background image

Oliver Sacks 

ANTROPOLOG NA MARSIE 

Zysk i S-ka 
Wydawnictw 

 

 

 
Tytuł oryginału  

An Anthropologist on Mars 

 

 
Copyright © 1995 by Oliver Sacks 

Earlier versions of the essays in this work were originally published in 

the following: 

 "The New York Review of Books": The Case of the Colorblind Painter and 
the Last Hippie', „The New Yorker": An Anthropologist on Mars, The 

Landscape 

of His Dream, Prodigies, To See and Not See and A Surgeon 's Life. 

 
Ali rights reserved 1999 for the Polish translation by Zysk i S-ka 

Wydawnictwo s.c.,  

Poznań 

Przekładu dokonali Piotr Amsterdamski, Barbara Lindenberg, Beata 
Maciejewska,  

Aleksander Radomski 

Opracowanie graficzne okładki Mirosław Adamczyk 

Redaktor serii Tadeusz Zysk 
Redaktor Aleksandra Feuer 

 

Wydanie I ISBN 83-7150-217-6 

Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. ul. Wielka I O, 61-774 Poznań 
tel./fax8532751,8532763 

fax 852 63 26 

Dział Handlowy tel./fax 864 14 03, tel. 864 14 04 Druk i oprawa: Zakłady 

Graficzne w  

Poznaniu 
 

 Książkę tę dedykuję siedmiu osobom, o których ona opowiada 

 

Wszechświat jest nie tylko dziwniejszy, niż to sobie wyobrażamy, lecz 
dziwniejszy, niż  

możemy to sobie wyobrazić. 

J.B.S. Haldane 

Nie pytaj, jaką chorobę ma dany człowiek — zapytaj raczej, jakiego 
człowieka ma dana  

choroba. 

(przypisywane) Williamowi Oslerowi 

 
 SPIS TREŚCI 

Podziękowania (przeł. Beata Maciejewska) . 9 

Wstęp (przel. Beata Maciejewska)   .....13 

O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY 
(The Case of the Colorblind Painter — przeł. Barbara Lindenberg) . 19 

OSTATNI HIPIS 

(The Last Hippie — przet. Piotr Amsterdamski) ...........58 

ŻYCIE CHIRURGA 
(A SurgeorTs Life — przeł. Beata Maciejewska) . ..........92 

WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ 

background image

(To See and Not See — przeł. Beata Maciejewska)   .........124 

KRAJOBRAZ JEGO MARZEŃ 

(The Landscape of His Dreams — przeł. Beata Maciejewska) . . . . 169 
CUDA 

(Prodigies — przeł. Beata Maciejewska) ...............205 

ANTROPOLOG NA MARSIE 

(Ań Anthropologist on Mars — przeł. Aleksander Radomski) . . . .264 
Wybrana bibliografia (przeł. Beata Maciejewska) .320 

Bibliografia   ...................328 

 

PODZIĘKOWANIA 
Najpierw pragnę wyrazić głęboką wdzięczność bohaterom moich opowiadań:  

,,Jonathanowi L", „Gregowi F.", „Carlowi Bennettowi", „Virgilowi", Franco 

Magnaniemu,  

Stephenowi Wiltshire i Tempie Grandin. Mam wobec nich, ich rodzin, 
przyjaciół, lekarzy i  

terapeutów nie spłacony dług wdzięczności. 

Z dwoma przyjaciółmi: Bobem Wassermanem (który jest współautorem 

pierwotnej  
wersji opowiadania „O malarzu, który oślepł na barwy") i Ralphem Siegelem 

(który  

współtworzył ze mną inną książkę) — stanowiliśmy rodzaj drużyny, badając 

przypadki  
Jonathana I. i Virgila. 

Wielu przyjaciołom i kolegom (nie zdołałbym ich wszystkich wymienić!) 

winien jestem  

podziękowania za pomoc i owocne rozmowy. Z częścią z nich od lat 
nieprzerwanie  
dyskutuję, na przykład z Jerrym Brunerem i Geraldem Edelmanem; z innymi 

spotykałem się  

tylko raz lub kilka razy, albo też wymieniałem korespondencję; niemniej 
wszystkie te kontakty  

były ekscytujące i inspirujące. Tak więc, osoby, którym pragnę za to 

podziękować, to: Ursula  

Bellugi, Peter Brook, Jerome Bruner, Elizabeth Chase, Patricia i Paul 

Churchland, Joanne  
Cohen, Pietro Corsi, Francis Crick, Antonio i Hanna Damasio, Merlin 

Donald, Freeman  

Dyson, Gerald Edelman, Carol Feldman, Shane Fistell, Allen Furbeck, 

Frances Futterman,  
Elkho-non Goldberg, Stephen Jay Gould, Richard Gregory, Kevin Halligan, 

Lowell Handler,  

Mickey Hart, Jay Itzkowitz, Helen Jones, Eric Korn, Deborah Lai, Skip i 

Doris Lane, Sue  
Levi-Pearl, John MacGregor, 

 

John Marshall, Juan Martinez, Jonathan i Rachel Miller, Arnold Modeli, 

Jonathan  
Mueller, Jock Murray, Knut Nordby, Michael Pearce, V.S. Ramachandran, 

Isabelle Rapin,  

Chris Rawlence, Bob Rodman, Israel Rosenfield, Carmel Ross, Yolanda 

Rueda, David  
Sacks, Marcus Sacks, Michael Sacks, Dań Schachter, Murray Schane, Herb 

Schaumburg,  

Susan Schwartzenberg, Robert Scott, Richard Shaw, Leonard Shengold, Larry 

Squire, John  
Steele, Richard Stern, Deborah Tannen, Esther Thelen, Connie Tomaino, 

Russel Warren, Ed  

background image

Weinberger, Ren i Joasia Weschler, Andrew Wilkes, Jerry Young, Semir 

Zeki. 

Wiele osób dzieliło się ze mną swoją wiedzą i doświadczeniami w 
dziedzinie autyzmu.  

Należy do nich przede wszystkim moja przyjaciółka i koleżanka po fachu, 

Isabelle Rapin, a  

także Doris Allen, Howard Bloom, Marlene Breitenbach, Uta Frith, Denise 
Fruchter, Beatę  

Hermelin, Patricia Krantz, Lynn McClannahan, Clara i David Park, Jessy 

Park, Sally Ramsey,  

Ginger Richardson, Bernard Rimland, Ed i Riva Ritvo, Mira Rothenberg i 
Rosalie Winard. W  

nawiązaniu do Stephena Wiltshire'a podziękowania należą się Lorraine 

Cole, Chrisowi  

Marrisowi, a przede wszystkim Margaret i Andrew Hewson. 
Jestem wdzięczny wielu ludziom, którzy korespondowali ze mną (m.in. nie 

znanej mi  

osobie, która przesłała mi egzemplarz „Observera" z Fayetteville z 1862 

r.). Niektórych z nich  
wymieniam na kartach tej książki. Wiele moich badań zostało 

zapoczątkowanych właśnie za  

sprawą nieoczekiwanych listów lub telefonów, poczynając od listu Pana L, 

który otrzymałem  
w marcu 1986 roku. 

Są też miejsca, nie mniej ważne niż ludzie, które przyczyniły się do 

powstania tej  

książki, zapewniając mi schronienie, spokój i możliwość skupienia. Należą 
do nich:  

nowojorski ogród botaniczny (a szczególnie likwidowana obecnie kolekcja 

paproci), ulubione  

miejsce moich spacerów i rozważań; Hotel Lakę Jefferson i jezioro, nad 
którym jest  

położony, Blue Mountain Center (oraz Harriet Barlow); nowojorski Instytut 

Nauk  

Humanistycznych, gdzie wykonano niektóre z testów Pana L, biblioteka 

Akademii Medycznej  
im. Alberta Einsteina, gdzie znalazłem wiele źródeł; a także jeziora, 

 

rzeki i baseny, gdziekolwiek by się znajdowały — ponieważ najlepiej myśli 

mi się w  
wodzie. 

Fundacja Guggenheima wspaniałomyślnie wsparła moją pracę nad opowiadaniem  

„Życie chirurga", udzielając mi w 1989 roku finansowej pomocy z 

przeznaczeniem na  
przeprowadzenie neuro-antropologicznych badań nad zespołem Tourette'a. 

Wcześniejsze wersje „Malarza, który oślepł na barwy" i „Ostatniego 

hipisa" zostały  

opublikowane w „The New York Review of Books", a historie innych 
przypadków w „The  

New Yorker". Miałem zaszczyt pracować z Robertem Silversem w „The New 

York Rewiev  

of Books" i Johnem Bennetem w „The New Yorker" oraz z zespołami obu 
wydawnictw.  

Wiele innych osób przyczyniło się do powstania i wydania tej książki. 

Należą do nich: Dan  

Frank i Claudine O'Hearn z Knopfa, Jacqui Graham z Picadora, Jim 
Silberman, Heather  

background image

Schroder, Susan Jensen i Suzanne Gluck. Na koniec pragnę też podziękować 

Kate Edgar,  

mojej asystence, redaktorce, współpracownicy i przyjaciółce, która zna 
wszystkich  

bohaterów tej książki i która pomogła mi nadać jej kształt i formę. 

Ale wracając do początku — wszystkie badania kliniczne, niezależnie od 

ich  
rewolucyjnego charakteru czy stopnia zaawansowania, zawsze dotyczą 

konkretnych osób,  

które je zainspirowały. Tak więc tym siedmiu osobom, które mi zaufały, 

dzieliły się ze mną  
swoim życiem i doświadczeniami — i które w ciągu tych lat stały się moimi 

przyjaciółmi —  

dedykuję tę książkę. 

10 
  

 

WSTĘP 

Piszę ten tekst lewą ręką, choć jestem z natury praworęczny. Miesiąc temu 
przeszedłem  

operację prawego barku i nie mogę jeszcze posługiwać się prawą ręką. 

Piszę powoli,  

niezdarnie — ale z każdym dniem czynność ta staje się łatwiejsza i 
naturalniejsza. Przez cały  

czas uczę się, przystosowuję — nie tylko do pisania lewą ręką, ale także 

do wielu innych  

czynności, które muszę nią wykonywać: nauczyłem się z dużą zręcznością 
chwytać  

przedmioty palcami u nogi, aby w ten sposób zrekompensować straty wynikłe 

z unie- 

ruchomienia ręki. Przez kilka dni po operacji ramienia trudno mi było 
utrzymać równowagę,  

ale teraz chodzę inaczej — odkryłem nową równowagę. Rozwijam u siebie 

nowe wzorce,  

nowe zwyczaje... ktoś mógłby powiedzieć, że jest to nowa tożsamość, 

przynajmniej w  
pewnej ograniczonej sferze. W programach i obiegach mojego mózgu muszą 

zachodzić  

różnorodne zmiany — zmieniają się synaptyczne wartości, ich połączenia i 

sygnały (choć  
nasze metody przedstawiania mózgu są wciąż zbyt mało dopracowane, aby móc 

to dobrze  

zobrazować). 

Mimo iż niektóre z „przeprogramowali" są przemyślane, zaplanowane, a 
innych uczę  

się metodą prób i błędów (w pierwszym tygodniu skaleczyłem się we 

wszystkie palce lewej  

ręki), to większość z nich pojawiła się samoistnie, w sposób nie 
kontrolowany — nie wiem  

nic o większości przeprogramowań i adaptacji, które we mnie zachodzą. Za 

miesiąc, jeśli  

wszystko ułoży się pomyślnie, znów będę przechodził proces readaptacji; 
odzyskam  

całkowitą 

13 

 
(i „naturalną") umiejętność posługiwania się prawą ręką, która na powrót 

zostanie  

background image

wpisana w wizerunek mojego ciała, mojego „ja", przez co znów stanę się 

sprawną istotą  

ludzką. 
Ale powrót do zdrowia w takich okolicznościach nie jest w żaden sposób  

automatyczny, nie przypomina prostego procesu gojenia się tkanki — będzie 

on wymagał  

całego zespołu przystosowań mięśni i postawy, całego zbioru nowych 
procedur (i ich  

syntezy), uczenia się i odnajdywania nowej ścieżki do wyzdrowienia. Mój 

chirurg, człowiek  

pełny zrozumienia dla cierpienia innych, który swego czasu sam 
przechodził taką operację,  

powiedział mi: „Istnieją ogólne wytyczne, przeciwwskazania, zalecenia. 

Ale tych wszystkich  

szczegółów sam będziesz się musiał nauczyć". Mój psychoterapeuta, Jay, 
wypowiedział się w  

podobny sposób: „U każdego z nas proces adaptacji przybiera inne formy. 

System nerwowy  

tworzy własne ścieżki. Jesteś neurologiem — musisz stykać się z tym na 
każdym kroku". 

Wyobraźnia natury, jak mówi Freeman Dyson, jest bogatsza od naszej. Dyson  

opowiada o cudach i bogactwie psychologicznych i biologicznych światów, o 

bezkresnej  
różnorodności form fizycznych i form życia. Według mnie, lekarza, 

bogactwo natury  

powinno być badane z punktu widzenia zdrowia i choroby, nieskończonych 

form  
indywidualnej adaptacji, dzięki której organizm ludzki, człowiek, potrafi 

przystosować się i  

zrekonstruować, stawiając czoło wyzwaniom i zmiennym kolejom życia. 

W tym znaczeniu defekty, dolegliwości i schorzenia mogą — poprzez 
ujawnienie  

ukrytych umiejętności — odgrywać paradoksalną rolę, gdyż umożliwiają one 

rozwój,  

ewolucję form życia, których istnienia często nawet się nie domyślaliśmy. 

W tym sensie  
paradoksalną cechą choroby jest jej „kreacyjny" potencjał, który stanowi 

trzon tej książki. 

Tak więc skutki rozwojowej choroby czy schorzenia, które często budzą 

przerażenie,  
można postrzegać także jako kreatywne: niszcząc pewne drogi, sposoby 

funkcjonowania,  

zmuszają one system nerwowy do tworzenia nowych dróg, do nie zamierzonego 

14 
 

dotychczas rozwoju i ewolucji. Owe możliwości kreacyjne choroby 

dostrzegam prawie  

u każdego pacjenta, a ich opisanie tu jest dla mnie najważniejsze. 
Podobne zagadnienia poruszał A.R. Łuria, neurolog zajmujący się 

pacjentami z guzami  

mózgu lub z jego uszkodzeniami. Badał on sposoby, rodzaje adaptacji, 

które umożliwiły im  
dalsze życie. Jako młody człowiek badał on również (ze swym nauczycielem 

L.S.  

Wygotskim) głuche i niewidome dzieci. Wygotski podkreślał przede 

wszystkim ich  
umiejętności, nie zaś braki: 

background image

Kalekie dzieci reprezentują jakościowo inną, wyjątkową formę rozwoju... 

Jeśli  

niewidome lub głuche dziecko osiąga ten sam stopień rozwoju co dziecko 
normalne, to  

dziecko z niedorozwojem osiąga go w inny sposób, innym trybem, za pomocą 

innych  

środków. Szczególnie ważne jest więc, by pedagog znał wyjątkowy tryb 
postępowania z  

takim dzieckiem. Owa niezwykłość przekształca minusy kalectwa w plusy 

kompensacji. 

Wystąpienie takich radykalnych adaptacji wymagało, zdaniem Łurii, nowego 
spojrzenia  

na mózg, postrzeżenia go niejako zaprogramowany i statyczny, ale raczej 

jako dynamiczny i  

aktywny, niezwykle wydajny system adaptacyjny, ukierunkowany na ewolucję 
i zmiany,  

nieprzerwanie dostosowujący się do nowych potrzeb organizmu — wśród 

których  

najważniejszą jest skonstruowanie spójnego, ja" niezależnie od defektów i 
zaburzeń mózgu.  

Oczywiste jest, że mózg jest ogromnie zróżnicowany: znajdują się w nim 

setki drobnych  

obszarów odpowiedzialnych za poszczególne aspekty percepcji i zachowania 
(od percepcji  

koloru i ruchu do, prawdopodobnie, intelektualnej orientacji jednostki). 

Cudem jest ich  

współistnienie, współtworzenie „ja" 1. 
1 Jest to rzeczywiście problem, podstawowe pytanie w neurologii — i nie 

można na nie  

odpowiedzieć, nawet ogólnie, bez globalnej teorii funkcji mózgu, zdolnej 

do ukazania  
interakcji na każdym poziomie, od mikrowzorów indywidualnych neural-nych 

reakcji do  

makrowzorów bieżącego życia. Taka teoria, neuralna teoria osobistej 

tożsamości, została  

kilka lat temu przedstawiona przez Geralda M. Edelmana w jego teorii 
neuronowej selekcji  

grupowej lub „neuralnego darwinizmu". 

15 

 
Owa niezwykła plastyczność mózgu, jego zadziwiające umiejętności 

adaptacji,  

ujawniające się także w specyficznych (i często beznadziejnych) 

przypadkach neuralnych lub  
sensoralnych zapaści zdrowotnych, zdominowały sposób, w jaki postrzegam 

moich pa- 

cjentów i ich życie. Czasami powoduje to, iż zaczynam zastanawiać się, 

czy aby nie  
należałoby przedefiniować samych pojęć „zdrowia" i „choroby" i postrzegać 

je z punktu  

widzenia umiejętności organizmu do tworzenia nowej organizacji i nowego 

porządku,  
odpowiadającego specyficznym, zmienionym dyspozycjom oraz potrzebom, nie 

zaś z punktu  

widzenia surowo wyznaczonych „norm". 

Choroba zwykle powoduje zubożenie życia, ale nie zawsze musi tak być. 
Prawie  

background image

wszyscy moi pacjenci, jak mi się, zdaje, niezależnie od swoich problemów, 

nie rezygnowali z  

życia — i to nie tylko pomimo swojego stanu zdrowia, ale często ze 
względu na ten stan, a  

czasem nawet z jego pomocą. 

Przedstawiam tu więc siedem opowieści o naturze — i ludzkiej duszy — jako 

że często  
w nieoczekiwany sposób kolidują one ze sobą. Opisuję pacjentów z 

syndromem Tourette'a,  

autyzmem, amnezją i całkowitą ślepotą na barwy. Są oni nie tylko 

„przypadkami" w tra- 
dycyjnym rozumieniu tego słowa, ale także wyjątkowymi jednostkami, które 

zamieszkują (i w  

pewnym sensie tworzą) własny świat. 

Są to opowieści o przetrwaniu, przetrwaniu w zmienionych — często 
radykalnie —  

warunkach, o przetrwaniu możliwym dzięki właściwym nam, wspaniałym (ale 

często  

niebezpiecznym) umiejętnościom rekonstrukcji i adaptacji. W moich 
wcześniejszych książ- 

kach pisałem o „zachowaniu" własnego „ja" i (rzadziej) o jego „utracie" w 

wyniku zaburzeń  

neurologicznych. Dziś sądzę, że określenia te są zbyt uproszczone, że w 
takich sytuacjach nie  

można mówić ani o utracie, ani o zachowaniu tożsamości, ale raczej o jej 

adaptacji czy nawet  

transmutacji, w której wyniku zmianie ulega zarówno mózg, jak i 
„rzeczywistość". 

Badanie choroby wymaga od lekarza badania tożsamości, wewnętrznego 

świata, który  

tworzy pacjent pod wpływem choroby. Ale rzeczywistości tworzonej przez 
poszczególnych  

pacjentów, sposo- 

16 

 

bu, w jaki ich mózg kreuje ich świat, nie można rozpatrywać tylko na 
podstawie  

zewnętrznych obserwacji ich zachowania. Do naszego naukowego, 

obiektywnego podejścia  

musimy dołączyć także intersubiektywne podejście, które wnika, jak pisze 
Foucault, „do  

wewnątrz schorzałej świadomości, [próbując] postrzec patologiczny świat 

oczyma samego  

pacjenta". Nikt nie napisał lepiej o naturze i konieczności takiej 
intuicji i empatii, niż zrobił to  

G.K. Chesterton ustami swojego duchowego wywiadowcy, ojca Browna. Pytany 

o swoją  

sekretną metodę, ojciec Brown odpowiada: 
Nauka jest wielką sprawą, jeśli potrafisz ją pojąć; w swym prawdziwym 

sensie jest  

jednym z najwspanialszych słów na świecie. Ale co ma na myśli dziewięciu 

na dziesięciu  
ludzi, którzy dziś korzystają z nauki? Kiedy mówią, że służba śledcza 

jest nauką? Kiedy  

mówią, że kryminologia jest nauką? Mają oni na myśli wyjście na zewnątrz 

człowieka i  
badanie go, jakby był gigantycznym insektem; mówią, że badają go w 

bezstronnym, zimnym  

background image

świetle, które ja nazywam światłem martwym i odhumanizowanym. Badają jego 

przeszłość,  

jakby był prehistorycznym stworem; przypatrują się kształtowi jego 
„występnej czaszki",  

jakby była to dziwaczna narośl, jak róg na nosie nosorożca. Kiedy 

naukowiec mówi o typie,  

nigdy nie ma na myśli siebie, ale zawsze swojego sąsiada; 
najprawdopodobniej sąsiada  

biedniejszego. Nie przeczę, że zimne światło może być czasem dobre; choć 

w pewnym  

sensie jest to przeciwieństwo nauki. Zamiast być wiedzą, tłumi to, co 
wiemy. Jest  

traktowaniem przyjaciela jak obcego i udawaniem, że znajomość jest czymś 

odległym i  

tajemniczym. Jest jak mówienie, że człowiek ma trąbę pomiędzy oczami lub 
że raz na  

dwadzieścia cztery godziny popada w chwilowy stan niewrażliwości. Cóż, 

to, co nazywacie  

„sekretem", jest jego zupełnym przeciwieństwem. Ja nie próbuję wyjść na 
zewnątrz człowieka.  

Staram się wejść w jego wnętrze. 

Badanie radykalnie zmienionych tożsamości i światów nie może odbywać się 

wyłącznie  
w gabinecie czy w biurze. Szczególnie 

17 

 

 
wrażliwy na to jest francuski neurolog Francois Lhermitte, który nie bada 

swoich pacjentów  

w klinice, ale odwiedza ich w domu, zaprasza do restauracji, teatrów czy 

na wyścigi  
samochodowe, dzieląc z nimi ich życie w takim stopniu, w jakim jest to 

tylko możliwe.  

(Podobnie jest — lub było — z lekarzami ogólnymi. Kiedy mój ojciec w 

wieku  

dziewięćdziesięciu lat niechętnie rozważał możliwość przejścia na 
emeryturę, doradzaliśmy  

mu: „Rzuć przynajmniej wizyty domowe", na co on odparł: „Zostawię sobie 

przynajmniej  

wizyty domowe — w zamian mogę rzucić wszystko inne"). 
Pamiętając jego słowa, zdjąłem mój biały kitel i opuściłem szpital, w 
którym spędziłem  

ostatnie dwadzieścia pięć lat, po to, by badać życie bohaterów tej 

książki, w części jak  
naturalista, który bada rzadkie formy życia, w części jak antropolog, 

neuroantropolog —  

przede wszystkim jednak jak lekarz, wzywany tu lub tam na wizyty domowe, 

wizyty na  
krańcach ludzkiej egzystencji. 

Są to więc opowiadania o metamorfozach wywołanych neurologiczną zmianą,  

metamorfozach w alternatywne stadia bytu, inne formy życia, i mimo że tak 

różne od  
„normalnych", to nie mniej ludzkie. 

O.W.S. 

Nowy Jork czerwiec 1994 

 
O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY 

Na początku marca 1986 roku otrzymałem taki oto list: 

background image

Mam 65 lat, jestem malarzem. Mogę się pochwalić niemałymi sukcesami 

artystycznymi.  

Drugiego stycznia tego roku miałem wypadek samochodowy. W moje auto, od 
strony  

pasażera, uderzyła mała ciężarówka. W izbie przyjęć miejscowego szpitala 

powiedziano mi,  

że doznałem wstrząsu mózgu. W trakcie badania wzroku odkryto, że nie 
rozróżniam liter i  

kolorów. Litery wyglądały jak greckie. Wszystko widziałem tak, jakbym 

miał przed sobą  

ekran czarno-białego telewizora. Po kilku dniach zacząłem rozpoznawać 
litery, a mój wzrok  

stał się sokoli — na sto metrów widzę wijącego się robaczka. Ostrość 

wzroku jest  

nieprawdopodobna. ALE — JESTEM CAŁKOWICIE ŚLEPY NA BARWY. Byłem u  
okulistów, nic na ten temat nie wiedzą. Byłem u neurologów, też 

nadaremnie. Nie rozróżniam  

kolorów pod hipnozą. Robiono mi najrozmaitsze badania. Mój brązowy pies 

jest  
ciemnoszary. Sok pomidorowy jest czarny. W kolorowym telewizorze widzę 

jakiś straszny  

galimatias... 

Nadawca listu pytał dalej, czy zetknąłem się już kiedyś z takim 
problemem. Czy  

mógłbym wyjaśnić, co mu się stało, i czy potrafiłbym mu pomóc? 

Był to niezwykły list. Zazwyczaj sądzi się, że człowiek może urodzić się 

ślepy na  
kolory — ma kłopoty z rozpoznawaniem czerwonego i zielonego lub innych 

kolorów albo  

(niezwykle rzadko) nie 

19 
 

 

widzi żadnych kolorów — z powodu uszkodzenia reagujących na kolory 

komórek siatkówki  

zwanych czopkami. Jednak w przypadku autora listu, Jonathana L, 
najwyraźniej tak nie było.  

Przez całe życie widział normalnie, urodził się z kompletem czopków w 

siatkówkach. Oślepł  

na kolory po sześćdziesięciu pięciu latach właściwego ich postrzegania — 
oślepł całkowicie  

— „jakby miał przed sobą ekran czarno-białego telewizora". To, że 
wszystko stało się tak  

nagle, nie pasowało do żadnego rodzaju powolnej degeneracji, której mogą 
ulec czopki  

siatkówki, i wskazywało na zakłócenie na wyższym poziomie, w częściach 

mózgu  

wyspecjalizowanych w percepcji kolorów. 
Całkowita ślepota na kolory spowodowana uszkodzeniem mózgu, tzw. mózgowa  

ślepota barw, chociaż opisana ponad trzysta lat temu, jest nadal stanem 

rzadkim i ważnym dla  

neurologów. Zawsze intrygowała ich, ponieważ, jak wszystkie nerwowe 
destrukcje, może  

ukazać mechanizmy nerwowych konstrukcji, w tym konkretnym przypadku — w 

jaki sposób  

mózg „widzi" (albo tworzy) kolory. Podwójnie intrygujące jest, że 
przydarzyła się ona  

background image

artyście, malarzowi, który potrafi ją i namalować, i opisać, a więc 

wyrazić całą jej  

dziwaczność, rozpaczliwość i prawdziwość. 
Kolor nie jest czymś nieistotnym; przez setki lat budził pełną pasji 

ciekawość  

największych artystów, filozofów i badaczy. Młody Spinoza swój pierwszy 

traktat poświęcił  
tęczy. Najbardziej radosnym odkryciem młodego Newtona był skład białego 

światła.  

Wspaniałe badania Goethego nad barwami, podobnie jak Newtona, zaczęły się 

od pryzmatu.  
Problem koloru dręczył w XIX wieku Schopenhauera, Younga, Helmholtza i 

Maxwella.  

Ostatnia praca Wittgensteina nosi tytuł Remarks on Colour [Uwagi na temat 

koloru]. A jednak  
większość z nas zazwyczaj nie zwraca uwagi na tajemnicę barw. Takie 

przypadki jak pana I.  

pomagają nam śledzić nie tylko mechanizmy mózgowe czy fizjologię, ale 

również  
fenomenologię kolorów i ich głębokie znaczenie dla każdego z nas. 

Po otrzymaniu listu pana I. skontaktowałem się z moim przyjacielem i 

kolegą Robertem  

Wassermanem, okulistą; uważałem, że 
20 

 

powinniśmy razem zbadać skomplikowaną sytuację pana I. i w miarę możności 

mu  
pomóc. Po raz pierwszy zobaczyliśmy go w kwietniu 1986 roku. Był wysoki i 

bardzo  

szczupły, miał inteligentną twarz o ostrych rysach. Chociaż pogrążony w 

depresji z powodu  
swojego stanu, wkrótce rozchmurzył się i zaczął z nami rozmawiać żywo i z 

humorem. Mówił  

i jednocześnie bez ustanku palił. Jego nerwowe palce były poplamione 

nikotyną. Opisał swoje  

bardzo aktywne i owocne życie artysty — wczesne lata spędził z Georgią 
O'Keeffe w  

Nowym Meksyku, w latach czterdziestych malował dekoracje w Hollywood, w 

latach  

pięćdziesiątych, w okresie ekspresjonizmu abstrakcyjnego, mieszkał w 
Nowym Jorku, później  

został dyrektorem artystycznym i zajął się sztuką użytkową. 

Dowiedzieliśmy się, że z wypadkiem wiązało się wystąpienie przejściowej 

amnezji. Pan  
I. tuż po tym zdarzeniu, późnym popołudniem drugiego stycznia, potrafił 

jasno opisać  

policjantom, co się stało, ale potem, z powodu narastającego bólu głowy, 

poszedł do domu.  
Skarżył się żonie na ten ból i na utratę orientacji, ale nawet nie 

wspomniał o tamtym  

wydarzeniu. Potem spał bardzo długo, co wyglądało niemal jak stupor. 

Dopiero nazajutrz  
żona zauważyła wgnieciony bok samochodu i spytała, co się stało. Kiedy 

nie otrzymała jasnej  

odpowiedzi („Nie wiem. Może ktoś najechał na niego przy parkowaniu"), 

domyśliła się, że  
stało się coś poważnego. 

background image

Potem pan I. pojechał do swojej pracowni i znalazł na biurku kopię 

raportu  

policyjnego. Miał wypadek, ale w dziwaczny sposób go nie pamiętał. 
Pomyślał, że może  

policyjny raport pobudzi mu pamięć. Ale gdy podsunął papier do oczu, nic 

nie zrozumiał.  

Dobrze, ostro widział druk różnych rozmiarów i z rozmaitymi typami 
czcionek, ale wszystko  

wyglądało jak pismo „greckie" czy „hebrajskie" 1. Szkło powiększające nie 

pomogło, litery  

wyglądały po prostu jak większe litery „greckie" czy „hebrajskie". (Ta 
aleksja, czyli niemoż- 

ność rozpoznawania liter, trwała pięć dni, a potem znikła). 

1 Spytałem później pana I., czy zna grecki albo hebrajski; powiedział, że 

nie, że po  
prostu miał poczucie, iż patrzy na nie znany, obcy mu alfabet. Być może, 

dodał, „pismo  

klinowe" byłoby lepszym określeniem. Widział kształty, wiedział, że muszą 

mieć jakieś  
znaczenie, ale nie mógł sobie uzmysłowić, co to za znaczenie. 

21 

 

Jonathan L, czując, że w czasie wypadku doznał wylewu albo jakiegoś 
innego  

uszkodzenia mózgu, zadzwonił do swego lekarza, który umówił się z nim na 

badania w  

miejscowym szpitalu. Chociaż, jak wskazuje list, prócz niemożności 
rozpoznawania liter  

stwierdzono wtedy trudności w rozpoznawaniu kolorów, on sam aż do 

następnego dnia nie  

miał subiektywnego poczucia, że coś się pod tym względem zmieniło. 
Tego dnia postanowił wrócić do pracy. Zdawało mu się, że jedzie we mgle, 

chociaż  

wiedział, że jest piękny, słoneczny poranek. Wszystko wydawało się 

przymglone,  

wypłowiałe, szare, niewyraźne. Niedaleko pracowni zatrzymali go 
policjanci. Powiedzieli, że  

dwa razy przejechał na czerwonym świetle. Czy wie o tym? Nie, odparł, nie 

widział żadnych  

czerwonych świateł. Poprosili, by wysiadł z samochodu. Stwierdziwszy, że 
jest trzeźwy, ale  

wyraźnie zdezorientowany i chory, wypisali mandat i poradzili, by poszedł 

do lekarza. 

Pan I. poczuł ulgę, dojeżdżając do pracowni. Oczekiwał, że ta wstrętna 
mgła zniknie,  

że wszystko będzie znów jasne i czyste. Ale gdy tylko wszedł do środka, 

stwierdził, że cała  

pracownia, obwieszona obrazami w żywych, jaskrawych kolorach, jest teraz 
szara, całkowicie  

wyprana z barw. Jego płótna — abstrakcyjne, kolorowe obrazy, z których 

był znany — stały  

się teraz szare albo czarno-białe. Kiedyś budzące tak wiele skojarzeń i 
uczuć, bogate w  

znaczenia, teraz wyglądały obco, bezsensownie. Ciężar straty przygniótł 

go. Całe życie był  

malarzem, a teraz nawet jego obrazy utraciły zawarty w nich sens. Nie 
mógł sobie wyobrazić,  

co będzie dalej robił. 

background image

Następne tygodnie były bardzo trudne. 

— Można sobie pomyśleć — mówił pan I. — że co tam, co to za sprawa, taka 

utrata  
widzenia kolorów. Paru moich przyjaciół to powiedziało, żona czasem tak 

myślała, ale dla  

mnie było to okropne, obrzydliwe. 

Znał kolory wszystkiego, z nadzwyczajną dokładnością (umiał podać nie 
tylko ich  

nazwy, ale również numery, według tabeli odcieni firmy Pantone, której 

używał od wielu lat).  

W ten sposób potrafił bez wahania zidentyfikować zieleń bilardowego stołu 
van Gogha. Znał  

wszystkie kolory swoich ulubionych obrazów, ale już 

22 

 
ich nie widział, czy to patrząc na nie wprost, czy oczyma wyobraźni. Być 

może znał je  

teraz jedynie dzięki pamięci werbalnej. 

Nie chodziło tylko o to, że brakowało kolorów, ale że wszystko miało 
wstrętny,  

„brudny" wygląd. Biele były rażące, a jednocześnie zgaszone, złamane; 

czernie natomiast  

przepastne — wszystko nie takie, nienaturalne, splamione i nieczyste 2. 
Pan I. nie mógł znieść ani zmienionego wyglądu ludzi („jak ożywione szare 

posągi"),  

ani swego odbicia w lustrze — unikał kontaktów z innymi, a stosunki 

seksualne uznał za  
niemożliwe. Ciała ludzi, ciało żony, jego własne ciało były teraz 

odrażająco szare. „Cieliste"  

znaczyło teraz „szczurze", nawet gdy zamykał oczy, ponieważ zachował 

swoją żywą  
wyobraźnię wizualną, a ona też została pozbawiona barw. 

„Nietakość" wszystkiego niepokoiła, nawet budziła odrazę. Dotyczyła 

każdego  

szczegółu codziennego życia. Jedzenie było obrzydliwe ze względu na swój 

szary, martwy  
wygląd, przy posiłkach musiał zamykać oczy. Ale to niewiele pomagało, 

gdyż wyobrażony  

pomidor był tak samo czarny jak pomidor na stole. Tak więc, nie mogąc 

poprawić nawet  
idei, wewnętrznego obrazu rozmaitych rodzajów pożywienia, coraz częściej 

wybierał potrawy  

czarne i białe — czarne oliwki i biały ryż, czarną kawę i jogurt. One 

przynajmniej wyglądały  
względnie normalnie, podczas gdy większość potraw, w naturalnych 

kolorach, wydawała mu  

się teraz okropnie nienormalna. Jego własny pies brązowej maści wyglądał 

tak dziwnie, że pan  
I. zastanawiał się, czyby nie kupić dalmatyńczyka. 

Napotykał liczne trudności i przeżywał najrozmaitsze stresy, od 

zamieszania ze  

światłami na skrzyżowaniach (które teraz rozpoznawał tylko po ich 
położeniu) do tego, że nie  

potrafił dobrać sobie ubrań. (Musiała to robić żona i trudno mu było 

znieść to uzależnienie;  

później posegregował zawartość szuflad i szafy — tutaj skarpetki szare, 
tam żółte, krawaty  

background image

oznaczone, marynarki i garnitury podzielone na rodzaje — by unikać 

rażącej niestosowności i  

chaosu). Przy 
2 Bardzo podobnie pacjent dr. Antonia Damasia, ze ślepotą barw 

spowodowaną  

guzem, uważał, że wszystko i wszyscy wyglądają „brudno". Nawet świeżo 

spadły śnieg był  
nieprzyjemny i brudny. 

23 

 

stole trzeba było wprowadzić stałe rytuały ustawiania i podawania, 
inaczej mógł  

pomylić musztardę z majonezem albo dżem z ketchupem — oczywiście jeśli 

potrafił zmusić  

się do zjedzenia czegoś nienaturalnie czarnego 3. 
Mijały miesiące, panu I. szczególnie brakowało jaskrawych wiosennych 

kolorów —  

zawsze kochał kwiaty, a teraz mógł je rozpoznawać tylko po kształcie i 

zapachu. Sójki  
błękitne nie były już kolorowe; zaskakująco, ich błękit stał się teraz 

jasnoszary. Pan I. nie  

widział chmur, nie odróżniał ich bieli, a raczej złamanej bieli, od 

lazuru, który zbladł i był teraz  
jasnoszary. Nie rozróżniał także czerwonej i zielonej papryki, ponieważ 

obie wydawały mu się  

czarne. Żółcie i błękity były dla niego niemal białe 4. 

3 W 1688 r., w Some Uncommon Observations about Vitiated Sight [Kilka  
niezwyktych spostrzeżeń na temat zepsutego wzroku] Robert Boyle opisał 

młodą, 20-letnią  

kobietę, która widziała normalnie do ukończenia 18 lat, kiedy to dostała 

gorączki, „obsypały  
ją dokuczliwe bąble" i „odjęło jej wzrok". Kiedy pokazywano jej coś 

czerwonego  

„wpatrywała się weń bacznie, ale mówiła, że jej wcale nie wydaje się to 

czerwone, lecz innej  

barwy, po jej opisie mniemając, ciemne albo brudne". Kiedy „dano jej 
zwoje jedwabiu pięknie  

barwione, rzekła tylko, iż są jasnej barwy, ale nie wie jakiej". Gdy 

spytano ją, czy łąki „nie  

wydają się jej ubrane w zieleń", powiedziała, że nie, wydają się jej 
„dziwnej ciemnej barwy",  

dodając, iż kiedy chciała zbierać fiołki, „nie mogła odróżnić ich od 

trawy wokół, a poznawała  

je jedynie po kształcie, albo po dotyku". Boyle zaobserwował później 
zmianę jej zwyczajów  

— polubiła spacery wieczorem, które „bardzo ją radowały". 

Wiele interesujących relacji opublikowano w XIX wieku — dużo z nich 

zamieszczono  
w pracy Mary Collins Colour-Blindness [Ślepota na barwy] — a jedna z 

najbardziej żywych  

dotyczy lekarza, który spadł z konia, doznał urazu głowy i wstrząśnienia 

mózgu. „Gdy  
wyzdrowiał na tyle, by dostrzegać to, co go otaczało", zanotował w 1853 

r. George Wilson, 

stwierdził, iż jego percepcja kolorów, przedtem normalna, a nawet 

doskonała, teraz  
okazała się i osłabiona, i zmieniona. [...] Wszystkie kolorowe obiekty 

[...] wydawały mu się  

background image

dziwne. [...] W studenckich czasach w Edynburgu miał sławę świetnego 

znawcy anatomii;  

teraz po kolorze nie potrafił odróżnić żyły od tętnicy... Kwiaty straciły 
dla niego większość  

swego piękna. Przypomina sobie wstrząs, jakiego doznał, gdy pierwszy raz 

po powrocie do  

zdrowia poszedł do swego ogrodu i stwierdził, iż jego ulubiona 
damasceńska róża jest teraz  

cała — płatki, liście i łodyga—brudnego, przyćmionego koloru, a 

różnokolorowe kwiaty  

utraciły swoje charakterystyczne barwy. 
4 Można dostrzec ciekawe podobieństwa, ale także różnice w widzeniu osób 

z  

wrodzoną ślepotą na barwy. I tak Knut Nordby, od urodzenia ślepy na 

kolory badacz  
percepcji wzrokowej, pisze: 

Świat widzę tylko w odcieniach, które widzący normalnie opisują jako 

czarny, biały i  

szary. Moja subiektywna wrażliwość spektralna przypomina ortochromatyczną 
czarno-białą  

błonę filmową. Koloru zwanego czerwonym doświadczam jako bardzo ciemnej 

szarości,  

prawie czerni, nawet w bardzo jasnym świetle. Na skali szarości błękity i 
zielenie widzę jako  

umiarkowanie szare, trochę ciemniejsze, jeśli są nasycone, a jaśniejsze, 

gdy nienasycone. Żółć  

zwykle odbieram jako raczej jasną szarość, ale zazwyczaj nie mylę jej z 
bielą. Kolor brązowy  

zwykle widzę jako ciemnoszary, tak samo jak nasyconą barwę pomarańczową. 

24 

 
Pan I. postrzegał również otoczenie jako nadmiernie skontrastowane; 

utracił widzenie  

delikatnych różnic w odcieniach, zwłaszcza w pełnym słońcu albo w ostrym 

sztucznym  

świetle. Porównał to z efektami oświetlenia sodowego, które natychmiast 
odbiera obrazom  

subtelność barw i odcieni, a także z pewnymi czarno-białymi filmami, 

dającymi ostry,  
kontrastowy efekt. Czasem obiekty wysuwały się do przodu z nadmierną 
ostrością, jak  

skontrastowane sylwetki. Ale jeśli kontrast był normalny albo niewielki, 

mogły całkiem znikać  

w tle. 
Tak więc brązowy pies ostro odcinał się od jasnej drogi, ale stawał się 

niewidzialny,  

kiedy przechodził na miękkie, cętkowane poszycie lasu. Ludzkie postacie 

pan I. dostrzegał z  
odległości pół mili (jak pisał w swoim liście, a potem wielokrotnie 

powtarzał, miał teraz  

niezwykle ostry, „sokoli" wzrok), ale często nie rozpoznawał twarzy, 

dopóki ludzie nie  
podeszli bardzo blisko. Wyglądało to na utratę widzenia barw i kontrastu, 

a nie na defekt w  

postrzeganiu, czyli agnozję. Miał poważne kłopoty, prowadząc samochód, bo 

często źle  
interpretował cienie —jako wyrwy czy bruzdy — i, by ich uniknąć, nagle 

hamował albo  

background image

skręcał. 

Szczególnie trudna do zniesienia była dla niego kolorowa telewizja; obraz 

w niej  
odczuwał jako nieprzyjemny, czasem niezrozumiały. Telewizję czarno-białą 

uważał za lepszą;  

czuł, że jego percepcja obrazów czarno-białych jest relatywnie normalna, 

podczas gdy coś  
dziwacznego i nieznośnego zjawiało się, gdy patrzył na obrazy kolorowe. 

(Gdy spytaliśmy,  

dlaczego po prostu nie wyłączy koloru, odparł, iż gradacja odcieni w 

„odbarwionej"  
kolorowej telewizji wydaje mu się inna, mniej „normalna" niż w „czystej" 

czarno--białej).  

Natomiast, jak teraz wyjaśniał, w odróżnieniu od swego 

25 
 

 

pierwszego listu, jego świat nie był taki jak czarno-biała telewizja czy 

film — gdyby tak było,  
żyłoby mu się o wiele łatwiej. (Czasem chciałby nosić okulary z 

miniaturowymi czarno- 

białymi telewizorkami.) 

Desperacka chęć pokazania, jak wygląda jego świat, i bezużyteczność 
zwykłych  

analogii do czarno-białych obrazów sprawiły, że po kilku tygodniach 

stworzył w swojej  

pracowni całkowicie szary pokój, szary świat, gdzie stoły, krzesła i 
wykwintny obiad gotowy  

do podania były pomalowane w różnych odcieniach szarości. Trójwymiarowość 

i „czarno- 

biała" skala, różna od tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni, dała 
rzeczywiście makabryczny  

efekt, całkowicie odmienny od efektu czarno-białej fotografii. Pan I. 

zwrócił nam uwagę na to,  

że akceptujemy czarno-białe fotografie czy filmy, ponieważ są one 

reprezentacją świata —  
obrazami, na które możemy patrzeć albo nie. Natomiast dla niego czerń i 

biel była  

rzeczywistością, znajdowała się wszędzie wokół niego, 360 stopni, 

solidna, trwała, w trzech  
wymiarach, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mógł to wyrazić tylko w 

jeden sposób —  

tworząc szary pokój, by inni mogli tego zaznać. Oczywiście, zaznaczył, 

obserwator też  
musiałby zostać pomalowany na szaro, wtedy nie obserwowałby jedynie tego 

świata, lecz stał  

się jego częścią. Co więcej, obserwator musiałby utracić, tak jak on, 

neurologiczną wiedzę o  
kolorach. To było, powiedział, jak życie w świecie „odlanym z ołowiu". 

Później powiedział, że ani słowo „szary", ani „ołowiany" nie potrafią dać 

wyobrażenia,  

jaki jest naprawdę jego świat. Nie doświadczał „szarości", ale czegoś, co 
nie ma  

odpowiednika w zwykłym doświadczeniu i zwykłym języku. 

Pan I. nie mógł teraz znieść muzeów i galerii ani kolorowych reprodukcji 

swoich  
ulubionych obrazów. Nie dlatego, że były po prostu odarte z kolorów, ale 

ponieważ  

background image

wyglądały nieznośnie nie tak, ze swymi wymytymi albo „nienaturalnymi" 

odcieniami szarości  

(o wiele lepiej tolerował czarno-białe fotografie). Unieszczęśliwiało go 
to szczególnie wtedy,  

gdy osobiście znał artystów — 

26 

 
percepcyjne umniejszenie ich prac kolidowało z jego odczuciem ich 

tożsamości. W  

gruncie rzeczy czuł, że to samo działo się też z nim. 

Pewnego razu przygnębiła go tęcza, którą widział jedynie jako bezbarwne 
półkole na  

niebie. Nawet zdarzające się od czasu do czasu migreny uważał za „nudne" 

— kiedyś wiązały  

się z kolorowymi geometrycznymi halucynacjami, teraz nawet one pozbawione 
były barw.  

Czasem starał się przywołać kolor, naciskając na gałki oczne, ale 

pojawiającym się wtedy  

błyskom i wzorkom też brakowało koloru. Kiedyś miał sny w żywych barwach, 
zwłaszcza  

gdy śniły mu się krajobrazy i obrazy. Teraz jego sny były rozmyte i blade 

albo gwałtowne i  

skontrastowane, pozbawione i kolorów, i delikatnego stopniowania odcieni. 
Co ciekawe, również muzyka straciła dla niego wiele, ponieważ przedtem 

miał  

niezwykle intensywny dar doznawania równoczesnego, tak że różne tony były 

natychmiast  
przekładane na kolory. Słyszał dźwięki i jednocześnie doświadczał 

wyjątkowo bogatej burzy  

barw. Z utratą zdolności do tworzenia kolorów utracił również i ten dar — 

jego wewnętrzny  
„organ kolorów" nie działał — słyszał teraz muzykę bez wizualnego 

akompaniamentu. A bez  

tego niezbędnego chromatycznego odpowiednika była ona w sposób gruntowny 

zubożona 5. 

Pewnej niewielkiej przyjemności doznawał, patrząc na rysunki; w młodości 
był  

znakomitym rysownikiem. „Może mógłby do tego wrócić?" Ta myśl pojawiała 

się raz po raz i  

zapuściła wreszcie korzenie, gdy inni zaczęli mu to coraz częściej 
sugerować. Jego  

pierwszym impulsem była chęć malowania w kolorze. Upierał się, że wciąż 

„wie", jakich  

kolorów używać, nawet jeśli ich już nie widzi. W pierwszej próbie 
postanowił namalować  

kwiaty, tworząc na palecie odcienie, które wydadzą mu się „odpowiednie". 

Ale na obra- 

5 Tylko jeden zmysł dostarczał mu w tym czasie prawdziwej przyjemności — 
zmysł  

węchu. Pan I. obdarzony byt zawsze bardzo czułym, erotycznie naładowanym 

zmysłem  

węchu — prowadził nawet dodatkowo małą perfumerię i tworzył swoje własne 
zapachy. W  

pierwszych ponurych tygodniach po wypadku, gdy stracił przyjemność 

płynącą z patrzenia,  

w większym stopniu doznawał przyjemności płynącej z wąchania 
(przynajmniej tak mu się  

wydawało). 

background image

27 

 

 
zach namalowanych w ten sposób normalne oczy widziały tylko niezrozumiały 

kolorowy  

galimatias. Obrazy te nabrały sensu dopiero na czarno-białych zdjęciach, 

które wykonał  
pewien artysta, przyjaciel pana I. Kontury były takie jak trzeba, ale 

kolory całkowicie  

nieodpowiednie. 

— Nikt nie będzie mógł patrzeć na twoje obrazy — rzekł jeden z przyjaciół 
— dopóki  

nie staną się tak samo ślepe na kolory jak ty. 

— Przestań się upierać — powiedział inny. — Nie potrafisz teraz stosować 

koloru. 
Pan L, ociągając się, pozwolił, by schowano wszystkie jego kolorowe 

farby. To tylko  

chwilowo, myślał, niedługo do nich wrócę. 

W ciągu tych pierwszych tygodni był wzburzony, a nawet zrozpaczony; wciąż 
miał  

nadzieję, że któregoś pięknego poranka obudzi się i w cudowny sposób 

wróci do niego świat  

barw. W tamtym czasie był to motyw stale obecny w jego snach, ale to 
pragnienie nigdy się  

nie spełniło, nawet we śnie. Śnił, na przykład, że już, już za chwilę 

zobaczy wszystko w  

kolorze, ale w tym momencie budził się i stwierdzał, że nic się nie 
zmieniło. Obawiał się stale,  

że to, co się raz zdarzyło, może się powtórzyć, tym razem całkowicie 

pozbawiając go  

wzroku. Uważał, że prawdopodobnie miał wylew spowodowany wypadkiem (a 
może taki,  

który spowodował wypadek), i bał się, że znów w każdej chwili może dostać 

ponownego  

wylewu. Oprócz tych obaw zdrowotnych pojawiły się głębsze rodzaje 

dezorientacji i lęku,  
prawie niemożliwe do wyartykułowania, które pojawiły się, gdy próbował 

malować w kolorze  

i obstawał przy tym, że wciąż „zna" kolor. W ciągu tego miesiąca zaczai 

zdawać sobie  
sprawę, że nie chodzi tylko o to, iż nie postrzega barw i utracił 

wyobraźnię z nimi związaną,  

ale o coś głębszego, trudnego do zdefiniowania. Wiedział wszystko o 

kolorze — zewnętrznie,  
intelektualnie — ale utracił pamięć, wewnętrzną wiedzę o czymś, co było 

częścią jego  

istnienia. Przez całe życie doświadczał koloru, ale teraz był to tylko 

fakt historyczny, nie mógł  
tego dotknąć, bezpośrednio poczuć. Jakby cała jego przeszłość dotycząca 

barw została  

wymazana, jakby mózgowa wiedza na temat koloru została całkowicie 

28 
 

usunięta i nie został po niej żaden ślad, żaden wewnętrzny dowód, że 

kiedyś istniała 6. 

Na początku lutego zaczął się uspokajać, nie był już tak zrozpaczony. 
Zaczął  

background image

akceptować — nie samym intelektem, ale na głębszym poziomie — fakt, że 

jest naprawdę  

całkowicie ślepy na kolory i że być może tak już pozostanie. Początkowe 
poczucie  

bezsilności ustępowało miejsca poczuciu, że może coś postanowić —jeśli 

nie może malować  

w kolorze, będzie malował obrazy czarno-białe, będzie próbował żyć pełnią 
życia w czarno- 

białym świecie. W postanowieniu tym umocniło go pewne przeżycie pięć 

tygodni po  

wypadku, gdy jechał rankiem do pracowni. Zobaczył przed sobą wschód 
słońca, płomienne  

czerwienie zmienione w czerń: 

— Słońce wschodziło jak bomba, jak jakaś ogromna eksplozja nuklearna — 

powiedział  
później. — Czy ktoś widział kiedyś wschód słońca w taki sposób? 

Zainspirowany przez to zdarzenie, zaczął malować — zaczął właśnie od 

czarno-białego  

obrazu, który nazwał Nuklearny wschód słońca, a potem przeszedł do 
ulubionych abstrakcji,  

tyle że teraz były one czarno-białe. Lęk przed utratą wzroku dręczył go 

nadal, ale teraz,  

twórczo przetworzony, nadał kształt pierwszym „prawdziwym" obrazom 
namalowanym po  

eksperymentach z kolorem. Stwierdził, że potrafi malować, i to bardzo 

dobrze, czarno-białe  

obrazy. Jedyną 
6 Kwestia „znania" kolorów jest bardzo złożona i ma pełne paradoksów 

aspekty,  

trudno poddające się analizie. Z pewnością pan I. był głęboko świadomy 

ogromnej straty  
związanej ze zmianą w postrzeganiu, mógł więc ewidentnie robić porównania 

z przeszłymi  

doznaniami. Takie porównania są niemożliwe, jeśli nastąpiło całkowite 

obustronne zniszczenie  

pierwotnej kory wzrokowej, spowodowane np. wylewem, jak w zespole Antona. 
Pacjenci z  

tym zespołem całkowicie ślepną, ale nie skarżą się na to ani nie 

zgłaszają, że nic nie widzą. Nie  

wiedzą, że są niewidomi; cała struktura świadomości zostaje 
zreorganizowana — natychmiast  

— w chwili, kiedy doznają wylewu. 

Podobnie pacjenci z dużymi wylewami w prawej korze ciemieniowej mogą 

utracić nie  
tylko czucie i zdolność używania swojej lewej strony, ale wszelką wiedzę 

na temat jej istnienia,  

na temat wszystkiego, co jest na lewo, mogą utracić nawet pojęcie lewej 

strony. Ale są  
„anozognostyczni" — nie mają poczucia choroby, nie wiedzą, że im czegoś 

brakuje. My  

możemy powiedzieć, że ich świat jest przepołowiony, ale dla nich 

pozostaje cały, kompletny. 
29 

 

pociechą stała się praca — spędzał w pracowni piętnaście, a nawet 

osiemnaście godzin  
na dobę. W ten sposób przetrwał jako artysta. 

— Czułem, że bez malowania nie mógłbym dłużej żyć — powiedział później. 

background image

W jego pierwszych czarno-białych obrazach, namalowanych w lutym i marcu,  

wyczuwało się istnienie gwałtownych sił — wściekłości, lęku, rozpaczy, 

pobudzenia — ale  
wszystkie one były utrzymywane pod kontrolą, świadcząc o artyzmie, który 

potrafi odsłonić,  

a jednocześnie zawrzeć taką intensywność uczuć. W ciągu tych dwóch 

miesięcy pan I.  
stworzył mnóstwo płócien w jednym określonym stylu, o charakterze, 

jakiego przedtem nie  

ujawniał. Wiele tych obrazów przedstawiało niezwykłą, potrzaskaną 

powierzchnię z abs- 
trakcyjnymi kształtami budzącymi wrażenie, iż są to twarze — odwrócone, w 

cieniu, smutne,  

rozgniewane — i rozczłonkowane części ciała, poszatkowane, umieszczone w 

ramkach i  
pudełkach. W porównaniu z poprzednimi pracami były skomplikowane jak 

labirynty,  

obdarzone jakąś obsesyjną, nie dającą spokoju jakością — wydawały się w 

symbolicznej  
formie ukazywać położenie, w jakim znalazł się ich twórca. 

Poczynając od maja — obserwowanie tego było fascynujące — przeszedł od 

tych  

pełnych siły, ale raczej przerażających i obcych obrazów, do tematów, 
których nie zgłębiał  

przez trzydzieści lat, z powrotem do przedstawiania tancerzy i wyścigów 

konnych. Te  

obrazy, chociaż nadal czarno-białe, były pełne ruchu, życia i 
zmysłowości. Odzwierciedlały  

zmianę w osobistym życiu malarza — nie wycofywał się już tak bardzo, 

zaczął odnawiać  

kontakty towarzyskie, wracać do seksu. Zmniejszały się jego lęki i 
depresja, wracał do świata. 

W tym samym czasie zaczął też rzeźbić, czego nigdy przedtem nie robił. 

Zdawał się  

zwracać do tych form postrzegania wizualnego, których nie został 

pozbawiony — formy,  
linii, ruchu, głębi — i badać je ze zwiększoną intensywnością. Zaczął 

również malować  

portrety, chociaż stwierdził, że nie potrafi pracować z żywym 

człowiekiem, a jedynie z  
czarno-białą fotografią, wzmacniając ją swoją znajomo- 

30 

 

ścią i uczuciem dla modela. Życie było dla niego do zniesienia jedynie w 
pracowni, bo  

tylko tutaj mógł na nowo przedstawiać świat w pełnych mocy, kompletnych 

formach. Na  

zewnątrz, w prawdziwym życiu, świat był obcy, pusty, martwy i szary. 
Tę właśnie historię przedstawił pan I. Bobowi Wassermanowi i mnie — 

historię nagłej i  

całkowitej utraty widzenia kolorów oraz swoich prób życia w świecie 

czarno-białym. Nigdy  
przedtem nie słyszałem takiej opowieści, nigdy nie spotkałem nikogo z 

całkowitą ślepotą na  

barwy i nie miałem pojęcia, co mu się stało — nie wiedziałem też, czy 

można go wyleczyć  
albo uzyskać poprawę. 

background image

Pierwszym zadaniem było bardziej precyzyjne opisanie jego stanu, za 

pomocą  

rozmaitych testów, niektórych całkiem nieformalnych, z użyciem zwykłych 
przedmiotów czy  

obrazów, cokolwiek było pod ręką. Na przykład najpierw pokazaliśmy panu 

I. półkę z  

notesami — niebieskimi, czerwonymi i czarnymi — stojącą przy moim biurku. 
Natychmiast  

wybrał niebieskie (dla normalnych oczu umiarkowanie niebieskiego koloru) 

— powiedział, że  

są „blade". Czerwonych i czarnych nie potrafił odróżnić — oba rodzaje 
były dla niego  

„martwo czarne". 

Potem daliśmy mu mnóstwo włóczek, w trzydziestu trzech kolorach, i 

poprosiliśmy,  
aby je posortował. Odparł, że nie może ich podzielić ze względu na 

kolory, a jedynie ze  

względu na odcienie szarości. Potem szybko i sprawnie podzielił włóczki 

na cztery dziwne,  
kolorystycznie przypadkowe stosiki, które scharakteryzował jako 0-25 

procent, 25-50  

procent, 50-75 procent i 75-100 procent czarno--białej skali (chociaż nic 

nie wyglądało dla  
niego jak czysty biały kolor, nawet biała włóczka była trochę 

„zmatowiała" czy „brudna"). 

My dwaj nie potrafiliśmy orzec, czy włóczka jest dobrze posortowana, 

ponieważ  
widzenie barw przeszkadzało nam w wizualizowaniu czarno-białej skali, tak 

jak ludzie z  

normalnym wzrokiem nie potrafili rozróżnić odcieni w chaosie kolorowych 

kwiatów namalo- 
wanych przez pana I. Ale czarno-biała fotografia i czarno-biały film 

wideo potwierdziły, że  

pan I. rozdzielił włóczki prawidłowo według czarno-białej skali, i 

generalnie zgadzało się to z  

odbiorem urządzeń 
31 

 

 

 
mechanicznych. Jego podział na kategorie był prymitywny, ale wiązało się 

to z  

widzeniem ostrych kontrastów, ubóstwem odcieni, na które narzekał. I 

rzeczywiście, kiedy  
pokazaliśmy mu skalę pewnego artysty, z kilkunastoma stopniami od bieli 

do czerni, potrafił  

odróżnić jedynie trzy czy cztery kategorie odcieni 7. 

Pokazaliśmy mu również klasyczne tablice kolorowych plamek Ishihary, na 
których  
cyfry w niewiele różniącym, się kolorem otoczeniu są doskonale widoczne 

dla ludzi  

obdarzonych normalnym wzrokiem, a niewidoczne dla tych, którzy cierpią na 
rozmaite  

rodzaje ślepoty na barwy. Pan I. nie widział żadnej z tych figur (za to 

dostrzegał je, tak jak inni  

ludzie ślepi na kolory, a ludzie z normalnym wzrokiem nie, na specjalnych 
tablicach  

background image

przeznaczonych do rozpoznawania udawanej lub histerycznej ślepoty na 

kolory) 8. 

Przypadkiem mieliśmy pocztówkę jakby stworzoną do badania ludzi ślepych 
na barwy  

— pocztówkę przedstawiającą wybrzeże i sylwetki rybaków na molo na tle  

ciemnoczerwonego nieba o zachodzie słońca. Pan I. w żaden sposób nie 

potrafił dostrzec  
rybaków i mola, a widział jedynie półkole zachodzącego słońca. 

7 Jedną z anomalii pokazał ten test sortowania włóczki. Pan I. zaliczył 

jaskrawe,  

nasycone błękity do kategorii kolorów „bladych" (tak jak narzekał, że 
błękitne niebo wydaje  

mu się niemal białe). Ale czy rzeczywiście była to anomalia? Czy możemy 

być pewni, że  

niebieska włóczka, pod swoją niebieskością, nie jest wyblakła czy blada? 
Potrzebowaliśmy  

farb, które poza barwą są identyczne — mają taką samą jaskrawość, 

nasycenie, tak samo  

odbijają światło. Sprowadziliśmy zestaw starannie dobranych kolorowych 
guzików, znanych  

jako test Farnswortha-Munsella, i pokazaliśmy go panu I. Nie potrafił 

ułożyć ich w  

jakimkolwiek porządku, ale wybrał i odłożył na bok niebieskie, jako 
„bardziej blade" niż  

reszta. 

 Kolejne testy — anomaloskopia Nagela i karty ślepoty na barwy Sloana —  

potwierdziły całkowitą ślepotę na kolory u pana I. Z doktorem Ralphem 
Sigelem  

przeprowadziliśmy testy percepcji głębi i ruchu (używając stereogramów 

przypadkowych  

kropek i ruchomych pól przypadkowych kropek Julesza). Te rodzaje 
percepcji były  

normalne, tak jak zdolność rozpoznawania struktury i głębi na podstawie 

ruchu.  

Zauważyliśmy jednak jedną ciekawą anomalię — pan I. nie potrafił 

„chwycić" czerwonych i  
zielonych stereogramów (anaglifów dwubarwnych), przypuszczalnie dlatego, 

że do rozdziału  

dwóch obrazów potrzebne jest widzenie barw. Wykonaliśmy również 

elektroretinogramy, i  
wyniki były normalne, co wskazywało, iż wszystkie trzy mechanizmy czopków 

siatkówki są  

zachowane i że ślepota na barwy jest rzeczywiście pochodzenia mózgowego. 

32 
 

 

Chociaż pan I. miał takie kłopoty, gdy pokazywano mu kolorowe obrazy, bez 

żadnych  
trudności prawidłowo opisywał fotografie i reprodukcje czarno-białe. Bez 

kłopotów  

rozpoznawał kształty przy pokazywaniu obiektów jego wyobraźnia i pamięć 

były nadzwyczaj  
żywe i wierne, chociaż nigdy nie potrafiły oddać barw. Tak więc kiedy 

pokazano mu  

klasyczny testowy obraz kolorowej łódki, przyglądał mu się przez chwilę 

intensywnie,  
odwrócił wzrok i błyskawicznie namalował go czarną i białą farbą. Nie 

miał żadnych trudności  

background image

z kojarzeniem i nazywaniem barw, gdy pytaliśmy go o kolory zwykłych, 

codziennych  

przedmiotów. (Na przykład pacjenci z anomią wzrokową doskonale potrafią 
dopasowywać  

kolory, ale nie potrafią ich nazywać, i mogą mówić, niepewnie, o 

„niebieskim" bananie. W  

przeciwieństwie do nich pacjenci z agnozją barw też potrafią dopasowywać 
kolory, ale nie  

okazaliby najmniejszego zdziwienia, gdyby im podano niebieskiego banana. 

Jednak pan I. nie  

miał tych kłopotów) 9. Nie miał również (teraz) żadnych trudności w 
czytaniu. Testy  

wykonane do tej chwili i ogólne badanie neurologiczne potwierdziły więc, 

że pan I. jest  

całkowicie ślepy na barwy. 
W tym momencie mogliśmy mu powiedzieć, że jego problem jest prawdziwy — 

że ma  

prawdziwą ślepotę na barwy, a nie histerię. Zdawało nam się, iż przyjął 

to z mieszanymi  
uczuciami — miał na poły nadzieję, że jest to tylko histeria, a więc 

istnieje możliwość  

wyleczenia. Ale podejrzenie, iż jest to coś psychicznego, również go 

przygnębiało i  
wywoływało poczucie, że jego problem nie jest „prawdziwy" (kilku lekarzy 

to sugerowało).  

Nasze testy w pewnym sensie usankcjonowały jego stan, ale też pogłębiły 

lęk przed uszko- 
dzeniem mózgu i nikłymi szansami na wyleczenie. 

9 W 1877 r. Gladstone, w artykule zatytułowanym O odczuwaniu kolorów 

przez  

Homera, pisał o takich wyrażeniach użytych przez Homera, jak „morze 
ciemne jak wino". Czy  

była to jedynie poetycka konwencja, czy może Homer i Grecy rzeczywiście 

widzieli morze  

inaczej? W rzeczy samej istnieją spore różnice kulturowe, polegające na 

sposobie  
kategoryzacji i nazywania barw —jednostki mogą „widzieć" kolory (lub 

stwarzać percepcyjne  

kategorie) jedynie wtedy, gdy w danej kulturze istnieje dla nich 

kategoria czy nazwa. Ale nie  
jest jasne, czy taka kategoryzacja może rzeczywiście zmieniać podstawową 

percepcje barw. 

33 

 
 

Chociaż wydawało się, że jego ślepota na barwy jest pochodzenia 

mózgowego, wciąż  

zastanawialiśmy się, czy nie miało tu wpływu wieloletnie nałogowe palenie 
papierosów.  

Nikotyna może spowodować niedowidzenie i czasem ślepotę na kolory — ale 

jest to spowo- 

dowane jej wpływem na komórki siatkówki. Jednak główny problem był na 
pewno  

pochodzenia mózgowego — pan I. mógł odnieść obrażenia maleńkich obszarów 

mózgu w  

rezultacie wstrząśnienia; mógł mieć mały wylew, który albo nastąpił po 
wypadku, albo ten  

wypadek wywołał. 

background image

Powstawanie naszej wiedzy na temat zdolności mózgu do reprezentacji 

kolorów  

przebiegało skomplikowaną i zygzakowatą drogą. Newton w swoim słynnym 
doświadczeniu  

z pryzmatem w 1666 roku wykazał, że białe światło jest złożone — można je 

rozłożyć i złożyć  

na nowo z wszystkich kolorów widma. Promienie, które były najbardziej 
odchylone  

(„najbardziej ulegające załamaniu"), postrzegane są jako fioletowe, a 

najmniej ulegające  

załamaniu —jako czerwone, z resztą widma pośrodku. Kolor obiektów, uważał 
Newton,  

zależał od „intensywności", z jaką odbijały one określone promienie w 

kierunku oka. Thomas  

Young w 1802 roku, wyczuwając, że nie ma potrzeby, by w oku istniała 
niezliczona liczba  

receptorów, a każdy z nich dostrojony do innej długości fali (w końcu 

artyści potrafią  

stworzyć niemal każdy kolor, jaki chcą, używając bardzo szczupłej palety 
barw), wysunął  

hipotezę, że powinny wystarczyć trzy rodzaje receptorów 10. Genialna myśl 

Younga, rzucona  

od niechcenia w cza- 
10„Otóż, skoro nie można sobie wyobrazić, aby każdy czuły punkt siatkówki 

zawierał  

niezliczoną liczbę cząsteczek, z których każda byłaby zdolna do drgań 

doskonale zgodnych z  
każdym możliwym falowaniem — pisał Young — należy niewątpliwie 

przypuścić, że liczba  

ich jest ograniczona, np. do liczby barw podstawowych: czerwonej, żółtej 

i niebieskiej". 
Wielki chemik, John Dalton, zaledwie 5 lat wcześniej dał klasyczny opis 

swojej własnej  

ślepoty na czerwień i zieleń. Uważał, że jest to spowodowane odbarwieniem 

przezroczystej  

substancji w oku — i w testamencie przekazał swoje oko potomności, by to 
zbadała. Jednak  

to interpretacja Younga była prawdziwa — brakowało jednego z trzech 

rodzajów receptorów  

barw. (Zakonserwowane oko Daltona wciąż znajduje się na półce w 
Cambridge). 

Lindsay T. Sharpe i Knut Nordby omawiają ten i wiele innych aspektów 

historii 

badania ślepoty na barwy w Tolal Colorbtindness: Ań Introduction 
[Całkowita ślepota  

na barwy. Wprowadzenie]. 

34 

 
-ie wykładu, została zapomniana, a raczej przez pięćdziesiąt lat leżała w 

uśpieniu.  

Dopiero Hermann von Helmholtz w czasie swoich własnych badań nad wzrokiem 

obudził ją i  
sprecyzował, tak że teraz mówimy o hipotezie Younga-Helmholtza. Dla 

Helmholtza, podobnie  

jak dla Younga, kolor był bezpośrednim wyrazem długości fali świetlnej 

absorbowanej przez  
każdy receptor, gdzie system nerwowy po prostu tłumaczy jedno na drugie. 

„Czerwone  

background image

światło stymuluje włókno wrażliwe na czerwień bardzo mocno, a dwa 

pozostałe słabo, dając  

wrażenie czerwieni" 11. 
W 1884 roku Hermann Wilbrand, który spotykał w swojej neurologicznej 

praktyce  

pacjentów z różnymi rodzajami zaburzeń wzroku — niektórzy mieli przede 

wszystkim  
zaburzenia pola widzenia, inni percepcji barw, a jeszcze inni percepcji 

kształtu —  

zasugerował, że w pierwotnej korze wzrokowej muszą istnieć oddzielne 

ośrodki dla „wrażeń  
na światło, kolor i kształt", chociaż nie miał na to żadnych dowodów 

anatomicznych. Fakt, że  

ślepota na barwy (a nawet częściowa ślepota na barwy) może rzeczywiście 

zostać spowo- 
dowana uszkodzeniem określonych części mózgu, potwierdził cztery lata 

później szwajcarski  

oftalmolog, Louis Verrey. Opisał on przypadek sześćdziesięcioletniej 

kobiety, która na skutek  
wylewu do lewego płata potylicznego widziała wszystko w prawej części 

pola widzenia w  

odcieniach szarości (w lewej połowie kolory były normalne). Badanie mózgu 

pacjentki po jej  
śmierci wykazało uszkodzenie ograniczone do małej części (zakręty 

wrzecionowaty i potylicz- 

no-skroniowy) kory wzrokowej — to tutaj, wywnioskował Verrey, 

11 W 1816 r. młody Schopenhauer wysunął inną teorię widzenia barw, w 
której  

wyobraził sobie nie pasywną, mechaniczną odpowiedź nastrojonych 

cząsteczek receptorów,  

jak postulował Young, ale ich aktywną stymulację, konkurowanie i 
hamowanie —jest to  

wyraźnie teoria „antagonistycznych par", którą stworzył 70 lat później 

Ewald Hering, w  

oczywisty sposób przecząca teorii Younga-Helmholtza. Te teorie par 

antagonistycznych  
zignorowano w tamtych czasach, a potem ignorowano je aż do lat 

pięćdziesiątych naszego  

wieku. Obecnie uznajemy za prawdziwąkombinację teorii Younga-Helmholtza i  

antagonistycznych par: nastrojone receptory są bezustannie ze sobą 
połączone w  

interakcyjnej równowadze. Tak więc integracja i selekcja, jak przeczuwał 

Schopenhauer,  

zaczyna się w siatkówce. 
35 

 

„należało szukać ośrodka wrażeń chromatycznych". Z pomysłem, że może 

istnieć taki  
ośrodek, że jakaś część kory mózgowej może specjalizować się w percepcji 

lub reprezentacji  

barw, natychmiast rozpoczęto spór, który toczył się prawie sto lat. 

