nabierają one
unikatowego, indywidualnego kształtu. Ta globalna zdolność pozwala nam na

uogólnianie i

refleksje, na rozwinięcie subiektywności i świadomości „ja".

Kurt Goidstein był szczególnie zainteresowany tą globalną zdolnością i
nazywał ją

„zdolnością abstrakcyjno-gatunkową" organizmu lub „postawą abstrakcyjną".

Goldstein

badał m.in. skutki uszkodzenia mózgu i odkrył, że w przypadku poważnego
jego urazu lub

defektu przednich płatów mózgowych, poza ograniczeniem niektórych

umiejętności (np.

językowej, wizualnej itd.) dochodziło do osłabienia zdolności
abstrakcyjno-gatunkowej, co

miało równie niszczące skutki, a czasem nawet bardziej niszczące niż

utrata poszczególnych

umiejętności. Goidstein badał także różne problemy rozwojowe i
opublikował (wraz z

background image

Martinem Scheererem i Evą Roth-mann) najbardziej wyczerpujące opracowanie

na temat

sawantycz-nych idiotów. Obiektem ich badań był L., głęboko autystyczny
chłopiec, który

miał wspaniały talent muzyczny, „matematyczny" i pamięciowy. Opracowanie

to, które

ukazało się w 1945 roku pt. A Case of „Idiot Savant": Ań Experimental
Study of Personality

Organiwtion. wskazuje na ograniczenia multifaktoralnej lub syntetycznej

teorii umysłu:

[Gdyby] istniała [...] jedynie synteza indywidualnych zdolności, które są
od siebie

niezależne [...], L. powinien teoretycznie stać się wspaniałym muzykiem i

matematykiem

[...] Ponieważ jest to sprzeczne z faktami, musimy wyjaśnić [dlaczego nim
nie został] [...]

pomimo swoich „zainteresowań" i „nauki".

Nie został ani muzykiem, ani matematykiem, ponieważ — jak wnioskują —

mimo
swoich niezwykłych i prawdziwych talentów, brakowało mu ważnego,

globalnego elementu:

246


L. cierpi na osłabienie zdolności abstrakcyjnych, co ma wpływ na całe

jego

zachowanie. Ujawnia się to w sferze językowej, w „niemożności"

zrozumienia i użycia
języka w jego symbolicznym lub konceptualnym znaczeniu; w niemożności

pojęcia czy

sformułowania abstrakcyjnych właściwości przedmiotów [...] zadania

pytania „dlaczego" w
odniesieniu do prawdziwych zdarzeń, uporania się z fikcyjnymi sytuacjami,

zrozumienia ich

racjonalnego uzasadnienia [...] To samo upośledzenie jest podstawą jego

braku

świadomości społecznej i zainteresowania ludźmi, jego ograniczonego
zakresu wartości;

nieumiejętności zarejestrowania lub uświadomienia sobie socjokulturowych

i między-

ludzkich zachowań [...] Tego samego upośledzenia w sferze abstrakcyjnej
dowodzi jego

[sawantyczne] zachowanie [...] [które] nie wychodzi poza konkretny

kontekst refleksji i

werbalizacji [...] Ze względu na braki w postawie abstrakcyjnej L. nie
potrafi rozwinąć

swoich zdolności w sposób aktywny i twórczy [...] [Pozostają one]

anormalnie konkretne,

ograniczone i sterylne; nic mogą zostać połączone z szerszym znaczeniem
podmiotu ani z

wglądem społecznym [...] przypominają bardziej karykaturę normalnego

talentu.

Jeśli stwierdzenia Goidsteina dotyczące sawantycznych idiotów i autyzmu
są ogólnie

prawdziwe i jeśli Stephen rzeczywiście nie posiada zdolności

abstrakcyjnej lub jest ona u

niego silnie ograniczona, to w jakim stopniu jest on zdolny rozwinąć
tożsamość, swoje „ja"?

background image

Jakiego rodzaju refleksyjną świadomość może on osiągnąć? Do jakiego

stopnia może się

nauczyć lub poddać wpływowi osobistego lub kulturowego kontaktu? W jakim
stopniu

możliwe jest stworzenie przez niego takiego kontaktu? Jak bardzo może

rozwinąć się jego

autentyczna wrażliwość lub styl? Do jakiego stopnia może on osiągnąć
rozwój indywidualny

(jako przeciwieństwo technicznego)? W jaki sposób to wszystko

odzwierciedla się w jego

sztuce? Te i wiele innych pytań, które zadajemy sobie, stojąc w obliczu
paradoksu

niezwykłego talentu połączonego ze szczątkowym umysłem i tożsamością,

nabierają ostrości

w świetle rozważań Goldsteina.
247

W październiku 1991 roku spotkałem się ze Stephenem w San Francisco.

Uderzyły
mnie zmiany, jakie w nim zaszły od czasu, kiedy go ostatni raz widziałem

— miał teraz

siedemnaście lat, był wyższy, przystojniejszy, a jego głos nabrał głębi.

Był podekscytowany
pobytem w San Francisco i krótkimi, ciętymi zdaniami opisywał mi

telewizyjne sceny

przedstawiające trzęsienie ziemi z 1989 roku, które niedawno

widział:,,Mosty pękały.
Samochody rozbijały się. Wybuchał gaz. Woda wyciekała z hydrantów.

Tworzyły się

pęknięcia. Ludzie latali".

Pierwszego dnia wspięliśmy się na szczyt wzgórza Pacific Heights. Stephen
zaczął

rysować ulicę Broderick, która wije się do szczytu wzgórza. Rysując,

rozglądał się dookoła i

był wyraźnie zajęty słuchaniem walkmana. Zapytałem go później, dlaczego

ulica Broderick
wije się, a nie prowadzi prosto w górę. Nie potrafił jednak odpowiedzieć,

że to ze względu na

stromiznę, a kiedy Margaret powiedziała „stromy", powtórzył po niej

echolalicznie. Wciąż
sprawiał wrażenie niedorozwiniętego lub percepcyjnie upośledzonego.

Podczas spaceru natknęliśmy się nagle na malowniczą zatokę usianą

statkami, w której

środku, jak mały klejnot, błyszczało Alcatraz. Przez chwilę jednak nie
odczytałem obrazu,

który widziałem, nie dostrzegałem tej sceny — widziałem jedynie

skomplikowany kolorowy

wzór, całkiem abstrakcyjny, tworzący wielość wizualnych wrażeń. Czy w
taki właśnie sposób

Stephen widział świat?

Ulubionym budynkiem Stephena w San Francisco była Trans-amerykańska

Piramida.
Kiedy spytałem go o przyczyny, odpowiedział: „Ma kształt", a po chwili

dodał niepewnie:

„To trójkąt, trójkąt równoramienny... Podoba mi się!" Byłem zaskoczony,

że Stephen, który
używał dość prymitywnego języka, potrafi użyć słowa „równoramienny" —

choć autystycy

background image

często już we wczesnym dzieciństwie przyswajają sobie kształty i terminy

geometryczne i

rozumieją je znacznie lepiej niż społeczne czy osobiste 10.
10 Freeman Dyson, który znał Jessy Parker od dzieciństwa, pisze:

Kontakty z nią odczuwałem zawsze, jakbym miał do czynienia z

przedstawicielem

obcej inteligencji. Autystyczne dzieci są tak dziwne i różne od nas — a
mimo to można się

z nimi komunikować; z Jessy można rozmawiać na wiele różnych tematów...

[Ale] nie ma

ona pojęcia o swojej własnej tożsamości, nie rozumie różnicy pomiędzy
„ty" i, ja". Także

jej świat jest zupełnie inny niż mój. Konkretne społeczne relacje są dla

niej bardzo, bardzo

trudne do ogarnięcia. Z drugiej strony nie ma problemów z innymi
abstrakcyjnymi

pojęciami. Tak więc matematyka nie stanowi dla niej problemu, możemy o

niej rozmawiać

bez przeszkód... Sadzę, że autyzm dotyka istotnych kwestii odnoszących
się do

neurologicznych podstaw osobowości. Inteligencja tych ludzi jest

nietknięta, ale czegoś jej

brakuje.
248

Stephen rozumie autyzm w sposób niezywkle formalny — wyszło to na jaw

podczas
niecodziennego incydentu, który przytrafił się nam na Polk Street.

Mieliśmy jedną szansę na

milion, by spotkać samochód z napisem „AUTISM" na tablicy rejestracyjnej.

Pokazałem ją
Stephenowi.

— Co tam jest napisane? — zapytałem.

Z wysiłkiem przeliterował napis: a-u-t-i-s-m-2.

— Tak — powiedziałem. — A jak to się czyta?

— U...u...utism—wydukał.
— Prawie, ale nie całkiem. Nie utizm, ale autyzm. A co to jest autyzm?

— To, co jest napisane na tablicy rejestracyjnej — odpowiedział, i nie

było już o czym

mówić.
Najwyraźniej jednak wie, że jest inny, specyficzny. Niezmiernie pasjonuje

go film Rain

Man, gdyż, jak podejrzewam, utożsamia się zgraną przez Dustina Hoffmana

postacią, chyba
najlepiej dotychczas sportretowancgo autystycznego bohatera. Ma nagraną

na taśmie całą

ścieżkę dźwiękową z tego filmu i ciągle słucha jej na swoim walkmanie.

Może cytować z
pamięci duże fragmenty dialogów, powtarzając każdy z nich z perfekcyjną

intonacją.

(Zaabsorbowanie filmem i ciągłe słuchanie muzyki zupełnie nie przeszkadza

mu w sztuce—
potrafi wspaniale rysować nawet wtedy, gdy jego uwaga l zdaje się

skierowana na coś

zupełnie innego — ale utrudnia to nawiązanie kontaktu czy rozmowy).

Jego obsesji na punkcie Rain Mana towarzyszy gorączkowa chęć wyjazdu do
Las

background image

Vegas. Chciałby pójść do kasyna gry, tak jak Rain Mań, a nie, jak zwykle,

oglądać

architekturę miasta. Spędziliśmy więc w Las Vegas jedną noc, a potem,
lincolnem

continentalem z 1991 roku udaliśmy się przez pustynię do Arizony.

249

— Wolałby chevroleta impalę z 1972 — powiedziała mi Margaret, ale tego

modelu, ku

rozczarowaniu Stephena, nie było w wypożyczalni.
Wjechaliśmy na parking, z którego było widać część Wielkiego Kanionu, ale

uwagę

Stephena natychmiast zaabsorbowały zaparkowane samochody. Kiedy spytałem,

co sądzi o
kanionie, odpowiedział:

— To bardzo, bardzo ładne miejsce.

— Co ci przypomina?

— Budynki, architekturę — odpowiedział Stephen. Znaleźliśmy dla niego
miejsce, z

którego mógł narysować Północną Ścianę kanionu. Zaczął rysować z mniejszą

pewnością

siebie i wprawą, niż czyniłby to, stojąc przed jakąś budowlą; mimo
wszystko udało mu się

uchwycić i oddać sposób ułożenia skał.

— Jesteś geniuszem — powiedziała Margaret.

— Tak, tak — odparł Stephen, uśmiechając się. Wiedząc, że Stephen
uwielbia widoki

z góry, zdecydowaliśmy się przelecieć helikopterem nad Wielkim Kanionem.

Stephen był

bardzo podekscytowany i kiedy lecieliśmy nisko między skalnymi ścianami,
ślizgając się

blisko Północnej Ściany, a potem wzbiliśmy się w górę, by zobaczyć go w

całości z lotu

ptaka, wyciągał szyję i rozglądał się na wszystkie strony. Nasz pilot

opowiadał o geologicznej
budowie i historii kanionu, ale Stephen całkowicie go zignorował i, jak

sądzę, widział tylko

kształty — linie, grę cienia i światła, kolory i perspektywę, A ja,

siedząc obok niego i wodząc
wzrokiem za jego spojrzeniem, zacząłem —jak sądzę — patrzeć jego oczami,

porzuciłem

swoją intelektualną wiedzę o warstwach skalnych i starałem się odebrać

wszystko w sposób
czysto wizualny. Sądziłem, że Stephen, który nie posiada naukowej wiedzy

ani nie okazuje nią

zainteresowania, nie może pojąć terminów geologicznych. Niemniej siła

jego perceptualnych
umiejętności, jego wizualnego rozumienia, pozwalała ogarnąć, a potem

narysować — z

absolutną precyzją i selektywnością, której nie można uzyskać w żadnej

fotografii —
250

geologiczne cechy kanionu. Potrafił wydobyć nastrój kanionu, jego istotę,

tak samo jak
to było w przypadku Matisse'a.

background image

Znów udaliśmy się w drogę przez pustynię, i kiedy jechaliśmy w górę do

Flagstaffu,

coraz rządzie; spotykaliśmy wysokopienne kaktusy — ostatni z nich,
odważny samotnik,

rósł na wysokości prawie tysiąca metrów. Niegościnne pasmo gór Bradshaw,

gdzie wiatach

osiemdziesiątych znaleziono srebro i złoto, rozciągało się po naszej
lewej. Wjechaliśmy na

płaską nizinę pokrytą niskimi kaktusami, z pasącymi się gdzieniegdzie

stadami bydła. Konie i

osły, a także antylopy wciąż wędrowały po tych równinach. Na horyzoncie
niczym okręty

majaczyły wysokie wzgórza San Francisco.

— Bardzo dobry krajobraz do wprowadzenia samochodów — zauważył Stephen,

(Wcześniej narysował wielkiego zielonego buicka na tle Monument Valley).
Byłem ubawiony — i oburzony: patrząc na najpiękniejsze miejsca naszej

planety,

Stephen myślał tylko o wprowadzeniu w nie samochodów!

Kiedy ja gryzmoliłem coś w swoim notatniku, Stephen rysował kaktusy;
uznał je za

sztandarowy symbol Zachodu, podobnie jak gondole były dla niego symbolem

Wenecji, a

drapacze chmur cechą charakterystyczną Nowego Jorku. Drogę przebiegło nam
jakieś

zwierzę, chyba był to królik. Coś we mnie wstąpiło i zawołałem

impulsywnie „Coypu!"

Stephenowi przypadło to słowo do gustu i powtarzał je z niekłamaną
przyjemnością jeszcze

kilka razy.

Wycieczka do Arizony potwierdziła, że Stephen potrafił rysować kaniony,

kaktusy i
naturalne otoczenie z równą wprawą jak budynki i miasta. Najbardziej

zaskakujące było chyba

popołudnie spędzone w Kanionie de Chelly, gdzie Stephen poszedł z

nawajskim artystą,

który pokazał mu tamtejsze święte miejsce. Opowiadał mu historie , imity,
mówił o życiu ludzi

w kanionie setki lat temu. Stephen słuchał tego obojętnie i zachowywał

się ze zwykłą

nonszalancją — rozglądał się, mruczał coś do siebie i nucił — podczas gdy
jego towarzysz

siedział prawie w bezruchu, zatapiając się całkowicie w czynności '„

rysowania.

Rysunek Stephena był jednak znacznie lepszy i oddawał
251

(co przyznał nawet nawajski artysta) dziwną tajemniczość i świętość tego

miejsca. Sam
Stephcn sprawiał wrażenie pozbawionego jakichkolwiek duchowych uczuć;

mimo to swoim

nieomylnym okiem uchwycił nastrój tego miejsca, który większość z nas

nazwałaby
„świętością".

Czy Stephen w jakiś sposób przyswajał to, co święte, i przenosił do

swoich rysunków,

czy też my, patrząc na jego rysunki, sami przenosiliśmy na nie nasze
wrażenia? Często nie

background image

zgadzaliśmy się z Margaret co do rzeczywistych odczuć Stephena, tak jak

to było w

przypadku ślubnej muzyki w leningradzkim klasztorze. Jednak tutaj, w
Kanionie de Chelly,

nasze role odwróciły się: Margaret sądziła, że świętość tego miejsca

budziła w nim grozę, ja

zaś byłem sceptyczny. Głęboką niepewność co do tego, co Stephen naprawdę
czuje i myśli,

odczuwa każdy, kto go zna.

Czasem zastanawiam się, czy „emocja" lub „reakcja emocjonalna" nie jest w

przypadku
Stephena zupełnie inna niż u większości z nas: może nie mniej intensywna,

ale bardziej

„zlokalizowana", ściśle związana z danym przedmiotem, sceną, wydarzeniem,

nie zaś z
bardziej ogólnymi wewnętrznymi odczuciami. Czasami miałem wrażenie, że

potrafi wyrazić

nastrój czy atmosferę miejsc, ludzi czy scen w natychmiastowej

spontanicznej reakcji, która
ma niewiele wspólnego z tym, co my zwykliśmy nazywać wrażliwością. Mógł

więc

powtarzać, odtwarzać lub odzwierciedlać piękno świata i nie odczuwać jego

„estetycznego
sensu". „Święta" atmosfera Kanionu de Chelly lub klasztoru mogły na niego

oddziaływać,

mimo że nie znał on poczucia „świętości".

Kiedy na powrót znaleźliśmy się w hotelu w Phoenix, usłyszałem dźwięk
instrumentów

dętych dochodzący z pokoju Stephena. Zapukałem do drzwi i wszedłem —

Stephen był sam,

a ręce trzymał przy ustach zwinięte w trąbkę.
— Co to było? — spytałem.

— Klarnet — odpowiedział, a potem w ten sam sposób naśladował dźwięk

tuby,

saksofonu, trąbki i fletu.

Wróciłem do swojego pokoju i zastanawiałem się nad jego
252

umiejętnościami naśladowania, które wykazywał na wielu płaszczyznach, i

nad tym, jak
bardzo dominowały one w jego życiu. Kiedy był dzieckiem, pojawiała się u

niego echolalia —

powtarzał ostatnie słowo lub dwa ostatnie słowa, które usłyszał, co

zdarzało mu się także i
teraz, kiedy był zmęczony lub wycofywał się w stan autyzmu. Echolalia nie

niesie w sobie

żadnych emocji, żadnych intencji, żadnej „intonacji" — jest czysto

automatyczna i może się
pojawić nawet podczas snu. Słowo „coypu", które wcześniej powtarzał,

miało zupełnie inną

naturę niż jego echolalie, wymawiał je bowiem z przyjemnością, powtarzał

akcent, jaki
usłyszał w moim głosie, choć robił to na swój własny sposób, imitując

słowo i zmieniając je

nieco. Na wyższym poziomie znajdowały się również odtwarzane przez niego

zachowania,
interakcje, rozmowy i głosy bohaterów Rain Mana. Czasem syciły go i

stymulowały, a

background image

czasem przejmowały nad nim kontrolę, opętywały go.

Tego typu ,,opętanie" pojawia się na wielu poziomach i może występować u

osób z
zespołem pozapaleniowym mózgu, a także u ludzi z zespołem Tourette'a.

Może się tu

pojawić mimowolna mimika, wywoływana przez znajdującą się na niskim

poziomie
fizjologiczną siłę, która „tratuje" wyższe poziomy i osobowość. Tego typu

siła może także

determinować bardziej automatyczne aspekty autystycznej mimiki. Ale na

wyższych
poziomach może pojawić się też rodzaj głodu tożsamości — potrzeba

naśladowania,

przyswojenia, zrozumienia innych. Mira Rothenberg porównywała autystyczne

osoby do sita,
przez które nieustannie przechodzą jakieś substancje, ale nigdy nie

zostają one przezeń

zatrzymane ani przyswojone. A jednak, zaznacza ona, po trzydziestu pięciu

latach do-
świadczeń z autysty karni wciąż czuje, że jest w nich prawdziwe „ja".

W ostatnim dniu naszego pobytu w Phoenix wstałem o siódmej trzydzieści i

stojąc na

balkonie, patrzyłem na wschód słońca. Usłyszałem wesołe „Cześć, Oliver.!"
— był to

Stephen, który stał na sąsiednim balkonie.

— Wspaniały dzień—powiedział, a kiedy uśmiechnąłem się do niego w

odpowiedzi na
jego uśmiech, zrobił mi zdjęcie swoim żółtym aparatem fotograficznym. Był

to niezwykle

przyjazny, miły

253

gest; pozostanie w mojej pamięci jako pożegnanie z Arizoną. Kiedy

wyszliśmy z hotelu,

Stephen podszedł do kaktusów:

— Żegnaj, Kaktusie!, Żegnaj, Baryłko! Żegnaj, Kolczasta Gruszko, do
zobaczenia

następnym razem!

Paradoks sztuki Stephena stał się po naszej wycieczce jeszcze bardziej

uderzający,
choć nie znajdowałem jego wytłumaczenia. Margaret była zachwycona jego

pracą i często

ściskała go, mówiąc:

„Stephen! Jesteś zachwycający! Nie masz pojęcia, ile przyjemności
sprawiasz!" —

Stephen uśmiechał się krzywo i rechotał — ale Margaret miała rację.

Swoimi rysunkami

sprawiał on innym wielką przyjemność, pomimo że nie wiadomo, czy są one
związane z jaki-

miś emocjami, innymi niż przyjemność ćwiczenia i wykorzystywania swoich

zdolności.

W trakcie naszej wycieczki po Arizonie, w Dairy Queen, Stephen zalotnie
przyglądał

się dwóm siedzącym przy stole dziewczynom;

był nimi tak zafascynowany, że zapomniał pójść do pokoju wypoczynkowego.

W
pewnym sensie wydarzenie to potwierdza, że jest on normalnym

dojrzewającym chłopakiem i

background image

że ani autyzm, ani sawantyzm nie uniemożliwiają normalnych reakcji i

zachowań. Później

podszedł do nich — na pierwszy rzut oka nie różni się niczym od innych
chłopców — ale

mówił w tak dziwaczny i dziecinny sposób, że zaczęły spoglądać po sobie i

chichotać, po

czym zignorowały go.
Dojrzewanie, zarówno psychiczne, jak i fizjologiczne, może nieznacznie

opóźnione,

nabierało teraz niezwykłego tempa. Stephen zaczął wykazywać nagłe i silne

zainteresowanie
swoim wyglądem, ubiorem, rockiem i dziewczynami. Margaret powiedziała mi,

że kiedy był

dzieckiem, zdawało się, że nie zauważa luster, ale teraz często stawał

przed lustrem i
przyglądał się sobie. Wypracował własny styl ubierania: „Lubię kowbojskie

jasnoniebieskie

dżinsy, koszule, spraną odzież... i czarne kowbojskie buty".

— Co sądzisz o butach Olivera? — zapytała figlarnie Margaret.
— Nudne — odpowiedział, rzucając na nie krótkie spojrzenie. Stephen zna

tylko

niewielką część społecznych relacji. Spotyka

254

ludzi, ale nic wie, jak z nimi rozmawiać. Ma tylko kilku przyjaciół poza

własną rodziną i

Hewsonami. Jest bardzo mocno związany ze swoją siostrą, Annette, i
potrafi być dla niej

czuły. Zachowuje się jak głowa domu, opiekun matki; a Margaret traktuje

jak swojego opie-

kuna. Ale najbardziej zajęty jest teraz rysowaniem i oddawaniem się coraz
bardziej

rozbudowanym marzeniom na jawie.

Najbardziej ekscytuje Stephena świat z Beverly Hills, 90210,

telewizyjnego serialu, za

którym przepada. Rok temu zapytałem go oto:
— Uwielbiam Jennie Garth — powiedział. — To największa żyleta w L.A.

Maluje się

czerwoną szminką... Ma dwadzieścia jeden lat. Jest z Illinois. Gra w

Beverly Hills, 902)0.
Jestem zakochany w Jennie Garth. To się zaczęło chyba w 1991. Ona gra

Kelley Taylor.

Zawsze nosi dżinsy, kowbojskie koszule i body.

Stephen jest zakochany nie tylko w Jennie Garth, ale we wszystkich
postaciach z tego

filmu, w które wciela się teraz w coraz bardziej rozbudowanych

fantazjach. „Zbieram ich

zdjęcia—powiedział. — Wysłałem im kilka rysunków". Chce zaprojektować dla
nich apar-
tament na Park Avenue. Będą mieszkać razem, on w charakterze artysty

rezydenta. To on

będzie decydował, kto może ich odwiedzać, a kto nie. Wieczorami, po dniu
spędzonym na

wspólnej pracy, będą wszyscy razem jeść i bawić się w apartamencie.

Wszystko to nary-

sował.
Robił też fantazyjne, pełne seksu rysunki dziewcząt; Margaret przez

przypadek odkryła

background image

je pewnego dnia podczas podróży, kiedy wróciła do hotelu i znalazła je

przy jego łóżku. Na

inne rysunki — nawet te najlepsze, których zrobienie zajęło mu kilka dni
— w ogóle nie

zwraca uwagi; mogą zgubić się lub zniszczyć, nie ma to dla niego

najmniejszego znaczenia; te

z dziewczętami uważa za swoją własność i trzyma je w swoim pokoju —
nikomu by ich nie

pokazał. Są zupełnie inne od pozostałych prac robionych na zamówienie,

odzwierciedlają

bowiem jego wewnętrzne życie, jego marzenia i potrzeby, emocjonalną i
indywidualną

tożsamość. Rysunki przedstawiające budynki, niezależnie od mistrzostwa

wykonania, są tylko

odbiciami, reprodukcjami.
255

Jego zainteresowanie dziewczętami, fantazje z nimi związane są całkiem

normalne,
charakterystyczne dla wieku dojrzewania, ale z drugiej strony są

dziecinne i naiwne,

odzwierciedlają jego głęboki brak znajomości ludzi i socjalnych zachowań.

Trudno go sobie
wyobrazić na randce, a tym bardziej w głęboko osobistym, seksualnym
związku. Wydaje się,

że tego typu relacje zawsze będą dla niego niedostępne. Zastanawiam się,

czy zdaje sobie z
tego sprawę i czy czasem go to nie smuci.

W lipcu 1993 roku zadzwoniła do mnie niezwykle podekscytowana Margaret.

— U Stephena pojawiły się nagle zdolności muzyczne — oświadczyła. —

Ogromne
zdolności 'Musisz natychmiast przyjechać i zobaczyć się z nim.

Byłem zaskoczony jej telefonem; nigdy nie widziałem, żeby była aż tak

podekscytowana.

Najwyraźniej jego muzyczny talent pojawił się we wczesnym dzieciństwie,

równocześnie z talentem artystycznym. Lorraine Cole pisze, że nawet gdy
jeszcze nie mówił,

potrafił wspaniale naśladować innych:

Naśladował zachowanie wściekłego mężczyzny w restauracji w tak zabawny i

przekonujący sposób, że dopiero przy powtórnym oglądaniu sceny nagranej
na taśmie

wideo zdaliśmy sobie sprawę, że nie używał słów, a dziką wściekłość i

podniesione głosy

odtwarzał za pomocą mimiki i groźnych pomruków. Wtedy zdaliśmy sobie
sprawę z jego

zdolności naśladowania dźwięków.

Objawiło się to bardzo silnie po jego krótkiej wizycie w Japonii — dźwięk

języka
japońskiego zafascynował go, i kiedy Andrew odebrał jego i Margaret z

lotniska Heathrow,

Stcphen tak wspaniale naśladował dźwięki tego języka i „japońskie" gesty,

że Andrew o mało
ze śmiechu nie rozbił samochodu.

Od lat wiedzieliśmy, że Stephen ma ogromne zdolności naśladowania

instrumentów,

głosów, akcentów, intonacji, melodii, rytmów,
256

background image

arii i piosenek — świetną pamięć słuchową. A poza tym, co ważne, lubił

muzykę;

poruszała go ona, sprawiała mu wręcz fizyczną przyjemność — chyba
większą, jak sądzę, niż

rysowanie.

Jednak Margaret, która wiedziała to wszystko znacznie lepiej ode mnie,

najwyraźniej
miała na myśli coś zupełnie innego, jakiś nowy i niespodziewany wybuch

talentu. Jak mi

powiedziała przez telefon, podstawową sprawą było to, że znalazła

odpowiedniego
nauczyciela muzyki („Ona jest wspaniała, kochanie!") — od razu zawiązał

się między nimi

kontakt. Zaplanowałem wyjazd do Londynu w ten sposób, żeby trafić na ich

cotygodniową
lekcję muzyki. Pojechałem tam z moją siostrzenicą, Liz Chase,

nauczycielką muzyki i

pianistką z bardzo dobrym słuchem, wykształconą w improwizacji, analizie

i teorii.
Liz i ja gawędziliśmy właśnie z Evie Preston, jego nauczycielką muzyki,

kiedy z

wybiciem dwunastej wpadł gwałtownie Stephen.

— Cześć, Evie, jak się masz, ja mam się dobrze — powiedział, a potem: —
Cześć,

Oliverze Sacks, jak się masz? — a kiedy przedstawiłem swoją siostrzenicę,

rzeki: — Cześć,

Liz Chase, jak się masz?
Potem popędził do pianina i na rozkaz Evie zaczął grać gamy i wyśpiewywać

akordy,

zaczynając od głównych triad. Robił to wszystko z łatwością i z radością.

Sprawiał wrażenie,
jakby takie terminy jak tercja, kwinta — te pitagorejskie, numeryczne

pojęcia muzycznych

interwałów — znał od urodzenia.
— Nigdy nie musiałam go uczyć — stwierdziła Evie. Wciąż był nienasycony.

— Zróbmy teraz siódemki — powiedziała Evie, na co Stephen kiwnął głową i
zachichotał, jakby obiecała mu czekoladę.

— A teraz zagramy bluesa — powiedziała Evie. — Ty grasz górne dźwięki, ja

basy.

Trzema palcami (co wydawało się niemożliwe, choć efekty były wyśmienite)
Stephen

improwizował teraz na górnych dźwiękach w intrygujący i wspaniały sposób.

Na początku

potwierdził swoją umiejętność improwizacji na niższej połowie oktawy, ale
potem, kiedy

nabrał śmiałości, jego muzyczne fantazje stawały się coraz

257


bardziej złożone i obejmowały coraz szerszą gamę dźwięków. W sumie

wykonał sześć

improwizacji, z których ostatnia była najbardziej popisowa. Ale Liz

powiedziała:
— Improwizowanie jest łatwe, robisz to prawie mimowolnie. Dla kogoś z tak

dobrą

muzyczną inteligencją, dodała, umiejętność tworzenia wariacji jest prawie

automatyczna, jest
to po prostu potwierdzenie samej inteligencji. Uważała natomiast, że

godny uwagi jest

background image

sposób, w jaki Stephen wypełnia swe improwizacje uczuciem, częścią samego

siebie; jak

czyni je „twórczymi, cennymi i pełnymi wewnętrznego napięcia".
Evie poprosiła Stephena, żeby zaśpiewał What a Wonderful World. Jego

śpiew

przepełniony był niekłamanym uczuciem, a gesty, jakie wykonywał podczas

śpiewu, nie były
zwykłymi tikami, mimowolnymi odruchami. Kiedy skończył, Evie poprosiła,

żeby zanalizował

harmonijność piosenki, wyśpiewał wszystkie akordy. Zrobił to bez chwili

wahania. „Jego
zdolności identyfikacji tonów harmonicznych, ich analizy i odtwarzania są

całkiem

wyjątkowe" — zauważyła Liz. Potem Evie, jak co tydzień, zadała mu

ćwiczenie z „interpre-
tacji", grając fragment, którego dotychczas nigdy nie słyszał — tym razem

było to Marzenie

Schumanna. Stephen intensywnie przysłuchiwał się muzyce i mówił, z czym

mu się ona
kojarzy:

— To jest o... powietrzu i polach, kwitnących żonkilach... strumieniu...

słońcu

(uwielbiam to)... ogrodach różanych... delikatnych, świeżych powiewach
wiatru... dzieci

wychodzą z domów bawić się z kolegami.