Podstawy tego sporu  
sięgają bardzo głęboko, do filozoficznych podstaw neurologii. 

John Locke, w XVII wieku, stał po stronie filozofii „wrażeniowej" 

(równoległej do  

filozofii fizykalnej Newtona) — nasze zmysły są instrumentami 
pomiarowymi, za pomocą  

background image

wrażeń rejestrującymi dla nas świat zewnętrzny. Słuch, wzrok, wszystkie 

zmysły uważał za  

całkowicie pasywne i receptywne. Neurolodzy końca XIX wieku bardzo szybko  
zaakceptowali tę filozofię i zastosowali do spekulatywnej anatomii mózgu. 

Percepcję  

wzrokową zrównywano z „danymi zmysłowymi" albo „wrażeniami", które są 

przesyłane  
precyzyjnie, punkt po punkcie, z siatkówki do części kory mózgowej 

odpowiedzialnej za  

wzrok — i tam doświadczane subiektywnie, jako obraz widzianego świata. 

Zakładano, iż  
kolor jest nierozdzielną częścią tego obrazu. Nie było miejsca — ani 

anatomicznie, na  

oddzielny ośrodek koloru, ani konceptualnie — na samą myśl, że coś 

takiego może istnieć.  
Kiedy więc w 1888 roku Verrey opublikował swoje odkrycie, zakwestionował 

ogólnie  

przyjętą doktrynę. Jego obserwacje podano w wątpliwość, badania 

skrytykowano i uznano za  
wadliwe — prawdziwe obiekcje jednak były natury doktrynalnej. 

Uważano, że jeśli nie ma oddzielnego ośrodka koloru, nie może też być 

częściowej  

ślepoty na barwy. Tak więc przypadek opisany przez Verreya i dwa podobne 
z lat  

dziewięćdziesiątych XIX wieku wyrzucono z neurologicznej świadomości — i 

mózgowa  

ślepota na barwy zniknęła jako temat na następne siedemdziesiąt pięć lat 
12. Dopiero w 1974  

roku pojawiło się następne pełne studium przypadku"13 

12 Nie ma o tym żadnej wzmianki w doniosłym wydaniu Optyki fizjologicznej  

Helmholtza z 1911 r., chociaż siatkówkowej ślepocie na barwy poświęcono w 
niej duży  

rozdział. 

13 W ciągu tych 75 lat pojawiały się jednak krótkie wzmianki na temat 

ślepoty na barwy,  

które były ignorowane albo wkrótce zapominane. Nawet Kurt Goldstein, 
chociaż  

światopoglądowo przeciwny idei odrębnych neurologicznych deficytów, 

nadmienił, że poznał  

kilka przypadków czysto mózgowej ślepoty na barwy bez utraty pola 
widzenia czy innych  

zaburzeń. Wspomniał o tym mimochodem w swojej pracy z 1948 r., Language 

and Language  

Disturbances [Mowa i jej zaburzenia]. 
36 

 

Sam pan I. był bardzo ciekawy, co się dzieje w jego mózgu. Chociaż żył 

teraz  
wyłącznie w świecie jasności i ciemności, zadziwiało go, jak zmieniał się 

on w zależności od  

oświetlenia. Na przykład czerwone obiekty, które normalnie postrzegał 

jako czarne, stawały  
się jaśniejsze w długich promieniach popołudniowego słońca, i to 

pozwalało mu  

wywnioskować, że są czerwone. Ten fenomen uwidaczniał się bardzo, jeśli 

nagle zmieniało  
się oświetlenie, np. gdy zapalano światło fluorescencyjne, które 

błyskawicznie powodowało  

background image

zmianę jaskrawości przedmiotów w pokoju. Pan I. powiedział, że żyje teraz 

w świecie  

zmiennym, którego światła i cienie podlegają fluktuacji wraz ze zmianą 
długości fali świetlnej,  

co tworzy uderzający kontrast ze względnie stałym, stabilnym, znanym mu 

wcześniej światem  

koloru14. 
Wszystko to, oczywiście, bardzo trudno wytłumaczyć, jeśli używa się pojęć 

klasycznej  

teorii barw — przekonania Newtona, że istnieje niezmienny związek między 

długością fali  
świetlnej i kolorem, że przekaz informacji o długości fali z siatkówki do 

mózgu następuje  

wprost „z komórki do komórki", a potem ta informacja jest bezpośrednio 

przetwarzana na  
kolor. Taki prosty proces — neurologiczna analogia do rozszczepiania 

światła w pryzmacie i  

składania go na nowo — z trudem przystaje do rzeczywistej złożoności 

postrzegania  
kolorów. 

Ta niezgodność między klasyczną teorią barw i rzeczywistością uderzyła 

Goethego  

pod koniec XVIII wieku. Niezwykle świadomy takich zjawisk jak kolorowe 
cienie i kolorowe  

powidoki [przedłużo- 

14 Zdaje się, że podobny fenomen opisuje Knut Nordby. W trakcie jego 

pierwszego  
roku nauki w szkole nauczycielka pokazała klasie wydrukowany alfabet, w 

którym samogłoski  

były czerwone, a spółgłoski czarne. 

Nie widziałem między nimi żadnej różnicy i nie rozumiałem, o co 
nauczycielce chodzi,  

dopóki któregoś ranka późną jesienią nie zapalono światła. 

Niespodziewanie zobaczyłem, że  

niektóre z liter, a mianowicie AEIOUY oraz AAÓ nagle stały się 

ciemnoszare, podczas gdy  
pozostałe nadal były prawdziwie czarne. To doświadczenie nauczyło mnie, 

że jeśli zmienia się  

źródło światła, kolory mogą wyglądać inaczej, a ten sam kolor w różnych 

rodzajach  
oświetlenia odpowiada różnym odcieniom szarości. 

37 

 

 
ne odczuwanie bodźca wzrokowego — przyp. tłum.], wpływ bliskiego 

sąsiedztwa i  

oświetlenia na odbieranie kolorów, rozmaite rodzaje iluzji, czuł on, że 

to właśnie one muszą  
być podstawą teorii barw i za swoje credo obrał zdanie: „Optyczna iluzja 

jest optyczną  

prawdą!". Przede wszystkim skupiał się na sposobie, w jaki rzeczywiście 

widzimy kolory i  
światło, jak tworzymy światy i iluzje — w kolorze. Czuł, że tego nie 

potrafi wytłumaczyć  

fizyka newtonowska, ale jakieś jeszcze nie znane prawa rządzące pracą 

mózgu. W rezultacie  
mówił: „Iluzja wzrokowa jest neurologiczną prawdą". 

background image

Teoria barw Goethego, jego Farbenlehre (którą uważał za coś równoważnego 

z całym  

swoim dorobkiem poetyckim), została, ogólnie biorąc, odrzucona przez jemu 
współczesnych  

i pozostawała od tego czasu w pewnego rodzaju niebycie, uważana za 

pseudonaukę, kaprys  

wielkiego poety. Ale nauka zauważała czasem „anomalie", które Goethe 
uważał za kwestie  

najważniejsze, i np. Helmholtz przy wielu okazjach wygłaszał pełne 

podziwu wykłady na temat  

teorii Goethego — ostatni w 1892 roku. Helmholtz zdawał sobie doskonale 
sprawę, że istnieje  

„stałość koloru" — czyli sposób, w jaki zachowane są kolory obiektów, tak 

że możemy je  

kategoryzować i zawsze wiemy, na co patrzymy, pomimo dużych zmian w 
długości fali  

świetlnej, która na nie pada. Na przykład rzeczywiste długości fali 

świetlnej odbijanej przez  

jabłko mogą się bardzo różnić w zależności od oświetlenia, ale my wciąż 
widzimy je jako  

czerwone. To nie może być jedynie zwykłe przełożenie długości fali na 

kolor. Helmholtz  

uważał, że musi istnieć jakiś sposób „pomijania oświetlenia" — i rozumiał 
to jako  

„nieświadomą konkluzję" albo „osąd" (chociaż nie zaryzykował hipotezy, 

gdzie taki osąd  

mógłby się pojawiać). Stałość kolorów była dla niego specjalnym 
przykładem, w jaki sposób  

generalnie osiągamy stałość percepcji. Jak z chaosu bodźców zmysłowych 

tworzymy stabilny  

świat, który nie mógłby zaistnieć, gdyby nasze postrzeganie było jedynie 
pasywnym odbiciem  

nieprzewidywalnej i zmiennej rzeki, która zalewa nasze receptory. 

Również Clerka Maxwella, wielkiego współczesnego Helmholtza, tajemnica 

widzenia  

barwnego fascynowała już od szkolnych lat. 
38 

 

Nadał on kształt pojęciom kolorów podstawowych i mieszania kolorów, 

wynajdując  
kolorowego bąka (gdy się go kręciło, jego kolory stapiały się ze sobą, 

dając wrażenie, że staje  

się szary) oraz graficzne przedstawienie z trzema osiami, trójkąt barw, 

który pokazuje, jak  
można stworzyć dowolny kolor, mieszając trzy kolory podstawowe. To 

otworzyło drogę do  

jego najbardziej spektakularnego pokazu w roku 1861; wykazał w nim, że 

fotografia barwna  
jest możliwa pomimo faktu, iż emulsje fotograficzne były czarne i białe. 

Osiągnął to,  

fotografując trzy razy kolorowy obiekt, przez czerwony, zielony i 

fioletowy filtr.  
Otrzymawszy trzy obrazy „oddzielnych barw", jak je nazwał, nałożył je na 

siebie, rzucając na  

ekran każdy z nich przez odpowiadający mu filtr (obraz otrzymany przez 

czerwony filtr był  
rzucany z użyciem czerwonego światła itd.). Nagle obraz rozkwitł pełną 

gamą barw. Maxwell  

background image

zastanawiał się, czy właśnie w ten sposób mózg odbiera kolory — poprzez 

dodawanie  

obrazów oddzielnych barw albo ich neurologicznych odpowiedników, jak w 
jego pokazie z  

laterna magica 15. 

Maxwell doskonale zdawał sobie sprawę z wady tego procesu dodawania — 

fotografia  
barwna nie zna sposobu „pomijania oświetlenia" i jej kolory zmieniają się 

beznadziejnie razem  

ze zmianą długości fali świetlnej. 

W 1957 roku, dziewięćdziesiąt kilka lat po słynnym pokazie Maxwella, 
Edwin Land —  

nie tylko wynalazca tzw. kamery Landa i polaroidu, ale również genialny 

eksperymentator i  

teoretyk — 
15 Maxwell w swoich demonstracjach z „dekompozycją" i „przywracaniem" 

koloru  

pokazał, że fotografia barwna jest możliwa. Początkowo używano ogromnych 

..kolorowych  
kamer", które dzieliły wpadający promień światła na trzy promienie i 

przeprowadzały je przez  

filtry kolorów podstawowych (taka kamera, odwrócona, służyła jako 

projektor Maxwella).  
Chociaż Ducos du Hauron wymyślił pełny proces wywoływania koloru w latach  

sześćdziesiątych XIX wieku, to taki proces (autochrom) bracia Lumiere 

wynaleźli dopiero w  
1907 r. Użyli drobnych przezroczystych ziarenek zabarwionych na czerwono, 
zielono i  

fioletowo, które w połączeniu z emulsją fotograficzną posłużyły za coś w 

rodzaju siatki  

Maxwella, przez którą trzy obrazy oddzielnych barw, złączone, mogły być i 
zdejmowane, i  

oglądane. (Kolorowe aparaty fotograficzne, Lumierecolor, Dufaycolor, 

Finlaycolor i inne  

jeszcze rodzaje fotografii barwnej były wciąż w użyciu w latach 

czterdziestych, kiedy będąc  
chłopcem, zacząłem się interesować naturą koloru). 

39 

 

 
przeprowadził jeszcze bardziej zadziwiający fotograficzny pokaz percepcji 

wzrokowej.  

Inaczej niż Maxwell, wykonał tylko dwie czarno-białe fotografie (używając 

aparatu  
rozdzielającego promień świetlny, tak że można je było zrobić w tym samym 

czasie, z jedne- 

go punktu obserwacyjnego, przez ten sam obiektyw) i rzucił je na ekran 

przez projektor z  
podwójnym obiektywem. Do robienia zdjęć użył dwóch filtrów: jeden 

przepuszczał dłuższe  

fale świetlne (czerwony), drugi — fale krótsze (zielony). Pierwszy obraz 

rzucił na ekran przez  
czerwony filtr, a drugi z zastosowaniem zwykłego białego światła, nie 

filtrowanego. Można by  

przypuścić, że rezultatem powinien być po prostu obraz jednolicie 

bladoróżowy, ale zamiast  
tego wydarzyło się coś „niemożliwego". Fotografia przedstawiająca młodą 

kobietę  

background image

natychmiast pojawiła się w pełnym kolorze — „jasne włosy, jasnoniebieskie 

oczy, czerwony  

płaszcz, niebiesko-zielony kołnierz i uderzająco naturalny wygląd ciała", 
jak to później opisał  

Land. Skąd się te kolory wzięły, jak zostały zrobione? Wydawało się, że 

nie ma ich ani „w"  

fotografiach, ani w oświetleniu. Te pokazy, oszałamiające swoją prostotą 
i znaczeniem, były  

barwnymi „iluzjami", tak jak je rozumiał Goethe, ale iluzjami, które 

ukazywały neurologiczną  

prawdę, że kolory nie istnieją „gdzieś tam", w świecie, tak po prostu, 
ani nie są automatyczną  

odpowiedzią na długość fali świetlnej (jak wynikało z klasycznej teorii), 

ale raczej są tworzone  

przez mózg. 
Te eksperymenty początkowo jakby zawisły w próżni, jak jakieś anomalie. 

Nie można  

ich było wytłumaczyć, używając pojęć istniejącej teorii, ale nie wiodły 

też prosto do jakiejś  
nowej koncepcji. Co więcej, wydawało się możliwe, że wiedza obserwatora o 

tym, jakie  

kolory są odpowiednie, może wpływać na jego percepcję takiego obrazu. Tak 

więc Land  
zdecydował się na zamianę dobrze znanych obrazów pochodzących ze świata 

wokół na  

całkowicie abstrakcyjne, wielobarwne tablice z geometrycznymi polami, tak 

by nasze ocze- 
kiwania nie dawały żadnej wskazówki, jaki kolor powinniśmy widzieć. Te 

abstrakcyjne tablice  

trochę przypominały niektóre z obrazów Pieta Mondriana i Land nazwał je 

„kolorowymi  
mondrianami". Za pomocą mondrianów, które oświetlał trzema projektorami, 

uży- 

40 

 

wając filtrów długich fal świetlnych (czerwień), średnich (zieleń) i 
krótkich (niebieski),  

Land potrafił udowodnić, że jeśli jakaś powierzchnia jest częścią 

złożonego, wielobarwnego  

obrazu, to nie ma prostej zależności między długością fali świetlnej 
odbijanej przez  

powierzchnię a jej kolorem odbieranym przez człowieka. 

Co więcej, jeśli pojedynczą plamę koloru (np. taką, która jest zwykle 

odbierana jako  
zielona) wyizolujemy z otaczających ją barw, będzie się wydawała biała 

albo jasnoszara, bez  

względu na to, jaki był oświetlający ją promień świetlny. Tak więc Land 

wykazał, że zielonej  
plamy nie można uważać za rzeczywiście zieloną, bo częściowo obdarza ją 

zielonością jej  

sąsiedztwo z innymi częściami mondriana. 

Podczas gdy dla Newtona, według klasycznej teorii, kolor był czymś 
lokalnym i  

absolutnym, wynikającym z długości fali światła odbijanego przez każdy 

punkt, Land  

pokazał, że jego oznaczenie nie jest ani lokalne, ani absolutne, ale 
zależy od oglądu, zbadania  

background image

całej sceny i porównania długości fal odbitych od każdego jej punktu z 

długością fal  

odbijanych przez jej otoczenie. Do stworzenia globalnej syntezy, „osądu" 
Helmholtza,  

potrzebne jest nieustające porównywanie każdej części pola widzenia z jej 

otoczeniem. Land  

czuł, że te obliczenia czy korelacje przebiegają według stałych, 
formalnych reguł. I potrafił  

przewidzieć, jakie kolory będą postrzegane przez obserwatora w różnych 

warunkach.  

Wynalazł do tego „kostkę barwną", algorytm, a w efekcie model pokazujący, 
w jaki sposób  

mózg porównuje, przy różnych długościach fali światła, jaskrawość 

wszystkich części  

złożonej, wielobarwnej powierzchni. Podczas gdy teoria barw Maxwella i 
trójkąt kolorów  

były oparte na koncepcji addytywnego mieszania barw, model Landa opiera 

się na koncepcji  

porównywania. Wysunął on twierdzenie, że w rzeczywistości istnieją dwa 
rodzaje  

porównywania. Pierwszy dotyczy współczynnika odbicia wszystkich części 

obrazu w ramach  

pewnej grupy długości fal świetlnych, czyli zakresu (według Landa — 
„zapisu jasności" dla  

tego zakresu). Drugi rodzaj to porównywanie trzech oddzielnych zapisów 

jasności dla trzech  

zakresów fal (w przybliżeniu odpowiadających długościom czerwieni, 
zieleni i koloru niebie- 

41 

 

 
skiego). To drugie porównywanie generuje barwy. Sam Land dokładał 

wszelkich starań, by  

unikać wskazywania jakiejś określonej części mózgu, która odpowiadałaby 

za te operacje, i  

ostrożnie nazwał swoją teorię widzenia barwnego teorią ,,Retinex", dając 
do zrozumienia, że  

musi istnieć wiele miejsc interakcji między siatkówką a korą mózgową. 

Land do pytania o to, w jaki sposób widzimy kolory, podchodził na 

poziomie  
psychofizycznym, prosząc poszczególnych osobników, by powiedzieli, jak 

postrzegają  

złożone, wielobarwne mozaiki w zmiennym oświetleniu. Natomiast Semir 

Zeki, pracujący w  
Londynie, rozpatrywał ten problem na poziomie fizjologicznym — umieszczał 

pod narkozą  

mikroelektrody w korze wzrokowej małp i mierzył potencjały powstające w 

neuronach  
podczas pobudzania barwami. We wczesnych latach siedemdziesiątych dokonał 

on prze- 

łomowego odkrycia i wskazał małą grupę komórek po obu stronach mózgu, w  

przedprążkowej korze mózgowej małp (miejsca nazwane V4), które, jak się 
wydawało,  

specjalizują się w odpowiadaniu na barwy (Zeki nazwał je „komórkami 

kodującymi kolor")16  

. Tak więc dziewięćdziesiąt lat po tym, jak Wilbrand i Verrey wysunęli 
hipotezę 

background image

16 Odnalazł on również komórki, w sąsiednim rejonie mózgu, które zdają, 

się  

odpowiadać jedynie na ruch. Znakomity opis i analizę przypadku czystej 
„ślepoty na ruch" —  

akinetopsji — dali w 1983 r. Zihl, Von Cramon i Mai. Oto opis problemów 

pacjentki: 

Zaburzenia wzroku, na które skarżyła się pacjentka, polegały na utracie 
widzenia ruchu  

we wszystkich trzech wymiarach. Miała np. trudności podczas wlewania 

herbaty lub kawy do  

filiżanki, ponieważ płyn wydawał się jej zastygły jak lodowiec. W dodatku 
nie potrafiła  

przestać nalewać w odpowiednim momencie, nie widziała bowiem ruchu w 

filiżance (albo  

garnku), kiedy ilość płynu rosła. Poza tym skarżyła się, że trudno jest 
jej uczestniczyć w  

rozmowie, gdyż nie widzi ruchów twarzy, a zwłaszcza ust mówiącego. Czuła 

się bardzo  

nieswojo i niedobrze w pomieszczeniu, gdzie chodziło więcej niż dwoje 
ludzi, i zwykle  

natychmiast stamtąd wychodziła, ponieważ „ludzie nagle znajdowali się to 

tu, to tam, ale nie  

widziałam, by się przesuwali". W jeszcze większym stopniu doświadczała 
tego na  

zatłoczonych ulicach czy placach, których w związku z tym unikała, jak 

tylko mogła. Nie  

potrafiła przejść przez ulicę, ponieważ nie umiała ocenić, jak szybko 
porusza się samochód,  

ale sam samochód rozpoznawała bez trudu. „Kiedy patrzę na samochód 

pierwszy raz, wydaje  

mi się, że jest on bardzo daleko. Ale potem, kiedy chcę przejść przez 
jezdnię, nagle okazuje  

się, że jest bardzo blisko". Stopniowo nauczyła się „oceniać", w jakiej 

odległości znajdują się  

pojazdy, na podstawie coraz głośniejszego dźwięku. 

42 
 

o istnieniu specyficznego ośrodka koloru w mózgu, Zeki mógł wreszcie 

udowodnić, że  

taki ośrodek istnieje. 
Pięćdziesiąt lat wcześniej znany neurolog, Gordon Holmes, zbadawszy 

dwieście  

przypadków kłopotów z widzeniem spowodowanych raną postrzałową wzrokowej 

kory  
mózgowej, nie znalazł ani jednego przypadku ślepoty na barwy. Posunął się 

do tego, że  

zaprzeczał, iż mózgowa ślepota na barwy może wystąpić. Siła tego 

zaprzeczenia,  
pochodzącego od tak wielkiego autorytetu, odegrała główną rolę w 

wygaśnięciu wszelkiego  

zainteresowania klinicystów tym problemem 17   . Błyskotliwy i nie dający 

się podważyć  
pokaz Zekiego wprawił w osłupienie świat neurologów, na nowo kierując ich 

uwagę na temat,  

który przez tyle lat odrzucali. Po jego artykule z 1973 roku w 

literaturze medycznej zaczęły się  
pojawiać nowe opisy przypadków ślepoty na barwy u ludzi, a przypadki te 

mogły być teraz  

background image

badane za pomocą nowych obrazowych technik (CAT, MRI, PET, SQUID itp.), 

wcześniej  

niedostępnych neurologom. Po raz pierwszy stało się możliwe zobrazowanie 
na żywo, które  

obszary mózgu mogą być potrzebne do percepcji kolorów. Chociaż wielu z 

opisanych  

pacjentów miało również inne problemy (cięcia pola widzenia, agnozja 
wzrokowa, aleksja  

itd.), decydujące uszkodzenia zdawały się znajdować w korze przyśrodkowej 

asocjacyjnej, w  

obszarach odpowiadających V4 u małp 18. W latach sześćdziesiątych 
wykazano, że w  

pierwotnej korze wzrokowej małp (w obszarze nazwanym V5) istnieją 

komórki, które reagują  

specyficznie na długość fali, nie reagują natomiast na kolor. Wówczas, we 
wczesnych latach  

siedemdziesiątych, Zeki wykazał, że w obszarze V4 są inne komórki, które 

reagują na kolor,  

ale nie na długość fali (jednak te komórki V4 otrzymują impulsy z komórek 
Vi, skupiane przez  

pośrednią strukturę — Va). Tak więc każda komórka obszaru V4 

17 Damasio dokładnie opisał negatywny wpływ Holmesa, a także wskazał na 

fakt, że  
wszystkie przypadki Holmesa miały uszkodzenie strony grzbietowej płata 

potylicznego,  

podczas gdy ośrodek ślepoty na barwy leży w dolnej części tego płata. 

18 Szczególnie ważne były prace Antonia i Hanny Damasio i ich 
współpracowników z  

University of Iowa, ze względu na dokładność w badaniu percepcji i 

zastosowanie  

doskonałych metod neuroobrazowania. 
43 

 

 

otrzymywała informację dotyczącą dużej części pola widzenia. Wydawało 

się, że dwa etapy,  
których istnienie postulował Land w swojej teorii, mają teraz anatomiczne 

i fizjologiczne  

podstawy: zapisy świecenia dla każdego pasma są rejestrowane przez 

komórki obszaru Vi  
wrażliwe na długość fali, ale dla wy wołania barwy porównywane czy 

korelowane ze sobą w  

komórkach kodujących kolor obszaru V4. Wydawało się, że każda z nich w 

rzeczy samej  
działa jak korelator Landa albo „sędzia" Helmholtza. 

Prawdopodobnie widzenie kolorów — podobnie jak inne procesy wczesnego  

widzenia, czyli percepcja ruchu, głębi i kształtu — nie wymaga 

wcześniejszej wiedzy, nie jest  
zdeterminowane uczeniem się czy doświadczaniem, ale jest, jak mówią 

neurolodzy, procesem  

,,bottom-up". Okazało się nawet, że można wywoływać kolor 

eksperymentalnie przez  
magnetyczne pobudzanie obszaru V4, które doprowadza do „widzenia" 

barwnych obwódek i  

aureol — tzw. chromatofenów 19. Jednak widzenie barw w realnym życiu jest 

integralną  
częścią naszego całościowego doświadczenia, łączy się z naszymi 

kategoriami i wartościami,  

background image

staje się dla każdego z nas częścią naszego świata, nas samych. Obszar V4 

może być  

ostatecznym generatorem koloru, ale wysyła on również sygnały, kontaktuje 
się z setką innych  

systemów w umyśle-mózgu, i być może jest przez nie modulowany. Integracja 

następuje na  

wyższych poziomach, gdzie kolor stapia się 
19 Takie chromatofeny mogą powstawać spontanicznie w migrenach z 

zaburzeniami  

wzroku. Pan I. czasem widy wał je w czasie migren przed wypadkiem. 

Ciekawe, czego  
doświadczałby pan I., gdyby stymulowano u niego obszary V4 — ale 

magnetyczna  

stymulacja ograniczonych obszarów mózgu nie była w tym czasie technicznie 

możliwa.  
Ciekawe jest również, czy teraz, kiedy taka stymulacja jest już możliwa, 

można wypróbować  

ją u ludzi z wrodzoną (siatkówkową) ślepotą na barwy (wiele takich osób 

wyrażało  
zainteresowanie tego typu eksperymentem). Możliwe — nie znam żadnych 

studiów na ten  

temat — że pod nieobecność jakiegokolwiek przekazu z czopków siatkówki V4 
się u nich nie  
wykształciło. Jednak jeśli V4 jest obecne jako funkcjonalna (chociaż 

nigdy nie funkcjonująca)  

jednostka pomimo braku czopków, jego stymulacja może wywołać zdumiewający 

fenomen  
— wybuch bezprzykładnego, całkowicie nieznanego wrażenia w mózgu-umyśle, 

który nigdy  

nie doświadczał i nie kategoryzował takiego doznania. Hume zastanawiał 

się, czy człowiek  
mógłby wyobrazić sobie albo w ogóle odbierać kolor, którego nigdy 

przedtem nie widział.  

Być może na to pytanie, wysunięte w 1738 r., znajdziemy teraz odpowiedź. 

44 

 
wspomnieniami, oczekiwaniami, skojarzeniami i pragnieniami, i tworzy dla 

każdego z  

nas świat bogaty w rezonanse i znaczenia  20. 

U pana I. stwierdzono dość czysty przypadek mózgowej ślepoty na barwy 
(właściwie  

nie zakłócony dodatkowymi defektami percepcji kształtu, ruchu czy głębi), 

ale ponadto był  

on również bardzo inteligentnym i kompetentnym świadkiem, który świetnie 
potrafił rysować i  

zdawać relację z tego, co widzi. Właściwie kiedy spotkaliśmy się pierwszy 

raz i on opisywał  

nam, jak obiekty i powierzchnie zmieniają się wraz ze zmianą oświetlenia, 
to — można  

powiedzieć _ opisywał świat za pomocą długości fali, a nie kolorów. To 

doświadczenie było  

tak niepodobne do niczego, tak dziwne, tak nienormalne, że nie potrafił 
znaleźć żadnych  

paraleli, żadnych metafor, farb czy słów, by je przedstawić. 

Zadzwoniłem do profesora Zekiego, by opowiedzieć mu o tym wyjątkowym 

pacjencie.  
Opowieść niezwykle zaintrygowała profesora; zaciekawiło go zwłaszcza, jak 

pan I. mógłby  

background image

odebrać test z mondrianami, które Land i on sam pokazywali ludziom z 

normalnym wzrokiem  

i zwierzętom. Natychmiast zapowiedział swój przylot do Nowego Jorku, by 
przyłączyć się do  

nas — Boba Wassermana, mojego kolegi oftalmologa, Ralpha Siegela, 

neurofizjologa, i mnie  

— w celu wspólnego pełnego zbadania Jonathana I. Po raz pierwszy zbadano 
w taki sposób  

pacjenta ze ślepotą na barwy. 

Użyliśmy bardzo złożonego, bogatego mondriana, oświetlanego albo światłem 

białym,  
albo przepuszczanym przez filtry wąskich zakresów, dające światło 

czerwone (fale długie),  

zielone (fale średnich długości) i niebieskie (fale krótkie). Natężenie 

oświetlającego promienia  
było w każdym przypadku takie samo. 

20 Wpływ oczekiwania i nastawienia mentalnego na percepcję koloru widać 

wyraźnie u  

daltonistów (osób z częściową ślepotą na barwę zieloną i czerwoną). Tacy 
ludzie mogą np.  
nie widzieć czerwonych jagód ostrokrzewu na tle ciemnozielonych liści 

albo delikatnego  

łososiowego różu wschodu słońca — dopóki im się tego nie pokaże. „Musimy 
wzmacniać  

intelektem, wiedzą, oczekiwaniami i uwagą nasze ubogie, ułomne czopki 

siatkówki — mówi  

znajomy daltonista — by »widziały« kolory, na które normalnie jesteśmy 
»ślepi«". 

45 

 

 
 

Pan I. potrafił rozpoznać większość kształtów geometrycznych, ale tylko w 

różnych  

odcieniach szarości, i natychmiast szeregował je na czarno-białej skali, 

przypisując im  
wartości od jednego do czterech, chociaż nie widział granic miedzy 

pewnymi kolorami (np.  

między czerwonym i zielonym, które w białym świetle wydawały mu się 

czarne). Razem z  
szybką, losową zmianą filtrów dramatycznie zmieniały się odcienie 

wszystkich pól mondriana.  

Niektóre odcienie, przedtem nierozpoznawalne, teraz były całkiem inne, a 

wszystkie (oprócz  
prawdziwej czerni), zmieniały się albo bardzo, albo tylko nieznacznie 

wraz z długością fali  

świetlnej. Tak więc pan L zielony obszar w świetle średnich długości 

widział jako biały, ale w  
świetle białym lub długim (czerwonym) —jako czarny. 

Wszystkie odpowiedzi pana I. były logiczne i natychmiastowe. (Normalnie 

widzący  

człowiek tylko z wielkim trudem, jeśli w ogóle byłoby to możliwe, mógłby 
dokonywać tych  

błyskawicznych i niezmiennie „prawidłowych" ocen, nawet jeśli miałby 

doskonałą pamięć i  

dogłębną wiedzę na temat najnowszej teorii barw). Stało się oczywiste, że 
pan I. potrafi ł  

background image

rozróżniać długości fali świetlnej, ale nie potrafił pójść dalej i 

przełożyć rozróżnionych  

długości na kolor. Nie mógł wytworzyć mózgowych czy mentalnych 
konstrukcji koloru. 

To odkrycie nic tylko rozjaśniło naturę problemu, ale również posłużyło 

do  

dokładnego określenia miejsca uszkodzenia. Pierwotna kora wzrokowa pana 
I. była  

zasadniczo nienaruszona; to na korze wtórnej (szczególnie na obszarze Y4 

lub jego  

połączeniach) skupiła się właściwie cała siła uszkodzenia. Ten obszar 
jest bardzo mały, nawet  

u człowieka. A jednak cała percepcja kolorów, cała nasza zdolność do 

wyobrażania ich sobie  

i pamiętania, poczucie życia w świecie barw zależą w decydujący sposób od 
jego  

integralności. Nieszczęście zniszczyło ten obszar wielkości fasolki w 

mózgu pana I. — a to  

zmieniło całe jego życie, jego świat. 
Testy z użyciem mondrianów wykazały uszkodzenie w tym obszarze. 

Zastanawialiśmy  

się teraz, czy możemy je zobaczyć za pomocą skanowania mózgu. Ale wy niki 

tomografii  
CAT i rezonansu magnetycznego MRI były w normie. Mogło to być spowodowane 

46 

 

  
tym, że techniki skanowania w tym czasie nie miały rozdzielczości, która 

pozwalała  

zobaczyć niewielkie uszkodzenie V4. Istniała też możliwość, że doznane 

obrażenie było tylko  
metaboliczne, nie strukturalne Możliwe także, że uszkodzeniu uległ nie 

sam obszar V4, ale  

truktury (tzw. plamki w obszarze Vi albo paski w V2), które do niego 

wiodą  21 . 

Te niewielkie struktury, owe „plamki" i „paski" —jak podkreślali i Zeki, 
i Francis Crick  

— są bardzo aktywne metabolicznie i mogą być wyjątkowo nieodporne na 

chwilowe nawet  

zmniejszenie dopływu tlenu. Crick (z którym szczegółowo omawiałem ten 
przypadek)  

zastanawiał się zwłaszcza, czy pan I. nie doznał zatrucia tlenkiem węgla, 

o którym wiadomo,  

że może wywołać zmiany w widzeniu barw w wyniku niedotlenienia krwi 
płynącej przez  

ośrodek wzroku. Crick przypuszczał, że pan L mógł ulec zatruciu tlenkiem 

węgla  

przedostającym się przez nieszczelny układ wydechowy w samochodzie — co 
być może  

spowodowane było wypadkiem, a nawet mogło być jego przyczyną 22. 

Ale wszystkie te rozważania były w pewnym sensie akademickie. Po trzech 

miesiącach  
pan I. wciąż pozostawał całkowicie ślepy na kolory, cierpiał też na 

uporczywe kłopoty z  

widzeniem kontra- 

21 Złe funkcjonowanie V4 można zobaczyć dzięki zastosowaniu nowszej 
techniki,  

background image

tomografii komputerowej PET (która obrazuje aktywność metaboliczną 

różnych obszarów  

mózgu), nawet jeśli skanowanie rezonansem magnetycznym albo CAT nie 
pokazuje  

uszkodzeń anatomicznych. Niestety, w tamtym czasie nie było to możliwe.  

22 Pan I., który lubił chodzić do klubów sportowych i barów, 

przeprowadził tam na  
ten temat niewielkie badania i powiedział nam, że rozmawiał z wieloma 

bokserami, którzy  

cierpieli na przejściową, a czasem utrzymującą się dłużej utratę widzenia 

kolorów po  
otrzymaniu uderzenia w głowę. Częściowa lub całkowita utrata widzenia 

barw („zszarzenie"),  

także czasowa, jest charakterystyczna dla omdlenia lub szoku, w których 

następuje  
zmniejszenie dopływu krwi do tylnych części mózgu, zwłaszcza do ośrodka 

wzroku.  

Szarzenie występuje również w atakach niedokrwienia przejściowego, 

spowodowanych  
niewydolnością tętniczą — Zeki wysunął hipotezę, że dotyka to komórek 

reagujących  

selektywnie na określone długości fal świetlnych w plamkach V i i 

cienkich pasków w V2.  
Przejściowe zmiany widzenia barwnego — do dziwacznej chwiejności i 

transformacji  

kolorów (wadliwe widzenie barw) włącznie — mogą też wystąpić w migrenach 

wzrokowych i  
padaczkach, są także dobrze znane zażywającym meskalinę i inne narkotyki. 

Mogą być  

wprawiającym w niepokój objawem ubocznym towarzyszącym przyjmowaniu 

ibuprofenu. 
47 

 

 

stu 23. Nie potrafiliśmy powiedzieć, czy nastąpi u niego poprawa — w 

niektórych  
przypadkach nabytej mózgowej ślepoty na barwy z czasem następuje poprawa, 

w innych nie.  

Wciąż nie wiedzieliśmy, co uszkodziło mózg pana L, czy była to trucizna, 

np. tlenek węgla,  
czy uderzenie spowodowane wypadkiem, czy może niedostateczne ukrwienie 

ośrodka  

wzroku. Istniała możliwość, że jeśli powodem był wylew, to mogą wystąpić 
dalsze podobne  
wylewy. Rokowanie musiało pozostać niepewne, chociaż sytuacja pana I. 

wydawała się  

wówczas dość stabilna. 

Mogliśmy jednak zaoferować mu pewną niewielką pomoc praktyczną. Widział 
on  

wciąż granice między polami mondriana najwyraźniej, gdy oświetlało się je 

światłem średnich  

długości. Doktor Zeki zaproponował więc, byśmy dali mu zielone okulary 
przeciwsłoneczne,  

przepuszczające tylko ten zakres fal, w którym widzi on najwyraźniej. 

Okulary zostały  

zrobione na specjalne zamówienie i pan I. zaczął je nosić, zwłaszcza w 
jaskrawym świetle  

background image

słonecznym. Był nimi zachwycony, bo chociaż nie wróciły mu widzenia barw, 

to jednak  

bardzo poprawiły widzenie kontrastu oraz percepcję kształtów i granic. 
Teraz mógł nawet  

oglądać z żoną kolorową telewizję. (Ciemnozielone okulary właściwie 

zmieniały mu kolorowy  

obraz na monochromatyczny — chociaż, kiedy oglądał telewizję sam, i tak 
wolał swój stary  

czarno-biały odbiornik). 

Po wypadku poczucie straty przygniotło Jonathana I., jak każdego, kto 

straciłby  
widzenie kolorów, zmysł, który przewija się w ca- 

23 Gdy słuchało się opisów pana I. dotyczących codziennego życia, nigdy 

nie było  

jasne, czy miał on niewielkie zaburzenia widzenia kształtów czy nie. Ale, 
co ciekawe, kiedy  

poddawaliśmy go badaniom za pomocą mondrianów, granice między 

prostokątami zanikały  

pod wpływem długiego skupiania na nich wzroku, chociaż szybko powracały, 
kiedy  

poruszało się tablicą. W początkowym procesie widzenia poza plamkami 

ważne są jeszcze  

dwa inne systemy: system M, który związany jest szczególnie z percepcją 
ruchu i głębi, ale nie  

koloru, oraz system P-międzyplamkowy, który prawdopodobnie zajmuje się 

percepcją  

kształtów wysokiej rozdzielczości. Zeki uważał, że zanikanie granic 
spowodowane długim  

wpatrywaniem się sugeruje defekt w systemie P, a ich szybkie powracanie 

wraz z ruchem —  

„zdrowy i aktywny system M". 
48 

 

naszym doświadczeniu wzrokowym, więc jest czymś centralni dla naszej 

wyobraźni i  

pamięci, dla wiedzy o świecie, dla kultury i sztuki. O tym poczuciu 
straty w związku ze  

światem przyrody wspominano w każdym takim przypadku. Dla 

dziewiętnastowiecznego  

lekarza zrzuconego przez konia kwiaty „straciły większość swego piękna", 
a gdy wszedł on  

do ogrodu, nagle odartego z kolorów, niemal wpadł w szok. U pana I. to 

poczucie straty i  

szok były podwójne i potrójne, ponieważ utracił nie tylko piękno świata 
natury i świata ludzi,  

a także nieskończonej liczby obiektów, których kolory są częścią 

codziennego życia; stracił  

również świat sztuki, jak to odczuwał — świat, który przez pięćdziesiąt 
lat czy więcej  

absorbował jego niezwykły wizualny i chromatyczny talent i wrażliwość. 

Pierwsze tygodnie  

jego ślepoty na barwy były więc tygodniami niemal samobójczej depresji 
24. 

Oprócz tego poczucia straty Jonathan I. początkowo miał wrażenie, że ten 

zmieniony  

świat jest nienormalny i wstrętny. Doświadcza 
24 Tego poczucia straty nie doświadczają oczywiście ci, którzy rodzą się 

całkowicie  

background image

ślepi na kolory. Mówi o tym w swoim przysłanym niedawno liście czarująca 

i inteligentna  

kobieta, Frances Futterman, od urodzenia całkowicie ślepa na barwy. 
Przeciwstawia swoją  

sytuację położeniu Jonathana I.: 

Uderzyło mnie, jak różne musi to być przeżycie, w porównaniu z moimi 

przeżyciami  
—ja nigdy nie widziałam kolorów, tak więc nigdy ich nie utraciłam i nigdy 

nie odczuwałam  

depresji z powodu mego bezbarwnego świata... Sposób, w jaki widzę, sam w 

sobie nie rodzi  
depresji. Prawdę mówiąc, często poraża mnie piękno natury... Ludzie 

mówią, że muszę  

widzieć w odcieniach szarości albo na „czar-no-biało", ale ja tak nie 

uważam. Słowo „szary"  
nie znaczy dla mnie więcej niż słowo „różowy" czy „niebieski" — naprawdę, 

znaczy mniej,  

ponieważ stworzyłam sobie wewnętrzne wyobrażenia dla słów oznaczających 

kolory, jak  
różowy czy niebieski, ale przez całe życie nie potrafię pojąć szarego. 

Chociaż doświadczenie  

pani Futterman jest z pewnością odmienne od doświadczenia pana I., oboje 

zwracają uwagę  
na bezsensowność słowa „szary", słowa, które dla ślepego na kolory już 

nic nie wyraża, tak  

jak „ciemność" nie znaczy nic dla niewidomego czy „cisza" dla głuchego. 

Pani Futterman  
wypowiada się o pięknie swego świata, do czego również doszedł pan I. 

„Mogłabym się  

również założyć — mówi — że gdyby razem z normalnie widzącymi poddano nas 

testom, co  
widzimy przy skąpym oświetleniu, to z pewnością widzielibyśmy więcej 

odcieni szarości.  

Biało-czarne fotografie są dla mnie takie sztywne. Świat, który widzę, 

jest o wiele bogatszy i  

bardziej różnorodny niż czarno-białe zdjęcia czy ekran telewizora... Moje 
widzenie jest o wiele  

bogatsze, niż ludzie z normalnym wzrokiem mogą sobie wyobrazić". 

49 

 
 

 

tego zazwyczaj większość ludzi w jego położeniu: lekarz ze wstrząsem 

mózgu,  
zrzucony przez konia, uważał swoje widzenie za „wypaczone"; jedna z 

pacjentek Damasia  

mówiła o swoim szarym świecie, że jest „brudny". Należałoby zapytać, 

dlaczego wszyscy  
cierpiący na mózgową ślepotę na barwy wyrażają się w ten sposób — 

dlaczego ich doznanie  

wydaje się takie nienormalne? Pan I. widział czopkami siatkówki, widział 

komórkami obszaru  
Vi, reagującymi na długości fal świetlnych, ale nie potrafił użyć 

mechanizmów wyższego  

rzędu, wytwarzających kolor mechanizmów V4. My nie potrafimy wyobrazić 

sobie sygnałów  
wychodzących z V|, ponieważ nigdy ich jako takich nie doświadczamy, są 

one natychmiast  

background image

wysyłane na wyższy poziom i tam opracowywane, by uzyskać percepcję barw. 

Tak więc  

surowy produkt wychodzący z Vi nigdy nie pojawia się w naszej 
świadomości. Pojawiał się  

jednak w świadomości pana I. — uszkodzenie jego mózgu schwytało go w 

pułapkę dziwnego  

pośredniego stanu, niesamowitego świata Vi, świata nienormalnych i, by 
tak rzec,  

prechromatycznych wrażeń, których nie można kategoryzować jako barwnych 

lub  

bezbarwnych 25. 
Pan I., ze swoją zwiększoną wizualną i estetyczną wrażliwością, uznał te 

zmiany za  

szczególnie trudne do zniesienia. Zbyt mało wiemy o tym, z czego wynika 

wpływ kolorów i  
właściwie całego widzenia na nasze emocje i poczucie estetyki — jest to 

sprawa  

indywidualnych doświadczeń i upodobań 26. 

25 Zeki pokazał ostatnio, że możemy czegoś podobnego doświadczyć, 
używając  

hamującej magnetycznej stymulacji obszaru V4, która powoduje czasową 

ślepotę na barwy. 

26 Zbyt mato wiemy również na temat interakcji trzech głównych systemów 
widzenia  

pierwotnego — systemu M, międzyplamkowego i plamkowego. Jednak Crick 

zastanawiał się,  

czy odczucie czegoś nienormalnego, „ołowianego" w widzeniu, na które 
skarżył się pan I.,  

nie jest częściowo spowodowane niemoderowanym działaniem zachowanego 

systemu M,  

który, jak podkreśla Crick „widzi bardzo mało odcieni szarości, [tak 
więc] jego biały może  

odpowiadać temu, co [dla normalnych ludzi] jest brudnobiałe". Ta uwaga 

jest wspomagana  

faktem, że ludzie z wrodzoną ślepotą na barwy, u których wyższe systemy 

wzrokowe nie są  
uszkodzone, nie mają takich percepcyjnych anomalii. I tak Knut Nordby 

pisze: „Nigdy nie  

doświadczyłem »brudnych«, »nieczystych«, splamionych, czy »wyblakłych« 

kolorów, jak  
opisywał je artysta, Jonathan I.". 

50 

 

Percepcja koloru była zasadniczą częścią nie tylko zmysłu wzroku pana L, 
ale również  

jego zmysłu estetycznego, jego wrażliwości, twórczej tożsamości, 

podstawowym składnikiem  

sposobu, w jaki konstruował swój świat. A teraz kolor zniknął — nie tylko 
z percepcji, ale  

również z wyobraźni i pamięci. Oddźwięk tego był bardzo głęboki. 

Początkowo pan I. był  

intensywnie, wściekle świadomy tego, co utracił (chociaż „świadomy", 
można powiedzieć,  

jak ktoś, kto stracił pamięć). Potrafił wpatrywać się z furią w 

pomarańczę, próbując zmusić  

ją, by odzyskała swój prawdziwy kolor. Godzinami siedział przed swoim 
ciemnoszarym (dla  

background image

jego oczu) trawnikiem, starając się zobaczyć, wyobrazić, przypomnieć go 

sobie jako zielony.  

Stwierdził, że znalazł się w świecie nie tylko zubożonym, ale obcym, 
bezładnym, niemal  

koszmarnym. Wyraził to wkrótce po wypadku, lepiej niż za pomocą słów, w 

swoich  

wczesnych, pełnych rozpaczy obrazach. 
Potem, kiedy ujrzał i namalował „apokaliptyczny" wschód słońca, pojawił 

się pierwszy  

sygnał, że nadchodzi zmiana. Poczuł impuls do konstruowania świata na 

nowo, do  
konstruowania na nowo swojej wrażliwości i tożsamości. Pewne rzeczy robił 

świadomie i  

celowo, np. ponowne uczenie oczu (i rąk) działania, jak wtedy gdy stawał 

się artystą. Jednak  
większość odbywała się gdzieś niżej, na poziomie procesów 

neurologicznych, do których  

świadomość i kontrola nie mają bezpośredniego dostępu. W tym sensie to, 

co się z nim stało,  
zaczęło go określać na nowo — określać fizjologicznie, psychologicznie, 

estetycznie — a  

wraz z tym przyszło przeobrażenie wartości, tak że całkowita obcość, 

inność jego świata Vi,  
która początkowo była taka koszmarna i przerażająca, teraz stawała się 

fascynująca i piękna. 

Tuż po swoim wypadku, a potem jeszcze przez rok albo dłużej Jonathan I. 

upierał się,  
że wciąż „zna" kolory, wie, co jest właściwe, odpowiednie, piękne, mimo 

że już nie potrafił  

ich sobie wyobrazić. Ale potem nie był już taki pewny, tak  jakby bez 

pomocy rzeczywistych  
przeżyć czy obrazów jego skojarzenia barwne zaczęły zanikać. Być może 

taka utrata pamięci  

—jednocześnie fizjologiczna i psychologiczna, strategiczna i strukturalna 

— musi nastąpić w  

pewnej mierze wcześniej lub później u każdego, kto już nie potrafi 
doświad- 

51 

 

 
czać czy wyobrażać sobie, albo w jakiejkolwiek formie tworzyć jakiegoś 

sposobu percepcji.  

(Tak jak nie jest konieczne, by pierwotne uszkodzenie było korowe; może 

ono wystąpić, po  
miesiącach czy latach, nawet u tych, którzy są niewidomi obwodowo czy 

siatkówkowe) 27. 

Coraz mniej niepokoił się utratą kolorów, a właściwie przestał 

interesować się tym  
tematem, choć na początku było to przecież jego obsesją. Mówił teraz, że 

wziął „rozwód" z  

kolorami. Wciąż potrafił o nich potoczyście opowiadać, ale w jego słowach 

wyczuwało się  
pewną pustkę, tak jakby czerpał tylko z przeszłych doświadczeń, a koloru 

już nie rozumiał. 

Nordby pisze: 

Chociaż posiadłem głęboką teoretyczną wiedzę na temat fizyki barw i 
fizjologii  

background image

mechanizmów rządzących receptorami barw, nic nie może mi pomóc w 

zrozumieniu  

prawdziwej natury  kolorów 28  . 
To, co odczuwał Nordby, zaczął teraz odczuwać również Jonathan I. W 

pewien  

sposób przypominał osobę ślepą na kolory od urodzenia, mimo że żył w 

świecie barw przez  
pierwsze sześćdziesiąt pięć lat swego życia. 

27 J.D. Mollon i współpracownicy opisują przypadek młodego policjanta, 

który po  

poważnej chorobie z wysoką gorączką (prawdopodobnie po zapaleniu opon 
mózgowych)  

cierpiał na ślepotę na barwy, niedowidzenie połowicze i częściową agnozję 

i amnezję. Pięć lat  

po chorobie, pisze Mollon, „potrafił podać (prawdopodobnie za pomocą 
pamięci werbalnej)  

kolory takich rzeczy, jak trawa, światła na skrzyżowaniu czy flaga, ale 

mylił się, wymieniając  

kolory innych pospolitych przedmiotów (np. banan, skrzynka pocztowa)". 
Tak więc okazało  

się, że po 5 latach całkowitej ślepoty na barwy zapomniał kolory nawet 

najbardziej znanych  

przedmiotów. Pisano o takich skutkach również w przypadku zwykłej ślepoty 
siatkówkowej,  

w której po kilku latach może wystąpić szeroka utrata wszelkich wspomnień 

wizualnych, w  

tym także dotyczących kolorów. 
28 „Bardzo inteligentna niewidoma osoba — pisze Schopenhauer — 

potrafiłaby, być  

może, [stworzyć] teorię barw na podstawie dokładnych twierdzeń, jakie na 

ich temat  
usłyszała". Podobnie Diderot, mówiąc o Nicholasie Saundersonie, słynnym 

niewidomym  

wykładowcy optyki w Oksfordzie na początku XVIII wieku, czuje, że posiada 

on głęboką  

wiedzę teoretyczną i pojęcie przestrzeni, chociaż nigdy jej bezpośrednio 
nie postrzega. 

52 

 

Jednocześnie zapominając o kolorach i odwracając się od nich, porzucając  
chromatyczne nastawienia, przyzwyczajenia i strategie dotychczasowego 

życia, pan I. w  

drugim roku po wypadku stwierdził, że najlepiej widzi w przyćmionym 

świetle albo o zmroku,  
a nie \v pełnym blasku słońca. Bardzo jaskrawe światło zazwyczaj 

oślepiało go na jakiś czas  

— jeszcze jeden znak, że jego systemy wzrokowe uległy uszkodzeniu — 

natomiast noc i  
nocne życie, jak się przekonał, były dla niego szczególnie odpowiednie, 

ponieważ zdawało  

się, że są „zaprojektowane — jak kiedyś powiedział — w czerni i bieli". 

Zaczął się stawać „człowiekiem nocy", jak sam to określał, i polubił 
odkrywanie innych  

miast, innych miejsc, ale tylko w nocy. Jeździł, na chybił trafił, do 

Bostonu albo Baltimore,  

czy małych wsi i miasteczek, przybywał tam o zmroku, a potem wędrował 
ulicami przez pół  

background image

nocy, czasem rozmawiając z przygodnie spotkanymi ludźmi, czasem wstępując 

do małych  

knajpek. 
— W nocy w knajpkach wszystko się zmienia, przynajmniej jeśli mają okna. 

Ciemność  

wchodzi do środka, i nie pomoże na to największa nawet ilość światła. 

Zmieniają się w nocne  
miejsca. Bardzo lubię tę porę — mówił pan I. — Powoli staję się 

człowiekiem nocy. To inny  

świat—jest mnóstwo przestrzeni, nie jesteś otoczony przez ulice, ludzi... 

To cały nowy  
kosmos. 

Kiedy pan I. nie podróżował, wstawał coraz wcześniej, żeby pracować w 

nocy,  

rozkoszować się nocą. Czuł, że w nocnym świecie (jak go nazywał) jest 
kimś równym  

„normalnym" ludziom albo od nich lepszym. 

— Czuję się lepiej, bo wtedy wiem, że nie jestem jakimś cudakiem.. . i 

wykształcił mi  
się bardzo ostry wzrok na widzenie w nocy. To zdumiewające, co wtedy 

widzę. Potrafię  

przeczytać tablice rejestracyjne z odległości czterech przecznic. Wy nie 

widzielibyście ich z  
odległości jednej przecznicy   29. 

29 Ze swoją odrazą do koloru i jaskrawego światła, zamiłowaniem do zmroku 

i nocy,  

doskonale widzący w ciemności pan I. przypomina Kaspara Hausera, chłopca 
trzymanego  

przez 15 lat w słabo oświetlonej piwnicy, opisanego przez Anselma von 

Feuerbachaw 1832 r.: 

Co do jego wzroku, to z szacunkiem dla niego, nie istniał dlań zmrok, 
noc, czy  

ciemność... W nocy chodził wszędzie z największą łatwością; a w ciemnych 

miejscach  

zawsze odmawiał, gdy proponowano mu światło. Częstokroć spozierał ze 

zdziwieniem albo  
śmiał się z osób, które w ciemności, np. wchodząc do domu albo idąc po 

schodach, szukały  

oparcia, dotykając wszystkiego wokół po omacku albo przytrzymując się 

czegoś. O zmroku  
widział nawet lepiej niż za dnia. I tak kiedyś' po zachodzie słońca 

przeczytał numer na domu  

odległym o 180 kroków, czego by nie dojrzał w świetle dnia. Pewnego razu, 

tuż przed  
zmrokiem, wskazał swemu nauczycielowi komara, który wisiał w bardzo 

oddalonej od nich  

pajęczynie. 

53 
 

 

 

Należałoby zastanowić się, czy jego widzenie nocne, w miarę upływu czasu, 
nie  

zaczęło pełnić funkcji kompensacyjnej wobec zniszczonego systemu widzenia 

barw. Na tym  

etapie mogła też zwiększyć się wrażliwość na ruch, może i na głębię, co 
jest prawdopodobnie  

background image

związane ze zwiększoną zależnością od zachowanego systemu M i z częstszym 

używaniem  

go 30 . 
Najbardziej interesujące jest to, że poczucie głębokiej straty oraz 

odczucie czegoś  

nieprzyjemnego i nienormalnego, tak dotkliwe w pierwszych miesiącach po 

urazie głowy,  
teraz, jak się zdawało, znikły, a nawet uległy odwróceniu. Aczkolwiek pan 

I. nie zaprzecza, że  

poniósł stratę, a na pewnym poziomie wciąż ją opłakuje, to jednak czuje 

teraz, że jego wzrok  
jest „bardzo wyrafinowany", „uprzywilejowany", że widzi świat czystej 

formy, nie  

zaśmiecony kolorem. Subtelne struktury i wzory, których normalnie nie 

dostrzegamy,  
ponieważ są zalane barwami, teraz stały się wyraźne dla jego oka 31 . 

Czuje, że podarowano  

mu „cały nowy świat", na który reszta z nas, 

30 Być może jednostki z wrodzoną ślepotą na barwy rozwijają wzmocnioną 
funkcję  

systemu M i mogą być niezwykle biegłe w postrzeganiu ruchu. Ostatnio 

zajęli się tym Ralph  

Siegel i Martin Gizzi. 
31 Słyszałem niedawno o pewnym botaniku z Anglii, ślepym na kolory, który  

powiedział, że lepiej niż ktoś normalnie widzący rozpoznaje paprocie i 

inne rośliny w lesie, w  

żywopłocie i w innym niemal monochromatycznym środowisku. Podobnie w 
czasie II wojny  

światowej wymagano od ludzi z daltonizmem, aby służyli jako bombardierzy, 

ponieważ  

potrafili „widzieć przez" kolorowy kamuflaż i nie rozpraszała ich, jak 
normalnie widzących,  

zwodnicza konfiguracja barw. Pewien weteran wojny na Pacyfiku pisze, że 

ślepi na kolory  

żołnierze byli niezastąpieni w obserwacji w dżungli ruchów 

zakamuflowanych oddziałów  
wojsk. (Ludzie widzący kolory normalnie mogą sobie z tym radzić lepiej o 

zmroku). 

54 

 
oszałamiana przez barwy, jest niewrażliwa. Nie myśli już o kolorach, nie 

tęskni za nimi,  

nie żałuje ich utraty. Swoją ślepotę na barwy uważa niemal za dziwny dar, 

który wprowadził  
go w nowy stan bycia i odczuwania. Ta transformacja jest niezwykle 

podobna do przemiany  

Johna Hulla, który po dwóch czy trzech latach doświadczania ślepoty jako 

utrapienia i  
przekleństwa, zaczął uważać ją za „ciemny, paradoksalny dar", za 

„skoncentrowaną ludzką  

kondycję... jeden z rodzajów ludzkiego istnienia". 

Pewnego razu, trzy lata po wypadku, Israel Rosenfield wysunął intrygującą 
propozycję:  

aby pan I. spróbował odzyskać widzenie kolorów. Ponieważ mechanizm 

porównywania  

długości fal świetlnych pozostał nienaruszony, a uszkodzony był tylko 
obszar V4 (albo jego  

background image

odpowiednik), to istniała możliwość, przynajmniej teoretyczna, sądził 

Rosenfield,  

„przeszkolenia" innej części mózgu, by wykonywała wymagane landowskie 
korelacje. W ten  

sposób można by było w pewnym stopniu odzyskać widzenie kolorów. 

Zaskakująca była  

odpowiedź pana I. W ciągu pierwszych miesięcy po wypadku, powiedział, 
skwapliwie  

skorzystałby z takiej propozycji, zrobiłby wszystko, by zostać 

„uleczonym". Ale teraz, kiedy  

w inny sposób odbiera świat, który znów jest dla niego spójny i 
kompletny, uważa tę  

propozycję za niezrozumiałą i wstrętną. Teraz, kiedy kolory straciły swój 

sens i znikły dawne  

związane z nimi skojarzenia, nie mógł sobie wyobrazić, jak wyglądałoby 
ich przywrócenie.  

Uważał, że wprawiłoby go to w wielkie pomieszanie, mogłoby go wtrącić w 

chaos nie  

powiązanych z niczym wrażeń i zniszczyć zdobyty na nowo wizualny porządek 
jego świata.  

Przez pewien czas trwał w jakiejś otchłani, ale teraz osiadł — 

neurologicznie i psychologicznie  

w świecie bez barw. 
Jeśli chodzi o jego obrazy, po ponad roku eksperymentów i niepewności pan 

I. wszedł  

w mocną, twórczą fazę, nie mniej mocną i twórczą niż wcześniejsze 

dokonania z długiej  
artystycznej kariery. Jego czarno-białe obrazy cieszą się wielkim 

powodzeniem, a ludzie  

mówią o nadzwyczajnym czarno-białym „okresie". Bardzo niewielu z nich 

wie, że ostatnia  
faza jego twórczości nie jest w żadnym razie 

55 

 

wyrazem jego rozwoju jako artysty, ale została spowodowana fatalną 

stratą. 
Chociaż potrafiliśmy określić główne uszkodzenie w mózgu pana L — 

zniszczenie  

podstawowej części systemu konstruowania koloru — to wciąż absolutnie nic 

nie wiemy o  
zmianach „wyższego rzędu", jakie musiały zajść w jego funkcjonowaniu. 

Jonathan I. utracił  

nie tylko percepcję barw, ale również wyobraźnię, a nawet sny w kolorach. 

Wreszcie stracił  
nawet pamięć kolorów, tak że przestały być częścią jego wiedzy, jego 

umysłu. 

Tak więc, w miarę upływu czasu, zaczął przypominać kogoś z amnezją barw — 

albo  
nawet kogoś, kto ich nigdy nie znał. Jednak w tym samym czasie 

następowała jeszcze inna  

zmiana widzenia. Dawny świat kolorów, a nawet pamięć o nim, stawały się 

coraz bledsze i  
mniej wyraźne, aż umarły w nim, zamiast nich zaś zrodził się nowy świat, 

nowy sposób  

patrzenia, nowy rodzaj wyobraźni i wrażliwości 32 . 

Nie ma wątpliwości co do istnienia tych zmian — chociaż może trzeba było 
człowieka  

background image

tak uzdolnionego i tak elokwentnego jak Jonathan I., by zostały wyrażone 

tak jasno. W chwili  

obecnej neurologia nie może nic powiedzieć na temat mózgowej podstawy 
takich zmian  

„wyższego rzędu". Badania fizjologii koloru doszły do tej pory do 

systemów barw  

wczesnego widzenia, landowskich korelacji, które zachodzą w V1 i V4 
Jednak V4 nie jest  

punktem końcowym, to tylko stacja pośrednia, ze swej strony też 

przesyłająca informacje do  

coraz wyższych poziomów — ostatecznie do hipokampu, tak ważnego w 
przechowywaniu  

pamięci; do ośrodków emocji systemu limbicznego i jądra migdałowatego; i 

do wielu innych  

części kory mózgowej. Na przykład przerwa w przepływie informacji z V4 
32 Podobne pojawianie się nowej wrażliwości i wyobraźni opisuje H.G. 

Wells we  

wspaniałym opowiadaniu The Country ofthe Blind [Kraina ślepców]: 

Od czternastu pokoleń lud ten byt ślepy i odcięty od świata widzących; 
nazwy rzeczy  

widzialnych zaginęły lub uległy przemianom; [...] Wraz z utratą wzroku 

zanikła w ślepcach  

część ich wyobraźni; wytworzyli sobie natomiast cały zastęp nowych pojęć, 
związanych ze  

zmysłami słuchu i dotyku. 

56 

 
,   systemów pamięciowych hipokampu i kory przedczołowej może częściowo  

wyjaśniać fakt, że pan I. „zapomniał" kolory. W tej chwili nie mamy 

narzędzi do sporządzenia  

mapy subtelnych, wyższego rzędu skutków takiej utraty jakiegoś rodzaju 
percepcji, ale  

historia Jonathana I. dowodzi, jakie to jest ważne. 

Prace ostatniego dziesięciolecia pokazały, jak plastyczna jest kora 

mózgowa i w jak  

drastyczny sposób może być reorganizowane i rewidowane sporządzanie np. 
mózgowej  

„mapy" obrazu ciała, nie tylko po uszkodzeniach i unieruchomieniach, ale 

z powodu jakiegoś  

specjalnego rodzaju używania lub nieużywania poszczególnych jego części. 
Wiemy, dla  

przykładu, że stałe posługiwanie się jednym palcem do czytania brajla 

prowadzi do  

ogromnego przerostu reprezentacji tego palca w korze mózgowej. A wczesna 
głuchota i  

posługiwanie się językiem migowym mogą sprawić, że nastąpi drastyczna 

zmiana mapy  

mózgu, tzn. wielkie obszary kory słuchowej zostaną przeznaczone na 
procesy wzrokowe.  

Podobnie było, jak się zdaje, z panem L: całe systemy reprezentacji, 

znaczenia, zostały u  

niego zniszczone, ale powstały za to inne, całkowicie nowe. 
W odpowiedzi na podstawowe pytanie — pytanie o jakość: dlaczego pewne 

wrażenie  

odbieramy jako czerwień — przypadek Jonathana I. może nam wcale nie 

pomóc. Po opisaniu  
„słynnego fenomenu barw" Newton wycofał się z wszelkiego spekulowania na 

temat wrażeń i  

background image

nie ryzykował postawienia hipotezy, „w jaki sposób światło wywołuje w 

naszych umysłach  

zjawy kolorów". Dziś, po trzystu latach, wciąż nie mamy na ten temat 
żadnej hipotezy. Być  

może na takie pytania nie ma odpowiedzi. 

 


 

 

OSTATNI HIPIS 

 
Tak długo, długo mnie nie ma... 

 i tak krótko tu jestem. 

 

Robert Hunter Box of Rain 
 

Greg F. wychowywał się w latach pięćdziesiątych w dość zamożnej rodzinie  

mieszkającej w Queens. Był przystojnym i raczej bystrym chłopcem; 

wydawało się, że  
nieuchronnie pójdzie w ślady ojca, podejmie studia, a następnie 

rozpocznie normalną karierę  

zawodową. Mógł zostać autorem piosenek, do czego już we wczesnej młodości 

zdradzał  
wybitny talent. Jednak z biegiem lat stawał się coraz bardziej 

niespokojny, kwestionował  

panujące porządki, aż wreszcie w wieku piętnastu lat znienawidził 

konwencjonalne życie  
swoich rodziców i sąsiadów oraz cyniczną, wojowniczą administrację 

Stanów. Jego potrzeba  

buntu, ale jednocześnie znalezienia ideału i przewodnika, znalezienia 

przywódcy  
skrystalizowała się podczas „lata miłości" w 1967 roku. Greg chadzał do 

Village, gdzie całymi  

nocami słuchał Allena Ginsberga deklamującego swoje poematy. Kochał rock, 

przede  

wszystkim zespół The Grateful Dead. 
Z biegiem czasu narastał dystans między nim a rodzicami i nauczycielami; 

Greg stał  

się agresywny i zaczepny, przestał rozmawiać z rodzicami o swoich 

sprawach. W 1968 roku,  
gdy Timothy Leary wzywał amerykańską młodzież: tune in, turn on, and drop 

out, Greg  

zapuścił włosy i rzucił szkołę, choć dotychczas dobrze się uczył; 

58 
 

  

wyprowadził się z domu i zamieszkał w Village. Zaczął brać narkotyki i 

wraz z innymi  
członkami narkotycznej kultury East Village poszukiwał utopii, 

wewnętrznej wolności i  

„wyższej świadomości". 

Jednak „włączenie się" nie zadowoliło Grega, który wyraźnie potrzebował  
skodyfikowanej filozofii, doktryny określającej sposób życia W 1969 roku, 

jak wielu innych  

młodych narkomanów, trafił do Swamiego Bhaktivedanta i jego 

Międzynarodowego  
Stowarzyszenia Świadomości Kriszny, przy Drugiej Alei. Pod jego wpływem 

Greg, podobnie  

background image

jak wielu innych, przestał brać narkotyki. Religijna egzaltacja zastąpiła 

mu narkotyczne wzloty.  

(„Jedynym radykalnym lekarstwem na dipsomanię — powiedział kiedyś William 
James — jest  

mania religijna"). Filozofia, wspólnota wiernych, śpiewy, rytuały oraz 

surowa,  

charyzmatyczna postać Swamiego — wszystko to było dla Grega objawieniem. 
Niemal  

natychmiast nawrócił się i stał się namiętnym wyznawcą 1. Wreszcie zyskał 

cel w życiu,  

wiedział, co ma robić. W ciągu pierwszych pełnych egzaltacji tygodni po 
konwersji Greg  

włóczył się po East Village ubrany w pomarańczowe suknie, wyśpiewując 

mantry. Na  

początku lat siedemdziesiątych zamieszkał w głównej świątyni w 
Brooklynie. Rodzice  

początkowo sprzeciwiali się temu, ale później jakoś się z tym pogodzili. 

„Może to mu  

pomoże — mawiał jego ojciec z filozoficznym spokojem. — Kto wie, może 
musi iść tą  

właśnie drogą?" 

Pierwszy rok pobytu w świątyni Greg przeszedł pomyślnie. Był posłuszny, 

oddany i  
pobożny. „To święty — powiedział o nim swami — to jeden z nas". W 

pierwszych  

miesiącach 1971 roku Greg, już głęboko zaangażowany w życie wyznawców 

Kriszny, został  
wysłany do świątyni w Nowym Orleanie. Rodzice widywali go rzadko, gdy 

przebywał w  

świątyni w Brooklynie, teraz Greg właściwie zerwał z nimi kontakt. 

W rok później zaczął narzekać na pogarszający się wzrok. Swami 
 

1 Oryginalne poglądy swamiego streścił Tridandi Goswami A.C. 

Bhaktivedanta  

Swami w Easy Journey to Other Planets [Łatwa podróż do innych planet], 

wydanej przez  
Ligę Wyznawców, Vrindaban (brak daty, cena — l rupia). Tę zieloną 

książeczkę rozdawali na  

prawo i lewo zwolennicy swamiego. W tym okresie była to dla Grega 

prawdziwa Biblia. 
59 

 

i inni zinterpretowali to jako efekt duchowej przemiany: według nich Greg 

był  
„pozbawiony światła" i obecnie budziło się w nim „światło wewnętrzne". 

Początkowo martwił  

się narastającą ślepotą, ale wyjaśnienia swamiego przywróciły mu spokój. 

Choć widział coraz  
gorzej, przestał się skarżyć. Co więcej, z każdym dniem widać było coraz 

wyraźniej jego  

duchową przemianę. Zachowywał się ze zdumiewającym, uroczystym spokojem. 

Przestał  
wykazywać swą zwykłą niecierpliwość, stracił normalne pragnienia. Czasami 

zapadał w stan  

oszołomienia; siedział wtedy nieruchomo z dziwnym (według niektórych  

„transcendentalnym") uśmiechem na ustach. „To stan błogosławiony — 
powiedział swami —  

background image

Greg zmienia się w świętego". Współwyznawcy uznali, że na tym etapie 

chłopiec wymaga  

nieustannej opieki. Od tej chwili nigdy nie wychodził sam ze świątyni i 
jego kontakty z  

zewnętrznym światem zupełnie ustały. 

Rodzice Grega nie mieli z nim żadnych bezpośrednich kontaktów, ale od 

czasu do  
czasu otrzymywali listy ze świątyni, coraz częściej zawierające opis 

„duchowego rozwoju"  

syna oraz jego „oświecenia". Te relacje, jednocześnie niezwykle ogólne i 

wieloznaczne oraz  
sprzeczne z charakterem Grega, coraz bardziej ich niepokoiły. Napisali 

nawet bezpośrednio  

do swamiego i otrzymali od niego uspokajającą odpowiedź. 

Minęły jeszcze trzy lata, nim rodzice Grega w końcu zdecydowali, że muszą 
sami  

sprawdzić, co dzieje się z ich synem. Ojciec jego był już wówczas 

schorowany i obawiał się,  

że jeżeli będzie dłużej czekał, może już nigdy nie zobaczyć „utraconego" 
syna. Z tego  

powodu przełożeni świątyni zgodzili się na wizytę rodziców Grega. W 1975 

roku, cztery lata  

po ostatnim spotkaniu z synem, przyjechali do Nowego Orleanu, aby go 
wreszcie zobaczyć. 