Czy Stephen — tak ubogi w uczucia lub odcięty od nich — w rzeczywistości

odczuwał te nastroje i atmosferę? Czy też przyswoił je, nauczył się
„odkodowywać" muzykę,

wiedział, które formy są „sielankowe" lub „wiosenne", i na tej zasadzie

przypisywał im

odpowiednie obrazy? Czy był to rodzaj triku, do którego odegrania nie
potrzebował żadnego

prawdziwego uczucia? Podzieliłem się później moimi myślami z Evie, która

powiedziała mi,

że jego skojarzenia muzyczne były na początku nietrafne i egocentryczne,

uderzająco nie
współgrające z nastrojem danego utworu. Później wyjaśniła mu, jakiego

rodzaju uczucia i
obrazy „towarzyszyły" różnym

258

formom muzyki, i teraz uczył się tego. Ale jej zdaniem także je odczuwał.

W końcu nadszedł czas, żeby Stephen wybrał piosenkę, którą chciał

zaśpiewać.
Wybrał It's Not Unusual, która bardzo mu się podobała — mógł naprawdę dać

upust

swoim fantazjom. Śpiewał z wielkim entuzjazmem, kołysząc przy tym

biodrami, tańcząc, ge-
stykulując, robiąc różne miny, przysuwając do ust nie istniejący

mikrofon, śpiewając do

wyobrażonej wielkiej widowni. It's Not Unusual stała się sztandarową

piosenką Toma
Jonesa, a Stephen w swojej wersji odtworzył kwiecistą fizykalność Jonesa,

dodając jej

trochę z osobowości Steviego Wondera. Sprawiał wrażenie, jakby muzyka

całkiem nim
zawładnęła, jakby stanowił z nią jedność — i w tym momencie nie było już

tak

background image

charakterystycznego dla niego przekrzywienia głowy, nienaturalnego

zachowania, tików,

odwracania wzroku. Cała jego autystyczna osobowość, zdawało się,
całkowicie znikła, a w

jej miejsce pojawiły się pełne wdzięku, naturalne ruchy i emocjonalne

zaangażowanie.

Zaskoczony tą transformacją napisałem w swoim notatniku dużymi literami
„AUTYZM

ZNIKNĄŁ". Ale kiedy piosenka się skończyła, znów wrócił autystyczny

wygląd Stephena.

Dotychczas wydawało się, że integralną częścią Stephena, częścią jego
autyzmu, jest

jego upośledzenie w zakresie odczuwanych emocji, ograniczenie stanów

umysłu, które

większość z nas określa mianem „ja". Teraz zaś okazało się, że te
brakujące „elementy" są

mu „dawane", że na czas trwania piosenki tożsamość zostaje mu

„wypożyczona" — mimo

że znikała ona w momencie zakończenia się melodii.
Wyglądało to tak, jakby na krótką chwilę całkowicie ożył.

Ta lekcja muzyki była dla mnie objawieniem — nie tylko ze względu na

odkrycie

następnych talentów Stephena (co nie jest całkowitym zaskoczeniem u
autystycznych

sawantów), ale ze względu na sposób istnienia, który dotychczas wydawał

mi się dla niego

nieosiągalny. Nic, co dotychczas zaobserwowałem w jego zachowaniu i w
jego sztuce, nie

zapowiadało tego. Sprawiał wrażenie, jakby oddał całego siebie, całe

swoje ciało, wszystkie

ruchy
259

i ekspresję, by śpiewać, by odegrać piosenkę jak aktor na scenie — wciąż

jednak nie

wiedziałem, czy było to wspaniałe przedstawienie pantomimiczne, czy też
rzeczywiste

poddanie się słowom, nastrojowi, wewnętrznej atmosferze piosenki.

Zacząłem się zastanawiać

(nawet bardziej niż w przypadku rysunków Matisse' a), czy traktował on
oryginały (malunki

lub piosenki) jako obraz wnętrza, stanu umysłu innych, czy też jako

obiekty. Czy, że tak

powiem, wchodził w umysł malarza lub twórcy piosenki i dzielił ich
subiektywne odczucia,

czy też traktował ich twórczość (podobnie jak domy) czysto fizycznie,

jako obiekty? (Czy

jego powtórzenia scen Rain Mana były zwykłym playbackiem, naśladownictwem
lub

echolalią, czy też niosły w sobie ważne treści, które poruszono w

filmie?) Czy jego zdolności

były zaledwie mimowolnymi talentami (w terminologii Goidsteina „ament
talents"), czy też

rzeczywistymi osiągnięciami umysłu i tożsamości?

Goidstein porównuje „umysł" do tego, co abstrakcyjno-gatunkowe,

konceptualne, a
wszystko inne uważa za patologiczne, jałowe. Ale istnieją też zdrowe

formy umysłu, które nie

background image

są konceptualne, chociaż neurologowie i psychologowie rzadko je

doceniają. Istnieje

mimesis— samo w sobie stanowiące umiejętność umysłową, sposób
naśladowania

rzeczywistości własnym ciałem i zmysłami, wyjątkowa ludzka umiejętność,

nie mniej ważna

niż symbole czy język. Merlin Donald w książce Origins of the Modern Mind
[Źródła

współczesnego umysłu] twierdzi, że mimetyczne zdolności modelowania,

wewnętrznej

reprezentacji, wszystkie umiejętności niewerbalne i niekonceptualne
stanowiły

prawdopodobnie dominujący moduł percepcji naszego bezpośredniego przodka,

homo

erectus. Dopiero potem powstało abstrakcyjne myślenie i język u gatunku
homo sapiens11 .

Kiedy patrzyłem na gesty śpiewającego Stephena,

11 Jerome Bruner, który dokładnie badał rozwój zdolności poznawczych

dzieci,
stwierdził, że pierwszym ich objawem jest „enaktywna" reprezentacja. To,

co enaktywne,

podkreśla Bruner, choć uzupełnione dalszym rozwojem form percepcji lub

reprezentacji
(które nazywa „ikonicznymi" i „symbolicznymi"), nie zostaje nimi

zastąpione, ale zostaje

zachowane jako silny moduł ekspresji, którego zawsze można użyć. Tak samo

jest w
przypadku mimetycznego etapu rozwoju człowieka, o którym mówi Donald —

mimesis nie

odeszło wraz ze zniknięciem homo erectus. Wszyscy często korzystamy z

niewerbalnych
zachowań i form komunikacji, a najsilniej objawiam się one w mimice, u

aktorów, a także u

osób głuchych.

260


zastanawiałem się, czy nie powinniśmy przynajmniej niektórych aspektów

autyzmu i

sawantyzmu traktować jako normalnego rozwoju, a nawet przerostu tych

systemów, których
funkcjonowanie opiera się na zdolnościach mimetycznych nad bardziej

współczesnym, a w

tym wypadku upośledzonym modułem symbolicznym. Ale nawet jeśli

wyprowadzić stąd
jakieś analogie, są one tylko częściowe i nie powinny nas zmylić. Stephen

nie jest ani

komputerem, ani homo erectusen—wszystkie nasze modele są w jego przypadku

nieodpo-
wiednie.

Rozwój Stephena od samego początku miał wyjątkową, inną jakość. On

konstruuje

świat w inny sposób, a jego moduł percepcji, jego tożsamość, jego
artystyczne talenty są ze

sobą ściśle związane. Niewierny, w jaki sposób Stephen myśli, w jaki

sposób konstruuje

świat, jak to się dzieje, że rysuje i śpiewa. Wiemy jednak, że
niezależnie od zakresu jego

background image

upośledzenia w sferze symbolicznej, abstrakcyjnej, jest on swoistym

geniuszem w sferze

konkretnej, mimetycznej — czy to wtedy, kiedy rysuje katedrę, kanion,
kwiat, czy też kiedy

odgrywa scenę, piosenkę — posiada genialne zdolności uchwycenia cech

formalnych, logiki

strukturalnej, stylu, natury (choć niekoniecznie „znaczenia")
wszystkiego, cokolwiek

odtwarza.

Powszechnie rozumiana kreatywność pociąga za sobą nie tylko „cos", czyli

talent, ale
także „kogoś" — charakterystykę osoby, określoną tożsamość, osobistą

wrażliwość,

wyjątkowy styl, który przenika do talentu, nadaje mu indywidualną formę i

charakter. W tym
sensie kreatywność pociąga za sobą oryginalność, zerwanie z istniejącymi

sposobami

postrzegania, swobodne poruszanie się w świecie wyobraźni, tworzenie i

przetwarzanie
świata we własnym umyśle, a to wszystko pod krytycznym spojrzeniem

wewnętrznego oka.

Kreatywność wiąże się z życiem wewnętrznym — z przepływem nowych idei i

silnych uczuć.
W tym sensie kreatywność nigdy nie byłaby dla Stephena osiągalna. Ale

umiejętność

uchwycenia natury rzeczy, perceptualny

261

geniusz, nie jest czymś gorszym; jest równie rzadki i cenny jak talenty

intelektualne.

Kiedyś powiedziałem o Jose, że nie żyje w uniwersum, ale w czymś, co
William James

nazywa „multiwersum" nieskończenie wielu oddzielnych, choć niezwykle

barwnych szcze-

gółów, dzięki czemu doświadcza świata (używając terminologii Prousta)

jako ,,kolekcji
momentów" — żywych, odosobnionych, niczym nie poprzedzonych i nie

mających

następstw. Wyobrażałem sobie Jose, który lubił rysować rośliny i

zwierzęta, jako ilustratora
opracowań botanicznych (słyszałem, że w Królewskich Ogrodach Botanicznych

w Kew

Gardens zatrudnia się autystycznych artystów).

Czy autyzm jest konieczną, integralną częścią jego sztuki? Większość
autystów nie jest

artystami, a większość artystów to nie autyści; sądzę jednak, że gdy

talent natrafia na autyzm

(tak jak w przypadku Stephena i Jose), zachodzi między nimi interakcja —
sztuka przejmuje

siłę i słabości autyzmu, jego niezwykłą zdolność dokładnej reprodukcji i

reprezentacji, ale

także jego repetytywność i stereotypię. Nie wiem wszakże, czy można w
ogóle mówić o

czymś takim jak „sztuka autystyczna".

Czy sztuka ma wpływ na Stephena lub na jego autyzm? Sądzę, że odpowiedź

na to
pytanie jest przecząca. Nie wydaje mi się, żeby jego sztuka oddziaływała

na jego charakter

background image

czy zmieniała sposób jego myślenia. Ale nie jest to, być może, wcale

takie zaskakujące:

jest wielu wielkich artystów, których życie osobiste jest nietknięte, nie
połączone z ich

sztuką. (Istnieją oczywiście tacy, których życie zespala się ze sztuką).

Pięćdziesiąt procent osób cierpiących na klasyczny autyzm jest niemych,

nie mówi;
dziewięćdziesiąt pięć procent prowadzi bardzo ograniczone życie —

Stephen, w pewnym

sensie, wymknął się tym statystykom, po części dzięki swojej sztuce, po

części dzięki oso-
bom, które wspierały go z takim oddaniem. Talent i sztuka, nie

rozpoznane, nie wpierane, nie

wystarczą: Jose jest niemal równie utalentowany jak Stephen, ale nigdy go

nie odkryto, nikt
mu nigdy nie pomagał, i dlatego wciąż żyje w sali szpitalnej. Stephen

prowadzi urozmaicone i

ciekawe życie — podróżuje, rysuje w plenerze, a teraz

262

uczęszcza do szkoły artystycznej. Margaret Hewson, Chris Marris i inni

ludzie odegrali

niezwykle ważną rolę w jego życiu, wpierając go i pomagając mu w rozwoju,
umożliwiając mu

twórcze życie. Niemniej wciąż jest on niezwykle bierny i, jak sądzę,

zawsze będzie

potrzebował czyjegoś wsparcia, tak jak Ślepy Tom potrzebował wsparcia
pułkownika

Bethune'a.

Rysunki Stephena mogą nigdy nie wyrazić jakiejś głębokiej wizji świata. O

n także
może się nigdy nie rozwinąć, nie poznać wszystkich wspaniałości i małości

bycia

człowiekiem.

Ale to go nie umniejsza, nie umniejsza też jego talentów. Ograniczenia

Stephena,
paradoksalnie, mogą być także jego siłą. Moim zdaniem jego wizjajest

wartościowa

szczególnie dlatego, że przedstawia niezwykle bezpośredni, nie tknięty

konceptualizmem
obraz świata. Stephen może być ograniczony, dziwny, idiosynkratyczny czy

autystyczny; ale

dane jest mu osiągnąć to, co niewielu z nas osiąga — możliwość

przedstawiania i badania
świata.

ANTROPOLOG NA MARSIE

Spędziłem kilka dni z fantastycznym Stephenem Wiltshire'em, autystycznym
artystą z

Londynu, obdarzonym niesłychanymi zdolnościami rysunkowymi. Pojechałem do

Massachusetts, aby odwiedzić inną autystyczną artystkę, Jessy Park (jej

matka opisuje Jessy
w przepięknej i inteligentnej, bardzo osobistej opowieści The Siege

[Oblężenie]). Zobaczyłem

jej nasycone kolorem, usiane gwiazdami prace (jakże odmienne od rysunków

Stephena), a
także zarys magicznego świata — labiryntu związków (między liczbami,

kolorami,

background image

moralnością, pogodą). Byłem w kilkunastu szkołach dla autystycznych

dzieci. Nadzwyczajny

tydzień spędziłem na obozie dla autystycznych dzieci w Camp Winston w
stanie Ontario, tym

bardziej niezwykły, że tego lata jednym z wychowawców był Shane, mój

przyjaciel z

zespołem Tourette'a, który — z tym swoim dyszeniem i dotykaniem,
sięganiem i wtrącaniem

się, ogromną witalnością i impulsywnością — zdawał się „przebijać" do

najgłębiej pogrążo-

nych w autyzmie dzieci w sposób zupełnie niedostępny dla reszty z nas.
Odwiedziłem

autystyczną rodzinę w Kalifornii: oboje rodzice, bardzo uzdolnieni, i ich

dwoje dzieci —

wszyscy z pasją oddawali się (w przerwach między poważnymi zadaniami
stawianymi przez

życie) skakaniu na batucie, klaszcząc przy tym w dłonie i krzycząc. Teraz

wreszcie udawałem

się do Fort Collins w Colorado, aby spotkać się z Temple Grandin, jedną z
najbardziej

godnych uwagi osób dotkniętych autyzmem: nie przeszkodził on jej w

zrobieniu

264

doktoratu z zoologii, wykładaniu na Uniwersytecie Stanowym Colorado i

prowadzeniu

własnej firmy.
Choć autyzm został opisany w latach czterdziestych prawie jednocześnie

przez Leo

Kannera i Hansa Aspergera, wydaje się, że Kanner uznał autyzm za

nieszczęście, któremu nie
można ulżyć, natomiast Asperger wyczuwał, że może mieć on i pozytywne —

lub

kompensujące — aspekty: „szczególną oryginalność myślenia i

doświadczania, która może

prowadzić do nieprzeciętnych osiągnięć w późniejszym życiu".
Nawet na podstawie tych wczesnych sprawozdań jasne jest, że w autyzmie

można

zidentyfikować szeroki zakres zjawisk i symptomów — wiele jeszcze można

dołączyć do
listy podanej przez Kannera i Aspergera. Większość dzieci „typu Kannera"

to dzieci opóź-

nione w rozwoju, często poważnie; u znaczącej części występują objawy

neurologiczne (cała
skala ruchów mimowolnych lub automatycznych — spazmów, tików, kołysania

się;

problemy z koordynacją ruchową i zachowaniem równowagi; trudności

specyficzne, np.
niezborność ruchu w fazie początkowej, pokrewna obserwowanej w chorobie

Parkinsona).

Przeważnie występować będzie również rozmaitość nienormalnych (często

„paradoksalnych") reakcji na bodźce zmysłowe, gdy niektóre odczucia są
wzmacniane nawet

do poziomu subiektywnej przykrości, inne zaś (łącznie z wrażliwością na

ból) są redukowane

czy wręcz nieobecne. Jeśli pojawi się zdolność posługiwania się mową,
mogą wystąpić

background image

nieoczekiwane i złożone zaburzenia porządku językowego: tendencja do

pustosłowia,

echolalia, wypowiedzi konstruowane wyłącznie z klisz. Doris Allen,
psycholog, opisuje ten

aspekt autyzmu jako „deficyt semantyczno-pragmatyczny". Na tym tle dzieci

„typu

Aspergera" mają często normalną (niekiedy wybitną) inteligencję i
zasadniczo nie odnosi się

do nich aż tyle problemów neurologicznych.

Kanner i Asperger patrzyli na autyzm jak klinicyści, dostarczając opisów

tak pełnych i
dokładnych, że nawet dziś, pięćdziesiąt lat później, trudno o lepsze.

Jednak dopiero w latach

siedemdziesiątych

265

Beatę Hermelin, Neil O'Connor i ich współpracownicy z Londynu,

wykorzystując

osiągnięcia nowej dyscypliny — psychologii poznania, rozpracowali
mentalną strukturę

autyzmu w bardziej systematyczny sposób. Ich prace (szczególnie Lomy

Wing) sugerowały,

że u wszystkich osób autystycznych występuje wspólne jądro problemu,
spójna triada

uszkodzeń: upośledzenie społecznych interakcji z otoczeniem, osłabienie

zdolności

komunikowania się — werbalnego i niewerbalnego — oraz ograniczenia
wyobraźni w

kreowaniu zabaw. Londyńscy psychologowie sądzili, że jednoczesne

występowanie tych

trzech aspektów nie jest przypadkowe: wszystkie one są przejawami
jakiegoś głębszego

zaburzenia rozwojowego. Podejrzewali, iż osoby autystyczne nie dysponują

w istocie

pojęciem czy też wyobrażeniem cudzego umysłu, a nawet swego własnego; nie

mają zatem —
mówiąc w żargonie psychologów poznania — „teorii umysłu". Jest to jednak

hipoteza jedna z

wielu: jak dotąd, żadna teoria nie wyjaśnia całego zakresu zjawisk

obserwowanych w auty-
zmie. Kanner i Asperger w latach siedemdziesiątych ciągle jeszcze

prowadzili rozważania nad

symptomami, które zaczęli opisywać ponad trzydzieści lat wcześniej, a

każdy z czołowych
badaczy współczesnych spędził dwadzieścia lub więcej lat na ich

studiowaniu. Autyzm jako

przedmiot badań stawia istotne pytania ontologiczne, gdyż dotyczy

radykalnej odmienności w
kształtowaniu się mózgu i umysłu. Nasz wgląd w jej istotę pogłębia się,

jednak niesłychanie

powoli. Ostateczne zrozumienie, czym jest autyzm, może wymagać tak

zaawansowanych
środków technicznych oraz aparatury pojęciowej, jakie trudno nam sobie

nawet wyobrazić.

Wyobrażenia o „klasycznym autyzmie dziecięcym" składają się na

odstraszający
wizerunek. Większość ludzi (a w rzeczywistości także większość lekarzy)

spytana o autyzm

background image

przywołuje obraz dogłębnie upośledzonego dziecka o zestereotypizowanych

ruchach i

szczątkowej kompetencji językowej, zamkniętego na niemal wszystkie próby
nawiązania

kontaktu — stworzenia, przed którymi nie rysuje się żadna przyszłość.

Zarazem, co jest warte uwagi, większość ludzi mówi wyłącznie o

autystycznych
dzieciach, nigdy o autystycznych dorosłych, tak

266

jakby dzieci takie w pewnym momencie tajemniczo się dematerializowały. A
przecież,

mimo że wizerunek dziecka autystycznego w wieku trzech lat istotnie może

być porażający,

niektórzy z autystycznych nastolatków, na przekór rokowaniom, mogą
rozwinąć kompetencję

językową na przyzwoitym poziomie, zyskać niezbędny zasób umiejętności

życia w

społeczeństwie, a nawet osiągnąć wysoki poziom intelektualny. Mogą zatem
przeobrazić się

w autonomiczne jednostki zdolne do pełnego i normalnego życia — a
przynajmniej

sprawiającego pozory pełni i normalności — gdyż pod tą powierzchnią może
się skrywać

trwała i głęboka osobliwość autyzmu. Asperger jaśniej od Kannera

przeczuwał szansę takiej

jednostkowej drogi rozwoju, stąd też mawia się o „funkcjonujących na
wysokim poziomie"

osobach autystycznych jako o osobach z syndromem Aspergera. Ostateczne

rozróżnienie

być może polega na tym, że osoby z syndromem Aspergera mogą przekazać nam
swoje

doświadczenia, opisać wewnętrzne stany i odczucia; u dotkniętych

klasycznym autyzmem nie

wchodzi to w grę. Klasyczny autyzm zamyka wszystkie „okna" — możemy tylko

wnioskować. Natomiast osoby z syndromem Aspergera mają rozwiniętą
samoświadomość i

zdolność do introspekcji.

Jest kwestią do dyskusji, czy syndrom Aspergera jest czymś radykalnie

odmiennym od
klasycznego autyzmu wczesnodziecięcego (w przypadku trzyletniego dziecka

wszystkie
formy autyzmu manifestują się podobnie), czy też istnieje ciągłe

przejście od najpo-
ważniejszych przypadków autyzmu dziecięcego (współwystępują-cegonp. z

niedorozwojem i

rozmaitymi uszkodzeniami neurologicznymi) aż po osoby najbardziej

utalentowane,
funkcjonujące na wysokim poziomie. (Isabelle Rapin, neurolog

specjalizujący się w autyzmie,

podkreśla, że te dwa krańcowe stany mogą mieć zupełnie inne podłoże

biologiczne, choć
czasem przejawiają podobieństwa w sferze zachowań). Nie jest też jasne,

czy można tę ciągłą

skalę rozszerzyć, tak by obejmowała również występowanie izolowanych

„cech
autystycznych", jak np. szczególnych, intensywnych fascynacji i fiksacji,

często

background image

stowarzyszonych z niechęcią do wchodzenia w relacje międzyludzkie i z

samotnictwem. A

przecież w każdej
267

grupie „normalnych" ludzi można spotkać osoby, u których dostrzega się

takie cechy,
osoby uznawane za trochę ekscentryczne, za dziwaków, pedantów lub

odludków.

Przyczyny autyzmu stały się także tematem wielu dyskusji. Wskaźnik

rozpowszechnienia wynosi tu około l na 1000; autyzm wykrywany jest na
całym świecie, a

jego objawy są zaskakująco spójne nawet w skrajnie odmiennych kulturach.

Często pozostaje

nie rozpoznany w pierwszym roku życia; w drugim lub trzecim diagnoza
staje się oczywista.

Asperger uważał autyzm za wrodzone, biologiczne uszkodzenie kontaktu

emocjonalnego,

Kanner zaś skłaniał się, by traktować go jako zaburzenie psychogenne,
skutek niewłaściwego

traktowania przez rodziców, szczególną rolę przypisując matce

utrzymującej dziecko na

„lodowaty dystans". W tym czasie rozpowszechniony był pogląd, że autyzm
ma naturę

„mechanizmu obronnego", często też mylono go z dziecięcą schizofrenią. U

całego pokolenia

rodziców — zwłaszcza u matek — wytworzono poczucie winy za autyzm ich
dzieci. Dopiero

w latach sześćdziesiątych tendencje te osłabły, gdy w pełni zaakceptowano

pogląd o

organicznych przyczynach powstawania autyzmu (ważną w tym rolę odegrał
artykuł Infantiie

Autism [Autyzm dziecięcy] Bernarda Rimianda z 1964 roku).

Nie ma już wątpliwości, że podatność na autyzm ma podłoże biologiczne,

wzbogaca

się też materiał dowodowy na to, że w niektórych przypadkach również
genetyczne. Jako

cecha dziedziczona autyzm nie jest zdeterminowany: raz okazuje się

dominujący, raz

recesywny. Zdecydowanie częściej występuje u chłopców. Zestrój genów
odpowiedzialny za

autyzm może być związany — u dotkniętej nim osoby lub w jej rodzinie — z

innymi

uszkodzeniami genetycznymi, takimi jak dysleksja czy zespół Tourette'a.
Ale występuje także

autyzm nabyty. Pierwszy raz zdano sobie z tego sprawę w latach

sześćdziesiątych, w czasie

epidemii różyczki, gdy na autyzm zapadła duża liczba dzieci narażonych na
jej działanie w

okresie prenatalnym. Pozostaje niejasne, czy tzw. regresywne formy

autyzmu (skokowe

zaburzenie zdolności mowy i kontaktów społecznych, obserwowane u dzieci
dwu- do

czteroletnich, które uprzednio roz-

268


wijały się względnie normalnie) są uwarunkowane genetycznie czy

środowiskowo.

background image

Autyzm może być następstwem nieprawidłowości metabolizmu (np.

fenyloketonurii) lub

uszkodzeń mechanicznych (wodogłowie) 1 . Choć rzadko, autyzm lub objawy
autystyczne

mogą się rozwinąć nawet u dorosłych, zwłaszcza po przejściu niektórych

odmian zapalenia

mózgu. (Sądzę też, że u niektórych moich pacjentów opisanych w
Przebudzeniach także

występowały elementy autyzmu).

Jednak mimo wszystkich przytoczonych faktów zdarza się ciągle, że

rodzice,
obserwując u swego autystycznego dziecka oznaki oddalenia, utraty

kontaktu, braku reakcji,

skłonni są do obarczania winą siebie. Postrzegają się jako ludzi, którzy

walczą o nawiązanie
stosunków bliskości i miłości z dzieckiem najwyraźniej obojętnym na te

wysiłki; czynią

nadludzkie starania, by przełamać bariery oddzielające ich od dziecka

zamieszkującego jakiś
niewyobrażalny, obcy świat — i wszystko na próżno.

Historia autyzmu jest w istocie historią desperackich poszukiwań

„przełomu". Pewien

ojciec autystycznego chłopca powiedział mi z goryczą: „Mniej więcej raz
na cztery lata

odkrywają nowy »cud«: najpierw była specjalna dieta, potem magnez i

witamina B6, metoda

wymuszonego kontaktu, wreszcie warunkowanie i modyfikacja zachowań. Teraz
wszyscy

ekscytują się odwrażliwianiem słuchu i wspomaganą komunikacją". Jego syn

w wieku

dwunastu lat pozostawał obezwładniająco niemy i niedostępny, w stanie,
który uniemożliwił

każdą podjętą formę terapii. Stąd pesymizm ojca i generalna krytyka

metod, na które reakcja

jest w rzeczywistości skrajnie zróżnicowana: u pewnych osób uzyskuje się

spektakularne
sukcesy, u innych — brak jakichkolwiek rezultatów 2.

1 Telewizyjna audycja „20/20" doniosła o pewnym mieście w Massachusetts,

w którym

przypadki autyzmu występują z ponadprzeciętną częstością, szczególnie w
sąsiedztwie

dawnej fabryki tworzyw sztucznych. Jednak kwestia, czy autyzm może być

spowodowany

oddziaływaniem czynników toksycznych, ciągle wymaga zbadania.
2 Najnowszą i najbardziej kontrowersyjną z tych metod jest wspomagana

komunikacja

(pierwotnie stosowana wobec dzieci z porażeniem mózgowym). Opiera się ona

na założeniu,
że jeśli dłoń lub ramię niewerbalnego dziecka autystycznego kierowane

jest przez osobę

wspomagającą, dziecko może być zdolne do komunikowania się z otoczeniem

przez użycie
klawiatury albo tablicy z literami. Technikę tę uzasadnia pogląd, że

dziecko takie ma trudności

przede wszystkim z inicjowaniem ruchu (pokrewne do występujących w

chorobie
Parkinsona), a delikatna pomoc innej osoby pozwala je przezwyciężyć i

osiągnąć normalne

background image

zdolności motoryczne (zdarza się to poprzez dotyk czy nawet kontakt

wzrokowy u

niektórych chorych na parkinsonizm — pisałem o tym w Przebudzeniach,
przyp. 45).

Zastosowanie tej prostej taktyki budzi nadzieję na ujawnienie bogatego

świata myśli i odczuć

przynajmniej u niektórych osób nie mających możliwości innego typu
kontaktu.

Opisane wyniki plasują się między uwolnieniem elementarnej zdolności

komunikacyjnej

u niektórych pacjentów, aż po cale autobiografie przekazywane, jak się
zdaje, przez uprzednio

całkowicie odcięte od świata dzieci. Doniesienia stały się przedmiotem

świętego entuzjazmu

wśród wielu rodziców i nauczycieli dzieci autystycznych z jednej strony,
z drugiej zaś zostały

gremialnie odrzucone przez świat medyczny. Trudno w pełnej emocji

atmosferze potwierdzeń

i zaprzeczeń dojść do chłodnego osądu tej sprawy. Gdy w niektórych
przypadkach

stosowania komunikacji wspomaganej wykazano całkowitą fikcyjność

rezultatów (które

okazały się wynikiem nieświadomych sugestii osoby wspomagającej), a inne
budzą
podejrzenia, to przecież pozostaje sedno tych najwyraźniej niekłamanych

efektów, które

wymaga starannego zbadania bez uprzedzeń.
269

Nie ma dwóch takich samych osób dotkniętych autyzmem: jego formy i

sposoby
przejawiania się są odmienne w każdym przypadku. Co więcej, cechy

autystyczne mogą

wchodzić w bardzo zawiłe relacje z innymi indywidualnymi właściwościami.

Jeśli więc rzut

oka wystarczy do postawienia diagnozy, to gdy mamy nadzieję, zrozumiemy
autystyczną

osobowość, musimy po prostu poznać pełną biografię.