Jego widok wprawił ich w przerażenie. Niegdyś szczupły i bujnie 

owłosiony, Greg stał  

się bezwłosym grubasem. Jak określił to jego ojciec, chłopak wciąż 
„głupio" się uśmiechał,  

co chwila podśpiewywał i recytował fragmenty wierszy oraz robił 

„idiotyczne" uwagi. W jego  

zachowaniu nie było widać żadnych śladów głębszych uczuć, stracił również 
wszelkie  

zainteresowanie „teraźniejszymi" sprawami („był jakby wydrążony, pusty w 

środku" —  

powiedział 

60 
 
jego ojciec); był zdezorientowany i całkowicie ślepy. Władze świątyni 

nieoczekiwanie  

zgodziły się, aby rodzice go zabrali. Zapewne również zwolennicy Kriszny 
uznali, że Greg  

posunął się zbyt daleko na drodze do wniebowstąpienia i zaczęli się 

niepokoić jego stanem. 

Po pierwszych badaniach w szpitalu Greg został skierowany na oddział  
neurochirurgii. Dalsze badania wykazały, że ma ogromny nowotwór przysadki 

mózgowej.  

Guz zniszczył przyległe skrzyżowanie nerwów wzrokowych, sięgnął do obu 

stron płata  
czołowego, do płatów skroniowych i w dół do międzymózgowia. Podczas 

operacji okazało  

się, że guz wielkości małego grejpfruta lub pomarańczy nie jest złośliwy, 

ale choć chirurdzy  
zdołali go całkowicie usunąć, nie mogli naprawić spowodowanych przezeń 

zniszczeń. 

Teraz Greg był nie tylko ślepy, ale poważnie upośledzony neurologiczne i 

umysłowo.  
Temu nieszczęściu można było zapobiec, gdyby w odpowiedzi na pierwsze 

skargi na  

background image

pogarszający się wzrok został poddany badaniom lekarskim. Do tego 

wystarczyłoby zresztą,  

aby jego stan ocenił ktoś rozsądny. Niestety, było już za późno i trudno 
było liczyć, że stan  

zdrowia Grega znacząco się poprawi. Wobec tego został umieszczony w 

Williamsbridge,  

szpitalu dla przewlekle chorych. W ten sposób aktywne życie tego 
dwudziestopięcioletniego  

chłopca dobiegło kresu. Jego stan określono jako „beznadziejny". 

Poznałem Grega w kwietniu 1977 roku, gdy przyjechał do szpitala 

Williamsbridge. Nie  
wyglądał wtedy na swoje dwadzieścia parę lat — zachowywał się niczym 

dziecko, nie miał  

zarostu. Był gruby jak Budda z posążków, miał pustą, pozbawioną wyrazu 

twarz. Jego ślepe  
oczy nieustannie poruszały się we wszystkich kierunkach, podczas gdy 

siedział nieruchomo  

na swoim fotelu na kółkach. Brakowało mu spontaniczności i sam nigdy nie 

zaczynał  
rozmowy, ale zagadnięty odpowiadał natychmiast, przy czym mówił sensownie 

i nawet  

dowcipnie. Jego odpowiedzi były zawsze bardzo krótkie, Greg nigdy nie 

rozwijał tematu,  
którego dotyczyło pytanie. Pytania nie budziły w nim żadnych skojarzeń 

czy refleksji. W  

przerwach między nimi milczał. Jeśli przerwa trwała dłużej niż minutę, 

zaczy- 
61 

 

nał podśpiewywać hymny Hare Kriszny lub mamrotał mantry. Jak mówił, wciąż 

był  
„totalnym wyznawcą", oddanym całkowicie doktrynie i celom tej grupy. 

Nie mogłem wydobyć z niego żadnej składnej historii. Na przykład Greg nie 

był  

pewien, dlaczego znalazł się w szpitalu. Gdy go o to pytałem, udzielał 

różnych odpowiedzi.  
Raz powiedział: „Bo nie jestem inteligentny", innym razem: „Bo w 

przeszłości brałem narko- 

tyki". Wiedział, że był kiedyś w głównej świątyni Hare Kriszny („Wielki, 

czerwony dom w  
Brooklynie, ulica Henry'ego numer 439"), ale nie pamiętał, że później 

został przeniesiony do  

Nowego Orleanu. Nie pamiętał również, że tam pojawiły się pierwsze 

symptomy choroby —  
przede wszystkim stopniowa utrata wzroku. W rzeczywistości sprawiał 

wrażenie, że jest  

nieświadomy swoich problemów, tego, że jest chory, że nie widzi i nie 

może chodzić. 
Nieświadomy — i obojętny. Chory, ślepy, bezpowrotnie upośledzony, 

umieszczony  

w szpitalu dla przewlekle chorych bez szans na wyjście — Greg nie zwracał 

na to najmniejszej  
uwagi. To wszystko nie było dla niego realne. Wydawał się obojętny, 

pusty, pozbawiony  

uczuć — to był właśnie ów nienaturalny, uroczysty spokój, który jego 

bracia z sekty Hare  
Kriszny uznali za stan „błogosławiony". Pewnego razu Greg również użył 

tego określenia.  

background image

Gdy spytałem go, jak się czuje, odrzekł: „Czuję się błogosławiony". 

Powtórzyłem to pytanie  

wielokrotnie. W pewnym momencie Greg powiedział: „Boję się, że znowu 
powrócę do  

materialnego świata", W tym początkowym okresie odwiedzali go znajomi 

współwyznawcy.  

Często widziałem na korytarzu ich pomarańczowe szaty. Przychodzili 
odwiedzić biednego,  

ślepego i otępiałego Grega i gromadzili się wokół niego. Według nich Greg 

osiągnął  

detachment, zyskał iluminację. 
Wypytując Grega o bieżące wydarzenia, przekonałem się, jak bardzo jest  

zdezorientowany. Na pytanie, kto jest prezydentem, odpowiedział: „Lyndon 

— po czym  

dodał: — ten, który został zastrzelony". Podpowiedziałem mu: „Jimmy", na 
co odpowiedział:  

„Jimmy Hendrix". Gdy wybuchnąłem śmiechem, dodał, że muzycz- 

62 

 
ny Biały Dom to dobry pomysł. Po jeszcze paru pytaniach nie miałem już  

wątpliwości, że Greg niemal zupełnie nie pamięta wydarzeń z lat 

siedemdziesiątych, a w  

każdym razie nie potrafi ich ułożyć xv chronologicznym porządku. Miałem 
wrażenie, że tkwi  

jeszcze w latach sześćdziesiątych — na początku lat siedemdziesiątych 

jego pamięć, rozwój,  

życie wewnętrzne zostały zablokowane. 
W 1976 roku, gdy Greg przeszedł operację, jego nowotwór był już ogromny, 

ale  

narastał bardzo powoli. Dopiero w ostatnim etapie rozwoju, gdy zniszczył 

system pamięci w  
płacie skroniowym, uniemożliwił zapamiętywanie nowych faktów. A jednak 

Greg miał trud- 

ności — częściowe, nie absolutne — z przypomnieniem sobie wydarzeń z 

końca lat  

sześćdziesiątych, wydarzeń, które z całą pewnością zarejestrował w pełni 
świadomie. Prócz  

niezdolności do rejestracji nowych faktów guz spowodował również erozję 

wspomnień  

(niepamięć wsteczna) z okresu na kilka lat przed jego powstaniem. Brak tu 
było ostrej  

granicy, można było raczej obserwować stopniowy, czasowy gradient. Greg 

świetnie  

pamiętał ludzi i wydarzenia z lat 1966 i 1967, przypominał sobie niektóre 
fakty z lat 1968 i  

1969, wszystko zaś, co wydarzyło się po 1970 roku, niemal całkowicie 

zniknęło z jego  

pamięci. 
Również bez trudu można było zaobserwować, w jak poważnym stopniu utracił  

pamięć świeżą. Gdy podałem mu listę kilku słów, już po minucie nie 

potrafił sobie żadnego  

przypomnieć. Gdy opowiadałem mu jakieś historyjki i prosiłem o 
powtórzenie, Greg czynił to  

z coraz większymi zmianami i dodatkami, czasami dowcipnymi, czasami 

dziwacznymi, aż  

wreszcie po pięciu minutach jego opowieść nie miała już nic wspólnego z 
tym, co mu  

background image

opowiedziałem. Na przykład gdy opowiedziałem mu bajkę o lwie i myszy, 

wkrótce w jego  

wersji gigantyczna mysz zjadła minilwa. Zapytany o te zmiany Greg odparł, 
że mysz i lew są  

mutantami. „Możliwe — dodał — że to stwory ze snu lub »alternatywnej 

historii«, w której  

myszy były królami dżungli". Po pięciu minutach nic już nie pamiętał. 
Od jednego z pracowników szpitala dowiedziałem się, że Greg uwielbia 

rock, w  

szczególności w wykonaniu zespołów z lat sześć- 

63 
 

 

dziesiątych. I rzeczywiście, gdy wszedłem do jego pokoju, od razu 

zauważyłem stosy płyt i  
opartą o łóżko gitarę. Gdy zagadnąłem go o to, uległ natychmiastowej 

przemianie. Zniknęła  

gdzieś chaotyczność i obojętność. Zamiast tego Greg z wielkim ożywieniem 

mówił o swoich  
ulubionych zespołach i piosenkach rockowych — przede wszystkim o Grateful 
Dead.  

„Słuchałem ich w Fillmore East i w Central Parku" — powiedział. Pamiętał 

szczegółowo cały  
program. „Ale najbardziej lubię — dodał — Tobacco Road". Przypomniał 

sobie melodię i z  

wielkim uczuciem i skupieniem odśpiewał całą piosenkę. Nigdy przedtem nie 

wykazał takiej  
głębi uczuć i przeżyć. Gdy śpiewał, wydawał się kimś zupełnie innym, tak 

jakby uległ  

transformacji. 

— Kiedy słuchałeś ich w Central Parku? — spytałem. 
— Już dość dawno, pewnie przeszło rok temu — odrzekł. 

W rzeczywistości grali tam po raz ostatni osiem lat wcześniej, w 1969 

roku. Fillmore  

East zaś, słynny teatr rockowy, gdzie Greg również słuchał tego zespołu, 

został zamknięty na  
początku lat siedemdziesiątych. Greg dodał, że kiedyś w Hunter College 

słuchał Jimmy'ego  

Hendriksa i zespołu Cream. Jack Bruce grał na gitarze basowej, Eric 

Clapton — na  
prowadzącej. W skład zespołu wchodził również „fantastyczny perkusista" 

Ginger Baker. 

— Jimmi Hendrix — zastanowił się Greg. — Co on teraz robi? Ostatnio 

niewiele o  
nim słyszałem. 

Rozmawialiśmy o Beatlesach i Rolling Stonesach. 

— Wspaniałe grupy — powiedział Greg — ale brak im duszy, nie ruszają mnie 

tak jak  
Grateful Dead. Co za zespół — ciągnął dalej — nie było drugiego takiego. 

Jerry Garcia to  

prawdziwy święty, to guru. To geniusz. Perkusiści Mickey Hart, Bili 

Kreutzmann są wspa- 
niali. No i Bob Weir, i Phil Lesh. Ale przede wszystkim Pigpen — kocham 

go! 

To pozwoliło ustalić zakres jego niepamięci. Greg doskonale pamiętał 

piosenki z lat  
1964-1968. Pamiętał nazwiska wszystkich członków z oryginalnego składu 

Grateful Dead z  

background image

1967. Nie wiedział jednak, że Pigpen, Jimmi Hendrix i Janis Joplin już 

nie żyją. Jego 

64 
 

pamięć urwała się na roku 1970 lub wcześniej. Pozostał w latach 

sześćdziesiątych  

jako żywa skamielina, ostatni hipis. 
Początkowo nie chciałem uświadamiać Gregowi jego kalectwa i ogromnego 

zakresu  

niepamięci. Starałem się unikać wszelkich, nawet nieumyślnych aluzji, na 

które z pewnością  
zwróciłby uwagę, ponieważ był bardzo wrażliwy. Po prostu zmieniłem temat 

i spytałem, czy  

mogę go zbadać. 

Zauważyłem, że Greg był słaby i miał porażone kończyny, szczególnie po 
lewej  

stronie i szczególnie nogi. Nie potrafił stać o własnych siłach. Jego 

oczy wykazywały  

całkowitą atrofię optyczną — z pewnością nie mógł niczego zobaczyć. Mimo 
to wydawał się  

nieświadomy swej ślepoty. Gdy pytałem go, co trzymam w ręce, odgadywał, 

że to niebieska  

piłka lub czerwone pióro, choć w rzeczywistości był to zielony grzebień 
lub zegarek  

kieszonkowy. Faktycznie nie próbował nawet „patrzeć", nie odwracał głowy 

w moją stronę.  

Podczas rozmowy często nie „patrzył" na mnie, lecz kierował twarz w inną 
stronę. Gdy  

spytałem go, jak widzi, przyznał, że ma kłopoty ze wzrokiem, ale zapewnił 

mnie, że z  

przyjemnością „ogląda" telewizję. Jak się później przekonałem, Greg 
słuchał telewizji i sam  

wymyślał odpowiednie sceny, często nawet nie patrząc w kierunku 

telewizora. Wydawał się  

szczerze przekonany, że na tym właśnie polega widzenie, że na tym polega 

oglądanie telewizji.  
Najwyraźniej stracił nawet świadomość tego, czym jest wzrok. 

Szczególna „ślepota", z jaką Greg myślał o własnej ślepocie, brak 

świadomości, czym  

jest „widzenie" czy „patrzenie", były dla mnie wyjątkowo zagadkowe. 
Wskazywały na coś  

dziwnego, bardziej złożonego niż prosta utrata wzroku i kalectwo. 

Wyglądało na to, że cała  

struktura jego wiedzy, świadomości i poczucie tożsamości uległy głębokiej 
przemianie 2. 

2 Inna pacjentka, Ruby G., w pewnym sensie przypominała Grega. Ona 

również miała  

ogromny guz mózgu, który spowodował niepamięć, zespół płata czołowego i 
ślepotę. Ruby  

także nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie widzi. Gdy pokazywałem jej 

otwartą dłoń i  

pytałem, ile widzi palców, odpowiadała, że ręka ma oczywiście pięć 
palców. Nieświadomość  

utraty wzroku może pojawić się także w przypadku uszkodzenia kory 

wzrokowej jak w  

zespole Antona. Tacy pacjenci nie wiedzą, że są ślepi, ale poza tym nie 
wykazują żadnych  

background image

objawów. Jednak nieświadomość ślepoty spowodowana uszkodzeniami płata 

czołowego ma  

bardziej globalny charakter — dlatego też Ruby i Greg byli nie tylko 
nieświadomi swej  

ślepoty, lecz w ogóle nie zdawali sobie sprawy z tego, że są chorzy, że 

są ciężko upośledzeni  

neurologicznie i skazani na pobyt w szpitalu. 
65 

 

 

 
Pierwszy raz zwróciłem na to uwagę, gdy badałem jego pamięć. Przekonałem 

się  

wtedy, że Greg jest uwięziony w teraźniejszości, pozbawiony świadomości 

przeszłości (i  
przyszłości). Wobec tak radykalnej niespójności i nieciągłości jego 

przeżyć wewnętrznych  

zacząłem podejrzewać, że trudno w jego przypadku mówić o jakimkolwiek 

„życiu  
wewnętrznym", że w jego świadomości brak nieustannego dialogu między 

przeszłością i  

teraźniejszością, między doświadczeniami i ich znaczącą interpretacją. Na 

takim właśnie  
dialogu polega nasza świadomość i życie wewnętrzne. Greg wydawał się 

całkowicie  

pozbawiony poczucia następstwa w czasie, brakowało mu tego niecierpliwego 

wyczekiwania,  
z jakim przyjmujemy kolejne wydarzenia. 

W przeciwieństwie do nas Gregowi brakowało poczucia upływu czasu, ruchu,  

nieustannego ciągu następujących po sobie zdarzeń. Wydawał się zawieszony 

w pojedynczej  
chwili. Podczas gdy dla nas teraźniejszość zyskuje znaczenie i głębię 

dzięki przeszłości (która  

w ten sposób staje się, wedle określenia Geralda Edelmana, „pamiętaną 

teraźniejszością")  

oraz nabywa pełnej potencjalności dzięki przyszłości, dla Grega 
teraźniejszość była zupełnie  

pozbawiona takich atrybutów i (na swój skromny sposób) kompletna. 

Współwyznawcy  

Grega uznawali to życie w teraźniejszości, mimo jego jawnie 
patologicznego charakteru, za  

dowód, iż osiągnął on stan „wyższej świadomości". 

Jak na młodego człowieka umieszczonego — prawdopodobnie na zawsze — w  

szpitalu dla przewlekle chorych, Greg wyjątkowo łatwo przystosował się do 
życia w  

Williamsbridge, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Nie wpadał w 

furię, nie przeklinał losu,  

wydawało się, że nie czuje się upokorzony. Spokojnie i obojętnie 
66 

 

pozwolił na to, aby jego udziałem stał się pobyt w szpitalu. Gdy spytałem 

go o to,  
odpowiedział, że nie ma wyboru. Ta odpowiedź wydawała się mądra i 

prawdziwa. Znosił  

swój los z prawdziwie filozoficznym spokojem. Jednak ten filozoficzny 

stosunek do życia  
wynikał z obojętności wywołanej uszkodzeniami mózgu. 

background image

Rodzice Grega, którzy właściwie nie utrzymywali kontaktu z synem w 

okresie jego  

buntu, teraz odwiedzali go niemal codziennie i zajmowali się nim 
niezwykle troskliwie. Ze swej  

strony mogli być pewni, że zawsze będzie w szpitalu i powita ich ciepłym 

uśmiechem. Na  

dokładkę Greg nie „czekał" na wizytę, zatem mogli opuścić dzień lub nawet 
parę dni: nie  

potrafił tego zauważyć i przy następnej wizycie witał ich równie 

serdecznie jak zawsze. 

Tak więc chłopak osiadł w szpitalu. Miał tu swoje płyty, gitarę, paciorki 
Hare Kriszny,  

miał też liczne zajęcia — fizjoterapia, terapia zajęciowa, grupy 

muzyczne, teatr. Wkrótce po  

przybyciu został umieszczony na oddziale dla młodszych pacjentów, gdzie 
dzięki pogodnemu  

usposobieniu szybko zyskał popularność. Przez kilka miesięcy nie 

rozpoznawał żadnego z  

pacjentów ani członków personelu, ale dla wszystkich bez różnicy był 
niezmiennie uprzejmy.  
Zaprzyjaźni] się z dwiema osobami. Nie były to związki szczególnie silne, 

ale towarzyszyło  

im poczucie pełnej akceptacji i stabilności. Jego matka zapamiętała 
„Eddiego, który miał  

zwapnienie rozsiane [...] obaj lubili muzykę. Mieszkali w przyległych 

pokojach i zwykle  

siedzieli razem [...] i Judy, chora na porażenie mózgowe, też 
przesiadywała z nim godzinami".  

Gdy Eddie zmarł, a Judy została przeniesiona do szpitala w Brooklynie, 

Greg przez lata nie  

miał nikogo, z kim łączyłby go tak bliski związek. Pani F. pamięta ich, 
ale Greg całkowicie  

zapomniał, po ich wyjeździe nigdy o nich nie pytał — choć, jak myślała 

jego matka, wydawał  

się smutniejszy, mniej ożywiony, ponieważ oni działali na niego 

stymulujące, skłaniali do  
mówienia, słuchania płyt, wymyślania limeryków, żartów i śpiewu. 

Wyciągali go ze „stanu  

martwoty", w który zwykle popadał. 

Szpital dla przewlekle chorych, w którym pacjenci i personel spędzają 
razem długie  

lata, przypomina małe miasteczko: wszyscy wszystkich znają. Często 

widywałem Grega na  

korytarzu, gdy sani- 
67 

 

 

 
tariusz wiózł go na zajęcia lub na patio. Stopniowo również chłopak 

nauczył się mnie  

rozpoznawać, przynajmniej na tyle, żeby zapamiętać moje nazwisko. Przy 

każdym spotkaniu  
pytał: 

— Jak się pan ma, doktorze Sacks? Kiedy ukaże się następna książka? 

(To pytanie sprawiało mi przykrość w okresie między ukazaniem się 

Przebudzeń i  
Stanąć na nogi* — w ciągu tych długich jedenastu lat myślałem, że już 

nigdy niczego nie  

background image

wydam). 

Greg potrafił zapamiętać nazwiska i pewne fakty dotyczące osób, z którymi 

miał  
częste kontakty. Na przykład zapamiętał Connie Tomaino, muzyczną 

terapeutkę — potrafił  

rozpoznać jej głos i odgłos kroków, ale nigdy nie mógł sobie przypomnieć, 

gdzie i w jaki  
sposób ją poznał. Pewnego dnia zaczął opowiadać o „innej Connie", 

dziewczynie, którą znał  

w szkole średniej. Jak powiedział, tamta Connie była również bardzo 

muzykalna. 
— Jak to jest, że wszystkie Connie są tak muzykalne? — zażartował. 

Ta druga Connie również prowadziła kółko muzyczne, rozdawała nuty, grała 

na  

pianinie i śpiewała. W tym momencie zaczęliśmy podejrzewać, że „tamta 
Connie" to w  

rzeczywistości ta sama Connie Tomaino. Greg potwierdził nasze 

przypuszczenia, mówiąc, że  

„tamta" Connie grała na trąbce (Connie Tomaino jest zawodowym muzykiem, 
gra właśnie na  

trąbce). Takie historie przydarzały mu się wiele razy. Często umieszczał 

różne wydarzenia i  

osoby w błędnym kontekście lub nie potrafił połączyć ich z 
teraźniejszością. 

Jego przekonanie, że istniały dwie Connie, było bardzo charakterystyczne. 

Greg  

często tracił orientację; wymyślał dodatkowe postacie, ponieważ nie 
rozpatrywał tożsamości  

w kontekście upływającego czasu. Dzięki wielokrotnym powtórzeniom 

potrafił zapamiętać  

pewne proste fakty, wyizolowane z kontekstu. Niektóre osoby, głosy, 
miejsca stawały się dla  

niego „znajome", ale nie pamiętał, gdzie tę osobę spotkał, słyszał ten 

głos czy widział to  

miejsce. Jak 

* Oliver Sacks, Przebudzeniu, przeł. Piotr Jaśkowski, Poznań 1997; Stanąć 
na nogi,  

przeł. Ewa Mikina, Poznań 1996 (przyp. tłum.). 

68 

 
u większości osób cierpiących na niepamięć właśnie kontekstowa, 

epizodyczna"  

pamięć Grega została szczególnie upośledzona. 

Inne rodzaje pamięci pozostały nienaruszone. Greg nie miał trudności z  
przypomnieniem sobie i poprawnym zastosowaniem geometrycznych twierdzeń, 

których  

nauczył się w szkole. Bez trudu na przykład zauważył, że 

przeciwprostokątna trójkąta musi  
być zawsze krótsza od sumy dwóch pozostałych boków. Jego pamięć 

semantyczna  

pozostała całkowicie nienaruszona. Umiał grać na gitarze, a nawet podczas 

pobytu w szpitalu  
nauczył się pisać na maszynie; a zatem również jego pamięć proceduralna 

nie była  

uszkodzona. 

Greg potrafił również, choć bardzo powoli, zaznajomić się ze swoim 
otoczeniem. Po  

background image

trzech miesiącach pobytu w szpitalu nauczył się samodzielnie po nim 

poruszać, chodzić do  

kiosku, kina, audytorium czy na patio. Ten proces nauki przebiegał 
niezwykle wolno, ale raz  

zdobyte informacje Greg pamiętał już na zawsze. 

Było oczywiste, że nowotwór Grega spowodował skomplikowane i interesujące 

pod  
względem medycznym zniszczenia. Po pierwsze, uszkodził strukturę 

środkowej części płatów  

skroniowych, zwłaszcza hipokamp i przylegającą do niego korę mózgową, 

czyli obszary  
kluczowe dla zdolności zapamiętywania nowych faktów. Epizodyczna 

niepamięć, taka, na  

jaką cierpiał, wynika z uszkodzenia tych obszarów mózgu nie tylko u 

ludzi, ale również u  
zwierząt. Jednak choć Greg często nie mógł świadomie przypomnieć sobie 

pewnych faktów,  

czasami zdradzał, że pozostały one w jego podświadomości, ukryte w 

pamięci — widać to  
było po jego zachowaniu. Właśnie taka pamięć ukryta pozwoliła mu powoli 

zaznajomić się z  

rozkładem pomieszczeń i zajęć w szpitalu oraz decydować, czy pewne osoby 

(lub sytuacje)  
są sympatyczne, czy nie 3. 

Podczas gdy świadome uczenie się wymaga pełnej sprawności wewnętrznej 

części  

płatów skroniowych, nauka nieświadoma zależy 
3 Istnienie pamięci ukrytej zademonstrował w dość okrutny sposób Edouard  

Claparede w 1911 roku. Claparede skłonił pacjenta do przywitania się ze 

studentem, który  

trzymał między palcami szpilkę. Choć pacjent nie potrafił przypomnieć 
sobie tego incydentu,  

nie chciał później uścisnąć ręki studentowi. 

69 

 

od bardziej prymitywnych struktur mózgu, podobnie jak proste procesy  
warunkowania. Świadome uczenie się wymaga tworzenia skomplikowanych 

postrzeżeń,  

będących syntezą przedstawień pochodzących ze wszystkich części kory 

mózgowej. Owe  
syntezy można utrzymać w pamięci tylko przez minutę, może dwie — taka 

jest trwałość  

pamięci świeżej. Następnie ulegają zapomnieniu, chyba że przedtem zostaną 

przeniesione do  
pamięci trwałej. Proces zapamiętywania odbywa się w kilku etapach i 

wymaga przeniesienia  

postrzeżeń lub syntez postrzeżeń z pamięci świeżej do trwałej. Właśnie 

ten proces transferu  
ulega zaburzeniu u ludzi z uszkodzonymi płatami skroniowymi. Dlatego Greg 

potrafił  

bezbłędnie powtórzyć skomplikowane zdanie natychmiast po usłyszeniu go, 

ale całkowicie o  
nim zapominał już w trzy minuty później lub nawet szybciej, jeśli coś 

odwróciło jego uwagę. 

Larry Sguires, neuropsycholog z University of California w San Diego, 

który w  
największej mierze przyczynił się do wyjaśnienia procesu przenoszenia 

zapamiętanych  

background image

postrzeżeń do pamięci trwałej przez układy pamięci w płatach skroniowych, 

pisze o krótkości  

czy też kaprysach pamięci świeżej, które przytrafiają się wszystkim. 
Każdemu zdarza się  

czasem zapomnieć obraz lub myśl sprzed chwili. („Do diabła — mawiamy — 

zapomniałem,  

co chciałem powiedzieć!") Jednak tylko u pacjentów cierpiących na 
niepamięć proces ten jest  

w pełni rozwinięty. 

A jednak Greg, który utkwił w latach sześćdziesiątych, kiedy to utracił 

zdolność  
uczenia się nowych faktów, zdołał jakoś przystosować się do nowego 

otoczenia, choć zajęło  

mu to bardzo dużo czasu 4. 

Niektórzy ludzie cierpiący na niepamięć, jak na przykład Jimmie (pacjent 
z zespołem  

Korsakowa, którego opisałem w „Zagubionym marynarzu"), mają uszkodzenia 

mózgu  

ograniczone do systemu pamięci w międzymózgowiu i środkowej części płatów 
skronio- 

4 Wspomina o tym również Łuria w The Neuropsychology of Memory [Neuropsy- 

chologia pamięci] (1976). Według niego pacjenci z niepamięcią po długim 

okresie  
hospitalizacji przyzwyczajają się do otoczenia. 

70 

 

wych> Inni (jak pan Thompson opisany w „Kwestii tożsamości"*) wykazują  
dodatkowo również zaburzenia czynności płata czołowego. Ogromne guzy 

powodują  

czasami także uszkodzenia głęboko poniżej kory mózgowej, w 

międzymózgowiu. U Grega  
rozległe uszkodzenia mózgu spowodowały bardzo skomplikowany obraz 

kliniczny, w którym  

można było zaobserwować nakładanie się symptomów, a czasem nawet 

sprzeczności między  

rozmaitymi symptomami czy syndromami. Choć jego niepamięć spowodowana 
była przede  

wszystkim uszkodzeniami płatów skroniowych, pewną rolę odegrały również 

uszkodzenia  

międzymózgowia i płata czołowego. Podobnie na obojętność i bezwładność 
Grega złożyło  

się wiele przyczyn — uszkodzenia płatów czołowych, międzymózgowia i 

przysadki  

mózgowej. Nowotwór najpierw naruszył działanie przysadki, co wywołało 
otyłość, zanik  

owłosienia oraz — a może przede wszystkim — obniżyło naturalną agresję i 

stanowczość  

chłopca. Stąd jego nienormalna skłonność do podporządkowania się 
otoczeniu. 

Międzymózgowie jest szczególnie odpowiedzialne za regulację podstawowych 

funkcji  

organizmu — snu, apetytu, libido. Greg nie miał (lub nie wyrażał) żadnych 
zainteresowań  

seksualnych, nie myślał o jedzeniu i dopóki nie widział czegoś do 

jedzenia, nie zdradzał  

apetytu. Gdy nikt go nie stymulował, popadał rychło nie tyle w sen, ile w 
rodzaj drzemki. 

Pozostawiony sam sobie, Greg spędzał całe godziny, nie podejmując żadnej  

background image

aktywności. Ten stan bezwładu pielęgniarki określały początkowo jako 

„zamyślenie"  

(zadumę), w świątyni Hare Kriszny uważano to za „medytację"; według mnie 
była to głęboko  

patologiczna „bezczynność" umysłu, niemal zupełnie pozbawionego treści, 

uczuć lub uwagi  

czy nawet pobudzenia. Trudno określić ten stan z pewnością zupełnie różny 
od czujnej  

uwagi, ale również odległy od snu — była to pustka, nie przypominająca 

żadnej normalnej  

aktywności umysłowej. Przypominało mi to pustkę, jaką wykazywali czasem 
moi pacjenci po  

zapaleniu mózgu, które spowodowa- 

* Obydwa eseje patrz: Oliver Sacks, Mężczyzna, który pomylił swoją żonę 

z. ka- 
peluszem, przeł. Barbara Lindenberg, Poznań 1996 (przyp. tłum.). 

71 

 

 
 

ło głębokie zmiany w międzymózgowiu. Wystarczyło jednak, aby ktoś się do 

Grega  

odezwał lub żeby usłyszał muzykę, a ślepota wyostrzała jego wrażliwość na 
dźwięki, i Greg  

natychmiast „wracał", „budził się" w dziwaczny sposób. 

Gdy był „przebudzony", gdy jego kora mózgowa wracała do życia, wykazywał  

aktywność podobną do tej, jaką demonstrują chorzy z uszkodzeniami obszaru 
oczodołowego  

płata czołowego, czyli z tzw. zespołem podstawy płata czołowego. Płaty 

czołowe to  

najbardziej skomplikowana część mózgu. Są odpowiedzialne nie tyle za 
„niższe" funkcje  

organizmu, takie jak ruch i postrzeganie, ile za integrację sądzenia, 

wyobraźni i życia  
uczuciowego w jedną całość, którą określamy mianem osobowości. 

Zniszczenie innych  
części mózgu może spowodować zaburzenie konkretnych funkcji, takich jak 

działanie  

zmysłów, mowy, pamięci, zdolności poznawczych. Uszkodzenie płatów 

czołowych  
powoduje natomiast zmiany jednocześnie subtelniejsze i głębsze, które 

określamy jako  

zaburzenia osobowości. 

To takie właśnie zmiany — a nie ślepota, słabość, dezorientacja i 
niepamięć — tak  

bardzo przeraziły rodziców Grega, gdy wreszcie ujrzeli go w 1975 roku. 

Nie przestraszyli się  

jego kalectwa, lecz przemiany, jaka nastąpiła w jego osobowości. Greg 
zmienił się nie do  

poznania, wydawał się nierzeczywisty, pozbawiony głębi. Na dodatek jego 

nieustanna  

wesołość i ożywienie jaskrawo kontrastowały z powagą sytuacji, w jakiej 
się znalazł. 

Tego typu wesołość jest tak charakterystyczna dla ludzi z zaburzeniami 

podstawy  

płata czołowego, że zyskała specjalną nazwę — Witzelsucht, czyli 
wesołkowatość. Pacjenci  

background image

w takim stanie wydają się pozbawieni pewnych ograniczeń i zahamowań, 

reagują natychmiast  

na każdy bodziec, każdą osobę i każde zdarzenie, każde wrażenie i każde 
słowo, nawet na  

drobne niuanse tonu głosu. Wykazują niemal maniakalną skłonność do 

żarcików i  

kalamburów. "Wydają się nadnaturalnie wrażliwi, ale ta wrażliwość jest 
bierna, nie  

skoncentrowana, nieselektywna. Na wszystko — to, co ważne i to, co 

trywialne, to, co  

poważne i to, co śmieszne — reagują w taki sam 
72 

 

sposób 5. Ich natychmiastowe i nie przemyślane reakcje wydają się równie   

przejrzyste i spontaniczne, co reakcje dzieci. Obserwacja ich zachowania 
jest niepokojąca,  

gdyż często taki chory wykazuje inteligencję i pomysłowość, ale jego 

umysł pozbawiony jest  

spójności i autonomii, pacjent staje się niewolnikiem każdego bodźca 
zmysłowego.Można  

było odnieść wrażenie, że między Gregiem a jego otoczeniem zniknęła 

granica, zniknął  

psychologiczny dystans. Francuuski neurolog, Franęois Lhermitte, pisał o 
„zespole  

zależności od otoczenia", na jaki cierpią tacy pacjenci, o braku dystansu 

psychologicznego  

między nimi i otoczeniem. Tak też było z Gregiem: nie potrafił uchwycić 
różnicy między sobą  

a otoczeniem 6. 

Normalni ludzie odróżniają sny od jawy. W snach cieszymy się szczególną 

wolnością,  
ponieważ jesteśmy odcięci od rzeczywistości i nie podejmujemy żadnych 

działań. Na jawie  

musimy liczyć się z ograniczeniami narzuconymi przez rzeczywistość 7. W 

świadomości  

Grega zniknęło to rozróżnienie. Greg żył na granicy między snem a jawą. 
Senne marzenia,  

fantazje, symbole i skojarzenia łączyły się w jego umyśle z 

postrzeżeniami rzeczywistości.  

Prowadziło to często do zaskakujących, surrealistycznych skojarzeń 8. 
Można w nich 

 

5 W Human Brain and Psychological Processes Łurii można znaleźć niezwykle  

dokładne, czasami wręcz literackie opisy zespołu płata czołowego. Według 
niego  

„zrównanie" wszystkiego jest zasadniczym objawem tego zespołu. 

6 Podobne nieselektywne reakcje obserwuje się czasem u pacjentów z 

zespołem  
Tourette'a. Czasami mają one postać powtarzania słów i zachowań innych, 

czasami  

przejawiają się w bardziej złożonych formach — mimikry, parodiowania lub 

wcielania się w  
inne osoby, a także w werbalnych skojarzeniach (rymy, kalambury, 

naśladowanie dźwięków). 

7 Rodolfo Llinas z New York University twierdzi, na podstawie badań  

elektrofizjologicznych mózgu, że ten sam mechanizm jest odpowiedzialny za 
jego działanie we  

background image

śnie i na jawie. Jest to nieustanna „wewnętrzna rozmowa" między korą 

mózgową i wzgórzem,  

niezależna od tego, czy mózg otrzymuje bodźce zmysłowe. Gdy takie bodźce 
są obecne —  

czyli na jawie — ten proces powoduje integrację postrzeżeń w „świadomość 

rzeczywistości".  

W przeciwnym wypadku mechanizm ten generuje stany mózgu, które zwiemy 
fantazjami,  

halucynacjami lub snami. Wobec tego jawa to sen ograniczony kontaktem z 

rzeczywistością. 

8 Łuria i inni uczeni wiążą stany oniryczne i przypominające senne 
marzenia z  

uszkodzeniami wzgórza i międzymózgowia. J.-J. Moreau, w słynnym studium 

Hunish und  

Mentul Illness (1845), opisuje szaleństwo i trans wywołany haszyszem jako 
„sen na jawie".  

Szczególnie jaskrawe przykłady snu na jawie obserwuje się w ostrych 

przypadkach zespołu  

Tourette'a, gdy przeżycia zewnętrzne i wewnętrzne, pojęciowe i 
instynktowne przejawiają się  

w postaci swoistej publicznej fantasmagorii lub snu. 

73 

 
odnaleźć wszystkie charakterystyczne mechanizmy, jakie wykrył Freud w 

snach  

swych pacjentów. 

W kontaktach z Gregiem odnosiłem wrażenie, że pozostaje on w jakimś 
półśnie, w  

którym normalna kontrola nad myślami ustąpiła miejsca swobodnemu, a 

jednocześnie  

kompulsywnemu fantazjowaniu. To był oczywiście objaw patologii, ale taki 
werdykt, choć  

konieczny, nie wydawał mi się wystarczający. W zachowaniu chorego było 

coś  

prymitywnego, a jednocześnie przypominał on rozbawione dziecko. Jego 

absurdalne, często  
błazeńskie odżywki, połączone z pozornym uroczystym spokojem (w 

rzeczywistości bę- 

dącym oznaką wewnętrznej pustki), sprawiały, że wydawał się naiwnym 

mędrcem. Dzięki  
temu Greg zyskał w szpitalu szczególną pozycję Świętego Głupka (a Holy 

Fool). 

Chociaż jako neurolog jestem zmuszony mówić o „zespołach objawów" u 

Grega,  
trudno mi uznać, że jest to właściwy sposób opisu jego stanu. I ja, i 

inni, którzy mieli z nim  

kontakt, odnosili wrażenie, że Greg stał się inną osobą. Uszkodzenie 

płatów czołowych  
spowodowało utratę oryginalnej osobowości, ale jednocześnie chłopiec 

zyskał nową  

osobowość, choć zapewne dość dziwną i prymitywną. 

Gdy Greg był sam, wydawał się niemal martwy, ale w towarzystwie 
natychmiast się  

zmieniał. Stawał się zabawny, czarujący, towarzyski. Wszyscy go lubili, a 

on wobec  

wszystkich zachowywał się podobnie: zaraz zaczynał żartować. Jego reakcje 
i wypowiedzi  

background image

mogły się wydawać zbyt lekkie i żartobliwe, a na dokładkę po minucie Greg 

już o nich nie  

pamiętał, ale wszyscy wiedzieli, że to skutek choroby. W szpitalu dla 
przewlekle chorych,  

gdzie często spotyka się melancholię i gniew, obecność takiego pacjenta 

jak Greg jest  

szczególnie cenna. Chłopiec nigdy nie miewał humorów, a pobudzony przez 
towarzystwo był  

niezmiennie wesoły, niemal euforyczny. 

74 

 
Wskutek choroby zyskał pewną witalność, pogodę, bezpośredniość i radość 

życia,  

którą w mniejszych dawkach bardzo przecież cenimy. Przed przyłączeniem 

się do  
wyznawców Hare Kriszny Greg był „trudny", pełen buntu i sprzeciwu wobec 

świata; teraz  

odnalazł spokój, jego gniew gdzieś zniknął. „To tak, jakby przeszedł 

lobotomię — powiedział  
jego ojciec, który przeżył bardzo ciężki okres, nim Greg się uspokoił pod 

wpływem  

narkotyków i religii, po czym dodał z ironią: — Płaty czołowe, do czego 

one komu  
potrzebne?" 

Jedną z najbardziej uderzających osobliwości ludzkiego mózgu są ogromne 

płaty  

czołowe — u prymatów są one znacznie mniejsze, a u innych ssaków niemal 
niewidoczne.  

Płaty czołowe rosną i rozwijają się dopiero po urodzeniu (ich rozwój 

kończy się w wieku  

siedmiu lat). Jednak nasze wyobrażenia na temat funkcji płatów czołowych 
mają bardzo  

złożoną i niejednoznaczną historię; nawet obecnie ich rola nie jest w 

pełni wyjaśniona.  

Dobrym przykładem świadczącym o naszej niewiedzy jest słynny przypadek 

Phineasa Gage'a  
oraz liczne poprawne i błędne interpretacje jego choroby, jakie można 

znaleźć w literaturze od  

roku 1848 do naszych czasów. Gage był bardzo zdolnym brygadzistą 

kierującym zespołem  
robotników budujących tory kolejowe w pobliżu Burlington w stanie 

Vermont. We wrześniu  

1848 roku zdarzył mu się bardzo dziwny wypadek. Gdy do wywierconego 

otworu wpychał  
za pomocą metalowego pręta o wadze sześciu kilogramów i długości jednego 

metra ładunek  

wybuchowy, ładunek nagle wybuchnął i pręt przebił mu głowę. Zdumiewające, 

że choć Gage  
zwalił się na ziemię, nie został natychmiast zabity, lecz tylko 

oszołomiony. Po chwili zdołał  

wstać i pojechać wozem do miasta. Gdy dotarł do miejscowego lekarza, 

wydawał się  
całkowicie spokojny, przytomny i rozumny — powitał go słowami: „Doktorze, 

ma pan tu  

sprawę do załatwienia". 

Wkrótce po wypadku Gage miał ropnie płatów czołowych, które spowodowały  
wysoką gorączkę, ale po paru tygodniach objawy zniknęły i na początku 

1849 roku został  

background image

uznany za „całkowicie wyleczonego". Samo to, iż udało się mu przeżyć, 

uznano za medyczny  

cud. Fakt, że mimo poważnego uszkodzenia płatów czołowych 
75 

 

na pozór się nie zmienił, interpretowano wówczas jako dowód, że płaty te 

nie  
spełniają żadnych funkcji lub też że ich funkcje mogą równie dobrze 

wykonywać inne części  

mózgu. Podczas gdy na początku XIX wieku frenolodzy uważali każdy 

fragment powierzchni  
mózgu za „siedzibę" określonej zdolności intelektualnej lub moralnej, w 

latach trzydziestych i  

czterdziestych uczeni uznali, że mózg jest równie niezróżnicowany jak 

wątroba. Wielki  
fizjolog Flourens powiedział, że „mózg wydziela myśli, podobnie jak 

wątroba wydziela żółć".  

Pozorny brak zmian w zachowaniu Gage'a wydawał się potwierdzeniem tego 

przekonania. 
Wpływy tej doktryny były tak silne, że mimo pochodzących z innych źródeł  

przekonujących dowodów radykalnej zmiany „charakteru" Gage' a w ciągu 

paru tygodni od  

wypadku, dopiero dwadzieścia lat później John Martyn Harlow, lekarz, 
który badał go najdo- 

kładniej (na zmianę jego opinii miała najwyraźniej wpływ nowa doktryna 

„wyższego" i  

„niższego" poziomu układu nerwowego, przy czym wyższy miał ograniczać i  
powstrzymywać działania niższego), podał żywy opis wszystkich objawów, 

które wcześniej  

ignorował lub o których nie wspomniał: 

[Gage] jest porywczy, bezczelny, czasami pozwala sobie na wulgarne 
wypowiedzi (co  

przedtem nie było jego zwyczajem), odnosi się do kolegów bez szacunku, 

niecierpliwie  

reaguje na rady lub ograniczenia sprzeczne z jego pragnieniami, czasami 

jest niezwykle uparty,  
a jednocześnie kapryśny i zmienny. Wymyśla wiele planów na przyszłość, 

które rychło  

porzuca, by przyjąć inny, rzekomo łatwiejszy do wykonania. Pod względem 

intelektualnym  
jest na poziomie dziecka, ale przejawia zwierzęce namiętności silnego 

mężczyzny. Przed  

wypadkiem, choć brakowało mu wykształcenia, był człowiekiem zrównoważonym 

umysłowo  
i cieszył się opinią bystrego, zręcznego przedsiębiorcy, bardzo 

energicznego i wytrwałego w  

realizacji przyjętych planów. Pod tym względem jego umysł radykalnie się 

zmienił, tak bardzo,  
że jego przyjaciele i znajomi stwierdzili, że „to już nie Gage". 

76 

 

Wydaje się, że takie „rozluźnienie hamulców", spowodowane uszkodzeniem 
płatów  

czołowych, wywołało wyzwolenie zwierzęcych i dziecinnych zachowań, 

wskutek czego Gage  

stał się niewolnikiem swoich kaprysów i impulsów, czynników, z którymi 
miał bezpośrednio  

background image

do czynienia; reagował na nie bez namysłu, nie biorąc pod uwagę 

przeszłości i przyszłości,  

choć przedtem był bardzo rozważny. Podobnie teraz przestał się troszczyć 
o innych i o  

konse- 

kwencje swoich działań 9. 

Jednak podniecenie, wyzwolenie, rozluźnienie hamulców nie są jedynymi 
możliwymi  

konsekwencjami uszkodzenia płatów czołowych. David Ferrier (który w 1879 

roku na  

wykładach im. Gulstona przedstawił przypadek Gage'a światowej 
społeczności lekarzy) w  

1876 roku zaobserwował inny zespół objawów będących skutkiem usunięcia 

płatów  

czołowych u małp: 
Mimo pozornego braku symptomów fizjologicznych dostrzegłem wyraźną zmianę  

charakteru i zachowania zwierząt [...] Zamiast, jak przedtem, czynnie 

interesować się  

otoczeniem i z zaciekawieniem badać wszystko, co tylko pojawiło się w 
polu widzenia,  

zwierzęta zachowywały się biernie i apatycznie, drzemały i reagowały 

jedynie na bodźce  

działające w danej chwili. Czasami bezczynność ustępowała miejsca 
gorączkowym i bez- 

celowym spacerom w tę i z powrotem. Wprawdzie małpy nie zostały 

pozbawione inteligencji,  

ale —jak się wydaje — straciły zdolność uważnego i inteligentnego 
obserwowania. 

W latach osiemdziesiątych XIX wieku stało się jasne, że guzy płatów 

czołowych  

mogą wywoływać wiele różnych objawów: bezczynność, tępotę, spowolnienie 
aktywności  

umysłowej, czasami zmiany osobowości i utratę samokontroli — czasami 

nawet (według 

9 W 1886 roku Robert Louis Stevenson napisał The Strange Case ofdr Jekyll 

and  
Mr. Hyde. Nie wiadomo, czy znał przypadek Gage'a, choć w latach 
osiemdziesiątych jego  

historia była powszechnie znana. Z pewnością Stevenson był pod wpływem 

doktryny  
Jacksona o wyższym i niższym poziomie mózgu, zgodnie z którą to tylko 

nasze „wyższe"  

(zapewne bardziej delikatne) ośrodki intelektualne powstrzymują zwierzęce 

skłonności  
„niższych" ośrodków. 

77 

 

 
Gowersa) „chroniczną chorobę umysłową". Pierwsza operacja usunięcia guza 

płata  

czołowego została przeprowadzona w 1884 roku, a w 1888 roku wykonano 

pierwszą  
operację płata czołowego z powodów czysto psychiatrycznych. Uzasadnieniem 

było  

przekonanie, że ci pacjenci (prawdopodobnie schizofrenicy) mieli obsesje, 

halucynacje i  
wykazywali podniecenie wywołane urojeniami z powodu nadaktywności lub 

patologicznej  

background image

aktywności płatów czołowych. 

Takich prób nie ponawiano przez czterdzieści pięć lat, aż wreszcie w 

latach  
trzydziestych portugalski neurolog, Egas Moniz, wymyślił operację, którą 

nazwał  

„leukotomią" i bezzwłocznie poddał jej dwudziestu pacjentów cierpiących 

na chorobliwy lęk,  
depresję oraz chroniczną schizofrenię. Wyniki, jakie rzekomo otrzymał, 

wywołały ogromne  

zainteresowanie. Moniz przedstawił je w monografii opublikowanej w 1936 

roku; entuzjazm, z  
jakim przyjęto nową terapię, sprawił, że nie zwrócono należytej uwagi na 

brak ścisłości  

naukowej, lekkomyślność, a zapewne również nieuczciwość autora. 

Działalność Moniza  
doprowadziła do eksplozji zainteresowania „psychochirurgią" (to on 

wprowadził ten termin)  

na całym świecie — w Brazylii, Rumunii, Wielkiej Brytanii, na Kubie, a 

zwłaszcza we  
Włoszech. Jednak największą popularność zyskała psychochirurgią w Stanach  

Zjednoczonych, gdzie neurolog, Walter Freeman, wymyślił nową, straszną 

procedurę  

chirurgiczną, którą nazwał lobotomią transoczodołową. Tak sam opisał tę 
metodę: 

Metoda polega na pozbawieniu pacjenta przytomności za pomocą wstrząsu, a  

następnie, dopóki jest pod działaniem „znieczulenia", wprowadzeniu 

czekanu między gałkę  
oczną i powiekę, przez górną część oczodołu, do płata czołowego i 

wykonaniu poziomego  

cięcia dzięki poruszaniu instrumentem na boki. Zoperowałam w ten sposób 

dwóch pacjentów  
z obu stron i jednego z jednej strony. Nie wystąpiły żadne komplikacje 

pooperacyjne, tylko w  

jednym przypadku pacjent miał podbite oko. W przyszłości mogą wystąpić 

powikłania, ale  

operacja wydaje się dość łatwa, choć jej widok jest raczej nieprzyjemny. 
Pozostaje czekać,  

jak rozwinie się stan pacjentów, ale na razie obserwujemy znacz- 

78 

 
ne osłabienie symptomów i tylko pewne drobne zaburzenia zachowania będące  

skutkiem lobotomii. Mniej więcej po godzinie pacjenci mogą już wstać i 

pójść do domu. 

Łatwość wykonywania operacji psychochirurgicznych jako rutynowych 
zabiegów  

ambulatoryjnych, przeprowadzanych za pomocą czekana, nie wywołała 

konsternacji i zgrozy,  

lecz zachwyt i chęć naśladowania. Do 1949 roku w Stanach Zjednoczonych 
przeprowadzono  

dziesięć tysięcy operacji, a w ciągu następnych dwóch lat kolejne 

dziesięć tysięcy. Moniz był  

powszechnie wychwalany jako „zbawca" i w 1951 roku otrzymał Nagrodę Nobla 
— był to,  

jak napisał Macdonald Critchley, „szczytowy punkt tej haniebnej 

historii". 

Operacje te prowadziły, oczywiście, nie do wyleczenia, lecz do przejścia 
pacjentów w  

background image

stan całkowitej bierności, równie (lub bardziej) odległy od „zdrowia" co 

oryginalne, aktywne  

zachowania, ale — w przeciwieństwie do nich — bez szans na wyzdrowienie 
lub ustąpienie.  

Robert Lowell, w Memories of West Street and Lepke, tak pisze o Lepke, 

który przeszedł  

lobotomię: 
Bezsilny, łysy, po lobotomii, 

dryfował w owczym pokoju, 

•    ; 

gdzie żadne bolesne myśli nie zaburzały 

jego koncentracji na elektrycznym krześle — 
wisząc niczym oaza 

w swej przestrzeni zerwanych połączeń... 

Gdy w latach 1966-1990 pracowałem w stanowych szpitalach 

psychiatrycznych,  
widziałem dziesiątki tych biedaków po lobotomii, często uszkodzonych 

jeszcze bardziej niż  

Lepke; niektórzy z nich byli psychicznie martwi, zamordowani przez 

„terapię" 10. 
 

10Skandal, jakim były lobotomia i leukotomią, zakończył się w latach 

pięćdziesiątych  

nie z powodu zastrzeżeń medycznych lub obrzydzenia, lecz dlatego, iż 
pojawiły się nowe  

narzędzia — środki uspokajające, które miały rzekomo (podobnie jak 

psychochirurgią) mieć  

wysoce terapeutyczne działanie bez żadnych ubocznych efektów. Trudna 
kwestia, czy z  

etycznego i neurologicznego punktu widzenia istnieje istotna różnica 

między psychochirurgią i  

środkami uspokajającymi, nie została nigdy poważnie rozpatrzona. Z 
pewnością takie środki,  

podawane w dużych dawkach, mogą — podobnie jak operacje — spowodować 

osiągnięcie  

„spokoju", uciszyć halucynacje i psychotyczne urojenia, ale ten spokój to 

spokój martwoty.  
Środki takie mogą również pozbawić pacjentów szansy na naturalne 

cofnięcie się choroby,  

co się czasami zdarza, i zamiast tego na zawsze skazać ich na wywołaną 

lekami chorobę 
79 

 

 

Niezależnie" od tego, czy w płatach czołowych istnieją liczne 
patologiczne obwody, które  

powodują choroby umysłowe — a taką simplistyczną teorię, sformułowaną w 

latach  

osiemdziesiątych XIX wieku, przyjął Moniz — z pewnością ich pozytywne 
moce mają także  

pewne negatywne aspekty. Ciężar świadomości, sumienia i skrupulatności, 

poczucie  

obowiązku, zobowiązań, odpowiedzialności czasami przygniatają nas z 
nieznośną siłą.  

Tęsknimy wtedy, by wyzwolić się z ograniczeń, uwolnić od trzeźwości i 

rozumu. Marzymy o  

urlopie od naszych płatów czołowych, pragniemy dionizyjskich igrzysk 
zmysłów i impulsów.  

background image

Od dawna, i to w ramach wszystkich kultur, znana jest ta potrzeba naszej 

ograniczonej, ucy- 

wilizowanej, czołowej natury. Wszyscy potrzebujemy czasem krótkich 
wakacji od płatów  

czołowych — do tragedii dochodzi wówczas, gdy wskutek wypadku lub choroby 

z takich  

wakacji nie można już powrócić, jak było w przypadku Phineasa Gage'a i 
Grega11 

 

11 Literatura medyczna dotycząca zespołu płata czołowego rozpoczyna się 

od  
opisów przypadku Phineasa Gage'a, ale znamy wcześniejsze opisy podobnych 

stanów  

umysłowych, których wówczas nie umiano zidentyfikować, choć z 

dzisiejszego punktu  
widzenia wyglądają właśnie na zespół płata czołowego. Jeden taki 

przypadek opisał Lytton  

Strachey w The Life, Illnes, and Death of Dr. North. Dr Norm — mentor 

Trinity College w  
Cambridge w XVIII wieku — który niewątpliwie cierpiał na obsesje, był 

znienawidzony przez  

swych kolegów z powodu moralizatorstwa, pedanterii i bezlitosnej 

surowości. Pewnego dnia  
zdarzył mu się udar. Jak pisze Strachey: 

[...] nie wrócił już całkowicie do zdrowia. Lewa strona jego ciała 

pozostała  

sparaliżowana, ale największym zmianom uległ jego umysł. Zniknęły gdzieś 
jego niepokoje,  

skrupulatność, powaga, nawet moralność. Leżał w łóżku w stanie 

podniecenia, nieustannie  

żartując i opowiadając skandaliczne anegdotki. Podczas gdy koledzy nie 
wiedzieli, gdzie oczy  

podziać, dr North śmiał się do rozpuku, a jego częściowo sparaliżowaną 

twarz wykrzywiał  

dziwny grymas [...] Cierpiąc na ataki epilepsji, twierdził, że tylko wino 

sprawia mu ulgę. On,  
znany z surowości, teraz w dzikim podnieceniu pił szklankami 

najmocniejsze sherry. Jest to  

piękny i precyzyjny opis, jak uszkodzenie płata czołowego zmieniło 

osobowość chorego w  
sposób, który można uznać za „terapeutyczny". 

80 

 

W marcu 1979 roku zapisałem w notatniku: „gry, wiersze, piosenki 
umożliwiają  

Gregowi zachowanie spójności, ponieważ mają swój organiczny rytm, który 

go unosi".  

Przypominał mi mojego pacjenta, Jimmiego, który zachowywał się podobnie 
podczas mszy.  

Uczestnictwo w akcie pełnym znaczenia, stanowiącym organiczną całość, 

pozwalało mu  

pokonać niespójność wywołaną niepamięcią12. Coś podobnego widziałem w 
zachowaniu  

pacjenta, zawodowego muzyka cierpiącego na niepamięć z powodu uszkodzeń 

płatów  

skroniowych wywołanych zapaleniem mózgu. Nie umiał on zapamiętać żadnych 
informacji  

background image

dłużej niż przez kilka sekund, ale potrafił zapamiętać skomplikowane 

utwory muzyczne, a  

nawet nauczyć się ich, potrafił dyrygować, a nawet improwizować na 
organach ". 

Zauważyłem również, że Greg nie tylko świetnie pamięta piosenki z lat  

sześćdziesiątych, ale jest w stanie nauczyć się nowych, choć nie mógł 

zapamiętać żadnych  
nowych „faktów". Najwyraźniej odpowiedzialne za to były zupełnie inne 

mechanizmy  

zapamiętywania. 

Greg również był w stanie zapamiętać limeryki i slogany (i rzeczywiście, 
nauczył się  

ich setki z radia i telewizji, które zawsze były włączone na oddziale). 

Wkrótce po przyjęciu do  

szpitala sprawdziłem jego zdolność zapamiętywania na przykładzie 
następującego wierszyka: 

 

Ucisz się, dziecko,  

cicho bardzo bądź,  
Złe dzieci mogą się wściec,  

I trzeba je zastrzelić. 

 

12 Naturę dynamicznej i semantycznej „organicznej jedności" muzyki, 
recytacji i  

podobnych struktur metrycznych niezwykle wnikliwie przeanalizował Victor 

Zuckerkandl w  

książce Sound and Symbol. Takie dynamiczno-semantyczne struktury 
wyróżniają się tym, że  

kolejne części łączą się ze sobą, że każda część prowadzi do następnej. 

Takich struktur nie  

można ani postrzegać, ani zapamiętać w kawałkach — jeśli je postrzegamy, 
to tylko jako  

całości. 

13 Historia tego pacjenta jest tematem interesującego filmu Jonathana 

Millera Prisoner  

of Consciousness (BBC, listopad 1988). 
81 

 

 

 
Greg natychmiast go bezbłędnie powtórzył, zaśmiał się, spytał, czy sam go 

ułożyłem,  

i porównał go z czymś ponurym jak wiersze Edgara Allana Poe. Jednak dwie 

minuty później  
nie mógł go sobie przypomnieć, dopóki nie przypomniałem mu rytmu. Po 

kilku powtó- 

rzeniach umiał już recytować bez podpowiadania i później zawsze witał 

mnie tym  
wierszykiem. 

Czy łatwość uczenia się wierszy i piosenek miała tylko charakter 

proceduralny, czy  

też dawała uczuciową głębię, normalnie dla niego niedostępną? Muzyka 
otwierała mu drzwi  

do świata uczuć, znaczeń, świata, w którym mógł znów być sobą. Wtedy 

znikała gdzieś jego  

pustka i wesołkowatość. Wszyscy, którzy mogli go obserwować, stwierdzali 
zgodnie, że  

background image

stawał się wtedy „inną osobą". Nie wykazywał objawów zespołu płatów 

czołowych, wydawał  

się wyleczony. Nawet jego EEG, normalnie powolne i chaotyczne, uspokajało 
się i nabierało  

rytmu14. 

Można łatwo zademonstrować, jak proste informacje mogą zostać przekazane 

za  
pomocą piosenek. Na przykład podawaliśmy Gregowi codziennie datę w 

postaci  

przyśpiewki. Greg bez trudu izolował podaną informację i później potrafił 

ją powtórzyć już  
bez muzycznego opakowania. Co jednak znaczy stwierdzenie: „Dzisiaj jest 

dziesiąty grudnia,  

rok 1991" dla kogoś cierpiącego na ostrą niepamięć, dla kogoś, kto 

stracił poczucie czasu i  
historii, kto cały czas tkwi w teraźniejszości? W takich okolicznościach 

znajomość daty nie  

ma żadnego znaczenia. A może za pomocą piosenek ze specjalnie ułożonym 

tekstem udałoby  
się poinformować Grega o czymś 

14 Inny pacjent z Williamsbridge, Harry S. — człowiek utalentowany, były 

inżynier —  

przeszedł ogromny wylew krwi do mózgu w wyniku pęknięcia tętniaka, co 
spowodowało  

rozległe uszkodzenia płatów czołowych. Po dojściu do przytomności 

stopniowo wracał do  

poprzedniego stanu. Ostatecznie odzyskał niemal całkowicie dawne 
zdolności intelektualne,  

ale podobnie jak Greg jest poważnie okaleczony — jest apatyczny, obojętny 

emocjonalnie.  

Jego stan ulega jednak całkowitej zmianie, gdy zaczyna śpiewać. Harry ma 
piękny głos  

tenorowy i lubi śpiewać irlandzkie pieśni. Gdy śpiewa, czyni to z wielką 

czułością, z  

liryzmem, który wydaje się zdumiewający, zwłaszcza jeśli się wie, że w 

innych sytuacjach w  
najmniejszym stopniu nie wykazuje on takich uczuć i sprawia wtedy 

wrażenie, że całkowicie  

utracił zdolność do przeżywania uczuć. Natomiast gdy śpiewa, przejawia w 

pełni adekwatne  
uczucia — frywolne, jowialne, tragiczne, wzniosłe — i wydaje się 

całkowicie odmieniony. 

82 

 
bardziej istotnym, przekazać mu jakieś ważne informacje? Nie tylko 

poinformować go  

o faktach, ale przywrócić mu poczucie czasu, związku między wydarzeniami 

oraz zasady  
myślenia? 

Gdy przekonaliśmy się, że Greg może się uczyć, wydawało się naturalne, 

aby uczył  

się alfabetu Braille'a. W tym celu zorganizowaliśmy intensywne lekcje, 
cztery razy w tygodniu.  

Zapewne nie powinno być dla nas niespodzianką, że Greg nie chciał się 

uczyć Braille'a. Gdy  

go do tego nakłanialiśmy, wydawał się bardzo zdenerwowany i 
zaniepokojony. 

background image

— Co tu się dzieje? — krzyczał. — Czy wy myślicie, że jestem ślepy? 

Dlaczego  

jestem wśród ślepców? 
Gdy próbowaliśmy go przekonać, odpowiedział z nienaganną logiką, że gdyby 

był  

ślepy, sam wiedziałby o tym najlepiej. Musieliśmy zrezygnować z dalszych 

prób. Ogarnęło  
nas wtedy jakieś poczucie beznadziejności. Nie mogliśmy mu w żaden sposób 

pomóc. 

W tym okresie Greg przeszedł przez kilkakrotne badania neurologiczne i  

psychologiczne. Miał kłopoty z pamięcią i koncentracją, oprócz tego 
lekarze zwracali uwagę,  

iż on jest dziecinny, płytki, bezrefleksyjny, euforyczny. Rzeczywiście, 

na ogół Greg zachowy- 

wał się w sposób usprawiedliwiający takie oceny. Ale czy objawy zespołu 
płata czołowego  

nie przesłaniały istnienia głębszych pokładów jego osobowości? Na 

początku 1979 roku  

powiedział mi raz, iż czuje się „nieszczęśliwy... przynajmniej jeśli 
chodzi o ciało". W jego  

zachowaniu nie było ani śladu wesołkowatości, wręcz przeciwnie, wydawał 

się zdolny do  

pełnej melancholii oceny własnego losu. W tym okresie w telewizji często 
była mowa o  

nieprzytomnej Karen Ann Quinlan. Za każdym razem, gdy Greg słyszał jej 

imię, milkł i  

wydawał się przygnębiony. Nigdy nie zdołał mi powiedzieć, dlaczego tak 
się nią interesuje, ale  

wydawało mi się, że utożsamiał jej tragedię z własną. A może to była 

tylko typowa reakcja  

współodczuwania? Greg niemal automatycznie wpadał w nastrój zgodny z 
działającym na  

niego bodźcem. 

Początkowo nie mogłem rozstrzygnąć, która z tych interpretacji jest 

poprawna.  

Zapewne nie chciałem uznać tej pierwszej, ponieważ 
83 

 

zgodnie z ocenami neurologów taka możliwość była wykluczona. Jednak oceny  

lekarzy opierały się na krótkotrwałych spotkaniach z pacjentem, nie zaś 
na długotrwałej  

obserwacji, jaka jest możliwa w szpitalu dla przewlekle chorych, gdzie 

pacjenci i lekarze  

spędzają całe życie. 
Greg wykazywał typową wesołkowatość, charakterystyczną dla zespołu płata  

czołowego, ale poza nią kryła się prawdziwa wrażliwość i dobroć. Można 

było wyczuć, że  

Greg, choć ciężko upośledzony, jest wciąż osobą mającą tożsamość i 
duszę15 

 

Gdy Greg przybył do Williamsbridge, wszyscy byliśmy ujęci jego 

inteligencją,  
dobrym humorem, dowcipem. Zastosowaliśmy najróżniejsze programy 

terapeutyczne, ale  

wszystkie — podobnie jak próba nauczenia go alfabetu Braille'a — 

zakończyły się niepo- 
wodzeniem. Stopniowo dochodziliśmy do przekonania, że jego stan nie może 

ulec poprawie i  

background image

coraz mniej się nim zajmowaliśmy, a nasze nadzieje malały. Z biegiem 

czasu Greg był w coraz  

większej mierze pozostawiony sam sobie. Przestał być ośrodkiem uwagi 
całego personelu,  

przedmiotem intensywnych zabiegów terapeutycznych. Nie brał już udziału w 

różnych  

programach, nigdzie nie wychodził — wszyscy zaczęli go ignorować. 
W szpitalnych oddziałach dla chronicznie chorych umysłowo łatwo jest 

zatracić  

kontakt z rzeczywistością, nawet jeśli ktoś nie choruje na niepamięć. 

Obowiązują tam  
rutynowe procedury, które nie zmieniły się od dwudziestu czy może 

pięćdziesięciu lat.  

Pacjenta 

15 Natomiast Thompson („Kwestia tożsamości"), również wykazujący 
niepamięć i  

zespół płata czołowego, często wydawał się rzeczywiście „pozbawiony 

duszy". W  

przypadku Thompsona wesołkowatość stała się jego manią i obsesją. Z jego 
ust płynął  

nieustanny potok słów. Thompson nie zwracał uwagi na nic, nawet na 

uczucia słuchaczy. Nie  

jest jasne, czy Greg zachował resztki osobowości, ponieważ jego mózg 
został uszkodzony w  

mniejszym stopniu, czy też dlatego, że jeszcze przed chorobą różnił się 

charakterem od  

Thompsona. Thompson miał osobowość nowojorskiego taksówkarza; w pewnym 
sensie  

choroba płata czołowego tylko wzmocniła szczególne cechy jego charakteru. 

Greg natomiast  

był mniej agresywny, bardziej dziecinny i bierny. Mam wrażenie, że te 
cechy można było  

dostrzec nawet poprzez objawy choroby. 

84 

 

się budzi, prowadzi do toalety, podaje mu śniadanie, po czym siedzi on 
sam w  

korytarzu. Później jest obiad, zajęcia świetlicowe, kolacja j czas spać. 

W oddzielnym pokoju  

cały czas gra telewizor, ale większość pacjentów nie zwraca na niego 
uwagi. Greg lubił sagi  

rodzinne i westerny oraz nauczył się na pamięć wielu sloganów 

reklamowych. Natomiast  

wiadomości nudziły go i stopniowo stawały się dla niego niezrozumiałe. W 
takich warunkach  

mogą minąć lata, a pacjent pozostaje w bezczasowym zawieszeniu, gdyż 

żadne wydarzenia  

nie sygnalizują upływu czasu. 
Tak minęło dziesięć lat, a stan Grega nie uległ najmniejszej poprawie. 

Jego  

wypowiedzi były coraz bardziej nieaktualne, powtarzał się, gdyż nie miał 

niczego do dodania.  
Z upływem czasu jego tragiczna niepamięć wydawała się coraz poważniejsza, 

choć z neu- 

rologicznego punktu widzenia jego stan się nie zmieniał. 

W 1988 roku Greg miał atak — nigdy się to przedtem nie zdarzało, ale i 
tak na wszelki  

background image

wypadek otrzymywał środki antykonwulsyjne. W czasie ataku złamał nogę. 

Nie skarżył się na  

ból, nawet o tym nie wspominał — stwierdziliśmy to dopiero następnego 
dnia, gdy próbował  

wstać. Najwyraźniej zapomniał o wypadku natychmiast po tym, jak ból się 

zmniejszył i udało  

mu się znaleźć wygodną pozycję. Jego brak świadomości, że złamał nogę, 
wydawał mi się  

podobny do braku świadomości ślepoty; niepamięć powodowała, że nie myślał 

o stracie.  

Gdy noga go zabolała, na chwilę przypominał sobie, że coś się zdarzyło, 
ale gdy ból mijał,  

natychmiast o tym zapominał. Gdyby miał wizualne halucynacje, jak to się 

czasami zdarza,  

zwłaszcza w ciągu kilku miesięcy po utracie wzroku, mógłby o tym mówić, 
powiedzieć na  

przykład: „Patrz!". Gdy jednak brakowało mu bodźców wizualnych, nie był w 

stanie myśleć  

o tym, że nie widzi, o utracie wizualnego świata. W swojej świadomości, w 
swoim świecie,  

Greg znał tylko teraźniejszość, nie wiedział nic o brakach. Wydawał się 

niezdolny do  

odczuciajakiejkolwiek straty — własnej funkcji, przedmiotu lub osoby. 
W czerwcu 1990 zmarł nagle ojciec Grega. Przez długie lata przychodził 

codziennie  

do szpitala odwiedzić syna, porozmawiać 

85 
 

 

z nim i pożartować. W dniu jego śmierci nie było mnie w szpitalu.: Gdy 

wróciłem po paru  
tygodniach, natychmiast poszedłem do Grega, który już oczywiście słyszał 

o śmierci ojca.  

Mimo to nie wiedziałem, co powiedzieć. Czy Greg był w stanie przyjąć do 

wiadomości tę  

informację? 
— Pewnie brak ci ojca? — zaryzykowałem. 

— O co ci chodzi? — zdziwił się Greg. — Przecież przychodzi do mnie 

codziennie. 

— Nie, Greg... — odrzekłem. — Już nie przychodzi. Zmarł miesiąc temu. 
Greg żachnął się i wyraźnie poszarzał na twarzy. Miałem wrażenie, że jest 

zszokowany  

podwójnie, śmiercią ojca i faktem, że o tym nie wiedział, że nie 

zapamiętał tego. Musiał być  
równie przygnębiony stratą, co świadomością własnej niepamięci. 

— Miał pewnie z pięćdziesiąt lat — powiedział niepewnie. 

— Nie, Greg — poprawiłem go znowu. — Dobiegał już osiemdziesiątki. 

Greg znowu zbladł. Wyszedłem na chwilę z pokoju, wydawało mi się, że Greg 
woli  

zostać sam. Gdy po paru minutach wróciłem, Greg już nie pamiętał o naszej 

rozmowie ani o  

śmierci ojca. 
Niemniej jednak Greg zademonstrował bardzo wyraźnie zdolność do 

przeżywania  

smutku i miłości. Już nie wątpiłem, że może przeżywać głębsze uczucia. 

Wiadomość o  
śmierci ojca wyraźnie go przygnębiła, w jego zachowaniu nie było widać 

ani śladu normalnej  

background image

wesołości 16. Ale czy zachował zdolność do przeżywania żalu i tęsknoty ? 

Takie uczucia  

wymagają, aby podmiot pamiętał o swej stracie. Wydawało mi się, że do 
tego Greg nie jest  

zdolny. Można było mu wielokrotnie powtarzać wiadomość o śmierci ojca i 

za każdym razem  

Greg reagował w ten sam sposób. Za każdym razem ta wiadomość wydawała mu 
się równie  

szokująca i przygnębiająca, ale też za każdym razem już po paru minutach 

o wszystkim  

zapominał 17. 
16 Zupełnie inaczej zachował się Thompson, który na wiadomość o śmierci 

brata  

wykrzyknął tylko: „Zawsze był z niego żartownisi" i zmienił temat. 

17 Natomiast chory na niepamięć muzykolog z angielskiego filmu zachowuje 
się w  

sposób jednocześnie diametralnie różny i podobny. Ilekroć jego żona 

wychodzi z  pokoju  

przeżywa on ból jak przy rozstaniu na zawsze. Gdy żona wraca po paru 
minutach, muzyk łka  

z ulgą, mówiąc: „Już myślałem, że umarłaś". 

86 

 
W ciągu następnych miesięcy często odwiedzałem Grega, ale nie rozmawiałem 

z nim  

o śmierci ojca. Sądziłem, że nie powinienem mu przypominać o tym 

tragicznym wydarzeniu.  
To byłoby bezsensowne okrucieństwo. Uważałem zresztą, że Greg sam jakoś 

zauważy brak  

ojca. 

W listopadzie 1990 roku zanotowałem w swoim notatniku: „Greg nie wykazuje  
świadomej wiedzy o śmierci ojca. Na pytanie o niego odpowiada, że poszedł 

na patio lub że  

tego dmą nie mógł akurat przyjść Jednak nie pragnie już iść do domu na 

weekend lub na  

Dzień Dziękczynienia, co kiedyś bardzo lubił. Zapewne dom bez ojca jest 
dla niego smutny,  

choć nie potrafił sobie tego uświadomić ani wyartykułować. Wyraźnie myśl 

o domu kojarzy  

mu się ze smutkiem".  ,, 
Pod koniec tego roku Greg zaczął cierpieć na bezsenność. Wstawał w środku 

nocy i  

godzinami kręcił się po swoim pokoju. „Zgubiłem coś muszę to znaleźć" — 

odpowiadał na  
pytania, co robi, ale nigdy nie potrafił wyjaśnić, czego szuka. Trudno 

było umknąć wrażenia,  

że szuka ojca, choć Greg z pewnością nie uświadamiał sobie, co stracił. 

Wydawało mi się  
jednak, że podświadomie o tym wiedział. 

Po śmierci ojca Greg wydawał się tak smutny, że uznałem, iż należy mu się 

specjalna  

rozrywka. Gdy dowiedziałem się, że w sierpniu 1991 roku w Madison Square 
Garden  

odbędzie się koncert jego ulubionej grupy The Grateful Dead, od razu 

postanowiłem go tam  

zabrać Nieco wcześniej poznałem jednego z perkusistów zespołu, Mickeya 
Harta, gdy razem  

background image

zeznawaliśmy przed komisją Senatu na temat terapeutycznej wartości 

muzyki. Ta znajomość  

ułatwiła zorganizowanie wyjazdu Grega na koncert. 
Otrzymaliśmy bilety w ostatniej chwili, ja zaś me uprzedziłem Grega o 

koncercie, aby  

me przeżył rozczarowania w wypadku, gdybyśmy nie zdobyli biletów. Gdy 

zabrałem go ze  
szpitala i powie- 

87 

 

 
działem, dokąd jedziemy, Greg wpadł w ogromne podniecenie. Gdy 

wjechaliśmy do centrum  

Nowego Jorku, otworzyłem okna samochodu. Od razu poczuliśmy 

charakterystyczny zapach  
miasta. W pewnym momencie Greg poczuł zapach gorących precelków. Wciągnął 

głęboko  

powietrze. „To najbardziej nowojorski zapach, jaki znam" — powiedział z 

uśmiechem. 
Wokół Madison Square Garden zgromadził się już tłum ludzi, wszyscy ubrani 

w stylu  

lat sześćdziesiątych. Miałem wrażenie, że przenieśliśmy się wstecz w 

czasie. Żałowałem, że  
Greg nie może tego zobaczyć, niewątpliwie czułby się jak w domu. Musiał 

jednak odczuć  

jakoś atmosferę, bo sam zaczął rozmowę, co zdarzało mu się nad wyraz 

rzadko. Wspominał  
lata sześćdziesiąte: 

Tak, były happeningi w Central Parku. Od dawna nic się tam nie działo, 

już chyba  

ponad rok, nie pamiętam dokładnie [...] Koncerty, muzyka, kwas, trawka, 
wszystko [...]  

Pierwszy raz tam byłem w dniu Władzy Kwiatów. To były dobre czasy [...] 

wiele rzeczy  

zaczęło się w latach sześćdziesiątych, kwaśny rock, happeningi, maryśka 

[...] Dziś niewiele o  
tym słychać. Allen Ginsberg — często go można zobaczyć w Village lub w 

Central Parku.  

Od dawna go nie widziałem. Ostatni raz rok temu [...] 

Mówił w czasie teraźniejszym, tak jakby to nie dotyczyło wydarzeń dawno 
już  

zakończonych, jakby coś takiego mogło się znów wydarzyć w każdej chwili. 

Brak  

świadomości upływu czasu, w badaniach klinicznych sprawiający tak 
patologiczne wrażenie,  

tu wydawał się czymś niemal naturalnym. Byliśmy przecież częścią tłumu z 

lat  

sześćdziesiątych. 
Wreszcie dopchaliśmy się do naszych miejsc, niedaleko estrady. Z każdą 

minutą Greg  

wydawał się coraz bardziej podniecony. Działał na niego ryk tłumu. 

— To jak jakieś wielkie zwierzę — powiedział w pewnym momencie. Wciągał 
nosem  

słodki zapach marihuany i haszyszu. — Co za wspaniały zapach! To najmniej 

idiotyczny  

zapach na świecie   18. 
18 W istocie to samo powiedział Jean Cocteau o opium. Nie wiem, czy Greg 

go  

background image

cytował, świadomie lub nieświadomie. Zapachy czasami mają jeszcze 

silniejsze działanie  

ewokatywne niż muzyka. Percepcje zapachów, powstające w bardzo 
prymitywnej części  

mózgu, w tak zwanym węchomózgowiu, nie muszą przechodzić przez 

wielofazowy system  

pamięci w płatach skroniowych. Wspomnienia zapachów są, z neurologicznego 
punktu  

widzenia, niemal nieścieralne i nie znikają mimo niepamięci. Byłoby 

rzeczą interesującą  

przynieść Gregowi gorące precelki lub haszysz, aby sprawdzić, czy ich 
zapach przywołałby  

wspomnienia z koncertu. Następnego dnia po koncercie Greg spontanicznie 

wspomniał  

„wspaniały" zapach precelków — to po-strzeżenie było dla niego bardzo 
żywe — ale nie  

potrafił określić, gdzie i kiedy czuł ten zapach. 

88 

 
Gdy zespół wszedł na scenę, ryk tłumu jeszcze się wzmógł. Greg ałkowicie 

poddał się  

podnieceniu. Głośno klaskał i krzyczał. 

-— Brawo, brawo!... Dalej... Ro, Ro, Ro, Harry-Bo — krzyczał rytmicznie. 
Przerwał  

na chwilę. — Widzisz nagrobek za perkusją? Zobacz, jaką afro ma Jerry 

Garcia! 

Mówił to z takim przekonaniem, że obejrzałem się w stronę perkusji. To 
oczywiście  

była tylko fantazja Grega, bo szpakowate włosy Jerry'ego Garcii opadały 

teraz prosto na  

ramiona. 
— Pigpen! Widzisz Pigpena? — wykrzyknął znów Greg. 

— Nie — odparłem z wahaniem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. — Pigpena 

tam  

nie ma. On już nie gra z The Grateful Dead. 

— Jak to? — zdziwił się Greg. — Co się stało? 
— Pigpen nie żyje. 

— To okropne — zszokowany Greg pokręcił głową. Po jakiejś minucie znowu 

mnie  

szturchnął. 
— Pigpen! Widzisz Pigpena? 

I słowo w słowo powtórzyliśmy poprzednią rozmowę. 

Później Greg poddał się rytmicznemu tupaniu i klaskaniu tłumu. 

— The Dead! The Dead! — krzyczał rytmicznie, po czym, zmieniając rytm i 
starannie  

akcentując słowa, wołał: — We want the Dead! Tobacco Road! Tobacco Road! 

Koncert rozpoczął się od jednej ze starych piosenek Iko, Iko. Greg 

śpiewał razem z  
zespołem, bez trudu przypominając sobie słowa i melodię. Szczególną 

radość sprawiały mu  

afrykańskie dźwięki chóru. Cała sala stanowiła w tym momencie jeden 

organizm, 
89 

 

zjednoczony przez muzykę. Osiemnaście tysięcy ludzi reagowało wspólnie, 

tak jakby  
ich systemy nerwowe zostały połączone. 

background image

Na pierwszą połowę koncertu złożyły się utwory z lat sześćdziesiątych. 

Greg znał je  

wszystkie. Jego energia i radość sprawiały zdumiewające wrażenie. Bez 
przerwy śpiewał i  

klaskał, bez śladu swej normalnej słabości. W jego zachowaniu widać było 

rzadkie i  

wspaniałe skupienie, wywołane nieustannym wpływem muzyki i otoczenia. 
Patrząc na niego,  

nie dostrzegałem ani śladu niepamięci i zespołu płata czołowego. Wydawał 

się całkowicie  

normalny, tak jakby muzyka przekazała mu własną siłę, spójność i ducha. 
W czasie przerwy zastanawiałem się, czy nie powinniśmy już wrócić do 

szpitala.  

Przecież Greg był ciężko chorym pacjentem na wózku. To był jego pierwszy 

od dwudziestu  
lat koncert. Greg jednak koniecznie chciał zostać do końca. Z radością 

zanotowałem w jego  

głosie stanowczość i prawdziwą autonomię, na co dzień zupełnie 

niewidoczną. 
Jednak zostaliśmy i poszliśmy za kulisy. Greg zjadł gorącego precelka i 

przez chwilę  

rozmawiał z Mickeyem Hartem. Przedtem wydawał się nieco zmęczony, ale 

rozmowa dodała  
mu sił. Znów był gotów słuchać muzyki i śpiewać. 

Jednak druga połowa koncertu była dla niego zaskoczeniem. Teraz zespół 

śpiewał  

piosenki z lat siedemdziesiątych. Greg nie znał ani słów, ani melodii, 
ale ich styl był mu  

znajomy. W dalszym ciągu klaskał i podśpiewywał, czasami bez słów, 

czasami wymyślając  

tekst. Później jednak zespół przeszedł do najnowszych utworów, takich jak 
Picasso Moon, z  

elektroniczną instrumentacją, jaka była niemożliwa i niewyobrażalna w 

latach sześćdziesiątych.  

Greg był wyraźnie zaskoczony. 

— To dziwaczne — powiedział. — Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. 
Słuchał uważnie, ale wydawał się nieco przestraszony i zakłopotany, tak 

jakby  

zobaczył jakiś nowy, niezwykły świat. 

— To chyba jakieś nowe eksperymenty — powiedział po chwili. — Nigdy 
przedtem  

tak nie grali... Brzmi jak jakaś futurystyczna muzyka... może taka będzie 

muzyka w  

przyszłości. 
90 

 

Najwyraźniej nowe piosenki stanowiły coś, czego Greg nie potrafił sobie 

nawet  
wyobrazić, przekraczały wszystko, co kojarzyło mu się z The Grateful 

Dead. Nie miał  

wątpliwości, że to „ich" muzyka, ale z trudem znosił wrażenie, że słucha 

przyszłości. To  
samo mógłby powiedzieć miłośnik Beethovena, słysząc jego ostatnie utwory 

w 1800 roku. 

- To było fantastyczne — powiedział Greg, gdy opuszczaliśmy Madison 

Square  
Garden. — Nigdy tego nie zapomnę. To było największe wydarzenie mojego 

życia. 

background image

W drodze do szpitala nastawiłem płyty kompaktowe The Grateful Dead. 

Chciałem jak  

najdłużej utrzymać Grega w nastroju. Bałem się, że jeśli zapadnie cisza i 
przestanę z nim  

rozmawiać, Greg zaraz zapomni o koncercie. Greg przez cały czas śpiewał. 

Gdy się rozsta- 

liśmy w szpitalu, był w dalszym ciągu podniecony i pobudzony. 
Ale następnego dnia rano zastałem go w stołówce z wzrokiem wbitym w 

ścianę.  

Spytałem, co myśli o The Grateful Dead. 

— Wspaniała grupa — odpowiedział. — Słyszałem ich kiedyś w Central Parku 
i w  

Filmore East. 

— Tak, mówiłeś mi o tym — odrzekłem. — Ale czy byłeś ostatnio na ich 

koncercie?  
Może w Madison Square Garden?  

— Nie, nigdy tam nie byłem 19 

 

19 Greg na pozór zupełnie nie pamiętał koncertu. Gdy jednak otrzymałem 
taśmę z  

nagraniem, natychmiast rozpoznał „nowe" utwory, wydawały mu się znajome i 

potrafił je  

zaśpiewać. „Gdzie to słyszałeś?" — spytałem, gdy słuchaliśmy Picasso 
Moon. 

Greg wzruszył niepewnie ramionami. Nie ma jednak wątpliwości, że nauczył 

się  

nowych piosenek. Teraz odwiedzam go regularnie — z taśmami z koncertu, na 
którym  

byliśmy, i innych niedawnych koncertów Grateful Dead. Wydaje się, że moje 

wizyty  

sprawiają mu przyjemność. Greg nauczył się wielu nowych piosenek. Teraz, 
ilekroć  

przychodzę i Greg słyszy mój głos, uśmiecha się i wita mnie jako 

miłośnika Grateful Dead. 

  

 
ŻYCIE CHIRURGA 

 

Na syndrom Gillesa de la Tourette'a zapadają przedstawiciele wszystkich 

ras,  
wszystkich kultur, wszystkich warstw społecznych; każdy, kto wcześniej 

się z nim zetknął,  

rozpoznaje go na pierwszy rzut oka. Prawie dwa tysiące lat temu Aretajos 

z Kapadocji spisał  
przypadki szczekającego kaszlu, nerwowych drgawek, grymasów twarzy, 

dziwacznych  

gestów, bezwiednego używania nieprzyzwoitych i wulgarnych wyrazów. Jednak 

dopiero w  
1885 roku pojawił się pierwszy opis kliniczny choroby. Wtedy to Georges 

Gilles de la  

Tourette, młody francuski neurolog — uczeń Charcota i przyjaciel Freuda — 

połączył owe  
historyczne zapiski z obserwacjami kilku swoich pacjentów. Według niego 

głównym  

objawem syndromu były konwulsyjne tiki, nie kontrolowana mimika lub 

mimowolne powta- 
rzanie pewnych słów lub czynności (echolalia i echopraksja), a także 

nieumyślne przeklinanie i  

background image

używanie sprośnych wyrazów (koprolalia). Niektórzy pacjenci mimo swojego 

schorzenia  

wykazywali osobliwą niefrasobliwość i nonszalancję; inni tendencję do 
dziwnych, często  

inteligentnych, a czasem baśniowych skojarzeń; jeszcze inni — niezwykłą 

impulsywność i  

prowokacyjność, bezustannie testując granice fizycznych i społecznych 
norm; niektórzy  

nieprzerwane, gorączkowe reagowanie na bodźce, rzucanie się lub prychanie 

na otoczenie  

albo nagłe ciskanie znajdującymi się w pobliżu przedmiotami; i w końcu — 
silną stereotypię i  

obsesję. Nie spotkano dwóch pacjentów z identycznymi objawami. 

 

Każda choroba wprowadza dwoistość w życie — wprowadza pewne „coś", z jego  
własnymi potrzebami, wymaganiami, ograniczeniami. W zespole Tourette'a 

owo „coś"  

przybiera formę kategorycznego przymusu, formę wielości impulsów i 

presji: chory wbrew  
własnej woli lub też ulegając obcej woli tego „czegoś", musi wykonywać 

pewne czynności.  

Pomiędzy wolą chorego i tą obcą wolą może dojść do konfliktu, ale także 

do kompromisu, a  
nawet do porozumienia. Dlatego bycie „opętanym" dla kogoś, kto — podobnie 

jak niegdyś  

Tourette — cierpi na zaburzenia psychiczne, może być czymś więcej aniżeli 

tylko zwrotem  
językowym. W średniowieczu np. zaburzenia psychiczne traktowano często 

dosłownie jako  

„opętanie". (Sam Tourette zafascynowany był zjawiskiem opętania i napisał 

sztukę na temat  
epidemii szatańskiego opętania w średniowiecznym Loudun). 

Niemniej w syndromie Tourette'a relacja pomiędzy chorobą i jaźnią, 

pomiędzy „coś" i  

„ja", może być szczególnie złożona, zwłaszcza jeśli choroba towarzyszy 

jaźni od wczesnego  
dzieciństwa, jeśli wraz z nią się rozwija i nierozłącznie splata. Choroba 

Tourette'a i jaźń  

wzajemnie się do siebie dopasowują, stopniowo coraz bardziej uzupełniają, 

by ostatecznie —  
jak stare, dobre małżeństwo — stać się jednym zespolonym bytem. Relacja 

ta jest często  

destrukcyjna, choć może być także konstruktywna; może nadać tempa, 

spontaniczności i  
charakteru niezwykłym i często wstrząsającym objawom choroby. Mimo całego 

natręctwa i  

uciążliwości zespół Tourette'a można wykorzystać w sposób twórczy. 

W kilka lat po pierwszym opisie syndromu Tourette'a zaczęto postrzegać 
chorobę  

jako „moralną", a niejako organiczne zaburzenie, jako wyraz złośliwości 

lub słabości woli,  

który należy leczyć, usuwając przewinienia woli. Od lat dwudziestych do 
lat sześćdziesiątych  

XX wieku postrzegano ją jako chorobę psychiczną i wobec pacjentów 

stosowano  

psychoanalizę lub psychoterapię; ale i to nie przyniosło rezultatów. Na 
początku lat  

background image

sześćdziesiątych, kiedy okazało się, że lekarstwo o nazwie haloperidol 

znacznie łagodzi obja- 

wy chorobowe, zespół Tourette'a zaczęto nagle uważać za chorobę 
93 

 

 

o podłożu chemicznym, której przyczyna leży w nierównej pracy 
znajdującego się w  

mózgu neurotransmitera — dopaminy. Tak naprawdę jednak wszystkie te 

poglądy są tylko  

częściowe, zawężone, i nie oddają całej złożoności syndromu Tourette'a. 
Ani biologiczny, ani  

psychologiczny, ani też moralno-społeczny punkt widzenia nie jest tu 

odpowiedni; musimy  

postrzegać zespół Tourette'a nie tylko ze wszystkich trzech perspektyw 
równocześnie, lecz  

także z perspektywy wewnętrznej, perspektywy egzystencjalnej, z której 

widzi go chory.  

Narracje wewnętrzna i zewnętrzna — tak jak wszędzie, tak i tu — muszą się 
połączyć. 

Można by sądzić, że ktoś, kto ma tiki lub drgawki, zachowuje się dziwnie 

lub  

śmiesznie, ma zamkniętą furtkę do wielu zawodów. Niekoniecznie jednak 
musi tak być. Na  

syndrom Tourette'a zapada jedna osoba na tysiąc, a ludzi cierpiących na 

tę chorobę —  

czasem bardzo poważnie — spotykamy w każdej sferze życia. Są touretyczni 
pisarze,  

matematycy, muzycy, aktorzy, disc jockeye, budowniczowie, pracownicy 

socjalni,  

mechanicy, atleci. Wydawałoby się jednak, że istnieją czynności, których 
chorzy na zespół  

Tourette'a nie mogą wykonywać — np. skomplikowanej, precyzyjnej pracy 

chirurga. Jeszcze  

nie tak dawno byłem o tym przekonany. Ale teraz znam pięciu chirurgów z 

syndromem  
Tourette'a 1. 

Doktora Carla Bennetta spotkałem po raz pierwszy w Bostonie na 

konferencji  

poświęconej zespołowi Gillesa de la Tourette'a. Wyglądem nie wyróżniał 
się niczym  

szczególnym — mężczyzna około pięćdziesiątki, średniego wzrostu, z 

brązowawym  

zarostem przeplecionym nitkami siwizny, ubrany w dyskretny, ciemny 
garnitur — gdyby nie  

jego gwałtowne rzuty, nagłe sięganie ręką do ziemi, skoki, drgawki. Byłem 

pod wrażeniem  

zarówno jego dziwacznych tików, jak i jego godności i spokoju. Kiedy 
wyraziłem swoje  

zdziwienie co do jego zawodu, doktor Bennett zaprosił mnie do siebie, 

proponując, 

1 Następnych czterech ujawniło się (jeden z nich to chirurg oczny) po 
pierwszej  

publikacji tego opowiadania. Poza pięcioma chirurgami słyszałem także o 

trzech  

touretycznych internistach, dwóch neurologach, ale tylko o jednym 
touretycznym psychiatrze. 

94 

background image

 

żebym przyjechał do Branford w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie mieszkał i 

pracował, i  
bym towarzyszył mu w szpitalnych obchodach j obserwował go podczas 

operacji. Cztery  

miesiące później, na początku października, pełen ciekawości i 

pomieszanych uczuć, leciałem  
niewielkim samolotem, który zbliżał się do Branford. Doktor Bennett 

przywitał mnie na  

lotnisku. To było dziwne przywitanie — w połowie szarpnięcie, w połowie 

tik,  
idiosynkratycznie touretyczny gest powitania — schwycił moją walizkę i 

poprowadził do  

samochodu dziwacznym, pośpiesznym krokiem, skacząc co pięć kroków i 

raptownie  
sięgając do ziemi, jakby chciał coś podnieść. 

Branford jest przepięknie położonym miastem u podnóża Gór Skalistych, w  

południowo-wschodniej Kolumbii. Na północ od Branford leży Banff i 

otaczające go góry, a  
na południe Montana i Idaho. Jest to kraina wielkiej łagodności i 

urodzaju, okolona górami,  

lodowcami i jeziorami. Sam Bennett pasjonował się geografią i geologią; 

kilka lat wcześniej  
wziął roczny urlop, aby studiować obie te nauki na Uniyersity of 

Yictoria. Prowadząc  

samochód, wskazywał na moreny, uwarstwienia i inne formacje geologiczne — 

po chwili na  
moje pierwsze wrażenie zwykłego, sielankowego krajobrazu nałożyła się 

świadomość historii i  

sił tektonicznych, olbrzymiej geologicznej perspektywy. Tak ogromna 

przenikliwość i do- 
kładność co do każdego szczegółu, bezustanne obserwowanie tego, co jest 

pod  

powierzchnią, tak dokładne badanie i analiza są charakterystyczne dla 

touretycznego umysłu.  

Można powiedzieć, że jest to druga strona jego obsesyjnych i 
perseweracyjnych tendencji,  

jego skłonności do wielokrotnego powtarzania. 

I rzeczywiście — zamącenie koncentracji i utrata zainteresowania 

owocowały  
natychmiastowym nawrotem tików i wielokrotnie powtarzanych czynności, a w 

szczególności  

obsesyjnym dotykaniem wąsów i okularów. Bezustannie wygładzał i poprawiał 

symetrię  
wąsów, a także „balansował" okularami — w górę i w dół, z jednej strony 

na drugą, na skos,  

do siebie i od siebie. Wykonywał przy tym raptowne tiki palcami, dopóki i 

one nie były  
całkowicie „wyśrodkowane". Od czasu do czasu wyprężał prawe ramię i 

ruszał nim  

gwałtownie; oba palce wskazujące nagłym, kompulsywnym 

95 
 

 

ruchem dotykały przedniej szyby (dotkniecie musi być symetryczne — 

wyjaśniał); przy  
każdym ruchu kierownicy raptownie zmieniał położenie kolan („Moje kolana 

muszą być  

background image

ułożone symetrycznie do kierownicy. Muszą być dokładnie wypośrodkowane"); 

jego głos  

zmieniał się raptownie na bardzo wysoki, zupełnie inny niż jego własny, 
którym mówił  

„Cześć, Patty" lub „Cześć", a także kilkakrotnie „To okropne!" (Później 

dowiedziałem się, że  

Patty była jego poprzednią dziewczyną; tik stał się relikwiarzem 
przechowującym jej imię)2. 

Dopóki nie ugrzęźliśmy w korku przed światłami, repertuar ten pozostał 

nie  

zmieniony. Same światła nie zirytowały Bennetta — nigdzie się przecież 
nie śpieszyliśmy —  

ale wytrąciły go z rytmu prowadzenia, przerwały kinetyczną melodię, 

regularny strumień ruchu  

i jego moc integracji ciała i umysłu. Zmiana była bardzo drastyczna: 
przez minutę był  

całkowicie spokojny, skupiony na prowadzeniu, a po chwili wybuchał w nim 

chaos,  

niepohamowanie, totalne rozprężenie. Kiedy Bennett spokojnie prowadził 
samochód,  

odnosiłem wrażenie, że jego mózg i umysł działają w zu- 

2 Status tików może być dwuznaczny, może obejmować zarówno nic nie 

znaczące  
drgawki lub odgłosy, jak i ważne czynności. Pomimo iż w syndromie 

Tourette'a tiki są  

zjawiskiem wrodzonym, to sama ich forma zależna jest od historycznych lub 

osobistych  
doświadczeń. Nazwisko, dźwięk, obraz, gest, widziane lata temu i 

zapomniane, rnogą być  

powtarzane i przetwarzane w podświadomości, aby ostatecznie ujawnić i 

zachować się w  
stereotypicznej formie tiku. Tego typu tiki są jak hieroglificzne 

skamieliny przeszłości, które z  

biegiem czasu stają się lak szczątkowe i nikłe, że aż niezrozumiałe (jak 

np. pozdrowienie „God  

be with you" [Bóg z tobą —przyp. tłum.], które uległo kondensacji, 
skurczeniu, i po wiekach  

zamieniło się w fonetycznie podobne, lecz nic nie znaczące słowo 

„goodbye" [do widzenia— 

przyp. tłum.]). Jeden z moich dawnych pacjentów wydawał z siebie 
wybuchowy, gardłowy,  

trójsylabiczny dźwięk. Po jego dokładnym zbadaniu okazało się, że była to 

przyspieszona,  

zdeformowana wymowa słowa ,,Verboten ", stanowiąca spazmatyczną parodię 
zakazującego  

głosu ojca. 

Otrzymałem ostatnio list od kobiety z zespołem Tourette'a, która po 

przeczytaniu  
wcześniejszej wersji tego opowiadania napisała, że ,,»przechowywanie w 

relikwiarzu« jest  

doskonałym określeniem na opisanie wewnętrznej gry pomiędzy życiem i 

tikami — procesu,  
w którym życie zostaje wpisane w tiki... To prawie tak, jakby touretyczne 

ciało stało się  

ekspresyjnym, aczkolwiek pomieszanym archiwum życiowych doświadczeń". 

96 
 

pełnie odmiennym trybie, a nie że choroba została całkowicie stłumiona. 

background image

Kilka minut później przyjechaliśmy do jego czarującego, 

idiosynkratycznego domu z  

dzikim ogrodem, położonego na wzgórzu nad miastem. Szczekaniem i 
machaniem ogonami  

powitały nas psy Bennetta — podobne do wilków, z dziwnymi, bladymi 

oczami. Kiedy  

wysiedliśmy z samochodu, rzucił „Cześć, szczeniaki!" tym samym 
dziwacznym, wysokim i  

stłumionym głosem, którym wcześniej mówił „Cześć, Patty!" Konwulsyjnym 

ruchem  

poklepał psy po głowach. Klepnięć było po pięć, a każde z nich wymierzone 
z niezwykłą  

symetrią i synchronią. „To wspaniałe psy, na wpół eskimosy, na wpół 

malamuty —  

powiedział. — Wziąłem dwa, żeby miały towarzystwo. Razem się bawią, razem 
śpią, razem  

polują — wszystko robią razem". I razem są klepane — pomyślałem. Czy 

Bennett kupił oba  

psy także i ze względu na potrzebę symetryczności? Słysząc szczekanie 
psów, z domu  

wybiegli synowie Bennetta — dwaj ładni, nastoletni chłopcy. Przez chwilę 

pomyślałem, że  

Bennett swoim touretycznym głosem krzyknie „Cześć, chłopaki" i poklepie 
ich po głowach  

synchronicznymi, symetrycznymi ruchami. Ale on zwyczajnie przedstawił mi 

ich — Marka i  

Davida. Potem weszliśmy do domu, gdzie przedstawił mnie swojej żonie 
Helen, która właśnie  

przygotowywała dla nas popołudniową herbatę. 

Kiedy usiedliśmy przy stole, Bennetta rozproszyły tiki — zaczął 

kompulsywnie  
dotykać wiszącego nad nim szklanego klosza. Paznokciami obu palców 

wskazujących  

delikatnie uderzał w szkło, wywołując ostry, półmelodyjny brzęk lub 

krótką serię brzęków.  

Był pochłonięty przez tiki i brzęki, których najwyraźniej nie mógł 
opanować. Czy musiał to  

robić? Czy musiał tam siedzieć? 

— Czy nadal odczuwałby pan potrzebę dotykania klosza, gdyby nie mógł pan 

go  
dosięgnąć? — zapytałem. 

— Nie — odpowiedział. — Wszystko zależy jedynie od tego, gdzie się 

znajduję.  

Wszystko jest kwestią przestrzeni. Kiedy siedzę tu gdzie teraz, 
całkowicie zanika mój odruch  

dotykania np. tamtej ceglanej ściany, ale gdyby znajdowała się w zasięgu 

mojej ręki,  

musiałbym jej dotknąć ze sto razy. 
97 

 

 

Podążyłem za nim wzrokiem. Na ścianie były drobne wgłębienia— podobne jak 
na  

powierzchni Księżyca — które powstały od dotykania i uderzeń. Dalej 

zobaczyłem drzwi  

lodówki — poobijane i powyginane, jakby spadł na nie grad meteorytów i 
pocisków. 

— Taak — powiedział Bennett, podążając za moim wzrokiem 

background image

— rzucam w nie różnymi przedmiotami: żelazkiem, wałkiem do ciasta, 

patelnią,  

wszystkim, co mam pod ręką, jeśli coś nagle doprowadzi mnie do 
wściekłości. 

Przetrawiłem tę informację w milczeniu. Nadawała ona nowego 

— niepokojącego i gwałtownego — wymiaru obrazowi, który budowałem, a 

który  
wydawał się teraz całkowicie sprzeczny z siedzącym naprzeciwko mnie 

jowialnym i  

spokojnym mężczyzną 3. 

— Skoro bliskość światła tak silnie pana niepokoi, to dlaczego siedzi pan 
tak blisko  

lampy? — zapytałem. 

— Oczywiście, światło mnie niepokoi — odpowiedział Bennett. Ale ono mnie 

także  
podnieca. Lubię dotyk lampy i dźwięk, który przy tym powstaje. Ale to 

mnie bardzo  

rozprasza. Dlatego tu, w jadalni, nie mogę czytać; muszę to robić w moim 

gabinecie, gdzie  
lampy są poza moim zasięgiem. 

Poczucie osobistej przestrzeni, poczucie własnego „ja" w relacji z 

przedmiotami i  

innymi ludźmi jest u touretyków bardzo specyficzne. Znam wiele osób z 
syndromem  

Tourette'a, które nie tolerują bliskości obcych osób w restauracji, i 

jeśli tamte znajdują się w  

zasięgu ręki, touretyk może kurczowym ruchem rzucić się w ich kierunku 
lub próbować ich  

dotknąć. To ujemne reagowanie na bliskość innych może się szczególnie 

nasilić, gdy  

„prowokant" znaj- 
3 Niektóre osoby z zespołem Tourette'a cierpią na gwałtowne tiki — 

mimowolne  

gwałtowne ruchy lub natrętny przymus rzucania przedmiotami — diametralnie 

różne od tych,  

na które cierpi Bennett, rzucający przedmiotami w ataku furii. Touretyk 
może mieć przeczucie  

zbliżającego się ataku — trwa ono bardzo krótko, ale czasem wystarczy, by 

rzucić  

ostrzegawcze „Duck", zanim w drugi koniec pokoju poleci talerz z 
jedzeniem, butelka wina  

czy jakikolwiek inny przedmiot. Identyczne tiki występowały u moich 

pacjentów z  

syndromem pozapaleniowym mózgu; wzmaga je nadpobudliwość spowodowana 
przez 1- 

dopę. (U mojego dwuletniego chrześniaka — który na pewno nie ma tików — 

dostrzegam  

podobne skłonności do rzucania przedmiotami, które w obecnej fazie można 
tłumaczyć jako  

formę pierwotnego buntu i anarchii). 

98 

 
duje się za plecami touretyka. Dlatego też wiele osób z zespołem 

Tourette'a woli  

siedzieć przy stoliku w rogu, gdzie znajdują się w bezpiecznej" 

odległości od innych i gdzie  
nikt nie siedzi za ich plecami4. Analogiczny problem może pojawić się 

podczas prowadzenia  

background image

samochodu; touretyk może odnosić wrażenie, że inne pojazdy znajdują się 

„zbyt blisko", że  

stanowią „zagrożenie", a nawet że niespodziewanie zaczynają „pędzić jak 
szalone". W tej  

samej sytuacji nietouretyczny kierowca byłby przekonany, że znajduje się 

w bezpiecznej  

odległości. Całkiem paradoksalnie może się także pojawić poczucie 
„przyciągania" do innych  

samochodów, dryfowania lub skręcania w ich kierunku. Nieszczęśliwym 

wypadkom zapo- 

biega najczęściej świadomość tego, co się dzieje, i szybka reakcja. 
(Podobne iluzje i impulsy,  

wynikające z zakłóceń w odczuwaniu przestrzeni osobistej, mogą występować 

także w  

parkinsonizmie). 
Syndrom Tourette'a objawiał się u Bennetta także w inny sposób — zupełnie  

odmienny od nagłych impulsywnych lub kompulsywnych dotknięć — a 

mianowicie w  

powolnym, prawie zmysłowym naciskaniu stopą ziemi i zakreślaniu nią 
okręgu wokół siebie. 

— To jest prawie instynktowne — powiedział, kiedy go o to spytałem. — Jak 

pies,  

który oznacza swoje terytorium. Czuję to w lędźwiach. Sądzę, że jest w 
tym coś pierwotnego,  

przedhistorycznego, coś, co wszyscy posiadamy, nawet o tym nie wiedząc. A 

syndrom  

Tourette'a „uwalnia" te prymitywne zachowania"5. 
Bennett nazywał czasem zespół Tourette'a „chorobą braku ha- 

 

4 Byłem świadkiem komicznej sytuacji, kiedy wraz z trzema touretycznymi  

przyjaciółmi wybrałem się do restauracji w Los Angeles. Wszyscy trzej 
rzucili się na miejsce  

w rogu — nie z powodu niepohamowanej woli współzawodnictwa, ale ponieważ 

dla każdego  

z nich była to egzystencjalna konieczność, zapewniająca im „neutralność 

terenu". Ponieważ  
miejsce w rogu było tylko jedno, dwaj moi znajomi bezustannie rzucali się 

na siedzących za  

nimi gości restauracji. 

5 Syndrom Tourette'a powinien być postrzegany niejako schorzenie 
psychiczne, ale  

jako schorzenie neurobiologiczne z rodzaju hiperfizjologicznych, w którym 

może wystąpić  

pobudzanie podkorowe i samoistna stymulacja wielu filogenetycznych 
prymitywnych  

ośrodków mózgowych. Podobną stymulację bądź wyzwolenie „prymitywnych" 

zachowań  

można zaobserwować u chorych na zapalenie śpiączkowe mózgu, które 
opisałem w  

Przebudzeniach. Często ujawniały się one we wczesnym stadium choroby, a 

następnie  

nasilały pod wpływem stymulacji 1-dopą. 
99 

 

 

mulców psychicznych". Według niego człowiek często powstrzymuje zwyczajne 
myśli, które  

background image

przychodzą mu do głowy. W jego przypadku perseweracja tych myśli odbywa 

się w głębi  

umysłu, a obsesyjnie i nagle wybucha bez jego zgody czy woli. Kiedy jest 
ładna pogoda,  

może pojawić się w nim ochota do opalania się. Ta myśl może kształtować 

się w głębi  

umysłu podczas rozmowy z pacjentami i niespodziewanie ujawnić się w 
nagłych, nie  

kontrolowanych wypowiedziach. 

— Siostra mówi do mnie „Pan Jones ma bóle brzucha", a ja patrzę przez 

okno i  
powtarzam „opalanie, opalanie". W jedno przedpołudnie mogę powtórzyć to 

słowo pięćset  

razy. Pacjenci na oddziale z pewnością to słyszą; nie mogą tego n i e 

słyszeć — ale chyba nie  
przywiązują do tego dużej wagi. 

Objawami syndromu Tourette'a są też czasem obsesyjne myśli i lęki. 

— Kiedy czegoś się obawiam — mówił Bennett, gdy siedzieliśmy przy stole —  

powiedzmy, że słyszę historię o dzieciaku, który się zranił, muszę wstać, 
klepnąć w ścianę i  

powiedzieć: „Mam nadzieję, że to nie spotka mojego dziecka". 

Kilka dni później sam byłem świadkiem takiego zachowania Bennetta. W 

telewizji  
podawali informację o zaginionym dziecku, która zaniepokoiła go i 

wstrząsnęła nim. Zaczął  

gwałtownie dotykać swoich okularów (góra, dół, lewa, prawa, góra, dół, 

lewa, prawa),  
ześrodkowując i decentrując je w przypływie furii. Wydobywał z siebie 

dźwięki  

przypominające hukanie sowy i mamrotał pod głosem „David, David — czy 

wszystko z n im  
w porządku?" — Potem wybiegł z pokoju, aby się upewnić. Był to intensywny 

lęk i niepokój;  

na jakąkolwiek wzmiankę o zagubionym lub zranionym dziecku momentalnie 

reagował  

strachem; natychmiast identyfikował się z samym sobą, ze swoimi dziećmi; 
pojawiała się w  

nim nagła potrzeba sprawdzenia, czy wszystko jest w porządku. 

Po herbacie poszedłem z Bennettem na spacer. Minąwszy niewielki sad z 

drzewami  
ciężkimi od jabłek, weszliśmy na wzgórze, z którego rozciągał się widok 

na miasto. Przy  

naszych nogach plątały się przyjazne malamuty. Kiedy szliśmy, Bennett 

opowiadał mi 
100 

 

o swoim życiu. Nie wiedział, czy ktoś z jego rodziny cierpiał na zespół 

Tourette'a —  
był dzieckiem adoptowanym. Jego choroba zaczęła się, kiedy miał siedem 

lat. 

-Jako dziecko dorastałem w Toronto, nosiłem okulary, aparat zębowy, a do 

tego  
miałem drgawki. To przebrało miarę. Trzymałem się z dala od innych. Byłem 

samotnikiem;  

samotnie wybierałem się na długie wędrówki. Nigdy nie zdarzało mi się, 

żeby koledzy przez  
cały dzień do mnie wydzwaniali, tak jak teraz do Marka. Kontrast między 

nami jest bardzo  

background image

duży. 

Stronienie od ludzi i samotne długie wycieczki zahartowały go, 

usamodzielniły, dały  
mu poczucie niezależności i samowystarczalność. Zawsze miał zręczne ręce 

i uwielbiał  

strukturę naturalnych rzeczy — sposób uformowania skał, strukturę roślin, 

budowę mięśni i  
ich wzajemną zależność, konstrukcję ciała. Już jako dziecko postanowił 

zostać chirurgiem. 

Nauka anatomii szła mu łatwo, ale studia medyczne okazały się niezwykle 

trudne, nie  
tylko z powodu tików i odruchów dotykania, które z biegiem lat uogólniały 

się i nasilały, ale  

przede wszystkim z powodu dziwacznych problemów i obsesji, które 

przeszkadzały mu w  
czytaniu. 

— Musiałem kilkanaście razy czytać każdą linijkę — mówił. — Musiałem 

ustawiać w  

rzędzie każdy paragraf po to, by uzyskać jego symetryczne ułożenie. 
Poza szeregowaniem każdego paragrafu, a czasem też każdej linijki, był 

owładnięty  

potrzebą „nadawania równowagi" sylabom i słowom, potrzebą „symetrycznego" 

ułożenia w  
myśli znaków interpunkcyjnych, sprawdzenia, jak często dana litera 

pojawia się w tekście,  

oraz potrzebą wielokrotnego powtarzania słów, zwrotów lub linijek 6. 

Wszystko to  
uniemożliwiało szybkie i płynne czytanie. 

6 Podobne skłonności — często występujące u touretyków — można także  

zaobserwować u pacjentów z zespołem pozapaleniowym mózgu. U jednej z 

moich pacjentek  
o imieniu Miriam występowały kompulsje polegające na liczeniu liter „e" 

na każdej  

przeczytanej stronie tekstu; na wymawianiu, pisaniu bądź przeliterowy-

waniu wyrazów od  

końca; na dzieleniu ludzkich twarzy na przystające figury geometryczne 
oraz na wizualnym  

wypośrodkowywaniu wszystkiego, co widziała. 

101 

 
 

Problemy te trwają do dziś i utrudniają mu pobieżne czytanie, szybkie 

wyłapywanie z tekstu  

najważniejszych informacji, rozkoszowanie się literaturą piękną, 
opowiadaniami czy poezją.  

Musiał nauczyć się uważnego czytania, a medycznych tekstów uczył się 

prawie na pamięć. 

Po ukończeniu nauki uległ swojemu zamiłowaniu do podróży w odległe, 
bezludne,  

północne krainy. Pracował jako lekarz ogólny na Terytoriach Północno-

Zachodnich i w  

Jukonie, a także na lodołamaczach na Morzu Arktycznym. Potrafił 
nawiązywać bliskie sto- 

sunki z innymi i silnie zżył się z pracującymi z nim Eskimosami. Stał się 

kimś w rodzaju  

eksperta w medycynie polarnej. A kiedy w 1968 roku, w wieku dwudziestu 
ośmiu lat, ożenił  

background image

się, wyjechał z żoną na wycieczkę dookoła świata i zrealizował swoje 

dziecięce marzenie,  

jakim było zdobycie Kilimandżaro. 
Przez następne siedemnaście lat praktykował w niewielkich miejscowościach 

w  

zachodniej Kanadzie — najpierw przez dwanaście lat jako lekarz ogólny w 

niewielkim  
miasteczku, później, pięć lat temu, kiedy nasiliła się w nim potrzeba 

bliskości gór, dzikiego  

krajobrazu i jezior, przeprowadził się do Branford. (,,I tu już zostanę. 

Nigdy nie opuszczę  
tego miejsca"). Tutejsza atmosfera całkowicie mu odpowiada. Ludzie są 

serdeczni, ale nie  

nazbyt towarzyscy; utrzymują pewien dystans. Dobre maniery i uprzejmość 

są czymś  
zupełnie naturalnym. Szkoły mają wysoki poziom, jest tu college, są 

teatry, księgarnie —  

jedną z nich prowadzi Helen — aż drugiej strony mieszkańcy są wrażliwi na 

przyrodę, na  
dziką naturę. Lubią polowania i łowienie ryb. Bennett woli wędrówki z 

plecakiem, wspinaczkę  

i narciarstwo długodystansowe. 

Kiedy Bennett po raz pierwszy pojawił się w Branford, traktowano go, jak 
twierdzi, z  

pewną podejrzliwością. „Chirurg, który ma drgawki? Po co tu przyjechał? I 

co dalej?" — Na  

początku nie miał pacjentów i nie był pewien, czy potrafi ich do siebie 
przyciągnąć, ale  

stopniowo zjednywał sobie sympatię i szacunek mieszkańców. Zyskał 

pacjentów, a koledzy  

po fachu, którzy początkowo traktowali go z przerażeniem i 
niedowierzaniem, w końcu  

obdarzyli go zaufaniem i wprowadzili w towarzystwo. 

102 

 

— No, wystarczy — zakończył, kiedy wracaliśmy do domu. Było już prawie 
ciemno,  

a w dole migały światła Branford. — Proszę przyjść jutro do szpitala. O 

wpół do ósmej  

mamy konferencję. Potem mam wizyty domowe. A w piątek operuję; może mi 
pan towarzy- 

szyć. 

Tej nocy spałem mocnym snem w przyziemiu domu Bennettów, ale wcześnie 

rano  
obudził mnie dziwny dźwięk dochodzący z pokoju obok — z siłowni. W 

drzwiach do siłowni  

znajdowały się półprzeźroczyste płyty. Nie otrząsnąwszy się jeszcze ze 

snu, spojrzałem przez  
nie i ujrzałem coś, co wyglądało jak jadąca lokomotywa — wielkie, 

wirujące koło, które  

wydobywało z siebie kłęby dymu i gwizdy. Oszołomiony otworzyłem drzwi i 

zajrzałem do  
środka. Rozebrany do pasa Bennett szaleńczo pedałował na stojącym rowerze 

i jednocześnie  

spokojnie palił fajkę. Przed nim leżała książka o patologii, otwarta na 

rozdziale poświęconym  
neurofibromatozie. W ten właśnie sposób Bennett rozpoczynał każdy dzień — 

przez pół  

background image

godziny zażywał jazdy na rowerze, paląc swoją ulubioną fajkę i czytając o 

patologii lub  

chirurgii. Fajka i rytmiczne ćwiczenia uspokajały go. Nie było żadnych 
tików, żadnych  

kompulsji — najwyżej kilka gwizdów. (Wyglądał tak, jakby wyobrażał sobie, 

że jest  

pędzącym po prerii pociągiem). Mógł teraz czytać bez zwykle 
towarzyszących temu obsesji i  

zakłóceń. 

W momencie, kiedy rytmiczne pedałowanie zostało przerwane, powróciły tiki 

i inne  
kompulsje; zaczął mamrotać z wyrzutem pod adresem swojego brzucha: 

— Gruby, gruby, gruby... gruby, gruby, gruby... gruby, gruby, gruby — a 

potem z  

zakłopotaniem: — Gruby i głupi. (Czasem opuszczał słowo głupi). 
— Co to znaczy? — spytałem. 

— Nie mam pojęcia. Nie wiem też, skąd się wzięło słowo „okropne". 

Pojawiło się  

nagle pewnego dnia dwa lata temu. Kiedyś zniknie, a zamiast niego pojawi 
się inne. Gdy  

jestem zmęczony, mówię „kropnę". Te słowa nie zawsze mają sens; często 

sam ich dźwięk  

mnie pociąga. Mogę zacząć powtarzać jakikolwiek dziwny dźwięk czy dziwną 
nazwę. Takie  

słowo więzi mnie przez dwa, trzy 

103 

 
 

 

miesiące. Potem pewnego ranka znika, a w jego miejsce przychodzi 

następne. 
Znając upodobanie Bennetta do dziwnych słówek, jego synowie bez przerwy  

wyszukują dla niego dziwaczne nazwiska — najczęściej obce, które brzmią 

osobliwie dla  

Kanadyjczyka. W poszukiwaniu takich nazwisk wertują książki i gazety, 

słuchają radia i  
telewizji, a kiedy znajdą już jakieś „soczyste" nazwisko, wpisują je na 

swoją listę. „Jest to  

jedna z najcenniejszych rzeczy w naszym domu" — mówi Bennett o liście, a 

nazwiska w niej  
spisane nazywa „łakociami dla umysłu". 

Lista pojawiła się sześć lat temu, kiedy Bennett został „uwięziony" przez 

nazwę  

Oginga Odinga i jej aliteracje. Teraz zawiera już ponad dwieście słów, z 
czego dwadzieścia  

dwa są „obiegowe" — w każdym momencie gotowe, by je znów poruszyć, 

przeżuć i ducho- 

wo się nimi delektować. Z tych dwudziestu dwóch najdłużej krąży w obiegu 
nazwisko Slavka  

J. Hurki — profesora wykładającego zarządzanie na University of 

Saskatchewan, gdzie  

studiowała Helen; echolalia tego nazwiska rozpoczęła się w 1974 roku i 
powtarza się, bez  

większych przerw, przez ostatnie siedemnaście lat. Większość słówek 

„znika" po kilku  

miesiącach. Zaletą niektórych nazwisk (Boris Blank, Floyd Flake, Morris 
Gook, Lubor J.  

background image

Zink) jest ich krótki dźwięk, podobny do dźwięku perkusji. Inne 

(Velberton A. Tittle, Babaloo  

Mandel) naznaczone są eufonicznymi, polisylabicznymi aliteracjami. 
Echolalia paraliżuje  

dźwięk, wstrzymuje czas — dostarcza bodźców w formie „obcych ciał", które  

rozbrzmiewają echem w umyśle, zachowując — podobnie jak implant — swoją 

odrębność  
istnienia. To dźwięk słów, ich „melodia" —jak to określa Bennett — 

zagnieżdżają się w jego  

umyśle; ich źródła, sens i skojarzenia są bez znaczenia. (Zachodzi 

podobieństwo pomiędzy  
„relikwiarzami nazwisk" a tikami). 

— Podobnie jest z liczbą kompulsji — powiedział. — Obecnie muszę 

powtarzać  

każdą czynność trzy lub pięć razy, ale jeszcze kilka miesięcy temu 
musiałem  

mnożyć wszystko przez cztery i siedem. A potem obudziłem się pewnego dnia 

i  

czwórka oraz siódemka zniknęły, a na ich miejsce weszła trójka i piątka. 
Tak, jakby  

zakoń- 

104 

 
czyło się jedno okrążenie i pałeczkę przejęli inni zawodnicy. Ze mną nie 

ma to nic  

wspólnego. 

Osobliwe, niezwykłe, wybitne, karykaturalne obrazy lub słowa zawsze 
wpadają w oko  

lub ucho touretyka i prowokują go do ich przetwarzania i naśladowania . 

Zjawisko to zostało  

opisane w osobistych notatkach cytowanych przez Meige'a i Feindela w 1902 
roku: 

Zawsze byłem świadom swych szczególnych upodobań do naśladowania7. Czyjś  

niezwykły gest lub dziwaczna poza były dla mnie — i są nadal — 

natychmiastowym  

sygnałem do rozpoczęcia próby ich zreprodukowania. Podobnie ze słowami i 
wyrażeniami, z  

wymową i intonacją — gotów byłem naśladować każdą osobliwość. 

Kiedy miałem trzynaście lat, zobaczyłem mężczyznę, który komicznie 

wykrzywiał  
oczy i usta. Od tego czasu bez chwili wytchnienia starałem się jak 

najwierniej oddać owo  

wykrzywienie twarzy. Przez kilka miesięcy bezwiednie powtarzałem grymas 

tamtego  
staruszka. Krótko mówiąc, zapadłem na chorobę tikową. 

O godzinie 7.25 wjechaliśmy do miasta. Na dotarcie do szpitala Bennett 

potrzebował  

zwykle nie więcej niż pięć minut, ale tego dnia nasz przejazd okazał się 
bardziej  

skomplikowany, a to z powodu 

7 Nazwisko znakomitego badacza syndromu Tourette'a — dr. Abuzzahaba — 

samo  
w sobie ma niemalże diagnostyczną moc, prowokującą u touretyków 

groteskowe,  

perseweracyjne elaboracje (Abuzzahuzzahab itd.). Jednak nie tylko u 

touretyków to, co  
niezwykle, ma moc pobudzania i zapadania w pamięć. Już 200 lat temu moc 

tę opisywał  

background image

anonimowy autor mnemotechnicznego tekstu Ad Herennium jako naturalną 

inklinację umysłu  

do wzmożonej pracy w celu silniejszego umocowywania w sobie niezwykłych 
obrazów: 

Codziennie widzimy rzeczy ładne, zwykłe i banalne, i zazwyczaj nie 

zapamiętujemy  

ich, ponieważ naszego umysłu nie poruszyło nic osobliwego bądź 
wspaniałego. Ale gdy  

słyszymy coś wyjątkowo niegodziwego, haniebnego, niezwykłego, 

wspaniałego,  

niewiarygodnego lub śmiesznego, to z pewnością będziemy to długo 
pamiętać... Zwyczajne  

rzeczy bez trudu wymykają się z pamięci, a te, które są uderzające i 

osobliwe, pozostają w  

niej dłużej... Niech więc sztuka imituje naturę. 
105 

 

mimowolnej sławy Bennetta. Kilka tygodni wcześniej jedna z gazet 

przeprowadziła z  
nim wywiad, który właśnie tego dnia ukazał się w prasie. Wszyscy 

uśmiechali się do niego i  

dowcipkowali na temat artykułu. Trochę zakłopotany, choć jednocześnie 

ucieszony Bennett  
żartował wraz z innymi. („Nigdy się już nie uwolnię od tego piętna— 

będzie ono na mnie  

ciążyć do końca życia"). W pokoju lekarskim Bennett i jego koledzy 

zachowywali się wobec  
siebie bardzo swobodnie. Paradoksalnie, jednym z przejawów owego 

rozluźnienia była  

całkowita swoboda Bennetta w jego touretycznych odruchach— dotykał on lub 

delikatnie  
poklepywał swoich kolegów palcami lub — co zdarzyło się dwa razy, kiedy 

Bennett siedział  

na sofie — robił nagły zwrot całym ciałem i dotykał palcami u nogi 

ramienia jednego z  

kolegów. Zaobserwowałem to już wcześniej u innych touretyków. Bennett 
niechętnie ujawniał  

swój touretyzm osobie, którą spotykał po raz pierwszy — starał się go 

ukrycx lub  

zatuszować. Powiedział mi, że na początku pracy w szpitalu podskakiwał na 
korytarzu tylko  

wtedy, gdy był całkowicie pewien, że nikt go nie widzi; teraz, gdy 

podskakuje lub podryguje,  

nikt nie zwraca na to uwagi. 
Podobnie jak w innych szpitalach, tak i tu głównym tematem rozmów lekarzy 

były  

najczęściej osobliwe przypadki. Sam Bennett, leżąc zwinięty na podłodze i 

dźgając nogą  
powietrze, opisywał rzadki przypadek neurofibromatozy u młodego 

mężczyzny, którego  

niedawno operował. Koledzy słuchali go z uwagą. Anormalność jego 

zachowania i całkowita  
naturalność rozmowy stanowiły niezwykły kontrast. W całej tej scenie było 

coś dziwacznego,  

ale najwyraźniej była ona dla wszystkich czymś tak powszechnym, że nikogo 

zupełnie nie  
dziwiła. Jedynie osobie postronnej widok ten mógł wydać się szokujący. 

background image

Po kawie i rogalikach poszliśmy do chirurgicznej przychodni 

przyszpitalnej, gdzie na  

Bennetta czekało kilku pacjentów. Pierwszym z nich był przewodnik z 
Banff, o bardzo  

zachodnim wyglądzie, w kraciastej koszuli, obcisłych dżinsach i 

kowbojskim kapeluszu. Jego  

koń przewrócił się i przygniótł go, czego efektem była olbrzymia 
pourazowa torbiel trzustki.  

Prowadząc rozmowę z pacjentem — 

 

według niego obrzęk zmniejszał się — Bennett delikatnie i łagodnie 
obmacywał jego  

brzuch. Potem wraz z radiologiem poszedł sprawdzić sonogramy — 

potwierdzały one  

cofnięcie się torbieli. Wróciwszy, Bennett uspokajał pacjenta: 
— Sam znika. Wszystko jest w porządku, operacja nie będzie konieczna. 

Może pan  

znów jeździć konno. Zobaczymy się za miesiąc. 

Uszczęśliwiony przewodnik oddalił się raźnym krokiem. Jakiś czas później 
zamieniłem  

kilka słów z radiologiem. 

— Bennett jest nie tylko mistrzem diagnoz — powiedział. — Nie znam 
drugiego  
takiego chirurga, który miałby tyle współczucia dla chorych co on. 

Następnym pacjentem była masywna kobieta z czerniakiem na pośladku. 

Należało go  

dość głęboko wyciąć. Bennett umył ręce i nałożył sterylne rękawice. Jakaś 
cecha tej  

steryIności, bezwzględna konieczność jej zachowania, dała impuls jego 

touretycznym  

ruchom; zaczął nagle rzucać prawą ręką w sterylnej rękawicy w kierunku 
nie umytej,  

„brudnej" części lewego ramienia. Pacjentka spojrzała na niego bez 

większego  

zainteresowania. Zastanawiałem się, co ona może myśleć, widząc te dziwne 

ruchy i  
konwulsyjne drgawki ręki. Nie wyglądała na zdziwioną. Z pewnością lekarz 

ogólny przygoto- 

wał ją do tego spotkania, mówiąc np.: „Konieczny jest niewielki zabieg 

chirurgiczny. Polecam  
pani doktora Bennetta — to wspaniały chirurg. Co prawda czasami wykonuje 

dziwne ruchy  

lub wydaje z siebie dziwne dźwięki — ma coś, co nazywa się zespołem 

Tourette'a — ale  
proszę się nie martwić, to nigdy nie zdarza się podczas operowania". 

Kiedy wszystkie wstępne czynności zostały już wykonane, Bennett przeszedł 

do  

poważnej pracy. Przetarł pośladek tamponem z jodyną i zrobił zastrzyk z 
miejscowym  

znieczuleniem — ręką, która nawet przez chwilę nie drgnęła. Ale gdy tylko 

rytm czynności  

został zachwiany — Bennett potrzebował więcej środka znieczulającego i 
pielęgniarka wzięła  

od niego strzykawkę, aby ją napełnić — znów pojawiły się nagłe ruchy ręką 

w kierunku  

„brudnego" ramienia. Pielęgniarka nawet nie mrugnęła; widziała to już 
wiele razy 

107 

background image

 

 

 
i była pewna, że nie pobrudzi on rękawic. Po znieczuleniu Bennett pewną 

ręką zrobił  

owalne nacięcie tuż przy czerniaku i po czterdziestu sekundach usunął go 

wraz z kawałkiem  
tłuszczu i skóry, który kształtem przypominał brazylijski orzech. „I już 

po nim!" — powie- 

dział. Potem szybko, z wielką zręcznością zszył brzegi rany, robiąc równe 

supły na każdym z  
nylonowych szwów. Pacjentka, odwróciwszy głowę, patrzyła na jego wprawne 

ruchy i  

spytała: 

— W domu pewnie pan też wszystko szyje? 
Bennett zaśmiał się: — Tak. To mnie przypada w udziale szycie. Wszystko 

szyję i  

zszywam, oprócz skarpetek. Ale kto dziś ceruje skarpetki. 

Spojrzała na niego jeszcze raz: — Robi mi pan pikowany pośladek. 
Cała operacja zakończyła się po niespełna trzech minutach. 

— Zrobione. Oto, co wyjęliśmy —pokazał jej wycięty kawałek tkanki. 

— Fu! — krzyknęła, wzdrygnąwszy się. — Niech mi pan tego nie pokazuje! 

Ale i tak  
dziękuję. 

Wszystko to było od początku do końca profesjonalne i nietouretyczne —  

oczywiście poza rzutami ręką w stronę ramienia. Miałem tylko pewne 

wątpliwości co do  
zasadności pokazania pacjentce wyciętej tkanki. („Proszę bardzo!") Można 

pokazać  

pacjentowi kamień z pęcherzyka żółciowego, ale czy należy pokazywać 

zakrwawiony, chory  
kawałek tłuszczu i ciała? Pacjentka wyraźnie nie chciała go oglądać, a 

Bennett koniecznie  

chciał go jej pokazać. Zastanawiałem się, czy wynika to z jego 

touretycznej skrupulatności i  

dokładności, z potrzeby widzenia i rozumienia wszystkiego. 
Jeszcze tego samego przedpołudnia znów się nad tym zastanawiałem — 

Bennett  

badał starszą kobietę, której wprowadzono wziernik w kształcie litery T 

do przewodu  
żółciowego. Bennett w najmniejszym szczególe narysował wziernik, 

dokładnie objaśniał całą  

anatomię, a starsza pani powiedziała: 

— Nie chcę tego wiedzieć. Proszę to po prostu zrobić. Czy ten przymus 
należało  

przypisać Bennettowi touretykowi, czy też profesorowi Bennettowi, 

wykładowcy anatomii?  

(Raz w ty- 
108 

 

godniu wykładał anatomię w Calgary). Czy był to po prostu wyraz jego  

skrupulatności i troski? A może wyobrażał sobie, że wszyscy pacjenci 
podzielają jego  

ciekawość i miłość do szczegółów? Bez wątpienia wielu podzielało, ale 

najwyraźniej nie  

wszyscy. 
Bennett badał następnych pacjentów. Widać było, że jest bardzo popularnym  

background image

chirurgiem. Każdego operował szybko i sprawnie, całkowicie skoncentrowany 

i skupiony.  

Widząc, że poświęca im całą swoją uwagę, pacjenci zapominali o długim 
wyczekiwaniu w  

kolejce i o tym, że wciąż czekają inni — czuli, że dla Bennetta istnieją 

tylko oni. 

Bardzo przyjemne i bardzo prawdziwe jest życie chirurga, myślałem. 
Stosunki z  

pacjentami są bezpośrednie, przyjazne, szczególnie z pacjentami, którzy 

nie leżą na oddziale,  

a przychodzą tylko na konsultacje lub zabiegi. Na rezultaty pracy i 
wdzięczność pacjentów  

nie trzeba długo czekać — zupełnie inaczej niż w praktyce innych lekarzy, 

a szczególnie  

neurologów (do których sam należę). Pomyślałem o swojej matce, która była 
chirurgiem i  

bardzo lubiła swoją pracę, i o tym, jak bardzo lubiłem chodzić z nią na 

obchody. Sam nie  

mogłem zostać chirurgiem ze względu na moją wrodzoną niezdarność, ale już 
jako dziecko  

byłem zafascynowany życiem chirurgów i obserwowaniem ich podczas pracy. 

To  

uwielbienie, ta przyjemność, na pół już zapomniane, nagle wróciły do mnie 
z ogromną siłą,  

kiedy patrzyłem na Bennetta i jego pacjentów; zapragnąłem być kimś więcej 

aniżeli tylko  

widzem, chciałem trzymać rozwieracz, chciałem w jakiś sposób uczestniczyć 
w operacji. 

Ostatnim pacjentem Bennetta był młody mechanik z rozległą 

neurofibromatozą. Jest to  

dziwaczna choroba, często nowotworowa, której mogą towarzyszyć 
zniekształcające całe  

ciało brązowawe obrzmienia i guzowatość fragmentów skóry 8. Ten młody 

mężczyzna  

jeszcze kilka tygodni temu miał fałd zwisający z klatki piersiowej tak 

ogromny, że podnosząc  
go, mógł nim zakryć całą głowę, i tak ciężki, że uginał się pod jego 

ciężarem. Usunięcie go  

wymagało od Bennetta wielkiego doświadczenia i sprawności. Obecnie badał 

on inny  
olbrzymi fałd wyrastający z ramion oraz duże brązowawe fałdy 

8Na chorobę tę bardzo poważnie cierpiał słynny człowiek-słoń, John 

Merrick. 

109 
 

 

skórne w pachwinach i pod pachami. Bałem się, że w trakcie zdejmowania 

szwów  
Bennett powie swoim zmienionym głosem: „Okropne!" Mogłoby to zrazić 

pacjenta, pomimo  

iż był to jedynie nic nie znaczący werbalny tik. Na szczęście nie było 

żadnego „okropne" ani  
żadnych innych tików. Dopiero kiedy badał grzbietowy fałd skóry, dało się 

słyszeć krótkie  

„Okro-". Jak się później dowiedziałem, stłumienie ostatnich głosek nie 

było świadome — tiki  
Bennetta były przecież mimowolne. Pomyślałem więc, że skoro nie były 

świadome, to  

background image

musiały być dyktowane podświadomą troską o pacjentów. 

— Miły młody człowiek — powiedział Bennett, kiedy wyszliśmy z przychodni. 

—  
Otwarty, śmiały i przyjazny. Inni na jego miejscu nie wytknęliby nosa z 

domu. 

Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to samo można było powiedzieć o nim 

samym.  
Wielu ludzi z zespołem Tourette'a cierpiało udręki, zamykało się w sobie 

i wycofywało ze  

świata, nie wytykając nosa z domu. Ale Bennett tego nie zrobił: on z tym 

walczył; stawiał  
czoło życiu i ludziom, wybrał zawód najbardziej nieprawdopodobny z 

możliwych i udało mu  

się. Sądzę, że jego pacjenci zdawali sobie z tego sprawę i że to był 

jeden z powodów, dla  
których tak bardzo mu ufali. 

Mężczyzna z fałdami skóry był ostatnim pacjentem w przychodni, ale 

Bennett miał  

tylko krótką przerwę przed równie długim popołudniem na szpitalnym 
oddziale chirurgii.  

Wymówiłem się od tego i poszedłem na spacer do miasta. Przechadzałem się 

po Branford z  

przedziwnym poczuciem deja vu wymieszanego z jamais vu; miałem wrażenie, 
że kiedyś już  

tu byłem, a potem znów wszystko wydawało mi się nowe. I nagle 

przypomniałem sobie — w  

sierpniu 1960 roku, podróżując autostopem z Gór Skalistych na Zachód, 
zatrzymałem się tu  

na jedną noc. W tamtym czasie mieszkało tu zaledwie kilka tysięcy osób, a 

miasteczko  

składało się z kilku zakurzonych ulic, moteli i barów i przypominało 
przydrożny parking dla  

ciężarówek. Obecnie Branford liczyło dwadzieścia tysięcy mieszkańców; 

wysadzana  

drzewami aleja stanowiąca główną promenadę miasta, zapełniona była 

sklepami i  
samochodami; był tu ratusz 

110 

 

miejski, posterunek policji, szpital i kilka szkół. To była 
teraźniejszość, która otaczała  

mnie ze wszystkich stron, ale poprzez nią wciąż docierały do mnie obrazy 

zakurzonych dróg i  

małych barów sprzed trzydziestu lat, obrazy, które odżyły teraz w mojej 
pamięci. 

W piątki Bennett operował. W ten piątek miał wykonać mastektomię 

[amputacja  

gruczołu sutkowego — przyp. tłum]. Nie mogłem doczekać się tej chwili — 
bardzo chciałem  

zobaczyć go przy stole operacyjnym. Pacjenci w gabinecie zabiegowym to 

jedno — zawsze  

można skupić się na kilka minut — ale tu, podczas długiej i trudnej 
operacji, Bennett musiał  

przez kilka godzin, a nie tylko minut, być -całkowicie skoncentrowany. 

Widok Bennetta przygotowującego się do wejścia na salę operacyjną był  

niesamowity. „Może pan stanąć obok niego — powiedział do mnie jego młody 
asystent. — 

background image

To niezwykłe doświadczenie". — I tak w rzeczywistości było. To, co 

widziałem w  

przychodni, było teraz kilkakrotnie spotęgowane: ciągłe wyrzuty rąk w 
stronę „brudnego"  

ramienia — które jednak nigdy nie zostało dotknięte — w stronę asystenta, 

lustra; nagłe  

szarpnięcia całym ciałem, czego efektem były dotknięcia stopą któregoś z 
kolegów; i salwy  

dziwnych odgłosów — „Huu-huu! Huuu-Huuu" — przypominające hukanie dużej 

sowy. 

Po umyciu rąk i nałożeniu rękawic i fartuchów Bennett i jego asystent 
podeszli do  

stołu operacyjnego, na którym leżała znieczulona wcześniej pacjentka. 

Przez chwilę  

przeglądali zapis mammo-graficzny. Chwilę później Bennett wziął skalpel i 
bez śladu niedaw- 

nych tików zrobił pierwsze zdecydowane nacięcie — tym samym wszedł w rytm 

operacji.  

Minęło dwadzieścia minut, pięćdziesiąt minut, siedemdziesiąt, sto. 
Operacja wymagała wielu  

skomplikowanych zabiegów — trzeba było podwiązać naczynia krwionośne, 

znaleźć nerwy  

— ale nic nie zakłócało jej równego, płynnego rytmu. W końcu, po dwóch i 
pół niezwykle  

napiętych, wyczerpujących godzinach, Bennett podziękował wszystkim, 

ziewnął i przeciągnął  

się. Przez cały ten czas jego touretyczna natura nie dała o sobie znać. I 
to nie dlatego, że  

Bennett powstrzymywał się lub hamował, ale po prostu dlatego, że nie było 

żadnego impulsu  

wywołującego tiki. 
111 

  

 

- Podczas operacji nawet przez myśl mi nie przejdzie, że mam zespół 

Tourette'a —  
mówi Bennett. 

W tym czasie cała jego tożsamość jest tożsamością chirurga, a jego 

psychika i układ  

nerwowy całkowicie są jej podporządkowane; stają się aktywne, 
skoncentrowane,  

nietouretyczne. Tylko wtedy, gdy operację przerywa się na kilka minut — 

np. by sprawdzić  

wykonane podczas operacji prześwietlenie — Bennett przypomina sobie, że j 
e s t  

touretykiem, i w tym samym momencie staje się nim. Gdy tylko rytm 

operacji zostaje  

przywrócony, touretyzm, touretyczna tożsamość znów znika. Asystenci 
Bennetta, choć znają  

go i pracują z nim od lat, ciągle są zaskoczeni tą nagłą zmianą. 

— Touretyzm znika w ciągu sekundy — powiedział jeden z nich. — To wygląda 

jak  
cud. 

Nie zawsze jednak tak było, mówił mi później Bennett. Zdarzało się, że 

podczas  

operacji bombardowano go informacjami o tym, co dzieje się na zewnątrz, 
np.: „W pokoju  

background image

przyjęć czeka na pana trzech pacjentów", „Pani X pyta, czy może przyjść o 

dziesiątej",  

„Pańska żona chce wziąć karmę dla psów". Tego typu informacje rozpraszały 
jego uwagę,  

wytrącały go z rytmu operacji, zamącały koncentrację. Kilka lat temu 

wprowadził regułę, że  

pod żadnym pozorem nie wolno mu przeszkadzać w czasie operacji, aby mógł 
całkowicie się  

na niej skupić. 

Zachowanie Bennetta podczas operowania pobudza do zastanowienia się nad 

złożoną  
i wciąż do końca nie zbadaną naturą syndromu Tourette'a, a także nad 

ważnymi kwestiami  

dotyczącymi istoty rytmu i melodii oraz natury działania, roli 

reprezentacji i tożsamości.  
Przejście od nieskoordynowanych, gwałtownych tików do łagodnych, płynnych 

i spójnych  

ruchów może u touretyka nastąpić wtedy, gdy wciąga się on w rytm miarowej 

muzyki lub  
czynności. Zaobserwowałem tę prawidłowość u mężczyzny, którego opisałem w 

eseju „O  

dowcipnym Rayu i jego tikach"*; wykonując równe, rytmiczne ruchy ciałem, 

potrafił on  
przepłynąć całą długość basenu bez tików; 

*Patrz: Oliver Sacks, Meżczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, 

op. cit.  

(przyp. tłum.). 
112 

 

jednak w momencie odbijania się od ściany basenu, kiedy rytm, kinetyczna 

melodia,  
zostały przerwane, fala tików powracała. Wielu touretyków trenuje sport, 

co z jednej strony  

(jak podejrzewam) może wynikać z właściwej im niezwykłej szybkości i 

dokładności , z dru- 

giej zaś z ogromnej energii i nadmiernej pobudliwości ruchowej. 
Nadpobudliwość ta może  

zamiast nieregularnych wybuchów przyjąć formę rytmicznych ruchów podczas 

biegu lub gry. 