Moje pierwsze zetknięcie z autyzmem nastąpiło w ponurej sali szpitala

stanowego w
połowie lat sześćdziesiątych. Wielu pacjentów, zapewne większość, było

zarazem

opóźnionych w rozwoju, wielu miało gwałtowne napady autoagresji, u wielu

obserwowano
dodatkowe problemy neurologiczne. Najpoważniejsze przypadki stanowili

pacjenci

upośledzeni w wielu wymiarach. I mimo to nawet w tej populacji pojawiały

się niekiedy
„wyspy zdolności", spektakularne talenty przeświecające przez obraz

zniszczeń, dokładnie

tak, jak opisywali to Kanner i Asperger, np. godne uwagi zdolności

numeryczne lub graficzne.
To te specjalne zdolności, najwyraźniej izolowane od reszty umysłu i

osobowości,

podtrzymywane przez


270

background image

intensywne, ostro zogniskowane fiksacje i motywacje — ten tzw. syndrom

uczonego

— rozbudziły moje zainteresowanie i w owym czasie właśnie je badałem. W
tej grupie,

złożonej z przypadków uznanych za beznadziejne, były osoby, które

zareagowały na indy-

widualnie na nie skierowaną uwagę. Pewien młody pacjent, nie mówiący,
zareagował na

muzykę i zaczął tańczyć; inny po paru tygodniach grał ze mną w bilard, a

w ogrodzie

botanicznym wypowiedział swe pierwsze słowo: „mlecz". Wielu pacjentom,
urodzonym w

latach czterdziestych i wczesnych pięćdziesiątych, w ogóle nie postawiono

właściwej

diagnozy, gdy byli młodzi — zostali wrzuceni do jednego worka z
opóźnionymi w rozwoju

lub psychotykami i od wczesnego dzieciństwa oddani pod straż wielkich

instytucji.

Przypuszczalnie tak właśnie od stuleci traktowani byli ludzie z wyraźnym
autyzmem. Dopiero

ostatnie dwadzieścia lat zmieniło stosunek do tych młodych ludzi, wzrosła

świadomość — i

w medycynie, i w instytucjach edukacyjnych — ich szczególnych cech i
problemów, coraz

liczniejsze są specjalne szkoły i obozy dla dzieci autystycznych 3.
Gdy w sierpniu odwiedziłem kilka z nich, widziałem wiele bardzo różnych

dzieci:
niektóre inteligentne, inne lekko opóźnione w rozwoju, jedne otwarte,

inne wytłumione —

wszystkie ze swymi niepowtarzalnymi osobowościami. W jednej ze szkól

zobaczyłem na
boisku grupkę dzieci huśtających się i grających w piłkę. Jak normalne,

pomyślałem; ale gdy

podszedłem bliżej, zobaczyłem dziecko huśtające się obsesyjnie, huśtawka

zataczała budzące

strach półkola tak wysoko, jak tylko się dało; inne dziecko przerzucało
jednostajnie małą piłkę

z ręki do ręki; inne nieustannie krążyło na karuzeli; jeszcze inne nie

używało klocków do

budowania, lecz ustawiało je w równe, monotonne szeregi. Wszystkie były
zajęte samotnymi,

powtarzalnymi czynnościami, żadne tak naprawdę się nie bawiło, samo ani z

innymi. Pewne

dzieci — kiedy nie przebywają w klasach — mogą godzinami kołysać się w
przód i w tył,

inne będą klaskać

3 Pionierką była tu Mira Rothenberg, która stworzyła Blueberry Treatment

Center
(1958), a swe wczesne doświadczenia opisała w książce Chiidren with

Emeruld Eyes [Dzieci

o szmaragdowych oczach].

271

albo mamrotać niezrozumiale. Od czasu do czasu, jak powiedział mi jeden z

nauczycieli, jakieś dziecko wpadnie w panikę albo w furię, będzie

krzyczeć lub uderzy inne,
nie panując nad swoim zachowaniem. Niektóre z nich będą powtarzały każde

słowo, jakie się

background image

przy nich wypowie. Pewien chłopiec nauczył się na pamięć całego

telewizyjnego show i

odtwarzał go codziennie, wypowiadając wszystkie kwestie i powtarzając
gestykulację, a nawet

markując aplauz widowni. Na obozie Camp Winston pewien miły sześcioletni

chłopiec dostał

nożyczki i co chwilę wycinał z papieru perfekcyjne „H" wielkości ułamka
cala. Fizycznie

większość dzieci wyglądała normalnie — to ich odgrodzenie się, ich

niedostępność sprawiały

wrażenie niesamowitości.
Niektórzy zmieniają się w okresie dojrzewania — mówią coraz płynniej,

uczą się

kontaktów społecznych (znacznie dla nich trudniejszych od jakichkolwiek

instytucjonalnych
programów nauczania), wykształcają swoje społeczne oblicze.

Bez specjalnego treningu (który dla wielu zaczyna się w przedszkolu lub w

domu) ci

autystyczni nastolatkowie, mimo swej często nadprzeciętnej inteligencji,
mogliby pozostać

głęboko odizolowani i upośledzeni. Niektórzy, oczywiście, uczą się, „jak

funkcjonować",

wykazują się przynajmniej formalnym czy zewnętrznym przestrzeganiem
konwencji

społecznych — ale właśnie ta formalność i zewnętrzność ich zachowania są

czymś

niepokojącym. Szczególnie odczułem to w jednej ze szkół, w której dzieci
wyciągały sztywno

ręce i głośno, ale bez żadnej intonacji mówiły: „Dzień dobry, na imię mam

Peter [...] czuję się

dobrze, jak pan się ma" —jakby odmawiały odartą z jakiegokolwiek
zabarwienia

emocjonalnego litanię. Czy któreś z nich, zastanawiałem się wówczas,

osiągnie kiedyś

prawdziwą autonomię? Będzie umiało nie tylko pragmatycznie stosować się

do
automatyzmów zachowań społecznych, ale — wykraczając ponad tę płaszczyznę

zdobędzie odrębną duchowość, swoiste i osobne „autystyczne" życie

wewnętrzne,
okazywane może tylko nielicznym innym ludziom?

Uta Frith napisała w swojej książce o autyzmie (Autism: Explai-ning the

Enigma):

„Autyzm [...] nie mija [...]. Mimo to osoby
272

autystyczne mogą, często skutecznie, w znaczącym stopniu kompensować złe

strony
swojej sytuacji. Pozostaje jednak trwały deficyt [...] coś, czego nie

można naprawić ani

niczym zastąpić". Sugeruje ona również, na zasadzie spekulacji myślowej,

że owo „coś"
może mieć swoją drugą stronę, rodzaj moralnej albo intelektualnej

intensywności lub

czystości, tak oddalonej od rzeczywistości, że staje się szlachetne,

śmieszne lub budzące lęk
w reszcie ludzi. Przywołuje w tym kontekście jurodiwych starej Rusi,

prostolinijnego Brata Ja-

background image

łowca, wczesnego naśladowcę świętego Franciszka z Asyżu, i — co ciekawe —

Sherlocka

Holmesa, z jego dziwactwami, fiksacjami (przypomnijmy sobie „małą
monografię popiołu ze

stu czterdziestu rodzajów tytoniu: fajkowego, papierosowego i stosowanego

w produkcji

cygar" jego autorstwa) oraz z jego niesłychaną niekonwencjo-nalnością
postępowania,

umożliwiającą mu rozwiązywanie zagadek, wobec których działająca rutynowo

policja była

bezradna. Sam Asperger pisał o „autystycznej inteligencji", postrzegając
jej odrębność w

niezależności od tradycji i kultury — w nieortodoksyjności dziwnie

„czystej" i oryginalnej,

pokrewnej temu, co nazywamy „kreatywnością".
Uta Frith, gdy spotkaliśmy się w Londynie, poszerzyła jeszcze te

rozważania i

stwierdziła, że koniecznie muszę poznać jedną z najbardziej niezwykłych

autystycznych osób,
z jakimi się zetknęła, że muszę zobaczyć, jaka jest w domu i przy pracy,

że powinienem

spędzić z nią dłuższy czas. „Niech pan jedzie do Temple" — powtórzyła dr

Frith, gdy
opuszczałem jej gabinet.

Słyszałem oczywiście o Temple Grandin, jak każdy zainteresowany autyzmem.

Czytałem jej autobiografię Emergence: Labeled Autistic fpolski tytuł:

Bytam dzieckiem
autystycznym}, gdy tylko została wydana w roku 1986. Podczas pierwszej

lektury tej książki

nie mogłem wyzbyć się pewnych podejrzeń, powszechnie bowiem uważano

wówczas, że
umysł autystyczny jest niezdolny do samo-zrozumicnia i rozumienia innych,

a tym samym do

intro- i retrospek-cji. Jak w ogóle osoba autystyczna mogła napisać

książkę? Wyglądało to na

wewnętrzną sprzeczność. Kiedy zauważyłem, że auto-
273

biografia ta została napisana we współpracy z dziennikarką, zastanawiałem

się, czy to
jej właśnie nie zawdzięcza swoich subtelnych a nieoczekiwanych

przymiotów: spójności, siły

oddziaływania, często pojawiającego się odcienia „normalności". Takie

podejrzenia pojawiają
się nadal, zarówno wobec książki Grandin, jak i autobiografii innych osób

dotkniętych

autyzmem. W miarę jednak, jak poznawałem publikacje Temple (w tym wiele

autobiograficznych artykułów), odnajdywałem taką zgodność szczegółów, tę
samą ko-

herencję i bezpośredniość, że zmieniłem zdanie 4.

Gdy czyta się jej autobiografię czy inne artykuły, zdumiewające jest,

jakim dziwnym,
odmiennym była dzieckiem, jak bardzo odległym od „normalności"'. Kiedy

miała sześć

miesięcy, zaczynała sztywnieć w ramionach matki, w wieku dziesięciu

miesięcy wpijała się w
nie Jak uwięzione zwierzę". W takich okolicznościach niemożliwy był

normalny kontakt.

background image

Temple opisuje swój świat doznań zmysłowych sięgających poziomu udręki

(ale tłumionych,

niekiedy aż do anihilacji): mówi o swych uszach, w wieku dwóch-trzech
lat, jako o

bezradnych mikrofonach, przekazujących wszystko, niezależnie od sensu, na

poziomie pełnej,

przytłaczającej głośności. Ten sam brak modulacji dotyczył wszystkich
innych zmysłów.

Okazywała niezmierne zainteresowanie zapachami i wyjątkowy zmysł

powonienia. Podlegała

nagłym impulsom, a gdy nie mogły być zaspokojone — atakom wściekłości.
Nie dostrzegała

żadnych powszechnych reguł i kodów relacji międzyludzkich. Niekiedy

wściekła, niepra-

4 W pisaniu Temple (jak i innych bardzo zdolnych dorosłych autystycznych,
nie

wyłączając i tych obdarzonych talentem literackim) uderzają specyficzne

luki w narracji, braki

ciągłości, spowodowane (co sugeruje Francesca Happe w swym ostatnim
szkicu na ten

temat) przez niezdolność Temple „do uznania, że jej czytelnik nie dzieli

z niąwielu istotnych

dla zrozumienia kontekstu informacji". Mówiąc bardziej ogólnie, piszący
autystycy zdają się

„nie dostrojeni" do swych czytelników i nie wyobrażają sobie dostatecznie

ani stanu własnego

umysłu, ani umysłu osoby czytającej.
Osoby autystyczne mogą mieć autentyczne, zawierające potwierdzone

szczegóły

wspomnienia z drugiego (może nawet pierwszego) roku życia, niedostępne

dla „normalnych".
Lucci i współpracownicy piszą zatem o takim chłopcu: „zdaje się

przywoływać ze

szczegółami zdarzenia, które zaszły, gdy miał dwa, trzy lata". Łuria

donosi o podobnej

pamięci dzieciństwa u S., badanego przez siebie mnemonisty.
274

wdopodobnie zdezorganizowana, żyła w świecie nieokiełznanego chaosu. Gdy

miała
trzy lata, stała się destruktywna i gwałtowna:

Normalne dzieci używają gliny do modelowania; ja bawiłam się własnymi

odchodami i

rozrzucałam swoje ,,dzieła" po całym pokoju. Żułam części układanek i
plułam tekturową

miazgą na podłogę. Miałam gwałtowny temperament i gdy coś mnie

zirytowało, rzucałam,

czym popadło — muzealnej wartości wazą lub ekskrementami. Ciągle
krzyczałam [...]*

A jednak, jak wiele autystycznych dzieci, szybko osiągnęła zdolność

niesłychanej

koncentracji, selektywność uwagi tak intensywną, że mogła stwarzać własny
świat, oazę ciszy

i porządku w otaczającym ją chaosie i zgiełku.

Mogłam godzinami siedzieć na plaży, przesypując piasek między palcami i

formując
miniaturowe góry — pisze Temple.

— Każde ziarnko piasku intrygowało mnie niczym naukowca spoglądającego w

background image

mikroskop. Kiedy indziej wpatrywałam się w linie papilarne, śledząc każdą

z nich, tak jakby

była drogą na mapie.
Mogła się też obracać w kółko tak zaabsorbowana, że nie widziała ani nie

słyszała

niczego wokół siebie. ,,Ludzie dokoła mnie byli przezroczyści [...J Nawet

nagły hałas nie
wyrywał mnie z mojego świata". (Nie Jest jasne, czy to hiperogniskowanie

uwagi — postrze-

ganie równie wąskie, jak intensywne —jest pierwotnym przejawem autyzmu,

czy też rodzajem
reakcji na wszechogarniające bombardowanie bodźcami. Podobne

hiperogniskowanie

obserwuje się czasem w syndromie Tourette'a).

Gdy miała trzy lata, została zabrana do neurologa; orzeczono autyzm.
Napomykano, że

może się okazać nieunikniona dożywotnia hospitalizacja. Całkowity brak

zdolności mowy w

tym wieku wydawał się szczególnie złowieszczy.
* Wszystkie cytaty z autobiografii pochodzą z polskiego wydania książki:

Temple

Grandin, Margaret M. Scarianu, Byłam dzieckiem autystycznym, przeł. E.

Zachara,
Warszawa-Wroclaw 1995 (przyp. tfum.).

275

Jakim cudem, zastanawiałem się, udało się jej przejść od tego prawie
niezrozumiałego

dzieciństwa, od chaosu, fiksacji, braku kontaktu, furii — tego stanu

dzikości i rozpaczy,

które omal jej nie przywiodły do zamknięcia w zakładzie w wieku trzech
lat — do stania się

odnoszącym sukcesy biologiem i inżynierem, z którym miałem się spotkać?

Zadzwoniłem do Temple z lotniska w Denver, żeby jeszcze raz potwierdzić

nasze

spotkanie — nie wykluczałem, że mogła czuć się niepewnie w tych
okolicznościach, chciałem

więc ustalić ostatecznie czas i miejsce rozmowy. Do Fort Collins jedzie

się godzinę i kwa-

drans, powiedziała Temple, udzielając mi szczegółowych wskazówek, jak
odnaleźć jej biuro

na Uniwersytecie Stanowym Colorado, gdzie pracuje jako docent na Wydziale

Zoologii.

Umknął mi jakiś fragment marszruty, poprosiłem zatem Temple o
powtórzenie. Ku mojemu
zdumieniu jeszcze raz rozpoczęła całą kilkuminutową litanię sformułowaną

z użyciem niemal

tych samych słów. Wyglądało na to, że plan dojazdu został mi podany
dokładnie w tej

postaci, w jakiej był obecny w głowie Temple: wmontowany na sztywno w

system skojarzeń,

w program, nie poddawał się już dekompozycji na części składowe. Jedna z
dyrektyw

wymagała jednak uzupełnienia. Za pierwszym razem Temple powiedziała mi,

że powinienem

skręcić w prawo w College Street, na skrzyżowaniu, które miałem rozpoznać
po restauracji

background image

„Taco Beli" [Dzwon Taco]. W drugim zestawie wskazówek Temple dodała

„przypis":

okazało się, że restauracja została niedawno poddana gruntownej
przebudowie, skrywa się

teraz za pseudowiejską fasadą i w najmniejszym stopniu nie jest

„dzwonnicza". Uderzyło mnie

to urocze, dziwaczne określenie — autystycy uważani są za pozbawionych
poczucia humoru

i wyobraźni, tymczasem „dzwonniczość" z pewnością była oryginalnym

pomysłem,

spontanicznym i czarującym porównaniem.
Dotarłem do kampusu uniwersyteckiego i zlokalizowałem budynek Wydziału

Zoologii,

gdzie już czekała Temple. Jest wysoką, silnie zbudowaną kobietą po

czterdziestce; ubrana
była w dżinsy, trykotową koszulkę i buty z cholewami — swój zwykły strój.

Ubra-

276


nie, wygląd, sposób zachowania — proste, szczere, bezpośrednie;sprawiała

wrażenie

stanowczej, racjonalnej hodowczyni bydła, nie zwracającej uwagi na

konwenanse towarzyskie
i mody, całkowicie pozbawionej fochów i fanaberii, o uderzającej

prostocie zachowania i
umysłu. Kiedy wyciągnęła rękę na powitanie, dłoń powędrowała za wysoko,

zamarła na
moment w rodzaju spazmu czy mechanicznego gestu — był to jakby ślad, echo

stereotypów,

jakie niegdyś sobie narzuciła. Po czym obdarzyła mnie mocnym uściskiem

dłoni i
zaprowadziła do swojego biura. (Jej chód wydał mi się trochę niezgrabny,

niepewny, jak to

często bywa w przypadku autystycznych dorosłych. Temple przypisuje to

ataksji,

zaburzeniom koordynacji ruchowej, związanym z niedorozwojem systemu
przedsionkowego i

części móżdżku. Później przeprowadziłem krótkie badanie neurologiczne,

koncentrując się na

funkcjonowaniu móżdżku i zmysłu równowagi Temple; wykryłem rzeczywiście
słabą ataksję,

występującą jednak w zbyt małym stopniu, aby w pełni uzasadnić jej dziwny

chód).

Wskazała mi krzesło bez wstępnych ceremonii, formalnych gestów
grzeczności,

pogaduszek typu: Jak minęła podróż? Jak mi się podoba Colorado? Pokój

zawalony

papierami, świadczącymi o sprawach załatwionych i czekających na
załatwienie, mógłby

należeć do jakiegokolwiek pracownika akademickiego; ściany udekorowane

były fotografiami

projektów Temple i figurkami zwierząt— trofeów z jej podróży. Temple od
razu zagłębiła się

w omówienie swojej pracy: mówiła o swoim wczesnym zainteresowaniu

psychologią i

zachowaniem zwierząt, o tym, jak wiązały się one z samoobserwacją i
poczuciem jej własnych

background image

potrzeb jako osoby autystycznej, jak splotło się to z wizualizującą i

inżynierską stroną jej

osobowości, by skierować ją do tej specjalnej dziedziny, którą uczyniła
swoją własną: do

projektowania ferm, karmników, zagród, rzeźni — wielofunkcyjnych systemów

hodowli

zwierząt.
Wręczyła mi książkę zawierającą niektóre z jej wypracowanych w ciągu

wielu lat

projektów (nosiła tytuł Beef Cattie Behaviors, Handling and Facilities

Design [Zachowania,
hodowla i projektowanie urządzeń gospodarskich zwierząt rzeźnych]). Z

podziwem

277


oglądałem skomplikowane i piękne projekty, zaprezentowane w klarowny i

logiczny

sposób: od diagramów przedstawiających wzory zachowań krowy, owcy i

świni, poprzez
szkice zagród, aż po coraz bardziej złożone schematy budynków

gospodarskich i ferm.

Mówiła kompetentnie i jasno, ale z jakimś niepohamowanym, niewzruszonym

impetem.
Raz rozpoczęte zdanie czy akapit musiały zostać doprowadzone do końca,

nic nie mogło

zostać nie dopowiedziane, domyślne.

Czułem się wyczerpany, byłem głodny i chciało mi się pić — byłem w
podróży cały

dzień i nie jadłem lunchu. Miałem nadzieję, że Temple to dostrzeże i

poczęstuje mnie choćby

kawą. Nie zauważyła, więc po godzinie, gdy już byłem całkiem
przygnieciony ciężarem jej

zbyt szczegółowych i nie uznających zmęczenia zdań, wymagających ode mnie

koncentrowania się na kilku rzeczach naraz (bo rejestrowałem nie tylko

to, co mówiła, a co

było dla mnie nie znane i często skomplikowane, ale także jej procesy
mentalne, typ

osobowości), sam wreszcie poprosiłem o kawę. Nie usłyszałem żadnego:

„Przepraszam,

powinnam była zaproponować ci wcześniej". Nie było żadnego „smaru
towarzyskiego". Po

prostu Temple natychmiast zaprowadziła mnie do automatu z kawą

znajdującego się w

sekretariacie piętro wyżej i przedstawiła sekretarkom w cokolwiek
szorstki sposób. Znowu

odbierałem ją jako osobę, która z grubsza wyuczyła się, „jak się

zachować" w takich

sytuacjach, nie poświęcając jednak wiele osobistej uwagi odczuciom innych
ludzi ani

niuansom stosownych towarzyskich subtelności.

— Czas na obiad — oznajmiła nagle Temple po kolejnej godzinie spędzonej w

jej
gabinecie. — Na Zachodzie jadamy wcześnie.

Poszliśmy do pobliskiej restauracji, stylizowanej na saloon z westernów

(wahadłowe

drzwi, strzelby i poroża na ścianach), już pełnej ludzi — zgodnie z
przepowiednią Temple,

background image

mimo że była dopiero piąta po południu — i zamówiliśmy klasyczne danie

Zachodu: żeberka

z piwem. Jedliśmy ze smakiem, rozmawiając w czasie posiłku o technicznych
aspektach

pracy Temple i sposobie, w jaki przedstawia sobie w umyśle — wizualizując

— każdy

projekt, każdy
279

napotkany problem. Kiedy wyszliśmy z restauracji, zaproponowałem spacer i

Temple
zaprowadziła mnie na łąkę rozciągającą się wzdłuż starej linii kolejowej.

Temperatura szybko

spadała — byliśmy w końcu pięć tysięcy stóp nad poziomem morza, w bocznym

świetle
kończącego się dnia wirowały komary i zewsząd dochodziło cykanie

świerszczy.

Spostrzegłem kilka skrzypów (jedna z moich ulubionych roślin) rosnących

na błotnistej łasze
przy torach i dałem wyraz entuzjazmowi spowodowanemu tym odkryciem.

Temple rzuciła

okiem i orzekła: ,,equisetum"; najwyraźniej nie poruszyło jej to tak jak

mnie.
Podczas lotu do Denver czytałem znakomite opowiadanie, autorstwa

wyjątkowo

utalentowanej, normalnej dziewięciolatki, baśń pełną poczucia mitu,

magii, animizmu,
kosmogonii. Teraz, gdy szliśmy wśród skrzypów, zastanawiałem się, jaka

jest kosmogonia

Temple. Jak reaguje ona na mit, na dramat? Spytałem ją o grecką

mitologię. Odparła, że wiele
mitów greckich czytała jako dziecko. Szczególnie zainteresował ją mit o

Ikarze —jak leciał tak

blisko słońca, że wosk zlepiający jego skrzydła rozpuścił się, i jak

spadł, zabijając się.

„Rozumiem Nemezis i Hubris" — powiedziała. Potwierdziło się jednak moje
przypuszczenie,

że miłości bogów były dla niej zagadką i pozostawiały ją obojętną.

Podobnie ze sztukami

Szekspira. Przyznała, że Romeo i Julia zdezorientowali ją zupełnie
(„Nigdy nie wiedziałam, o

co im właściwie chodzi"), a w Hamlecie zagubiła się w nawrotach akcji. I

choć sama

scharakteryzowała te kłopoty jako „trudności z uszeregowaniem", wynikały
one raczej z jej

niezdolności do empatycznego wczucia się w postacie, do śledzenia zawiłej

gry motywów i

intencji. Powiedziała, że jest zdolna do rozumienia „prostych, silnych,
uniwersalnych uczuć",

ale nie może przebrnąć przez złożone emocje i gry uprawiane między

ludźmi.

— Prawie zawsze czuję się jak antropolog na Marsie — wyznała. Temple
zadała sobie

wiele trudu, żeby — jak powiedziała — utrzymać swoje życie w prostocie,

czynić sprawy

jasnymi i dosłownymi. Przez lata zbudowała sobie rozległą bibliotekę
doświadczeń, jakby

background image

zbiór taśm wideo, które mogła w każdej chwili odgrywać w umyśle — taśm z

zapisem, jak

ludzie zwykli się zachowywać
280

w różnych okolicznościach. Odgrywając je raz za razem, usiłowała ich

treść
skorelować z tym, co obserwowała w danym momencie, stopniowo ucząc się

przewidywać

ludzkie reakcje w podobnych sytuacjach. Uzupełniała zasoby swego

doświadczenia przez
nieustanne czytanie — także pism handlowych i „Wali Street Journal";

wszystko to wzbogacało jej wiedzę o gatunku. „To ściśle logiczny proces"

wyjaśniła.
Opowiedziała mi, jak w jednym z zaprojektowanych przez nią zakładów

występowały

powtarzające się awarie pewnej maszyny. Zdarzały się one jednak tylko

wówczas, gdy w tym
samym pomieszczeniu znajdowała się konkretna osoba — John. ,,Skorelowała"

wreszcie te

incydenty i wywnioskowała, że to John musi dokonywać sabotażu.

— Musiałam się nauczyć podejrzliwości, musiałam dojść do tego poznawczo.
Byłam

zdolna, żeby dodać dwa do dwóch, ale nie widziałam pełnego zawiści wyrazu

jego twarzy. —

Podobne zdarzenia nie były czymś niezwykłym w jej życiu: — Niektórych
ludzi aż skręca, że

takie autystyczne dziwadło przychodzi i projektuje całe wyposażenie. Chcą

mieć

wyposażenie, ale drażni ich, że nie potrafią sami tego zrobić, a ja z
Tomem (kolegą

inżynierem) możemy, że każde z nas ma w głowie komputer wart setki

tysięcy dolarów.

W swojej prostolinijności i naiwności Temple była z początku obiektem

trików
wszelkiego rodzaju; ten rodzaj niewinności i naiwności, który nie wynika

z cnót moralnych,

ale z niezdolności zrozumienia skrywanych lub udawanych uczuć („brudnych

sztuczek
świata", jak je nazywa Traheme) jest niemal powszechny wśród autystyków.

Jednak po latach

Temple nauczyła się swoimi pośrednimi sposobami, studiując swoją

„bibliotekę",
rozpoznawać niektóre reguły rządzące światem. Stała się zdolna założyć

swoją własną firmę i

pracować jako niezależny konsultant przy projektowaniu i budowie urządzeń

służących do
hodowli zwierząt na całym świecie. Z zawodowego punktu widzenia odniosła

wielki sukces,

lecz inne typy interakcji międzyludzkich — towarzyskie, seksualne — są

dla niej niedostępne.
„Moja praca to moje życie — powiedziała do mnie kilkanaście razy — nie ma

w nim miejsca

na wiele więcej".

281

background image

Zdawało mi się, że w głosie jej brzmią przemieszane ze sobą ból,

wyrzeczenie,

zdecydowanie i akceptacja, że te same uczucia wyraża, pisząc. W jednym z
jej artykułów

możemy przeczytać:

Nie pasuję do życia towarzyskiego miasta ani uniwersytetu. Prawie

wszystkie moje
kontakty towarzyskie dotyczą ludzi zajmujących się zwierzętami

hodowlanymi albo

zainteresowanych autyzmem. Większość piątkowych i sobotnich wieczorów

spędzam na
pisaniu i szkicowaniu. Interesuję się głównie faktami, dla relaksu

czytuję przeważnie prace

naukowe. Nie budzą mojego zainteresowania powieści ze skomplikowanymi

relacjami
między bohaterami, ponieważ nie jestem w stanie zapamiętać sekwencji

wydarzeń.

Szczegółowe opisy nowych technologii w książkach science fiction czy

opisy
egzotycznych krajów są o wiele ciekawsze. Moje życie byłoby straszne,

gdyby zabrakło w

nim wyzwań stawianych przez karierę zawodową.

Wczesnym rankiem następnego dnia, w sobotę, Temple zabrała mnie swoim
wozem

terenowym z napędem na cztery koła, którym zjeździła cały Zachód,

odwiedzając fermy,

rancza, zagrody i zakłady mięsne. W drodze do jej domu zagadnąłem ją o
badania, jakie

wykonała, przygotowując swoją pracę doktorską; teza dotyczyła wpływu

wzbogacania i

zubożenia środowiska na rozwój mózgu świni. Opowiedziała mi, jak wielkie
różnice rozwinęły

się między dwiema grupami, jak towarzyskie i przyjazne stały się świnie

„wzbogacone", a —

na ich tle —jak nadwrażliwe i agresywne (i nieomal „autystyczne") stały

się świnie „zubożałe".
(Zastanawiała się przy tym, czy jednym z czynników wzmagających ludzki

autyzm nie jest

ubóstwo doświadczeń). „Pokochałam moje wzbogacone świnie — powiedziała—

bardzo się
do nich przywiązałam. Tak bardzo, żenię mogłam ich zabić". Zwierzęta

musiały zostać

poświęcone na końcu eksperymentu, aby można było zbadać ich mózgi.

Opisała mi, jak
świnie, gdy nadszedł koniec, dały się jej ufnie poprowadzić na swój

ostatni spacer i jak je

uspokajała, gładząc je i mówiąc do nich, podczas gdy je zabijano. Była

bardzo rozbita, gdy
było już po wszystkim. „Płakałam i płakałam [...]"

282

Właśnie skończyła tę opowieść, gdy dotarliśmy do jej domu — małego
piętrowego

budynku, znajdującego się dość daleko od kampusu. od kampusu. Parter

urządzono

komfortowo, ze zwyczajowym umeblowaniem: sofa, fotel, telewizor, obrazy
na ścianach;

background image

miałem jednak wrażenie, że rzadko jest używany. Był tam ogromny, sepiowy

dagerotyp farmy

jej pradziada w Grandin, w Północnej Dakocie, pochodzący z 1880 roku;
inny jej pradziad

wynalazł—jak mi powiedziała — automatycznego pilota dla samolotów. Czuła,

że to po nich

odziedziczyła swoje rolnicze i inżynierskie talenty.
Piętro zajęte było przez gabinet Temple, z maszyną do pisania (ale bez

komputera) i

wszechobecnymi maszynopisami i książkami: książki dosłownie przelewały

się przez próg do
wszystkich innych pomieszczeń. (Mój własny mały dom nazwano kiedyś

,,maszyną do

pracy"; podobnie odbierałem dom Temple). Na jednej ze ścian wisiała

wielka krowia skóra,
do której przypięto kolekcję niezliczonych identyfikatorów i plakietek,

pochodzących z setek

konferencji, w których Temple brała udział. Niecodzienne zdało mi się

sąsiedztwo
identyfikatora z Amerykańskiego Instytutu Mięsa i drugiego, z

Amerykańskiego

Stowarzyszenia Psychiatrów. Temple opublikowała ponad sto prac

dotyczących urządzeń
gospodarskich i zachowania zwierząt oraz poświęconych autyzmowi.