Podobnie jest w przypadku muzyki. Pojawiające się u touretyków zaburzenia 
mowy i  

czynności ruchowych oraz drgawki ustępują, gdy zaczynają oni śpiewać lub 

mówić  

odliczankę (to samo dotyczy także osób jąkających się). Drgawki i 
zaburzenia ruchowe  

charakterystyczne w chorobie Parkinsona (zwanej również kinetycznym 

jąkaniem się) mogą  

także ustąpić pod wpływem rytmicznej muzyki lub czynności. 
Źródłem tego typu reakcji są raczej osobnicze cechy motoryczne aniżeli 

osobowość  

czy tożsamość. Niektóre z transformacji Bennetta podczas wykonywania 

przez niego operacji  
zachodziły, jak 

9 Touretyk potrafi w zupełnie naturalny sposób i bez wysiłku reagować i 

działać w  

takim tempie, które większości z nas wydaje się niemożliwe do osiągnięcia 
lub „anormalne".  

background image

Znakomitym przykładem może tu być Shane F., touretyczny artysta, i jego 

niezwykłe  

umiejętności strzelania do ruchomego celu. Czas reakcji Shane'a jest 
znacznie krótszy od  

normalnej, a liczba oddanych strzałów sześć razy większa od przeciętnej. 

Nie dość tego,  

Shane wykazuje się spokojem i dużą celnością; dla „normalnej" osoby 
osiągnięcie takiego  

tempa — jeśli w ogóle możliwe — jest równoznaczne z rezygnacja z 

dokładności trafień. 

Z drugiej strony, kiedy poproszono Shane'a, by postarał się przystosować 
do  

(naszych) normalnych szybkości, jego ruchy stały się nienaturalne, 

niezgrabne, przestał celnie  

strzelać, wróciły też tiki. Okazało się, że j e g o normalna szybkość i n 
a s z a normalna  

szybkość to dwie różne rzeczy, że system nerwowy touretyka pracuje w tym 

przypadku na  

wyższych obrotach. 
Podobne tempo i porywczość występowały także u wielu pacjentów z zespołem  

pozapaleniowym mózgu, kiedy byli oni pobudzani 1-dopą. Doskonałym 

przykładem jest tu  

Hester Y., którą opisałem w Przebudzeniach: „Jeśli pani Y. przed 
rozpoczęciem podawania  

1-dopybyłanajbardziej spowolnioną osobą, jaką kiedykolwiek widziałem, pod 

wpływem 1- 

dopy stała się n a j bardziej przyśpieszoną. Znałem pewną liczbę 
olimpijczyków, ale pani Y.  

pobiłaby ich wszystkich czasem reakcji; w innych okolicznościach mogłaby 

zostać  

najszybszym rewolwerowcem na Dzikim Zachodzie . 
* Oliver Sacks. Przebudzenia, przeł. P. Jaśkowski, Poznań 1997, s. 369 

(przyp.  

tłum.). 

113 

 
 

 

sądzę, na podstawowym, „muzycznym" poziomie. Na tym poziomie operowanie  

stawało się działaniem automatycznym. 
Wszystko, co czynił, zestrajało się w jedną płynną całość. Podobnie jak 

prowadzenie  

samochodu, tak i operowanie z czasem częściowo zautomatyzowało się i 

Bennett mógł  
gawędzić z pielęgniarkami, dowcipkować, przekomarzać się i myśleć, 

podczas gdy jego ręce,  

oczy i mózg prawie bezwiednie wykonywały powierzone im zadanie. 

Ów „muzyczny" poziom współistnieje z wyższym, osobistym poziomem  
świadomości, który konstruuje tożsamość — w wypadku Bennetta jest to rola 

chirurga i  

bycie nim. Anatomia (i chirurgia) to niezmienne jego miłości, znajdujące 

się w centrum jego  
istnienia: Bennett jest najbardziej sobą, najgłębiej sobą, gdy zatopiony 

jest w swojej pracy.  

Cała jego osobowość i zachowanie — często nerwowe i niepewne — zmieniają 

się, kiedy  
wkłada chirurgiczny strój — a wraz z nim „przywdziewa" nową tożsamość, 

która czyni go  

background image

mistrzem. Częściowo z tego właśnie powodu całkowicie znikają jego 

touretyczne odruchy.  

To samo zaobserwowałem u touretycznych aktorów; znam pewnego aktora, 
który poza  

sceną ma silne objawy zespołu Tourette'a, ale kiedy jest na scenie, kiedy 

odgrywa swoją rolę,  

touretyzm przestaje istnieć. 
Jesteśmy tu świadkami zjawiska, które zachodzi na znacznie wyższym 

poziomie  

aniżeli rytmiczny, quasi-automatyczny rezonans zachowań motorycznych. Bez 

względu na to,  
jak zwą to zjawisko w psychologii czy medycynie —jest to fundamentalny 

akt inkarnacji,  

wcielenia, dzięki któremu umiejętności, uczucia i ukryte ślady przeżyć 

psychicznych innego  
„ja" poddane zostają kontroli mózgu, ten zaś na czas trwania określonej 

czynności  

„redefiniuje" cały system nerwowy owego „ja" 10. Taka transformacja 

tożsamości, jej 
10 Problem ten jest szczególnie złożony, ponieważ niektórzy touretycy 

mają  

skłonności do mimiki, imitacji i personifikacji, charakteryzujących się 

bardziej konwulsyjną  
naturą. (Czego przykład opisałem w The Possessed). Ten rodzaj imitacji 

nie powoduje  

transformacji; wręcz odwrotnie —jeszcze głębiej pogrąża chorego w 

touretyzmie.  
Touretyczny aktor czuł poza sceną silny pociąg do konwulsyjnych 

personifikacji i innych  

touretycznych zachowań, ale ich natura była zupełnie inna od 

uzdrawiającego grania na  
scenie. Sztuczny impuls odtwórczy lub personifikacyjny stymuluje sztuczną 

część danej  

osoby (a także jej systemu nerwowego) — tylko głęboka, 

calkowitaidentyfikacja, jak w  

przypadku Bennetta, może spowodować transformację. 
114 

 

reorganizacja, pojawia się u każdego z nas: zmieniamy się z jednej osoby 

w inną,  
przechodzimy od jednej roli do drugiej — od rodzicielskiej do zawodowej, 

od zawodowej do  

politycznej, od politycznej do erotycznej itd. Przejścia te mają 

szczególnie dramatyczny  
przebieg u osób, które „opuszczają" swoje neurologiczne lub 

psychiatryczne syndromy lub  

„powracają" do nich, a także u zawodowych aktorów. 

Typowym sposobem doświadczenia wspomnianych transformacji, owych  
przeskoków pomiędzy bardzo skomplikowanymi, trwałymi śladami przeżyć 

psychicznych,  

jest „przypominanie" i „zapominanie": Bennett zapomina, że jest 

touretykiem („nawet przez  
myśl mi nie przejdzie"), ale przypomina to sobie, gdy tylko następuje 

przerwanie rytmu. W  

tym samym momencie staje się touretykiem, ponieważ na tym poziomie 

świadomości nie ma  
rozróżnienia pomiędzy pamięcią, wiedzą, impulsem lub czynem — wszystkie 

one są jednym i  

background image

tym samym. (W innych przypadkach jest podobnie: widziałem kiedyś 

mężczyznę z chorobą  

Parkinsona, który zaaplikował sobie zastrzyk apomorfiny, aby pozbyć się 
uczucia sztywności  

— po kilku minutach nagle odzyskał możliwości ruchu, uśmiechnął się i 

powiedział:  

„zapomniałem, jak to jest mieć chorobę Parkinsona"). 
W piątkowe popołudnia Bennett był wolny. Lubił wtedy wybierać się na 

długie  

wędrówki, wycieczki rowerowe lub przejażdżki samochodem. Z ogromną 

przyjemnością  
jeździł na pobliskie ranczo z uroczym jeziorem, do którego można było 

dojechać tylko  

wyboistą, zakurzoną drogą. Ranczo położone było w przepięknym miejscu na 

wąskim  
urodzajnym pasie ziemi pomiędzy jeziorem i górami. Spacerowaliśmy tam 

kilka godzin,  

rozmawiając o tym i owym, a Bennett — gdy mijaliśmy coś ciekawego — dawał 

mi krótkie  
lekcje botaniki i geologii. Pewnego razu po kąpieli w jeziorze 

zobaczyłem, że Bennett dość  

niespodziewanie zwinął się na ziemi 

115 
 

 

i uciął sobie drzemkę. Wyglądał na spokojnego, rozluźnionego; jednak 

fakt, że zasnął tak  
nagle i głęboko, nasunął mi przypuszczenie, że nazbyt wiele trudności 

musiał on pokonać w  

ciągu dnia, że przeżywa takie chwile, kiedy nie może już wytrzymać 

stresu. Zastanawiałem się,  
jak wiele musi ukrywać pod swoją genialną powierzchnią — z jak wieloma 

rzeczami musi  

dawać sobie radę. 

Później, kiedy kontynuowaliśmy naszą włóczęgę po ranczu, mówiliśmy o tym, 

że  
mogę zobaczyć tylko zewnętrzne objawy jego touretyzmu, te zaś — choć 

dziwaczne — na  

pewno nie były najgorszym problemem. Prawdziwe problemy, te wewnętrzne, 

to panika i  
napady furii — uczucia tak gwałtowne, że obawiał się, iż go przygniotą, i 

tak nagłe, że nigdy  

nie potrafił ich przewidzieć. Czasem wystarczył widok policyjnego wozu 

lub perspektywa  
mandatu, a w jego głowie natychmiast powstawał krwawy scenariusz: 

szaleńczy pościg,  

strzelanina, płomienie ognia, śmiertelnie ranni i zabici. W ciągu kilku 

chwil krwawa fabuła była  
dopracowana w każdym szczególe, a przerażające obrazy w szaleńczym tempie 

przebiegały  

mu przez głowę. Jedna część jego osoby — ta niezaangażowana — mogła 

obserwować te  
sceny z obojętnością, ale druga część była przez nie „wchłaniana" i 

pobudzana do działania.  

Bennett potrafił powstrzymać wybuchy paniki w miejscach publicznych, ale 

napięcie, wynikłe  
z opanowywania się, było bardzo silne i wyczerpujące. W domu mógł się 

wyżyć — nie na  

background image

innych osobach, ale na otaczających go martwych przedmiotach. Na jednej 

ze ścian widniały  

ślady wielu uderzeń, podobnie jak na lodówce, w którą podczas ataków 
furii rzucił już  

właściwie wszystkim. W jego gabinecie lekarskim od ciągłego kopania 

zrobiła się w ścianie  

dziura, którą musiał zasłonić rośliną doniczkową; a w jego domowym 
gabinecie na ścianach  

wyłożonych cedrowym drewnem, widniały ślady noża. 

— Touretyzm nie zawsze jest śmieszny i łagodny — powiedział mi. — Można  

postrzegać go jako coś cudacznego, zabawnego, czuć pokusę jego  
uromantycznienia, ale zespół Tourette'a pochodzi z głębi systemu 

nerwowego i z  

podświadomości. Sięga naszych najdawniejszych, najsilniejszych uczuć. 

Syndrom  
Tourette'a jest jak epi- 

116 

 

lepsja w podkorzu; kiedy mu ulegasz, pomiędzy tobą a „tym czymś" jest 
tylko wąski  

pas kory, wąski pas oddzielający cię od szalejącej burzy, ślepej siły 

podkorza. Zespół  

Tourette'a można postrzegać jako coś czarującego, zabawnego i twórczego, 
ale ma on  

również swoje ciemne strony, z którymi trzeba walczyć przez całe życie. 

Jazda powrotna była stymulującym, a czasami przerażającym doświadczeniem. 

Teraz,  
kiedy Bennett poznał mnie już, nie starał się już hamować swoich 

touretycznych odruchów.  

Puszczał na kilka sekund kierownicę — jeśli nawet nie było to kilka 

sekund, to dla mnie  
trwało to znacznie dłużej — i uderzał opuszkami palców w przednią szybę 

(w rytm ciągłych  

„Huu, huuu", „Cześć!", „To okropne!"), poprawiał okulary, 

„wypośrodkowywai" je na tysiąc  

różnych sposobów, a zgiętymi palcami wskazującymi bez przerwy wygładzał 
wąsy, patrząc  

przy tym we wsteczne lusterko zamiast na drogę. Jak oszalały poruszał 

przez cały czas  

kolanami, próbując ułożyć je symetrycznie do kierownicy; nieustannie 
„wypośrodkowywał"  

je, nagłymi ruchami przestawiał z jednej strony na drugą, tak że samochód 

jechał w dół ulicy  

dziwacznym zygzakiem. 
— Niech się pan nie przejmuje — powiedział, ujrzawszy moje 

zaniepokojenie. —  

Znam tę drogę. Widzę w lusterku, że nic za nami nie jedzie. Jeszcze nigdy 

nie miałem  
wypadku11 . 

Bennett miał wewnętrzną potrzebę patrzenia na innych i odwrotnie — musiał 

czuć na  

sobie ich wzrok. Objawiało się to w przedziwny sposób. Kiedy dotarliśmy 
do domu,  

schwycił Marka, postawił go przed sobą i wygładzając wąsy, mówił do niego  

rozwścieczonym głosem: „Spójrz na mnie! Spójrz na mnie!" Mark nie ruszył 

się z miejsca, ale  
nie potrafił skoncentrować wzroku na twarzy ojca. Wtedy Bennett schwycił 

go za rękę i  

background image

mocno trzymając, syknął: 

11 Wycieczka samochodowa, którą odbyłem z przyjacielem—także touretykiem, 

była  
równie niezapomnianym przeżyciem. Przez cały czas nagłymi ruchami szarpał 

kierownicą z  

jednej strony w drugą, gwałtownie naciskał na hamulec lub pedał gazu albo 

wyjmował  
podczas jazdy kluczyk ze stacyjki. Twierdził jednak, że tego typu 

touretyczne odruchy są  

bezpieczne — od kiedy miał prawo jazdy, tzn. od 10 lat, nigdy nie miał 

żadnego wypadku. 
117 

 

 

„Spójrz na mnie!". Mark stal w bezruchu, jak gdyby był w transie, jakby 
został  

zahipnotyzowany. 

Wydarzenie to zaniepokoiło mnie, choć inne sceny rodzinne były 

wzruszające:  
Bennett symetrycznymi ruchami rozpostartych palców lekko uderzał we włosy 

Helen;  

wydawał przy tym miękkie „Huu, huu". Helen z pogodnym uśmiechem 

przyjmowała i  
akceptowała te pieszczoty; była to przejmująca scena, pełna zarówno 

czułości, jak i absurdu. 

— Kocham go takim, jaki jest — mówiła Helen. — Nie chciałabym go, gdyby 

był  
inny. 

Bennett odnosił się do swojego zachowania w podobny sposób: 

— To śmieszna choroba — tak jakby to nie była choroba, tylko ja. Mówię 

słowo  
„choroba", ale nie jest to odpowiednie określenie. 

Bennettowi, podobnie jak i innym touretykom, trudno jest traktować swoje 

schorzenie  

jak coś zewnętrznego, ponieważ wydaje im się, że oni sami, naumyślnie, 

wykonują wiele  
tików i mimowolnych ruchów i że stanowią one integralną część ich „ja", 

ich osobowości, ich  

woli. W przypadku parkinsonizmu i pląsawicy jest zupełnie inaczej: chory 

nigdy nie utożsamia  
się z objawami, zawsze odczuwa je jako znajdującą się poza jego „ja" 

dolegliwość. Drgawki i  

tiki zajmują w touretyzmie pozycję pośrednią: niekiedy wydają się wyrazem 

własnej woli, ale  
czasem odczuwane są jako przymus, coś narzuconego przez inną, obcą wolę.  

Dwuznaczności te ilustruje często sposób określania choroby. Rozdzielenie 

pomiędzy „coś" i  

„ja" ma nierzadko swoje odbicie w śmiesznych, upersonifikowa-nych 
nazwach: jeden ze  

znanych mi touretyków nazywa zespół Tourette'a „Toby", a inny „Pan T". 

Odwrotnym  

przykładem, świadczącym o przejęciu „ja" przez owo „coś", może być 
dosadne określenie,  

którego użył w liście pisanym do mnie pewien młody mężczyzna z Utah, 

nazywając swoje  

schorzenie „touretyczną duszą". 
Choć Bennett nie ma nic przeciwko postrzeganiu zespołu Tourette'a w 

kategoriach  

background image

neurochemicznych lub neurofizjologicznych — opisujących chorobę jako 

chemiczną  

anormalność, jako „włączany i wyłączany obwód elektryczny", jako 
„uwolnienie prymityw- 

nych, zazwyczaj powstrzymywanych zachowań" — czuje jednak, że 

118 

 
turetyzm stał się częścią jego osobowości. Z tego powodu (między innymi) 

nie  

toleruje haloperidolu i podobnych mu lekarstw — redukując objawy zespołu 

Tourette'a,  
redukują one jednocześnie jego osobowość, tak że nie czuje się w pełni 

sobą. 

- Efekty uboczne działania haloperidolu były okropne — powiedział. — 

Byłem  
bardzo niespokojny, nie mogłem ustać w miejscu, moje ciało zwijało się i 

skręcało, drżałem  

jak cierpiący na chorobę Parkinsona. Kiedy lek przestał działać, poczułem 

ogromną ulgę. Z  
drugiej strony prozac jest jak dar z niebios, jeśli chodzi o obsesje i 

ataki furii, choć nie działa  

na tiki. 

Rzeczywiście — dla wieku touretyków prozac był darem niebios, choć na 
niektórych  

w ogóle nie działał, a u kilku spowodował odwrotny do zamierzonego efekt 

— intensyfikację  

niepokoju, obsesji czy ataków szału  12 . 
Choć tiki pojawiły się u Bennetta w wieku siedmiu lat, to dopiero kiedy 

miał  

trzydzieści siedem dowiedział się, że cierpi na syndrom Tourette'a. 

— Kiedy pobraliśmy się, nazywał to po prostu „nerwowym nawykiem" —  
powiedziała mi Helen. — Często żartowaliśmy na ten temat. Mówiłam mu: „Ja 

rzucę palenie, a  

ty swoje tiki". Sądziliśmy, że jeśli będzie chciał, może się ich pozbyć. 

Potem, w 1977 roku,  

kiedy Mark był malutki, Clark usłyszał w radiu program „Quirks and 
Quarks". Był bardzo  

podniecony i wołał do mnie: „Helen, chodź tu szybko! Ten facet mówi o 

takich jak ja!" Był  

bardzo poruszony, kiedy dowiedział się, że inni ludzie też to mają. A ja 
odczułam ulgę,  

ponieważ od dawna podejrzewałam, że coś jest nie tak. Dobrze było móc to 

w końcu  

zaszufladkować. Dotychczas nigdy nawet o tym nie napomknął, nie 
podejmował tematu  

choroby, ale od kiedy dowiedzieliśmy się, co to jest, opowiadał o tym, 

jeśli ktoś go zapytał.  

Dopiero od kilku lat spotyka innych ludzi z tym schorzeniem i jeździ na 
spotkania  

Stowarzyszenia Syndromu Tourette'a. 

12 Spotkało to innego touretycznego lekarza; nie tylko miał on tiki, ale 

także ataki  
paniki i szału, które tylko wielkim wysiłkiem woli potrafił powstrzymać. 

Kiedy podano mu  

prozac, słabe hamulce kontrolne puściły i wdał się w bójkę z policją, po 

czym spędził noc w  
areszcie. 

119 

background image

 

 

Jeszcze do niedawna syndrom Gillesa de la Tourette'a był nieznany i 
trudny do  

zdiagnozowania, nawet w medycynie, tak więc wiele osób — na podstawie 

urywkowych  

informacji, które pojawiały się w mediach — samodzielnie stawiało 
diagnozę albo czynili to  

ich przyjaciele lub rodzina. Znam innego lekarza, chirurga z Luizjany, 

któremu — o  

paradoksie! — diagnozę wystawił jego własny pacjent, który zobaczył 
touretyka w  

telewizyjnym programie Phila Donahue. Nawet teraz dziewięć na dziesięć 

diagnoz stawianych  

jest nie przez lekarzy, ale przez inne osoby, które dowiedziały się o 
chorobie z mediów.  

Rozpowszechnienie wiedzy o tym schorzeniu należy zawdzięczać wysiłkom 

Stowarzyszenia  

Syndromu Tourette'a, które na początku lat siedemdziesiątych liczyło 
zaledwie trzydziestu  

członków, a obecnie liczy ich ponad dwadzieścia tysięcy). 

Jest sobotni ranek, i muszę wracać do Nowego Jorku. 

— Jeśli będzie ładna pogoda, podrzucę pana moim samolotem do Calgary —  
oznajmił mi nagle Bennett poprzedniego wieczoru. — Leciał już pan kiedyś 

z touretykiem? 

— Z jednym byłem na wycieczce kajakowej 13— odparłem — a z innym 

jeździłem  
samochodem, ale żeby latać... 
— Spodoba się panu — odpowiedział Bennett. — To będzie dla pana zupełnie 

nowe  

doświadczenie. Jestem jedynym na świecie chirurgiem-touretykiem, który 
umie latać. 

O świcie budzę się i zauważam — z mieszanymi uczuciami — że choć jest 

zimno, to  

warunki do lotu są wyśmienite. Dojeżdżamy samochodem do małego lotniska w 

Branford —  
podczas jazdy Bennett przez cały czas wierci się i rzuca, co wprawia mnie 

w dość nerwowy  

nastrój. 

13 Przejażdżka kajakiem pewnego letniego miesiąca na jeziorze Huron z 
Shanem F.  

byta niezwykłym doświadczeniem z czysto ludzkiego, ale i z medycznego 

punktu widzenia —  

kajak stał się przedłużeniem jego ciała, każdy jego nagły ruch powodował, 
że kołysał się i  

zanurzał w wodzie; dawało mi to niezapomniana, bezpośrednią możliwość 

zrozumienia, co to  

znaczy być w jego skórze. Bez przerwy miotało nami na wszystkie strony, 
jak podczas burzy,  

bez przerwy byliśmy o krok od przewrócenia się — marzyłem tylko o tym, 

żeby wreszcie  

kajak przewrócił się i raz na zawsze utonął, oraz bym wreszcie mógł uciec 
i dopłynąć do  

brzegu. 

120 

 
- W powietrzu jest znacznie łatwiej. Nie ma tam żadnej drogi i nie trzeba 

przez cały  

background image

czas trzymać urządzeń sterowniczych —mówi. 

Przyjeżdżamy na lotnisko, Bennett parkuje samochód, otwiera hangar i z 

dumą  
pokazuje mi swój samolot — niewielki czerwono-biały jednosilnikowy Cessna 

Cardinal.  

Wyciąga go na pole startowe i sprawdza, potem jeszcze raz sprawdza, a 

potem jeszcze raz. A  
potem rozgrzewa silnik. Jest bardzo zimno i wieje północny wiatr. Z 

niecierpliwością, ale  

także z rosnącym spokojem obserwuję Bennetta, który sprawdza wszystko po 

kilka razy.  
Jeśli jego touretyczna natura każe mu sprawdzać wszystko trzy lub pięć 

razy — tym lepiej dla  

nas. Podobne uczucie pewności towarzyszyło mi, gdy obserwowałem go 

podczas operacji  
— czułem, że jego touretyzm czyni go dokładniejszym i skrupulatniejszym, 

nie tłumiąc przy  

tym jego intuicji, jego wolności. 

Wszystko skontrolowane. Bennett ruchem akrobaty wskakuje do samolotu,  
przyśpiesza obroty silnika i startuje. Kiedy wznosimy się, nad Górami 

Skalistymi wschodzi  

słońce i zalewa naszą małą kabinę złotym światłem. Wzlatujemy na wysokość 

dziewięciu  
tysięcy stóp, a Bennnett nerwowo się porusza, klepie rękami, dotyka 

okularów, wąsów, sufitu  

kabiny. To nie są silne tiki, myślę, ale co by było, gdyby miał takie? Co 

będzie, jeśli zechce  
zrobić młynek albo koziołka, albo pętlę? A co się stanie, jeśli poczuje 

wewnętrzną potrzebę,  

żeby wychylić się i dotknąć śmigła? Touretyków fascynują wirujące 

przedmioty; wyobrażam  
sobie Bennetta wychylającego się przez okno i kurczowo próbującego 

dotknąć śmigła. Ale  

jego tiki i kompulsje są słabe — kiedy zdejmuje rękę ze steru, samolot 

dalej spokojnie leci. Na  

szczęście nie ma tu żadnej wytyczonej drogi. Nie ma znaczenia, czy 
wzniesiemy się, czy  

opadniemy o pięćdziesiąt stóp. Mamy całe niebo do zabawy. 

A Bennett, urodzony lotnik, jest jak dziecko, które się bawi. Taka jest 

właśnie część  
jego touretycznej natury — potrafi ulec wewnętrznej potrzebie zabawy, 

którą my najczęściej  

skrywamy lub którą już dawno utraciliśmy. Wolność i przestrzeń wprawiają 

go w zachwyt;  
jego wzrok jest beztroski, chłopięcy — nieczęsto widywałem go 

121 

 

 
takiego na ziemi. Wznosząc się, lecimy teraz nad pierwszymi szczytami — 

strażnikami  

Gór Skalistych; pod nami rozciągają się przestrzenie porośnięte żółtawymi 

modrzewiami.  
Znajdujemy się jakieś tysiąc stóp nad szczytami. Zastanawiam się, czy 

Bennett, gdyby był  

sam, miałby ochotę przelecieć nad nimi w odległości dziesięciu stóp, w 

odległości  
centymetrów — touretycy czują silny pociąg do tego typu ryzykownych 

sytuacji. Na  

background image

wysokości dziesięciu tysięcy stóp wlatujemy w korytarz pomiędzy szczytami 

gór, po naszej  

prawej stronie ich grzbiety oświetla poranne słońce — ich cień odbija się 
na stokach po  

naszej lewej. Na wysokości jedenastu tysięcy stóp widzimy Góry Skaliste 

na całej ich  

szerokości, która w tym miejscu wynosi zaledwie pięćdziesiąt pięć mil. Na 
wschód od nas  

rozciąga się złota preria prowincji Alberta. Przed oczami miga mi ramię 

Bennetta, jego prawa  

ręka delikatnie uderza w przednią szybę. 
— Patrz, góry osadowe! — pokazuje przez okno. — Wypiętrzyły się z dna 

morza  

pod kątem siedemdziesięciu, osiemdziesięciu stopni. 

Bennett patrzy na strome wierzchołki skał, jakby to byli jego starzy 
przyjaciele;  

świetnie czuje się w ich bliskości. Na nie oświetlonych słońcem stokach 

leży jeszcze śnieg,  

podczas gdy tam, gdzie słońce dociera, dawno już zniknął; na całej 
północno-zachodniej  

stronie widzimy ciągnące się w kierunku Banff górskie lodowce. Bennett 

porusza się, potem  

znów się porusza i jeszcze raz — stara się ustawić kolana symetrycznie do 
urządzeń  

sterujących. 

Mijamy granicę prowincji Alberta — za nami czterdzieści minut lotu. Pod 

nami wije  
się rzeka Highwood. Schodzimy z północnego kierunku i skręcamy 

nieznacznie w stronę  

Calgary. Za sobą zostawiamy porośnięte osikami ostatnie zbocza Gór 

Skalistych. Lecimy  
teraz niżej; pod nami rozciągają się pola pszenicy i lucerny — farmy, 

rancza, żyzne prerie —  

ale i tu wszędzie rosną złociste osiki. Wśród pól, na płaskiej równinie 

wyrastają nagle wzgórza  

Calgary. 
W radiu pojawiają się zakłócenia — wielki rosyjski transportowiec schodzi 

do  

lądowania; trzeba szybko otworzyć główny pas startowy, zamknięty na czas 

konserwacji.  
Nadlatuje następny potężny samolot — z zambijskich linii lotniczych. 

Samoloty z całego 

122 

 
świata właśnie w Calgary przechodzą poważne remonty i konserwację; to 

lotnisko, jak  

mówi Bennett, dysponuje najlepszym sprzętem naprawczym w całej Ameryce 

Północnej. W  
całym tym wielkim zamieszaniu Bennett podaje przez radio naszą pozycję i 

krótką informację  

(samolot Cardinal o długości piętnastu stóp z touretykiem i neurologiem 

na pokładzie).  
Odpowiedź jest natychmiastowa, tak rzetelna i dokładna, jakbyśmy byli 

Boeingiem 747.  

Wszystkich pilotów traktuje się na świecie zawsze tak samo. A świat 

pilotów to zupełnie  
oddzielna kraina, to masoneria, ze swoim tajemniczym językiem, znakami, 

mitami i zasadami.  

background image

Najwyraźniej Bennett jest w tym świecie znany — po wylądowaniu jeden z 

kontrolerów ruchu  

od razu rozpoznaje go i wesoło do niego kiwa. 
Bennett niespodziewanie szybko i raptownie wyskakuje z samolotu — podążam 

za  

nim wolniejszym, „normalnym" krokiem — i już po chwili rozmawia ze 

stojącymi na polu  
startowym dwoma potężnymi, młodymi mężczyznami — braćmi Kevinem i 

Chuckiem, którzy  

są czwartym pokoleniem pilotów w Górach Skalistych. Obaj świetnie go 

znają. 
— Jest jednym z nas — mówi do mnie Chuck. — W porządku facet. Touretyk? 

No i  

co z tego? To dobry człowiek. I cholernie dobry pilot. 

Prowadzą luźną rozmowę przeplataną niezwykłymi historiami. Nie trwa to 
długo.  

Bennett musi wracać do Branford — o jedenastej ma wykład dla grupy 

pielęgniarek, a  

tematem nie jest jakiś problem chirurgiczny, ale syndrom Tourette'a. 
Zbiorniki jego  

niewielkiego samolotu zostają napełnione paliwem. Bennett przygotowuje 

się do drogi  

powrotnej. Podajemy sobie ręce i ściskamy się na pożegnanie. Kiedy idę w 
kierunku  

terminalu, odwracam się i patrzę na Bennetta. Podchodzi do samolotu, 

wjeżdża na główny  

pas startowy i szybko wznosi się w górę. Za nim ciągnie się smuga spalin. 
Patrzę za nim  

przez chwilę, dopóki nie znika. 

122 

 
 

 

WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ 

 

Na początku października 1991 roku zadzwonił do mnie emerytowany minister 
z  

Midwest i opowiedział o narzeczonym swojej córki, pięćdziesięcioletnim 

mężczyźnie  

imieniem Virgil, który od wczesnego dzieciństwa był niewidomy. Miał na 
obu oczach grubą  

kataraktę, a także, jak mu powiedziano, barwnikowe zapalenie siatkówki — 

chorobę  

uwarunkowaną genetycznie, która powoli, lecz nieubłaganie trawi siatkówkę 
aż do jej  

zniknięcia. Jednak jego narzeczona, Amy, która sama, ze względu na 

cukrzycę, musi regu- 

larnie chodzić do okulisty, zabrała go ostatnio do swojego lekarza, 
doktora Scotta Hamlina, a  

ten obudził w nich nową nadzieję. Wysłuchawszy uważnie historii Virgila, 

doktor Hamlin nie  

był do końca przekonany, że Virgil miał barwnikowe zapalenie siatkówki. 
Na tym etapie  

trudno było jeszcze o pewność, ponieważ pod grubą kataraktą siatkówki nie 

było już widać,  

ale Virgil wciąż odróżniał jasność od ciemności, poznawał kierunek, z 
którego padało światło,  

background image

widział cień ręki poruszającej się przed jego oczyma — oczywiste więc 

było, że siatkówka nie  

uległa całkowitemu zniszczeniu. Poza tym zdjęcie katarakty jest 
stosunkowo prostym  

zabiegiem chirurgicznym, stwarzającym niewielkie ryzyko. Nie było nic do 

stracenia, a wiele  

można było zyskać. Amy i Virgil wkrótce będą brali ślub. Czy nie byłoby 
wspaniale, gdyby  

Virgil mógł widzieć? Gdyby, będąc prawie przez całe życie niewidomym — 

mógł zobaczyć  

swoją żonę, teścia, kościół?! Doktor Hamlin zgodził się operować, i —jak 
poinformował 

124 

 

mnie ojciec Amy — katarakta na prawym oku Virgila została usunięta przed 
dwoma  

tygodniami. Stał cię cud: operacja pomogła. Dzień po operacji — kiedy 

zdjęto opatrunki —  

Amy założyła dziennik i napisała we wstępie: 
Virgil WIDZI!... Całe biuro we łzach, pierwszy raz od czterdziestu lat 

Virgil widzi...  

Rodzina Virgila jest taka podniecona, ciągle płaczą, nie mogą w to 

uwierzyć!... Oto niezwykły  
cud przywróconego wzroku! 

A jednak już następnego dnia pisała o pojawiających się problemach: 

Próbuje przyzwyczaić się do tego, że widzi. Najwyraźniej nie jest łatwo 

przejść od  
ślepoty do normalnego widzenia. Musi szybciej myśleć, nie potrafi jeszcze 

zaufać  

wzrokowi... Jak niemowlę, które uczy się widzieć: wszystko jest nowe, 

ekscytujące,  
przerażające. Nie jest pewny, co to znaczy móc widzieć. 

Życie neurologa, podobnie jak życie naukowca, jest nieuporządkowane, ale 

właśnie  

dzięki owemu brakowi systematyczności spotyka go wiele nowych i 

niespodziewanych  
sytuacji, które mogą ukazać mu zawiłości natury — zawiłości, których w 

normalnym życiu  

przewidzieć nie sposób. „Natura nigdy tak chętnie nie odkrywa swych 

sekretnych tajemnic —  
pisał w XVII wieku William Harvey —jak wtedy, gdy ujawnia ślady swojego 

działania poza  

wytyczonymi ścieżkami". Tamta rozmowa telefoniczna — dzięki której 

dowiedziałem się o  
przywróceniu wzroku osobie dorosłej niewidomej od wczesnego dzieciństwa — 

była właśnie  

ujawnieniem takiego działania natury. „Tak naprawdę — pisze okulista 

Alberto Valvo w  
książce Sight Restoration after Long-Term Blindness [Przywrócenie wzroku 

po długiej  

ślepocie] — liczba znanych nam tego rodzaju przypadków w ostatnich 

dziesięciu stuleciach  
nie przekracza dwudziestu". 

Jaką zdolność widzenia będzie miał taki pacjent? Czy w momencie jej 

odzyskania  

wzrok stanie się dla niego czymś „normalnym"? Większość z nas 
odpowiedziałaby na to  

pytanie twierdząco. Jest to 

background image

125 

 

 
 

zdroworozsądkowy pogląd — oczy zostają otwarte, zasłona opada i (jak mówi 

Nowy  

Testament) niewidomemu otworzą się oczy 1. 
Ale czy rzeczywiście jest to takie proste? Czy do aktu widzenia nie 

potrzeba  

doświadczenia? Czy nie trzeba nauczyć się widzieć? Nie znalem dobrze 

literatury na ten  
temat, choć z wielką fascynacją czytałem o przypadkach odzyskania wzroku, 

które w 1963  

roku w „Quarterly Journal of Psychology" opublikował Richard Gregory 

wspólnie z Jeanem  
G. Wallace'em. Stąd wiedziałem, że tego typu przypadki, hipotetyczne lub 

prawdziwe, od  

setek lat przykuwają uwagę okulistów i psychologów. Siedemnastowieczny 

filozof, William  
Molyneux, którego żona była niewidoma, postawił takie oto pytanie swojemu 

przyjacielowi,  

Johnowi Locke'owi: „Przypuśćmy, że ktoś rodzi się niewidomy i jako 

dorosły człowiek doty- 
kiem rozróżnia sześcian od kuli: [czy mógłby teraz], mając już wzrok, 

odróżnić sześcian od  

kuli, nie dotykając ich?" Locke zgłębia ten problem w swoich Rozważaniach 

dotyczących  
rozumu ludzkiego z 1690 roku i jego odpowiedź brzmi przecząco. W 1709 

roku, po głębszej  

analizie relacji pomiędzy wzrokiem i dotykiem, w swoim traktacie Nowa 

teoria widzenia  
George Berkeley doszedł do wniosku, że pomiędzy światem dotykowym i 

światem  

wzrokowym nie zachodzą żadne poważne związki — że łączące je relacje 

powstają tylko  

poprzez doświadczenie. 
Zaledwie dwadzieścia lat później wnioski te poddano próbie. W 1728 roku 

William  

Cheselden, angielski chirurg, zdjął kataraktę z obojga oczu niewidomego 

od urodzenia  
trzynastoletniego chłopca. Pomimo wysokiej inteligencji i młodego wieku 

chłopiec ten do- 

świadczał ogromnych trudności z najprostszymi sposobami wizualnej 

percepcji. Nie miał  
pojęcia o odległości. Nie miał pojęcia o przestrzeni i wielkości. Był też 

skonfundowany  

rysunkami i obrazami, samym pojęciem dwuwymiarowej reprezentacji 

rzeczywistości. Jak  
przewidywał wcześniej Berkeley, zrozumienie tego, co widział, 

1 Cud w Betsaidzie opisany w Ewangelii św. Marka jest bardziej niezwykły 

i  

skomplikowany, ponieważ początkowo ślepiec dojrzał poruszających się 
ludzi, ale zdawało  

mu się, że są oni „niby drzewa", i dopiero później w pełni odzyskał 

wzrok. (Ewangelia wg św.  

Marka, 8, 22-26). 
126 

 

background image

przychodziło stopniowo i tylko wtedy, gdy mógł połączyć doświadczenia 

wzrokowe  

z doświadczeniami dotykowymi. Podobnie było z innymi pacjentami w ciągu 
następnych  

dwustu pięćdziesięciu lat, które upłynęły od operacji Cheseldena: 

większość pacjentów,  

którzy odzyskali wzrok, doświadczała głębokiego locke'ańskiego chaosu i 
dezorientacji 2. 

Teraz poinformowano mnie, że kiedy z oka Virgila zdjęto opatrunki i 

zobaczył on  

lekarza oraz swoją narzeczoną, zaczął się śmiać. Niewątpliwe jest, że 
zobaczył coś — ale co  

widział? Co oznaczało ,,widzieć" dla człowieka, który wcześniej nie 

widział? Do jakiego  

świata został teraz wprowadzony? 
Virgil urodził się na niewielkiej farmie w Kentucky tuż po wybuchu 

drugiej wojny  

światowej. Jako dziecko niczym nie różnił się od swoich rówieśników, choć 

(jak wydawało  
się jego matce) od samego urodzenia miał bardzo słaby wzrok, wpadał 

narożne sprzęty, jak  

gdyby ich nie widział. W wieku trzech lat zapadł na trzy poważne choroby 

jednocześnie:  
zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych lub zapalenie oponowo-naczyniowe, 

heinemedinę i  

kocią gorączkę. Miał wówczas konwulsje, całkowicie utracił wzrok, dostał 

paraliżu w nogach  
i częściowego paraliżu czynności oddechowych, a po dziesięciu dniach 

zapadł w śpiączkę  

trwającą dwa tygodnie. Gdy się obudził, był już, jak określiła to jego 

matka, „innym  
człowiekiem"; wykazywał osobliwą indolencję, nonszalancję, bierność, w 

najmniejszym  

stopniu nie przypominał odważnego, psotnego chłopca, jakim był wcześniej. 

Czucie i siłę w nogach odzyskał w następnym roku; klatka piersiowa 

wzmocniła się,  
choć nigdy nie powróciła do stanu sprzed choroby. Także wzrok ulegał 

stopniowej  

poprawie, lecz siatkówki 

2 Po usunięciu katarakty pacjent musi nosić okulary, ponieważ po tej 
operacji staje się  

dalekowidzem; grube szkła, których używano w XVIII i XIX wieku oraz na 

początku XX  

wieku znacznie ograniczały pole widzenia. Dlatego pacjenci, którym 
usunięto kataraktę przed  

nadejściem ery szkieł kontaktowych i implantacyjnych, musieli walczyć z 

wieloma poważnymi  

trudnościami optycznymi. Niemniej tylko ci z nich, którzy byli niewidomi 
od urodzenia lub  

wczesnego dzieciństwa, mieli specyficzne locke'ańskie trudności w 

rozróżnianiu tego, co  

widzieli. 
127 

 

 

były już znacznie uszkodzone. Do dziś nie wiadomo, czy było to wyłącznie 
wynikiem  

background image

choroby, czy też częściowo zostało spowodowane ich dziedzicznym 

zwyrodnieniem. 

Kiedy Virgil miał sześć lat, na obu jego oczach zaczęła powstawać zaćma i 
stało się  

oczywiste, że znów ślepnie. W tym samym roku został wysłany do szkoły dla 

niewidomych,  

gdzie nauczył się czytać brajlem. Ukończył szkołę, choć nie był wybitnym 
uczniem; nie był  

tak śmiały czy agresywnie niezależny jak niektórzy niewidomi. Przez cały 

okres szkolny był  

uderzająco bierny — w tym względzie nic się nie zmieniło od czasu 
choroby. 

Po ukończeniu szkoły w wieku dwudziestu lat postanowił opuścić Kentucky, 

zdobyć  

zawód i pracę i żyć na własny rachunek. Wyjechał do Oklahoma City. 
Ukończył tam kurs  

masażu terapeutycznego i wkrótce znalazł pracę w Chrześcijańskim 

Stowarzyszeniu  

Młodzieży Męskiej (YMCA). Był dobrym i cenionym masażystą, a YMCA bez 
wahania  

zatrudniło go na stałe i udostępniło mu niewielki dom po drugiej stronie 

ulicy, gdzie  

zamieszkał z innym pracującym w YMCA kolegą. Virgil miał wielu klientów 
(fascynujące są  

jego opowieści i zdolność opisywania budowy ciała ludzkiego z 

najdrobniejszymi  

szczegółami), a swoją pracę wykonywał z prawdziwą przyjemnością i dumą. W 
ten sposób  

ułożył sobie życie: miał zawód i stałą pracę, był samowystarczalny, 

spotykał się z przy- 

jaciółmi, czytał gazety i książki pisane brajlem (później, kiedy pojawiły 
się książki nagrane na  

kasetach, czytał już mniej). Pasjonował się sportem, szczególnie 

baseballem, i bardzo lubił  

słuchać radiowych relacji sportowych. Miał encyklopedyczną wiedzę na 

temat gier  
baseballowych, graczy, punktów i wyników meczy. Przyjaźnił się kolejno z 

kilkoma  

dziewczynami, a na spotkania z nimi jeździł środkami komunikacji 

miejskiej. Utrzymywał  
bliskie więzi z domem, szczególnie z matką — regularnie otrzymywał z 

farmy paczki z  

jedzeniem, a sam wysyłał jej rzeczy do prania. W ten sposób toczyło się 

jego niezbyt  
atrakcyjne, ale stabilne życie. 

W 1991 roku spotkał Amy — a raczej spotkali się ponownie, ponieważ znali 

się od  

dobrych dwudziestu lat. Przeszłość Amy była całkowicie odmienna: 
pochodziła z kulturalnej,  

zamożnej rodziny, 
128 

 
ukończyła college w New Hampshire i była magistrem botaniki. Pracowała w 

tym  

samym mieście, w innym ośrodku YMCA, jako trener pływania, a Virgila 

spotkała po raz  
pierwszy w 1968 roku na wystawie kotów. Byli na kilku randkach — ona 

miała wtedy  

background image

dwadzieścia lat, on był o kilka lat starszy — ale Amy zdecydowała się 

wrócić na studia w  

Arkansas, gdzie poznała swojego pierwszego męża. Straciła kontakt z 
Virgilem. Przez jakiś  

czas prowadziła własny rozsadnik, specjalizując się w storczykach, ale 

kiedy poważnie  

zachorowała na astmę, musiała rzucić to zajęcie. Po kilku latach 
rozwiodła się z mężem i  

wróciła do Oklahomy. Zupełnie niespodziewanie Virgil zadzwonił do niej w 

1988 roku, a w  

1991 roku, po trzech latach prowadzenia długich rozmów telefonicznych, 
znów się spotkali.  

— „Czuliśmy się tak, jakby nie było tych dwudziestu lat" — powiedziała 

Amy. 

Oboje cieszyli się z tego spotkania, byli bowiem w takim momencie swego 
życia, w  

którym potrzebowali stałego towarzystwa drugiej osoby. U Amy potrzeba ta 

przybrała  

bardziej aktywną formę. Życie Virgila postrzegała jako nudne i bierne: 
chodził do YMCA, aby  

robić masaże; wracał do domu, gdzie coraz częściej i dłużej słuchał 

radiowych relacji z  

meczów i z roku na rok coraz rzadziej wychodził z domu i spotykał się ze 
znajomymi.  

Myślała pewnie, że przywrócenie mu wzroku, podobnie jak małżeństwo, 

wyrwie go z  

leniwego kawalerskiego życia i nada mu nowy sens. 
Virgil wykazywał dużą bierność także jeśli chodzi o odzyskanie wzroku. 

Przez te  

wszystkie lata kilkakrotnie kierowano go do specjalistów, którzy —jeden 

po drugim —  
odmawiali operacji, ponieważ ich zdaniem nie przyniosłaby ona żadnych 

rezultatów; Virgil  

przyjmował to ze spokojem. Ale Amy była innego zdania. Uważała, że 

Virgil, który był już  

prawie całkiem ślepy, miał bardzo niewiele do stracenia, a istniała — co 
prawda niewielka —  

szansa, że znów, po blisko czterdziestu pięciu latach, odzyska wzrok. 

Perspektywa ta była  

zbyt ekscytująca, żeby się nad nią głębiej zastanawiać. Amy nalegała na 
operację. Matka  

Virgila, obawiając się powikłań, stanowczo się temu sprzeciwiała. („Jest 

dobrze, tak jak jest"  

— mówiła). Virgil nie miał w tym względzie swojego zdania; całkowicie 
zdawał się na decyzje  

innych. 

129 

 
 

Wreszcie w połowie września nadszedł dzień operacji. Zdjęto kataraktę z 

prawego oka i  

wszczepiono nową soczewkę; potem, jak zwykle, zabandażowano oko na 
dwadzieścia cztery  

godziny. Następnego dnia zdjęto opatrunek i oko Virgila zostało w końcu 

odsłonięte światu.  

Nadeszła chwila prawdy. 
Ale czy rzeczywiście? Prawda (jak to później zrozumiałem), nawet jeśli 

była mniej  

background image

„cudowna", niż sugerowała to Amy w swoim dzienniku, z pewnością okazała 

się o wiele  

bardziej skomplikowana i wieloznaczna. Ten dramatyczny moment był dla 
samego Virgila  

zaskakująco obojętny i zdawało się, że trwa w nieskończoność. Z ust jego 

nie wydobył się  

okrzyk: „Widzę!" Wydawało się, że patrzy oszołomiony na stojącego przed 
nim z bandażami  

w ręku chirurga, nie widząc go, nie umiejąc skupić na nim wzroku. Dopiero 

kiedy tamten  

zapytał: „No i co?" — można było odnieść wrażenie, że Virgil go zobaczył. 
Virgil powiedział mi później, że w pierwszym momencie nie miał pojęcia, 

co widzi.  

Było to światło, ruch i kolor — wszystko pomieszane, nic nie znaczące, 

zamazane. Potem z  
tego zamazania usłyszał: „No i co?" Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że 

cała ta mieszanina  

światła i cienia to twarz — twarz jego chirurga. 

Owo doświadczenie Virgila jest w zasadzie identyczne z przeżyciami 
pacjenta  

Gregory'ego; S.B. w niemowlęctwie stracił wzrok w wyniku wypadku, a w 

wieku  

pięćdziesięciu lat przeprowadzono u niego transplantację rogówki: 
Kiedy zdjęto opatrunek [...] usłyszał głos pochodzący gdzieś z boku. 

Odwrócił się w  

stronę źródła dźwięku i zobaczył „plamę". Uświadomił sobie, że to musi 

być twarz... Sądził,  
iż nie odgadłby, że to twarz, gdyby wcześniej nie usłyszał głosu i nie 

wiedział, że głos  

pochodzi z twarzy. 

Ludziom widzącym od urodzenia trudno jest wyobrazić sobie gmatwaninę barw 
i  

cieni, jaką widzi osoba odzyskująca wzrok po wielu latach. My — 

urodziwszy się ze  

sprawnymi wszystkimi zmysłami, które wzajemnie się ze sobą łączą — od 

samego początku  
tworzymy świat widziany, świat wizualnych przedmiotów, koncep- 

130 

 

cji i znaczeń. Każdego ranka, otwierając oczy, patrzymy na świat, który 
uczymy się  

widzieć przez całe życie. Nasz świat nie jest nam dany: tworzymy go 

poprzez bezustanne  

doświadczanie, kategoryzację, pamięć, łączenie nowych elementów. Ale 
kiedy Virgil otworzył  

oczy po czterdziestu pięciu latach niewidzenia — mając za sobą tylko 

dziecięce  

doświadczenie z tym związane, które i tak dawno już zapomniał — nie miał 
żadnych  

wizualnych wspomnień, które mogłyby mu pomóc w percepcji; nie dysponował 

żadnym  
doświadczeniem. Widział, ale to, co widział, nie łączyło się w całość. 
Jego siatkówka i nerw  

wzrokowy były aktywne, przekazywały impulsy do mózgu, ale jego mózg nie 

potrafił ich  

połączyć. Virgil — jak określają to neurolodzy — cierpiał na agnozję. 
Wszyscy, nie wyłączając Virgila, oczekiwali, że będzie to znacznie 

prostsze. Człowiek  

background image

otwiera oczy, światło pada na siatkówkę oka — widzi. Wyobrażamy sobie, że 

tak to właśnie  

jest. Również lekarz, który operował Virgila, jak większość okulistów, 
miał doświadczenie w  

usuwaniu katarakty u pacjentów, którzy utracili wzrok w wieku dojrzałym; 

tacy pacjenci  

odzyskują zdolność widzenia prawie natychmiast po udanej operacji, 
ponieważ nie utracili oni  

umiejętności widzenia. Stąd też, mimo że operację poprzedzały konsultacje 

i dyskusje na  

temat możliwych komplikacji pooperacyjnych, niewiele dyskutowano na temat  
neurologicznych i psychologicznych trudności, na które pacjent mógł być 

narażony. 

Po zdjęciu katarakty Virgil nie rozpoznawał dużych obiektów i kształtów, 

ale widział  
kolory i rozpoznawał ruch, a także — co zadziwiające — potrafił odczytać 

niektóre z liter  

znajdujących się na trzeciej linii standardowej tablicy do badań ostrości 

wzroku— na linii  
odpowiadającej ostrości wzroku około 20/100 lub nieco lepszej. Jednak 

mimo że jego  

najlepszy wynik wynosił 20/80, odczuwał brak spójnego pola widzenia, 

ponieważ centralne  
pole widzenia było słabe i oko w zasadzie nie mogło skoncentrować się na 

danym obiekcie;  

przez chwilę skupiało się na jakimś przedmiocie, po czym wzrok 

dekoncentrował się, oko  
wykonywało chaotyczne ruchy w poszukiwaniu przedmiotu, znajdowało go i 

znów „traci- 

131 

 
 

ło". Oczywiste było, że centralna cześć siatkówki lub plamka żółta 

odpowiedzialne za ostrość  

i koncentracje wzroku ledwie funkcjonowały. Siatkówka była srokata, jakby 

nadjedzona przez  
mole, z większymi i mniejszymi skupiskami pigmentacji — były na niej 

wysepki nienaruszonej  

lub tylko nieznacznie uszkodzonej siatkówki, a także przestrzenie, gdzie 

całkowicie zanikła.  
Plamka żółta była zniszczona i blada, a naczynia krwionośne w całej 

siatkówce zwężone. 

Powiedziano mi, że podczas badania stwierdzono uszkodzenia powierzchni 

wynikłe z  
dawnej choroby, ale nie stwierdzono aktywnego procesu chorobowego; jeśli 

tak w  

rzeczywistości było, Virgil i mógł widzieć do końca życia. Istniała 

ponadto nadzieja (najpierw  
zoperowano bardziej zdegradowane oko), że w lewym oku, które miało być 

zoperowane za  

kilka tygodni, siatkówka jest zdrowsza niż w prawym. 

Nie mogłem od razu polecieć do Oklahomy, pomimo iż po telefonie ministra 
miałem  

ochotę udać się na lotnisko i wsiąść do pierwszego samolotu. Przez 

następnych kilka tygodni  

byłem jednak regularnie informowany o postępach Virgila — rozmawiałem 
telefonicznie z  

background image

Amy, z matką Virgila i, oczywiście, z nim samym. Odbyłem także rozmowę 

telefoniczną z  

doktorem Hamlinem i z Richar-dem Gregorym z Anglii, uzgadniając z nimi, 
jakiego rodzaju  

materiały testujące powinienem ze sobą zabrać, ponieważ nigdy wcześniej 

nie miałem do  

czynienia z takim przypadkiem i nie znałem nikogo (poza Gregorym), kto by 
się z nim zetknął.  

Zebrałem trochę materiałów — trójwymiarowe przedmioty, obrazki, 

historyjki rysunkowe,  

taśmy wideo, obrazki do sprawdzania widzenia złudzeń optycznych i 
specjalne testy  

percepcyjne opracowane przez mojego kolegę, fizjologa Ralpha Siegela; 

zadzwoniłem też do  

mojego przyjaciela okulisty, Roberta Wassermana (wcześniej pracowaliśmy 
razem nad  

przypadkiem ślepego na kolory malarza), z którym zaplanowaliśmy szczegóły 

wizyty.  

Musieliśmy nie tylko przeprowadzić z Virgilem kilka testów, ale także 
sprawdzić, jak radzi  

sobie w prawdziwym życiu — w domu, poza domem, w naturalnym otoczeniu i w  

towarzystwie innych. Ważne było, byśmy postrzegali go jako 

132 
 

człowieka, który wnosi historię swojego życia — właściwe mu skłonności, 

potrzeby i  

oczekiwania — w tę krytyczną podróż; byśmy spotkali się z jego 
narzeczoną, która tak  

bardzo nalegała na operację i z którą był tak silnie związany; żebyśmy 

nie patrzyli tylko na  

jego oczy i możliwości postrzegania, ale na całe jego życie. 
Virgil i Amy — teraz już nowożeńcy — powitali nas na lotnisku. Virgil był 

średniego  

wzrostu, dość otyły; poruszał się powoli i przy najmniejszym wysiłku 

kaszlał lub dyszał.  

Widać było, że nie jest całkiem zdrów. Jego wzrok błądził w tę i z 
powrotem, a kiedy Amy  

przedstawiła mu Boba i mnie, zdawało się, że nie zauważył nas od razu — 

patrzył w naszą  

stronę, ale jakby nie całkiem na nas. Miałem wrażenie, przelotne, ale 
silne, że tak naprawdę nie  

patrzy na nasze twarze, mimo że uśmiechał się do nas i uważnie słuchał 

tego, co mówimy. 

Przypomniałem sobie, co Gregory zaobserwował u swojego pacjenta S .B. — 
„nie  

patrzył na twarz mówiącego i nie zmieniał wyrazu twarzy". Bez wątpienia 

zachowanie Virgila  

nie było ani zachowaniem człowieka, który widzi, ani też człowieka, który 
nie widzi. Było to  

raczej zachowanie psychicznie niewidomego lub osoby cierpiącej na agnozję 

— potrafił  

widzieć, ale nie potrafił rozszyfrować tego, co widzi. Przypominał mi 
jednego z moich  

pacjentów z agno-zją, doktora P. (człowieka, który pomylił swoją żonę z 

kapeluszem), który  

zamiast patrzeć na mnie, zamiast obejmować mnie wzrokiem w normalny 
sposób, skupiał się  

background image

po kolei na poszczególnych częściach mojej twarzy — najpierw na moim 

nosie, stąd na  

prawym uchu, potem na brodzie, na moim prawym oku — nie widząc jej w 
całości, ale  

próbując ją ogarnąć. 

Wyszliśmy z zatłoczonego lotniska. Amy trzymała Virgila pod ramię, 

prowadziła go.  
Na parkingu stał ich samochód. Virgil lubił samochody; jedną z jego 

pierwszych  

przyjemności po operacji (podobnie jak w przypadku S.B.) było 

obserwowanie ich przez  
okno. Lubił patrzyć na nie, kiedy były w ruchu, na ich kolory i kształty 

— szczególnie na  

kolory. Niektóre kształty dziwiły go. 

— Jakie samochody pan widzi? — zapytałem go, kiedy wyszliśmy z lotniska. 
133 

 

 

Wskazywał na wszystkie mijające nas wozy: 
— Ten jest niebieski, a ten czerwony, ho, ho, a ten jaki duży!—. Niektóre 

kształty  

zaskakiwały go: 

— Proszę spojrzeć na ten! — wykrzyknął raz. — Muszę spojrzeć niżej! — I  
pochyliwszy się w stronę opływowego Jaguara V-12, rozpoznał jego kształt 

i linię. 

Rozpoznawał jednak tylko kolory i kształt; gdyby nie było z nami Amy, nie  

rozpoznałby własnego samochodu. Obaj z Bobem byliśmy zdziwieni faktem, że 
Virgil patrzył  

na coś lub zauważał to tylko wtedy, gdy go o to proszono — nigdy 

spontanicznie. Możliwe,  

że przywrócono mu wzrok, ale używanie oczu, patrzenie, było dla niego 
najwyraźniej czymś  

nienaturalnym; wciąż miał wiele zwyczajów i zachowań niewidomego 3. 

Przejazd z lotniska trwał dość długo; jechaliśmy przez centrum miasta i 

mogliśmy w  

tym czasie porozmawiać z Virgilem i Amy, obserwując jednocześnie reakcje 
Virgila na jego  

„nową" zdolność widzenia. Fascynował go ruch — przyglądał się falującemu 

tłumowi na  

ulicach i mijającym nas samochodom. Zauważył pędzący za nami samochód, 
rozróżniał też  

inne pojazdy (najbardziej podobały mu się jasnożółte szkolne autobusy). 

Rozpoznał wielką,  

osiemnastokołową ciężarówkę oraz jadący skrajem drogi głośny traktor. 
Intrygowały 

3 Kiedy ktoś jest odizolowany, nie widzi, nie czuje, nie postrzega — 

proces  

poznawczy jest zawsze związany z zachowaniem i ruchem, z wychodzeniem na 
świat i  

badaniem go. Nie wystarczy widzieć; trzeba także patrzeć. Virgil miał 

kaleką percepcję lub  

agnozje, ale w równym stopniu przejawiał także brak zdolności czy 
wewnętrznej potrzeby  

patrzenia, wykonywania czynności patrzenia — brak wizualnego zachowania. 

Von Senden  

wspomina przypadek dwójki dzieci, którym od maleńkości bandażowano oczy. 
Kiedy dzieci  

background image

miały 5 lat, zdjęto im bandaże, a one nie reagowały, nie wykonywały 

czynności patrzenia,  

zachowywały się jak ślepe. Można wnioskować, że te dzieci, zbudowawszy 
swój świat oparty  

na innych zmysłach i zachowaniach, nie wiedziały, jak używać oczu. 

Patrzenie — jako sposób orientowania się, jako zachowanie — może zaniknąć 

nawet  
u tych osób, które przez całe życie widziały i oślepły dopiero na 

starość. Wiele niezwykłych  

tego przykładów prezentuje John Hull w swojej autobiograficznej książce 

Touching the Rock  
[Dotykając skały]. Hull utracił wzrok około 45. roku życia, ale kiedy 5 

lat później był już  

całkowicie ślepy, nie potrafił wyobrazić sobie, co znaczy „stać twarzą w 

twarz" czy „patrzeć"  
na swojego rozmówcę. 

134 

 

duże świetlne napisy i reklamy: kiedy je mijaliśmy, wyłapywał nich 
pojedyncze litery.  

Miał trudności z odczytaniem całych wyrazów, choć często udawało mu się 

odgadnąć je na  

podstawie jednej lub dwóch liter. Widział także inne napisy, ale nie 
potrafił ich odczytać.  

Umiał za to rozróżnić zmieniające się kolory świateł drogowych. 

Oboje opowiadali nam również o innych, często zaskakujących i 

niespodziewanych  
doświadczeniach Virgila. Zobaczywszy księżyc, Virgil zdziwił się, że jest 

taki duży 4.  

Pewnego razu ku swojemu zdziwieniu zobaczył na niebie „gruby, wiszący 

nieruchomo w po- 
wietrzu samolot". Okazało się, że był to mały sterowiec wywiadowczy. Od 

czasu do czasu  

Virgil widywał ptaki i był nieco przestraszony, kiedy podlatywały zbyt 

blisko. (Oczywiście  

nigdy nie podlatywały zbyt blisko, wyjaśniała Amy. Virgil po prostu nie 
miał poczucia  

odległości). 

Ostatnio wiele czasu spędzali na zakupach — wcześniej przygotowywali się 

do ślubu,  
a poza tym Amy pragnęła pokazać się z Virgilem, opowiedzieć jego historię 

znajomym  

urzędnikom i sklepikarzom, zademonstrować jego zmianę 5. Bawiło ich, że 

po nadaniu w  
lokalnej telewizji programu o operacji Virgila ludzie rozpoznawali go na 

ulicy i podchodzili, by  

uścisnąć mu dłoń. Poza tym supermarkety i inne sklepy pełne były 

przeróżnych przedmiotów  
w rozmaitych, często błyszczących opakowaniach, które były doskonałym 

„ćwiczeniem" dla  

„nowego" wzroku Virgila. Pierwszym rozpoznanym przez niego przedmiotem 

jeszcze tego  
samego dnia, kiedy zdjęto mu opatrunek, była stojąca na półce rolka 

papieru toaletowe- 

4 Pacjent Gregory'ego także był zaskoczony wyglądem księżyca: spodziewał 

się, że  
kwarta księżyca będzie przypominała trójkąt, jak kawałek ciasta, więc był 

zadziwiony i  

background image

rozbawiony, kiedy zobaczył, że wygląda jak rożek. 

5 Według Roberta Scotta, socjologa i antropologa z Instytutu 

Zaawansowanych  
Badań Behawioralnych w Stanford, szczególnie niepokojące są społeczne 

reakcje na ludzi  

niewidomych: publiczne ich lekceważenie i okazywanie im pogardy. Doktor 

Scott prowadzi  
wykłady na temat „cudownych uzdrowień" — wybryków emocji, które mogą być 

jednym z  

elementów powodujących odzyskanie wzroku. Właśnie od niego kilka lat temu 

otrzymałem  
egzemplarz książki Valva. 

135 

 

 
go. Wziął jedną z rolek i podał ją Amy, udowadniając jej w ten sposób, że 

widzi. Na trzeci  

dzień po operacji poszli na targ, gdzie Virgil na widok mnóstwa owoców, 

puszek, ludzi,  
furmanek, przestraszył się. „Było tego wszystkiego zbyt wiele" — 

powiedział. Musiał  

odwrócić się i na chwile zamknąć oczy. 

Lubił widoki spokojne i łagodne, mówił, zielone wzgórza lub trawę. Po 
wizytach w  

wielkich, przepełnionych towarami marketach ich widok działał na niego 

szczególnie kojąco,  

choć, jak po wiedziała nam Amy, Virgilowi trudno było połączyć wizualne 
kształty wzgórz z  

prawdziwymi wzgórzami, po których chodził. Było to dla niego trudne, a 

poza tym nie miał  

pojęcia o wielkości i perspektywie 6. Jednak ogólnie rzecz biorąc, 
pierwszy miesiąc widzenia  

należy ocenić pozytywnie: „Każdy dzień jest wielką przygodą, każdego dnia 

widzi więcej niż  

poprzedniego" — napisała Amy w swoim dzienniku. 

6 Samo doznawanie wzrokowe nie niesie w sobie informacji o wielkości i 
odległości;  

można się ich nauczyć tylko poprzez doświadczenie. Badania przeprowadzone 

z ludźmi  

żyjącymi w dżungli, którzy nigdy nie byli na otwartej przestrzeni, 
wykazały, że kiedy znaleźli  

się oni na rozległym pustym terenie, wyciągali ręce, żeby dotknąć 

wierzchołków gór; nie  

zdawali sobie sprawy, że dzieli ich od nich ogromna odległość. 
Helmholtz (w swojej autobiograficznej rozprawie On Thought in Medicine) 

opisuje,  

jak w wieku 2 lat, idąc z matką przez park, zobaczył niewielką wieżyczkę 

z balustradą na  
szczycie, za którą stały malutkie kukiełki i lalki. Kiedy poprosił matkę, 

żeby podała mu jedną z  

nich do zabawy, odpowiedziała, że wieżyczka jest oddalona o kilometr i 

wysoka na dwieście  
metrów, a te małe figurki to nie kukiełki, ale l u d z i e na szczycie. W 

tym samym momencie,  

pisze Helmholtz, nagle zdał sobie sprawę z odległości i nigdy już nie 

popełnił takiego  
percepcyjnego błędu — choć później częstym przedmiotem jego badań było 

właśnie  

background image

wzrokowe postrzeganie przestrzeni. 

Poe w swoim opowiadaniu Zloty żuk przedstawia odwrotną historię: coś, co  

wydawało mu się olbrzymim stworzeniem na odległym wzgórzu, okazało się 
niewielkim  

żukiem na szybie okiennej. 

Przypominam sobie teraz moje osobiste doświadczenie, kiedy pierwszy raz 

paliłem  
marihuanę: wpatrywałem się w swoją rękę na tle pustej ściany. Wydawało 

się, że ucieka ona  

ode mnie, choć jednocześnie nie zmieniała swojej wielkości; po chwili 

jednak stała się  
olbrzymią kosmiczną ręką przesłaniającą całą przestrzeń. Wrażenie to 

mogło być  

spowodowane, in.in. nieobecnością znaków rozpoznawczych lub odniesień, 

według których  
mógłbym określić prawdziwą wielkość i odległość, a także zaburzeniami w 

ośrodkowym  

układzie przetwarzającym bodźce wizualne. 

136 
 

Kiedy przyjechaliśmy do domu, Virgil wyszedł z samochodu i bez pomocy 

laski sam  

podszedł do frontowych drzwi, wyciągnął klucz, złapał za klamkę, 
przekręcił klucz i otworzył  

drzwi. To robiło wrażenie — wcześniej nigdy by tego nie zrobił. Jak 

powiedział, ćwiczył to  

od czasu operacji i był to jego popisowy numer. Dodał jednak, że nie 
czuje się dobrze,  

chodząc bez laski, gdyż nie odczuwa tego, co go otacza: ani przestrzeni, 

ani odległości.  

Czasami wydawało mu się, że powierzchnie i obiekty wynurzają się przed 
nim, że są bardzo  

blisko, podczas gdy tak naprawdę były wciąż dość daleko; czasem 

konfundował go jego  

własny cień (całe pojęcie cienia, obiektów zasłaniających światło, było 

dla niego czymś  
niezrozumiałym); zatrzymywał się wtedy, okrążał cień drobnymi kroczkami 

lub próbował go  

przeskoczyć. Szczególnie niebezpieczne były dla niego schody, ponieważ 

patrząc na nie,  
widział płaską powierzchnię równoległych i krzyżujących się linii; nie 

postrzegał ich (choć je  

znał) jako brył umieszczonych na coraz wyższych lub coraz niższych 

poziomach w  
trójwymiarowej przestrzeni. Obecnie, pięć tygodni po operacji, często 

czuł się bardziej  

upośledzony niż wtedy, gdy był niewidomy; utracił pewność, łatwość 

poruszania się. Miał  
jednak nadzieję, że wszystko z czasem się ułoży. 

Nie byłem tego taki pewien; pacjenci z podobnymi problemami, których 

przypadki  

opisano w fachowej literaturze, mieli po operacji ogromne trudności w 
określaniu przestrzeni i  

odległości — trwało to miesiącami, a nawet latami. Było tak również w 

przypadku niezwykle  

inteligentnego pacjenta Valva — H.S., który stracił wzrok, mając lat 
piętnaście, w wyniku  

background image

eksplozji chemicznej, a odzyskał go dzięki transplantacji rogówki w wieku 

lat dwudziestu  

dwóch. Od tego momentu napotkał wiele poważnych trudności wszelkiego 
typu, które  

szczegółowo rejestrował na taśmie: 

W tych pierwszych tygodniach [po operacji] nie potrafiłem w najmniejszym 

stopniu  
oszacować głębokości czy odległości. Uliczne światła były dla mnie 

świecącymi plamami na  

szybach okiennych, a korytarze czarnymi dziurami. Każde przejście przez 

ulicę budziło we  
mnie ogromny strach, nawet wtedy, gdy ktoś mi 

137 

 

towarzyszył. Chodzę bardzo niepewnie; mam z tym więcej problemów teraz 
niż przed  

operacją. 

Usiedliśmy w kuchni przy dużym białym drewnianym stole. Bob - i ja 

wyłożyliśmy  
nasze materiały testujące — kolorowe karty, karty z literami, obrazki, 

rysunki przedstawiające  

złudzenia optyczne; włączyliśmy też kamerę wideo, aby zarejestrować 

przebieg testu. Kiedy  
usadowiliśmy się, do kuchni wbiegł pies i kot Virgila —zwierzęta 

obwąchały nas i przywitały.  

Zauważyliśmy jednak, że Virgil miał problemy z rozróżnieniem obu 

zwierząt. Borykał się z  
tym komicznym i krępującym problemem od czasu operacji: zarówno pies, jak 

i kot były  

czarno-białe, co powodowało, że je mylił (irytowało to zarówno Virgila, 

jak i zwierzaki).  
Musiał pomagać sobie, dotykając zwierząt. Jak powiedziała nam Amy, Virgil 

czasem  

dokładnie przyglądał się kotu: jego głowie, uszom, łapom, ogonowi, i 

jednocześnie dotykał  

oglądanych części. Sam widziałem to następnego dnia — Virgil dotykał 
poszczególnych  

części ciała Tiblesa i równocześnie przypatrywał mu się z niezwykłą 

intensywnością. Jak  

wspomniała Amy, robił to często („Wydawałoby się, że jeden raz 
wystarczy"), gdyż nowe  

wrażenia, doznania wzrokowe, wymykały się jego pamięci. 

W latach dwudziestych XVIII wieku Cheselden opisał uderzająco podobne  

zachowanie swojego pacjenta: 
Chciałbym odnieść się do jednego pozornie drobnego zachowania. Często  

zapominał, które z nich to pies, a które kot, i wstydził się zapytać; 

chwytając kota, którego  

znał z dotyku, dokładnie mu się przyglądał, a potem, stawiając go na 
ziemi, mówił: następnym  

razem już cię rozpoznam [...] Kiedy ktoś powiedział mu, na co patrzy 

[...] bardzo starał się to  

zapamiętać na przyszłość; i (jak mówił) codziennie zapamiętywał, a potem 
znów zapominał,  

tysiące różnych rzeczy. 

Pierwsze badania pooperacyjne Virgila obejmowały sprawdzenie ostrości 

wzroku za  
pomocą tablicy literowej. Również i my postanowiliśmy zbadać najpierw 

jego umiejętność  

background image

rozpoznawania 

138 

 
liter. Nie widział dobrze gazetowego druku — ostrość wzroku wynosiła 

wciąż  

zaledwie 20/80 — ale bez trudu odczytywał litery wielkości ośmiu 

milimetrów. To badanie  
poszło mu stosunkowo łatwo — bez trudu rozpoznał wszystkie litery (a 

przynajmniej wszyst- 

kie drukowane); umiejętność tę wykazywał zresztą od czasu zdjęcia 

opatrunku. Jak to się  
działo, że miał tak wielkie problemy z rozpoznawaniem czyjejś twarzy czy 

własnego kota — z  

odróżnianiem kształtów w ogóle, z określaniem wielkości i odległości — a 

tak stosunkowo  
niewielkie trudności z rozpoznawaniem liter? Zapytany o to, odpowiedział, 

że alfabetu uczył  

się za pomocą dotyku w szkole, gdzie do nauki niewidomych używano 

drukowanych lub  
dużych liter. Wprawił mnie tym stwierdzeniem w zdumienie, ale po chwili 

przypomniałem  

sobie, co Gregory pisał o swoim pacjencie S.B.: „ku naszemu zdziwieniu 

potrafił powiedzieć,  
która jest godzina, patrząc na duży ścienny zegar. Byliśmy tym faktem tak 

zaskoczeni, że na  

początku nie wierzyliśmy, iż był niewidomy przed operacją". Ale jako 

niewidomy, S.B. nosił  
duży kopertowy zegarek bez szkiełka i określał czas, dotykając jego 

wskazówek;  

najprawdopodobniej zaszedł tu automatyczny transfer modalny — 

natychmiastowe przejście  
od percepcji dotykowej do wzrokowej (zgodnie z terminologią Gregory'ego). 