Przemieszanie

identyfikatorów było świadectwem intymnego pokrewieństwa tych dwóch

dziedzin.
Wreszcie, bez cienia nieśmiałości czy zażenowania (emocji jej obcych),

Temple zaprowadziła

mnie do swojej sypialni, surowego pokoju o białych ścianach, w którym —

obok łóżka —
stał wielki, dziwnie wyglądający obiekt.

— A cóż to jest?—spytałem.

— To mój poskrom — odparła Temple. — Niektórzy nazywają to maszyną

ściskającą.

Urządzenie miało dwie solidne, drewniane pochyłe ściany, każda o
wymiarach mniej więcej

cztery na trzy stopy, obite miękką, grubą wyściółką. Połączone były

zawiasami z długim i

wąskim spodem, tworząc rynnę w kształcie litery V, w której mieściło się
ludzkie ciało. Na

jednym końcu znajdował się skomplikowany panel sterowniczy, z którego

wychodziły

wysokociśnieniowe rury prowadzące
283

do jeszcze jednego urządzenia ukrytego za ścianą. Temple zaprowadziła

mnie i tam.
— To przemysłowy kompresor — powiedziała — używa się takich do pompowania

kół.

— Ale do czego to służy?

— Wytwarza silny, ale przyjemny nacisk na ciało, od ramion po kolana.
Albo nacisk

stały, albo pulsujący, jak się woli. Wczołgujesz się tędy — pokażę ci — i

włączasz

kompresor. Całe sterowanie masz w zasięgu ręki, o tu, z przodu.
Kiedy spytałem, po co ktoś miałby się poddawać takiemu naciskowi,

opowiedziała mi,

background image

że gdy była małą dziewczynką, bardzo chciała być przytulana, lecz zarazem

panicznie bała się

każdego kontaktu. Gdy trzymała ją w ramionach ulubiona (lecz ogromna)
ciotka, odczuwała

przytłoczenie, przygniecenie doznaniami; było jej spokojnie i przyjemnie,

a jednocześnie czuła

się przerażona i wchłonięta. Zaczęła marzyć o magicznej maszynie — miała
wtedy pięć lat —

która ściskałaby ją mocno, ale delikatnie, co przypominałoby uścisk

ramion, i która

całkowicie poddawałaby się jej poleceniom i kontroli. Po latach, już jako
dojrzewająca

dziewczyna, zobaczyła rycinę przedstawiającą ściskający poskrom dla

bydła, mający zwie-

rzęta unieruchamiać i uspokajać. Wtedy zrozumiała, że „to jest to";
po małych zmianach, dopasowujących urządzenie do rozmiaru człowieka,

mogłaby to

być jej magiczna maszyna! Rozważała też inne typy urządzeń — nadmuchiwany

kombinezon,
który wywierałby nacisk na całą powierzchnię ciała — ale prostota

bydlęcego poskromu była

nieodparta.

Będąc osobą praktyczną, Temple szybko wcieliła marzenia w życie. Pierwsze
modele

działały dość brutalnie — zdarzały się im zacięcia. Ale rychło maszyna

ewoluowała do

wygodnego, przewidywalnego systemu, zdolnego do zaordynowania „uścisku" o
takich

dokładnie parametrach, jakie mu zadano. Maszyna ściskająca działała

właśnie tak jak w

marzeniach z dzieciństwa: dawała odczucie uspokojenia i przyjemności.
Wyznała, że nie

przetrwałaby burzliwego okresu studiów, gdyby nie to urządzenie. Nie

mogła się zwrócić do

ludzi po pocieszenie i komfort, zawsze jednak mogła użyć ma-

284

szyny. Urządzenie stało — nie ukrywane ani nie eksponowane — wjej pokoju,

wzbudzając szyderstwa lub podejrzliwość; psychiatrzy postrzegali je jako
„regres" albo

„fiksację" — problem, który podlega psychoanalizie i powinien zostać

rozwiązany. Z

charakterystycznym dla siebie uporem, nieustępliwością, prostolinijnością
i odwagą Temple

ignorowała wszystkie te komentarze i reakcje, zdeterminowana, by znaleźć

naukowe

„uzasadnienie" swoich odczuć.
Zarówno przed obroną, jak i po obronie doktoratu prowadziła systematyczne

badania

wpływu mocnego nacisku na osoby autystyczne, studentów college'u i

zwierzęta. Jej artykuł
na ten temat został zamieszczony w zeszłym roku w „Journal of Child and

Adolescent

Psychopharmacology". Dziś maszyna ściskająca Temple, modyfikowana na

różne sposoby,
przechodzi wszechstronne testy kliniczne. Temple stała się także

najbardziej znanym

background image

projektantem poskromów dla bydła na świecie. Opublikowała wiele artykułów

o teorii i pra-

ktyce humanitarnego obezwładniania i delikatnego unieruchamiania w
pismach fachowych z

dziedziny weterynarii i przemysłu mięsnego.

Mówiąc o tym wszystkim, Temple uklękła, wsunęła się do „V" i wyciągnęła

się na
pełną długość, leżąc twarzą do dołu, po czym włączyła kompresor

(napełnienie głównego

zbiornika zajęło minutę) i przekręciła dźwignię sterującą. Boki

urządzenia zbliżyły się, obej-
mując ją mocno, a potem, gdy lekko zmodyfikowała położenie dźwigni,

rozluźniły nieco

uchwyt. Była to najdziwaczniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem, a

jednak mimo to
poruszająca i prosta. Nie było wątpliwości co do efektu. Głos Temple,

często szorstki

igtośny, stał się w czasie jej pobytu w maszynie ściskającej cichszy i

łagodniejszy.
— Koncentruję się na tym, jak delikatnie potrafię tym sterować —

powiedziała,

uzupełniając to wyznanie podkreśleniem konieczności „całkowitego poddania

się uściskowi".
— Jestem teraz zupełnie zrelaksowana — dodała cicho. — Domyślam się, że

inni osiągają to

samo poprzez kontakty z ludźmi.

Maszyna daje Temple nie tylko przyjemność i relaks, ale i zdolność
współodczuwania

z innymi ludźmi. Mówi, że gdy w niej leży, myśli jej często zwracają się

do matki, do

ulubionej ciotki, do
285

nauczycieli. Czuje ich miłość do siebie i swoją do nich. Temple sądzi, że

z pomocą

maszyny otwiera drzwi do świata odczuć emocjonalnych, inaczej dla niej
niedostępnego, że

urządzenie pozwala jej okazywać empatię, niemal tego uczy.

Po jakichś dwudziestu minutach Temple wynurzyła się z maszyny wyraźnie

spokojniejsza i rozluźniona (twierdzi, że jej kot z łatwością wyczuwa tę
różnicę w

analogicznych sytuacjach) i spytała, czy mam ochotę sam spróbować.

Byłem rzeczywiście ciekaw, więc wczołgałem się do środka, czując się

trochę głupio i
nieswojo, ale — ze względu na naturalność zachowania Temple — mniej, niż

można by się

spodziewać. Włączyła ponownie kompresor, główny zbiornik napełnił się i

przystąpiłem do
eksperymentów ze sterowaniem. To było rzeczywiście słodkie, kojące

uczucie, coś, co

przypominało mi dawne dni, kiedy lubiłem nurkować, a nacisk wody na mój

skafander był
jak uścisk obejmujący całe ciało.

Po mojej próbie z maszyną pojechaliśmy oboje, należycie zrelaksowani, do

uniwersyteckiego gospodarstwa doświadczalnego, w którym Temple

przeprowadza
większość swoich badań. Zdawało mi się wcześniej, że istnieje granica czy

nawet przepaść

background image

między prywatnym lub, by tak rzec, intymnym królestwem jej autyzmu a

publiczną sferą

pracy zawodowej. Jednak stawało się coraz bardziej jasne, że nie były one
w ogóle

odseparowane, że dla niej to, co prywatne, i to, co zawodowe, było

całkowicie zrośnięte.

— U cieląt wzbudza niepokój ten sam rodzaj dźwięków co u osób
autystycznych:

wysokie tony, syk powietrza, nagły głośny hałas; nie mogą się do tego

przyzwyczaić —

powiedziała mi Temple. — Ale nie przeszkadzają im niskie, dudniące
dźwięki. Wizualnie

niepokoją je ostre kontrasty, cienie, nagły ruch. Lekkie dotknięcie

płoszy je, a silny,

zdecydowany dotyk uspokaja. Sposób, w jaki uskakuję przed dotknięciem,
jest taki sam u

dzikich krów; moje oswajanie się ze sferą dotyku jest bardzo podobne do

uspokajania dzikiej

krowy.
286

Właśnie to zrozumienie wspólnego obszaru (w sensie elementarnych odczuć i

doznań)
dzielonego przez zwierzę i człowieka leżało u podłoża jej uwrażliwienia

na zwierzęta,

nakazując jej domagać się ich ludzkiego traktowania.

Temple przysposobiły do tej wiedzy, jak sądziła, po części doświadczenie
jej

własnego autyzmu, po części zaś farmerski rodowód oraz to, że w

dzieciństwie spędziła

wiele czasu na farmie. Jej sposób myślenia uniemożliwiał zanegowanie tej
rzeczywistości.

— Wzrokowcom łatwiej identyfikować się ze zwierzętami — powiedziała w

trakcie

jazdy do gospodarstwa doświadczalnego. — Jeśli wszystkie twoje procesy

myślowe
osadzone są w języku, to jak możesz uznać, że ta krowa myśli? Ale jeśli

myślisz obrazami...

Temple zawsze miała wielką zdolność obrazowania. Była zdumiona, kiedy

odkryła, że
jej własny, operujący na granicy halucynacji aparat wizualizacyjny nic

jest uniwersalną

właściwością ludzi, że są tacy, którzy najwyraźniej myślą w inny sposób.

Nadal jest to dla
niej zagadką. „A jak ty myślisz?" — nie przestawała mnie pytać. Nie miała

jednak pojęcia, że

potrafi szkicować i kreślić plany, dopóki — mając dwadzieścia osiem lat —

nie ujrzała
kreślarza przy pracy.

— Zobaczyłam, jak on to robi, a potem zdobyłam dokładnie takie same

przybory i

ołówki jak on, półmilimetrowe HB —i zaczęłam udawać, że jestem nim.
Rysunek tworzył się

sam, a kiedy był skończony, nie mogłam uwierzyć, że to ja go zrobiłam.

Nie musiałam się

uczyć rysować ani projektować: udawałam, że jestem Davi-dem i
przywłaszczyłam to sobie:

rysowanie i resztę"6 .

background image

6 Z początku zdawało mi się — na podstawie tego, co powiedziała mi Temple

— ze

ów „zawłaszczony" David, połknięty wraz ze swymi umiejętnościami w
całości, istniał jako

rodzaj implantu, obcego ciała wewnątrz niej, i z czasem dopiero został

przez nią przyswojony

jako część jej samej. Inna utalentowana (i poetyczna) autystyczna kobieta
porównała samą

siebie w tym zakresie do boa dusiciela, połykającego w całości swą

zdobycz, którą jednak

trawi bardzo powoli. Wydaje się, że niekiedy „połknięta" rola czy
umiejętność nie jest

asymilowana i integrowana we właściwy sposób; może zaniknąć lub być

„wydalona" równie

nagle, jak została zdobyta. Stijd też tendencja (szczególnie wyraźna u
młodych autystycznych

sawantów), aby pochłonąć złożone umiejętności, osobowość lub wiele

informacji naraz,

manipulować nimi czas jakiś, po czym uwolnić się od nich czy też
zapomnieć o nich bez

żadnego widocznego śladu (podobne nie zintegrowane zachowania lub

spazmatyczne

naśladownictwo spotyka się również u osób z zaawansowanym syndromem
Touret-te'a).

Znacznie bardziej skomplikowana jest sytuacja, w której zachowania

tworzące nawet

odrębną postać, są pozostawiane jako rodzaj pseudoosobowości. U dorosłych
autystyków

spotyka się zatem odgrywanie zestereotypizowanych, przesadzonych, niemal

komiksowych

zachowań seksualnych (naśladownictw czy karykatur postaci z historyjek
obrazkowych lub

mydlanych oper w telewizji). Donna Williams w swych fascynujących

wyznaniach osobistych

(Nobody Nowhere [Nikt nigdzie] i Snmebody Somewhere [Ktoś gdzieś])

opisuje, jak
„adoptowała" dwie osobowości — Carol i Williego — i jak myślała i mówiła

poprzez nie

całymi latami, mając zarazem jedynie zręby tożsamości własnej.

287

Temple nieustannie przeprowadza myślowe „symulacje", jak je nazywa:

— Wyobrażam sobie zwierzę wchodzące na pochylnię, oglądam je ze

wszystkich
stron, z różnych odległości, w zbliżeniu i w szerokim planie, nawet z

lotu ptaka — albo sama

staję się zwierzęciem i odczuwam to, co ono odczuwa, wchodząc na

pochylnię.
Lecz jeśli myśli się wyłącznie obrazami, to nie można zrozumieć, na czym

polega

myślenie niewizualne; traci się bogactwo i dwuznaczność, kulturowy

podtekst i głębię języka.
Wszyscy autystycy, powiedziała mi wcześniej Temple, są podobni do niej i

myślą inten-

sywnymi obrazami. Jeśli to prawda, zastanawiałem się, to może jest w tym

coś więcej niż
czysta koincydencja; może jest to istotna wskazówka dla zrozumienia

autyzmu?

background image

Farma bydlęca, nawet duża, jest przeważnie cicha, kiedy jednak

przyjechaliśmy na

miejsce, przywitał nas hałas ryczących zwierząt. „Musieli rano oddzielić
cielęta od krów",

powiedziała Temple. Rzeczywiście, tak właśnie było. Spostrzegliśmy

ryczącą krowę, błądzą-

cą za ogrodzeniem w poszukiwaniu swojego cielaka.
— To nie jest szczęśliwa krowa — stwierdziła Temple — to zwierzę smutne,

zdenerwowane, nieszczęśliwe. Chce mieć swoje dziecko z powrotem, wzywa

je, szuka.

Zapomni na chwilę, a potem zacznie od nowa. To jak żałoba, płacz po
utraconym bliskim.

Ludzie nie uznają zwierzęcych uczuć ani myśli. Skinner na pewno by nie

uznał.

288

Przed ukończeniem studiów w New Hampshire Temple pisała do B.F. Skinnera,

wielkiego psychologa behawiorysty, a w końcu do niego przyjechała.

— Czułam się, jakby mi Pan Bóg udzielił audiencji. Ale zawiodłam się.
Niczym nie

różnił się od normalnych ludzi. Powiedział mi, że wcale nie musimy

dociekać, jak pracuje

mózg, że to tylko kwestia warunkowanych odruchów. A ja w żaden sposób nie
mogłam

uwierzyć, że to tylko bodziec-reakcja.

Era Skinnera, stwierdziła Temple, polegała na odmowie uznania

uczuciowości zwierząt:
racjonalizowano ich zachowania, uważając je za automaty. Był to okres

wyjątkowego

okrucieństwa, zarówno gdy szło o eksperymenty na zwierzętach, jak i o

prowadzenie gospo-
darstw hodowlanych i rzeźni. Temple natknęła się kiedyś na określenie

behawioryzmu jako

„nauki zaniedbującej"; tak właśnie sama go odbiera. Jej ambicją jest

przywrócenie hodowli

właściwego rozumienia emocji zwierząt.
Widok i muczenie rozpaczającej krowy rozzłościły Temple, kierując jej
myśli do

nieludzkich aspektów rzeźni. Nie miała nigdy do czynienia z hodowlą

kurcząt, twierdzi
jednak, że właśnie ubój kurcząt jest najbardziej obrzydliwy. „Kiedy

przychodzi pora na

ostatnią podróż, wiesza się kurczęta głowami w dół i podrzyna gardła".

Podobnie wiązane i
wieszane do góry nogami są woły, tak aby ich krew spłynęła do głowy przed

poderżnięciem

szyi: to typowy widok w starych koszernych ubojniach. „Zdarza się, że

łamane są podczas
tego nogi; zwierzęta ryczą z bólu i przerażenia". Na szczęście praktyki

te powoli odchodzą w

przeszłość.

— Właściwie przeprowadzony ubój jest bardziej humanitarny niż śmierć
naturalna —

ciągnęła Temple — osiem sekund po przecięciu gardła wyzwalane są

endorfiny i zwierzę

umiera bezboleśnie. Podobnie dzieje się na przykład z owcą rozszarpaną
przez kojoty.

Przyroda tak to urządziła, żeby ulżyć umierającemu zwierzęciu.

background image

Co jest straszne, tym bardziej że można tego uniknąć, to ból i

okrucieństwo,

wywołanie stresu i strachu przed zadaniem ostatecznego cięcia. Temu
przede wszystkim

chce zapobiegać Temple.

289


— Pragnę zreformować przemysł mięsny. Są aktywiści, którzy chcą go

całkowicie

wyeliminować — powiedziała, po czym dodała:

—Nie znoszę radykalizmu, wszystko jedno, lewicowego czy prawicowego. Mam
radykalną niechęć do radykałów!

Z dala od odgłosów rozpaczy wydawanych przez oddzielone od cieląt krowy,

których

stres Temple zdawała się przeżywać głęboko, odnaleźliśmy spokojny i cichy
zakątek farmy,

gdzie flegmatycznie pasło się bydło. Temple uklękła i wzięła pęk siana, a

jedna z krów

podeszła do niej, biorąc siano z jej ręki swoimi miękkimi wargami. Twarz
Temple rozjaśniła

się i złagodniała. „Tu jestem u siebie — powiedziała. — Gdy jestem z

bydłem, nie muszę

używać intelektu: po prostu wiem, co ta krowa czuje".
Zwierzęta zdawały się to odbierać — wyczuwały jej spokój, jej pewność

siebie, i

przychodziły do jej ręki. Do mnie się nie zbliżały. Być może czuły

skrępowanie mieszkańca
miasta, który — żyjąc głównie w świecie konwencji i znaków kulturowych —

jest niepewny,

jak zachować się wobec dużych, niewerbalnych stworzeń.

— Z ludźmi jest inaczej — kontynuowała Temple, nawiązując do swej
wcześniejszej

uwagi o tym, że czuje się jak antropolog na Marsie. — Bada się ludność

planety, próbując

wykryć wzory zachowań tubylców. A ze zwierzętami nie mam takiego

problemu.
Byłem uderzony tą niezmierną różnicą, przepaścią między jej bezpośrednim,

intuicyjnym rozpoznaniem nastrojów i ich oznak u zwierząt a wyjątkowymi

trudnościami, jakie

sprawiało jej rozumienie istot ludzkich, ich kodów i sygnałów, sposobów
zachowania. Ktoś

mógłby powiedzieć, że jest wyprana z emocji albo całkowicie pozbawiona

zdolności

współodczuwania. Tymczasem jej postrzeganie nastrojów i uczuć zwierząt
było tak silne, że

niekiedy mogło nią owładnąć bez reszty. Temple sądzi, że potrafi odczuwać

to, co fizyczne

lub fizjologiczne — zwierzęcy ból i strach. Nie wyczuwa natomiast stanów
ludzkiego umysłu,

niedostępne jest jej ludzkie postrzeganie 7. Gdy była młodsza, nie była

zdolna do

zinterpretowa-
7 Była niepomiernie poruszona, wręcz w fizycznym szoku, gdy podczas

rozmowy

naśladowałem młodego człowieka z wyjątkowo silnym syndromem Tourette'a,

który wśród
gwałtownych tików wybił sobie oczy. Temple zareagowała natychmiast i

wprost na wyrażanie

background image

pierwotnych odruchów, gwałtu i bólu. Przypomniało mi się, jak Shane ze

swoim Tourette'em

całkiem łagodnie docierał do autystycznych dzieci w Camp Winston, na
poziomie emocji i

zwierzęcej sympatii, poziomie bardziej elementarnym i bezpośrednio

komunikowalnym niż

poziom złożonych stanów umysłu.
290

nia ekspresji najprostszych nawet ludzkich emocji; nauczyła sieje

„dekodować"
dopiero później, nie zawsze je podzielając. (Doktor Hennclin z Londynu

opowiedziała mi

podobną historię dotyczącą inteligentnej dwunastoletniej autystycznej

dziewczynki, która
przyszła do niej i powiedziała o innej uczennicy: „Joanie wydaje śmieszne

dźwięki". — Gdy

poszła zbadać sprawę, okazało się, że Joanie gorzko płacze. Dla

autystycznej dziewczynki
było zupełnie niedostępne poznawczo takie zjawisko jak płacz;

rejestrowała jedynie jego

fizyczną warstwę, owe „śmieszne dźwięki". Przypomniała mi się również

Jessy Park, która
była zafascynowana faktem, że cebula wywołuje łzy, ale absolutnie nie

mogła pojąć, jak

można płakać z radości) 8.

Na poziomie zjawisk sensomotorycznych, konkretnych, nie
zapośredniczonych,

Temple jest niesłychanie wrażliwa. „Mogę poznać, kiedy człowiek jest

wściekły —

powiedziała mi — albo kiedy się uśmiecha". Na tym pierwotnym, niemal
zwierzęcym

poziomie nie ma zatem problemów. A co z dziećmi, zapytałem. Czy nie są

one ogniwem

pośrednim między zwierzętami a ludźmi dorosłymi? Przeciwnie, odparła

Temple, z dziećmi
miała największe kłopoty, gdy próbowała z nimi rozmawiać, przyłączać się

do ich zabaw: te

same trudności, które przeżywała jako mała dziewczynka. Dzieci, jak sądzi

Temple, już w
wieku trzech, czterech lat są bardzo zaawansowane na tej drodze rozwoju,

na którą ona —

osoba autystyczna — ledwo wstąpiła. Małe dzieci już „rozumieją" innych

ludzi na sposób,
który dla niej pozostaje niedostępny.

Czymże zatem jest to coś, naciskałem dalej, co dzieje się między

normalnymi ludźmi, a

z czego ona czuje się wyłączona? Musi mieć

8 Pewne osoby autystyczne trzymają niekiedy psy, podobnie jak czynią

niewidomi lub

głusi, dla wspomożenia własnej percepcji — w tym wypadku społecznej. Z
pomocą psa

„odczytują" intencje gości, których mogą sami nie dostrzegać. Znam dwóch

autystyków,

którzy przypisują swoim psom umiejętności „telepatyczne", choć oczywiście
psy te mają
jedynie zdolności normalne dla psów (i normalne dla ludzi).

background image

291

to związek ze znajomością kodów i konwencji towarzyskich, wnioskowała
Temple, z

przesłankami kulturowymi wszelkich możliwych rodzajów. Tej wiedzy

nabywanej implicite,

akumulowanej i wytwarzanej przez jednostki na podstawie doświadczenia
spotkań z innymi w

ciągu całego życia — jej właśnie zdaje się Temple brakować najbardziej.

Nie dysponując nią,

musi „wyliczać" uczucia innych ludzi, ujmując algorytmicznie i dosłownie
to, co dla nas

stanowi rodzaj drugiej natury. Ona sama, jak przypuszcza, nie miała

zapewne żadnych

doświadczeń towarzyskich, na których mogłaby oprzeć wiedzę o relacjach
międzyludzkich.

Mogło to wyniknąć również z jej trudności językowych i niedostatków

naturalnego

gestu, barier destruujących jej dzieciństwo w okresie, gdy prawie wcale
nie mówiła. A i

później myliły jej się zaimki, tak że nie odróżniała „ty" od ,Ja",

niezależnie od kontekstu.

Niezwykłe są historie z tamtego okresu, które opowiedziała mi Temple, jak
i te, które

zawarła w swojej autobiografii. Gdy miała trzy lata, rodzina — mimo że

niezbyt wierzono w

sukces tego przedsięwzięcia — oddalają do specjalnego przedszkola dla
dzieci

upośledzonych i o zaburzonym rozwoju. Zaproponowano podjęcie próby

terapii mowy. W

jakiś sposób placówka ta i terapeuta mowy dotarli do niej, wybawiając ją
(jak oceniła później)

z otchłani i dając początek jej reintegracji. Pozostała dzieckiem

ewidentnie autystycznym, lecz

świeżo zdobyte umiejętności językowe i komunikacyjne stały się

przyczółkiem w walce o
uporządkowanie uprzedniego totalnego chaosu. Zmysły, oscylujące między

nadpobudliwością i stępieniem, ustabilizowały się nieco. Było jeszcze

wiele okresów

regresywnych, ale stało się jasne, że mając sześć lat. Temple dysponowała
sprawną

kompetencją językową i że przekroczyła Rubikon oddzielający „wysoce

sprawnych" ludzi od

tych „mało sprawnych", którzy nigdy nie zaczną posługiwać się mową i
nigdy nie osiągną

autonomii. Uzyskanie dostępu do języka sprawiło, że straszna triada

niezdolności —

społecznych, komunikacyjnych i wyobrażeniowych — zaczęła nieco ustępować.
Temple

zyskała jakiś kontakt z innymi ludźmi, zwłaszcza z dwójką nauczycieli,

którzy właściwie

oceniali jej inteligencję i jej szczególność, a jednocześnie potrafili
znieść jej

292

patologię: nieustające wypowiedzi i niezliczone pytania, dziwne fiksacje
i ataki

background image

wściekłości. Nie mniej istotne było wytworzenie się zdolności do zabawy i

kreatywności —

malowania, rysowania, budowania kartonowych modeli, rzeźbienia, a także
,Jedynych w

swoim rodzaju i twórczych sposobów uprzykrzania życia". Mając osiem lat,

Temple

zaczynała nabierać umiejętności „zabawy w udawanie", którą zna każdy
normalny dzieciak, a

której nie osiągnie żadne „nisko funkcjonujące" dziecko autystyczne.

Matka Temple, jej ciotka i niektórzy nauczyciele stali się czynnikiem

przełomu; jednak
równie decydujący na tej długiej drodze jest powolny rozwój, wykazywany

przez wiele osób

autystycznych. Autyzm — będący zaburzeniem rozwoju — staje się mniej

skrajny w trakcie
dorastania: można się nauczyć lepiej sobie z nim radzić.

W szkole Temple marzyła o posiadaniu przyjaciela — byłaby całkowicie,

bezgranicznie

lojalna wobec przyjaźni (przez dwa czy trzy lata przyjaźniła się z
postacią wyobrażoną przez

siebie) — ale coś w jej sposobie mówienia i zachowania zdawało się

odstręczać inne dzieci.

Choć jej inteligencja spotykała się z podziwem, ona sama nigdy nie stała
się pełnoprawnym

członkiem szkolnej społeczności.

— Nie mogłam zrozumieć, co robię nie tak. W przedziwny sposób nie byłam

świadoma swojej inności. Myślałam, że to reszta dzieci jest inna. Nigdy
nie zrozumiałam,

dlaczego do nich nie pasuję.

Coś się działo pomiędzy innymi dzieciakami, coś nieuchwytnego,

subtelnego,
podlegającego ciągłej zmianie — wymiana sensów, negocjowanie, szybkość

wzajemnego

rozumienia tak nadzwyczajna, że Temple zastanawiała się czasem, czy nie

przebywa wśród

telepatów. Także dziś jest świadoma istnienia tej międzyludzkiej
sygnalizacji. Wyprowadzają

rozumowo, ale nie umie dostrzec jej przejawów, nie partycypuje w lej

magicznej komunikacji

bezpośredniej i nie umie sobie przedstawić kryjących się za nią
wielopoziomowych,

kalejdoskopowo zmiennych stanów umysłu. Temple ogarnia intelektualnie tę

sferę i bardzo

stara się ją zrównoważyć, dzięki niesłychanemu wysiłkowi poznawczemu i
uruchamianym

„mocom obliczeniowym" radząc sobie ze sprawami, które inni rozumieją

293


z bezrefleksyjną łatwością. Oto dlaczego często czuje się wykluczona,

czuje się kimś

obcym.

Decydujący moment nadszedł, gdy miała piętnaście lat. Zafascynowały ją
poskromy

używane do przytrzymywania bydła. Jeden z nauczycieli, zamiast wydrwić tę

fiksację,

zasugerował, aby sama zbudowała własny model poskromu. Od tej chwili
rozbudzał jej

background image

zainteresowania, kierując je od farm hodowlanych i urządzeń mechanicznych

ku biologii i

nauce w ogóle. Temple, nadal całkiem nienormalna pod względem rozumienia
zwykłego czy

towarzyskiego języka (nie podchwytywała aluzji, podtekstów, ironii,

metafor, żartów),

odnalazła tu właśnie, w języku techniki, strefę ulgi. Tu mówiło się
znacznie jaśniej, wprost, nie

odwołując się do milczących założeń. Język techniki był dla niej w równym

stopniu

zrozumiały co język relacji międzyludzkich — trudny; otworzył przed nią
drogę do nauki.

Lecz jeśli na tym poziomie rysowało się rozwiązanie, gdy spora część jej

poznawczej i

emocjonalnej energii ogniskowała się na nauce, to inne napięcia, lęki,
nawet męczarnie —

pozostały. Na progu dojrzewania Temple zaczęła zdawać sobie sprawę, że

być może nigdy

nie będzie prowadzić „normalnego" życia, że nie będzie jej dane cieszyć
się ,,normalnymi"

radościami — miłością i przyjaźnią, wypoczynkiem i towarzystwem innych

ludzi.

Uświadomienie sobie tego może stać się potężnym czynnikiem niszczącym dla
młodych,

utalentowanych osób autystycznych, prowadząc często do depresji, a

niekiedy nawet do

prób samobójczych. Temple dała sobie radę, łącząc wyrzeczenie z
powołaniem: pozostanie

w celibacie, zdecydowała, a treścią życia uczyni naukę.

Dojrzewanie nauczyło ją także, że nie tylko jej stany emocjonalne, lecz

cała jej
umysłowo-fizyczna istota jest bardzo delikatnie strojona i z łatwością

może zostać wytrącona

z równowagi przez obezwładniające bodźce pochodzące od zmysłów, stres,

zmęczenie albo

konflikty. Miotały nią hormonalne wiry dojrzewania seksualnego. Była w
tym i pasja, i

intensywność — w tym czasie przeobrażeń. Dopiero gdy ukończyła college i

wstąpiła na

drogę kariery naukowej, zdołała osiągnąć stan spokoju. Istotnie: czuła,
że musi to

294

uczynić, bo inaczej jej ciało uległoby samozniszczeniu. To wtedy zaczęła
brać małe

dawki imipraminy, leku ordynowanego jako antydepresant. W swojej książce

Temple tak

przedstawia jego wady i zalety:
Przestałam już rozpaczliwie poszukiwać sensu życia. Od kiedy panuję nad

sobą,

nie mam już tendencji do fiksowania się na jednej rzeczy. Przez ostatnie

cztery lata
zrobiłam niewiele zapisów w pamiętniku, ponieważ leki antydepresyjne

znacznie

zmniejszyły moją gwałtowność. Panuję nad swoimi emocjami, a moja kariera

projektanta
wyposażenia farm hodowlanych rozwija się pomyślnie. Jestem bardziej

rozluźniona,

background image

łatwiej mi więc współżyć z ludźmi. Zniknęły też dolegliwości wywoływane

przez stres.

Gdyby przepisano mi leczenie farmakologiczne w wieku dwudziestu paru lat,
być może

nie osiągnęłabym tego, co udało mi się osiągnąć. „Nerwy" i fiksacje —

jeśli nie wywo-

ływały potwornych bólów psychosomatycznych — stanowiły doskonałą
motywację.

Gdy to czytałem, przypomniało mi się, co wyznał kiedyś Robert Lowell w

związku

z terapią litem, zastosowaną do jego psychozy maniakalno-depresyjnej: „W
pewnym

sensie czuję się znacznie »lepiej«, jestem spokojniejszy, bardziej

stabilny. Ale moja poezja

straciła wyraz". Temple też zdaje sobie sprawę z kosztów, jakie trzeba
ponieść w zamian

za spokój wewnętrzny. W tym momencie swego życia sądzi, że warto je

płacić, ale

czasem brak jej gorączkowych emocji, które niegdyś przeżywała.
Odwrotną stroną opóźnionego rozwoju może być zdolność nieprzerwanego

nabywania

w ciągu całego życia umiejętności związanych z postrzeganiem ludzi i

byciem między nimi.
Ostatnie dwadzieścia lat było istotnie okresem nieustannego rozwoju

Temple. Powiedziano

mi, że dziesięć lat temu, gdy zaczynała wykładać, często zdawało się, że

nie dostrzega
audytorium, nie utrzymywała kontaktu wzrokowego ze słuchaczami, często

nawet nie

patrzyła j w ich stronę. Nie czuła się też na siłach, by odpowiadać na

pytania zadawane
po wykładzie. Teraz spędza prawie 90 procent swego

295

czasu w podróży, wykładając na całym świecie. Jej styl mówienia stał się

płynniejszy,
ma kontakt wzrokowy z audytorium, stacją też na żartobliwe dygresje i

improwizację; z

łatwością odpowiada na pytania, a nawet — gdy trzeba — ripostuje. Jej

życie towarzyskie
również się rozwinęło, tak że od niedawna, jak mi powiedziała, umie

cieszyć się

towarzystwem dwojga, trojga przyjaciół. Jednak dostąpienie autentycznej

przyjaźni,
docenienie odmienności innych ludzi, ich własnego sposobu myślenia, może

stanowić

największe wyzwanie dla osoby autystycznej. Uta Frith tak pisze w pracy

Autism and
Asperger Syndrome [Autyzm i syndrom Aspergera]:

Wydaje się, że jednostki z syndromem Aspergera [...] nie mogą posiąść

sztuki

nawiązania i utrzymywania osobistej, dwustronnej więzi międzyludzkiej,
gdy tymczasem

interakcje o charakterze towarzyskim leżą całkowicie w ich zasięgu.

A jej kolega, Peter Hobson, pisze o inteligentnym autystycznym

mężczyźnie, który nie
potrafił pojąć znaczenia słowa „przyjaciel". Mimo to, słuchając Temple,

miałem wrażenie, że

background image

dziś, w okolicach czterdziestki, wie ona co nieco o naturze przyjaźni.

Tym spostrzeżeniem—rozmawialiśmy, spacerując, prawie dwie godziny —

zakończyliśmy naszą wizytę na uniwersyteckiej farmie i zrobiliśmy przerwę
na lunch.

Odniosłem wrażenie, że Temple jest zadowolona, mogąc przez chwilę nie

mówić i nie myśleć;

samoanaliza, którą na niej wymusiłem, była niemal okrutna w swej
intensywności (choć

niewiele się różniła od lej, którą sama przeprowadza na co dzień,

zmagając się — jak zawsze

— z życiem autystyka w nieautystycznym świecie). W trakcie naszej rozmowy
„normalność"

okazywała się w coraz większym stopniu rodzajem fasady, maski (owszem —

pełnej odwagi i

nierzadko błyskotliwej), za którą się skrywała, na swój sposób równie
„obca" i pozbawiona

kontaktu jak zawsze. „Naprawdę mam coś wspólnego z Datą", powiedziała,

gdy

odjeżdżaliśmy z farmy. Temple uwielbiała Star Trek, podobnie jak i ja, a
jej ulubionym

bohaterem jest android Data, który — przy całym swoim braku emocji —

okazuje wielkie

zainteresowanie tym, jak to
296

jest być człowiekiem. Drobiazgowo obserwuje zachowanie ludzi, potrafi

niekiedy je
naśladować, ale nade wszystko marzy o tym, aby człowiekiem się „stać".

Zadziwiająco wiele

osób autystycznych identyfikuje się z Datą albo z jego poprzednikiem, Mr.

Spockiem.
Tak jest też w przypadku autystycznej rodziny B., którą odwiedziłem w

Kalifornii.

Starszy syn, podobnie jak rodzice, ma syndrom Aspergera; młodszy —

klasyczny autyzm.

Kiedy po raz pierwszy pojawiłem się w ich domu, atmosfera była tak
„normalna", iż zacząłem

podejrzewać, że zostałem źle poinformowany, a jeśli nie — że pomyliłem

domy. Nie było nic

w oczywisty sposób ,,autystycznego" ani w tych ludziach, ani w ich
mieszkaniu. Dopiero po

pewnym czasie, gdy już się nieco zadomowiłem, dostrzegłem batut noszący

znamiona

częstego używania, na którym cała rodzina lubiła czasem skakać, klaszcząc
w ręce.

Odkryłem wielką bibliotekę książek science fiction 9, dziwne rysunki

przypięte do ścian

łazienki, absurdalnie dosłowne instrukcje wywieszone w kuchni: jak
gotować, jak nakrywać

stół, jak zmywać, sugerujące, że wszystkie te czynności mogą się odbywać

jedynie w ściśle

sformalizowany, niezmienny sposób (jak się później dowiedziałem, był to
ich wewnętrzny,

„autystyczny" dowcip). Pani B. powiedziała w pewnym momencie o sobie, że

„porusza się

na skraju normalności", lecz potem wyjaśniła, co oznacza owo „na skraju":
— Znamy reguły i konwencje „normalności", ale nie ma faktycznego

przejścia.

background image

Zachowujesz się normalnie, uczysz się reguł i przestrzegasz ich, ale...

9 Wiele wysoko funkcjonujących osób autystycznych opisuje swoje wielkie

zamiłowanie (na granicy nałogu) do wyobrażonych, alternatywnych światów w
rodzaju tych

stworzonych przez C.S. Lewisa czy Tolkiena lub wymyślonych przez siebie.

Państwo B.

wraz ze swym starszym synem spędzili lata, konstruując wyobrażony świat,
z jego

krajobrazami i geografią (bez końca przedstawianymi na mapach i

rysunkach), z jego

językami, pieniędzmi, prawami i zwyczajami — świat, w którym fantazja i
ścisłość ważne są

na równi. Kilka dni zatem może trwać obliczanie globalnej produkcji zbóż

albo rezerw srebra

w Leuterii, projektowanie nowej flagi albo próba uwzględnienia wszystkich
skomplikowanych

czynników wpływających na wartość pewnej waluty. Zajmuje to całe godziny

wolnego czasu,

wspólnie spędzanego w domu B.: pani B. zajmuje się nauką i techniką, pan
B. polityką,

językami i obyczajem, a ich syn przyrodą tych często zwaśnionych krajów.

297


— Uczysz się imitować ludzkie zachowania — dodał jej mąż. — Wciąż nie

mogę

zrozumieć, co się kryje za konwencjami towarzyskimi. Obserwujesz

fronton...
Państwo B. nauczyli się zatem fasady normalności, tego, co niezbędne, gdy

pracuje się

zawodowo, mieszka na przedmieściu, prowadzi się samochód, posyła syna do

zwykłej
szkoły itd. Ale nie mają złudzeń co do siebie. Rozpoznają swój autyzm,

tak jak rozpoznali się

wzajemnie w college'u z poczuciem takiego pokrewieństwa i zachwytu, że

małżeństwo stało

się oczywiste. „To było tak, jakbyśmy się znali od miliona lat" —
wspomina pani B. Byli

świadomi wielu problemów związanych ze swoim autyzmem, ale zarazem

szanowali swą

odmienność, byli z niej nawet dumni. Rzeczywiście, u niektórych osób
autystycznych to

poczucie radykalnej i nieusuwalnej inności jest tak głębokie, że prowadzi

je aż do uznania

siebie — półżartem — niemal za przedstawicieli innego gatunku („Jesteśmy
z tej samej taśmy

montażowej" — lubią powtarzać państwo B.), do intuicji, że autyzm, choć

postrzegany jako

termin medyczny i kwalifikowany jako patologia, powinien być traktowany
jako odmienna

modalność istnienia, całkiem inny typ tożsamości, który należy w sobie

(bez wstydu)

rozpoznać.
Podejście Temple jest podobne: jest świadoma (jeśli nawet wyłącznie na

płaszczyźnie

intelektualnej) tego, co w życiu traci, lecz równie dobrze (i wprost) zna

swoje mocne strony
— umiejętność koncentracji, intensywność myślenia, prostolinijność,

wytrwałość,

background image

niezdolność do udawania, szczerość, bezpośredniość. Podejrzewa też — a i

ja zaczynam to

podejrzewać w coraz większym stopniu — że te cechy pozytywne jej autyzmu
są sprzężone z

jego dolegliwościami. Ale mimo to potrzebuje czasem chwil zapomnienia o

tym, że jest osobą

autystyczną, chwil, kiedy chce czuć jak inni, od środka, a nie z
zewnątrz.

Spędziwszy ranek wśród bydła i planując na popołudnie wizytę w rzeźni

(albo w

„zakładach pakowania mięsa", jak brzmi przemysłowy eufemizm), wykryliśmy
w sobie pewną

awersję do potraw

298


mięsnych. Poprzestaliśmy zatem na meksykańskiej potrawie z ryżu i fasoli.

Po lunchu

pojechaliśmy na lotnisko i wsiedliśmy do kruchego samolociku, który

przetransportował nas
do zakładów. Temple była dumna z tego projektu i chciała mi pokazać

rzeźnię z bliska.

Zakłady takie, zamknięte dla osób z zewnątrz, utrzymywane są pod ścisłą

kontrolą. Temple
zaprojektowała urządzenia parę lat wcześniej i nadal miała identyfikator

ze swoimi danymi

osobowymi i pieczęcią zakładów. Ze mną był problem. Temple zastanawiała

się nad tym rano
i znalazła w swej kolekcji kapeluszy twardy, jaskrawożółty kapelusz służb

sanitarnych.

Wręczyła mi go, mówiąc:

— To wystarczy. Nieźle w nim wyglądasz. Pasuje do twojej koszuli i spodni
khaki.

Właśnie tak wygląda inżynier sanitarny. — (Zarumieniłem się. Nikt mi

jeszcze tego nie

mmowił). - Wszystko, co musisz zrobić, to zachowywać się i myśleć jak on.

Byłem zdumiony. Powiada się, że autyzm wyklucza udawanie, a tu Temple z
zimną

krwią, bez śladu wahania zdecydowała się na podstęp, żeby mnie

przeszmuglować na teren

rzeźni.
Weszliśmy bez najmniejszych przeszkód: Temple roztaczała wokół siebie

atmosferę

budzącą zaufanie, pomachała przyjaźnie strażnikowi, na co ten

odpowiedział jej równie
beztrosko.

— Nie zdejmuj kapelusza — powiedziała, parkując samochód — noś go cały

czas.

Jesteś tu inżynierem sanitarnym.
Zatrzymaliśmy się, by zajrzeć za ogrodzenie, za którym — nieopodal

wielkiego

budynku rzeźni — trzymane jest bydło, a potem poszliśmy ścieżką, którą

zwierzęta podążają
w swoją ostatnią podróż. Szliśmy wzdłuż zakrzywionej rampy prowadzącej do

centralnego

miejsca zakładów — „ścieżką do Nieba", jak nazwała to Temple. Kolejne

moje zaskoczenie:
mówi się, że autystycy nie radzą sobie z metaforami i nigdy nie stosują

ironii. Patrząc jednak

background image

na surowy, bezpośredni wyraz twarzy Temple, nie byłem wcale pewien, czy

dla niej to była

metafora albo ironia. Znała już ten zwrot — przypuszczalnie był on dla
niej literalnie

prawdziwy. Opisuje w swej autobiografii podobne udosłownienie symbolu,

gdy usłyszała

księdza cytującego Ewangelię według św. Jana (J 10:9): „Ja jestem bra-
299

mą. Jeśli ktoś wejdzie przeze mnie, będzie zbawiony". Po czym ksiądz

dodał: „Przed
każdym z was są drzwi, które otwierają się do Nieba. Otwórzcie je i

bądźcie zbawieni".

Temple pisze:

Jak wiele dzieci autystycznych, wszystko traktowałam dosłownie. Moje
myśli skupiły

się na jednej rzeczy. Drzwi! Drzwi, przez które mogę przejść i dostąpić

zbawienia. [...]

Wiedziałam, że muszę znaleźć te drzwi. [...] Drzwi szafy, łazienki, drzwi
frontowe, drzwi

stajni — wszystkie je po kolei badałam i dyskwalifikowałam jako drzwi.

Lecz pewnego

dnia, gdy wracałam po kolacji do mojego pokoju, zauważyłam, że do naszych
sypialni

zaczęto dostawiać przybudówkę. [...] Z budynku wystawała mała platforma,

wspięłam się

na nią. I tam były drzwi! Drewniane drzwiczki otwierające się na dach.
[...] Ogarnęło mnie

uczucie ulgi. [...] Przenikała mnie radość i miłość. Znalazłam! Drzwi do

mojego Nieba.

Później Temple powiedziała mi, że wierzy w jakąś formę istnienia
pośmiertnego (nawet

jeśli jest to tylko ,,odcisk energii" we wszechświecie). Intensywnie

świadoma emocji

zwierząt, ich „człowieczeństwa", musi przyznawać także im jakiś rodzaj

nieśmiertelności.
Szliśmy wolno łagodnie zakrzywiającą się rampą między wysokimi ścianami.

Tędy

przechodzi bydło, sztuka po sztuce, nieświadome tego, co czeka je na

końcu: urządzenie z
zadającym śmierć bolcem. Temple była prekursorką w projektowaniu podejść

tego typu; jej

nazwisko kojarzone jest przez fachowców z wprowadzeniem zakrzywionych

ramp. Gdy
zmierzaliśmy wznoszącym się chodnikiem, patrząc na ściany, Temple

przedstawiła mi ich

zalety. Łuki ścian uniemożliwiają zwierzętom zobaczenie końca rampy i

tego, co się tam
dzieje, dopóki nie podejdą bardzo blisko. Wykorzystywana jest zarazem

naturalna skłonność

krów do chodzenia po zakrzywionych torach. Wysokie mury zasłaniają

wszystko, co mo-
głoby wywołać stres zwierząt.

Na szczycie rampy, już wewnątrz budynku, zwierzę wchodzi, prawie

niezauważalnie

dla siebie, na transporter taśmowy (jeszcze jedna innowacja Temple). W
kilka sekund później
jest momentalnie

background image

300

zabijane przez bolec wyrzucany sprężonym powietrzem, przeszywający mózg.
Bardzo

podobny system, jak mi powiedziała Temple, może być stosowany także wobec

świń,

chociaż typowym sposobem zabijania byłoby w tym przypadku porażenie
prądem. Dorzuciła

jeszcze interesującą uwagę: „maszyna do elektrowstrząsów (taka, jak

używane w niektórych

placówkach psychiatrycznych) i urządzenie do porażania świń mają prawie
dokładnie te same

parametry: około l ampera przy 300 woltach". Drobna pomyłka w nastawach,

dodała, i

pacjent zostałby zabity, porażony jak świnia. Przyznała, że była trochę
zszokowana, gdy

sobie to uświadomiła.

Gdy Temple pokazywała mi urządzenie strzelające bolcami, ogarnęło mnie

poczucie
horroru. Zapewniła mnie jednak, że zwierzęta nie odbierają żadnych

sygnałów zagrożenia, nie

rozumieją, co je czeka; cały wysiłek Temple jest istotnie skierowany na

to, aby usunąć
wszystko, co mogłoby je wystraszyć czy stresować, aby szły na śmierć w

spokoju i

nieświadomie. Ciągle jednak wszystko to wywoływało u mnie mdłości. Jak

czuła się ona, jak
się czuli inni, pracujący w takich miejscach?

Temple badała to zagadnienie; jest autorką klasycznej pracy na ten temat

10. Pisze tam,

że niektóre zatrudnione w rzeźni osoby szybko wyrabiają w sobie obronną
niewrażliwość i

zaczynają zabijać zwierzęta w czysto mechaniczny sposób. „Osoba

dokonująca zabijania

podchodzi do swej pracy tak, jakby pieczętowała paczki przesuwające się

na transporterze.
Nie odczuwa emocji związanych z samym aktem". Innym jednak, jak odkryła,

„zabijanie

zaczyna sprawiać przyjemność i [...j celowo męczą zwierzęta". Mówienie o

tych postawach
naprowadziło Temple na analogię:

— Wykryłam bardzo silną korelację między traktowaniem zwierząt i

traktowaniem

osób upośledzonych. Georgia to prawdziwe siedlisko węży... traktuje się
tu [upośledzonych

ludzi] gorzej niż zwierzęta. W stanach, w których istnieje kara śmierci,

zwierzęta są

traktowane najgorzej, podobnie jak upośledzeni.
10 Jej artykuł Stosunek do zwierząt pracowników rzeźni i punktów skupu

ukazał się w

„Anthrozoos: A Multidisciplinary Journal on the Interactions of People,

Animals, and
Environment" wiosną 1988 r.

301

Wszystko to doprowadza Temple do namiętnej złości i namiętnej troski o
humanitarne

background image

reformy; chce zmienić traktowanie osób upośledzonych, szczególnie

autystycznych,

podobnie jak traktowanie bydła w przemyśle mięsnym. (Temple czuje, że
jedynym

właściwym podejściem do zabijania zwierząt, w którym może się przejawić

szacunek dla nich,

jest zabijanie zrytualizowane, rodzaj „uświęconego" obrzędu).
To była niezmierna ulga — oddalić się wreszcie od rzeźni i odrażającego

zapachu,

którym przesiąkł każdy cal kwadratowy tego miejsca i który powodował, że

musiałem
niekiedy wstrzymywać oddech, aby nie zwymiotować. Niezmierna ulga, że

można oddychać

rześkim, czystym powietrzem, wolnym od woni krwi i padliny; na koniec

niezmierna ulga
moralna — uwolnić się od idei zabijania. Spytałem o to Temple, gdy

odjeżdżaliśmy. „Nikt nie

powinien stale zabijać zwierząt — powiedziała, tłumacząc mi następnie, że

wiele napisała o
konieczności dokonywania rotacji wśród personelu, tak aby nikt nie był

zatrudniony

wyłącznie przy zabijaniu, wyłącznie przy odciąganiu krwi albo tylko jako

kierowca
ciężarówek. Ona sama potrzebuje odmiennych klimatów i zajęć, składających

się na istotną i

w końcu przyjemniejszą część jej życia. Jej rozumienie psychologii i

zachowania zwierząt
hodowlanych jest uznane nie tylko w tuczarniach i rzeźniach całego

świata, ale i wśród

postrzygaczy owiec aż z Nowej Zelandii, pracowników parków rekreacyjnych

i ogrodów
zoologicznych. Wyobrażałem sobie, że mogłaby spędzić jakiś czas w

południowej Afryce

jako konsultant do spraw stad słoni albo trawożerców, takich jak antylopy

gnu. Ale czy

potrafiłaby rozumieć małpy równie dobrze jak bydło? Czy też jawiłyby się
jej one jako

stworzenia zdumiewające, nieprzeniknione, tak jak dzieci czy w ogóle

istoty ludzkie? (,,Czuję

zwierzęta na farmie — powiedziała mi później — a interakcje między
naczelnymi mogę

pojmować tylko intelektualnie").

Najgłębsze uczucia Temple żywi do krów: dbałość i współodczuwanie

pokrewne
miłości. Mówiła o tym długo, gdy zmierzaliśmy do następnego celu, na

pastwiska — jak

odnajdywała w sobie

302

delikatność, głaszcząc krowę na pochylni i starając się przekazywać

zwierzęciu spokój

w ostatnich momentach życia. To „kołysanie" zwierzęcia na chwilę przed
śmiercią jest dla niej

na wpół fizyczne, na wpół święte. I to właśnie ustawicznie próbuje

przekazać ludziom
pracującym w rzeźniach. Opowiedziała mi o pewnym zarządcy, który, choć
bardzo niechętnie

background image

przyjmował jej uwagi, był zarazem tak zafascynowany jej umiejętnością

uspokajania

zdenerwowanych zwierząt, że aż podglądał ją po kryjomu przez dziurę w
suficie. Zdarzyło się

to, gdy udzielała konsultacji w pewnej rzeźni na Południu; cała ta scena

i jej kontekst

uporczywie powracały do Temple:
opowiadała mi tę historię z pół tuzina razy, zawsze w pełnej, niemal nie

zmienianej

wersji.

Uderzająca była zarówno żywość tego wspomnienia (wyglądało na to, że
odgrywane

jest ono w jej umyśle z najdrobniejszymi szczegółami), jak i jego

nieodmienna jakość 11, tak

jakby oryginalne wydarzenie, jego ówczesne postrzeganie (i wszystkie
uczucia towa-

11 Psycholog Frederic Bartlett pisze o pamiętaniu jako „rekonstrukcji",

lecz w

przypadku Temple (jak i Stephena) wydaje się, że ten mechanizm nie
występuje albo

występuje w mniejszym niż zwykle stopniu. Pamięć nie jest też u niej

całkowicie

zintemalizowana jako część osobowości — stąd jej częste nawiązania do
taśm wideo,

zapisów komputerowych i innych zewnętrznych nośników danych.

Samoopis Temple stoi w intrygującej sprzeczności z niektórymi

współczesnymi
sformułowaniami ujmującymi obrazowanie i pamięć, choćby tymi, które

przywołują Damasio,

Edelman i inni. Damasio pisze w Descartes' Error:

Obrazy nie są przechowywane jako faksymilia rzeczy, zdarzeń, słów lub
zdań. Mózg

nie dysponuje kartoteką polaroidowskich zdjęć ludzi, obiektów,

krajobrazów; nie

przechowuje taśm dźwiękowych z zapisem muzyki i mowy; nie zawiera filmów

z nagranymi
scenami z naszego życia... Mówiąc krótko, wydaje się, że nie są

permanentnie

przechowywane obrazy czegokolwiek, nawet zminiaturyzowane — żadnych

mikrofisz ani
mikrofilmów, żadnych wydruków.

Tym niemniej, podkreśla Damasio, „trzeba to pogodzić z przeświadczeniem,

że

jesteśmy zdolni wyczarować" takie reprodukcje czy faksymilia obrazów.
Nasuwa się pytanie,
czy jeśli tak jest w istocie, to Temple — a także Franco i Stephen (i

mnemonista Łurii) —

podlegają, jak reszta ludzi, jedynie z łudzeni u reprodukowania, czy też
(jak sugeruje Jerome

Bruner) w rzeczy samej występuje jakaś usterka podłączenia ich systemu

percepcyjnego do

wyższych struktur integracyjnych i poczucia „ja", co powoduje, że mogą
być zachowywane

obrazy względnie nie przetworzone, nie zinterpretowane.

303


rzyszące) byty reprodukowane, odtwarzane bez jakichkolwiek modyfikacji.

Jakość

background image

tego typu pamięci (w pewien sposób pokrewnej pamięci Stephena

Wiltshire'a) wydala mi się

jednocześnie fantastyczna i patologiczna — fantastyczna w swej
szczegółowości i pato-

logiczna w swym zafiksowaniu: najbardziej ze wszystkiego podobna do

zapisu

komputerowego. Porównania komputerowe są zresztą często przywoływane
przez samą

Temple:

— Mój umysł podobny jest do czytnika CD-ROM w komputerze, coś w rodzaju

taśmy wideo z szybkim dostępem do danych. Ale gdy już coś znajdę, muszę
to odtworzyć w

całości. — Nie może się skoncentrować wyłącznie na — przykładowo —

obejmowaniu

zwierzęcia w jego ostatnich chwilach; musi przejrzeć w pamięci całą
scenę, od wejścia krowy

na pochylnię, przez powolne jej przejście („żadnego przyspieszania,

zajmuje to dwie

minuty"), aż po śmierć zwierzęcia i jego upadek, po tym jak przecięte
zostało jego gardło. —
Potrafię wszystko to, co komputery w Parku Jurajskim — mówiła dalej

Temple —

wszystkie te chwyty mam w głowie. Właściwie mam w głowie maszynę. Mogę ją
uruchomić i

działa. Puszczam taśmę — to wolna metoda myślenia.

Na użytek jej pracy jest to jednak metoda idealna. Projektuje w umyśle

najbardziej
wyrafinowane urządzenia, wizualizując sobie każdy element, składając

elementy na różne

sposoby, oglądając wynik z różnych punktów widzenia, z bliska i z daleka.

Gdy projekt
urządzenia jest gotów, przprowadza myślową „symulację" jego działania,

tzn. wyobraża

sobie cały system w akcji. Taka symulacja może wykazać istnienie nic

przewidzianego

problemu, a gdy to się zdarza. Temple identyfikuje jego naturę, zmienia
projekt i przepro-

wadza następną symulację (gdy trzeba — kilkanaście razy), póki projekt

nie stanie się

doskonały. Wtedy dopiero, mając pełną jasność odnośnie do wszystkich
detali, sporządza

ostateczny rysunek techniczny. Wówczas uwaga nie jest już konieczna; to

mechaniczna

część pracy:
— Kiedy mam już rozwiązane podstawowe sprawy, robię szkic na papierze.

Mogę

jednocześnie oglądać telewizję, bo emocje mam już za sobą. Po prostu

włączam swój
komputer i rysuję.

304

Jednak ten rodzaj przeprowadzania symulacji czy też myślenia konkretnymi
obrazami

jest znacznie mniej odpowiedni, gdy Temple musi wykonać pracę myślową

odmiennego typu

— symbolicznego, koncepcyjnego, abstrakcyjnego. Żeby zrozumieć przysłowie
„tocząca się

background image

skała nie obrasta mchem" — mówi Temple — ,,musiałam sobie puścić wideo z

toczącym się

kamieniem, z którego odrywany jest mech, zanim pojęłam, co to »znaczy«".
By dojść do

uogólnienia, musi najpierw przejść przez konkret. W szkole nic mogła

zrozumieć modlitwy,

póki nie „zobaczyła" tego w konkretnych obrazach:
„»inoc i światłość« stały się linią wysokiego napięcia i oślepiającym

słońcem, słowo

»przejście« — znakiem »Przejścia nie ma« zawieszonym na drzewie" 12 .

W swojej autobiografii oraz — zwięźle — w trzydziestostronicowym artykule
Moje

doświadczenia dziecka autystycznego, który ukazał się na krótko przed

książką w „Journal of

Orthomolecular Psychiatry" (1984), Temple opisuje, jak, już nawet jako
dziecko, osiągała

górny zakres zarejestrowanych wyników wszelkich testów przestrzennych i

wizualizacyjnych,

kiepsko sobie radząc z zadaniami dotyczącymi abstrakcji i uszeregowania.
(Taki ,,profil" jest

charakterystyczny dla osób autystycznych: wyniki tzw. testów inteligencji

wykazują

ekstremalny rozrzut). W niektórych przypadkach uzyskana punktacja mogła
wprowadzać w
błąd, ponieważ zadania, które byłyby dla niej bardzo trudne, gdyby

rozwiązywała je w

„normalny" sposób, stawały się w rzeczywistości łatwe po uruchomieniu
szczególnego,

obrazowego myślenia. Pojedyncze zdania i wiersze, ciągi liczb natychmiast

generowały

wyobrażenia wizualne, i właśnie te wyobrażenia, a nie słowa czy liczby,
Temple zapa-

12 Podczas wykładów Temple często używa bardzo dziwnych przezroczy, prze-

mieszanych ze zwykłymi schematami i diagramami, przezroczy, których treść

nie jest w żaden

dostrzegalny sposób związana z tematem wykładu i z niczym się słuchaczom
nie kojarzy. W

rzeczywistości są one przeznaczone nie dla nich, lecz dla samej Temple:

to jej prywatne

zapiski i notatki naprowadzające ją na właściwy trop. I tak np.
żartobliwy rysunek

przedstawiający papier ścierny zwinięty jak rolka papieru toaletowego ma

jej przypomnieć, by

przedstawiła wrażliwość zmysłu dotyku w auty-
305

mięty wała. Złożone obliczenia, normalnie dla niej niedostępne, były

wykonalne po tej
transformacji na obrazy 13.

Myślenie obrazami samo w sobie nie jest czymś nienormalnym i Temple bez

trudu

wskazywała przykłady znanych sobie nieautystycznych osób — inżynierów,
projektantów —

które potrafią „zobaczyć" dokładnie to, co jest im potrzebne, tworzyć

projekty wprost w

umyśle i testować je w wyobrażonych symulacjach dokładnie tak, jak robi
to ona sama 14.

background image

Temple jest przeważnie w świetnym kontakcie z takimi ludźmi, a

szczególnie ze swoim

przyjacielem. Tomem. Ma on niezwykłe zdolności twórczej wizualizacji, jak
i ona, jest też

(znowu: jak ona) nieszablonowy i skłonny do dowcipów. „Nadajemy z Tomem

na tej samej

długości fali — orzekła Temple —choć nieraz jest to bardzo dziecinne".
Nade wszystko

jednak lubi pracować z Tomem — to także jest „dziecinne", ale w sensie

nieskrępowanej

kreatywności. „Jesteśmy z Tomem małymi dziećmi. Beton to glina dla
dorosłych, stal — to

taka tektura, budowanie to zabawa dorosłych".

13 Gdy Temple opowiadała o tym, przywołując przykłady, przypomniałem

sobie
mnemonistę opisanego przez A.R. Łurię w książce O pamięci, która nie

miała granic i jego

szczególny, czysto wizualny sposób przekształcania słów i liczb na

obrazy. Mnemonista
rzeczywiście myślał wyłącznie za pośrednictwem obrazów, niekiedy

wszechobecnych: mogły

się ich pojawiać setki podczas słuchania jednego akapitu tekstu albo

krótkiego wiersza.
Myślenie w obrazach dawało mu jego kolosalną przewagę, dostarczało — jak

pisał o tym

Łuna — „potężnej bazy, na której mógł operować, przeprowadzając w umyśle

działania dla
innych niedostępne bez pomocy obiektów". Ten typ myślenia prowadził

jednak również do

osobliwych trudności, niekiedy niedorzecznych, gdy nie dawał się

przetransponować na
myślenie logiczno-werbalne. Mnemonista Łurii nie był w najmniejszym

stopniu autystykiem,

lecz jego myślenie wizualne — a przynajmniej konkretne obrazowanie — było

nadzwyczaj

bliskie myśleniu Temple, i być może miało to samo podłoże psychologiczne.
Kiedy

opowiedziałem jej o mnemoniście, była zafascynowana i istotnie przyznała,

że jej sposób

myślenia jest bardzo podobny.
14 Właśnie ten typ modalności umysłu posiadał wielki wynalazca, Nikola

Tesla:

Kiedy wpadam na jakiś pomysł, zaczynam od razu tworzyć wyobrażenie.