Mimo iż Virgil z łatwością rozpoznawał poszczególne litery, nie potrafił 

ich jednak  

połączyć — nie umiał odczytać wyrazów, a nawet nie widział ich. 

Zaintrygowało mnie to,  
gdyż jak wcześniej wspominał, uczył się w szkole nie tylko alfabetu 

Braille'a, ale poznał także  

wypukłe litery alfabetu angielskiego — i wówczas czytał płynnie. I 

rzeczywiście — dotykając  
napisów na nagrobkach, potrafił je bez trudu odczytać. Ale jego oczy 

skupiały się na  

poszczególnych literach i z trudem przesuwały się dalej, a to 

uniemożliwiało czytanie.  
Podobnie było w przypadku pastora H.S.: 

Moje pierwsze próby czytania były bardzo bolesne. Zdołałem odróżnić 

poszczególne  

litery, ale nie całe wyrazy; udało mi się to dopiero po kilku tygodniach 
wyczerpujących  

ćwiczeń. Mogłem odczytać litery jedna po drugiej, ale nie mogłem 

zapamiętać 

139 
 

 

ich wszystkich naraz. W tych pierwszych tygodniach nie umiałem też 

policzyć swoich pięciu  
palców: wiedziałem, że jest ich pięć, ale nie potrafiłem podczas liczenia 

przenieść wzroku z  

background image

jednego na drugi. 

W ciągu dnia, który spędziliśmy z Virgilem, byliśmy świadkami innych 

problemów.  
Virgil bezustannie wyłapywał z otoczenia przeróżne szczegóły: kąt 

nachylenia jakiegoś  

przedmiotu, krawędź, kolor, ruch — ale nie umiał ich zsyntetyzować, 

odebrać ich wszystkich  
jednocześnie. Był to najwyraźniej jeden z powodów, dla których nie 

potrafił rozpoznać kota:  

widział jego łapy, nos, ogon, ucho, ale nie widział ich wszystkich naraz, 

nie widział kota jako  
całości. 

W swoim dzienniku Amy opisywała trud, z jakim Virgil musiał uczyć się 

nawet  

najbardziej „oczywistych" połączeń — oczywistych z punktu widzenia logiki 
i wzroku.  

Wspomniała, że kilka dni po operacji „powiedział, że drzewa są jakimś 

zupełnie  

niespotykanym zjawiskiem"; jednak dwudziestego pierwszego października, 
miesiąc po  

operacji, zapisała: „Virgilowi udało się w końcu połączyć wszystkie 

elementy drzewa — wie  

już, że pień i liście tworzą jedną całość". Kilka dni później napisała 
także: „Wieżowce bardzo  

go dziwią, nie może zrozumieć, dlaczego się nie przewracają". 

Wielu, a może wszyscy pacjenci w sytuacji Virgila mają identyczne 

problemy. Jedna z  
takich pacjentek (opisana w 1891 roku przez Eduarda Raehlmanna) choć 

przed operacją  

trochę widziała i często bawiła się z psami, „nie mogła zrozumieć, w jaki 

sposób głowa, nogi i  
uszy łączą się z korpusem zwierzęcia". Valvo cytuje słowa swojego 

pacjenta T.G.: 

Przed operacją miałem zupełnie inne wyobrażenie na temat przestrzeni i 

wiedziałem, że  

przedmiot można poznać jedynie przez dotyk. Wiedziałem też... że jeśli 
przed wejściem do  

domu znajdowała się jakaś przeszkoda lub schody, to pojawiały się one po 

upływie pewnego  

czasu, do którego przywykłem. Po operacji przez wiele miesięcy nie mogłem 
skoordynować  

wizualnych wrażeń z prędkością, z jaką chodziłem [...] Musiałem 

zharmonizować to, co  

widziałem, z czasem, jakiego potrzebowałem na 
140 

 

pokonanie danej odległości. To było bardzo trudne. Jeśli szedłem za 

szybko lub za  
wolno, zaczynałem się potykać. 

Valvo stwierdza: „Prawdziwą trudnością jest w tym przypadku brak 

umiejętności  

jednoczesnego postrzegania wielu przedmiotów naraz, która diametralnie 
różni się od  

percepcji dotykowej, kiedy to wrażenia odbierane są kolejno po sobie". Ci 

z nas, którzy  

posiadają wszystkie zmysły, żyją w przestrzeni i w czasie; niewidomi żyją 
tylko w świecie  

background image

czasu, gdyż budują swój świat z kolejno następujących po sobie wrażeń 

(dotykowych,  

słuchowych, węchowych) i nie mają umiejętności — w odróżnieniu od ludzi 
widzących —  

jednoczesnej percepcji wizualnej, tworzenia natychmiastowych scen 

wizualnych. Jeśli ktoś nie  

ma daru przestrzennego widzenia, to samo pojęcie przestrzeni staje się 
niezrozumiałe —  

nawet dla bardzo inteligentnych ludzi, którzy stracili wzrok w stosunkowo 

późnym wieku (jest  

to główna teza monografii von Sendena). Wspaniale opisuje to John Hull w 
swojej znakomitej  

autobiografii Touching the Rock, kiedy określa siebie, niewidomego, jako 

„żyjącego w  

czasie", i właściwie tylko tam. Hull pisze: 
U niewidomego poczucie bycia w jakimś miejscu jest mniej ważne [...] 

Przestrzeń  

zostaje ograniczona do własnego ciała, a jego pozycję określa czas, w 

jakim ciało było w  
ruchu, a nie przedmioty, które przemieszczający się w przestrzeni mija. 

Tak więc pozycja  

mierzona jest przez czas. Dla człowieka niewidomego ludzie istnieją 

dopiero wówczas, kiedy  
mówią [...] Ludzie są w ruchu, są „czasowi", przychodzą i odchodzą. 

Pojawiają się znikąd i  

znikają. 

Choć Virgil potrafił rozpoznać litery i cyfry, a nawet umiał je zapisać, 
mylił je —  

zwłaszcza te podobne do siebie (np. „A" z „H"), a czasem zapisywał je 

odwrotnie — w  

odbiciu lustrzanym. (Hull opisuje, jak po pięciu latach niewidzenia był 
już tak niepewny swojej  

pamięci wizualnej, że nie pamiętał, w którą stronę piszę się „3" i 

sprawdzał to, rysując cyfrę  

palcem w powietrzu. Pisownię „trójki" zachowywał więc w pamięci nie 

dzięki pojęciom  
wizualnym, ale 

140 

 

 

dzięki pojęciom dotykowo-motorycznym). Niemniej, jak na człowieka, który 

nie  

widział przez czterdzieści pięć lat, postępy Virgila były imponujące. 
Świat nie składa się  

jednak z liter i cyfr. Jak poradzi sobie z przedmiotami i obrazkami? Jak 

poradzi sobie z  

prawdziwym światem? 
Jego pierwsze wrażenia po zdjęciu opatrunków to doświadczanie kolorów; 

wyglądało  

na to, że kolor, który nie ma swojego odpowiednika w świecie dotyku, 

ekscytował go i  
zachwycał. (Rozpoznawanie kolorów i ruchów jest najprawdopodobniej 

umiejętnością  

wrodzoną). To do kolorów właśnie Virgil wciąż nawiązywał, do barwnej 

nieprzewidy  
walności nowych obrazów. Poprzedniego wieczoru jadł sałatkę grecką i 

spaghetti, które, jak  

background image

powiedział, wprawiło go w osłupienie. — „Białe okrągłe paski, jak żyłka 

do łowienia ryb —  

powiedział. — Myślałem, że spaghetti jest brązowe". 
Widzenie światła, kształtów i ruchu, a przede wszystkim widzenie kolorów 

było  

czymś całkowicie niespodziewanym i wywołało ogromne, wręcz wstrząsające 

wrażenie.  
(„Doznania te były tak gwałtowne — napisał pacjent doktora Valva, H.S. —

jakby ktoś  

uderzył mnie obuchem w głowę. Gwałtowność emocji [...] była pokrewna 

silnemu  
»wstrząsowi«, jakiego doznałem, ujrzawszy po raz pierwszy swoją żonę, a 

także kiedy z  

okien naszego samochodu zobaczyłem budowle Rzymu"). 

Odkryliśmy, że Virgil z łatwością rozróżnia wiele kolorów i bez trudu je 
kojarzy.  

Jednak czasem mylił ich nazwy: żółty był dla niego np. różowym, ale 

wiedział, że tego  

samego koloru jest banan. Początkowo zastanawialiśmy się, czy nie cierpi 
na kolorystyczną  

agno-zję lub anomię — błędne rozpoznawanie i nazywanie kolorów, będące 

skutkiem  

uszkodzenia pewnych ośrodków mózgowych. Ale jego trudności wynikały 
najwyraźniej z  

czystego niedouczenia (lub zapomnienia) — wczesna i długa ślepota 

spowodowała, że  

czasem nie mógł połączyć kolorów z ich nazwami lub zapominał, który kolor 
należy kojarzyć  

z daną nazwą. Nerwowe połączenia, które stanowią podstawę tego typu 

skojarzeń, były u  

niego bardzo słabe ze względu na ich nieużywanie, a nie z powodu 
uszkodzenia lub choroby.  

Virgil twierdził, że zachował z dzieciństwa wizualne wspomnie- 

142 

 

nia m.in. wspomnienia kolorów — kiedy jechaliśmy z lotniska, opowiadał 
nam o  

swoim dzieciństwie na farmie w Kentucky („Widzę rzekę płynącą między 

wzgórzami", „ptaki  

na płotach", „duży, biały stary dom") —ja jednak nie byłem do końca 
przekonany, że  

rzeczywiście ma on pierwotną pamięć wizualną, w której zachowały się te 

obrazy — sądziłem  

raczej, że są to opisy werbalne, którym nie towarzyszą wizualne 
wyobrażenia. (Jak u Helen  

Keller). 

Jak radził sobie z kształtami? Ta sprawa była bardziej skomplikowana, 

gdyż po  
operacji Virgil ćwiczył rozpoznawanie kształtów, uczył się kojarzyć ich 

wygląd z cechami  

dotykowymi. Takie ćwiczenia nie były potrzebne w przypadku koloru. Na 

początku nie  
potrafił rozpoznać wizualnie żadnych dwuwymiarowych kształtów — nawet tak 

prostych jak  

kwadrat czy okrąg, które bez problemu rozpoznawał dotykiem. Dotknięcie 

kwadratu nie  
miało dla niego nic wspólnego z jego wyglądem. Taka była jego odpowiedź 

na pytanie  

background image

Molyneuxa. Amy kupiła więc drewnianą planszę dla dzieci, na której 

kwadraty, trójkąty, koła i  

prostokąty należało wpasować w odpowiednie otwory. Virgil ćwiczył to 
codziennie. Na  

początku wydawało mu się to niemożliwe do zrobienia, ale po miesiącu 

nauki nie sprawiało  

mu już większych trudności. Wciąż jednak wolał przed włożeniem danej 
figury do  

odpowiedniego otworu wymacać go palcami. Jednak kiedy mu tego 

zabranianie,  

dopasowywał je swobodnie tylko na podstawie tego, co widział. 
Przedmioty trójwymiarowe najwyraźniej stwarzały o wiele większe problemy; 

przez  

ostatnie pięć tygodni Virgil badał różne przedmioty, zgłębiał ich wygląd, 

który zmieniał się w  
zależności od kąta patrzenia, od odległości i ułożenia. 

Tego dnia kiedy zdjęto mu opatrunek, nie rozpoznał domu, do którego 

powrócił.  

Trzeba go było prowadzić za rękę dookoła budynku, wprowadzać do każdego 
pokoju i  

pokazywać mu wszystkie sprzęty. W ciągu tygodnia dzięki pomocy Amy 

ustalił główną  

„trasę": przejście ścieżką do drzwi frontowych, potem przez salon do 
kuchni, a następnie do  

łazienki i sypialni. Na początku potrafił cokolwiek rozpoznać tylko z tej 

właśnie „trasy" —  

wiele rzeczy musiał sam ustalić i wywnioskować; nauczył się np., że 
„biała plama po prawej 

143 

 

 
 

stronie", którą widział z boku przez frontowe drzwi, to stół w jadalni, 

choć z tego  

punktu ani „stół", ani „jadalnia" nie były dobrze widoczne. Gdy schodził 

z wyuczonej trasy,  
od razu tracił orientację. Po pewnym czasie z pomocą Amy zaczął lekko 

zbaczać z  

wyznaczonej ścieżki — wchodził do znajdujących się po obu jej stronach 

pokoi, oglądał  
ściany i sprzęty z różnych pozycji. W ten sposób budował poczucie 

przestrzeni,  

trójwymiarowości i perspektywy. 

Kiedy Virgil badał pokoje w swoim domu, odkrywając w ten sposób wizualną  
konstrukcję świata, przypomniałem sobie zachowania charakterystyczne dla 

małego dziecka:  

przesuwanie rączki przed oczami, kiwanie główką i poruszanie nią z jednej 

strony w drugą. W  
ten sposób dziecko odkrywa konstrukcję świata. Większość z nas nie zdaje 

sobie sprawy, jak  

wielka i skomplikowana jest to struktura, gdyż odbieramy ją jako całość, 

doświadczamy jej  
podświadomie, każdego dnia, z każdym spojrzeniem. Inaczej jest w 

przypadku małego  

dziecka, w przypadku Virgila, a także, powiedzmy, w przypadku artysty, 

który chce na nowo  
zanalizować swe podstawowe procesy poznawcze. Cezanne napisał kiedyś: 

„Ten sam  

background image

przedmiot widziany pod różnym kątem stanowi dla mnie wielce interesujący 

przedmiot  

analizy. Sądzę, iż ze względu na sposób, w jaki się on zmienia, mógłbym 
miesiącami na niego  

patrzeć, przemieszczając się nieznacznie, pochylając się trochę w prawo 

lub w lewo". 

Umiejętność wizualnej percepcji — korelację wszystkich różnorodnych 
widoków,  

przekształceń obiektów — osiągamy bardzo wcześnie, bo już w pierwszych 

miesiącach  

życia. Jest to olbrzymia porcja nauki, ale przyswojenie jej przebiega tak 
gładko, tak nieświa- 

domie, że w zasadzie nie zdajemy sobie sprawy z jej gigantycznej 

złożoności (choć jest to  

osiągnięcie tak duże, że nieporównywalne z możliwościami nawet 
najlepszych komputerów  

świata). Jednak od Virgila, który prawie pół wieku nie widział, 

odtworzenie wszystkich  

wcześniej skonstruowanych wizualnych obrazów, nauczenie się ich lub 
przypomnienie ich  

sobie, wymagało wielu godzin świadomych i systematycznych ćwiczeń każdego 

dnia. W  

pierwszym miesiącu zbadał więc — dotykiem i wzrokiem — wszystkie mniejsze 
przedmioty  

w domu: owoce, warzywa, butelki, puszki, sztućce, 

144 

 
kwiaty i wszystkie stojące na kominku ozdoby — odwracał je, patrzył na 

nie z bardzo  

bliska, potem wyciągał na odległość ramienia, próbując połączyć ich 

zmieniający się wygląd  
w jednolity przedmiot 7. 

Pomimo wszystkich tych strapień i problemów Virgil dzielnie sobie radził 

i pilnie się  

uczył. Obecnie miał już niewielkie trudności z rozpoznaniem owoców, 

butelek i puszek w  
kuchni, kwiatów w pokoju jadalnym czy innych znanych mu rzeczy. 

Obce wizualnie przedmioty sprawiały mu więcej problemów. Kiedy wyjąłem z 

torby  

lekarskiej aparat do mierzenia ciśnienia krwi, Virgil był całkowicie 
zdezorientowany i nie mógł  

go z niczym skojarzyć, choć kiedy tylko pozwoliłem mu go dotknąć, 

natychmiast go  

rozpoznał. Swoisty problem stanowiły ruchome obiekty, gdyż ich wygląd 
ciągle ulegał  

zmianie. Nawet jego pies, jak mi powiedział, często się zmieniał i Virgil 

czasem zastanawiał  

się, czy ciągle jest to to samo zwierzę 8. Był kompletnie zagubiony, gdy 
w fizjonomii innych  

zachodziły nagłe zmiany. Są to powszechne trudności wśród osób, które 

niedawno  

odzyskały wzrok. Pacjent Gregory'ego, S.B., 
7 Podobne problemy miał pacjent Gregory'ego, S.B.; był on „zaskoczony  

zmienianiem się kształtów przedmiotów, które obchodził dookoła... Patrzył 

na latarnię uliczną,  

obchodził ją i stał, przyglądając się jej z różnych pozycji, 
zastanawiając się, dlaczego wygląda  

background image

inaczej i jednocześnie tak samo". W zasadzie wszyscy pacjenci, którzy 

odzyskali wzrok,  

czują się w okresie pooperacyjnym, jakby weszli w świat chaosu 
bezustannie zmieniających  

się, niestałych, efemerycznych zjawisk. Są całkowicie zagubieni w morzu 

obrazów, które nie  

są bezpiecznie zakotwiczone w świecie przedmiotów, w świecie przestrzeni. 
Tych, którzy  

przed odzyskaniem wzroku polegali na innych zmysłach, konfunduje nawet 

samo pojęcie  

„wyglądu", gdyż jest to określenie optyczne i nie ma swojego odpowiednika 
w innych  

zmysłach. My, którzy urodziliśmy się w świecie zjawisk optycznych (z jego 

iluzjami, mirażami  

i złudami), nauczyliśmy się je odbierać, ale dla tych, którzy nie widzą 
od urodzenia, jest to  

niezwykle trudne. Filozof F.H. Bradley napisał słynną książkę pt. 

Appeurunce and Reality  

[Wygląd i rzeczywistość] (1893) — lecz dla ludzi, którzy widzą od 
niedawna, słowa te nie  

mają początkowo żadnych cech wspólnych. 

8 Kiedy Virgil powiedział mi o tym, przypomniałem sobie opis w opowieści 

Borgesa  
Funes the Memorious; w rezultacie trudności Funesa z pojęciami ogólnymi 

doszło do  

podobnej sytuacji: 

Nie tylko trudno było mu zrozumieć, że ogólne pojęcie „pies" odnosi się 
do wielu  

niepodobnych do siebie ras; niepokoił go fakt, że pies o godz. 3.14 

(widziany z profilu) wabił  

się tak samo jak pies o 3.15 (widziany z przodu). 
145 

 

rok po operacji nie potrafił rozpoznać poszczególnych twarzy czy określić 

czyjegoś  

wyrazu twarzy, choć jego podstawowa zdolność widzenia była doskonała. 
Co z obrazkami? W tej sprawie miałem sprzeczne informacje. Podobno 

przepadał za  

telewizją, lubił wszystko oglądać — i rzeczywiście, w pokoju stał teraz 

duży telewizor będący  
symbolem jego nowego życia. Ale kiedy sprawdzaliśmy jego umiejętności 

oglądania  

nieruchomych obrazków, pokazując mu zdjęcia w tygodnikach, w żaden sposób 
nie potrafił  
ich rozpoznać. Nie widział ludzi, nie widział przedmiotów — nie 

rozpoznawał ogólnej treści  

obrazka. Pacjent Gregory'ego, S.B., miał podobne problemy. Gregory pisał: 

Kiedy pokazałem mu widokówkę Cambridge Backs, przedstawiającą rzekę i 
Most  

Królewski, nie potrafił niczego rozpoznać. Nie miał pojęcia, że widokówka 

przedstawia rzekę,  

nie rozpoznawał wody i mostu [...] Dotychczas na żadnym kolorowym obrazku 
S.B. nie  

potrafił określić, które obiekty są na pierwszym planie, a które znajdują 

się za nimi [...]  

Odnosiliśmy wrażenie, że widzi właściwie tylko kolorowe plamy. 
Sytuacja ta powtórzyła się u młodego pacjenta Cheseldena: 

background image

Sądziliśmy, że wkrótce odczyta treść obrazka [...] później okazało się 

jednak, że  

byliśmy w błędzie; dopiero dwa miesiące po zdjęciu katarakty odkrył, że 
na obrazkach są  

bryły; do tej pory myślał, że są to kolorowe płaszczyzny lub powierzchnie 

pomalowane  

różnymi farbami; ale nawet wtedy był bardzo zdziwiony — sądził bowiem, że 
obrazy będą w  

dotyku takie same jak obiekty, które przedstawiają [...] i pytał, który 

zmysł jest zmysłem  

leżenia, który dotyku, a który wzroku. 
Jeśli chodzi o Virgila, to sytuacja z ruchomymi obrazami w telewizji 

wcale nie  

przedstawiała się lepiej niż ze zwykłymi obrazkami. Mając na względzie 

jego zainteresowanie  
baseballem, włączyliśmy program, w którym właśnie emitowano przebieg gry. 

Początkowo  

wydawało nam się, że śledzi akcję wzrokiem — potrafił opisać, kto 

146 
 

walczył, kto wygrywał. Ale kiedy tylko wyłączyliśmy fonię, całkowicie się 

zagubił.  

Stało się oczywiste, że widział niewiele więcej poza smugami światła, 
kolorami i ruchami, i że  

cała reszta (którą zdawał się widzieć) była tylko interpretacją, 

najwyraźniej nieświadomą,  

opartą na tym, co słyszał. Nie mieliśmy pojęcia, jak zareagowałby, gdyby 
oglądał grę na żywo  

— wydawało nam się możliwe, że wiele mógłby zobaczyć; najtrudniejsza do 

przyswojenia  

jest bowiem dwuwymiarowa reprezentacja rzeczywistości — obrazowa lub 
telewizyjna. 

Minęły dwie godziny testu i Virgil zaczynał odczuwać zmęczenie — zarówno  

zmęczenie wizualne, jak i percepcyjne, które zresztą często dawało mu się 

we znaki od czasu  

operacji — a kiedy był zmęczony, widział coraz mniej i coraz trudniej 
było mu określić to, co  

widzi 9. 

My także byliśmy zmęczeni i chcieliśmy się przejść. Na koniec 

zapytaliśmy, czy  
mógłby coś narysować. Zaproponowaliśmy, żeby to był młotek (młotek był 

pierwszym  

przedmiotem, jaki narysował 

9 Z powodu zmęczenia Virgila nie mogliśmy przetestować jego umiejętności 
widzenia  

złudzeń optycznych. Szkoda, gdyż „widzenie" lub „niewidzenie" owych 

złudzeń jest  

obiektywnym i dokładnym sprawdzianem wizualno-konstrukcyjnych zdolności 
mózgu.  

Najwięcej badań poświęcił temu Gregory i dlatego tak interesująca jest 

jego szczegółowa  

relacja z reakcji na nie pacjenta S.B. Jeden z rysunków, którymi Gregory 
posługiwał się  

podczas badania, przedstawiał równoległe linie, które normalnie odczytano 

by jako  

rozchodzące się, gdyż nałożone były na nie rozchodzące się linie; jednak 
S.B. nie „widział"  

background image

tego złudzenia: dla niego linie były dokładnie równoległe. Podobny brak 

„wpływów  

zewnętrznych" zaobserwowano w odczytywaniu innych złudzeń. Szczególnie 
interesującabyła  

reakcja S.B. na narysowane w perspektywie trójwymiarowe figury, sześciany 

czy schody;  

patrząc na nie, widzimy ich głębię i często przednia ściana wydaje nam 
się tylną, a po chwili  

jest odwrotnie; dla S.B. figury te nie miały głębi i nic się w nich nie 

zmieniało; nigdy też nie  

widział dwuznaczności pewnych rysunków — zawsze podawał tylko jedną 
możliwość ich  

odczytania. Najwyraźniej nie „widział" zmian odległości i wielkości; nie 

doświadczał też tzw.  

efektu kaskadowego. Złudzenia optyczne „postrzegane są" (nawet jeśli 
umysł wie, że jest to  

percepcja iluzoryczna) przez każdego normalnie widzącego dorosłego. 

Często dostrzegają je  

także dzieci i czasami małpy, a nawet sztuczne „stworzenie" Edelmana, 
DARYIN IV. Fakt, że  

S.B. nie „widział" ich, śwadczy o tym, jak szczątkowe były zdolności jego 

mózgu do  

odtwarzania wizualnych konstrukcji, co spodowaodował brak tak wczesnych 
doświadczeń  

wizualnych. 

147 

 
 

S B ). Virgil zgodził się i zaczął rysować lekko drżącą ręką. Wolną ręką 

prowadził tę, w  

której trzymał ołówek. („Robi tak dlatego, że jest zmęczony" — 
powiedziała Amy). Potem  

narysował samochód (bardzo duży i staromodny); samolot (bez ogona; trudno 

byłoby mu  

latać); i dom (płaski i prosty, przypominający rysunek trzyletniego 

dziecka). 
Kiedy w końcu wyszliśmy z domu, był piękny, słoneczny październikowy 

ranek.  

Słońce oślepiło Virgila i musiał włożyć przeciwsłoneczne okulary. Nawet 

gdy nie świeci  
słońce, powiedział, musi nosić okulary — światło raziło go, najlepiej 

widział w półmroku.  

Zapytaliśmy, dokąd chciałby pójść; po chwili zastanowienia odpowiedział, 

że do zoo. Jak  
mówił, nigdy wcześniej nie był w zoo i był bardzo ciekaw, jak wyglądają 

różne zwierzęta.  

Kochał zwierzaki, dzieciństwo spędził przecież na farmie. 

Kiedy dotarliśmy do ogrodu, zaskoczyła nas wrażliwość Virgila na ruch. Na 
początku  

uderzył go dziwaczny dumny chód; uśmiechnął się — nigdy wcześniej czegoś 

takiego nie  

widział. 
— Co to jest? — zapytał. 

— Emu. 

Nie był do końca pewien, co to jest emu, więc poprosiliśmy, żeby nam go 

opisał.  
Miał z tym trudności i powiedział tylko, że jest podobnego wzrostu co Amy 

— Amy i emu  

background image

stali na tej samej wysokości — ale porusza się zupełnie inaczej niż ona. 

Chciał go dotknąć,  

zbadać dotykiem. Sądził, że gdyby tak zrobił, mógłby go lepiej zobaczyć. 
Ale, niestety, było  

to zabronione. 

Kolejnym zwierzęciem, które przyciągnęło jego uwagę, był kangur. Zauważył  

natychmiast jego podskoki i rozpoznał — a raczej odgadł — że jest to 
kangur. Przyglądał mu  

się, ale bez możliwości dotyku nie potrafił go opisać. Zastanawialiśmy 

się, co widział — i co  

tak naprawdę miał na myśli, mówiąc, że „widzi". 
Zauważyliśmy pewną prawidłowość: Virgil rozpoznawał zwierzęta po ich 

sposobie  

poruszania się bądź po charakterystycznej ich cesze — potrafił rozpoznać 

kangura dlatego,  
że skakał, żyrafę, gdyż była wysoka, zebrę, ponieważ była w paski — nie 

umiał zaś wyrobić  

sobie ogólnego wrażenia o zwierzęciu. Poza tym zwierzę musiało 

148 
 

ostro kontrastować z tłem; nie mógł rozpoznać słoni, mimo iż miały trąby, 

ponieważ  

stały one w dość dużej odległości, a za nimi było szare tło. 
Na koniec poszliśmy do wybiegu małp; Virgil bardzo chciał zobaczyć 

goryla. Kiedy  

ten był częściowo schowany wśród drzew, Virgil zupełnie go nie widział, a 

gdy w końcu  
wyszedł na otwartą przestrzeń, stwierdził, że wygląda zupełnie jak duży 

człowiek, choć trochę  

inaczej się porusza. Na szczęście przy wybiegu stała naturalnych 

rozmiarów rzeźba małpy  
wykonana w brązie; zaproponowaliśmy Virgilowi, który bardzo chciał 

dotknąć wszystkich  

zwierząt, żeby ją „obejrzał" za pomocą dotyku. Kiedy analizował jej 

kształty wprawnymi,  

szybkimi ruchami rąk, na jego twarzy malował się wyraz pewności, który 
nigdy nie pojawiał  

się, kiedy badał coś wzrokiem. Pomyślałem wtedy — i prawdopodobnie 

wszystkim nam  

przyszło to wówczas do głowy — że kiedy był niewidomy, był bardzo 
sprawnym i  

samowystarczalnym człowiekiem, mógł w sposób naturalny, z łatwością badać 

swój świat  

własnymi rękoma. Teraz popychaliśmy go na drogę, która była przeciwna 
jego naturze: chcie- 

liśmy, żeby wyrzekł się tego wszystkiego, co przychodziło mu bez trudu, 

żeby odbierał świat  

w sposób niesłychanie dla niego trudny, w sposób mu obcy 10. 
Kiedy dotykał figurki małpy, jego twarz rozświetliło uczucie zrozumienia. 

„Wcale nie  

jest podobna do człowieka" — wymamrotał. Przeanalizowawszy rzeźbę, 

otworzył oczy i  
odwrócił się w stronę goryla, który stał przed nim w swoim wybiegu. I 

dopiero teraz Virgil  

mógł opisać jego postać, sposób, w jaki jego palce dotykały ziemi, 

10 Wcześniej Virgil usłyszał lwy ryczące na swoim wybiegu; poderwał się i  
natychmiast odwrócił w ich kierunku. „Słuchajcie! —powiedział. — To lwy, 

karmią lwy".  

background image

Bob, Amy i ja zupełnie nie słyszeliśmy tego odgłosu, i nawet wtedy, gdy 

Virgil skierował na  

niego naszą uwagę, był on dla nas zbyt odległy i nie byliśmy pewni, z 
której strony dobiega.  

Byliśmy zaskoczeni ostrością słuchu Virgila, jego umiejętnością 

orientacji. Taka ostrość i  

wrażliwość słuchu jest charakterystyczna dla wielu niewidomych, ale 
przede wszystkim dla  

tych, którzy urodzili się niewidomi lub stracili wzrok w dzieciństwie; 

jest to spowodowane  

ciągłym skupianiem uwagi, zdolności poznawczych i percepcyjnych na tych 
sferach, a także  

nadrozwojem systemów słuchowo-poznawczych w mózgu. 

149 

 
 

małe, wygięte nogi, duże kły i olbrzymią pręgę na głowie. Omawiając 

poszczególne części  

ciała, Virgil wskazywał na nie palcem. Gregory opisuje zadziwiający 
epizod, jaki zdarzył się  

jego pacjentowi, S.B., od dawna interesującemu się wszelkimi narzędziami 

i maszynami.  

Gregory zabrał go do Muzeum Nauki w Londynie, by mógł obejrzeć tamtejszą 
kolekcje: 

Najciekawszym wydarzeniem była jego reakcja na tokarkę Maudeslaya, 

umieszczoną  

w specjalnej szklanej gablocie [...] Doprowadziliśmy go do zamkniętej 
gabloty i poprosiliśmy,  

żeby opisał nam, co jest w środku. Nie potrafił właściwie nic powiedzieć 

poza tym, że  

najbliższą częścią była korbka [...] Potem poprosiłem pracownika muzeum 
(co uzgodniłem  

wcześniej) o otworzenie gabloty, aby S.B. mógł dotknąć tokarki. Rezultat 

był zadziwiający  

[...] Dotykał tokarki, mając przy tym mocno zamknięte oczy. Potem cofnął 

się, otworzył oczy  
i powiedział: „Teraz, kiedy już ją poczułem, mogę ją zobaczyć". 

Tak więc Virgil zobaczył w końcu goryla. Ten spektakularny przykład, 

ukazujący, w  

jaki sposób dotykanie może umożliwić widzenie, uświadomił mi coś jeszcze, 
czego  

dotychczas nie rozumiałem. Od czasu operacji Virgil zaczął kupować małe 

zabawki: żołnie- 

rzyki, samochodziki, zwierzątka i miniatury słynnych budynków — cały 
lilipuci świat, w  

którym spędzał wiele godzin. To zamiłowanie nie było wynikiem jego 

zdziecinnienia —  

dotykając tych przedmiotów i jednocześnie patrząc na nie, przygotowywał 
się do widzenia  

prawdziwego świata. Choć były to zminiaturyzowane modele, owa 

dysproporcja skali nie  

miała znaczenia, tak jak dla S.B. nie miała znaczenia wielkość jego 
ściennego zegara, którego  

wygląd umiał skorelować z dotykiem tarczy swojego kieszonkowego zegarka. 

Na lunch poszliśmy do miejscowego baru rybnego. Podczas jedzenia 

ukradkowo  
zerkałem na Virgila. Na początku widział normalnie, bez trudu wyławiał z 

sałatki kawałki  

background image

pomidora. Po pewnym czasie jednak jego wzrok pogorszył się — widelec nie 

trafiał w cel, a  

ręka zawisała niepewnie w powietrzu. W końcu, nie mogąc „zobaczyć" tego, 
co miał na  

talerzu, zaczął jeść tak, jak czynią to ludzie 

150 

 
niewidomi. Amy już wcześniej opowiadała mi o takich pogorszeniach wzroku 

i opisała  

je w swoim dzienniku. Podobnie było podczas golenia: zaczynał je bardzo 

skoncentrowany,  
patrząc przy tym w lustro. Potem pociągnięcia golarki były coraz 

wolniejsze, zaczynał  

wpatrywać się niepewnie w swoje odbicie lub próbował od czasu do czasu 

dotykiem  
sprawdzić to, co widział. W końcu odwracał się od lustra lub zamykał oczy 

albo gasił  

światło, i w ten sposób kończył golenie. 

To, że po dużym wysiłku, jaki Virgil wkładał w widzenie, jego wzrok 
męczył się i  

pogarszał, nie było niczym dziwnym; wszyscy tego doświadczamy, jeśli za 

dużo wymagamy  

od naszych oczu. Sam miewam takie momenty, kiedy przez trzy godziny non 
stop patrzę na  

elektroencefalogramy: zaczynam mylić znaczenie zapisu, i wszędzie, 

gdziekolwiek spojrzę —  

na ściany, na sufit — w oczach migają mi krzywe zapisu. Muszę wtedy 
zrobić przerwę i zająć  

się czymś innym, lub — najlepiej — zamknąć na godzinę oczy. A przecież 

system wzrokowy  

Virgila, w porównaniu z normalnym, musiał być w tej fazie niezwykle 
labilny. 

Mniej zrozumiałe, niepokojące, a nawet złowieszcze były długie okresy 

„rozmazania"  

— osłabienia wzroku — trwające przez kilka godzin lub nawet dni, 

pojawiające się  
samorzutnie, bez żadnej widocznej przyczyny. Bob Wasserman był tymi 

wahaniami  

zaniepokojony; od dwudziestu pięciu lat był okulistą, zdjął wiele 

katarakt, ale nigdy nie  
zaobserwował tego typu fluktuacji. 
Po lunchu udaliśmy się do gabinetu doktora Hamlina, który po operacji 

Virgila  

dokładnie sfotografował siatkówkę prawego oka. Na szczęście Bob, który 
porównał obraz  

fotograficzny siatkówki z jej obecnym wyglądem (używając pośrednich metod 

wziernikowa- 

nia dna oka), nie stwierdził żadnych pooperacyjnych komplikacji. 
(Specjalny test —  

angiografia fluorescencyjna — wykazał obecność cysty macular edema, ale 

była tak  

niewielka, że nie mogła spowodować owych alarmujących, nagłych wahań 
ostrości widzenia).  

Ponieważ nie było jasnej przyczyny wahań widzenia, Bob zastanawiał się, 

czy nie są one  

konsekwencją jakiejś ukrytej choroby — kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy 
Virgila, uderzył  

nas jego nie- 

background image

151 

 

 
 

zdrowy wygląd — lub też czy nie są one nerwową reakcją wizualnego systemu 

mózgu  

na sensoralne i kognitywne przeciążenie. Ktoś, kto widzi normalnie, nie 
musi wysilać się, aby  

z czysto wizualnych doznań skonstruować kształty, obiekty i sceny; 

wizualne konstrukcje,  

wizualny świat tworzy on od momentu urodzenia, stopniowo budując ogromny, 
wygodny  

aparat kognitywny. (Normalnie połowa kory mózgowej zajmuje się 

przetwarzaniem wrażeń  

wzrokowych). W przypadku Virgila owe siły kognitywne nie rozwinęły się i 
nie mogły  

podołać tak przytłaczającym zadaniom. 

Reakcją obronną mózgu na zbyt intensywną stymulację lub stymulację 

przekraczającą  
punkt krytyczny może być nagłe zahamowanie funkcjonowania 11. Tego typu 

reakcje są  

niezależne od jednostki i jej motywów. Są one czysto lokalne i 

fizjologiczne i mogą pojawić  
się nawet w odizolowanych płatach kory mózgowej: stanowią biologiczną 

ochronę przed  

przeciążeniem nerwowym. 

Procesy percepcyjno-kognitywne mają dwoistą naturę — zarówno 
fizjologiczną, jak i  

osobistą — nie jest to świat, który się przyswaja lub konstruuje, ale 

czyjś własny świat —  

prowadzący do osobniczej percepcji ,ja", powiązanej z wolą i orientacją. 
Owo percepcyjne  

„ja" może załamać się wraz z zapaścią systemów postrzegania, zmieniając w 

ten sposób  

orientację i tożsamość jednostki. Jeśli taka sytuacja powstanie, 

jednostka nie tylko staje się  
niewidoma, ale przestaje się także zachowywać jak istota wyposażona we 

„wzrok"; nie  

sygnalizuje żadnych zmian zachodzących w jej psychice, jest absolutnie 

nieświadoma swojej  
ślepoty lub możliwości widzenia. Całkowita ślepota psychiczna (znana jako 

zespół Antona),  

może nastąpić w wyniku rozległego uszkodzenia kognitywnych części mózgu, 

które może  
spowodować np. silne uderzenie. U Virgila pojawiała się ona okazjonalnie 

— mówi wtedy, że  

„widzi", ale tak naprawdę zachowuje się jak osoba całkowicie niewidoma. 

Należało więc  
zastanowić się, czy podstawy jego wizualnej percepcji i tożsamości nie są 

rzeczywiście tak  

słabe, że w przypadku przecią- 

11 Pawłow obserwował tego typu zachowania u psów; nazywał je 
„transmarginalnym  

hamowaniem w wyniku supramaksymalnego pobudzenia", i uważał za naturalną 

ochronę. 

152 
 

background image

żenia lub wyczerpania nie tylko zapada na czasową psychiczną 'ślepotę, 

ale również  

grozi mu zespół Antona. 
Zupełnie innym przypadkiem było zaprzestanie wizualnego postrzegania — 

wycofanie  

się — co związane było raczej z sytuacjami stresującymi bądź 

konfliktowymi o silnym  
podłożu emocjonalnym. A dla Virgila okres ten by ł z pewnością 

najbardziej stresującym  

etapem w życiu: przeszedł operację, ożenił się; regularny rytm życia 

niewidomego kawalera  
został całkowicie zmieniony; ciążyła na nim ogromna presja oczekiwań 

otoczenia; a sama  

czynność widzenia była trudna i wyczerpująca. Im bliżej dnia ślubu, a tym 

samym przyjazdu  
jego rodziny, tym silniejsza była owa presja. Jego krewni, którzy od 

początku sprzeciwiali się  

operacji, twierdzili teraz, że nadal jest ślepy. Amy tak opisała to w 

swoim dzienniku: 
9 października: Poszliśmy dekorować kościół na ślub. Virgil niewiele 

widzi —  

wszystko jest zamazane. Tak jakby jego wzrok wycofał się. Znów zachowuje 

się jak  
„niewidomy" [...] Musiałam go wszędzie prowadzić. 

11 października: Dziś przyjechała rodzina Virgila. Jego wzrok 

najwyraźniej udał się na  

wakacje [...] Oczywiście Virgil zachowuje się tak, jakby w ogóle nigdy 
nie widział! Nikt z jego  

rodziny nie chciał uwierzyć, że wcześniej widział. Kiedy mówił, że coś 

widzi, odpowiadali:  

„Napewno zgadujesz". Traktowali go, jakby był zupełnie niewidomy — 
prowadzili za rękę,  

wszystko podawali [...] Jestem bardzo zdenerwowana, wzrok Virgila zniknął 

[...] Chciałabym  

mieć pewność, że postąpiliśmy słusznie. 

12 października: Dzień ślubu. Virgil jest bardzo spokojny [...] widzi 
trochę lepiej, ale  

wszystko nadal jest zamazane [...] Widział mnie, kiedy podchodziłam do 

ołtarza, ale bardzo  

niewyraźnie [...] Ślub był piękny. Przyjęcie odbyło się u mojej mamy. 
Virgila przez cały czas  

otaczała rodzina. Wciąż jeszcze nie potrafą zaakceptować jego wzroku, tym 

bardziej że Virgil  

niewiele widzi. Dziś wieczorem pożegnał się z rodziną. Kiedy tylko 
wyjechali, jego wzrok  

zaczął się polepszać. 

153 

 
 

Rodzina traktowała Virgila jak osobę niewidomą, zaprzeczała jego nowej 

tożsamości lub  

podważała jej prawdziwość, a Virgil ulegał temu i reagował jak niewidomy, 
a nawet stał się  

niewidomy— było to znaczące wycofanie się lub regresja części jego ego — 

miażdżąca  

negacja własnej tożsamości. Tego typu regresja powinna być postrzegana 
jako umotywowane  

background image

— aczkolwiek nieświadomie— wycofanie na grunt „funkcjonalny". Można więc 

rozróżnić  

dwa typy zachowań: „zachowanie niewidomego" i „zachowywanie się jak 
niewidomy".  

Pierwsze określa załamanie się procesu widzenia i wizualnej tożsamości na 

gruncie  

organicznym (w terminologii neurologicznej bottom-up lub zaburzenie 
neuropsychologiczne),  

a drugie — załamanie się lub inhibicję tożsamości wizualnej na gruncie 

funkcjonalnym („top- 

down" lub zaburzenie psychoneuro-tyczne), które jest równie rzeczywiste 
jak to pierwsze.  

Ponieważ wzrok Virgila był organicznie niezwykle słaby — co wynikało z 

niestabilności  

systemów wizualnych oraz (w danym momencie) wizualnej tożsamości — trudno 
było  

odróżnić to, co „fizjologiczne" od tego, co „psychologiczne". Jego wzrok 

był tak słaby, że  

zarówno nerwowe przeciążenie, jak i konflikt tożsamości mogły wypchnąć go 
poza granicę  

widzenia 12  . 

Marius von Senden, omawiając w swej klasycznej książce Space and Sight  

[Przestrzeń i wzrok] (1932) wszystkie opisane w ciągu trzystu lat 
przypadki, konkluduje, że  

każdy dorosły człowiek, który odzyskuje wzrok, wcześniej czy później 

przechodzi „kryzys  

motywacyjny" — i że nie każdy pacjent z tego kryzysu wychodzi, Von Senden 
opisał  

pacjenta, w którym perspektywa odzyskania wzroku wzbudzała tak wielkie 

przerażenie  

(oznaczała ona bowiem konieczność odejścia ze społecznego domu dla 
niewidomych i  

opuszczenia mieszkającej tam narzeczonej), że zagroził wyłupaniem sobie 

oczu; 

12 W przypadku szczególnej słabości organicznej stres emocjonalny może z 

łatwością  
przybrać formę fizyczną; tłumaczy to, dlaczego pod wpływem stresu 

astmatycy dostają  

ataków astmy, u osób z parkinsonizmem nasilają się objawy chorobowe, a 

osoba z tak  
słabym wzrokiem jak Virgil przestaje (na pewien czas) widzieć. Dlatego 

tak trudno ocenić, co  

jest słabością fizjologiczną, a co „zachowaniem umotywowanym". 

154 
 

przytacza on także przypadki pacjentów, którzy po operacji często 

zachowywali się  

jak niewidomi" lub „odmawiali widzenia", a także innych, którzy odmówili 
operacji, obawiając  

się jej następstw (jedna z takich relacji, zatytułowana L'Aveugle qui 

refuse de voir, została  

opublikowana już w 1771 roku). Zarówno Gregory, jak i Valvo wiele miejsca 
w swoich  

badaniach poświęcają emocjonalnym niebezpieczeństwom, mogącym powstać w 

wyniku  

zmuszania niewidomego do posługiwania się nowym zmysłem — po początkowej 
radości  

może nastąpić niszcząca (a nawet śmiertelna) depresja. 

background image

W depresję taką popadł pacjent Gregory'ego, S.B. Początkowa ekscytacja w 

wyniku  

niespełnienia się oczekiwań zamieniła się w swoje zaprzeczenie. Sześć 
miesięcy po operacji  

Gregory pisze: 

Odnieśliśmy wrażenie, że jego wzrok prawie całkowicie go rozczarował. 

Mógł dzięki  
niemu wykonywać trochę więcej czynności [...] ale nie było wątpliwości, 

że możliwości  

widzenia były znacznie uboższe, aniżeli to sobie wyobrażał [...] Wciąż w 

dużym stopniu  
prowadził życie niewidomego, czasem nawet nie fatygował się, żeby zapalić 

wieczorem  

światło [...] Nie układało mu się [teraz] z sąsiadami, którzy uważali go 

za „dziwaka", a jego  
koledzy z pracy [którzy początkowo go podziwiali] drażnili się z nim i 

naśmiewali się, że nie  

potrafi czytać. 

Stan zniechęcenia pogłębiał się — S.B. zachorował i dwa lata po operacji 
zmarł. Był  

całkowicie zdrów; miał dopiero pięćdziesiąt cztery lata. 

W sześciu opowiadaniach, wzbogaconych wyczerpującymi komentarzami, Yalvo  

omawia uczucia i zachowania ludzi, którzy utracili wzrok na początku 
swojego życia, a po  

jego odzyskaniu musieli skonfrontować swoją nową „zdolność" z własną 

tożsamością, ta zaś  

wraz z nabyciem nowej umiejętności, musiała się zmienić13. 
13 W swoim ironicznie zatytułowanym Letter on the Blind: Fur the Use of 

Those  

Who Can See [List o niewidomych: Do tych, którzy widzą] (1749) młody 

Diderot wysuwa  
twierdzenie epistemologicznego i kulturowego relatywizmu — utrzymuje, że 

niewidomi na  

swój własny sposób mogą skonstruować kompletny i całościowy świat, że 

mają oni  

kompletną „tożsamość niewidomego", nie czują się ani ułomni, ani gorsi, i 
dlatego „problem"  

ich ślepoty i chęć jej wyleczenia nie jest naszą, lecz ich sprawą. 

Ponadto, zdaniem Diderota, inteligencja i kultura duchowa niewidomego 

mogą w  
sposób zasadniczy wpłynąć na jego zrozumienie — przynajmniej formalne — 

zjawisk,  

których bezpośrednio nie może on odbierać. Do tej konkluzji Diderot 

doszedł na podstawie  
analizy przypadku zmarłego w 1740 r. Nicholasa Saundersona, słynnego 

niewidomego  

matematyka i zwolennika teorii Newtona. Saunderson, który nigdy nie 

widział światła, świetnie  
je rozumiał, był wykładowcą optyki i skonstruował, na swój własny sposób, 

wspaniały obraz  

wszechświata. Fakt ten niezmiernie Diderota fascynował. 

155 
 

 
Podstawowym problemem Virgila, podobnie jak wszystkich osób, które 

odzyskały wzrok,  
był konflikt pomiędzy zmysłem dotyku i wzroku — Virgil nie wiedział, czy 

powinien patrzeć,  

background image

czy dotykać. Od dnia operacji oczywiste było — a nam od razu rzuciło się 

to w oczy — że z  

trudem powstrzymywał się on od dotykania wszystkich sprzętów, ludzi i 
zwierząt, od  

jedzenia rękoma. Jego słownictwo, cała jego wrażliwość, jego obraz świata 

były nastawione  

na to, co dotykowe — a przynajmniej na to, co niewizualne. Virgil — do 
czasu operacji —  

był całkowicie osobą „dotykową". 

Dowiedziono, że u osób z głuchotą dziedziczną (szczególnie jeśli jest to 

głuchota  
wrodzona) niektóre części mózgu odpowiedzialne za funkcje słuchowe 

przejęły  

odpowiedzialność za czynności wizualne. Stwierdzono również, że u 

niewidomych  
czytających brajlem, palce, którymi posługują się oni przy czytaniu, są 

wyjątkowo silnie  

reprezentowane w odpowiedzialnych za dotyk częściach kory mózgowej. 

Przypuszcza się  
także, że odpowiadające za dotyk (i słuch) części kory są u niewidomych 

większe i mogą  

rozszerzyć się nawet na części kontrolujące funkcje wizualne. Obszar kory 

mózgowej  
odpowiedzialnej za wzrok bez wizualnej stymulacji ulega bardzo słabemu 

rozwojowi.  

Prawdopodobne wydaje się więc, że wobec takiego zróżnicowania w rozwoju 

kory  
mózgowej dojść może do wczesnej utraty reprezentacji jednego zmysłu na 

korzyść innych. 

Czego zatem można było oczekiwać w przypadku Virgila, gdy nagle możliwe 

stało się  
uruchomienie funkcji wizualnych? Można było sądzić, że nastąpi pewien 

rozwój umiejętności  

widzenia, że dojdzie do utworzenia nowych ścieżek w częściach kory 

kontrolują- 

156 
 

 cych funkcje wizualne. Nie ma jednak dowodów potwierdzających 

aktywizację tych  

części kory u osoby dorosłej. Mieliśmy więc nadzieję, że gdy zrobimy 
Virgilowi specjalną  

scyntygrafię PET, to potwierdzi ona owo zakładane ożywienie w miarę 

uczenia się widzenia.  

Ale jak będzie wyglądała ta nauka, ta zwiększona aktywność? Czy będzie 
podobna do  

aktywności dziecka, które zaczyna uczyć się widzieć? (Tak właśnie myślała 

na początku  

Amy). Ale przecież dorośli, którzy niedawno odzyskali wzrok, nie są 
małymi dziećmi,  

których kora mózgowa jest ekwipotencjalna — gotowa zaadaptować się do 

różnych form  

percepcji. Kora osoby, która tak jak Virgil straciła wzrok w 
dzieciństwie, w znacznym stopniu  

zaadaptowała się już do organizowania percepcji w czasie, a nie w 

przestrzeni 14  . 

Dziecko cały czas się uczy. Jest to olbrzymie, nigdy nie kończące się 
zadanie, ale nie  

background image

jest ono naznaczone niemożliwym do rozwiązania konfliktem. W 

przeciwieństwie do dziecka  

osoba dorosła, która właśnie odzyskała wzrok, musi nagle przestawić się 
ze sposobu  

sekwencyjnego na wizualno-przestrzenny, a to jest silnym ciosem 

wymierzonym w  

doświadczenia całego dotychczasowego życia. Gregory kładzie na ten aspekt 
duży nacisk,  

wskazuje, jak nieunik- 

14 Kanadyjski psycholog, Donald Hebb, zajmujący się rozwojem widzenia, na  

podstawie prowadzonych doświadczeń dowiódł — wbrew temu, co często 
przypuszczano  

— że u zwierząt wyższych i u człowieka widzenie nie jest „wrodzone". Hebb 

był  

zafascynowany — co całkiem zrozumiałe — rzadkim „eksperymentem" (jeśli 
można tu użyć  

tego terminu) przywracania w wieku dorosłym wzroku osobom z wrodzoną 

ślepotą. W  

swojej książce The Organizuti/m ofBehaviour [Struktura zachowania] 
szczegółowo omawia  

on zebrane przez von Sendena przypadki (sam Hebb osobiście takiego 

przypadku nie znał),  

które w znacznym stopniu potwierdziły jego tezę, że widzenie wymaga 
doświadczenia i nauki;  

jego zdaniem człowiek potrzebuje 15 lat nauki na osiągnięcie pełnego 

rozwoju. 

Należy tu jednak sprzeciwić się porównywaniu (jak uczynił to Gregory) 
dorosłego,  

który właśnie odzyskał wzrok, z dzieckiem. Możliwe, że człowiek dorosły 

po odzyskaniu  

wzroku musi przejść naukę i etapy rozwoju, jakie przechodzi się w wieku 
dziecięcym;  

niemniej dorosły ani pod względem neurologicznym, ani psychologicznym nie 

przypomina  

dziecka — osobnik dorosły przez całe życie poddawany jest doświadczeniom 

percepcyjnym  
— i dlatego jego doświadczenia (wbrew temu, co przypuszczał Hebb) nie są 

odbiciem  

doświadczeń świata dziecięcego, nie stanowią furtki do niedostępnego nam 

rozwoju  
dziecięcej percepcji. 

157 

 

 
niony jest konflikt i kryzys, jeśli zmienić się mają „percepcyjne 

obyczaje i strategie całego  

życia". Takie konflikty są naturalnym elementem systemu nerwowego, 

ponieważ osoba  
dorosła, która od dziecka jest niewidoma i która przez całe życie 

przystosowywała i  

specjalizowała swój mózg, musi go teraz poprosić, aby to wszystko 

odwrócił. (Co więcej,  
mózg dorosłego nie jest już tak plastyczny jak mózg małego dziecka — 

dlatego uczenie się  

nowych języków czy nowych umiejętności staje się z wiekiem coraz 

trudniejsze. A dla osoby,  
która przez całe życie była niewidoma, uczenie się widzenia to nie to 

samo co uczenie się  

background image

obcego języka; dla niej —jak mówi Diderot —jest to jak uczenie się języka 

po raz pierwszy). 

Dla ludzi, którzy dopiero co odzyskali wzrok, uczenie się oznacza 
konieczność  

radykalnej zmiany funkcji neurologicznych, a co za tym idzie — radykalnej 

ewolucji  

psychologicznej, zmiany osobowości, zmiany tożsamości. Zmiany tej można 
doświadczać w  

kategoriach dosłownych życia i śmierci. Valvo cytuje swojego pacjenta: 

,,Trzeba umrzeć jako  

człowiek widzący, żeby narodzić się jako niewidomy". W odwrotnej sytuacji 
twierdzenie to  

jest równie prawdziwe: trzeba umrzeć jako niewidomy, aby odrodzić się 

jako człowiek  

widzący. Najokropniejszy jest okres przejściowy — „pomiędzy dwoma 
światami, z których  

jeden umarł, a drugi ma się narodzić". Choć ślepotę można na początku 

odczuwać jako  

straszliwą stratę, z biegiem czasu wrażenie to może stopniowo słabnąć, 
zachodzi bowiem  

głęboka adaptacja lub reorientacja, dzięki której można od nowa stworzyć, 

od podstaw  

zbudować świat oparty na niewizu-alnych kategoriach. Jest on wtedy innym 
stanem, inną  

formą bytu, z właściwą sobie wrażliwością, z własnymi prawami, 

odczuciami. John Hull  

nazywa ten stan „głęboką ślepotą" i postrzega ją jako „jedną z jakości 
ludzkiego bytu" 15. 

15 Jeśli jednym z pozytywów ślepoty jest fakt, że staje się ona pewna 

jakością  

ludzkiego bytu, to w przypadku głuchoty stwierdzenie to jest równie (a 
nawet bardziej)  

prawdziwe, gdyż dochodzi tu nie tylko do ulepszenia wizualnych (i 

generalnie przestrzennych)  

zdolności, ale stworzona zostaje cała społeczność ludzi głuchych, z ich 

własnym migowym  
językiem (znakiem) i kulturą. Podobnych do Virgila problemów mogą 

doświadczać osoby z  

wrodzoną głuchotą lub ci, którzy ogłuchli w bardzo wczesnym dzieciństwie, 

a którym  
wszczepiono implant słuchowy ucha wewnętrznego. Początkowo dźwięk nie ma 

dla nich  

żadnego znaczenia, z niczym się nie kojarzy — tak więc, przynajmniej na 

początku, czują się,  
jakby wprowadzono ich do świata słuchowego chaosu lub agnozji. Owym 

problemom  

poznawczym towarzyszą także problemy tożsamości; na swój sposób ludzie ci 

muszą  
umrzeć jako głusi, by narodzić się jako osoby słyszące. To zaś, 

potencjalnie, ma bardzo  

znaczące i szerokie implikacje społeczne i kulturowe, gdyż głuchota jest 

nie tylko osobistą  
tożsamością, ale także tożsamością całej społeczności, która ma własną 

kulturę i język. Owe  

bardzo złożone problemy omawia Harlan Lane w swojej książce pt. The Musk 

of  
Benevolence: Disabling the Deaf Community [Maska dobrodziejstwa: 

Okaleczanie  

background image

społeczności głuchych]. 

158 

 
Trzydziestego pierwszego października zdjęto kataraktę z lewego oka 

Virgila,  

odsłaniając równie zniszczoną jak w prawym oku siatkówkę. Było to duże 

rozczarowanie,  
gdyż spodziewano się, że lewe oko będzie w znacznie lepszym stanie. 

Tymczasem widzenie  

Virgila polepszyło się tylko nieznacznie: łatwiej było mu skoncentrować 

wzrok, ruchy jego  
oczu stały się spokojniejsze, miał większe pole widzenia. 

Kiedy zaćma została usunięta z obojga oczu, Virgil powrócił do pracy i 

szybko  

odkrył, że widzenie ma też inne aspekty; że to, co widzi, często budzi 
jego zakłopotanie, a  

czasem głęboko zaskakuje. Pracował dla YMCA przez trzydzieści lat i, jak 

mówił, był z tej  

pracy bardzo zadowolony; zdawało mu się, że z n a ciała swoich klientów. 
Teraz okazało się,  

że widok ciał, które dotychczas znał tylko z dotyku, robił na nim 

wstrząsające wrażenie; był  

zdumiony wielością odcieni skóry, a skazy i „plamy" na ciałach, których 
do tej pory nie był  

świadomy, budziły w nim wręcz wstręt 16. Dlatego podczas robienia masażu 

z ulgą zamykał  

oczy. 
W następnych tygodniach czynił dalsze postępy, szczególnie wtedy, gdy 

mógł sam  

narzucić sobie tempo nauki. Dawał z siebie wszystko, by żyć jak człowiek 

widzący, ale  
jednocześnie częściej dawało się we znaki jego wewnętrzne rozdarcie. 

Czasem odczuwał  

strach, że będzie musiał bez laski wyjść na ulicę i przejść przez nią, 

polegając jedynie na  

swoim wzroku; czasem też bał się, że będzie 
 

16 Gregory zaobserwował, że dla S.B. „pewne rzeczy, które dotychczas 

kochał,  

okazały się odrażające (w tym on sam i jego żona!) i często przygnębiały 
go niedostatki i  

wady wizualnego świata". 

159 

 
 

musiał zmienić pracę na „wzrokową". Był to więc okres ogromnego wysiłku i 

prawdziwego  

sukcesu — ale sukces ten osiągnięty by) kosztem równowagi psychicznej, 
kosztem  

pogłębienia się napięcia i wewnętrznego rozdarcia. 

Tydzień przed świętami Bożego Narodzenia wybrali się z Amy na 

przedstawienie  
baletowe Dziadka do orzechów, które bardzo mu się podobało: zawsze kochał 

muzykę, a  

teraz po raz pierwszy mógł także coś zobaczyć. „Widziałem ludzi, którzy 

skakali po całej  
scenie. Nie widziałem jednak, w co byli ubrani" — powiedział. Sądził, że 

obejrzenie na żywo  

background image

rozgrywki baseballowej sprawi mu dużą frajdę i nie mógł się już doczekać 

inauguracji  

wiosennego sezonu. 
Święta Bożego Narodzenia były wyjątkowo uroczystym i ważnym momentem — 

było  

to pierwsze Boże Narodzenie po ślubie, jego pierwsze Boże Narodzenie jako 

człowieka  
widzącego. Pojechał wraz z Amy na swoją rodzinną farmę w Kentucky. Po raz 

pierwszy od  

ponad czterdziestu lat zobaczył swoją matkę — kiedy brał ślub, nie 

widział jej dobrze, tak  
samo zresztą jak innych osób i rzeczy. Jego zdaniem wyglądała „bardzo 

ładnie". Zobaczył  

znów swój stary dom, płoty, rzekę, których nie widział od czasu 

dzieciństwa, a których obraz  
zawsze pielęgnował w swoim umyśle. Pewne rzeczy, które widział po raz 

pierwszy, głęboko  

go rozczarowywały, nie dotyczyło to jednak domu i rodziny; te sprawiły mu 

wielką radość. 
Nie mniej ważna była pozytywna zmiana stosunku do Virgila jego rodziny. 

„Dobrze  

teraz wygląda — powiedziała jego siostra. — Sam chodzi po całym domu, nie 

dotykając  
ścian, po prostu wstaje i idzie". Jej zdaniem od czasu pierwszej operacji 

„bardzo się zmienił",  

i tak samo uważała reszta jego rodziny. 

Zadzwoniłem do nich na dzień przed świętami i rozmawiałem z matką, 
siostrą i innymi  

członkami rodziny Virgila. Prosili, żebym do nich przyjechał, i 

żałowałem, że nie mogę, gdyż  

dla nich wszystkich był to z pewnością radosny i szczęśliwy okres. Virgil 
bardzo się przejął  

początkową niechęcią rodziny do jego „nowego" wzroku (i prawdopodobnie 

także do Amy,  

która nalegała na operację) i niedowierzaniem, że naprawdę coś widzi. 

Nastawienie to mogło 
160 

 

niweczyć jego widzenie, ale teraz, kiedy rodzina „zmieniła się", można 

było  
przypuszczać, że główna blokada psychologiczna zostanie usunięta. Okres 

Bożego  

Narodzenia był punktem kulminacyjnym i podsumowaniem tego niezwykłego 

roku. 
Zastanawiałem się, co zdarzy się w roku następnym. Czego Virgil mógł się  

spodziewać? Jak wiele z doświadczeń wizualnego świata, wizualnego życia, 

miał wciąż przed  

sobą? Nie wiedzieliśmy. Choć historie wielu pacjentów były ponure i 
przerażające, to przy- 

najmniej niektórym z nich udało się przezwyciężyć najgorsze chwile i 

ostatecznie  

przystosować do nowego postrzegania świata. 
Valvo, zazwyczaj ostrożny w wyrażaniu optymizmu, pozwolił sobie na 

opisanie  

szczęśliwych chwil swoich pacjentów: 

Jeśli naszym pacjentom uda się przyswoić wizualne wzory, którymi później 
potrafią  

background image

się posługiwać, doświadczają oni wówczas wielkiej radości z nauki [...] 

odrodzenia  

osobowości [...] Zaczynają myśleć o zupełnie nowych obszarach 
doświadczenia. 

„Odrodzenie osobowości" — właśnie tego Amy pragnęła dla Virgila. Trudno 

nam  

było wyobrazić sobie jego odrodzenie, gdyż był bardzo flegmatyczny i 
przyzwyczajony do  

swojego dawnego trybu życia. A jednak pomimo mnóstwa problemów — 

psychologicznych  

i prawdopodobnie także medycznych — na swój sposób świetnie sobie radził 
i wykazywał  

rosnący postęp w rozumieniu wizualnego świata. Miał pozytywną motywację i 

czerpał z  

widzenia oczywistą radość i pożytek — najwyraźniej nie było więc powodu, 
dla którego  

miałby nie czynić dalszych postępów. Virgil wiedział, że nie będzie miał 

doskonałego wzroku,  

ale mógł z pewnością żywić nadzieję, że jego życie radykalnie poszerzy 
się o wszystko to, co  

daje wzrok. 

Katastrofa nadeszła niespodziewanie. Ósmego lutego zadzwoniła do mnie 

Amy; Virgil  
upadł i został zabrany do szpitala, był cały siny i wpadł w osłupienie 

[całkowite lub częściowe  

zahamowanie aktywności ruchowej i słownej — przyp. tłum.]. Miał płatowe 

zapalenie płuc,  
rozległe zrosty jednego płuca; leżał na oddziale intensywnej terapii, 

podawano mu tlen i  

dożylnie antybiotyki. 

161 
 

 

Pierwsze antybiotyki nie zadziałały, stan Virgila pogorszył się i 

przeszedł w krytyczny; przez  

kilka dni Virgil oscylował pomiędzy życiem i śmiercią. Po trzech 
tygodniach infekcja została  

zahamowana, a płuco znów zaczęło się powiększać. Virgil był jednak nadal 

poważnie chory  

— mimo że zapalenie płuc ustąpiło, w jego wyniku powstały zaburzenia 
oddechowe — stan  

przedporażeniowy ośrodka oddechowego w mózgu, co uniemożliwiało 

odpowiednie  

reagowanie mózgu na poziom tlenu i dwutlenku węgla we krwi. Poziom tlenu 
w jego krwi  

zaczął się obniżać — i opadł do połowy normalnego, natomiast poziom 

dwutlenku węgla  

zaczął się podnosić — wzrósł prawie trzykrotnie w stosunku do normalnego. 
Virgil bez  

przerwy potrzebował tlenu, ale ze względu na zły stan ośrodka oddechowego 

można mu było  

podawać tylko niewielkie jego ilości. Ponieważ jego mózg został 
pozbawiony tlenu i uległ  

zatruciu dwutlenkiem węgla, świadomość Virgila zanikała i ulegała 

wahaniom; kiedy miał złe  

dni (gdy poziom tlenu we krwi był niższy, a dwutlenku węgla wyższy), nic 
nie widział: był  

całkowicie ślepy. 

background image

Do złego stanu zdrowia w znacznym stopniu przyczynił się trwający kryzys  

oddechowy: płuca Virgila wykazywały obrzęk i zwłóknienie; miał 

zaawansowane zapalenie  
oskrzeli i rozedmę; skutkiem heinemediny, którą przeszedł w dzieciństwie, 

jedna część  

przepony była nieruchoma; a do tego Virgil był niezwykle otyły — co z 

kolei mogło  
spowodować „zespół Pickwicka" (nazwa pochodzi od ospałego grubasa 

imieniem Joe,  

bohatera książki Klub Pickwicka). Syndrom Pickwicka charakteryzuje się 

poważnymi  
zaburzeniami oddechu i krążenia tlenu we krwi, wynikłymi z osłabienia 

ośrodka oddechowego  

w mózgu. 

Virgil chorował prawdopodobnie już od kilku lat; od 1985 roku stopniowo 
przybierał  

na wadze. Ale w okresie pomiędzy ślubem i Bożym Narodzeniem przytył o 

dalszych  

dwadzieścia kilogramów — w ciągu kilku tygodni jego waga wzrosła prawie 
do stu  

trzydziestu kilogramów — było to częściowo spowodowane zaleganiem płynów, 

co z kolei  
było wynikiem wady serca, częściowo zaś ciągłym jedzeniem — potrzebą 
objawiającą się u  

Virgila w stanie stresu. 

162 

 
Musiał teraz spędzić trzy tygodnie w szpitalu; ilość tlenu we krwi wciąż 

utrzymywała  

się na niebezpiecznie niskim poziomie; przy każdym znacznym spadku 

poziomu tlenu Virgil  
stawał się ospały i całkowicie ślepł. Amy wystarczyło jedno spojrzenie u 

progu drzwi sali  

szpitalnej, by wiedzieć, w jakim jest stanie, jaki ma dzień, jaki jest 

poziom tlenu we krwi —  

jeśli był stosunkowo wysoki, Virgil posługiwał się wzrokiem, rozglądał 
się: jeśli niski —  

wykonywał niezdarne ruchy i dotykał wszystkiego dookoła, „zachowując się 

jak niewidomy".  

(Zastanawialiśmy się, czy dziwne zachwiania w widzeniu, które występowały 
u niego od dnia  

operacji, mogły być spowodowane, przynajmniej częściowo, zmianami poziomu 

tlenu we  

krwi, co w konsekwencji prowadziło do anoksji [niedobór tlenu — przyp. 
tłum.] siatkówki  

lub mózgu. Virgil prawdopodobnie od lat cierpiał na łagodny syndrom 

Pickwicka i możliwe,  

iż jeszcze przed atakiem choroby niewiele dzieliło go od niedomogi 
oddechowej i anoksji). 

U Virgila pojawił się także stan pośredni, którego Amy nie mogła 

zrozumieć; mówił  

wtedy, że nic nie widzi, ale potrafił sięgnąć po jakiś przedmiot, ominąć 
przeszkodę i  

zachowywać się, jakby widział. Amy nie mogła pojąć tego osobliwego 

zachowania — Virgil  

najwyraźniej widział przedmioty i reagował na nie, potrafił je 
zlokalizować, a jednocześnie  

background image

zaprzeczał jakiejkolwiek świadomości widzenia. Tego typu zjawisko — 

nazywane ślepym  

wzrokiem lub nieświadomym widzeniem — powstaje, gdy odpowiedzialne za 
wzrok części  

kory mózgowej nie funkcjonują (np. z powodu braku tlenu), natomiast 

ośrodki wzrokowe w  

podkorzu pozostają nienaruszone. Chory dostrzega wówczas znaki wizualne i 
reaguje na nie,  

ale percepcja ta nawet w najmniejszym stopniu nie sięga świadomości. 

W końcu Virgil opuścił szpital, ale do domu wracał jako kaleka. Był 

przywiązany do  
aparatu tlenowego i nie mógł się bez niego nigdzie ruszyć. Wydawało się 

mało  

prawdopodobne, że kiedykolwiek wykuruje się na tyle, by powrócić do 

pracy, więc YMCA  
rozwiązało z nim umowę. Kilka miesięcy później zmuszony był opuścić dom, 

w którym od  

ponad dwudziestu lat mieszkał jako 

163 
 

 

pracownik ośrodka. Krótko mówiąc: Virgil nie tylko stracił zdrowie, ale 

stracił też pracę i  
dom. 

W październiku czuł się już jednak na tyle dobrze, że mógł poruszać się 

bez  

respiratora przez godzinę lub dwie. Z tego, co mówili mi Virgil i Amy, 
nie mogłem do końca  

zrozumieć, co stało się z jego wzrokiem. Amy mówiła, że wcześniej „prawie 

całkiem zniknął",  

ale teraz czuła, że od kiedy Virgil lepiej się poczuł, wzrok znów wraca. 
Kiedy zadzwoniłem do  

centrum rehabilitacyjnego, gdzie badano zdolności widzenia Virgila, 

usłyszałem zupełnie inną  

wersję. Virgil najwyraźniej prawie całkowicie stracił wzrok. Jego 

terapeutka, Kathy, uważała,  
że widzi kolory i w zasadzie niewiele poza tym — a czasami tylko kolory: 

widział różowe  

refleksy świetlne wokół butelki pepto-bismolu, ale nie widział samej 

butelki 17. Poza  
widzeniem kolorów wydawał się prawie całkowicie ślepy, nie widział 

otaczających go  

przedmiotów, poruszał się po omacku, był zagubiony. Jego oczy błądziły 

jak u niewidomego.  
Ale czasem zupełnie niespodziewanie miewał nawroty widzenia — dostrzegał 

wtedy nawet  

bardzo niewielkie przedmioty. Momenty te jednak mijały równie szybko, jak 

się pojawiały, a  
Virgil nie potrafił ich przywrócić. Kathy powiedziała mi, że z 

praktycznego punktu widzenia  

Virgil jest niewidomy. 