Zmieniam
konstrukcję, wprowadzam ulepszenia i sprawdzam działanie urządzenia w

umyśle. Jest

zupełnie dla mnie nieistotne, czy uruchamiam swoją turbinę w głowie, czy

też testuję ją w
warsztacie. Zauważam nawet, gdy traci równowagę.

306

Poruszyła mnie ta analogia między zdolnościami twórczymi a dziecinnymi
zabawami i

pomyślałem o tym, jak zdrowe przeobrażenie dokonało się w Temple.

Poruszający był też

sposób, w jaki mówiła o Tomie. Zastanawiałem się, czy czuje do niego w
istocie miłość, czy

background image

kiedykolwiek zastanawiała się nad związkiem seksualnym albo małżeństwem z

Tomem.

Spytałem ją o to — czy miała doświadczenia seksualne, czy była na randce,
czy kiedykolwiek

była zakochana.

Nie, odparła. Nie była z nikim w takim związku; nigdy też nie miała

randki. Uznała tego
typu interakcję za problem zbyt złożony, nie do rozwiązania przez siebie:

nigdy nie była

pewna, co właściwie zostało powiedziane, sugerowane, o co jest proszona,

czego się od niej
oczekuje. W takich chwilach nie wiedziała, z czym przychodzą inni ludzie,

co sobie

wyobrażają, jakie mają intencje. To wspólny rys osób autystycznych,

podkreśliła, a także
przyczyna, dla której — choć podlegają popędowi seksualnemu — rzadko

udaje im się rand-

ka czy związek seksualny.

Problem wszakże nie dotyczy wyłącznie chodzenia na randki i kontaktów
seksualnych.

— Nigdy się nie zakochałam — powiedziała mi — nawet nie wiem, co to

znaczy:

zakochać się.
— A jak to sobie wyobrażasz? — spytałem.

— Może to jest rodzaj omdlenia—jeśli nie, to nie wiem. Pomyślałem, że

zwrot

„zakochać się" może nastręczać kłopoty swoją dwoistą, skierowaną na
zewnątrz, ale zwrotną

konstrukcją. Zmieniłem zatem pytanie na: co oznacza ,,kochać"?

— Troszczyć się o kogoś... Myślę, że łączy się to jakoś z delikatnością.

— Czy troszczyłaś się kiedyś o kogoś? — spytałem. Zawahała się przed
odpowiedzią.

— Wiele razy myślałam, że są rzeczy, których brak w moim życiu.

— To bolesne uczucie?

— Tak, chyba tak... — Po czym dodała: — Kiedy obejmowałam krowę,

zastanawiałam się, co się ze mną dzieje. Czy tym właśnie
307

jest miłość? W każdym razie nie było to już doświadczenie czysto

intelektualne.
W pewnym sensie Temple pragnie miłości, ale nie jest nawet zdolna

wyobrazić sobie,

czym mogłoby być odczuwanie namiętności do innej osoby. „Nie mogłam

zrozumieć, czemu
moja koleżanka z pokoju omdlewa na widok naszego nauczyciela. Była

obezwładniona przez

uczucia. A ja myślałam: jest miły, rozumiem, czemu go lubi. Ale poza to

nie wyszłam".
Zdolność „omdlewania", doświadczania głęboko emocjonalnego oddźwięku,

zdaje się

nieobecna także i w innych sferach życia— nie tylko wobec innych ludzi.

Od razu po tym,
jak wspomniała ową koleżankę, Temple dodała: ,,Podobnie jest z muzyką —

też nie

omdlewam". Ma absolutny słuch (co — normalnie bardzo rzadkie — dość

często zdarza się
u osób dotkniętych autyzmem), precyzyjną i wierną pamięć muzyczną, ale

muzyka —jako

background image

całość — nie zakłóca jej obojętności. Mówi ,,ładne", ale nie są pobudzone

żadne głębsze

emocje. Pozostaje na poziomie dosłownych skojarzeń: „Ilekroć słucham tej
Fantazji, widzę

te głupie tańczące hipopotamy..." Muzyka nie przemawia do Temple, a

Temple jej nie

„odbiera". Jak powiedziała, nic wie, „o czym" ona jest. Ktoś mógłby
powiedzieć, że mimo

swego absolutnego słuchu, po prostu nie jest muzykalna. Ale jej

niezdolność do reagowania z

głębin psychiki, reagowania emocjonalnego, subiektywnego, nie ogranicza
się do muzyki.

Podobne ubóstwo reakcji uczuciowych czy estetycznych przejawia się przy

okazji scen

widzianych — krajobrazu, dzieł sztuki. Temple potrafi opisać z wielką
dokładnością, co

widzi, ale obraz nie przekłada się na żadne silnie odczuwane stany umysłu

ani ich nie

wywołuje.
Jej własne wyjaśnienie tego ma prosty, mechaniczny charakter: „Obwody

emocji nic zostały

podłączone — na tym polega awaria". Z tych samych powodów, jak twierdzi,

nie posiada
podświadomości: nie wypiera żadnych wspomnień i myśli jak normalni

ludzie.

— Nie mam w swojej pamięci danych tłumionych — zapewnia. — Ty masz

wspomnienia, które zostały zablokowane, a ja nie mam żadnych na tyle
bolesnych, żeby

musiały być blokowane. Nie

308


ma sekretów, tajemnych drzwi — nic nie jest ukryte. Mogę wnioskować, że

inni ludzie

mają ukryte obszary, bo nie mogą mówić o pewnych rzeczach. Ciało

migdałowate zamyka

dostęp do hipokampu; u mnie ciało migdałowate nie wytwarza emocji na tyle
silnych, aby

zablokowały dane w hipokampie.

Byłem zaskoczony.

— Albo nie masz racji, albo istnieją wręcz niewiarygodne różnice struktur
psychicznych. Tłumienie jest uniwersalnym mechanizmem u istot ludzkich.

Ale powiedziawszy to, przestałem być taki pewny. Mógłbym wyobrazić sobie

takie

warunki organiczne, przy których tłumienie nie zdołałoby się rozwinąć
albo zostałoby

zniszczone lub przezwyciężone. Wydaje się, że na tym polegał przypadek

mnemonisty Łurii,

który — nie będąc wprawdzie autystykiem — miał wspomnienia tak żywe, że
nie podlegające

wymazaniu. Niektóre z nich były do tego stopnia bolesne, że z pewnością

winny były ulec

stłumieniu, gdyby to było (fizjologicznie) możliwe. Sam miałem pacjenta,
u którego

zniszczenie płatów czołowych mózgu „uwolniło" najgłębiej ukryte

wspomnienia —

wspomnienia popełnionego morderstwa — nacierające teraz na struchlałe
sumienie.

background image

Miałem innego pacjenta, inżyniera z rozległym uszkodzeniem płatów

czołowych na

skutek krwotoku, który często czytywał „Scientific American". Nadal
rozumiał większość

artykułów, wyznał jednak, że ich treść przestała go intrygować, co

uprzednio było motorem

jego namiętności do śledzenia postępów w nauce.
Innemu mężczyźnie, byłemu sędziemu, opisanemu w literaturze

neurologicznej,

fragmenty czaszki naruszyły płaty czołowe. W konsekwencji odkrył, że jest

całkowicie
wyzuty z jakichkolwiek emocji. Można było sądzić, że brak uczuć i

wynikających z nich

uprzedzeń przydaje mu bezstronności, czyniąc z niego wręcz osobę o

jedynych w swoim
rodzaju kwalifikacjach. On sam miał jednak znacznie głębszy wgląd w

naturę zagadnienia i

zrezygnował z zawodu, twierdząc, że skoro nie może już współczująco

wejrzeć w motywy
podsądnych — a sprawiedliwość opiera się również na uczuciach, nie

309

zaś wyłącznie na myśleniu — to jego przypadłość całkowicie go
dyskwalifikuje 15.

Podobne przypadki uświadamiają nam, jak afektywne podłoże życia może w

całości

ulec anihilacji wskutek uszkodzeń neurologicznych. Mechanizm problemów
emocjonalnych w

autyzmie ma wszakże charakter bardziej selektywny; w żadnym razie nie

mamy tu do

czynienia ze spłaszczeniem czy zaćmieniem wszystkich emocji, niezależnie
od

„niepodłączenia obwodów emocji" czy roli ciała migdałowatego,

diagnozowanych przez

Temple. Osoba autystyczna może podlegać gwałtownym namiętnościom,

intensywnie
nasyconym fiksacjom i fascynacjom czy też — jak Temple — niemal

przytłaczającej czułości

i zaangażowaniu w jakąś sprawę. W autyzmie nie idzie o emocje w ogóle,

ale o emocje
związane ze złożonymi doświadczeniami ludzkimi, przede wszystkim

społecznymi, a może i

ze sterami pokrewnymi —estetyką, poezją, symboliką itd. W istocie nikt

lepiej od Temple nie
obrazuje tego zjawiska.

Zarówno jako osoba starająca się zrozumieć samą siebie, jak i jako

naukowiec

badający zachowania zwierząt, Temple jest nieustannie doświadczana przez
swój autyzm,

stale konstruuje modele i porównania, aby go zrozumieć. Wyczuwa coś

mechanicznego w

działaniu własnego umysłu, stąd często porównuje go do komputera o wielu
elementach

działających współbieżnie (fachowo nazywa się to równoległym

przetwarzaniem

rozproszonym); postrzega swoje procesy myślowe jako obliczenia, a pamięć
jako zbiór

background image

danych na dysku. Podejrzewa, że brak jej pewnej „subiektywności",

introspekcji, jaką inni

zdają się posiadać. Widzi swoje myślenie jako system konkretnych,
wizualnych obrazów,

przedstawianych i kojarzonych na różne sposoby 16. Przypuszcza, że

wizualizacyjne

podsystemy jej
15 Uczuciowe podłoże rozumowania jest centralnym zagadnieniem książki An-

tonia

Damasia Descartes' Error.

16 Autodeskrypcja Temple przywiodła mi na myśl Coleridge'a opis Fantazji:
„Karmi się [ona] niczym innym, jak ustalonym i określonym. (...) Dostaje

swój budulec

gotów do użycia wprost z prawa skojarzeń". Myślę, że przemożna przewaga

ustalonych i
konkretnych obrazów postrzeżonych oraz ich quasi-mechaniczne kojarzenie i

przestawianie—

co niektórzy postrzegają w autyzmie i niekiedy w syndromie Tourette'a —

może prowadzić
do żywej i aktywnej Fantazji (w sensie Coleridge'a), zarazem jednak

działając na niekorzyść

Wyobraźni (jak ją przez kontrast nazywa). która „rozpuszcza, rozkłada i

rozprasza, zanim
odtworzy". Moc kreacji czy rekreacji Wyobraźni zależy od zaniedbania

„ustalonego i

określonego" na rzecz korekty i rekonstrukcji, a wydaje się, że to

właśnie stanowi zasadniczą
trudność dla zbyt precyzyjnego i sztywnego umysłu autystyka.

310

mózgu i połączenia odpowiedzialne za jednoczesne przetwarzanie obszernych
zbiorów

różnych danych są bardzo dobrze rozwinięte ; i że jest to wspólna cecha

osób autystycznych

17. Świadoma jest tego, i że jej uwaga skłonna jest do „przyklejania

się"; stąd wielka
wytrwałość z jednej, ale i pewna ociężałość i brak giętkości z drugiej

strony. Wiąże to z

uszkodzeniami móżdżku, który u niej ma istotnie (potwierdziła to

tomografia MRI) rozmiary
mniejsze od normalnych. Utrzymuje, że tego typu defekty móżdżku są

istotnym czynnikiem

autyzmu, choć opinie naukowców są w tej kwestii podzielone.

Temple sądzi, że autyzm ma zazwyczaj podłoże genetyczne; podejrzewa, że
jej ojciec

ze swoim samotniczym usposobieniem, pedantyzmem i często nieadekwatnym

zachowaniem

wśród ludzi, miał co najmniej pewne cechy autyzmu, a może i syndromu
Aspergera 18

Takie objawy obserwuje się z nielosową częstością u rodziców i dziadków

dzieci

autystycznych. Chociaż Temple wierzy, że warunki wczesnego dzieciństwa
(tak u świń, jak i

u ludzi) odgrywają najistotniejszą rolę w rozwoju psychicznym, nie sądzi

(jak utrzymywał

Bruno Bettelheim), że za autyzm dzieci odpowiadają rodzice; jest bardziej
prawdopodobne,

background image

że to sam autyzm wytwarza bariery kontaktu i komunikacji, których rodzice

nie są zdolni

przełamać, i okazuje się, że ubożeje cały zakres doświadczeń zmysłowych i
społecznych

(szczególnie trzymanie i mocny dotyk).

Sformułowania i wyjaśnienia Temple zasadniczo mieszczą się w zakresie

ustaleń nauki;
wyjątkiem jest rola, jaką przypisuje ko-

17 Russell Huriburt z University of Nevada badał, jakimi sposobami

jednostki

relacjonuje lub reprezentują swoje wewnętrzne doświadczenia, swój tok
myślenia. Stwierdził,

że podczas gdy osoby normalne (a także neurotycy i schizofrenicy)

wykorzystują

kombinację różnych modalności — mowę wewnętrzną, stuch, uczucia, doznania
zmysłowe,

a także obrazy — wydaje się, że osoby z syndromem Aspergera używają

przede wszystkim

(lub wyłącznie) obrazów.
18 Niedawno Ed i Riva Ritvo z University of Califomia pokazali, że tak

jest w istocie.

311


nieczności stosowania trzymania i mocnego dotyku we wczesnych stadiach

autyzmu

— to jej własny, zasadniczy motyw myśli i czynów, poczynając od wieku

pięciu lat. Sądzi
również, że zbyt wielki nacisk kładzie się na ujemne aspekty autyzmu, a

za mało uwagi zwraca

się na jego pozytywne konsekwencje. Jeśli niektóre części mózgu nie

działają właściwie czy
też są uszkodzone, to inne są bardzo wysoko rozwinięte — wręcz

spektakularnie u osób

przejawiających tzw. syndrom uczonego, ale do pewnego stopnia u

wszystkich jednostek

autystycznych. Temple myśli, że i ona, i inni autysty-cy, choć
niezaprzeczalnie mają wielkie

problemy w niektórych dziedzinach, mogą też wykazywać nadzwyczajne (i

społecznie cenne)

zdolności na innych polach, jeśli tylko pozwoli im się na bycie sobą —
ludźmi z autyzmem.

Wiedziona własnym postrzeganiem tego, co posiadła ponad przeciętną, i

tego, czego

jej brakuje, Temple skłania się do poglądu o modularnej budowie mózgu,
intuicji, że ma on

wiele różnorodnych, autonomicznych mocy przetwarzających dane czy też

„inteligencji": to

obraz zasadniczo zgodny z proponowanym przez psychologa Howarda Gardnera
w jego

książce Frames of Mind [Ramy umysłu]. Uważa on, że niektóre inteligencje,

np. wizualna,

muzyczna i logiczna, mogą być wysoce rozwinięte w autyzmie, a
„inteligencje osobowe", jak

je nazywa, czyli zdolności rozpoznawania własnych i cudzych stanów

umysłu, pozostają

daleko w tyle.
Temple wprawiają w ruch dwie siły. Jedna to ta część jej osoby, która

teoretyzuje,

background image

nakazując jej poszukiwać ogólnych wyjaśnień autyzmu, klucza, który dałby

się zastosować

do wszystkich jego przejawów i do każdego indywidualnego przypadku. Druga
— pra-

ktyczna i empiryczna; ta nieustannie stoi oko w oko z całym zakresem,

nieredukowalną

złożonością i nieprzewidywalnością swojego własnego autyzmu, a także z
szerokim spektrum

zjawisk u innych osób autystycznych. Temple jest zafascynowana

poznawczymi i

egzystencjalnymi aspektami autyzmu i ich możliwymi przyczynami
biologicznymi, mimo że

jest świadoma, iż nie wyczerpują one całości zagadnienia. Sama jest

niemal codziennie

poddawana ekstremalnej zmienności własnego systemu zmysłowego, od
nadpobud-

312

liwości do braku reakcji, i czuje, że tej zmienności nie sposób wyjaśnić
w terminach

„teorii umysłu". Już jako sześciomiesięczne niemowlę odbiegała od

schematu zachowań,

sztywniejąc w ramionach matki — takie reakcje, typowe dla autyzmu,
również nie daj się

wyjaśnić na gruncie teorii umysłu. Mimo tych wszystkich zastrzeżeń Temple

silnie pociągają

Uta Frith i inni teoretycy podejścia kognitywnego, Hobson i jemu podobni,
którzy

postrzegają autyzm głównie jako zaburzenie afektywności, empatii;

wreszcie Gardne z jego

teorią różnorodnych inteligencji. Może rzeczywiście wszysi kie te teorie,
mimo że rozmaicie

rozkładają akcenty, krążą wokół tego samego punktu.

Temple zagłębiła się w chemiczne, fizjologiczne i cerebralne badania

autyzmu, z

których wyniosła przeświadczenie, że są on' ciągle jeszcze
fragmentaryczne i nie prowadzą

do wyraźnych konkluzji. Ale stosuje do samej siebie takie pojęcia, jak

„nie podłączone

obwody emocji" w mózgu (niekiedy wspomina też o „obwodach empatii"),
wyobrażając

sobie, że łączą one starsze filogenetycznie odpowiedzialne za emocje

części mózgu — ciało
migdałowate i układ limbiczny — z później ukształtowanymi, specyficznymi
dl< człowieka

systemami kory mózgowej. Temple zgadza się z przypuszczeniem, że obwody

te mogą być

niezbędne dla funkcjonowania nowych, „wyższych" form świadomości, takich
jak jawna

świadomość własnego „ja", własnego umysłu, umysłu innych ludzi — właśnie

tych, których

deficyt wiązany jest z autyzmem.
Jedno ze swych ostatnich wystąpień Temple zakończyła słowami:

— Gdybym mogła przez pstryknięcie palcami stać się osobą nieautystyczną,

nie

zrobiłabym tego — bo nie byłabym to już ja. Autyzm jest częścią tego, kim
jestem.

background image

A ponieważ sądzi, że autyzm może być związany także z wartościowymi

cechami,

niepokoją ją pomysły jego „usuwania". Tak pisze w artykule z 1990 roku:
Dorośli świadomi swego autyzmu i rodzice dzieci autystycznych często są

wściekli na

autyzm. Pytają, czemu Bóg stworzył

313

tak straszne dla człowieka doświadczenia, jakie niosą z sobą autyzm,

depresja,

schizofrenia. Gdyby jednak geny odpowiedzialne za takie stany zostały
wyeliminowane, być

może przy-szłoby nam zapłacić zbyt wielką cenę. Jest możliwe, że ludzie

wykazujący cechy

charakterystyczne dla tych schorzeń są bardziej twórczy, być może są
wśród nich nawet

geniusze [...] Gdyby więc nauka wyeliminowała te geny, świat mógłby

zostać opanowany

przez księgowych.
Temple, która w niedzielny poranek, punktualnie o ósmej pojawiła się,

żeby mnie

zabrać, miała ze sobą kolejne swoje artykuły. Miałem wrażenie, że

nieustannie pracuje,
wykorzystując każdą dostępną chwilę, że nie marnuje czasu, niemal całą

dobę — poza

godzinami snu — poświęcając jakimś zajęciom. Zdawało się, że w ogóle nie

wypoczywa, nie
próżnuje. Nawet ten weekend, który zarezerwowała w swoim „rozkładzie" dla

mnie, nie był w

żadnym razie okazją towarzyską: było to czterdzieści osiem godzin

przeznaczonych na
specjalny cel, dwie doby ponadplanowego, intensywnego badania życia osoby

autystycznej:

jej samej. Jeśli miała siebie niekiedy za antropologa na Marsie, to i

mnie także mogła

postrzegać jako rodzaj antropologa — antropologa autyzmu, antropologa
Temple Grandin.

Spostrzegła, że jest dla mnie niezbędne obserwowanie jej we wszystkich

możliwych

kontekstach i sytuacjach, zgromadzenie dostatecznie wielkiej liczby
danych, aby możliwe

było uchwycenie korelacji i dojście do jakichś ogólnych konkluzji. To, że

spoglądam na nią

nie tylko okiem antropologa, ale i z ludzką sympatią, przyjaźnie, z
początku w ogóle do niej

nie docierało. Moja wizyta zakwalifikowana została zatem jako praca,

którą należy wykonać

równie skrupulatnie i świadomie jak wszystko inne, co robiła. Chociaż na
co dzień zdarza się

jej zapraszać gości do swego domu, nigdy nie wprowadziłaby żadnego z nich

do sypialni, a

tym bardziej nie zapoznawała z budową i sposobem użycia maszyny
ściskającej;

w moim przypadku uznała, że należy to do sfery profesjonalnej.

I chociaż na co dzień, w swym zwykłym trybie życia pozbawionym miejsca na

rekreację, nie znalazłaby powodu, by jechać na
314

background image

wycieczkę i podziwiać przepiękny krajobraz Parku Narodowego Gór

Skalistych (dwie

godziny drogi na południowy zachód od Fort Collins), tym razem jednak
pomyślała, że ja

chciałbym tam pojechać i że pozwoliłoby mi to na obserwowanie jej w

jeszcze innym

kontekście, w którym moglibyśmy może poczuć się nie zaprogramowani,
swobodniejsi.

Załadowaliśmy nasze rzeczy do samochodu Temple (ze swoim napędem na

cztery koła

był to wymarzony wehikuł na tereny górskie, zwłaszcza gdybyśmy mieli
zboczyć z drogi) i

koło dziewiątej wyruszyliśmy w stronę parku narodowego. To była

niezapomniana jazda:

pięliśmy się coraz wyżej po wąskiej i przerażająco krętej drodze, wśród
piętrzących się

urwisk, poznaczonych pasami skał różnych i warstw geologicznych,

wąwozów niknących

daleko w dole, przepychu rozmaitości wiecznie zielonych roślin, mchów i
paproci. Moja

lornetka była w nieustannym użyciu, a każdy zakręt przynosił cuda budzące

we mnie okrzyki

zachwytu.
Gdy wjechaliśmy na teren parku, otworzył się przed nami niczym nie

ograniczony

widok ogromnego masywu górskiego. Zjechaliśmy z drogi, wpatrując się w

Góry Skaliste:
szczyty w czapach śniegu rysowały się na horyzoncie olśniewająco czysto,

mimo że

znajdowały się o prawie sto mil od nas. Spytałem Temple, czy wyczuwa :

ich majestat. „Są
ładne, to prawda. Majestat? Nie wiem. — Kiedy ' naciskałem, odparła, że

podobne zwroty

są dla niej zagadką; spędziła sporo czasu nad słownikiem, próbując

ustalić ich znaczenie.

Sprawdzała „majestatyczny", „tajemniczy", „budzący grozę" i „boski", ale
wydawało się, że

każde z nich definiowane jest z użyciem pozostałych.

— Te góry są ładne — powtórzyła — ale nie dają mi takich , wrażeń,

jakie, zdaje się,
ty przeżywasz. — Po ponad trzech latach spędzonych w Fort Collins, jak

powiedziała, była

w tym miejscu dopiero drugi raz.

Wydało mi się, że w słowach Temple pobrzmiewa smutek i tęsknota, a nawet
gorycz. Podobne rzeczy mówiła po drodze do parku („Patrzysz na strumienie

i kwiaty —

widzę, ile ci to sprawia przyjemności. Mnie jej odmówiono"). W istocie

zaś dawała temu
wyraz

315

przez cały weekend. Poprzedniego wieczoru obserwowaliśmy spektakularny
zachód

słońca (po wybuchu wulkanu Pinatubo zachody słońca stały się szczególnie

piękne), który

uznała także za „ładny", ale — nic więcej.
— Masz tyle radości z tego widoku — powiedziała — chciałabym także to

umieć.

background image

Wiem, że jest piękny, ale nie ,,dociera" to do mnie.

— Jej ojciec, dodała, często dawał wyraz podobnym uczuciom. J; Pomyślałem

o tym,
co Temple powiedziała mi piątkowego wieczoru, gdy spacerowaliśmy pod

gwiaździstym

niebem.

— Kiedy patrzę na gwiazdy, wiem, że powinnam doznawać uczuć
„nadprzyrodzonych", ale nic nie czuję. Chciałabym to osiągnąć. Rozumiem

to intelektualnie;

myślę o wielkim wybuchu, początku wszechświata i o tym, skąd się

wzięliśmy: czy to ma
koniec, czy będzie trwało wiecznie.

— Ale czy czujesz nieskończoność kosmosu? — spytałem.

— Rozumiem nieskończoność kosmosu — odpowiedziała.

— Kim jesteśmy? Czy śmierć kończy wszystko? Czy istnieje siła zwalczająca
entropię

wszechświata, czy to tylko czarne dziury?

To były wielkie słowa, ważne myśli. Patrzyłem na Temple ze wzrastającym

poczuciem
jej umysłowego rozmachu, jej odwagi. Czy może były to dla niej tylko

słowa, tylko pojęcia?

Czy były czystymi wytworami umysłu, intelektu, czy też stało za nimi

jakieś rzeczywiste
przeżycie, jakaś pasja?

Wjeżdżaliśmy coraz wyżej i wyżej. Powietrze stawało się rzadsze, a drzewa

mniejsze,

gdy zbliżaliśmy się do szczytów. Niedaleko parku znajdowało się jezioro
Grand Lakę, w

którym chciałem popływać (zawsze mnie ekscytuje myśl o kąpieli w

odległych, egzotycznych

jeziorach: marzę o Bajkale i Titicaca), ale musiałem zdążyć na samolot i
niestety nie było na to

czasu.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy samochód, aby krótko pospacerować,

wypatrując

rzadkich roślin, ptaków i formacji skalnych. Temple znała wszystkie
możliwe rośliny, ptaki i

twory geologiczne, chociaż —jak przyznała — nie żywi do nich „specjalnych

uczuć". W

końcu rozpoczęliśmy długotrwały zjazd. W pewnym miejscu, tuż
316

za granicami parku, ujrzałem wielką, zapraszającą taflę wody. Poprosiłem

Temple, żeby
zatrzymała wóz i pobiegłem z impetem na dół: będę jednak miał swoją

kąpiel, chociaż w

innym jeziorze.

I dopiero w tym momencie Temple zawołała: „Stój!" — wskazując coś ręką, a
gdy

zatrzymałem swój bieg na łeb na szyję i spojrzałem w tę stronę,

zobaczyłem, że w mojej

płaskiej tafli wody, moim ,jeziorze", tak spokojnie rozpościerającym się
na wprost mnie,

tworzy się o kilka metrów dalej w lewo potężny nurt, który gwałtownie

przyspiesza i znika za

krawędzią zapory z elektrownią wodną o ćwierć mili dalej. Szansa na
przezwyciężenie prądu i

background image

bezpieczne przebycie zapory byłaby znikoma. Na twarzy Temple pojawił się

wyraz ulgi, gdy

zatrzymałem się i zacząłem wspinać się z powrotem. Kiedy później
rozmawiała przez telefon

ze swoją przyjaciółką Rosalie, powiedziała, że ocaliła mi życie.

W drodze powrotnej do Fort Collins rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Temple

wspomniała autystycznego kompozytora, którego znała („Brał fragmenty,
takty muzyki, jaką

kiedyś słyszał, i układał je na nowo"). Ja opowiedziałem o autystycznym

artyście, Stephenie

Wiltshire. Zastanawialiśmy się nad autystycznymi powieściopisarzami,
poetami, naukowcami,

filozofami. Hermelin, która badała (nisko funkcjonujących) autystycznych

sawantów przez

wiele lat, uważa, że choć mogą oni mieć wielki talent, pozbawieni są
poczucia subiektywności

i introspekcji, bez których wielkie akty twórcze są niemożliwe.

Christopher Giliberg, jeden z

najsubtelniejszych klinicystów autyzmu, twierdzi, że osoby autystyczne
typu Aspergera mogą

mieć osiągnięcia twórcze dużego formatu; zastanawia się też, czy aby

Wittgenstein i Bartok

nie byli w rzeczywistości autystykami.
Już wcześniej Temple wyznała, ze bywa złośliwa i lubi dowcipy, że czasem

bawi ją to,

tak jak ucieszyło ją pomyślne przeszmuglowanie mnie do rzeźni. Lubi

popełnić niekiedy jakieś
wykroczenie: „Od czasu do czasu spaceruję pół metra za linią demarkacyjną

na lotnisku —

taki mały akt nieposłuszeństwa". — Wszystko to jednak mieści się w

kategoriach całkowicie
różnych od „prawdziwego zła", które byłoby przerażającym, śmiertelnym

zagrożeniem.

„Czuję, że jeśli

317


zrobię coś prawdziwie złego. Bóg ukarze mnie, linka sterownicza pęknie

przed

lądowaniem" — powiedziała w samochodzie. Zaskoczyło mnie skojarzenie

łączące karę
boską z przerwaną linką sterowniczą; nigdy nie pomyślałbym, że osoba

autystyczna z

całkowicie scjentystyczną wizją świata i niedostatecznymi intuicjami

podmiotowości i
intencjonalności, mogłaby odnosić się do takich spraw jak boski osąd czy

wola.

Temple jest stworzeniem głęboko moralnym. Ma pełne namiętności wyczucie

dobra i
zła (gdy idzie np. o traktowanie zwierząt), a prawo dla niej nie jest

jedynie prawem

doczesnym, lokalnym, ale prawem boskim, kosmicznym, którego naruszenie

może doprowa-
dzić do destrukcji, załamania się porządku natury.

— Czytałeś o oddziaływaniach zdalnych czy o teorii kwantów. Kiedy idę do

zakładów
mięsnych, mówię sobie: uważaj, bo Bóg patrzy, dosięgnie cię teoria
kwantów.