Byłem tą informacją bardzo zaskoczony. Nigdy jeszcze nie słyszałem o 
takim obrocie  

sprawy. Zastanawiałem się, co działo się z oczami i mózgiem Virgila? Nie 

obserwując go, nie  

potrafiłem tego ocenić, zwłaszcza że Amy uparcie wierzyła w poprawę. 
Wpadała we  

background image

wściekłość, kiedy ktoś mówił, że Virgil jest ślepy, i twierdziła, że 

centrum rehabilitacyjne tak  

naprawdę „uczy go, jak być niewidomym". Tak więc w lutym 1993 roku, w rok 
po ataku  

niszczącej choroby, sprowadziliśmy Virgila i Amy do Nowego Jorku, żeby 

się 

17 Semir Zeki zaobserwował, że w niektórych przypadkach korowej anoksji  
odpowiedzialne za konstrukcję kolorów obszary kory mogą pozostać 

stosunkowo  

nienaruszone — pacjent może wówczas widzieć kolory i nic poza tym—żadnej 

formy,  
żadnych zarysów, żadnego kształtu przedmiotów. 

164 

 

nimi zobaczyć i wykonać specjalistyczne testy fizjologiczne sprawdzające 
funkcje  

siatkówki i mózgu. 

Gdy tylko ujrzałem Virgila przy wyjściu na lotnisku LaGuardia, 

zrozumiałem, że  
wszystko potoczyło się fatalnie. Od czasu naszego ostatniego spotkania w 

Oklahomie przytył  

prawie dwadzieścia pięć kilogramów. Przez ramię przewieszony miał aparat 

tlenowy. Szedł  
po omacku; jego oczy nie zatrzymywały się na żadnym przedmiocie - 

wyglądał, jakby był  

całkowicie niewidomy. Amy prowadziła go pod ramię. Ale kiedy wjeżdżaliśmy 

do miasta  
przez Fiftyninth Street Bridge, czasem coś zauważał — np. światła na 

moście; nie zgadywał,  

widział je dość wyraźnie. Ale wzrok wracał i po chwili zanikał — Virgil 

nie potrafił go  
zatrzymać. 

Kiedy przeprowadzaliśmy z nim testy w moim gabinecie — na początku 

używając do  

tego kolorowych obrazków, dużych ruchomych przedmiotów i światła — nie 

widział nic.  
Wydawał się całkowicie ślepy— bardziej ślepy niż przed operacją, ponieważ 

wtedy  

dostrzegał przynajmniej cień ręki poruszającej się przed jego oczyma. 

Teraz nie widział nic,  
wydawało się też, że nie ma światłoczułych receptorów. Wyglądało na to, 

że jego siatkówki  

zniknęły. A jednak one nie zniknęły — i to było dziwne. Od czasu do czasu 

potrafił coś  
dostrzec: raz np. zobaczył i opisał banana; dwukrotnie przesunął palcem 

za poruszającym się  

na ekranie komputera świetlnym prostokątem; czasami sięgał po jakieś 

przedmioty lub  
poprawnie je „zgadywał", choć twierdził, że nic nie widzi — było to 

widzenie nieświadome,  

które wcześniej zaobserwowano w szpitalu. 

Byliśmy przerażeni negatywnym wynikiem testu, a Virgil zapadał w stan 
zniechęcenia i  

poczucia przegranej — należało przerwać test i zrobić przerwę na lunch. 

Kiedy podaliśmy mu  

półmisek z owocami, brał poszczególne owoce w swoje sprawne, wrażliwe 
palce, a jego  

background image

twarz rozświetlała się, na powrót się ożywiał. Trzymając owoce, opisywał 

je na podstawie  

dotyku, mówił o woskowatej, gładkiej skórce śliwki, miękkim puszku 
brzoskwini, o  

delikatności nektarynek („jak policzki niemowlaka") i chropowatej, pełnej 

dziu- 

165 
 

 

rek skórce pomarańczy. Ważył owoce w ręku, oceniał ich wagę i 

konsystencję, ich ziarnka i  
pestki; potem podnosił je do nosa i wąchał. Jego dotykowa (i węchowa) 

ocena była o wiele  

lepsza niż nasza. Wśród owoców położyliśmy także doskonale podrobioną, 

woskową  
gruszkę, która swoim realistycznym kształtem i kolorem całkowicie 

wprowadzała w błąd ludzi  

widzących. Virgil nawet przez chwilę nie dał się nabrać: dotknąwszy jej, 

wybuchnął  
śmiechem. 

— A to jest świeczka — powiedział natychmiast, trochę zdziwiony. — W 

kształcie  

gruszki albo dzwonka. 
Virgil mógł rzeczywiście być — mówiąc słowami von Sendena — „wygnańcem z  

rzeczywistości przestrzennej", ale jeśli chodzi o dotyk, był na swoim 

terytorium. 

Okazało się więc, że Virgil zachował bardzo silny zmysł dotyku, natomiast 
jego  

siatkówki wydawały się w 99 procentach martwe — „działały" rzadko i 

krótko. Bob  

Wasserman, który podobnie jak ja nie widział Virgila od czasu naszej 
wizyty w Oklahomie,  

był zaskoczony ograniczeniem widzenia i chciał raz jeszcze zbadać 

siatkówki. Kiedy to zrobił,  

okazało się, że wyglądają dokładnie tak samo jak przedtem — były 

„łaciate", z większymi i  
mniejszymi skupiskami pigmentacji. Nie było oznak żadnej nowej choroby. 

Niemniej funk- 

cjonowanie nawet najlepiej zachowanych obszarów siatkówki było 

ograniczone prawie do  
zera. Elektroretinogramy służące do zapisu aktywności elektrycznej 

siatkówki podczas  

pobudzaniajej światłem nie wykazały żadnej reakcji, a potencjały 

pobudzania wizualnego,  
służące do ukazania pracy odpowiedzialnych za wzrok części mózgu, także 

były nieobecne.  

(Mogły tu występować rzadkie, krótkie momenty aktywności, ale nawet jeśli 

tak było, nie  
udało nam się ich zarejestrować). Nie mogliśmy przypisać tego braku 

reakcji zapaleniu  

siatkówki, które Virgil prawdopodobnie przechodził w dzieciństwie, gdyż 

nie było już śladu  
tej choroby. Musiała być zatem jakaś inna przyczyna, której nie 

potrafiliśmy odgadnąć, a  

która w efekcie położyła kres i tak słabemu działaniu siatkówki. 

Przypomnieliśmy sobie, że Virgil często narzekał na silne światło; nawet 
w szare,  

background image

pochmurne dni światło dnia często go oślepiało i musiał nosić bardzo 

ciemne okulary. Czy  

możliwe było (jak suge- 
166 

 

wał mój kolega, Kevin Halligan), że wraz ze zdjęciem katarakt — które  

najprawdopodobniej przez dziesiątki lat chroniły jego siatkówki przed 
światłem — siatkówki  

uległy wypaleniu? Stwierdzono, że nacjenci z innymi schorzeniami 

siatkówki, np. ze  

zwyrodnieniem plamiastym, mogą nie tolerować światła — nie tylko na 
falach  

ultrafioletowych, ale na wszystkich długościach fali — i że światło może 

przyśpieszyć  

zwyrodnienie siatkówek. Czy tak właśnie było w przypadku Virgila? Była to 
jedna z  

możliwości. Czy mogliśmy to przewidzieć i w jakiś sposób „dawkować" mu 

wzrok lub  

światło? 
Inna przypuszczalna przyczyna — bardziej prawdopodobna — związana była z 

ciągłą  

hipoksją, czyli z niedoborem tlenu u Virgila, z faktem, że przez prawie 

rok jego krew była  
niedotleniona. W szpitalu przeprowadzono badania, które wykazały, że jego 

wzrok polepszał  

się lub pogarszał w zależności od poziomu gazów we krwi. Czy powtarzający 

się lub  
nieprzerwany niedobór tlenu w siatkówkach (i prawdopodobnie także w 

odpowiedzialnych za  

wzrok częściach kory) mógł być czynnikiem decydującym? Zastanawiano się, 

czy  
zwiększenie dotleniania krwi do stu procent (co wymagałoby długotrwałego 

sztucznego  

oddychania czystym tlenem) mogłoby doprowadzić do przywrócenia 

funkcjonowania  

siatkówki lub odpowiednich ośrodków mózgowych. Stwierdzono jednak, że 
byłoby to zbyt  

ryzykowne i mogłoby spowodować długotrwałe lub stałe zahamowanie 

funkcjonowania  

ośrodka oddechowego mózgu. 
Oto historia Virgila, historia „cudownego" przywrócenia wzroku u 

niewidomego  

mężczyzny, podobna do historii młodego pacjenta Cheseldena z 1728 roku i 

do kilkunastu  
innych, które wydarzyły się w ciągu minionych trzystu lat; jednak 
historia Virgila ma  

niespodziewane i ironiczne zakończenie. Pacjent Gregory'ego, tak dobrze 

radzący sobie ze  
swoją ślepotą przed operacją, był początkowo zachwycony widzeniem, ale 

wktótce  

przygniotły go niemożliwe do zniesienia stresy i trudności. „Dar" stał 

się klątwą; S.B. popadł  
w głęboką depresję i krótko potem zmarł. Prawie wszyscy pacjenci po 

początkowej euforii  

zostali przygnieceni ogromnymi trudnościami, jakie sprawiało im 

przystosowanie się do  
nowego zmysłu. Valvo 

167 

background image

 

odkreśla jednak, że nieliczni przystosowali się i dobrze sobie radzili. 

Czy Virgil  
potrafił pokonać te trudności i przywyknąć do widzenia, pomimo iż tak 

wielu innych nie  

dawało sobie z tym rady? 

Nigdy się tego nie dowiemy, gdyż proces adaptacyjny — i tym samym proces 
życia  

— został nagle przecięty przez niczym nie uzasadniony cios losu: chorobę, 

która jednym  

silnym uderzeniem pozbawiła go pracy, domu, zdrowia i niezależności; 
uczyniła z niego  

chorego człowieka, który nie potrafił się już sam o siebie zatroszczyć. 

Dla Amy, która była  

inicjatorką operacji i która tak gorąco zaangażowała się w widzenie 
Virgila, był to cud, który  

się nie urzeczywistnił, klęska. Virgil natomiast twierdził, że „takie 

rzeczy się zdarzają". Ale ten  

cios go powalił, spowodował wybuch wściekłości: wściekłości z powodu 
bezradności i  

choroby; wściekłości spowodowanej zaprzepaszczoną szansą i zniweczonymi 

marzeniami; a  

także — i to było najważniejsze — wściekłości, że został zaangażowany w 
bitwę, której nie  

mógł ani zaniechać, ani wygrać. Na początku była ciekawość, radość, 

zabawa. I była także  

wielka odwaga. To była przygoda, wyprawa do nowego świata, której smak 
zna tak niewielu.  

Ale potem przyszły problemy i konflikty: niemożność skonstruowania 

wizualnego świata, a  

jednocześnie presja, żeby porzucić świat dotykowy. W ten sposób Virgil 
znalazł się gdzieś  

pomiędzy dwoma światami — wszystko stracił, a nic nie zyskał. To było 

rozdarcie, z  

którego, zdawało się, nie było ucieczki. Ale potem— paradoksalnie — 

przyszła ulga w formie  
drugiej i finalnej ślepoty— ślepoty, którą otrzymał w darze. W końcu 

Virgil mógł wreszcie nie  

widzieć, mógł uciec od jasności, od dziwnego świata obrazu i przestrzeni, 

i powrócić do  
swojego prawdziwego bytu: do intymnego, skupionego świata innych zmysłów, 

który od bez  

mała pięćdziesięciu lat był jego domem. 

 
 

KRAJOBRAZ JEGO MARZEŃ 

 

Po raz pierwszy spotkałem Franca Magnaniego latem 1988 roku na 
zorganizowanych  

przez Exploratorium w San Francisco sympozjum i wystawie poświęconym 

pamięci. Na  

wystawie zaprezentowano pięćdziesiąt jego obrazów i rysunków — wszystkie 
przedstawiały  

Pontito, niewielkie toskańskie miasteczko położone wysoko w górach, gdzie 

się urodził, ale  

którego od ponad trzydziestu lat nie widział. Obrazy i rysunki zestawiono 
z fotografiami  

background image

Pontito, wykonanymi przez fotografa Exploratorium, Susan Schwartzenberg: 

starała się ona  

zrobić zdjęcia z tych samych punktów, z których Magnani malował swoje 
obrazy. (Nie  

zawsze było to możliwe, gdyż Magnani malował często z wyobraźni, 

wymyślając różne  

fikcyjne punkty obserwacyjne, znajdujące się pięćdziesiąt lub trzysta 
stóp nad ziemią;  

Schwartzenberg musiała czasami umieszczać aparat fotograficzny wysoko na 

słupie, a w  

jednym przypadku myślała o wynajęciu balonu lub helikoptera). Do 
Magnaniego przylgnęła  

etykieta „artysta pamięci". I rzeczywiście — wystarczył jeden rzut oka na 

wystawę, by  

dostrzec, że ma on niezwykłą pamięć — pamięć, która z fotograficzną wręcz 
dokładnością  

reprodukuje każdy budynek, każdą uliczkę, każdy kamień w Pontito, z 

bliska i z daleka, pod  

każdym kątem, jakby Magnani miał w głowie niezmiernie szczegółowy, 
trójwymiarowy model  

wioski, który mógł obracać i oglądać ze wszystkich stron lub badać w 

swoim umyśle, a  

następnie wiernie reprodukować na płótnie. 
169 

 

 

Kiedy dostrzegłem owo podobieństwo pomiędzy fotografiami i obrazami, 
pomyślałem  

początkowo, że mam do czynienia z rzadkim zjawiskiem artysty 

ejdetycznego: artysty, który  

potrafi przez wiele godzin czy dni (a nawet przez lata) zachować w swojej 
pamięci wszystkie  

elementy danej sceny, którą widział tylko przez krótką chwilę; artysta 

taki jest „zarządcą" (lub  

niewolnikiem) niezwykłej, wrodzonej potęgi wyobraźni i pamięci. Jednak 

artystaejdetyczny nie  
ograniczałby się do jednego motywu lub tematu; wręcz przeciwnie — 

wykorzystywałby  

swoją pamięć lub prezentował ją w szerokim wachlarzu tematów, ukazując w 

ten sposób, jak  
wiele jest ona zdolna ogarnąć. Natomiast Magnani najwyraźniej chciał, aby 

jego pamięć  

koncentrowała się wyłącznie na Pontito. Nie była to więc „czysta" pamięć, 

ale pamięć  
zawładnięta przez jeden dominujący motyw: miejsce jego dzieciństwa. 

Zrozumiałem, że nie  

jest to tylko ćwiczenie pamięci; było to w równym stopniu doświadczanie 

nostalgii;  
wewnętrzny przymus, który rodził sztukę. 

Kilka dni później rozmawiałem z Frankiem i umówiliśmy się na spotkanie w 

jego  

domu. Mieszkał w niewielkiej miejscowości pod San Francisco. Znalazłszy 
ulicę, nie  

musiałem już szukać numeru domu, ponieważ dom jego różnił się od 

wszystkich innych w  

sąsiedztwie. Niewielki ogródek przed budynkiem otoczony był niskim 
kamiennym murkiem,  

background image

który widziałem także na jego obrazach; starawy sedan z napisem na 

tablicy rejestracyjnej  

(„Pontito") stał zaparkowany przed domem; garaż został zamieniony w 
pracownię, której  

szeroko otwarte drzwi odsłaniały zatopionego w pracy artystę. Franco był 

wysoki i szczupły,  

nosił wielkie okulary w rogowej oprawce, które powiększały jego oczy. 
Miał gęste ciemne  

włosy przedzielone dokładnym przedziałkiem po jednej stronie; chodził 

sprężystym krokiem i  

otaczała go aura bogactwa i witalności — miał pięćdziesiąt cztery lata, 
ale wyglądał znacznie  

młodziej. Zaprosił mnie do domu i oprowadził po nim. W każdym pokoju, na 

każdej ścianie  

wisiały obrazy, każda szuflada i szafka były nimi zapchane — to było 
raczej archiwum lub  

muzeum wspomnień i reprodukcji Pontito. 

170 

 
Kiedy chodziliśmy po domu, każdy obraz przyciągał jego uwagę, przywoływał  

wspomnienia; to wydarzyło się tu, a to tam, a tam stał taki a taki 

budynek. 

— Proszę spojrzeć na tę ścianę, tu namalowałem miejsce, gdzie złapał mnie 
ksiądz,  

kiedy wspinałem się na murek przykościelnego ogrodu. Gonił mnie przez 

całą ulicę. Ach,  

zawsze gonił wszystkie dzieciaki. 
Jedno wspomnienie natychmiast wywoływało następne, tak więc po kilku 

minutach  

byliśmy porwani przez strumień, który nie miał żadnego wyraźnego 

kierunku, ale jego źródła  
zawsze miały początek w pierwszym okresie życia Franca — w Pontito, 

mieście, w którym  

spędził dzieciństwo. Jedna historyjka przy wodziła na myśl następną, a 

ich związku nie można  

było odnaleźć. Tego typu przeskakiwanie z tematu na temat — uparte i 
intensywne, ale  

niespójne i rozproszone — wydawało się charakterystyczne dla Franca: 

odkrywało charakter  

jego obsesji, fakt, że myślał o Pontito dniem i nocą i wykluczał wszystko 
inne. 

Kiedy Franco mówił, odnosiłem wrażenie, że reminiscencje przejmowały nad 

nim  

kontrolę, że te gwałtownie wyłaniające się wspomnienia sterowały nim, 
rządziły, a on  

całkowicie poddawał się ich ogromnej, nieodpartej sile. Gestykulował, 

robił różne miny,  

ciężko oddychał, wytrzeszczał oczy — sprawiał wrażenie całkowicie 
pochłoniętego przez  

przeszłość. Po jakimś czasie jednak, wzdrygnąwszy się, powracał, 

uśmiechał się lekko  

zakłopotany i mówił: 
— Tak to właśnie było. 

Ta nieprzerwana gadatliwość, wspominanie konkretnych wydarzeń, stały w 

opozycji  

do nastroju jego obrazów. Zwierzył mi się, że kiedy jest sam, ciągłe 
kołatanie wspomnień  

background image

uspokaja się, a zamiast tego pojawia wyciszone wspomnienie Pontito: 

Pontito bez mieszka- 

jących w nim ludzi, bez drobnych wydarzeń, bez tymczasowości; spokojne 
Pontito  

zawieszone w wiecznym „kiedyś", w „kiedyś" alegorii, fantazji, mitu i 

baśni. 

Byłem oczarowany obrazami Franca, ale po kilku godzinach przebywania z 
nim  

miałem już dość jego wspomnień. Mówił tylko 

170 

 
 

na ten jeden jedyny temat. Czy mogło być coś bardziej jałowego, 

nudniejszego? A jednak ta  

obsesja stworzyła przepiękną, prawdziwą, pełną spokoju sztukę. Cóż 
takiego kierowało jego  

wspomnienia z osobistej, błahej, ziemskiej sfery w przestrzenie 

wszechświata, w sferę  

świętości? Często mamy do czynienia z nudnymi gadułami, z ludźmi, którzy 
żyją tylko  

własnymi wspomnieniami, ale nieczęsto z ludźmi, którzy są jednocześnie 

prawdziwymi  
artystami, jak Franco. Tak więc źródłem jego twórczości nie była ani 
ogromna pamięć, ani  

obsesja — musiało to być coś znacznie głębszego. 

Franco urodził się w Pontito w 1934 roku. Wioska ta, w której mieszkało 

około  
pięciuset osób, położona była na wzgórzach Castelvecchio w prowincji 

Pistoia, około  

czterdziestu mil od Florencji. Podobnie jak wszystkie toskańskie wioski, 

powstała w  
starożytności. Obok etruskich grobowców były tam tradycyjne farmy, 

uprawy, plantacje  

winogron i drzewek oliwnych, założone ponad dwa tysiące lat temu. 

Kamienne budynki  

Pontito, strome, kręte uliczki, którymi poruszały się jedynie objuczone 
osły i ludzie, nie  

zmieniły się od wieków, podobnie jak proste, uporządkowane życie jego 

mieszkańców. Nad  

wioską górowała iglica starożytnego kościoła, a dom Franca stał tuż obok 
— kiedy był  

dzieckiem, mógł, wychylając się przez okno swojego pokoju, prawie dotknąć 

dachu kościoła.  

W pewnym sensie odosobnieni i zamknięci w sobie mieszkańcy tworzyli jedną 
wielką rodzinę:  

rodziny Magnanich, Papich, Vanuccich, Tamburich, Sarpich — wszystkie one 

były  

spokrewnione. Najsłynniejszą postacią wioski był Lazzaro Papi, 
osiemnastowieczny kronikarz  

rewolucji francuskiej; jego pomnik stał na placu w centrum wioski. 

Odosobnione, niezmienne, tradycyjne Pontito było twierdzą, chroniącą 

przed  
upływającym czasem i zmianami. Ziemia była urodzajna, mieszkańcy 

pracowici;  

gospodarstwa i sady zapewniały im dostatnie życie. Dla Franca i 

wszystkich mieszkańców  
Pontito życie był dobre i bezpieczne, do wybuchu wojny. 

background image

Jednak potem nastał czas nieszczęść i okropieristw. Ojciec Franca zginął 

w wypadku  

w 1942 roku, a następnego roku do wioski weszli naziści i wysiedlili całą 
ludność. Kiedy  

mieszkańcy wrócili, wiele ich domów było zniszczonych. Od tego czasu 

nigdy już nie 

172 
 

było tak jak przedtem. Miasteczko zostało splądrowane, pola i sady 

niszczone, a co  

chyba najważniejsze, zniszczone zostały stare wzory. Mieszkańcy Pontito, 
zebrawszy się  

znów razem, wspólnie próbowali wszystko odbudować, ale to im się nie 

udało. Od tamtego  

czasu Pontito powoli chyliło się ku upadkowi. Jego sady i pola, jego 
struktura agrarna nigdy  

już nie odzyskały dawnej świetności; Pontito przestało być 

samowystarczalne — młodzi  

ludzie musieli opuszczać wioskę w poszukiwaniu pracy. Gwarna i żywa 
kiedyś miejscowość,  

w której przed wojną mieszkało pięćset osób, ma teraz zaledwie 

siedemdziesięciu  

postarzałych mieszkańców. Miasteczko skazane jest na wyludnienie i 
śmierć. 

Wszystkie obrazy Franca przedstawiają Pontito sprzed 1943 roku; wszystkie 

są  

wspomnieniami jego dzieciństwa, miejsca, gdzie żył, bawił się i dorastał, 
zanim zginął jego  

ojciec, zanim wkroczyli Niemcy i zanim rozpoczęła się okupacja, a co za 

tym idzie —  

niszczenie wioski i jej upraw. 
Franco mieszkał w Pontito do dwunastego roku życia — w 1946 roku poszedł 

do  

szkoły w Lucce. W 1949 kontynuował naukę w Montepulciano, gdzie uczył się 

stolarki.  

Znany był już wtedy ze swej „fotograficznej" pamięci (podobnie jak jego 
matka i siostry, ale  

ich pamięć nie była aż tak dobra jak Franca): potrafił zapamiętać całą 

stronę tekstu po  

jednokrotnym jej przeczytaniu lub katechezę po jednym usłyszeniu; znał na 
pamięć wszystkie  

inskrypcje na cmentarnych nagrobkach, a spojrzawszy na długi ciąg liczb, 

zapamiętywał je (i  

potrafił dodać). Ale w Lucce, kiedy pierwszy raz był daleko od domu i 
tęsknił za nim,  

doświadczył innego rodzaju pamięci: w jego umyśle zaczęły nagle pojawiać 

się niezwykle  

osobiste — czasem przyjemne, a czasem bardzo bolesne — obrazy z 
przeszłości. Nigdy  

wcześniej nie doświadczył tego typu wspomnień: były one mimowolne i 

nagłe, raptowne i  

imperatywne — jak halucynacje, z ich dźwiękiem, strukturą, zapachem i 
namacalnością. Ów  

nowy rodzaj pamięci wiązał się przede wszystkim z jego osobistymi 

doświadczeniami - 

wszystkie obrazy osadzone były w pewnym osobistym kontekście i powiązane 
z  

background image

przeżywanymi wówczas silnymi emocjami. Każdy obraz ukazywał scenę z jego 

życia.  

„Bardzo tęsknił za 
173 

 

 

Pontito — powiedziała mi jego siostra. — W myślach »widział« kościół, 
ulicę, pola  

— ale jeszcze wtedy nie było to związane z jego wewnętrzną potrzebą 

malowania". 

Franco wrócił do Pontito w 1953 roku, po czterech latach nauki, ale 
okazało się, że w  

wiosce — która już wtedy chyliła się ku upadkowi — nie ma pracy dla 

stolarza. Nie mogąc  

wyżyć w Pontito czy dalej się tam uczyć, wyjechał do Rapallo, gdzie 
pracował jako kucharz.  

Praca ta jednak nie dawała mu satysfakcji, więc marzył o innym życiu i 

odległych miejscach.  

Na początku roku 1960 — miał wtedy dwadzieścia pięć lat — postanowił 
rzucić pracę —  

była to decyzja na wpół impulsywna, na wpół przemyślana — i zobaczyć 

trochę świata,  

pracując jako kucharz na promach pasażerskich. Podczas przygotowań do 
wyjazdu (wiedział  

już zapewne, że nigdy nie wróci), napisał swoją biografię — ale wchodząc 

na statek, wrzucił  

ją do morza. Już wtedy miał silną potrzebę utrwalania obrazu swojego 
dzieciństwa; jednak  

wówczas nie odnalazł jeszcze właściwego środka wyrazu. Zaczął pływać. 

Kursował  

pomiędzy Karaibami i Europą, poznał Haiti, Antyle i Bahamy — w latach 
1963 i 1964 spędził  

czternaście miesięcy w Nassau. W tym czasie, jak mówi, „zapomniał" 

Pontito — niezwykle  

rzadko wracał do niego myślami. 

W 1965 roku, kiedy miał trzydzieści jeden lat, podjął ważną decyzję: 
nigdy nie wróci  

do Włoch, nigdy nie wróci do Pontito; osiądzie w Ameryce, w San 

Francisco. Była to  

decyzja trudna i przykra. Oznaczała rozłąkę — być może na zawsze — z tym, 
co było dla  

niego najbardziej cenne i drogie: z jego krajem, językiem, wioską, 

rodziną, zwyczajami i  

tradycją, które od setek lat trzymały tych ludzi razem. Ale z drugiej 
strony obiecywała — lub  

zdawała się obiecywać wolność i perspektywę bogactwa, nowe życie w nowym 

kraju,  

wolność bycia sobą, bycia niezależnym, której zaznał, pływając na statku. 
(Jego ojciec jako  

młody człowiek także wyjechał do Ameryki i przez kilka lat robił tam 

interesy, ale potem  

zaczai usychać z tęsknoty i wrócił do Pontito). 
Lecz wraz z ową trudną decyzją pojawiła się u niego dziwna choroba, która 

w końcu  

zawiodła go do sanatorium. Choroby nie rozpoznano. Jego silnemu 

psychicznemu rozbiciu,  
szarpaniu się 

174 

background image

 

pomiędzy nadzieją i strachem, towarzyszyła wysoka gorączka, utrata wagi, 

majaczenia  
i prawdopodobnie także napady padaczkowe; sądzono, że może to być 

gruźlica, psychoza  

lub jakaś choroba neurologiczna. Nigdy jednak nie udało się postawić 

diagnozy — natura  
tamtej choroby do dziś pozostaje tajemnicą. Pewne jest jednak, że w jej 

punkcie  

kulminacyjnym, kiedy pracę mózgu stymulowało podniecenie i gorączka, 

Franco zaczął  
miewać niezwykle plastyczne sny. Każdej nocy śnił o Pontito — nie o 

swojej rodzinie czy  

dawnych zdarzeniach, ale o ulicach, domach, budowlach i kamieniach —jak 

pod  
mikroskopem widział wszystkie szczegóły tych miejsc, szczegóły, których 

świadomie nie  

mógłby w żaden sposób zapamiętać. Owym snom towarzyszyło dziwne, 

intensywne  
podniecenie: poczucie, że coś się właśnie wydarzyło lub że za chwilę się 

wydarzy; poczucie  

olbrzymiej, złowrogiej i tajemniczej doniosłości, której towarzyszyła 

nienasycona, silna,  
słodko-gorzka nostalgia. A kiedy się budził, miał wrażenie, że nie budzi 

się do końca,  

ponieważ nie mógł otrząsnąć się z obrazów, które malowały się na 

pościeli, na suficie i na  
ścianach lub „stały" na podłodze — jak modele — ukazując swe 

najdrobniejsze szczegóły. 

W szpitalu, gdzie owe senne obrazy wdzierały się do jego świadomości i 

przejmowały  
władzę nad jego wolą, ogarnęło go nowe uczucie: że został „wezwany". Choć 

możliwości  

jego pamięci zawsze były ogromne, nigdy wcześniej nie widział obrazów o 

takiej  

intensywności. Wisiały one w powietrzu jak zjawy i obiecywały mu „ponowną 
świetność"  

Pontito. Zdawały się mówić: „Namaluj nas. Uczyń nas prawdziwymi". 

Co wydarzyło się podczas tamtych nocy w szpitalu (Franco nigdy nie 

przestawał się  
nad tym zastanawiać), w okresie wewnętrznej rozterki, majaczenia, 

gorączki, napadów  

epilepsji? Czy pod wpływem stresu doszło do „freudowskiego" 

rozszczepienia ego, i stał się  
od tego czasu hipermnezyjnym histerykiem? („Histerycy cierpią głównie z 

powodu  

wspomnień" — napisał Freud). 

Czy jakaś odrębna część jego samego próbowała w pamięci lub w fantazji 
odnaleźć  

to, od czego się odciął, do czego nie mógł już wrócić w rzeczywistym 

świecie? Czy owe sny,  

obrazy pojawiały się 
175 

 

 

w odpowiedzi na głęboką emocjonalną potrzebę? A może były one narzucone 
przez  

background image

jakiś dziwny i natarczywy fizjologiczny niepokój w mózgu, przez jakiś 

proces, z którym  

Franco (jako osoba) nie miał nic wspólnego, ale musiał na niego reagować? 
Franco rozważa}  

wszystkie ,,medyczne" możliwości i odrzucił je (nigdy nie zgodził się, by 

je do końca  

zbadano), a wybrał te bardziej duchowe 1. Czuł, że to dar, przeznaczenie, 
i musiał się mu bez  

sprzeciwu podporządkować. Tak więc Franco po krótkiej walce zaakceptował 

swoje wizje i  

oddał się przeobrażaniu ich w namacalną rzeczywistość. 
Choć dotychczas malował i rysował bardzo niewiele, czuł, że wystarczy 

wziąć do ręki  

pióro lub pędzel i naszkicować linie, które rysowały się na białych 

ścianach jego pokoju tak  
wyraźnie, jakby były rzutowane przez projektor. 

Pierwszy namalowany przez Franca obraz przedstawiał jego rodzinny dom w 

Pontito.  

I choć brakowało mu wtedy wprawy, obraz ten charakteryzował się pewnymi i 
wyraźnymi  

pociągnięciami pędzla, a także silnym i mrocznym emocjonalnym napięciem. 

Franco był  

zdumiony tym obrazem, faktem, że potrafi malować, że potrafi w ten 
niezwykły sposób  

wyrazić samego siebie. Nawet teraz, ćwierć wieku później, wciąż jest 

zdumiony. 

— To fantastyczne — mówi. — Fantastyczne. Jak mogłem to zrobić? I jak 
mogłem  

posiadać tak wielki talent i nie zdawać sobie z tego sprawy? 

Będąc dzieckiem, czasami wyobrażał sobie, że jest artystą, ale była to 

tylko zabawa i  
nie zrobił w tym kierunku nic poza bawieniem się pędzlami i piórem — 

przerysowywał statek  

z pocztówki lub rysował widoki Karaibów. Siła, którą odkrył w sobie 

teraz, przerażała go —  

usidliła go i sterowała nim, ale sądził, że będzie mógł 
1 Malarz Giorgio de Chirico cierpiał na typowe napady migreny i migreny 

bez bólu  

głowy o dużej intensywności, które potem dokładnie i plastycznie opisywał 

— czasem także  
wprowadzał do swoich obrazów ich geometryczne kształty, ich zygzaki, ich 

oślepiające  

światło i ciemność (szczegółowo opisali to F.N. Fuller i MV. Gale w 

„British Medical  
Journal"). Jednak de Chirico również niechętnie przyznawał się, że 

podłoże owych wizji może  

być czysto medycznej czy fizycznej natury, odczuwał on bowiem ich 

niezwykła duchową  
moc. Nazwanie ich „gorączkami duchowymi" było z jego strony pójściem na 

niewielki  

kompromis z medycyną. 

176 
 

przejąć nad nią kontrolę i nadać jej wyraz. Było to widoczne już w 

pierwszych jego  
obrazach. 
- Pierwsze dwa obrazy są inne niż te późniejsze — powiedział mi mój 

przyjaciel, Bob  

background image

Miller. — Jest w nich coś złowieszczego — można z nich odczytać, że 

działo się wtedy coś  

głębokiego i ważnego. 
Szwagier Franca, który nie widział go w latach 1961-1987, potwierdził, że 

do roku  

1961 Franco z pewnością nie miał obsesji na punkcie Pontito, nie myślał o 

nim dniem i nocą. 
— W 1961 roku można z nim było porozmawiać o wszystkim — powiedział mi. —  

Nie męczyły go żadne natręctwa, był zupełnie normalny. Ale kiedy 

spotkałem go w 1987  

roku, był owładnięty tą obsesją. Ciągle miewał wizje Pontito i tylko o 
nim potrafił mówić", 

Miller tak o tym pisze: 

Zaczął malować w okresie wewnętrznego kryzysu. Przebywał w szpitalu, był 

bliski  
załamania psychicznego, a malowanie było pewnym rozwiązaniem, pewnym 

lekarstwem.  

Czasem mówi: ,,Przez te wspomnienia, przez te sny nie potrafię 

funkcjonować", ale przecież  
funkcjonuje całkiem dobrze. Trudno z nim normalnie porozmawiać, ponieważ 

nie mówi o  

niczym innym, tylko o Pontito. Zachowuje się, jakby miał w głowie 

trójwymiarową  
konstrukcję, model Pontito — porusza głową, obraca nią, po to, żeby 

„zobaczyć" ową  

konstrukcję pod różnymi kątami. Sądził, że jego sposób „widzenia" jest 

normalny, i dopiero  
pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy jego przyjaciel, Gigi, przywiózł 

mu fotografie  

Pontito, Franco po raz pierwszy zdał sobie sprawę z niezwykłości swojego 

widzenia [...]  
Wspomnienia Franca są świeże, jakby dopiero co przywołane, i nie 

przypominają często  

powtarzanego repertuaru. W jego pamięci pojawiają się sceny, które 

odsłania i opisuje. Jest to  
więc bardzo drobiazgowa pamięć, która organizuje się w historiach i 
scenach. 

Czasem czuje się, że w obrazach tych jest coś teatralnego, ale sam 

Franco, do  

pewnego stopnia, widzi je właśnie w ten sposób. 
177 

 

„Wizje" Pontito zaczęły się pojawiać również w ciągu dnia — wizje 

emocjonalnie  
przytłaczające, ale tak wierne, tak dokładne, że | porównywał je do 

hologramu. Pojawiały się o  

każdej porze — kiedy jadł lub pił, spacerował, brał prysznic. Nie ma 

wątpliwości, że odbierał  
je jak rzeczywistość. Mógł spokojnie z kimś rozmawiać, kiedy nagle 

wzdrygał się i zaczynał  

intensywnie wpatrywać w jakieś miejsce: w takich momentach „przychodziły" 

do niego  
obrazy Pontito. 

Wiele obrazów Franca — pisze Michael Pearce (w fascynującej analizie, 

która  

pojawiła się w towarzyszącym wystawie wydaniu „Exploratorium Quarterly") 
— bierze swój  

background image

początek od czegoś, co on sam nazywa przebłyskiem pamięci — pojawieniem 

się jakiejś  

szczególnej sceny w jego umyśle. Czasem odczuwa ogromną potrzebę 
natychmiastowego  

przełożenia owej wizji na papier i znany jest z tego, że wychodzi z baru, 

zostawiając tam nie  

dopitego drinka, i pędzi do domu, by naszkicować swoją wizję [...] 
Najwyraźniej „przebłyski"  

te nie są statycznymi, fotograficznymi obrazami [...] Potrafi on powielać 

dany fragment i  

„widzieć" go z kilku różnych miejsc. Żeby to zrobić, musi się fizycznie 
przemieszczać,  

poruszać w prawo, żeby zobaczyć, co jest po prawej stronie objawiającej 

mu się sceny, w  

lewo, żeby „zobaczyć", co jest po lewej [...] jego oczy patrzą w dal, 
jakby widziały kamienne  

domy, bramy i ulice. 

Tego typu objawienia pojawiały się nie tylko w formie wizualnej. Franco 

słyszy  
czasem dzwony kościelne („jakbym tam był"); czuje dotyk kościelnego muru, 

a przede  

wszystkim czuje woń tego, co widzi, zapach bluszczu na kościelnym murze, 

woń kadzidła  
zmieszaną z zapachem pleśni i wilgoci, a wszystko to połączone z zapachem 

drzew  

orzechowych i gajów oliwnych, które otaczały Pontito w czasach jego 

dzieciństwa. Wizje  
złożone z dźwięku, dotyku i zapachu składają się na złożone i 

cenestetyczne wspomnienia  

wczesnego dzieciństwa — tworzą „chwilowe zapisy całościowych sytuacji" — 

jak nazwał je  
kiedyś psychiatra, Harry Stack Sullivan. Kiedy Franco doznaje 

„inspiracji" lub „wizji", w jego  

mózgu 

178 

 
(prawdopodobniej zachodzi nagła i głęboka zmiana. Gdy pierwszy raz 

zobaczyłem go  

usidlonego przez swą wizję, gdy ujrzałem jego wpatrzone w dal oczy, 

rozszerzone źrenice,  
nagłe skupienie uwagi, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że cierpi on na 

psychiczne napady  

padaczkowe. Już sto lat temu po raz pierwszy rozpoznał je znakomity 

neurolog, John  
Hughlings Jackson, który wśród jej symptomów wymienił silne halucynacje, 
przepływ  

mimowolnych „reminiscencji", poczucie objawienia oraz dziwne, na wpół 

mistyczne „napady  
marzeniowe". Psychiczne napady padaczkowe powstają w wyniku epilepsji w 

płacie  

skroniowym mózgu (tempoml lobes epilepsy —TLE). 

W ostatnim stuleciu Hughlings Jackson, podobnie jak kilku innych lekarzy,  
podejrzewał, że u niektórych pacjentów cierpiących na psychiczne napady 

padaczkowe mogą  

zachodzić dziwne zmiany osobowości i sposobu myślenia. Jednak dopiero w 

latach pięćdzie- 
siątych i sześćdziesiątych naszego wieku zaczęto dokładniej badać ten 

tzw. interiktalny  

background image

syndrom osobowości. W 1956 roku francuski neurolog, Henri Gastaut, autor 

ważnej biografii  

van Gogha, stwierdził, że cierpiał on nie tylko na epilepsję w płacie 
skroniowym mózgu, ale  

także na spowodowane nią zmiany osobowości, które pogłębiały się do końca 

jego życia. W  

1961 roku jeden z najbardziej utalentowanych neurologów amerykańskich, 
Norman  

Geschwind, podzielił się swym przypuszczeniem, że interiktalny syndrom 

osobowości mógł  

odegrać ważną rolę w życiu i twórczości Dostojewskiego. Na początku lat 
siedemdziesiątych  

Geschwind miał już pewność, że życie emocjonalne niektórych pacjentów z 

padaczką  

skroniową ulega intensyfikacji (ale także zawężeniu) i że dochodzi u nich 
do „spotęgowanego  

zainteresowania sprawami natury filozoficznej, religijnej i kosmicznej". 

U wielu pacjentów  

zaobserwowano wyjątkową płodność twórczą: pisanie autobiografii, 
pamiętników, obsesyjną  

konieczność rysowania (występującą u osób ze zdolnościami graficznymi) 

oraz zawsze im  

towarzyszące poczucie objawienia, „misji" i „przeznaczenia", które 
pojawiało się nawet u  

osób niewykształconych i nie wykazujących do tej pory zainteresowania 

tymi sferami. 

179 
 

 

Pierwsze publikacje Geschwinda i jego współpracownika, Stephena Waxmana,  

opisujące naturę tego syndromu, ukazały się w latach 1974 i 1975 i 
wstrząsnęły  

neurologicznym światem. Po raz pierwszy „konstelacja" syndromów i 

zachowań, tradycyjnie  

kojarzona z chorobą psychiczną lub natchnieniem twórczym, została 

przypisana  
specyficznemu neurologicznemu przypadkowi, w szczególności zaś (co 

podkreśla inny  

neurolog, David Bear) „hiperpołączeniu" sensoralnych i emocjonalnych 

części mózgu, co  
powoduje bardzo głęboką emocjonalnie percepcję, a także wywołuje wizje i 

wspomnienia.  

„Zmiana osobowości towarzysząca TLE — zaobserwował Geschwind — może stać 

się dla  
nas najistotniejszym i najprostszym zbiorem wskazówek umożliwiającym 

odszyfrowanie neu- 

rologicznych systemów leżących u podstaw reakcji emocjonalnych, które 

kierują naszym  
zachowaniem". 

Tego typu zmiany same w sobie, podkreśla Geschwind, nie mogą być 

określane jako  

negatywne lub pozytywne; ich znaczenie zależy od roli, jaką odgrywają one 
w życiu danej  

osoby, a rola ta może być zarówno destrukcyjna, jak i twórcza, pomocna 

lub niszczycielska.  

Szczególnie interesowały Geschwinda (stosunkowo rzadkie) przypadki 
wybitnej  

background image

kreatywności. „Kiedy ta tragiczna choroba dotyka geniusza — pisał o 

Dostojewskim —  

potrafi on czerpać z niej głębię zrozumienia...  uczynić emocjonalną 
reakcję intensywniejszą"2  

. Najbardziej fascynująca była dla Geschwinda koniunkcja pomiędzy chorobą 

czy biologiczną  

skłonnością a indywidualną kreatywnością 3. 
2 Ten sam pogląd wyznawał też Dostojewski. „I cóż, jeśli to choroba — 

pyta ustami  

księcia Myszkina, — Jakież ma znaczenie ta anormalna intensywność, jeśli 

rezultat, jeśli  
minuta doznania, zapamiętana i analizowana po powrocie do zdrowia, 

okazuje się szczytem  

harmonii i piękna... pełni, proporcji?" 

3 Choć omawianie twórczości i życia wielkich osobowości i znamienitych 
postaci z  

punktu widzenia ich neurologicznych i psychiatrycznych skłonności nie 

jest zjawiskiem  

nowym, obecnie stało się ono obsesją i niemal gałęzią przemysłu. Eve 
LaPlante w swojej  

książce Seized omawia charakterystyczne ..znamiona" TLE i syndromu 

Geschwinda nie tylko  

u van Gogha i Dostojewskiego, ale także u Poego, Tennysona, Flauberta, 
Maupassanta,  

Kierkegaarda i Lewisa Carrolla (nie mówiąc już o współczesnych nam 

Walkerze Percym,  

Philipie Dicku oraz Arthurze Inmanie i jego 155-tomowym pamiętniku). 
William Gordon  

Lennox (autor potężnego, dwutomowego sztandarowego opracowania na temat 

epilepsji)  

dodaje do tej listy jeszcze innych: od Sokratesa, Paula i Buddy do 
Newtona, Strindberga,  

Rasputina, Paganiniego i Prousta. Lennox postrzega wysławione przez 

Prousta nagłe nawroty  

pamięci opisane w W poszukiwaniu straconego czasu jako hipermnezyjne lub 

empiryczne  
napady wywołane przez specyficzne bodźce przywołujące przeszłość. 

Autorzy innych książek przypisują zespół Gillesa de la Tourette'a 

Samuelowi  

Johnsonowi i Mozartowi, autyzm Bartokowi i Einsteinowi, a psychozę 
maniakalno-depresyjną  

prawie każdemu kreatywnemu artyście. Kay Redfield Jamison w swojej 

książce Touched with  

Fire [Dotknięci ogniem] wymienia Balzaka, Baudelai-re'a, Beddoesa, 
Berlioza, Blake'a,  

Boswella, Brooka, Brucknera, Bunyana, Burnsa i wszystkich Byronów, i 

wszystkie Bronte,  

jako cierpiących na psychozę maniakalno-depresyjną, wymieniając tylko 
tych, których  

nazwiska rozpoczynają się na literę „B". Rzeczy wiście, jest to możliwe, 

że wielu z nich  

cierpiało na tę chorobę. Niebezpieczeństwo polega jednak na tym, że 
możemy posunąć się  

zbyt daleko w przypisywaniu chorób naszym przodkom (i współczesnym), 

redukując w ten  

sposób złożoność ich życia do wymieniania ich neurologicznych i 
psychiatrycznych  

background image

schorzeń, zaprzeczając innym determinantom, takim jak np. 

niekwestionowana wyjątkowość  

każdej jednostki. 
180 

 

Stosunkowo sucha nazwa „interiktalny syndrom osobowości" ła zastąpiona 

nazwą  
„syndrom Waxmana i Geschwinda" lub po stu ,syndromem Dostojewskiego". Nie 

miałem  

wątpliwości, że roba Franca, na którą zapadł w  1965 roku, objawiająca 

się niezwykle  
intensywnymi snami, napadami halucynacji, mistycznymi objawieniami i 

uniesieniami, była  

inauguracją takiego syndromu Dostojewskiego. 

Hughlings Jackson mówi o częstym zjawisku „rozdwojonej świadomości" u 
osób  

cierpiących na ten syndrom. U Franca wygląda to następująco: kiedy 

zawładną nim wizje, sny  

najawie, reminiscencje Pontito, wówczas zostaje w nie „przeniesiony" — w 
jakimś sensie jest  

w nich. Jego wspomnienia pojawiają się nagle, bez zapowiedzi, z siłą 

objawienia. Choć przez  

lata nauczył się je do pewnego stopnia kontrolować, wzywać lub wywoływać 
— co robią  

wszyscy artyści — pojawiają się one najczęściej niezależne od jego woli. 

Tę właśnie cechę  

choroby Proust uznał za najcenniejszą: jego zdaniem wspomnienia przy 
wołane świadomie są  

konceptualne, konwencjonalne i płaskie, a tylko wspomnienia, które 

przychodzą mimowolnie,  

wydobywając się lub wypływając z naszych głębin, mogą w pełni wyrazić 
doświadczenia  

dzieciństwa — całą ich niewinność, zdumienie i przerażenie. 

181 

 

Rozdwojenie świadomości wprowadza Franca w stan chaos wizja Pontito, 
wizja  

przeszłości konkuruje z teraźniejszością, a czasem całkowicie ją 

przytłacza — wtedy Franco  

traci orientację, nie wie, gdzie tak naprawdę jest. Owo rozdwojenie 
doprowadziło (j0 dziwnego  

rozszczepienia życia. Z jednej strony żyje on i pracuje w dzisiejszym San 

Francisco, z drugiej  

jednak duża część jego ,ja"— chyba ta większa — żyje w przeszłości, w 
Pontito. Natężenie  

intensyfikacja bycia w przeszłości spowodowały pewne zubożenie i 

deprecjację tego, co tu i  

teraz. Franco rzadko wychodzi z domu rzadko podróżuje, nigdy nie chodzi 
do kina czy  

teatru; rzadko wypoczywa i ma niewiele zainteresowań poza swoją sztuką; 

kiedyś miał wielu  

przyjaciół, ale stracił większość z nich z powodu swojej obsesji. Chociaż 
pracuje jako  

kucharz w North Beach w San Francisco, na jego teraźniejsze życie zbyt 

mocno wpływa  

przeszłość związana z Pontito; wszystkie jego znajomości są dostrojone do 
jego obsesji 

background image

— wszystkie, oprócz związku z żoną Ruth, a to głównie dlatego, że w 

znacznym  

stopniu dzieliła ona z nim tę fascynację. To ona otworzyła galerię w 
North Beach i nazwalają  

Galerią Pontito, to ona zamówiła samochodową tablicę rejestracyjną z 

napisem „Pontito".  

Tak więc niepełna egzystencja w teraźniejszości jest ceną, jaką musi 
płacić Franco za  

możliwość hołdowania swojej nostalgii i sztuce. 

Psychoanalityk, Ernest Schachtel, wypowiadając się na temat Prousta, 

twierdził, że  
był on „gotów wyrzec się wszystkiego, co ludzie zwykle uważają za aktywne 

życie, wyrzec  

się działania, radości z chwili obecnej, troski o przyszłość, przyjaźni, 

więzi społecznych" w  
zamian za możliwość „poszukiwania straconego czasu". Wspomnienia, których 

szukał Proust  

i których dziś szuka Franco, są nieuchwytne, płochliwe, owiane ciemnością 

nocy; nie mogą  
konkurować z jasnością i wrzawą dnia, i dlatego trzeba je wzywać, 

wyczarowywać jak sny, w  

spokoju i ciemności szpitalnej izolatki lub w stanie podobnym do transu 

lub zadumy. 
Znacznym uproszczeniem, wręcz absurdem byłoby jednak twierdzić, że 

epilepsja w  

płacie skroniowym mózgu oraz napady „reminiscencji", nawet jeśli są 

ostateczną przyczyną  
wizji Franca, są jedynymi determinantami jego sztuki. Charakter Franca — 

przywią- 

182 

 
zanie do matki, tendencja do idealizacji i nostalgii, historia jego 

życia, na którym silne  

piętno wycisnęła nagła utrata dziecięcego raju i ojca, a także pragnienie 

osiągnięcia uznania,  

reprezentowania całej kulturty - to wszystko jest z pewnością równie 
istotne. Wydaje się,  

dziełem przypadku było tylko jednoczesne pojawienie się nostalgii i 

zapaści fizjologicznej. Bo  

jeśli jego poczucie wygnania i zagubienia domagało się innego świata, 
substytutu utraconego  

prawdziwego życia, to właśnie napady wizji i obrazów dawały mu to, czego 

potrzebował —  

nieprzerwanie przywoływały lub raczej tworzyły niezwykle dokładny, 
trójwymiarowy „model"  

Pontito, teatr lub fikcję świata, którą mógł w myślach przeżywać i badać, 

odkrywać —  

gdziekolwiek spojrzał — nowe aspekty, nowe punkty widzenia. Najwyraźniej 
zależało to w  

znacznym stopniu od cudownych, olbrzymich, preegzystencjalnych mocy jego 

pamięci i  

wyobraźni. 
Kiedy starałem się ułożyć w całość wszystkie wydarzenia z 1965 roku,  

przypomniałem sobie o padaczkowych reminiscencjach, które „zaatakowały" 

moją pacjentkę  

O'C. (lecz tak mocno się jej przysłużyły): przywołały one z przeszłości 
niezwykle cenne i  

background image

ważne, a zapomniane wspomnienia. Jednak w przypadku pani O'C. 

reminiscencje  

epileptyczne nie trwały dłużej niż kilka tygodni — po ty m okresie 
fizjologicznie otwarte drzwi  

do jej przeszłości zostały zamknięte, i znów, ale tym razem na dobre i na 

złe, stała się  

„normalna". U Franca natomiast reminiscencje te nie zniknęły, a wręcz 
przybierały na  

intensywności i sile — od kiedy pojawiła się choroba, nigdy nie był już 

tak naprawdę  

„normalny". Tego typu opętanie lub wyzwolenie z opętania pojawia się u 
wielu ludzi  

cierpiących na padaczkę skroniową. Nadaje ono czasem niezwykłej 

intensywności ich życiu,  

ale częściej je zakłóca lub niszczy. W przypadku Franca — i tu znów można 
mówić o  

czystym przypadku — pojawił się dotychczas nie uświadamiany dar malowania 

swoich wizji,  

dzięki któremu dziecięca wizja nabrała dojrzałości, a patologia i 
nostalgia przeobrażały się w  

sztukę. 

Jedna ze starszych sióstr Franca, Antonietta, mieszkająca teraz w 

Holandii, pamięta,  
jak po niemieckiej okupacji cała rodzina wró- 

183 

 

 
ciła do zmienionego i zniszczonego Pontito. Matka Franca była głęboko 

zrozpaczona,  

Franco również. Ten dziesięcioletni osierocony przez ojca chłopiec 

powiedział do matki:  
„Odbuduję dla ciebie Pontito, stworzę je dla ciebie od nowa". I kiedy 

namalował swój  

pierwszy obraz — przedstawiający rodzinny dom — wysłał go do niej, w 

jakimś sensie  

spełniając swoją obietnicę. 
Matka Franca była powszechnie postrzegana jako osoba posiadająca 

niezwykłe moce. 

— Miała moc leczenia dzieci, a sekret uzdrawiania przekazała mojej 

siostrze, Caterinie  
— powiedział mi Franco. —Potrafiła także spojrzeniem zranić czyjeś ciało. 

Owo magiczne myślenie było w Pontito powszechne. Franco był zawsze bardzo 

silnie  

związany z matką, był jej ukochanym dzieckiem, a po śmierci ojca związali 
się emocjonalnie  

jeszcze bardziej — łączyła ich wówczas prawie symbiotyczna bliskość i 

zażyłość, podobna  

do związku łączącego Edypa z jego matką. Franco wysyłał jej kopie 
wszystkich swoich  

obrazów, a kiedy w 1972 roku umarła, był zrozpaczony. Wraz z jej 

śmiercią, jak powiedział,  

„zupełnie przestał malować". Czuł, że to jego koniec, że to kres jego 
życia, jego sztuki. Nie  

malował przez dziewięć miesięcy. Kiedy się otrząsnął, poczuł silną 

potrzebę znalezienia innej  

kobiety, ożenienia się. Wtedy spotkał swoją przyszłą żonę — młodą 
artystkę pochodzenia  

irlandzko-amerykańskiego. 

background image

— Kiedy spotkałem Ruth, chciałem wracać do Włoch. To Ruth mnie 

zatrzymała.  

Powiedziałem: „Nie mam już powodu, żeby malować". Ale Ruth zastąpiła mi 
matkę. Gdyby  

nie ona, nigdy nie wróciłbym do malowania. 

Franco wiecznie marzył o powrocie do Pontito; wciąż mówił o „ponownym  

połączeniu" i „powrocie do domu", a czasem dawał do zrozumienia, że jego 
matka wciąż w  

jakiś tajemniczy sposób żyje, czeka na niego w ich domu, czeka na jego 

powrót. A jednak —  

choć miał wiele okazji powrotu — odrzucał wszystkie. „Jest coś, co stoi 
na przeszkodzie  

jego powrotowi do Pontito — powiedział mi Bob Miller. — Jakaś siła, jakiś 

strach; nie wiem,  

co to jest". Franco był zszokowany, kiedy pod koniec lat 
siedemdziesiątych zobaczył foto- 

184 

 

grafie Pontito — zatrwożył go widok zarośniętych pól i sadów. 2 trudem 
też  

przełamywał się, żeby obejrzeć fotografie Susan Schwartzenberg z 1987 

roku. Żadne z tych  

zdjęć nie przedstawiało ieg° Pontito, Pontito jego młodości, Pontito, 
które widział w swoich  

halucynacjach, o którym marzył i które malował od ponad dwudziestu lat. 

Było to ironiczne i paradoksalne: Franco nieustannie myślał o Pontito, 

widział je w  
swoich marzeniach, malował je — wciąż o nim śnił — a jednocześnie nie 

chciał tam wracać.  

Lecz właśnie tego typu paradoks leży w sercu nostalgii — gdyż jest ona 

marzeniem, które  
nigdy się nie ziszcza, marzeniem, które istnieje dzięki niespełnieniu. 

Fantazje te to jednak nie  

tylko chwilowe kaprysy czy jałowe śnienie na jawie — one domagają się 

spełnienia, ale nie  

wprost — spełnienia poprzez sztukę. Tak przynajmniej uważa francuski 
psychoanalityk, D.  

Geahchan. W odniesieniu do największego z nostalgików, Prousta, 

psychoanalityk David  

Werman mówi o „estetycznej krystalizacji nostalgii" — nostalgii 
wzniesionej na poziom sztuki  

i mitu. 

Nie ma wątpliwości, że Franco jest zarazem ofiarą i „zarządcą" wyobraźni, 

której moc  
trudno nam ogarnąć. On nie może ani nie pamiętać, ani przestać pamiętać. 

Reminiscencje o  

nieznośnej sile i wyrazistości uderzają w niego w dzień i w nocy, czy 

chce tego, czy nie.  
„Nikt... tak dotkliwie nie odczuwał żaru i presji rzeczywistości jak 

nieszczęsny Ireneo, który  

przeżywał je dniem i nocą" — napisał Borges w swoim szkicu zatytułowanym 

Funes the  
Memorious. Właśnie takiej nieznośnie żywej rzeczywistości doświadczał 

Franco. 

Można się urodzić z darem wspaniałej pamięci, ale nie można się urodzić 

ze  
skłonnością do pamiętania; skłonność ta objawia się tylko w związku z 

naszymi życiowymi  

background image

zmianami lub rozstaniami — rozstaniami z osobami, miejscami, z 

wydarzeniami i sytuacjami,  

szczególnie jeśli były dla nas bardzo ważne, jeśli głęboko je kochaliśmy 
lub ich  

nienawidziliśmy. Dlatego pamięć, a także mit i sztuka służą nam do 

łączenia, scalania „wyrw"  

w naszym życiu, naszych wielkich zerwań. Uczucie braku ciągłości i 
nostalgia są najgłębsze, 

185 

 

gdy wiążą się z opuszczeniem lub utratą w wieku młodzieńczym miejsca 
naszego  

dzieciństwa, gdy stajemy się ekspatriantami lub wygnańcami, jeśli miejsce 

lub życie z czasów  

naszego dorastania ulega całkowitej odmianie lub zniszczeniu. Tak czy 
owak wszyscy  

jesteśmy wygnańcami z przeszłości. Jednak w przypadku Franca twierdzenie 

to jest  

szczególnie prawdziwe, gdyż postrzega on siebie jako jedynego dziedzica i 
odtwórcę świata  

na zawsze minionego. 

Niezależnie od jego osobistych zdolności i patologii — pamięci, daru 

malowania,  
(prawdopodobych) ataków epilepsji, nostalgii — kieruje nim także silne i 

głębokie uczucie  

oraz motywacja ważniejsze od jego indywidualnych potrzeb. Jest to 

kulturowa potrzeba  
pamiętania przeszłości, zachowania jej znaczenia lub nadania jej nowego 

sensu w świecie,  

któryją zapomniał. Mówiąc krótko, sztuka Franka jest sztuką tułacza. 

Motywem twórczości i  
mitów często jest owo poczucie wygnania, wyobcowania 4. Wygnanie (z raju, 

z Syjonu) jest  

głównem mitem Biblii i pojawia się bodajże w każdej religii. Wygnanie — i 

chyba także  

nostalgia, choć znacznie przeobrażona — stanowią najważniejszą siłę 
napędową życia i  

twórczości Joyce'a. Opuścił on Dublin jak młodzieniec i nigdy już do 

niego nie powrócił, ale  

wspomnienie rodzinnego miasta pojawia się w każdym jego utworze: stanowi 
literalne tło akcji  

jego wczesnych utworów, takich jak: Stephen Hero, Dublińczycy i Exiles 

[Wygnańcy],  

pojawia się także w formie silnie zmitologizowanego i zuniwersalizowanego 
tła w późniejszych  

dziełach: w Ulissesie i Finnegans Wake. Dublin był wciąż żywy w pamięci 

Joyce'a, którą  

nieprzerwanie wzmacniały i uzupełniały skrupulatne poszukiwania; jednak 
najbardziej inspiro- 

wał go Dublin jego dzieciństwa — dalsze losy miasta niewiele go 

obchodziły. Podobnie jest  

w przypadku Franca: Pontito stanowi tło wszystkich jego myśli, poczynając 
od najbardziej  

osobistych, codziennie powtarzających się wspomnień, do alegorycznych 

wizji miasteczka, w  

których jawi się ono jako centrum kosmicznej walki pomiędzy wiecznymi 
siłami dobra i zła. 

background image

4 Poczucie wygnania — z tropikalnego raju, w którym spędził wczesne 

dzieciństwo  

— ciążyło na Gauguinie przez całe dorosłe życie, aż do momentu, kiedy 
wyjechał na Tahiti i  

tam próbował odnaleźć swój dziecięcy eden. 

186 

 
W marcu 1989 roku pojechałem do Pontito, aby zobaczyć wioskę i spotkać 

się z  

krewnymi Franca. Ujrzawszy ją, od razu zauważyłem ogromne podobieństwo do 

znanych mi  
obrazów, ale także znaczne różnice. Wspomnienia Franca charakteryzują się 

nieledwie  

fotograficzną wiernością, niezwykłą umiejętnością odtwarzania wszystkich 

szczegółów  
Pontito, które widział on ostatnio trzydzieści lat temu. Niejednocześnie 

uderzyły mnie  

rozbieżności: Pontito jest znacznie mniejsze, niż można by to 

wywnioskować z jego obrazów  
— ulice są węższe, domy nieregularne, wieża kościelna niższa i bardziej 

przysadzista.  

Odmienności te wynikają m.in. z faktu, że Franco maluje to, co widział 

okiem dziecka, a  
dziecku wszystko wydaje się wyższe i przestronniejsze. Ta dosłowność 

dziecięcego widzenia  

naprowadziła mnie na myśl, że Franco — za sprawą jakiegoś spłatanego 

przez mózg figla —  
mógł lub nawet musiał ponownie doświadczać Pontito dokładnie w ten sam 

sposób, w jaki  

doświadczał go, będąc dzieckiem; zastanawiałem się, czy docierał on — 

mimowolnie— do  
swoich dziecięcych wspomnień. 

Tego typu docieranie do przeszłości — przeszłości zachowanej w nie 

zmienionej  

formie w archiwach mózgu — zostało opisane Wilderowi Penfieldowi przez 

kilku jego  
pacjentów cierpiących na— jak sądził — padaczkę skroniową. Można było 

przywołać te  

wspomnienia podczas operacji, stymulując elektrodą zaatakowane chorobą 

części płatów  
skroniowych. Pacjenci mieli całkowitą świadomość, że przebywają na sali 

operacyjnej i że  

rozmawiają z chirurgiem, ale jednocześnie czuli, że przeniesieni zostali 

w przeszłość. Ta  
przeszłość dla każdego była zawsze ta sama — w ich umyśle pojawiał się 

zawsze ten sam  

moment, ta sama sytuacja. Doświadczenia te znacznie się od siebie 

różniły: jeden pacjent  
doświadczał na nowo „słuchania muzyki", inny „patrzył na drzwi sali 

tanecznej", jeszcze inny  

„leżał po urodzeniu w sali noworodków" lub „patrzył na wchodzących do 

sali obsypanych  
śniegiem ludzi". Za każdym razem, kiedy danego pacjenta poddawano owej 

stymulacji,  

wspomnienia te były takie same, tak więc Penfield nazwał je „napadami 

empirycznymi" .5 
5 Okazało się, że w tego typu napadach występują nie tylko powtarzające 

się  

background image

elementy, ale także elementy fantastyczne. (Jedna z pacjentek, opisana 

przez Gowersa na  

początku naszego stulecia, zawsze przed napadem konwulsji lub utratą 
świadomość widziała  

„zrujnowany Londyn, w którym nie było nikogo oprócz niej"). Israel 

Rosenfield w książce  

The Invention of Memory [Wynalazek pamięci] dyskutuje z przedstawionymi 
przez Penfielda  

odkryciami i interpretuje je całkowicie odmiennie. 

187 

 
 

Jego zdaniem pamięć tworzy ciągły i całkowity zapis doświadczeń 

życiowych, a  

podczas napadów padaczki przywołany zostaje pewien jej segment, który 
następnie zostaje  

odtwarzany w sposób natrętny i mimowolny. Penfield uważa, że ożywione w 

ten sposób  

wspomnienia nie mają jakiegoś' szczególnego znaczenia; są one po prostu 
uczynnionymi na  

chybił trafił segmentami pamięci, które nie mają związku z żadnymi 

ważnymi wydarzeniami.  

Niemniej zdarza się, że znaczenie pewnych segmentów jest większe — 
niektóre z nich są  

szczególnie podatne na uczynnienie, ponieważ są ważne i silnie 

reprezentowane w mózgu.  
Czy to właśnie działo się z Frankiem? Czy był on zmuszony widzieć 
„zamrożone" segmenty  

własnej przeszłości, „fotografie" przywołane z archiwum mózgu? 

Psychoanalityków i wielkich autobiografów także nawiedza myśl, że w mózgu  

zachowują się wspomnienia z przeszłości — choć w mniej dosłownej, mniej 
mechanicznej  

formie. I tak Freud najchętniej wyobrażał sobie umysł jako archeologiczną 

odkrywkę, wypeł- 

nioną, warstwa po warstwie, zakopanymi pokładami przeszłości (ale każda z 

tych warstw  
może w każdej chwili wznieść się na poziom świadomości). Proust wyobrażał 

sobie życie  

jako „kolekcję chwil", wspomnień, które „nie wiedzą, co się po nich 

wydarzyło" i pozostają  
„hermetycznie zamknięte", jak wecka czy konserwy przechowywane w spiżarni 

umysłu .  

(Proust nie jest jedynym wielkim myślicielem, który zastanawiał się nad 

pamięcią —  
rozważania na ten temat sięgają przynajmniej Augustyna, obejmując zarówno 

mało odkrywcze  

dywagacje, jak i określenia tego, czym „jest" pamięć). 

 
6 W W Poszukiwaniu straconego czasu Proust pisze: 

Wielką słabością, bez wątpienia, dla osoby jest składać się całkowicie z 

kolekcji  

chwil; wielką silą także; zależy to od pamięci, a nasza pamięć chwili nie 
wie, co się przed nią  

wydarzyło; chwila, która została zarejestrowana, trwa nieruchomo, żyje 

nieruchomo, a z nią  

osoba, której forma jest w niej zarysowana. 
188 

 

background image

Postrzeganie pamięci jako zapisu lub magazynu jest tak po-szechne, tak 

zgodne z  

naszymi wyobrażeniami, że uważamy je za zupełnie oczywiste i na pierwszy 
rzut oka nie budzi  

ono naszych wątpliwości. A jednak każdy z nas miał odwrotne doświadczenia 

— kiedy  

„normalne" wspomnienia, wspomnienia utrwalone w naszej pamięci, wymykały 
się nam i  

zmieniały — przywoływane, za każdym razem były inne. Nie ma choćby dwóch 

świadków  

jednakowo opisujących to samo wydarzenie, nie ma też opowiadania, 
wspomnienia, które  

pozostałoby takie samo. Historie są powtarzane i z każdym powtórzeniem 

ulegają zmianie.  

Przeprowadzone w latach dwudziestych i trzydziestych eksperymenty w 
powtarzaniu  

opowieści i zapamiętywaniu obrazów utwierdziły Frederica Bartletta, że 

nie ma czegoś takiego  

jak „pamięć", a istnieje tylko dynamiczny proces „pamiętania". (W swojej 
wspaniałej książce  

Remembering [Pamiętanie] bardzo się stara unikać rzeczownika „pamięć" i 

używać cza- 

sownika „pamiętać). Pisze on: 
Pamiętanie nie jest ponownym pobudzeniem nieskończenie wielu utrwalonych, 

stałych  

i fragmentarycznych śladów. Jest to twórcza rekonstrukcja lub 

konstrukcja, powstała z relacji  
naszej postawy wobec całej aktywnej masy zorganizowanych, minionych 

reakcji lub  

doświadczeń, do jednego szczegółu, który zazwyczaj przybiera formę 

obrazową lub  
językową. Tak więc pamiętanie prawie nigdy nie jest ścisłe, nawet w 

przypadku najprostszych  

pamięciowych reasumpcji, i fakt, że takie powinno być, nie ma żadnego 

znaczenia. 

Konkluzja Bartletta zyskała teraz silne uzasadnienie w pracy naukowej 
Geralda  

Edelmana w dziedzinie neurologii. Edelman postrzega mózg jako 

wszechobecny aktywny  

system, w którym zachodzą ciągłe przesunięcia, w którym wszystko 
nieprzerwanie aktualizuje  

się i przemieszcza. Zdaniem Edelmana działanie umysłu w niczym nie 

przypomina zapisu  

fotograficznego, mechanicznego działania: każda percepcja jest kreacją, 
każde wspomnienie  

rekreacją — pamiętanie związane jest niezmiennie z uogólnieniem, 

rekategoryzacją. Pogląd ów  

nie dopuszcza możliwości istnienia utrwalonych 
189 

 

 

wspomnień czy „czystego", nie zabarwionego teraźniejszością wspomnienia 
na  

przyszłość. Zarówno Edelman, jak i Bartlett sądzą, Le umysł jest 

konstrukcją dynamiczną,  

pamiętanie zaś jest zawsze rekonstrukcją, a nie reprodukcją. 
Można się więc zastanawiać, czy istnieją wyjątkowe lub patologiczne formy 

pamięci,  

background image

do których powyższe odkrycia nie mają zastosowania. Co w takim razie 

należy sądzić np. o  

niezmiennych i całkowicie replikowalnych wspomnieniach „Mnemonisty" 
Łurii, tak  

pokrewnych stałej i sztywnej „sztucznej pamięci" przeszłości? Co z wysoce 

dokładnymi,  

archiwalnymi wspomnieniami, zachowanymi w kulturach mówionych, gdzie całe 
historie  

plemion, mity i epickie poematy od setek lat są wiernie przekazywane z 

pokolenia na  

pokolenie? A co z umiejętnościami „głupich uczonych", którzy potrafią 
zapamiętać książki,  

muzykę, obrazy i powielać je w całkowicie nie zmienionej formie, wiele 

lat po ich  

przeczytaniu, usłyszeniu czy ujrzeniu? Co począć z dręczącymi 
wspomnieniami urazowymi,  

które wiernie co do każdego szczegółu — Freudowskie „powtórzenie-przymus" 

—  

reprodukują się jeszcze lata lub dziesiątki lat po wypadku? Co z 
neurotycznymi lub  

histerycznymi wspomnieniami czy fantazjami, które także zdają się odporne 

na czas? Najwy- 

raźniej działają tu olbrzymie siły reprodukcji i o wiele słabsze siły 
rekonstrukcji — tak jak w  

przypadku wspomnień Franca. Występuje tu pewien element utrwalenia, 

skostnienia,  

skamienienia, jak gdyby były one odcięte od normalnych procesów 
rekategoryzacji i rewizji 7. 