Temple zaczęła okazywać wzburzenie.

background image

— Chcę, żeby to zostało powiedziane, zanim dojedziemy do lotniska—

wyrzuciła z

siebie, jakby nalegając. Wychowana została w Kościele episkopalnym, ale
dość szybko

„odrzuciła ortodoksyjną wiarę" w Boga osobowego i sprawczego na rzecz

bardziej „nauko-

wej" wizji Boga. — Wierzę, że istnieje ostateczna siła kształtująca
wszechświat dla dobra. Nic

osobowego, nie Budda czy Jezus, raczej coś w rodzaju porządku

wyłaniającego się z chaosu.

Chciałabym mieć nadzieję, że jeśli nawet nie istnieje życie pozagrobowe,
to jakiś wzór energii

odciska się na wszechświecie... Większość ludzi pozostawia ślad w swoich

genach, ja mogę

przetrwać w swoich myślach albo w tym, co piszę.
— To właśnie z tym trudno mi sobie poradzić... — Siedząca za kierownicą

Temple

nagle zadrżała i zaczęła płakać. — Czytałam, że to w bibliotekach

urzeczywistnia się
nieśmiertelność... Nie chcę, żeby moje myśli umarły wraz ze mną... Chcę

coś osiągnąć... Nie

interesują mnie władza i pieniądze. Chcę coś po sobie zostawić, dokonać

czegoś ważnego, że
moje życie miało sens. Teraz mówię ci o rzeczach, które są samym jądrem

mojego istnienia.

318


Czułem się jak ogłuszony. Gdy wysiadłem z sań się pożegnać, powiedziałem:

„Chcę

cię uściskać. Ma nie masz nic przeciwko temu". Uściskałem ją — a ona (tak

myślę) oddała
mi uścisk.

WYBRANA BIBLIOGRAFIA
Wybór jest zawsze osobisty i idiosynkratyczny. Przedstawiam tu wybrane

źródła, które

uważam zarówno za najbardziej interesujące i intrygujące, jak i bogate w

informacje, i które
chciałbym czytelnikowi polecić. Zestawienie wszystkich pozycji znajduje

się na końcu książki.

Dodatkowo wprowadziłem tu także kilka moich ulubionych lub ważnych

lektur, choć
czytelnik nie znajdzie w tekście odniesień do nich.

WSTĘP

Wczesne opracowania Wygotskiego, przez wiele lat zagubione, zostały

ostatnio
odnalezione i przetłumaczone na język angielski jako The Fundamentals of

Defectology.

W swojej autobiografii, zatytułowanej The Muking of Mind , A.R. Łuria

śledzi swój
własny rozwój intelektualny w związku ze zmieniającym się podczas jego

długiego życia

stosunkiem do neurologii; szczególnie rozdział Romantic Science ukazuje

jego stosunek do
niemożności zastąpienia opisów przypadków i podkreśla, jak niezwykle

ważne dla medycyny

background image

jest opowiadanie. Jego własne dwa „romantyczne" opisy przypadków — O

pamięci, która

nie miała granic i The Man with a Shattered World— są najznakomitszymi
przykładami

takich opowieści. Świetny esej krytyczny na temat „wewnętrznych" narracji

choroby został

napisany przez Anne Hunsaker Hawkins i nosi tytuł Reconstructing lllness:
Studies in

Palhogruphy.

Ogólna dyskusja Kurta Goldsteina na temat neurologicznego zdrowia,

choroby i
rehabilitacji znajduje się w jego wspaniałej książce z 1939 r.,

zatytułowanej: The Organism

(szczególnie rozdział 10).

Powojenni racjonalistyczni myśliciele odnoszący się do sprawy zdrowia i
choroby to

Georges Canguilhem i Michel Foucault. Najważniejsze książki to

Canguilheina The Normal

and the Pathological i Foucaulta Mental Illness and Psychology.
Gerald Edelman opublikował pięć książek na temat swojej teorii

neuronalnej selekcji

grup; najnowsza z nich i najbardziej poczytna nosi tytuł Bright Air,

Brillant Fire. Książka
Israela Rosenfielda The Inventiun of Memory przedstawia historię

320

klasycznej, lokalizacjonistycznej neurologii i ukazuje, jak radykalnie
można zrewidować

neurologię w świetle teorii Edelmana. Idee Edelmana wydają mi się

niezwykle ekscytujące —

stwarzają one neuralną podstawę — co zresztą jest ich celem — wielu
mentalnych procesów

od percepcji do świadomości, a także tłumaczą znaczenie słów „człowiek" i

„ja". Całkowicie

nowa teoretycznie neuronauka wydaje się brać z nich początek. Ja sam

opublikowałem dwa
eseje na temat pracy Edelmana w „The New York Review of Books": Neurology

und the

Soul i Mukinf; Up the Mind.

Bardzo podobała mi się książka Freemana Dysona Infinite in All
Directions. Bogactwo

natury, jej złożoność i możliwości twórcze zostały przedstawione także we

wszystkich

książkach Ilyi Prigogine'a — moja ulubiona nosi tytuł From Being to
Becaming — jak

również w niezwykle ważnej książce Murraya Gell-Manna The Quark and the

Jaguar:

Adventures in the Simple und the Complex.
O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY

Uroczą wczesną książką (zawiera ona opis achromatopicznego chirurga,

który spadł z

konia, i inne klejnociki) jest opracowanie Mary Collins z 1925 r.,
zatytułowane Colour-

Blindness. Książka Arthura Zajonca Catching the Light: The Entwined

History of Light

und Mind jest pięknie napisana i interesująca; dotyczy to szczególnie
jego rozważań na temat

background image

myśli Goethego o kolorach i ich związku z Ziemią. (Zajonc także mówi o

przypadku

Jonathana I.).
Choć Schopenhauer napisał młodzieńczy esej On Vision and Colour, nie jest

on

obecnie dostępny w języku angielskim. Niemniej uwagi dotyczące widzenia

kolorów
pojawiają się co krok w jego magnum opus The World as Will and

Representution.

Dziewiętnastowieczna debata na temat różnych teorii widzenia kolorów i

ich
zwolenników przedstawiona jest w książce Stevena Turnera In the Eye's

Mind: Vision and

the Helmhotz-Herling Controversy, a także w znakomitym eseju-recenzji na

jej temat,
autorstwa C.R. Cayoniusa.

Semir Zeki pierwszy zaczął badać mechanizmy percepcji barw u małp;

synteza jego

pracy i jej związek ze współczesną neuronauka przedstawione zostały w
książce A Visiim of

Brain. Wspaniała synteza na wyższym poziomie, poziomie wizualnej

świadomości, została

przedstawiona w książce Francisa Cricka The Astonishing Hypothesis: The
Scientific Search

for the Soul. Obie te pozycje są przystępne dla zwykłego czytelnika. (I w

obu obszernie

dyskutowany jest przypadek Jonathana I.).
Antonio i Hanna Damasio oraz ich współpracownicy opublikowali wiele

szcze-

gółowych opracowań klinicznych na temat mózgowej achromatopsji. W sposób

całościowy,
aczkolwiek nieco techniczny, przedstawił ją (oraz inne wizualne zabu-

raenia) Antonio

Damasio w swoim rozdziale książki Principles ofBehmioral Neuro-logy, a

bardziej ogólny

opis, połączony z refleksjami o teoretycznej i filozoficznej wadze takich
obserwacji, znaleźć

można w jego ostatniej książce Descartes' Emir.

Ostatnio opublikowano wszystkie zebrane pisma Edwina Landa, ale jedno z

naj-
lepszych jego opracowań nosi tytuł The Retinex Theory of Color Vision i

ukazało się w

„Scienlific American". Wspaniały esej na temat Landa pt. / Am a Cumera

napisał
321

Jeremy Bemstein (który także odnosi się tu do przypadku Jonathana I.). A

fascynujący
film, ukazujący chaos, jaki ogamąłby nas, gdybyśmy nie mieli stałego

postrzegania barw, nosi

tytuł Colorful Notions i po raz pierwszy ukazał siew 1984 r. w BBC

Horizon Series.
The Oxford Companion to the Mind pod redakcją Richarda Gregory'ego jest

niezastąpionym źródłem informacji na tematy neurologiczne i

psychologiczne. Opublikowano

w nim bardzo dobry artykuł Toma Troscianko Colour Vision: Brain Mecha-
nisms, artykuł

background image

W.A.H. Rushtona Colour Vision: Eye Mechanisms i opracowanie J.J. McCanna

Relinex

Theory und Colour Constancy.
Interesujące opracowanie na temat początków kolorowej fotografii nosi

tytuł The First

Color Photogruphs, autorstwa Granta B. Romera i Jeannette Delamoir, i

zostało
opublikowane w grudniu 1989 r. w „Scientific American".

Osobiste doświadczenia mężczyzny z wrodzoną achromatopią (który jest

jednocześnie

naukowcem badającym widzenie) zostały pięknie opisane w artykule Knuta
Nordby'ego

Vision in u Complete Achromut: A Personul Account.

Na koniec wspomnę o Frances Futterman, achromatopicznej kobiecie, której

listy
przytaczam. Zaczęła ona ostatnio publikować Achromatopsia Network

Newsietter i ma

nadzieję nawiązać sieć kontaktów z aehromatopicznymi ludźmi na całym

świecie.
OSTATNI HIPIS

O zespole przedniego płata i o amnezji obszernie pisał R. Łuria w swoich

książkach:

Humun Brain und Psychologicul Processes oraz The Neuropsychulogy of
Memory. Obie te

książki są w pewnym sensie akademickie; ostatnim życzeniem Łurii było,

aby uzupełnić je

opisami „romantycznych" historii przypadków. Dwa obszerne opracowania
Francois

Lhermitte'a, zatytułowane Human Autonomy und the Frontal Lobes, ukazują

jego pełne

współczucia i naturalistyczne podejście do pacjentów.
Kontrastem powyższych pozycji jest przerażająca książka Elliota

Valensteina,

zatytułowana Greut und Desperate Cures, traktująca o charakterystycznym

dla lobotomii

okrucieństwie. Doskonałe jej omówienie, napisane przez Macdonalda
Critehleya, ukazało się

w „The New York Review of Books".

Przypadek Phineasa Gage' a rozbudził ogromne zainteresowanie

neurologiczne na
niemal 150 lat i nawet dziś jest on badany za pomocą najnowszych technik

rekonstruowania

neuroodtwarzania (patrz także artykuł Damasio i wsp. w „Science").

Najbardziej dogłębne
badanie tego przypadku i jego związku z XIX-wiecznymi teoriami na temat

systemu

nerwowego — od Galia do Freuda — przeprowadzili Malcolm Macmillan w

Phineus Gage:
A Case for All Reasons oraz Antonio Damasio w książce Descartes' Emir.

Dwa moje wcześniejsze opracowania na temat pamięci, do których odwołuję

się w tym

opowiadaniu — „Zagubiony marynarz" i „Kwestia tożsamości" — zostały
opublikowane w

Mężczyźnie, który pomylił swoją żonę z kapeluszem.

Obecnie badania nad pamięcią nabrały ogromnego rozmachu i niezwykle

trudno
wymienić wszystkich uczonych, którzy się tym zajmują. Niemniej Larry

Squire

background image

322

i Nelson Butters niewątpliwie przodują na tym polu. Prowadząc wspólne i
indywidualne

badania napisali na ten temat mnóstwo opracowań opublikowanych potem w

tomie The

Neuropsychology of Memory. Inne źródła na temat pamięci przedstawiam w
bibliografii do

opowiadania „Krajobraz jego marzeń".

W neurologii wybuchło też zainteresowanie muzyką i jej terapeutycznymi

wła-
ściwościami w leczeniu pacjentów z zaburzeniami nerwowymi. Anthony Storr,

psychiatra,

napisał piękną książkę zatytułowaną Music and Mind, która porusza

wszystkie aspekty
ludzkich reakcji na muzykę. W rozdziale Music and Brain, znajdującym się

w mojej wkrótce

mającej się ukazać książce Music and Neurologic Rehabilitation, skupiłem

się na
sposobach, w jaki muzyka może oddziaływać na mózg.

Mickey Hart w swojej książce Drumming at the Edge of' Magic pisał o

perkusji i

rytmie w wielu kulturach.
ŻYCIE CHIRURGA

Dwuczęściowe opracowanie Gillesa de la Tourette'a, zatytulowane Etude sur

une

affection nerveuse zostało opublikowane w 1885 r.. a jego przetłumaczone
i opatrzone

komentarzem fragmenty znajdują się w opracowaniu Gilles de la Tourette on

Tourette

Syndrume, napisanym przez C.G. Goetza i H.L. Klawansa. Wspaniała książka
Meige'a i

Feindela Les Tics et leur truitement ukazała się w 1902 r. i została

przetłumaczona przez

Kinnier Wilson w 1907. Książka ta jest godna polecenia nie tylko ze

względu na jej
wyczerpujący charakter, ale także ze względu na jej nastrój i szacunek,

jaki autorzy okazują

swoim pacjentom. Szczególnie warto przeczytać fragmenty autentycznych

rozmów
pacjentów z lekarzami oraz wyjątkowe autobiograficzne opowiadanie Les

Confidences d'un

ticqueur.

W ostatnich kilku latach pojawiło się więcej publikacji napisanych przez
touretyków,

którzy przedstawiają swoje wewnętrzne przeżycia. Zbiór takich opowiadań

pod redakcją

Adama Seligmana i Johna Hilkevicha ukazał się pt. Don 't Think About
Monkeys.

Ja sam napisałem kilka opracowań na temat syndromu Tourette'a: „O

dowcipnym

Rayu i jego tikach", opublikowane po raz pierwszy w 1981 r., pojawiło się
ponownie w

Mężczyźnie, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, wraz z „Opętaną".

Ogólne informacje na

ten temat przedstawiono w Neuropsychiatry und Tourette 's w 1989 r., a
ostatnio bardziej

background image

skrótowo został on opisany w Tourette's Syndrume: A Human Condition.

Szczególny

aspekt touretyzmu, który ogromnie mnie fascynuje, zaprezentowano w
Tourette 's and

Creutivity; badania dotyczące tempa i dokładności touretycznych ruchów

przedstawiono w

publikacji Movement Perturbations Due to Tics, która ukazała się w 1993
r. nakładem

Society for Neuroscience Abstracts.

323


WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ

Przypadki przywrócenia wzroku osobom niewidomym od dzieciństwa, choć

rzadkie,

są dokładnie opisywane od czasu raportu Cheseldena z 1728 r. Wszystkie
znane przypadki

zostały streszczone w encyklopedycznym opracowaniu von Sendena Space und

Sight. Wiele

z nich analizuje Hebb w swojej książce Organization of Behaviour. Autor
poza dokonanymi

przez siebie obserwacjami przedstawia także znaczące dowody na to, że

,,widzenia" —

percepcji wizualnej — trzeba się nauczyć.
Najdokładniejszy opis pojedynczego przypadku przedstawiają Richard

Gregory i Jean

Wallace. Został on przedrukowany i uzupełniony w książce Gregory'ego,

zatytułowanej:
Concepts und Mechanisms of Perception, która uzupełniona jest

korespondencją autora z

von Scndenem. Filozoficzne tło pytania Molyneux oraz wpływ przypadku

Cheseldena zostały
opisane przez Gregory'ego w jego artykule Recovery from Blindness

zamieszczonym w The

Oxford Companion to the Mind pod jego redakcją.

Albert Valvo w swojej książce Sight Restoration after Long-Term Blindness

opisuje
przypadki poddania niewidomych operacji rogówki.

Konsekwencje utraty wzroku w późnym wieku — a szczególnie wpływ

ociemnienia na

wyobraźnię wizualną i pamięć oraz orientację — zostały w mistrzowski
sposób

przedstawione przez Johna Hulla w jego autobiograficznej książce Touching

the Rock.

Przywrócenie wzroku po długiej ślepocie opisuje Robert Hine w Second
Sight.

Jedno z nąjdogłębniejszych, najszerszych dociekań dotyczących życia

niewidomego —

zarówno z jego perspektywy, jak i z perspektywy osób go otaczających,
przedstawił Diderot

w swoim wspaniałym liście: Letter on the Blind: For the Use of Those Who

Can See (napisał

także podobny list: Letter on the Deuf and Dumb: For the Use of Those Who
Cun Hear

and Speak). Opracowanie von Feuerbacha na temat Kaspara Hausera opisuje

jego głęboką

wzrokową agnozję, kiedy po raz pierwszy od dzieciństwa został on
wypuszczony z lochów i

zobaczył światło dzienne.

background image

Zagadnienia te są nie tylko tematem filozoficznych dyskusji i medycznych

opracowań,

ale pojawiają się także w literaturze pięknej, od czasu gdy Diderot
przedstawił łoże śmierci

Nicholasa Saundersona. W 1909 r. pisarz Wilkie Collins oparł swoją

powieść Poor Miss

Finch na przypadku niewidomej dziewczyny. Ten sam motyw pojawia się także
we wczesnej

powieści Gide'a Symfonia pastoralna. Jednym z ostatnich wspaniałych

przykładów

przedstawienia ślepoty w literaturze jest książka Briana 0'Doherty'ego
The Stronie Cuse of

Mudemoiselle P., oparta na autentycznej relacji Mesmera z 1779 r. W

sztuce Briana Friela z

1994 r., zatytułowanej Molly Sweeney, głównym bohaterem jest niewidoma od
dziecka, która,

podobnie jak Virgil, ma zniszczoną siatkówkę i kataraktę, a kiedy w wieku

około 40 lat zaćma

zostaje usunięta, popada w stan agnostyczncgo chaosu i ambiwalencji,
które znikają dopiero

wraz z przywróceniem ślepoty.

324


KRAJOBRAZ JEGO MARZEN

Pierwsze opracowanie na temat Franca Magnaniego, napisane przez Michaela

Pearce'a

i zilustrowane połączonymi w pary obrazami Franca i zdjęciami Susan
Schwartzęnberg,

znajduje się w „Exploratorium Quarterly" z lata 1988 r.

Esther Salaman w książce A Collection of Moments przedstawia głębokie

psy-
chologiczne studium „przymusowych wspomnień", które pojawiały się u

Prousta,

Dostojewskiego i innych pisarzy. Fragmenty tej książki, znaczna część

opracowania

Schachtela na temat pamięci i amnezji dziecięcej, klasyczne opracowanie
Stromeyera na temat

ejdetyka, fragment książki Łurii O pamięci, która nie miała granic i

wiele innych ciekawych

opracowań znajduje się w niezwykle ważnej książce Ulricha Neissera Memory
Observed.

W klasycznej książce Remembering Frederic Bartlett prezentuje swoje

badania

dotyczące imaginacyjnych i konstruktywnych zdolności pamięci.
Pojawienie się „niezwykłych" wspomnień podczas napadów epilepsji (i ich

wywołanie

bezpośrednią stymulacją mózgu podczas operacji) zostało szczegółowo

opisane przez
Wildera Penfielda (i jego kolegę Perota) w artykule rzece The Brain's

Recurd of Visual and

Auditory Experience w zbiorze Brain. W tym samym zbiorze pojawia się

także szokujący
artykuł na temat epilepsji Dostojewskiego napisany przez Alajouanine.

Przystępny opis TLE i

syndromu Dostojewskiego omawiający przypadki zwykłych ludzi oraz wielkich

artystów i
myślicieli przedstawia Eve LaPlante w książce Seized: Temporal Lobe

Epilepsy as u

background image

Medical, Historical, and Artistic Phenomenon.

Historyczną dyskusję i rozważania psychoanalityczne na temat nostalgii

prezentuje
David Werman w artykule Normal and Pathological Nostalgia.

CUDA

Książka Darolda Trefferta Extraordinary People jest doskonałym

wprowadzeniem do
tematu sawantycznych idiotów, przedstawia ona bowiem zarówno wyniki badań

jego

poprzedników (Seguin, Down, Tredgold i innych), jak i jego własne

kliniczne doświadczenia.
Bardziej akademicki charakter ma książka The Exceptional Brain,

zredagowana przez

Loraine Obler i Deborę Fein, dotycząca ludzkich talentów w ogóle, a

talentów
sawantycznych w szczególności.

Książka Stevena Smitha, zatytułowana The Great Mental Calculators jest

naj-

pełniejszym źródłem informacji o talentach matematycznych zarówno u ludzi
normalnych, jak

też u autystycznych i niedorozwiniętych.

Moją ulubioną książką, której nikt z piszących współcześnie autorów nie

wspomina,
jest F.W.H. Myersa Human Personality. Myers był geniuszem, co widać w

każdym zdaniu

jego wspaniałej (choć często absurdalnej) dwutomowej książki. Rozdział

poświęcony
geniuszom jest wyczerpującym opracowaniem przedstawiającym relacje

łączące

matematyczne talenty z kognitywną nieświadomością.

325

Choć nakład książki Lorny Selfe Nuaia: A Cuse of Extraordinary Drawing

Ability jest

niestety wyczerpany, to esej o Nadii możemy jednak znaleźć w książce

Howarda Gardnera
Art, Mind and Brain, która była „preludium" do jego szerokich badań nad

inteligencją i

kreatywnością. Jedno z najbardziej dogłębnych opracowań na temat Nadii

zostało napisane
przez Ciarę Claibome Park, w której porównuje ona prace Nadii z rysunkami

swojej córki,

Jessy, i innymi autystycznymi artystami.

Najbardziej szczegółowe kognitywne badanie muzycznego sawanta, Eddiego,
przedstawia Leon K. Miller w książce Musical Savants.

Opracowania na temat badań prowadzonych przez Beatę Hennelin i jej współ-

pracowników (m.in. Neila 0'Connora i Linde Pringe) ukazują się głównie

jako pojedyncze
publikacje, w których możemy znaleźć szczegółowe informacje o Step-henie

Wiltshire i

innych sawantach. We wcześniejszej rozprawie O'Connora i Hermelin Visual

and Graphic
Abilities oft the Idiot Savant Artist zreprodukowano i omówiono kilka

wczesnych prac

Stephena.

Monografia Martina Scheerera, Evy Rothmann i Kurta Goldsteina
zatytułowana A Case

background image

of„ldiot Suvant": An Experimental Study of' Personality Organization z

1945 r.,

omawiająca przypadek sawanta L., stawia fundamentalne (choć rzadko
zadawane) pytania, na

które do dziś nie ma odpowiedzi. Moim zdaniem jest to najdogłębniejsza i

najszersza analiza

umysłu sawantycznego (i autystycznego). Choć L. jest autystykiem, to
termin ten nie pojawia

się w tekście, gdyż jego pierwotna wersja powstała w 1941 r. — zanim

pojawił się

Rannerowski opis choroby. W uzupełnionej wersji z 1945 r. autorzy
porównują swoje

stwierdzenia ze sformułowaniami Kannera.

Książka Merlin Donald Origins of the Modern Mind. w której snuje ona

rozważania na
temat zdolności mimetycznych prymitywnego człowieka, otwiera szerokie

historyczne

horyzonty i jest jedną z najbardziej przekonywających i barwnych

rekonstrukcji naszego
przeszłego (i, być może, także przyszłego) rozwoju umysłowego. Jerome

Bruner od wielu lat

bada rozwój myślenia u dzieci; bardzo przystępny opis „enaktywnego" etapu

rozwoju
przedstawia w Studies in Cognitive Growth.

Fascynujące i bogato ilustrowane opracowanie na temat utalentowanego nie-

dorozwiniętego osiemdziesięcioletniego artysty prezentuje MacGregor w

książce Dwight
Macintosh: The Boy Whom Time Forgot.

Sam opisałem trzy historie sawantów, wszystkie w książce Mężczyzna, który

pomylil

swojci ione i kapeluszem: „Autysta — artysta", "Bliźniacy" i „Chodząca
encyklopedia".

Na końcu, choć jako najważniejsze, należy wymienić książki Stephena:

Drawings,

Cities, Floating Cities oraz Stephen Wiltshire's American Dream.

Czytelników zainteresowanych autyzmem odsyłam także do mojego opowiadania
„Antropolog na Marsie".

ANTROPOLOG NA MARSIE

Kliniczny opis autyzmu pojawił się w pionierskich opracowaniach Kannera,

Aspergera
i Goidsteina w latach czterdziestych; w latach pięćdziesiątych został on

32


zdefiniowany z punktu widzenia psychiatrycznego (pojawiło się tu fałszywe

założenie o

etiologii rodzicielskiej) przez Bruno Bettelheima (a następnie w The

Empty Fortress), i w
końcu, w latach sześćdziesiątych stwierdzono, że wynika on z uwarunkowań

biologicznych

(kiedy ukazała się książka Bernarda Rimianda Infantiie Autism)- Jednak

całościowo i
obrazowo został on przedstawiony dopiero wówczas, gdy zaczęty ukazywać

się

biograficzne, a później autobiograficzne opowiadania dotyczące autyzmu.

Jedną z pierwszych tego typu narracji (i wciąż najlepszą) jest książka
dary Claiborne Park,

background image

zatytułowana The First Eight Years of an Autistic Child. Książka Miry

Rothenberg Children

with Emerald Eyes jest zbiorem portretów — klinicznym, analitycznym,
empatycznym i

poetyckim — kilkorga dzieci wybranych spośród setek innych leczonych w

jej nowatorskich

ośrodkach Blueberry Treatment Centres. Charles Hart w książce Without
Reason opisuje

swoje doświadczenia najpierw z autystycznym starszym bratem, a potem z

autystycznym

synem. Jane Taylor McDonnell, w pięknej książce News from the Border,
zamieściła

posłowie napisane przez swego autystycznego syna, Paula.

Od 1990 r. pojawiło się mnóstwo książek na temat osób autystycznych

(wiele z nich
koncentruje się na kwestiach komunikowania się), trudno więc wymienić tu

choćby część z

nich. Ale ze względu na szczerość, wigor, dogłębność spojrzenia na

problem (nie mówiąc o
tym, że jest to pierwsza publikacja, która umożliwiła wgląd w wewnętrzne

przeżycia osoby

autystycznej) polecam przede wszystkim książkę samej Tempie Grandin:

Emergence:
Labeled Autistic.

Książka Uly Frith zatytułowana: Explaining the Enigma jest bardzo

przystępnym

opracowaniem na ten temat, choć jest może nadmiernie zorientowana na
,,teorię umysłu".

Autism and Asperger Syndrome pod jej redakcją zawiera wiele ważnych

artykułów, m.in.

kliniczne opisy choroby, sporządzone przez Christophera Giliberga, Digby
Tantam i Margaret

Dewey. Opublikowano tam również esej Franceski Happe, poświęcony dorosłym

z zespołem

Aspergera — m.in. Tempie — którzy napisali autobiografie: a także

pierwsze angielskie
tłumaczenie oryginalnego opracowania Aspergeraz 1994 r. Asperger został w

pewnym sensie

„odkryty" przez Lornę Wing, a jej esej porównujący jego podejście z

pismami Kannera, także
pojawia się w tym tomie

BIBLIOGRAFIA
Alajouanine, T. Doestoevski's epilepsy. ..Brain" 86:209-221 (1963).

Alkon, Daniel L. Memory's Voice: Deciphering the Brain-Mind Code. New

York:

HarperCollins, 1992.
Asperger, Hans. 'Austistic Psychopathy' in Childhood, w: Uta Frith (red.)

Autism and

Asperger Syndrome. New York: Cambridge University Press, 1991.

Bartlett, Frederic C. Remembering: A Study of Experimental and Social
Psychology.

Cambridge: Cambridge University Press, 1932.

Bear, David. The Neurology of Art: Artistic Creativity in Patients with

Temporal Lobe
Epilepsy. Paper presented at ,,The Neurology of Art" symposium. Art

Institute of

background image

Chicago and Michael Reese Hospital, Chicago, 1988. — Temporal Lobe

Epilepsy: A

Syndrome of Sensory-Limbic Hyperconnection. ,,Cortex" 15:357-384(1979).
Berkeley, George. A New Theory of Vision. 1709. Everyman ed. New York:

Dutton,

1910.

Bernstein, Jeremy. I Am a Camera, w: Cranks, Quarks, and the Cosmos. New
York:

Basic Books, 1993.

Bettelheim, Bruno. The Empty Fortress: Infantile Autism and the Birth of

the Self.
New York: Free Press, 1967.

Borges, Jorge Luis. Funes the Memorious, w: A Personal Anthology. New

York:

Grove Press, 1967.
Boyd, Brian. Vladimir Nabokov: The Russian Years. Princeton. N.J.:

Princeton University

Press, 1990, s. 70-71.

Brann, Eva T.H. The World of the Imagination: Sum and Substance. Savage,
Md.:

Rowman and Littlefield, 1991.

Bruner, Jerome. Acts of Meaning. Cambridge: Harvard University Press,

1990.
Bruner, Jerome, Carol Feldman. Theories of Mind and the Problem of

Autism,

w: S. Baron-Cohen, H. Tager-Flusberg, D.J. Cohen (red.) Understanding

Other
Minds, 267-291. New York: Oxford Medical, 1993.

Bruner, Jerome S., Rose R. Olver, Patricia M. Greenfield. Studies in

Cognitive

Growth. New York: Wiley, 1966.
328

Cahan, David (red.) Hermann van Helmholtzandthe Foundations of

Nineteenth-Century

Science. Berkeley: University of California Press, 1993.
Calvin, William H. The Cerebral Symphony: Seashore Reflections on the

Structure of

Consciousness. New York: Bantam Books, 1990.

George A. Qjemann. Conversations with Neil's Brain: The Neural Nature of
Thought

and Language. New York: Addison-Wesley, 1994.

Canguilhem, Georges. The Normal and the Pathological. U. Carolyn Fawcett.

New York:
Zone Books, 1989.

Cavonius, C.R./Vof Seeing Eye to Eye (review of In the Eye's Mind by R.S.

Turner),

"Nature" 370:259-260, July 28, 1994.
Chesterton, O.K. The Secret of Father Brown. London: Cassell & Co., 1927.

Churchland, Patricia S.Neurophilosophy: Toward a Unified Science of the

Mind—Brain.

Cambridge, Mass.: Bradford Books, MIT Press, 1986.
Coleridge, Samuel Taylor. Biographia Literaria. 1817. Reprint, Oxford:

Oxford

University Press, 1907.

Collins, Mary. Colour-Blindness. New York: Harcourt, Brace & Co., 1925.
Collins, Wilkle. Poor Miss Finch. New York: Scribner's, 1909.

background image

Crick, Francis. The Astonishing Hypothesis: The Scientific Search for the

Soul. New

York: Scribner's, 1994.
Critchley, E.M.R. (red.) The Neurological Boundaries of Reality. London:

Farrand

Press, 1994.

Critchley, Macdonald. Unkind Cuts. ,,The New York Review of Books", April
24, 1986.

Damasio, A., T. Yamada, H. Damasio, J. Corbett, J. McKee. Central

Achromatopsia:

Behavioral, Anatomic, and Physiologic Aspects. ..Neurology" 30, no.
10:1064-

-1071 (October 1980).

Damasio, Antonio R. Disorders of Complex Visual Processing, w: M. Marsel

Mesulam
(red.)259-2SS.PrinciplesofBehavioralNeurology, Philadelphia: F.A.Davis

Co., 1985.

— Descartes' Error: Emotion, Reason, and the Human Brain. New York:

Grosset/Putman,
1994.

Damasio, Hanna, Thomas Grabowski, Randall Frank, Albert M. Galaburda,

Antonio

Damasio. The Return ofPhineas Gage: Clues about the Brain from the Skull
of

a Famous Patient. ,,Science" 264:1102-1105, May 20, 1994.

Dennett, Daniel C. Consciousness Explained. Boston: Little, Brown and

Co., 1991.
Donald, Merlin. Origins of the Modern Mind: Three Stages in the Evolution

of Culture

and Cognition. Cambridge: Harvard University Press, 1991.

Donaldson, Margaret. Human Minds: An Exploration. London: Alien Lane,
1992.

Down, J. Langdon. Mental Affections of Childhood and Youth. 1887.

Facsimile ed.,

Oxford: MacKeith Press, Blackwell Scientific Publications, 1990.

Dyson, Freeman J. Infinite in All Directions. New York: Harper & Row,
1988.

Edelman, Gerald M. Bright Air, Brilliant Fire: On the Matter of the Mind.

New York:

Basic Books, 1992.
- Neural Darwinism: The Theory ofNeuronal Group Selection. New York:

Basic Books,

1987.

329

— The Remembered Present: A Biological Theory of Consciousness. New York:

Basic Books, 1989.

— Topobiology: An Introduction to Molecular Embryology. New York: Basic
Books,

1988.

Edelman, Gerald M., Vernon B. Mountcastle. The Mindful Brain. Cambridge:

MIT
Press, 1978.

Edridge-Green, F.W. The Physiology of Vision: with Special Reference to

Colour

Blindness. London: G. Bell and Sons, 1920.
Evans, Ralph M. Maxwell's Color Photograph. ..Scientific American",

November

background image

1961.

Feldman, David H., Lynn T. Goldsmith. Nature's Gambit: Child Prodigies

and the
Development of Human Potential. New York: Basic Books, 1986.

Feuerbach. Anselm von. Caspar Hauser: An Account of an Individual Kept in

a Dungeon. Separated from all Communication with the World, from Early

Childhood to about the Age of Seventeen. 1832. English trans., London:
Simpkin

& Marshall, 1834.

Foucault, Michel. Mental Illness and Psychology. Berkeley: University of

California
Press, 1987.

Freud, Sigmund. Constructions in Analysis. ..International Journal of

Psychoanalysis"

19:377 (1938). Reprinted in Philip Rieff (red.) Therapy and Technique,
New

York: Collier, 1963.

Friel, Brian. Molly Sweeney. Old Castle, Co. Meath, Ireland: The Gallery

Press, 1994.
Frith, Uta. Autism: Explaining the Enigma.. New York: Blackwell, 1989.

Frith, Uta (red.) Autism andAsperger Syndrome. New York: Cambridge

University

Press, 1991.
Fuller, G.N., M.V. Gale, Migraine Aura as Artistic Inspiration. ..British

Medical

Journal" 297:1670-1672 (December 24, 1988).

Gardner, Howard, Art, Mind, and Brain: A Cognitive Approach to
Creativity. New

York: Basic Books, 1982.

— Frames of Mind: The Theory of Multiple Intelligences. New York: Basic

Books,
1983.

Gastaut, Henri. Memories originaux: la maladie de Vincent van Gogh

envisaged a la

lumiere des conceptions nouvelles sur I'epilepsie psychomotrice.

,,Annales Medico-
Psychologiques" 114:196-238, 1956.

Gazzaniga, Michael S. Nature's Mind: The Biological Roots of Thinking,

Emotions,

Sexuality, Language, and Intelligence. New York: Basic Books, 1992. Gell-
Mann, Murray.

The Quark and the Jaguar: Adventures in the Simple and the

Complex. New York: Freeman, 1994.

Geschwind, Norman. Epilepsy in the Life and Writings of Dostoievsky.
Lecture,

Boston Society of Psychiatry and Neurology, March 16, 1961.

Gillberg, Christopher. Clinical and Neurobiological Aspects of Asperger

Syndrome in
Six Family Studies, w: Uta Frith (red. }AutismandAsperger Syndrome. New

York:

Cambridge University Press, 1991.

330

Gillberg, Christopher, Mary Coleman. The Biology of the Autistic

Syndromes. 1 wyd. New

York: Mac Keith Press, Cambridge University Press, 1992.
Goethe, J.W. von. Theory of Color, w: Douglas Miller (red.) Scientific

Studies, 164. Vol.

background image

12, Goethe: Collected Works in English. New York: Suhrkamp, 1988.

Goldberg, Elkhonon, William B. Barr. Three Possible Mechanisms of

Unawareness of
Deficit, w: G.P. Prigatano, D.L. Schachter (red.) Awareness of Deficit

after Brain Injury:

Clinical and Theoretical Issues. New York: Oxford University Press, 1991.

Goldstein, Kurt. Language and Language Disturbances: Aphasic Symptom
Complexes and

their Significance/or Medicine and Theory of Language. New York:

Grune & Stratton, 1948.

— The Organism: A Holistic Approach to Biology Derived from Pathological
Data

in Man. 1939. Reprint, New York: Zone Books, MIT Press, 1995. Cowers,

W.R.

Subjective Sensations of Sight and Sound: Abiotrophy, and Other
Lectures. Philadelphia: P. Blakiston's Son & Co., 1904.

Grandin, Temple. Behavior of Slaughter Plant and Auction Employees Toward

the

Animals. ,,Anthrozoos" I, no. 4:205-213 (Spring 1988).
— An Inside View of Autism, w: Eric Schopler, Gary B. Mesibov (red.)

High-Functioning

Individuals with Autism, s. 105-126. New York: Plenum Press, 1992.

— My Experiences as an Autistic Child and Review of Selected Literature.
.Journal of

Orthomolecular Psychiatry" 13, no. 3:144-174 (3rd quarter 1984).

— Heeds of High Functioning Teenagers andAdults withAutism. ,,Focus on

Autistic
Behavior" 5, no. l:l-16(April 1990).

Grandin, Temple, Margaret Scariano. Emergence: Labeled Autistic. Novato,

Calif:

Arena Press, 1986. Wyd. pol.: Bytcim dwckiem autystyanym. przel. E.
Zachara,

PWN.Warszawa 1994.

Gregory, R.L., Jean G. Wallace. Recovery from Early Blindness: A Case

Study. ..Quarterly

Journal of Psychology" (1963). Reprinted in Concepts and Mechanisms of
Perception,

by R.L. Gregory. London: Duckworth, 1974.

Gregory, Richard L. Blindness, Recovery from, w: Richard L. Gregory

(red.) The Oxford
Companion to the Mind, 94-96. Oxford: Oxford University Press, 1987.

Happe, Francesca G.E. Autism: An Introduction to Psychological Theory.

London:

UCL Press, 1994.
— The Autobiographical Writings of Three Asperger Syndrome Adults, w: Uta

Frith (red.)

Autism and Asperger Syndrome. New York: Cambridge University Press, 1991.

Hart, Charles. Without Reason: A Family Capes with Two Generations of
Autism. New

York: Harper & Row, 1989.

Hart, Mickey. Drumming at the Edge of Magic: A Journey into the Spirit of

Percussion. San
Francisco, HarperCollins, 1990.

Hawkins, Anne Hunsaker. Reconstructing Illness: Studies in Pathography.

W. Lafayette,

Ind.: Purdue University Press, 1993.
Hebb, D.O. The Organisation of Behaviour. New York: Wiley, 1949.

331

background image

Helmholtz, Hermann von. On Thought in Medicine (Dus Denken in der

Median), 1878.
Reprint, Baltimore: John Hopkins Press, 1938.

— Physiological Optics. 1909. Red. J.P.C. Southall. Optical Society of

America, 1924.

Hermelin, Beate, Neil O'Connor. Art and Accuracy: The Drawing Ability of
Idiot-Savants.

.Journal of Child Psychology and Psychiatry" 31, no. 2, 217-228 (1990).

Hine, Robert V. Second Sight. Berkeley: University of California Press,

1993.
Hughlings Jackson, John. On a Particular Variety of Epilepsy

('Intellectual Aura'). ,,Brain"3:

179-207(1880).

Hull, John M. Touching the Rock: An Expereince of Blindness. New York:
Pantheon

Books, 1990.

Hurlburt, R.T., F. Happe, U. Frith. Sampling the Form of Inner Expereince

in Three Adults
with Asperger Syndrome.,,Psychological Medicine" 24: 385-395 (1994).

Jamison, Kay Red field. Touched with Fire: Manic-Depressive Illness and

the Artistic

Temperament. New York: Free Press, 1993.
Kanner, L. Autistic Disturbances of Affective Contact. ,,Nervous Child"

2:217-250 (1943).

Kosslyn, Stephen M., Olivier Koenig. Wet Mind: The New Cognitive

Neuroscience. New
York: The Free Press, 1992.

Kremer, Richard L. Innovation through Synthesis: Helmholtz. and Color

Research, vi: David

Cahan (red.) Hermann von Helmoltz. and the Foundations of Nineteenth-
Century Science.

Berkeley: University of California Press, 1993.

Land, Edwin H. The Retinex Theory of Color Vision. ,,Scientific

American", December

1977, 108-128.
Lane, Harlan. The Mask of Benevolence: Disabling the Deaf Community. New

York:

Alfred A. Knopf, 1992.

LaPlant, Eve. Seized: Temporal Lobe Epilepsy as a Medical, Historical,
and Artistic

Phenomenon. New York: HarperCollins, 1993.

Lashley. Karl. In Search of the Engram. ,,Symp. Soc. Exp. Biol." 4:454-

482 (1950).
Lhermitte, F. Human Autonomy and the Frontal Lobes. ,,Annals of

Neurology" 19, no.

4:326-343 (April 1986).

Llinas. R.R., D. Pare. On Dreaming and Wakefulness. ,,Neuroscience" 44,
no. 3:521--

535,1991.

Lucci, Dorothy, Deborah Fein, Adele Holevas, Edith Kaplan. Paul: A

Musically Gifted
Autistic Boy, w: Loraine Obler and Deborah Fein (red.) The Exceptional

Brain, 310-

324. New York: Guilford Press, 1988.

Luria, A.R. Human Brain and Psychological Processes. New York: Harper &
Row, 1966.

background image

— The Making of Mind: A Personal Account of Soviet Psychology. Red.

Michael Cole and

Sheila Cole. Cambridge: Harvard University Press. 1979.
— The Man with a Shattered World. 1972. Reprint, Cambridge: Harvard

University Press,

1987.

— The Mind of a Mnemonist. 1968. Reprint, Cambridge: Harvard University
Press,

332

1987. Wyd. pol.: O pamięci, która nie miała granic, przeł. J. Przesmycka,
PWN,

Warsxawa 1970.

— The Neuropsycholo^y of Memory. New York: John Wiley & Sons, 1976.

— Mc Cann, J.J. Retinex Theory and Colour Constancy, w: Richard L.
Gregory (red.)

The Oxford Companion to the Mind, s. 684-685. Oxford: Oxford University

Press. 1987.

McDonnell, Jane Taylor. News from the Border: A Mother's Memoir of Her
Autistic

Son. Afterword by Paul McDonnell. New York: Ticknor & Fields, 1993.

MacGregor, John. Dwiffht Macintosh: The Bot Whom Time Forgot. Oakland,

Calif.:
Creative Growth Art Center, 1992.

McKendrick, John Gray. Hermann Ludwig Ferdinand van Helmholtz. London: T.

Fisher

Unwin, 1899. McKenzie, Ivy. Discussion on Epidemic Encephalitis.
..British Medical

Journal",

September 24, 1927, s. 632-634.

Macmillan, Malcolm. Inhibition and the Control of Behavior: From Gall to
Freud via

Phineas Gdge and the Frontal Lohes. „ Brain and Cognition" 19:72-104

(1992).

— Phineas Gage: A Case for All Reasons, w.C. Code, C.W. Wallesch, A.R.

Lecours,
Y. Joanette (red.) Classic Cases in Neuropsycholoffy. London: Eribaum,

1995.

Meige, H., E. Feindel. Les Tics et leur traitment. Paris: Masson, 1902.

Trans. S.A.
Kinnier Wilson as 7'ic.t and Their Treatment. New York: William Wood &

Co., 1907.

Mesulam, M.-Marsel. Principles of Behavioral Neurology. Philadelphia:

F.A. Davis
Co., 1985. Miller, Leon K. Musical Savants: Exceptional Skill in the

Mentally Retarded.

Hilldale,

N.J.: Eribaum, 1989.
Modell, Arnold H. Other Times, Other Realities: Toward a Theory of

Psychoanalytic

Treatment. Cambridge: Harvard University Press, 1990. — The Private Self.

Cambridge: Harvard University Press, 1993.
Mollon, J.D., F. Newcombe, P.O. Polden, G. Ratcliff. On the Presence of

Three Cone

Mechanisms in a Case of Total Achromatopsia, w: G. Vemest (red.) Colour

Vision
Deficiencies, 130-135. Bristol: Hilger, 1980.

background image

Moreau, J.-J. Hashish and Mental Illness. 1845. Reprint, New York: Raven

Press,

1973. Murray, T.J. Illness and Healing: The Art of Robert Pope. ,,Humane
Medicine"

10,

no. 3, July 1994, 199-208.

Myers, Frederic W.H. Human Personality and Its Survival of Bodily Death.
1 vols.

New York: Longmans, Green & Co., 1903.

Neisser, Ulrich, Memory Observed: Remembering in Natural Contexts. San

Francisco:
Freeman, 1982.

Neisser, Ulrich, Eugene Winograd (red.) Remembering Reconsidered:

Ecological and

Traditional Approaches to the Study of Memory. Cambridge: Cambridge
University

Press, 1988.

Nordby, Knut. Vision in a Complete Achromat: A Personal Account, w: R.F.

Hess,
333

L.T. Sharpe, K. Nordby (red.) Night Vision: Basic, Clinical and Applied

Aspects.
Cambridge: Cambridge University Press, 1990.

Nuland, Sherwin. Doctors: The Biography of Medicine. New York: Alfred A.

Knopf,

1988.
Obler, Loraine K., Deborah Pein (red.) The Exceptional Brain:

Neuropsychology of

Talent and Special Abilities. New York: Guilford Press, 1988.

O'Connor, N., B. Hermelin. Visual and Graphic Abilities of the Idiot
Savant Artist.

..Psychological Medicine" 17:79-90 (1987).

O'Doherty, Brian. The Strange Case of Mademoiselle P. New York: Pantheon

Books,

1992. Park, Clara Claiborne. The Siege: The First Eight Years of an
Autistic Child. Rev.

ed.,

Boston: Little, Brown, 1982.

— Review of ..Nadia" by Lorna Selfe. .Journal of Autism and Childhood
Schizophrenia"

8:457-472(1978).

Pearce, Michael. A Memory Artist. ,JExploratorium Quarterly" 12, issue 2,

..Memory":
12-17 (Summer 1988).

Penfield.W., P. Perot. The Brain's Record of'Visual

andAuditoryExperience: A Final

Summary and Discussion. ,,Brain" 86:595-696 (1963).
Poppel, Ernst. Mindworks: Time and Conscious Experience. New York:

Harcourt

Brace Jovanovich, 1988.

Posner, Michael I., Marcus E. Raichle. Images of Mind. New York:
Scientific

American Library, 1994.

Prigogine, Ilya. From Being to Becoming. San Francisco: Freeman, 1980.

Prigogine, Ilya, Isabelle Stengers. Order Out of Chaos: Man's New
Dialogue with

Nature, New York: Bantam, 1984.

background image

Pring, Linda, Beate Hermelin. Bottle, Tulip and Wineglass: Semantic and

Structural

Picture Processing by Savant Artists. .Journal of Child Psychology and
Psychiatry", w

druku. Ramachandran, V.S. Behavioral and Magnetoencephalographic

Correlates ofPlasti-

city in the Adult Human Bruin. ..Proceedings of the National Academy of
Science"

90:10413-20(1993).

Rimland, Bernard. Infantile Autism: The Syndrome and Its Implications for

a Neutral
Theory of Behavior. New York: Appleton-Century-Crofts, 1964.

Rimland, Bernard, Deborah Fein. Special Talents of Autistic Savants, w:

Loraine

Obler, Deborah Fein (red.) T'/ie&cepfKwa/flrom, 474-492. New York:
Guilford,

1988.

Ritvo, Edward, Anne M. Brothers, B.J. Freeman, Carmen Pingree. Eleven

Possibly
Autistic Parents. .Journal of Autism and Developmental Disorders" 18, no.

1,

139(1988).

Ritvo, Edward R., Riva Ritvo, B.J. Freeman, Anne Mason-Brothers. Clinical
Char-

acteristics of Mild Autism in Adults. ..Comprehensive Psychiatry" 35, no.

2,

149-156 (March/April 1994).
Rizzo, M., M. Nawrot, R. Blake, A. Damasio. A Human Visual Disorder

Resembling

Area V4 Dysfunction in the Monkey. ..Neurology" 42: 1175-1180 (June

1992).
334

Romer, Grant B., Jeannette Delamoir. The First Color Photographs.

..Scientific

American", December 1989, 88-96.
Rose, Steven. The Conscious Brain, New York: Alfred A. Knopf, 1973,

revised ed.

1989.

Rosenfield, Israel. The Invention of Memory: A New View of the Brain. New
York:

Basic Books, 1988.

— The Strange, Familiar, and Forgotten: An Anatomy of Consciousness. New

York:
Alfred A. Knopf, 1992.

Rothenberg, Mira. Children with Emerald Eyes: Histories of Extraordinary

Boys and

Girls. New York: Dial Press. 1977.
Rushton, W.A.H. Colour Vision: Eye Mechanisms, w: Richard L. Gregory

(red.) The

Oxford Companion to the Mind, s. 152-154. Oxford: Oxford University

Press,
1987. Sacks, Oliver. A Leg to Stand On. 1984. Rev. ed.. New York:

HarperCollins,

1993.

Wyd. pol.: Stanac na nogi, praet. E. Mikina, Zysk i S-ka Wydawnictwo,
Poznań

1996.

background image

- AwukeninRS. 1973. Rev. ed.. New York: HarperCollins, 1990. Wyd. pol.:

Przebudzenie,

przeł. P. Jaskowski, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznari 1997.
— Color Photography in the Forties. „ Scientific American", March 1990.

- Making Up the Mind. ,,New York Review of Books", April 8, 1993.

- The Man Who Mistook His Wife fur a Hat. New York: HarperCollins, 1985.

Wyd. pol.:
Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, przel. B. Lindenberg,

Zysk i S-ka

Wydawnictwo, Poznari 1996.

— Migraine. 1970. Rev. ed., Berkeley: University of California Press,
1993.

— Music and the Bruin, w: Concetta Tomaino (red.) Music and Neurologic

Rehabilitation,

St. Louis: MMB Music, w druku.
— Neurology and the Soul. ,,New York Review of Books", November 22, 1990.

— Neuropsychiatry and Tourette 's, w: J. Mueller (red.) Neurology and

Psychiatry;

A Meeting of Minds. Basel: S. Karger, 1989.
— Tourette's and Creativity. ..British Medical Journal" 305:1515-1516

(December

19,1992).

— Tourette's Syndrome: A Human Condition, w: Roger Kurlan (red.) Handbook
of

Tourette's Syndrome and Related Tic and Behavioral Disorders, 509-514.

New York:

Marcel Dekker, 1993.
Sacks, Oliver, Robert Wasserman. The Case of the Colorblind Painter.

,,New York Review

of Books", November 19, 1987.

Sacks, 0., 0. Fookson, M. Berkenblit, B. Smetanin, R.M. Siegel. Movement
Perturbations

due to Tics. ..Society for Neuroscience Abstracts" 19:549 (1993).

Sacks, 0., R.L. Wasserman, S. Zeki, R.M. Siegel. Sudden Colorblindness of

Cerebral

Origin. ,,Society for Neuroscience Abstracts" 14:1251 (1988).
Salaman, Esther. A Collection of Moments: A Study of Involuntary

Memories. London:

Longman, 1970.

— The Great Confession: From Aksakov and De Quincey to Tolstoy and
Proust. I

London: Alien Lane, 1973.

I 335


Schachtel, Ernest G. On Memory and Childhood Amnesia. ..Psychiatry" 10:1-

26

(1947).

Scheerer, Martin, Eva Rothmann, Kurt Goldstein. A Case of 'Idiot Savant':
An

Experimental Study of Personality Organisation, w: John F. Dashiell

(red.)

Psychological Monographs 58, no. 4, s. 1-63. Evanston: American
Psychological

Association, 1945.

Schopler, Eric, Gary B. Mesibov (red.) High-Functioning Individuals with

Autism.
New York: Plenum Press, 1992.

background image

Seguin, Edouard, Idiocy and Its Treatment by the Physiological Method.

1866.

Reprint, New York: Kelley, 1971.
Seife, Lorna. Nadia: A Case of Extraordinary Drawing Ability in an

Autistic Child.

London: Academic Press, 1977.

Seligman, Adam, John Hilkevich (red.) Don't Think About Monkeys. Duarte,
Calif.:

Hope Press, 1992.

Sharpe, Lindsay T., Knut Nordby. Total Colorblindness: An Introduction,

w: R.F.
Hess, L.T. Sharpe, K. Nordby (red.) Night Vision: Basic. Clinical and

Applied

Aspects. Cambridge: Cambridge University Press, 1990.

Smith, Steven B. Calculating Prodigies, w: Loraine Obler, Deborah Fein
(red.) The

Exceptional Brain, s. 19-47. New York: Guildford Press, 1988. — The Great

Mental

Calculators: The Psychology, Methods, and Lives of Calculating Prodigies,
Past and Present.

New York: Columbia University Press,

1983.

Squire, L.R. Memory and Brain. New York: Oxford University Press, 1987.
Squire, L.R., N. Butters (red.) The Neuropsychology of Memory. New York:

Guilford

Press, 1984.

Stern, Daniel N. The Interpersonal World of the Infant: A View from
Psychoanalysis

and Development Psychology. New York: Basic Books, 1985.

Storr, Anthony. Music and the Mind. New York: Free Press, 1992.

Strachey, Lytton. The Life. Illness, and Death of Dr. North, w: Portraits
in Miniature,

29-39. London: Chatto & Windus. 1931.

Thelen, Esther, Linda B. Smith. A Dynamics System Approach to the

Development of

Cognition and Action. Cambridge, Mass.: MIT Press, 1994.
Tourette, Georges Gilles de la. Etude sur une affection nerveuse

caracterisee par de

I'incoordination motrice accompagnee d'echolalie etde copralalie. ,,Arch.

Neur."
9 Paris, 1885. A partial translation is included: C.G. Goetz, H.L.

Klawans, Gilles

de la Tourette on Tourette syndrome, w: A.J. Friedhoff, T.N. Chase (red.)

Advances in Neurology. Vol. 35, Gilles de la Tourette Syndrome. New York:
Raven Press, 1982.

Tredgold, A.F. A Text-Book of Mental Deficiency. 1908. Reprint, London:

Bailliere,

Tindall&Cox, 1952.
Treffert, Darold A. Extraordinary People: An Exploration of the Savant

Syndrome.

New York: Harper and Row, 1989, London: Bantam, 1989. Troscianko, Tom.

Colour
Vision: Brain Mechanisms, w: Richard L. Gregory (red.)

336

The Oxford Companion to the Mind, s. 150-152. Oxford: Oxford University
Press, 1987.

background image

Turner, R. Steven. Consensus and Controversy: HelmholR. on the Visual

Perception of

Space, w: David Cahan (red.) Herman van Helmhoitt and the Foundations of
Nineteenth-

Century Science. Berkeley: University of California Press, 1993.

— In the Eye's Mind: Vision and the Helmholti-Hering Controversy.

Princeton, N.J.:
Princeton University Press, 1994.

Valenstein, Elliot S. Great and Desperate Cures: The Rise and Decline of

Psychosurgery

and Other Radical Treatments for Mental Illness. New York: Basic Books,
1986.

Valvo. Alberto. Sight Restoration after Urns-Term Blindness: The Problems

and

Behavior Patterns of Visual Rehabilitation. New York: American Foundation
for

the Blind, 1971.

van den Bergh, Sidney, Robert D. McClure, Robert Evans. The Supernova

Rate in
Shapley-Ames Galaxies. ,,The Astrophysical Journal" 323:44-53 (December

1,

1987).

von Senilen, M. Space and Sight: The Perception of Space and Shape in the
Congenitally

Blind Before andAfter Operation. 1932. Reprint, Glencoe, 111.: Free

Press,

1960.
Wai-Ching Ho (red.) Yani: The Brush of Innocence. New York: Hudson Hills

Press,

1989.

Waterhouse, Lynn. Extraordinary Visual Memory and Pattern Perception in
an

Autistic Boy. w: Loraine Obler and Deborah Fein (red.) The Exceptional

Brain,

s. 325-338. New York: Guilford Press, 1988.

Waxman, Stephen G., Norman Geschwind. Hypergraphia in Temporal Lobe
Epilepsy.

..Neurology" 24:629-636 (1974).

— The Interictal Behavior Syndrome Associated with Temporal Lobe

Epilepsy.
..Archives of General Psychiatry" 32:1580-1586 (1975).

Wennan, David S. Normal and Pathological Nostalgia. , Journal of the

American

Psychoanalytic Association" 25:387-395 (1977).
Williams, Donna. Nobody Nowhere. New York: Times Books, 1992.

— Somebody Somewhere. New York: Times Books, 1994.

— Wiltshire, Stephen. Cities. London: ].M. Dent, 1989.

— Drawings. London: J.M. Dent, 1987.
— Floating, Cities. London: Michael Joseph, 1991, New York: Summit, 1991.

— Stephen Wiltshire's American Dream. London: Michael Joseph, 1993.

— Wing, Loma. The Relationship between Asperger's Syndrome and Kunner's

Autism,
w: Uta Frith (red.) Autism and Asperger Syndrome. New York: Cambridge

University Press, 1991.

Yates, Frances. The Art of Memory. London: Penguin, 1969.

Young, Thomas. The Bakerian Lecture: On the Theory of Lights and Colours.
..Philosophical Transactions of the Royal Society". London 92:12-48

background image

300

337

Zajonc, rtnnur. i^aicmny, me ugm: me untwined History <y L,igm ana Mina.
INCW

York: Bantam, 1993.

Zeki, Semir. A Vision of the Brain. Oxford: Blackwell Scientific

Publications, 1993.
Zihl, J., D. Von Cramon, N. Mai. Selective Disturbance of Movement Vision

after

Bilateral Brain Damage. ,,Brain" 106:313-340, 1983.

Zuckerkandl, Victor. Sound and Symbol. 2 vols. Princeton, N.J.: Princeton
University

Press, 1973.

PERMISSIONS ACKNOWLEDGMENTS
Grateful acknowledgment is made to the following for permission to

reprint previously

published material:

Cambridge University Press and Knut Nordby: Excerpts from article by Knut
Nordby

fromNight Vision: Basic. Clinical and Applied Aspects, edited by

R.F.Hess,L.T. Sharpe,

and K. Nordby, copyright © 1990 by Cambridge University Press. Reprinted
by

permission of Cambridge University Press and Knut Nordby.

Furrar, Straus


Giroux, Inc., Excerpt from ,,Memories of West Street and Lepke" from

Life Studies by

Robert Lowell, copyright © 1958, 1959 by Robert Lowell, copyright renewed

1981,
1986, 1987 by Harriet W. Lowell, Caroline Lowell, and Sheridan Lowell.

Reprinted by

permission of Farrar, Straus & Giroux, Inc.

Richard Gregory: Excerpt from sight restoration case history by Richard

Gregory with Jean
G. Wallace (The Quarterly Journal of Psychology, 1963. and reprinted in

Concepts and

Mechanisms of Perception by Richard Gregory). Reprinted by permission of

the author.
Grove/Atlantic Publishing'. Excerpt from ,,Funes the Memorious" from A

Personal

Anthology by Jorge Luis Borges (Grove Press, 1967). Reprinted by

permission of
Grove/Atlantic Publishing.

Ice Nine Publishing Co.. Inc.: Excerpt from ,,Box of Rain", words by

Robert Hunter, music

by Phil Lesh, performed by Grateful Dead, copyright © 1980 by Ice Nine
Publishing

Co., Inc. (ASCAP). Reprinted by permission of Ice Nine Publishing

Co.,Inc.

Oxford University Press: Excerpt from ..Selective Disturbance of Movement
Vision After

Bilateral Brain Damage" by J. Zihl, D. Von Cramon, and N. Mai (Brain,

106:313-340,

1983). Reprinted by permission of Oxford University Press, Oxford,
England.

background image

PRO-ED Journals: Excerpts from ..Needs of High Functioning Teenagers and

Adults with

Autism (Tips from a Recovering Autistic)" by Temple Grandin (Focus on
Autistic

Behavior, vol. 5, no. 1, April 1990, pp. 1-16), copyright © 1990 by PRO-

ED, Inc.

Reprinted by permission of PRO-ED Journals.

PHOTOGRAPHIC CREDITS

Lowell Handler: Mr. l.'s grey fruit, Mr. l.'s grey boat Daniel G. Hill:

Mr. l.'s sunset
postcard, Stephen Wiltshire's Matisse heads, second

drawing of house

Susan Schwartzenberg: Franco Magnani's paintings, Pontito Mark Sheinkman:

Mr. l.'s
paintings

Grateful acknowledgment is made to the artists for permission to

reproduce works by

Jonathan I. and Franco Magnani, and to J.M. Dent & Sons Ltd., John
Johnson Ltd.,

and Michael Joseph for permission to reproduce works by Stephen

Wiltshire.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Oliver Sacks Antropolog na marsie (widzieć i nie widzieć)
Oliver Sucks Antropolog na marsie (O malarzu który oślepł na barwy)
Znaleziono życie na Marsie, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Feniks wylądował na Marsie! 1
Skąd się wziol metan na marsie, ASTRONOMIA
antropologia kolokwium, Antropologia, na egzamin
Niezwykłe znalezisko na Marsie
pytania na antropomotoryke na egzamin, AWF Wychowanie fizyczne, Antropomotoryka, Nowy folder
Twarz na marsie
Tajemnicza twarz na Marsie, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Przełom! Jest życie na Marsie!, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Olbrzymi ocean na Marsie, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
NASA potwierdza istnienie wody płynącej na Marsie, ASTRONOMIA
CHEMIA NA MARSIE, NAUKA, WIEDZA
Życie na Marsie, =- CZYTADLA -=, UFOpedia
Sensacja! W tym miejscu na Marsie może kwitnąć życie, Sensacja! W tym miejscu na Marsie może kwitnąć
Znaleziono życie na Marsie, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Feniks wylądował na Marsie! 1

więcej podobnych podstron