7 Pamięć może przybierać różnorodne formy — wszystkie one, a każda w inny  

sposób, są pod względem kulturowym bezcenne — i tylko w przypadku, kiedy 

przyjmują  
postać ekstremalną, można określić je mianem „patologicznych". Niektórzy 

ludzie mają  

niezwykle perceptualną pamięć; zdają się automatycznie przyjmować i 

przypominać sobie np.  

cale bogactwo szczegółów związanych z wakacjami — pamiętają ludzi, 
których spotkali, ich  

ubiór, słowa wypowiedziane podczas rozmowy — tysiące incydentów, które 

składają się na  

jeden dzień spędzony na plaży. Inni nie pamiętają (i chyba nie chcą 
pamiętać) żadnych tego  

typu detali, ale mają pamięć konceptualną, w której zatrzymane zostają 

potężne ilości myśli i  

informacji, w wysoce abstrakcyjnej, logicznie uporządkowanej formie. 
Umysł pisarza, malarza prawdopodobnie rozwija pamięć perceptualną, umysł  

naukowca, uczonego — pamięć konceptualną (oczywiście można dysponować oby 

dwoma  

rodzajami pamięci lub zmiennymi ich kombinacjami). Czysta pamięć 
perceptualną, o  

niewielkiej lub w ogóle nie istniejącej zdolności czy predyspozycji 

konceptualnej, jest  

charakterystyczna dla niektórych uczonych autystycznych. 
190 

 

Powinniśmy chyba brać pod uwagę obie te koncepcje pamięci — dynamicznej,  

nieprzerwanie korygowanej i zmieniającej się, ale także jako występującej 
w formie obrazu,  

background image

obecnej w pierwotnym kształcie. choć wielokrotnie przepisywanej przez 

późniejsze  

doświadczenia jak w palimpsestach. W odniesieniu do tego porównania, w 
pracach Franca  

— niezależnie od tego, jak wyraźny i niezatarty jest oryginał — zawsze 

pojawia się pewna  

rekonstrukcja, szczególnie w najbardziej osobistych obrazach, takich jak 
np. widok z okna  

jego sypialni. W tym przypadku w niezwykle osobistą i estetyczną całość 

Franco wprowadza  

szereg budynków, których nie można jednocześnie z tego miejsca zobaczyć 
(ani  

sfotografować), ale które z miłością obserwował z różnych punktów. 

Skonstruował on  

idealny widok, który zawiera prawdę sztuki i przekracza stan rzeczywisty. 
Niezależnie od  

tego, jak wielką fotograficzną wierność mają jego obrazy, są one zawsze 

subiektywne, niosą  

w sobie niezwykle osobisty ładunek. Schachtel — wypowiadając się jako 
psychoanalityk —  

omawia to zjawisko w nawiązaniu do dziecięcych wspomnień: 

Pamięć jako funkcja żywej osobowości może być rozumiana tylko jako 

zdolność  
konstruowania i rekonstruowania minionych doświadczeń i wrażeń w służbie 

dzisiejszym  

potrzebom, obawom i zainteresowaniom [...] Ponieważ nie istnieje coś 

takiego, jak  
bezosobowa percepecja i bezosobowe doświadczenie, nie ma także 

bezosobowej pamięci. 

Kierkegaard posuwa się jeszcze dalej we wstępie do Stages on Life's Way 

[Etapy na  
drodze życia]: 

Pamięć jest jedynie minimalnym warunkiem. Dzięki pamięci doświadczenie ma 

okazję  

przeistoczyć się we wspomnienie [...] Ponieważ wspomnienie jest 

idealnością [...] wymaga  
ono wysiłku i odpowiedzialności, których nie wymaga neutralny akt pamięci 

[...] Dlatego  

sztuką jest wspominać. 

191 
 

Obrazy Pontito są bardzo szczegółowe, a jednocześnie pogodne i 

idylliczne. Są  

pozbawione wszelkiej dynamiki, ale poczucie spokoju malarz uzyskuje, 
usuwając wszelkie  

siady życia ludzkiego: budynki i ulice są puste. Jego obrazy tchną 

nastrojem opuszczenia,  
porzucenia. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest w nich coś dziwnego, że 
podstawowym  

wspomnieniem nie jest tu —jak w przypadku Prousta — wspomnienie 

dzieciństwa, ale  

wyparta i przekształcona wizja dzieciństwa, w której ludzie — rodzice i 
inne osoby, które  

musiały być niezmiernie ważne dla dziecka — zostali zastąpieni 

miasteczkiem jako miejscem  

8. 
Franco jest tego świadomy i czasem, w przypływie określonego nastroju, 

mówi o  

background image

rzeczywistym dzieciństwie, którego doświadczał — o jego zawiłościach, 

konfliktach,  

cierpieniach i bólach. Jednak wszystko to objawia się w jego sztuce, 
gdzie tryumfuje boska  

prostota. W szczęśliwe dzieciństwo wierzą „nawet ci ludzie, którzy jako 

dzieci przeszli przez  

okrutne doświadczenia — pisze Schachtel. — Mit szczęśliwego dzieciństwa 
zastępuje  

zagubione wspomnienia prawdziwych [...] doświadczeń". 

Nie możemy zredukować wizji Franca do zwykłej fantazji czy obsesji. W 

jego  
obrazach Pontito pojawia się nie tylko neurotyczna negacja, ale także 

kreatywna  

intensyfikacja. Ewa Brann, filozof, lubi nazywać pamięć „magazynem 

wyobraźni" i (podobnie  
jak Edelman) postrzega wspomnienia jako kreatywne, imaginatywne od samego 

początku 9. 

8 W jednym ze swoich późniejszych artykułów, zatytułowanym Construction 

in  
Anulysis [Analiza konstrukcji], Freud twierdzi, że wspomnienia jego 

pacjentów ! związane z  

niezwykle ważnymi wydarzeniami mogą charakteryzować się dziwną i 

koniunkcją nadmiernej  
ostrości i szczegółowości w niektórych przypadkach i całkowitym brakiem 

innych,  

kluczowych elementów (szczególnie tych związanych z łudź- \ mi). Pacjenci 

potrafią więc z  
„anormalną szczegółowością" opisać pokój lub meble w pokoju, w którym owo 

niezwykle  

ważne wydarzenie nastąpiło, ale nie potrafią opisać samego wydarzenia. 

Zdaniem Freuda jest  
to rezultat konfliktu i kompromisu w podświadomości, gdzie ważne 

wydarzenia zostają  

wprowadzone do świadomości, ale rzutowane są na sąsiadujące obiekty o 

mniejszym  

znaczeniu. Freud podkreśla, że tego typu wspomnienia często pojawiają się 
w snach (a potem  

w śnieniu na jawie), gdy tylko dany obiekt dostaje się do umysłu. 

9 T.J. Murray przytacza podobną obserwację dokonaną przez malarza Roberta  

Pope'a, który podkreśla znaczenie okresu dzielącego pierwotne 
doświadczenie od jego  

odtworzenia — okres, który w jego przypadku wyniósł okoto 5 lat, a dla 

Franca, wynosi  

ćwierć wieku, a może więcej: 
W owym czasie brzemienności [pisze Pope] zdolności kreacyjne działają 

jako filtr,  

przez który przechodzą osobiste mętne i chaotyczne dane i zostają w ten 

sposób  
upublicznione. stają się transparentne i uporządkowane. To jest proces 

mitologizacji. Mit i  

marzenia są do siebie podobne: różnica polega na tym. że sny mają 

prywatne, osobiste  
znaczenie, podczas gdy mity znaczenie publiczne. 

192 

 

Imaginatywna pamięć nie tylko magazynuje przemijające chwile; ona także 
przeobraża,  

background image

dystansuje, uwypukla — zmienia kształt uformowanych wrażeń, zamienia 

dręczące groźby w  

szerokie perspektywy [...] poluźnia twardy uścisk nagłego pragnienia w 
zapłodnione dążenie. 

Właśnie w tym punkcie osobiste, nostalgiczne uczucia Franca stają się 

przeżyciami  

kulturowymi, transcendentnymi. Dla niego Pontito jest miejscem wybranym 
przez Boga, i  

dlatego musi ocaleć. Franco widzi siebie w roli konserwatora: chce 

zachować Pontito  

dokładnie takim, jakie jest, bez względu na przeciwności i 
nieprzychylności losu. Jest to  

główna siła napędowa jego działania — ukazuje to cykl jego niezwykle 

apokaliptycznych lub  

„fantastyczno-naukowych" obrazów, które najprawdopodobniej malował w 
okresach stresu  

lub rozluźnienia. Przedstawiają one ciało niebieskie (prawdopodobnie 

kometę), która uderza  

w ziemię, siejąc spustoszenie. Z apokalipsy Pontito wychodzi jednak cało. 
Franco ukazuje  

stary kościół lub ogród, całe w barwach zielonej i złotej, 

rozpromienione, zmienione, oblane  

promieniami słońca, cudownie oszczędzone we wszechogarniającym 
spustoszeniu. (W innym  

alegorycznym obrazie wprowadza antenę satelitarną zawieszoną na ścianie 

kościoła: jest ona  

zwrócona ku gwiazdom — i w kierunku Boga). Obrazy tej serii noszą tytuły 
w rodzaju:  

Pontito zachowane na wieczność w nieskończonej przestrzeni. 

Franco każdego ranka budzi się i wie, co ma robić. Ma swoje zadanie, 

swoją misję:  
zatrzymać i konsekrować pamięć o Pontito. Jego wizje są równie silne i 

emocjonalnie  

głębokie jak dwadzieścia pięć lat temu, gdy pojawiły się po raz pierwszy. 

A samo malowanie 

193 
 

— przechadzanie się we wspomnieniach ukochanymi ścieżkami i ulicami, 

możliwość  

artykulacji wewnętrznych przeżyć w tak wprawny sposób, daje mu poczucie 
tożsamości i  

spełnienia. 

Czuję, że nie zasługuję na te obrazy — napisał mi w liście. — Maluję je 

dla Pontito  
[...] chcę, żeby cały świat dowiedział się, jak jest fantastyczne i 

piękne. Może w ten sposób  

nie umrze, choć umiera. Może przynajmniej moje obrazy zachowają jego żywe 

wspomnienie. 
Do początku 1989 roku widziałem się z Frankiem kilka razy, odwiedzałem go 

w jego  

domu w San Francisco, rozmawiałem tam z jego przyjaciółmi; w Holandii 

spotkałem się z  
dwiema jego siostrami; przede wszystkim jednak odwiedziłem Pontito, co 

bardzo eks- 

cytowało i jednocześnie drażniło Franca — o wiele intensywniej niż w 

ostatnich dwudziestu  
latach myślał on teraz o powrocie do Włoch. Do tej pory jego życie 

charakteryzowało się  

background image

pewną stabilnością: fizyczną egzystencją w teraźniejszości i jednoczesną 

emocjonalną  

ucieczką w przeszłość. Ogromnie pomagała mu w tym Ruth, która 
— choć sama była artystką — głęboko identyfikowała się z jego sztuką i 

robiła  

wszystko co w jej mocy, by zapewnić mu konieczną ochronę i opiekę, aby 

mógł bez  
przeszkód pracować. Ale w 1987 roku Ruth zachorowała i po bolesnej walce 

z rakiem  

zmarła, na trzy miesiące przed wystawą Franca w Exploratorium. To była 

jego pierwsza duża  
wystawa, lecz wraz ze śmiercią żony zaczęło nurtować go uczucie, że nie 

może dalej żyć tak  

jak dotychczas, że musi się wydarzyć coś nowego, że musi podjąć nowe 

decyzje. Pisał do  
mnie o tym w swoim liście miesiąc później: 

Wkrótce chyba się przeprowadzę. Może do San Francisco, a może na dobre 

wrócę  

do Włoch [...] Od śmierci mojej żony jestem w trudnej sytuacji. Nie wiem, 
co powinienem  

robić [...] muszę sprzedać dom, poszukać nowej pracy w San Francisco albo 

w przyszłości  

wrócić do Pontito. A więc będzie to kres pamięci Pontito — ale nie kres 
mojego życia!  

Rozpocznę nową pamięć. 

194 

 
Uderzyło mnie, że Franco porównuje powrót do Pontito z kresem swojej 

pamięci,  

swojej tożsamości, kresem swych niezwykłych reminiscencji i sztuki. Teraz 

zrozumiałem,  
dlaczego dotychczas sabotował wszystkie możliwości wyjazdu do Pontito. 

Czy baśń, mit,  

mogły oprzeć się rzeczywistości? 

W marcu 1989 roku rozmawiałem o Francu i jego sztuce na konferencji we 

Florencji.  
Do Franca zaczęły napływać różne propozycje — udzielenia wywiadu, 

przesłania slajdów,  

organizacji wystaw i — przede wszystkim — powrotu do Pontito. W Pesci, 

najbliższym  
Pontito dużym mieście, zorganizowano we wrześniu 1990 roku wystawę jego 

malarstwa.  

Owo zainteresowanie jego osobą potęgowało w nim długotrwały wewnętrzny 

konflikt;  
narastało uczucie podniecenia, ambiwalencji i niepokoju. W końcu, tamtego 

lata, postanowił  

pojechać. 

Wyobrażał sobie, że idzie z Pesci, że wspina się krętą górską ścieżką do 
Pontito,  

niosąc na plecach drewniany krzyż, który miałby postawić w starym 

kościele. Będzie sam,  

zupełnie sam na tej konsekracyjnej drodze. Zanim wejdzie do miasteczka, 
zatrzyma się przy  

starym źródle z czystą wodą i włoży głowę pod zimny strumień. Po wypiciu 

wody położy się  

i umrze. Albo, oczyszczony, odrodzony, znów przekroczy bramy Pontito. 
Nikt go nie  

background image

rozpozna, będzie tylko siwym przybyszem z daleka, i dopiero stary pies — 

pies, którego znał  

w dzieciństwie, a który teraz jest tak stary, że nie może się już ruszać 
(pies musiałby być w  

tym samym wieku co Franco) — rozpozna go, i polizawszy po ręce, zakończy 

czas  

oczekiwania — zwinie ogon i umrze. Byłem poruszony, słuchając tych 
fantazji Franca, były w  

nich bowiem elementy z Sofoklesa i Homera, a także z Nowego Testamentu, a 

Franco nigdy  

nie czytał Sofoklesa czy Homera ani o nich nie słyszał. 
W rzeczywistości jego powrót był zupełnie inny. 

Zadzwonił do mnie, spanikowany, na dzień przed odlotem. W jego umyśle  

kumulowały się i kłóciły często sprzeczne myśli, pragnienia i obawy: 

Powinien jechać czy nie  
powinien? Ciągle zmieniał zdanie. Ponieważ jego sztuka opierała się na 

fantazji i nostalgii, na 

195 

 
 

pamięci nie skażonej współczesną rzeczywistością, obawiał się, że powrót 

może oznaczać  

utratę jego wizji. Słuchałem go z uwagą, jak psychoanalityk, niczego nie 
sugerowałem. ,,S a m  

musisz zdecydować" — powiedziałem mu na koniec. Jeszcze tego samego dnia 

z  

zaczerwienionymi oczami wsiadł do samolotu. 
Miał nadzieję, że na początku podróży do Włoch spotka papieża, który 

pobłogosławi  

jego krzyż, zanim zaniesie go do Pontito. Jednak papież w tym czasie był 

w Afryce. Franco  
nie mógł też dojść do Pontito pieszo, przez Via Dolorosa, gdyż —jak mu 

powiedziano —  

mer Pesci i inni oficjałowie oczekiwali na niego w Pontito, i został tam 

zabrany samochodem. 

Po ceremonii powitania udał się samotnie do domu swojego dzieciństwa. 
Pierwsze  

jego wrażenie: 

— O mój Boże, był tak mały, że musiałem kucnąć, żeby spojrzeć przez okno. 

Widzę,  
że zaszły tu pewne zmiany, ale dla mnie nic się nie zmieniło. 

Kiedy przechadzał się po mieścinie, wydawała mu się niesamowicie 

spokojna,  

opuszczona, „jakby nikogo tu nie było, jakby miasteczko było tylko moje". 
Delektował się  

przez chwilę tym wrażeniem, ale po chwili poczuł silny niepokój: 

— Brakowało mi kurczaków, podkutych osłów. Czułem się jak we śnie. Nikogo 

nie  
było. Kiedyś wszystkie te miejsca pełne były gwaru — hałasujących dzieci, 

kobiet, stukotu  

oślich kopyt. Teraz wszystko zniknęło. 

Nikt go nie witał, nikt nie rozpoznawał, nikogo nie spotkał podczas 
swojego  

pierwszego spaceru. W oknach domów nie było firanek, nigdzie nie suszyło 

się rozwieszone  

pranie, z pustych, zamkniętych domów nie dobiegał żaden dźwięk. Natknął 
się tylko na kilka  

background image

zdziczałych kotów, skradających się w alejkach. Narastało w nim poczucie, 

że Pontito  

naprawdę jest martwe. Siebie zaś postrzegał jako tułacza powracającego do 
miasta duchów. 

Minąwszy domy, udał się na tereny, gdzie kiedyś znajdowały się bujne pola 

i sady.  

Teraz ziemia była tu spękana i sucha, wszystko było zaniedbane, 
porośnięte chwastami i  

zielskiem. Wydawało mu się, że nie tylko Pontito, ale cała cywilizacja 

znajdują się w ruinie. 

196 
 

przypomniał sobie swoje apokaliptyczne wizje: „Pewnego dnia Pontito 

będzie  

zanieczyszczone, zarośnięte. Dojdzie do wojny nuklearnej. Wtedy wyjmę 
Pontito i umieszczę  

je w Przestrzeni, żeby mogło przetrwać na Wieczność". 

Ale po chwili, kiedy wzeszło słońce, niezwykłe piękno tego miejsca 

zaparło mu dech  
w piersi: „Nie mogę uwierzyć, że jest tu tak pięknie". Widział 

wyłaniające się na wzgórzu  

Pontito, jego Pontito, całe zielono-złote, szczyt wieży kościelnej 

błyszczący w porannym  
słońcu — to był jego kościół, zupełnie nie zmieniony. „Wszedłem do wieży. 

Dotykałem jej  

kamieni. Dla mnie ma ona tysiąc lat. Są w niej wszystkie kolory — kolor 

miedzi, zieleń".  
Dotykając kamieni, głaszcząc i pieszcząc je dłonią, Franco znów poczuł, 

że Pontito jest  

prawdziwe. Kamienie zawsze odgrywały ważną rolę w jego malarstwie; Franco 

oddawał ich  
wygląd z niezwykłą dokładnością— każdy odcień, każdy kolor, każdą 

wypukłość i pęknięcie,  

które z uczuciem uwydatniał i nakreślał. Kamienie z jego obrazów są 

niezwykle namacalne i  

kinestetyczne. Teraz, kiedy ich dotykał, ogarnęło go poczucie „powrotu do 
domu", i po raz  

pierwszy doznał radości z tej wizyty. Przynajmniej kamienie się nie 

zmieniły. Nie zmienił się  

też kościół, budynki, ulice. Ciągle wyglądały tak jak kiedyś. I właśnie w 
tym momencie  

mieszkańcy wioski, z których wielu było jego krewnymi, zaczęli wychodzić 

z domów, witać  

go radośnie, bombardować go setkami pytań. Wszyscy byli z niego dumni: 
„Widzieliśmy  

twoje obrazy, słyszeliśmy o tobie — wracasz już do nas?" I poczuł się jak 

marnotrawny syn.  

To był — jak mi później powiedział — najważniejszy moment jego wizyty: 
— Będąc małym dzieckiem, myślałem sobie, że pewnego dnia dorosnę. Zrobię 

coś,  

będę kimś dla mojej m ad r e. Po śmierci ojca nie miałem butów, wszystkie 

były zniszczone.  
Wstydziłem się. Pogardzano nami, ale myślałem sobie: „jeszcze wam pokażę, 

że jestem  

kimś". 

I oto te dziecięce marzenia spełniały się teraz: Franco dokonał czegoś, 
był kimś;  

background image

kochano go i podziwiano nie tylko w Ameryce i we Włoszech, ale i tu — w 

Pontito. Ogarnęła  

go czułość dla tych ludzi— „jego ludzi". Oni nie pamiętali przeszłości, 
tak jak on ją pamiętał 

197 

 

 
- ich wspomnienia nie miały mocy jego wspomnień i wciąż się 

aktualizowały, zamazując  

przeszłość. Był więc ich archiwum, ich pamięcią: „Dałem tym ludziom z 

powrotem ich  
pamięć". A potem powiedział do mera miasteczka: 

— Zamierzam wybudować galerię, małe muzeum, coś, co sprawi, że ludzie 

zaczną  

wracać do tego miejsca. 
Pozornie powrót do Pontito nie był dla Franca tak silnym przeżyciem, jak 

tego  

oczekiwał — nie doznał żadnych mistycznych objawień, żadnych 

ekstatycznych uczuć — nie  
padł martwy po wypiciu zatrutej źródlanej wody ani nie doznał ataku 

serca, czego w zasadzie  

oczekiwał. Dopiero kiedy wyjechał, doznał wstrząsu. 

Po powrocie do San Francisco przeżywał kryzys. Najpierw owładnął nim 
wewnętrzny  

chaos: widział dwa obrazy Pontito — dwa „filmy", jak je nazywał — które 

jednocześnie  

pojawiały się w jego głowie, przy czym nowe obrazy zdawały się wypierać 
te wcześniejsze.  

Nie potrafił w żaden sposób zapanować nad tym perceptualnym konfliktem — 

kiedy chciał  

namalować Pontito, nie wiedział, jak to zrobić: 
— Oba te obrazy, widziane jednocześnie, całkowicie zbijały mnie z tropu —  

powiedział mi później. — Sądziłem, że będę malował Pontito takim, jakie 

było, ale „widzę" je  

takim, jakie jest. Myślałem, że oszaleję. Co mogłem zrobić? Może już 

nigdy nie mógłbym  
namalować Pontito; to przerażające. Mój Boże — zaczynać teraz wszystko od 

nowa?... Przez  

dziesięć dni nie mogłem się tego pozbyć. 

Po dziesięciu dniach halucynacyjne, barwne obrazy nowego Pontito 
zniknęły,  

przestały współzawodniczyć ze starym Pontito; dziesięć dni trwało 

rozwiązywanie  

czuciowego konfliktu. Franco był emocjonalnie wycieńczony, bał się w 
ogóle myśleć o  

nowych obrazach Pontito. „Chciałbym, żeby już nigdy nie wracały. 

Najlepiej pracuje mi się z  

moimi fantazjami. Teraz nie mogę pracować". Wrócił do malowania dopiero 
po miesiącu.  

Jego nowe, niewielkie rysunki i obrazy były niezwykle delikatne i 

intymne: przedstawiały  

zakątki, gdzie mógł przycupnąć mały chłopiec, gdzie on sam siadywał i 
marzył jako dziecko.  

Te scenki, choć nie było na nich postaci ludzkich,  

198 

 
przesączone były jednak ludzką obecnością. Były zupełnie inne od 

wyidealizowanych  

background image

i bezludnych scen, które zwykł był malować. 

Wspominając później swoją wizytę w Pontito, Franco uznał ją za 

interesującą, ale zbyt  
powierzchowną, gdyż podczas trzytygodniowego pobytu w ogóle nie miał 

czasu dla siebie  

— każdy dzień wypełniony był spotkaniami i wywiadami. Nie miał czasu 

nawet na  
szkicowanie i myślenie. Poczuł potrzebę ponownego wyjazdu do Pontito, by 

móc głębiej  

odczuć owo doświadczenie, mieć czas na samotne przemyślenia i 

kontemplację. 
W marcu 1991 roku zorganizowano we Włoszech drugą wystawę pranca — tym 

razem  

w Palazzo Medici-Riccardi we Florencji. Wybrałem się do Włoch razem z 

Frankiem. Był  
speszony widokiem swoich obrazów wiszących we wspaniałych pałacowych 

salach. —  

„Czuję się jak intruz — powiedział. — One tu nie pasują". Uważał, że i 

on, i jego obrazy są  
zakorzenione w górskim krajobrazie Toskanii; czuł się nieswojo w 

kosmopolitycznym  

splendorze Florencji. 

Następnego ranka jedziemy z Frankiem do Pontito; po raz pierwszy będziemy 
razem  

w jego rodzinnym miasteczku. Mijamy Duomo i Baptysterium w centrum 

Florencji; mijamy  

stary szpital dziecięcy Innocenti, przejeżdżamy przez wspaniale zachowane 
stare miasto,  

schludne i wyludnione o tej porze — w niedzielę przed świtem. Franco 

siedzi koło mnie,  

pochłonięty swoimi myślami. 
Mijamy drogę na Pistoię i kierujemy się na Montecatini. Po obu stronach 

drogi ciągną  

się wzgórza usiane tu i ówdzie starymi osadami. „Każdy artysta nosi w 

głębi umysłu pewien  

wzór, typ architektury — napisał G.K. Chesterton. — Jest to krajobraz 
jego marzeń, świat,  

który chciałby stworzyć lub przez który chciałby wędrować; dziwaczna 

fauna i flora jego  

własnej sekretnej planety". Dla Audena krajobrazem tym były skały 
wapienne i kopalnie  

grafitu, dla Franca stary, niezmienny krajobraz Toskanii. 

Na widok znaku ostrzegającego kierowców przed śniegiem pytam Franca, czy 

w  
Pontito pada śnieg, czy kiedykolwiek namalował je owiane śniegiem. 

Odpowiada, że tak, że  

jest tam śnieg, i on kiedyś 

199 
 

 

zaczął malować ośnieżone Pontito, ale prawie wszystkie jego obraz 

przedstawiają Pontito in  
primavera, wiosną. 

W Pesci, położonej u podnóża gór tuż pod Pontito, Franco rozpoznaje ludzi 

i  

miejsca: sklep, w którym czterdzieści lat temu kupował farby; piwniczny 
bar. Niewiele się  

background image

zmieniło, czas bardzo leniwie posuwa się tu do przodu. Franco rozpoznaje 

starego listonosza  

— znajomego z lat czterdziestych: padają sobie w ramiona na środku ulicy. 
Wszyscy cieszą  

się z przybycia Franca; uśmiechają się na widok marnotrawnego syna, który 

raz jeszcze  

powrócił do domu Idziemy do ratusza miejskiego, gdzie podczas pierwszej 
wizyty witano  

Franca z honorami. Prorok jest teraz witany na swojej ziemi Ta miejscowa 

sława sprawia mu  

przyjemność; czuje, że jest u siebie, zupełnie inaczej niż we Florencji. 
Droga z Pesci do Pontito jest wąska i stroma. Pniemy się powoli w górę na 

drugim  

biegu, wcześniej — tuż za Pietrabuona — o mały włos nie wjeżdżając do 

rowu. Pietrabuona  
to położone na wzgórzu stare miasteczko, którego nazwa pochodzi od 

szlachetnego kamie- 

nia. Mijamy jego tarasowate wzgórza porośnięte sękatymi drzewkami 

oliwnymi, po których  
pną się winorośle; są to starożytne, etruskie tarasy. Przejeżdżamy przez 

wiele malutkich  

wiosek — Castelvec-chio, Stiappa, San Quirico. Wreszcie, za kolejnym 

zakrętem po raz  
pierwszy wyłania się Pontito. 

— Mój Boże, spójrz na to! — wykrzykuje Franco półgłosem. — Jezu Chryste, 

widzę  

mój dom. Nie, nie widzę... Te chwasty nie są dobre, wszystko zarosły... 
Kiedyś były tu  

wiśnie, grusze, inne drzewa owocowe. Kasztany, zboże, pszenica, 

soczewica. 

Opowiada mi teraz, jak jako chudy, długonogi chłopak biegał od jednej 
wioski do  

drugiej. Dojeżdżamy do Pontito i w oczach Franca pojawiają się łzy. 

Przygląda się  

wszystkiemu i mruczy coś do siebie. 

— To jest most, w tym strumieniu robiliśmy pranie. Tą ścieżką z koszami 
na głowach  

chodziły kobiety robić pranie. 

Zatrzymujemy się i Franco wyskakuje z samochodu. Dokładnie przygląda się  

wszystkiemu dookoła, przypomina sobie coraz więcej szczegółów. Jego 
czysto  

topograficzna pamięć współgra z pamięcią 

200 

 
kulturową. Zaczyna opowiadać, jak mieszkańcy wioski przynosili ,nad 

strumień  

konopie i zostawiali je przymocowane do skał na cały rok w wodzie, a 

potem wyjmowali,  
suszyli i tkali z nich prześcieradła ręczniki i torby na kasztany: było 

to tradycyjne zajęcie  

miejscowej ludności, o którym teraz prawie nikt — oprócz niego — nie 

pamięta- Oburzony  
widokiem chwastów na dróżce, zaczyna je nagle wyrywać całymi garściami. Z 

wściekłością  

patrzy na jeden z nowych budynków i zaczyna mi dokładnie opisywać, co 

było tu wcześniej: 
- Tam była wielka skała, a tędy płynęła woda. — Nie mam wątpliwości, że 

każdy  

background image

kamień, każdy centymetr tej ziemi jest wyryty w jego pamięci. 

— Come sta? — Wspinając się w górę stromej, pokrytej kocimi łbami ulicy, 

Franco  
pozdrawia tęgiego, ubranego w zielony płaszcz mężczyznę w średnim wieku. 

(„Jego ojciec  

dawał nam cukierki"). Franco ma pamięć barda, ale wszystko jest 

przemieszane: to co błahe,  
z tym co wzniosłe, to co osobiste, z tym co mityczne. Zatrzymuje się 

przed domem, w  

którym urodziła się jego matka. 

— Sabatoni! 
— Franco! — Z domu wychodzi stary mężczyzna. („To mój wuj"). — Byłeś w  

Ameryce. Co cię tu sprowadza? Słyszałem, że miałeś wystawę we Florencji. 

— Staruszek  

wspomina wyschnięte drzewa kasztanowe. Mylą mu się szczegóły i Franco go 
poprawia.  

Mężczyzna wskazuje ręką na cztery sąsiednie domy tętniące kiedyś życiem, 

które teraz stoją  

puste. — Kiedy umrę, i tu będzie pusto. 
Odwiedzamy siostrę Franca, Caterinę, która wraz z mężem wróciła do 

Pontito.  

Franca trapi fakt, że wygląda starzej, niż ją zapamiętał. Caterina 

częstuje nas wspaniałym  
toskańskim śniadaniem — ser, chleb, oliwki, wino, pomidory z jej ogrodu. 

Potem Franco  

zabiera mnie do pięknie położonego na szczycie wzgórza i górującego nad 

wioską kościoła.  
Na cmentarzu pokazuje mi groby matki, ojca, krewnych. 

— Na cmentarzu jest więcej ludzi niż w miasteczku — mówi z czułością. 

201 

 
 

Franco chce pozostać w Pontito jeszcze trzy tygodnie, zrobić kilka 

szkiców. Mówi do mnie:  

— „Zamierzam znów się tu zakorzenić". Ale ostatnia scena, jaką widzę, 

wyjeżdżając, to  
Franco, stojący samotnie na cmentarzu, patrzący w dal na wyludnione 

miasteczko 

Owe trzy tygodnie spędzone w Pontito zmieniły Franca; od czasu powrotu 

jest  
niesłychanie aktywny. Jego zamieniony w pracownię garaż tętni życiem. 

Wszędzie leżą  

obrazy, stare i nowe — nowe robi na podstawie najnowszych szkiców 

wykonanych podczas  
ostatniego, marcowego pobytu w Pontito, stare, które rozpoczął w 1987 

roku, a których po  

śmierci Ruth nie skończył, kończy teraz, w przypływie nowej fali energii. 

Widząc go znów przy pracy, obserwując przypływ twórczej energii, 
zastanawiam się  

nad jego osobliwym światem, nad znaczeniem, jakie ma dla niego Pontito. 

Jego „nowe"  

obrazy tak naprawdę nie są nowe — może pojawia się tu kilka nowych 
elementów (płot,  

brama, nowe drzewo), ale ich wymowa pozostaje w zasadzie taka sama. 

Koncepcja i nastrój  

są nie zmienione. Podczas mojej poprzedniej wizyty u Franca zauważyłem 
zawieszoną na  

background image

krokwi garażu parę trampek, na których starannie wykaligrafował po 

włosku: „W tych butach,  

po raz pierwszy od 34 lat, postawiłem nogę na ziemi obiecanej". Będąc u 
niego ostatnim  

razem, kiedy zauważyłem te trampki na jego nogach, zrozumiałem, że ziemia 

obiecana straciła  

trochę na swoim uroku i tajemnicy. 
— Czasami żałuję, że tam wróciłem — powiedział, widząc, że patrzę na jego 

buty. —  

Fantazja, pamięć, to jest najpiękniejsze. — A potem westchnął: — Sztuka 

jest jak marzenie. 
Prawdziwa rzeczywistość Pontito wpłynęła na Franca destrukcyjnie, choć 

ostatecznie  

udało mu się wyjść z kryzysu spowodowanego podróżą do Włoch. Stało się 

jasne, że  
teraźniejsze Pontito stanowi zagrożenie dla jego wizji — uświadomił 

sobie, że nie powinien go  

już odwiedzać. Otrzymał wiele zaproszeń, ale nie pojechał do Pontito 

nawet na otwarcie  
swojej własnej wystawy. Inni artyści tłumnie przyjeżdżają teraz do 

miasteczka, ale dla nich jest  

to kolejna malownicza, wysokogórska wioska toskańska. Franco zaś 

202 
 

uciekł do swojego garażu, wrócił do projektu, który pochłaniał go od 

dwudziestu  

pięciu lat, projektu, który nie ma końca. Maluje teraz jak szalony: ledwo 
skończy jeden obraz,  

już zaczyna następny. Eksperymentuje także z innymi formami wyrazu: 

tworzy kartonowe  

modele Pontito, a także taśmy wideo przedstawiające jego obrazy (którym 
towarzyszy  

muzyka), symulujące spacer przez miasteczko. Jest zafascynowany ideą 

stworzenia  

komputerowej symulacji Pontito oraz myślą, że w sztucznej przestrzeni 

wirtualnej można by je  
nie tylko widzieć, ale także dotykać. 

Już kiedy spotkałem go po raz pierwszy, nazywano go „artystą pamięci", w 

czym  

było pewne podobieństwo do Prousta, zwanego „poetą pamięci". Początkowo 
wydawało mi  

się, że rzeczywiście istnieje między nimi podobieństwo — obaj wycofali 

się ze świata, by  

odzyskać utraconą krainę dzieciństwa. Ale teraz widać, z roku na rok 
coraz wyraźniej, jak  

bardzo projekt Franca różni się od twórczości Prousta. Tego ostatniego 

prześladowała  

utracona, zapomniana przeszłość, i poszukiwał prowadzących do niej drzwi. 
Kiedy mu się to  

udało — częściowo dzięki łaskawości „nieumyślnych wspomnień", częściowo 

zaś dzięki  

olbrzymiemu wysiłkowi intelektualnemu — jego praca mogła osiągnąć 
spełnienie i konkluzję  

(spełnienie zarówno psychologiczne, jak i artystyczne). 

W wypadku Franca jest to niemożliwe — zamiast uzyskać wgląd we wnętrze, w  

„znaczenie" Pontito, bez końca wylicza on jego zewnętrzne aspekty — 
budynki, ulice,  

background image

kamienie, topografię —jakby to wszystko mogło zrekompensować brak ludzi, 

pustkę. Nie- 

zależnie od tego, czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie, Franco nie ma 
wyboru. Nie ma on  

ani czasu, ani chęci, ani siły, by wejrzeć głębiej. Być może sam 

podejrzewa, że byłoby to  

zgubne dla jego sztuki. 
Franco czuje, że ma przed sobą jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat pracy 

— tysiące  

obrazów, które wykonał od 1970 roku, ukazuje jedynie część 

rzeczywistości, którą chce  
uwiecznić. A musi namalować każdy szczegół, i to z każdego punktu 

widzenia — od najwię- 

kszej perspektywy, kiedy wioska pojawia się za zakrętem drogi prowadzącej 

z Pistoi, do  
najdrobniejszych szczegółów omszałych 

203 

 

 
kamieni kościoła. Marzy mu się górujący nad miastem budynek muzeum, w 

którym  

przechowywane będzie ogromne archiwum Pontito, jego Pontito — tysiące 

obrazów, które  
już namalował, i tysiące, które jeszcze namaluje. Będzie to punkt 

kulminacyjny jego pracy i  

życia — spełnienie obietnicy, którą złożył matce: „Stworzę je dla ciebie 

od nowa". 
 

 

CUDA 

 
W „Observerze" wydrukowanym w Fayetteville z 19 maja 1862 roku 

opublikowano  

niezwykły list korespondenta Longa Grabsa z Camp Mangum: 

Tom, niewidomy Murzyn, grał na pianinie przed tłumnie zebraną widownią. 

Jest on  
fenomenem [...] Pozornie wygląda jak zwykły, trzynastoletni chłopiec, 

jest jednak całkowicie  

ślepy i niedorozwinięty umysłowo. Posiada natomiast zdolności w 

dziedzinie muzyki, języka,  
imitacji i chyba też pamięci. Nikt nigdy nie uczył go muzyki. Na pianinie 

zaczął grać,  

przysłuchując się grze innych, podobnie zresztą przyswaja sobie melodie i 

piosenki. Potrafi  
zagrać każdą melodię przy pierwszej próbie, i to tak sprawnie jak 

zawodowy muzyk [...]  

Jednym z jego najznakomitszych popisów było zagranie trzech utworów 

jednocześnie. Jedną  
ręką grał Hornpipe Fishera, drugą Yankee-Doodle, a do tego śpiewał Dixie. 

Grał także na  

pianinie odwrócony do niego plecami oraz ze skrzyżowanymi rękoma. 

Wykonuje wiele  
utworów własnych — jeden z nich, Bitwa o Manassas, jest obrazowy i 

podniosły, to  

wspaniała kompozycja zdanego na samego siebie, ślepego muzycznego 

geniusza [...] Ten  
biedny niewidomy chłopiec został niezwykle skąpo obdarzony ludzką naturą; 

jest jak  

background image

nieświadomy pośrednik, który odgrywa to, co zostało mu przekazane, a jego 

umysł jest jak  

naczynie, gdzie 
20 

 

 

 
  

 

 

Natura przechowuje swoje skarby i wyjmuje je stamtąd, gdy ma na to 
ochotę. 

O Ślepym Tomie dowiadujemy się więcej od Edouarda Seguina, francuskiego 

lekarza,  

którego książka z 1866 roku zatytułowana Idiocy and Its Treatment by the 
Psychological  

Method [Niedorozwój umysłowy i jego leczenie metodą psychologiczną] 

dostarcza wielu  

dogłębnych analiz zachowań ludzi, których później nazwano „sawantycznymi 
idiotami". O  

Tomie pisze również intelektualny potomek Seguina, Darold Treffert, w 

książce zatytułowanej  

Extraordinary People: Understanding „Idiot Savants" [Niezwykli ludzie: 
Rozumienie „sawantycznych idiotów"], która ukazała się w 1989 roku. 

Czytamy tam,  

że Tom urodził się prawie ślepy jako czternaste dziecko niewolnika, które 

sprzedano  
pułkownikowi Bethune'owi; 

był od dzieciństwa, jak pisze Treffert, ,,zafascynowany wszelkimi 

dźwiękami —  

odgłosem deszczu bębniącego o dach, dźwiękiem ucieranego w łuszczarce 
zboża, a przede  

wszystkim muzyką — z napięciem wsłuchiwał się w sonaty i menuety, które 

ćwiczyły na  

pianinie córki pułkownika". 

Do piątego lub szóstego roku życia — podaje z kolei Seguin — nie mówił, z 
trudem  

chodził i nie wykazywał żadnych innych oznak inteligencji poza owym 

niezmiennym  

pragnieniem muzyki. Już w wieku czterech lat, podniesiony z kąta. w 
którym leżał, i  

posadzony przy pianinie, grał piękne melodie; ledwie jego małe palce 

dotknęły klawiszy,  

wygrywały choćby raz posłyszaną kombinację dźwięków, którą dzięki swojemu  
niezwykłemu słuchowi zapamiętał. — W wieku sześciu lat Tom zaczął 

improwizować:  

„ślepy geniusz" szybko zyskiwał sobie sławę i kiedy miał siedem lat, dał 

swój pierwszy  
koncert. Do ukończenia ósmego roku życia zarobił sto tysięcy dolarów. Gdy 

miał  

jedenaście lat, grał dla prezydenta Buchanana w Białym Domu. Grupa 

muzyków, którzy  
podejrzewali go o oszustwo, postanowiła następnego dnia sprawdzić jego 

pamięć, grając  

mu całkowicie nowe kompozycje, z których jedna zapisana była na 

trzynastu, a druga 
206 

 

background image

na dwudziestu stronach — odegrał je bezbłędnie, nie wykazując przy tym  

najmniejszego wysiłku. 

Seguin opisuje także gesty, miny i ruchy Toma, które wykonywał, słuchając 
muzyki: 

Swoje zadowolenie okazuje pogodnym wyrazem twarzy, śmiechem, 

przekrzywianiem  

głowy, trzepotaniem rękoma, coraz szybszym bujaniem się na boki i 
dziwacznymi  

uśmiechami. Kiedy tylko usłyszy nową melodię, zaczyna wykonywać śmieszne 

figury [jedną  

nogę wyciąga przed siebie, a drugą powoli robi piruety] [..J przy tym 
obraca się w kółko  

[...] i spazmatycznie rusza rękoma. 

Toma nazywano zwykle idiotą lub imbecylem, tymczasem tego typu zachowania 

i  
stereotypie są charakterystyczne dla autyzmu. Jednak autyzm został 

zdefiniowany dopiero w  

latach czterdziestych naszego wieku, a w latach sześćdziesiątych XIX 

wieku nikt nie tylko nie  
znał tego terminu, ale nie miał nawet pojęcia o chorobie. 

Autyzm, bezspornie, jest stanem, który zawsze istniał i który objawiał 

się u jednostek w  

każdym czasie i w każdej kulturze. Zawsze zdumiewał, wzbudzał pełne lęku 
lub  

niedowierzania zainteresowanie zwykłych umysłów (prawdopodobnie kojarzył 

się z mi- 

tycznymi lub archetypicznymi obrazami — obcego, odmieńca, zaczarowanego 
dziecka). Jego  

pierwsze opisy medyczne powstały w latach czterdziestych, a stworzyli je 

prawie  

jednocześnie Leo Kanner w Baltimore i Hans Asperger w Wiedniu. Obaj, 
niezależnie od  

siebie, nazwali ten stan „autyzmem". 

Spostrzeżenia Kannera i Aspergera były w wielu kwestiach uderzająco 

podobne (a  

czasem wręcz identyczne) — co jest dobrym przykładem historycznej 
synchronii. Obaj za  

podstawową cechę choroby uznali „osamotnienie" — osamotnienie umysłowe, 

stąd też obaj  

nazwali ten stan autyzmem. Według Kannera owo osamotnienie polega na 
„lekceważeniu,  

ignorowaniu wszystkiego, co przychodzi do dziecka z zewnątrz i odcinaniu 

się od tego".  

Jednak jego zdaniem 
207 

 

brak kontaktu dotyczy tylko relacji z ludźmi — osoby autystyczne wykazują 

normalne  
zainteresowanie przedmiotami. Za charakterystyczne dla autyzmu Kanner 

uważał także  

„obsesyjne naleganie na jednostajność" w formie powtarzających się, 

stereotypicznych ru- 
chów i odgłosów, lub po prostu stereotypii jako takich; dostosowanie się 

do szczegółowo  

określonych rytuałów i czynności rutynowych; w końcu zaangażowanie w 

wąską sferę —  
niezwykle intensywne skupienie się nadanych fascynacjach i fiksacjach. 

Zdaniem Kannera i  

background image

Aspergera tego typu fascynacje i adaptacja ściśle określonych rytuałów, 

które formowały się  

do piątego roku życia, objawiały się tylko w autyzmie. Asperger wskazał 
też na kilka innych  

charakterystycznych cech, podkreślając, że osoby autystyczne: 

nie nawiązują kontaktu wzrokowego [...j zapoznają się z otoczeniem, 

rzucając na nie  
krótkie, nieobecne spojrzenia [...] [występuje u nich] ubóstwo mimiki i 

gestów [...] użycie  

języka jest anormalne, nienaturalne [...] dzieci kierują się własnymi 

impulsami, lekceważąc  
żądania otoczenia. 

Szczególne talenty, pojawiające się w bardzo wczesnym wieku i rozwijające 

się w  

niezwykłym Temple, występują u około dziesięciu procent autystyków (i w 
mniejszym  

stopniu u osób opóźnionych w rozwoju — choć wielu geniuszy jest 

jednocześnie  

autystykami i osobami niedorozwiniętymi). Sto lat przed Ślepym Tomem żył 
Gottfried Mind,  

„skretyniały imbecyl" urodzony w 1768 roku w Bernie, który od wczesnego 

dzieciństwa  

wykazywał talent do rysowania. A.F. Tredgold w klasycznej pracy Text-
Bookof Mentol  

Deficien-cy [Podręcznik niedorozwoju umysłowego] z 1908 roku pisze, że 

miał on „tak wielki  

dar rysowania kotów, że nazywano go »Rafaelem od kotów«". Warto 
wspomnieć, że robił  

on także akwarelowe szkice jeleni, królików, niedźwiedzi oraz grupek 

dzieci. Szybko zyskał  

sławę w Europie, a jeden z jego obrazów nabył Jerzy IV. 
W XVIII wieku zainteresowano się zadziwiającymi zdolnościami liczenia, 

czego  

najznakomitszym chyba przykładem jest prosty robotnik, Jedediah Buxton. 

Zapytany, ile  

kosztowałoby podkucie konia z użyciem stu czterdziestu gwoździ, jeśli 
cena za pierwszy 

208 

 

gwóźdź wynosiła ćwierć pensa, a potem podwajała się z każdym kolejnym 
gwoździem,  

podał (prawie poprawną) liczbę: 725 958 096 074 907 868 531 656 993 638 

851 106 funtów,  

2 szylingi i 8 pensów. Kiedy następnie poproszono go, by obliczył kwadrat 
tej liczby, w  

odpowiedzi podał (dwa i pół miesiąca później) 78-cyfrową liczbę. Choć 

niektóre obliczenia  

zabierały Buxtonowi tygodnie, a nawet miesiące, mógł on pracować, 
rozmawiać, prowadzić  

normalne życie, a jednocześnie przez cały ten czas liczyć. Liczenie 

odbywało się prawie  

automatycznie — dopiero końcowy wynik „wrzucany" był do świadomości. 
Cudowne dzieci, co oczywiste, nie muszą być autystyczne lub 

niedorozwinięte —  

także osobom o normalnej inteligencji zdarzają się niezwykłe zdolności 

liczenia. George  
Parker Bidder, który jako dziecko, a potem młodzieniec, dawał pokazy w 

Anglii i Szkocji, był  

background image

jednym z ludzi o takim talencie. Potrafił w pamięci obliczyć logarytm 

każdej liczby do  

siódmego lub ósmego miejsca po przecinku, a także — najprawdopodobniej 
intuicyjnie —  

znaleźć dzielniki każdej dużej liczby. Bidder zachował tę zdolność do 

końca życia (świetnie ją  

zużytkował w zawodzie inżyniera) i często próbował odkryć jej mechanizmy. 
Nigdy mu się to  

jednak nie udało; twierdził, że wyniki pojawiają się w jego umyśle „z 

prędkością światła" i że  

nie wie, w jaki sposób do nich dochodzi 1. Jego syn, obdarzony równie 
wysoką co on  

inteligencją, także świetnie liczył, choć jego zdolności nie były już tak 

niezwykłe. 

Niektórzy sawanci wykazują także nadzwyczajne zdolności wer- 
1 Bidder opisał później niektóre techniki i algorytmy, którymi się 

posługiwał; ale ich  

odkrycie, tak jak i posługiwanie się nimi wydawało się nieświadome. Dziś 

wielki matematyk,  
obdarzony niezwykłą umiejętnością liczenia, A.C. Aitken, pisze: 

Zauważyłem, że umysł czasami wyprzedza wolę; czasem znałem wynik, zanim w  

ogóle zdążyłem zabrać się do liczenia; sprawdzałem go i zawsze ze 

zdumieniem  
stwierdzałem, że jest poprawny. Moim zdaniem (choć mogę tu użyć 

nieodpowiednich  

terminów) jest to sprawa podświadomości; sądzę, że może ona działać na 

kilku poziomach;  
wierzę także, że każdemu z tych poziomów przypisana jest określona 

szybkość, znacznie  

większa od naszego zwykłego czasu reakcji, który sprawia, że procesy 

myślenia są raczej  
opieszałe. (Cytowane przez Stevena B. Smitha w Calculating Prodigies 

[Żywe  

kalkulatory]). 

209 

 
balne — jest to chyba ostatnia rzecz, jakiej można by się u nich 

spodziewać. Są dzieci,  

które w wieku dwóch lat potrafią z niezwykłą łatwością czytać książki i 

gazety, lecz nie  
rozumieją nic z tego, co czytają (ich mistrzostwo w odkodowywaniu znaków 

jest całkowicie  

fonologiczne i syntaktyczne, i nie ma nic wspólnego z rozumieniem 

znaczenia). 
Prawie wszyscy geniusze mają cudowną pamięć. Doktor J. Langdon Down, 

jeden z  

najznamienitszych obserwatorów tego zjawiska, który w 1887 roku 

wprowadził określenie  
„sawantyczni idioci", zauważył, że „niezwykła pamięć towarzyszyła często 

poważnym  

zahamowaniom zdolności rozumowania". 

Opisuje on, jak jednemu ze swych pacjentów dał książkę Gibbona Zmierzch 
cesarstwa  

rzymskiego. Pacjent przeczytał całą książkę i po jednym czytaniu w 

całości ją zapamiętał. Ale  

na jednej ze stron pominął linijkę tekstu — błąd ten od razu zauważył i 
poprawił. „Odtąd —  

background image

pisze Down — kiedy cytował fragmenty z pamięci, dochodząc do trzeciej 

strony,  

przeskakiwał jedną linijkę, a potem wracał i poprawiał błąd, a robił to 
tak regularnie, jakby to  

była część czytanego tekstu". Martin A., sawantyczny idiota, którego 

opisałem w „Chodzącej  

encyklopedii"*, znał na pamięć dziewięć tomów słownika Grove'a z 1954 
roku,  

zatytułowanego Dictionary of Musie and Musicians [Słownik muzyki i 

muzyków]. Książkę tę  

czytał mu ojciec, Martin „odtwarzał" więc tekst jego głosem. 
Istnieje ogromne bogactwo różnorodnych zdolności, które przejawiają 

sawanci. Często  

opisują je lekarze, jak np. Down i Tredgold, konsultanci w instytucjach 

dla „umysłowo  
niedorozwiniętych". Tredgold opisuje J.H. Pullena, „Geniusza z Przytułku 

Earlswood", który  

przez ponad pięćdziesiąt lat konstruował niezwykle skomplikowane modele 

statków i maszyn,  
a ponadto wykonał prawdziwą gilotynę, która o mały włos nie zabiła 

jednego z pensjonariuszy  

przytułku. Tredgold przedstawia też innego opóźnionego w rozwoju sawanta, 

który bez trudu  
i bez żadnej instrukcji potrafił rozłożyć 

* Patrz: Oliver Sacks, Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, 

op. cit.  

(przyp. tłum.). 
210 

 

i złożyć tak skomplikowany mechanizm jak zegarek. Ostatnio lekarze 

opisali przypadki  
niezwykłych zdolności fizycznych: umiejętność wykonywania trudnych figur 

akrobatycznych  

i wyczynów atletycznych bez większego wysiłku i bez żadnego treningu. (W 

latach  

sześćdziesiątych widziałem takiego człowieka na oddziale szpitalnym — 
nazywano go „Idiotą  

Nijinskim")2. 

W świetle pierwszych medycznych obserwacji zdolności sawantyczne uważano 

za  
przerost pojedynczych zdolności umysłowych i nie traktowano ich poważnie. 

Wyjątkiem był  

tu ekscentryczny psycholog F.W.H. Myers, który w swej wspanialej 

napisanej na przełomie  
wieków książce Human Personality [Osobowość ludzka] podjął próbę analizy 

zjawiska  

niezwykle szybkiego liczenia. Choć nie udało mu się wytłumaczyć tej 

umiejętności, wierzył,  
że zachodzi tu proces „podświadomego" obliczania i jedynie sam wynik 

„wrzucany" jest do  

świadomości. Metody liczenia sawantów traktował jako — w przeciwieństwie 

do formalnych  
czy opartych na zbiorze formułek metodach nauczanych w szkole — 

idiosynkratyczne i  

indywidualne. Myers pierwszy wzmiankował nieświadome lub podświadome 

procesy  
kognitywne i przewidywał, że zrozumienie sawantycznych idiotów i ich 

talentów może  

background image

otworzyć drogę nie tylko do ogólnego zrozumienia natury inteligencji i 

talentu, ale także do  

olbrzymiej sfery, którą nazywamy teraz kognitywną nieświadomością. 
W latach czterdziestych, kiedy po raz pierwszy rozpoznano autyzm, stało 

się jasne, że  

większość sawantycznych idiotów to autyści i że częstość przypadków 

sawantyzmu u  
autystów — prawie dziesięć procent — jest niemal dwieście razy większa 

niż u osób  

niedorozwiniętych, i tysiące razy większa niż u ogółu ludzi. 

Ponadto stało się oczywiste, że wielu autystycznych sawantów 
2 Tredgold opisuje sawantów o niezwykłych talentach czuciowych, węchowych 

i  

dotykowych: 

Doktor J. Langdon Down opowiedział mi o chłopcu z Normansfieid, który 
miał tak  

delikatne wyczucie dotyku, a jego palce byty tak sprawne, że potrafił 

zwykłą kartkę papieru  

rozdzielić na dwie identyczne kartki, na tej samej zasadzie, na jakiej my 
odrywamy znaczek  

od koperty. 

211 

 
ma wielorakie talenty — muzyczny, pamięciowy, wizualny, rachunkowy itd. 

W roku 1977 psycholog, Lorna Selfe, opublikowała książkę zatytułowaną 

Nadto; A  

Case ofExtraordinary Drawing Ability in an Autistic Child [Nadia: 
Przypadek niezwykłych  

zdolności rysunkowych u dziecka autystycznego]. Nadia zaczęła nagle 

rysować, kiedy miała  

trzy i pół roku — jej rysunki przedstawiały najpierw konie, a potem inne 
motywy, które  

psychologowie uważali za ,,niemożliwe" do narysowania przez dziecko w jej 

wieku. Ich  

zdaniem rysunki te były o wiele dojrzalsze od rysunków jej rówieśników: 

Nadia miała  
poczucie przestrzeni, potrafiła odtworzyć grę światła i cienia, posiadała 

też bardzo rozwinięte  

poczucie perspektywy, jakie mogło mieć tylko najbardziej utalentowane 

dziecko przynajmniej  
trzy razy od niej starsze. Wciąż eksperymentowała z ujęciami pod różnym 

kątem i z różnej  

perspektywy. Podczas gdy normalne dzieci przechodzą przez określone 

stadia rozwoju —  
od zwykłych gryzmołów, poprzez schematyczne i geometryczne figury, do 

kształtów bardziej  

abstrakcyjnych — Nadia niejako ominęła te fazy i przeszła od razu do 

wysoce  
skomplikowanych i szczegółowych przedstawień. Uważano wówczas, że rozwój 

zdolności  

rysowania u dziecka idzie w parze z rozwojem zdolności konceptualnych i 

umiejętności  
językowych; ale Nadia najwyraźniej rysowała po prostu to, co widziała, 

bez zwykle  

towarzyszącej temu potrzeby „rozumienia" czy „interpretacji". Nie tylko 

wykazywała  
ogromny talent i bezprecedensowy przedwczesny rozwój w tym względzie, ale 

jej sposób  

background image

rysowania świadczył o zupełnie innym sposobie percepcji i działania 

umysłu 3. 

3 Choć cudowne zdolności muzyczne objawiają się w bardzo wczesnym wieku — 
prawie wszyscy wielcy kompozytorzy są tego przykładem—to, jak mówi 

Picasso, „w sztuce  

nie ma cudów". (Sam Picasso w wieku 10 lat wykazywał niezwykły talent do 

rysowania, ale  
nie potrafił — jak Nadia — rysować koni w wieku 3 lat, a katedr w wieku 

lat 7). Musi tkwić w  

tym pewna fundamentalna neurorozwojowa i kognitywna przyczyna. Choć Yani,  

nieautystyczna Chinka, już w wieku 6 lat objawiała duże zdolności do 
malowania—jej obrazy  

to tysiące malunków bardzo utalentowanego, wrażliwego (i przez cały czas 

kształconego w  

tym kierunku) dziecka, powstały one jednak w wyniku normalnego, choć 
przyspieszonego  

rozwoju perceptualnego, do którego bez wątpienia przyczynił się jej 

ojciec artysta. Jej obrazy  

zupełnie nie przypominają nagle pojawiających się dojrzałych 
„niedziecięcych" rysunków  

charakterystycznych dla osób obdarzonych sawantycznym talentem 

graficznym, takich jak  

Stephen Wiltshire. U niektórych nieautystycznych osób może oczywiście 
dojść do  

połączenia normalnych i sawantycznych talentów (patrz przyp. 9). 
212 

 
Przypadek Nadii — szczegółowo opisany i drobiazgowo udokumentowany —  

wzbudził wielkie ożywienie wśród neurologów i psychologów i spowodował, 

że nagle,  

aczkolwiek dość późno, wzrosło w tym gronie zainteresowanie niezwykłymi 
uzdolnieniami i  

naturą talentu. Od stulecia, a może i dłużej, neurologowie koncentrowali 

się na wadach i  

załamaniach funkcji neurologicznych, teraz zaś wykonano ruch w innym 

kierunku, w kierunku  
badania struktury wysoce nieprzeciętnych możliwości i talentów oraz ich 

biologicznych  

podstaw w mózgu. W tym względzie sawantyczni idioci stwarzali wyjątkowe 

możliwości,  
posiadali bowiem wiele wrodzonych talentów uwarunkowanych czysto 

biologicznie: ich  

zdolności w znacznie mniejszym stopniu niż talenty „normalnych ludzi" 

uzależnione są od  
wpływu czynników środowiskowych i kulturowych. 

W czerwcu 1987 roku otrzymałem od jednego z angielskich wydawców dużą 

paczkę.  

Zawierała ona rysunki, które mnie zachwyciły, przedstawiały bowiem wiele 
miejsc w  

Londynie, które znałem z czasu swego dorastania: monumentalne budowle, 

jak np. katedra  

św. Pawła, stacja św. Pankracego, Albert Hali, Muzeum Historii 
Naturalnej; były też inne  

miejsca, często położone na peryferiach, lecz bliskie mi i znajome, jak 

np. Pagoda w Kew  

Gardens. Rysunki były bardzo dokładne, ale nie mechaniczne — przeciwnie, 
pełne energii,  

spontaniczności, niezwykłości i życia. 

background image

W paczce znalazłem też list od wydawcy: autor rysunków, Stephen 

Wiltshire, był  

autystykiem i od wczesnego dzieciństwa wykazywał niezwykłe zdolności do 
rysowania.  

Londyński alfabet, serię składającą się z dwudziestu czterech rysunków, 

wykonał w wieku  

dziesięciu lat, a niezwykły szyb dźwigowy, narysowany z przyprawiającej o 
zawrót głowy  

perspektywy, w wieku lat ośmiu. Jeden z rysunków przedstawiał płonącą 

katedrę św. Pawła  

podczas wielkiego londyńskiego pożaru. Jak napisano w liście, 
sześćdziesiąt z przesłanych  

mi rysunków — co stanowiło zaledwie niewielką 

213 

 
część jego twórczości — miało być opublikowanych; ich autor miał 

trzynaście lat. 

Rysunki Stephena przypominały mi rysunki mojego pacjenta Jose, 

„autystycznego  
artysty", którego znałem i o którym pisałem kilka lat wcześniej, a który 

miał niezwykłe oko i  

talent do rysowania. Choć Jose i Stephen urodzili się i wychowali w 

całkowicie różnych  
miejscach i środowiskach, podobieństwo ich prac było tak uderzające, że 

zacząłem się  

zastanawiać, czy istnieje być może charakterystyczna „autystyczna" forma 

percepcji i sztuki.  
Ale Jose, pomimo swoich talentów (być może nie tak wielkich jak talent 

Stephena, niemniej i  

tak godnych uwagi), marnował się w szpitalu psychiatrycznym; Stephen w 

pewnym sensie  
miał więcej szczęścia. 

Kilka tygodni później, kiedy pojechałem do Anglii odwiedzić rodzinę i 

przyjaciół,  

wspomniałem mojemu bratu, Dawidowi, lekarzowi, wówczas odbywającemu 

ogólną praktykę  
w północno-zachodnim Londynie, o rysunkach Stephena. „Stephen Wiltshire — 

wykrzyknął  

zaskoczony. — To mój pacjent, znam go od dziesięciu lat". 

Dawid opowiedział mi historię Stephena. Urodził się on w Londynie w 
kwietniu 1974  

roku jako drugie dziecko hinduskiego robotnika i jego żony. W 

przeciwieństwie do swojej o  

dwa lata starszej siostry, Annette, Stephen objawiał w niemowlęctwie 
pewne zahamowanie  

zdolności motorycznych — w siedzeniu, staniu, ruchach rękoma, chodzeniu — 

i opór przed  

noszeniem go. Kiedy miał dwa, a potem trzy lata, problemy te zaczęły 
narastać. Nie chciał  

bawić się z innymi dziećmi i na ich widok krzyczał lub chował się w 

kącie. Z nikim — nawet z  

rodzicami — nie nawiązywał kontaktu wzrokowego. Czasem sprawiał wrażenie 
głuchego na  

ludzkie głosy, choć słuch miał normalny (i bał się burzy). Najbardziej 

niepokojące było to, że  

nie mówił; był właściwie niemy. 
Tuż przed trzecimi urodzinami Stephena jego ojciec zginął w wypadku 

motocyklowym.  

background image

Ojciec i syn byli bardzo silnie ze sobą związani i śmierć ojca wzmogła 

objawy choroby  

chłopca. Krzyczał, kołysał się, trzepotał rękoma i całkowicie przestał 
mówić (do tej pory  

wypowiadał kilka słów). Wtedy wykryto u niego autyzm dziecięcy 

214 

 
i skierowano go do specjalnej szkoły dla dzieci niedorozwiniętych. 

Lorraine Cole,  

dyrektorka szkoły w Queensmill, zauważyła, że Stephen, który zaczął 

uczęszczać do szkoły  
w wieku czterech lat, stroni od innych. Zdawał się nieświadomy obecności 

innych osób i nie  

zwracał żadnej uwagi na otoczenie. Chodził po prostu bez celu, a od czasu 

do czasu  
wybiegał z sali. Cole napisała: 

Nie interesowało go mówienie ani rozumienie słów. Inni ludzie nic dla 

niego nie  

znaczyli, chyba że ich obecność związana była z zaspokojeniem jakiejś 
pilnej potrzeby,  

której nie werbalizował; traktował ich jak przedmioty. Nie tolerował też 

żadnych zmian w  

rutynie dnia lub w otoczeniu i reagował na nie desperackim, pełnym złości 
wrzaskiem. Nie  

miał pojęcia, co to jest zabawa ani co to jest niebezpieczeństwo; 

wykazywał bardzo  

niewielką motywację do podejmowania jakichkolwiek czynności poza 
rysowaniem. 

Później napisała do mnie: „Stephen wchodził na rower do ćwiczeń i z furią 

pedałował,  

a potem, rycząc ze śmiechu, a czasem też krzycząc, ześlizgiwał się z 
niego". 

W owym czasie pojawiły się pierwsze oznaki jego wizualnych zainteresowań 

i talent do  

rysowania. Był zafascynowany grą cienia i światła, kształtami, kątami, a 

w wieku pięciu lat  
zaczęły urzekać go także obrazy. Często „nagle wybiegał do innych sal, 

gdzie intensywnie  

wpatrywał się w jakiś obraz, który go zafascynował — pisze Cole. — 

Znajdował papier i  
ołówek i zaczynał gryzmolić, całkowicie zaabsorbowany tą czynnością przez 

wiele godzin". 

„Gryzmoły" Stephena przedstawiały głównie samochody, a czasem też 

zwierzęta i  
ludzi. Lorraine Cole wspomina, że robił „złośliwe karykatury" niektórych 

nauczycieli. Ale jego  

szczególne zainteresowanie, fiksacja, która rozwinęła się u niego w wieku 

siedmiu lat,  
dotyczyła budynków — budynków londyńskich, widzianych podczas szkolnych 

wycieczek  

lub w telewizji czy w gazetach. Nie wiadomo do końca, dlaczego tak nagle 

rozwinęło się w  
nim owo zainteresowanie i silna koncentracja wyłącznie na tym motywie i 

dlaczego nie  

odczuwał impulsu do rysowania czegokolwiek inne- 

215 
 

background image

go. Tego typu fiksacje są bardzo powszechne w autystów. Jessy Park, 

autystyczna  

artystka, ma obsesję na punkcie anomalii pogodowych i gwiezdnych 
konstelacji 4 Shyoichiro  

Yamamura, autystyczny artysta japoński, rysuje w zasadzie tylko insekty, 

a Jonny,  

autystyczny chłopiec opisany przez Mirę Rothenberg, pioniera w dziedzinie 
psychologii,  

przez pewien czas rysował tylko lampy elektryczne lub ludzi czy budynki 

zbudowane z lamp  

elektrycznych. Stephen od wczesnego dzieciństwa rysował w zasadzie 
wyłącznie budynki —  

szczególnie duże i o niezwykle skomplikowanej konstrukcji — często w 

ujęciu z góry lub z  

innych dziwnych punktów. W wieku siedmiu lat pojawiła się jeszcze jedna 
fascynacja— 

klęskami żywiołowymi, a zwłaszcza trzęsieniami ziemi. Kiedy rysował je, 

oglądał w telewizji  

czy w gazetach, stawał się dziwnie podniecony i zdenerwowany — nic innego 
tak silnie nie  

zakłócało jego spokoju. Można się zastanawiać, czy obsesja na punkcie 

trzęsień ziemi (jak  

apokaliptyczne fantazje niektórych psychotyków) nie była 
odzwierciedleniem wewnętrznego  

poczucia niestabilności, które próbował opanować, rysując. 

Kiedy Chris Marris, młody nauczyciel, przyjechał w 1982 roku do 
Queensmill, był  
zdumiony rysunkami Stephena. Marris uczył niepełnosprawne dzieci od 

dziewięciu lat, ale  

nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widział. 

— Byłem zdumiony tym małym chłopcem, który siadywał 
Kiedy ostatnio spotkałem fizyka-astronoma, Bena Oppenheimera, wspomniałem 

mu o  

malunkach Jessy i pokazałem mu kilka z nich. Był zaskoczony ich 

astronomiczną  

dokładnością, co przywiodło mu na myśl astronoma amatora i ministra 
Roberta Evansa z  

Australii. Evans na własną rękę, wykorzystując do tego niewielki 

teleskop, zauważył  

supernowe w 1017 galaktykach (Shapley-Arnes), które obserwował przez 5 
lat (według  

wyliczeń Oppenheimera Evans musiał każdej nocy obserwować ponad 60 

galaktyk);  

wydedukował on w ten sposób nową prędkość poruszania się supernowych w 
galaktykach.  

(Jego praca została opublikowana przez van den Bergha, McClure'a i Evansa 

w „The  

Astrophysical Joumal"). Evans nie korzystał z pomocy żadnych 
fotograficznych czy  

elektronicznych sprzętów, i być może także z tego powodu potrafił 

skonstruować i zachować  

w swoim umyśle absolutnie dokładny i stabilny obraz lub mapę ponad 1000 
galaktyk  

widzianych na południowym niebie. Prawdopodobnie ma on pamięć ejdetyczną 

lub cudowną,  

choć nic nie wskazuje na to, że jest autystykiem. 
216 

 

background image

w swoim kącie sali i rysował — powiedział mi. — Stephen rysował i 

rysował, rysował i  

rysował — w szkole nazywano go „rysownikiem". A jego prace zupełnie nie 
przypominały  

rysunków dziecka. Katedra św. Pawła czy Tower Bridge albo inne londyńskie 

widoki oddane  

były w każdym szczególe; rysunki jego rówieśników składały się zazwyczaj 
z kilku kresek i  

niezdarnych figur. W jego pracach zaskoczył mnie wyszukany styl, 

mistrzostwo prowadzenia  

linii i oddania perspektywy — kiedy je tworzył, miał siedem lat. 
Stephen był w sześcioosobowej grupie w klasie Chrisa. 

— Znał imiona wszystkich innych dzieci — mówił Chris — ale nie dochodziło 

między  

nimi do najmniejszej interakcji czy przyjaźni. Był po prostu małym 
samotnym chłopakiem. 

Ale jego wrodzony talent był tak wielki, że Chris nie starał się „uczyć" 

go w  

konwencjonalny sposób. Najwyraźniej chłopiec sam wypracował sobie bądź 
też miał  

wrodzoną znajomość technik rysowania i perspektywy. Zdolnościom tym 

towarzyszyła także  

cudowna pamięć wzrokowa, w której „przechowywał" najbardziej 
skomplikowane budynki  

lub ich zespoły. Zapamiętywał je w ciągu kilku sekund i potrafił bez 

żadnego wysiłku  

zatrzymać je w pamięci na czas nieokreślony. Szczegóły nie musiały być ze 
sobą logicznie  

powiązane, zintegrowane w konwencjonalną strukturę. Pośród jego 

pierwszych rysunków  

najbardziej wstrząsające były te, które przedstawiały sceny zniszczenia 
wywołane trzęsieniami  

ziemi — wszędzie leżały deski, stropy, wszystko zatopione w całkowitym, 

nieokiełznanym  

zamęcie. Stephen zapamiętał te sceny i rysował je z równą wprawą i 

łatwością jak klasyczne  
modele. To, czy malował na żywo, czy z pamięci najwyraźniej nie stanowiło 

dla niego  

różnicy. Nie potrzebował żadnych pomocy, żadnych szkiców czy notatek, 

wystarczyło jedno  
krótkie spojrzenie. 

Ponadto Stephen wykazywał także zdolności w innych, poza wizualną, 

sferach.  

Posiadał zdolności mimiczne i słuchowe. Miał niesłychaną pamięć do 
piosenek i potrafił je  

niezwykle wiernie oddać. Umiał również doskonale powtórzyć czyjś gest czy 

ruch. W wieku  

ośmiu lat Stephen potrafił więc ogarnąć wzrokiem, zapamiętać i odtworzyć 
najbardziej  

skomplikowane wizualne, słuchowe 

217 

 
i motoryczne wzory, niezależnie od ich kontekstu, znaczenia czy wagi. 

Sawantyczna pamięć (w jakiejkolwiek sferze — wizualnej, muzycznej czy 

leksykalnej)  

charakteryzuje się cudowną umiejętnością przyswajania szczegółów. To, co 
ważne, zostaje  

background image

przemieszane z tym, co błahe, wzniosłe z tym, co trywialne — żadne cechy 

nie zostają tu  

uwydatnione, żadne różnice pomiędzy wartościami pierwszoplanowymi i 
tworzącymi tło  

zaznaczone. Skłonność do uogólniania czy łączenia poszczególnych zjawisk 

z  

uwarunkowaniami przyczynowymi lub historycznymi, lub z „ja" jest 
minimalna. W tego typu  

pamięci charakterystyczne jest stałe połączenie danej sceny z momentem, w 

którym zaszła,  

treści z kontekstem (tzw. pamięć konkretnych sytuacji lub pamięć 
epizodyczna) — stąd też u  

autystycznych sawantów zadziwiające zdolności cytowania z pamięci, które 

idą w parze z  

trudnościami w uogólnieniu, w wyciągnięciu generalnego sensu z danych 
sytuacji i z  

niemożnością jego zapamiętania. Dlatego np. bliźnięta opisane przeze mnie 

w książce  

Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, były obdarzone 
niezwykłą zdolnością  

zapamiętywania dat i potrafiły wymienić wszystkie wydarzenia swojego 

życia od czwartego  

roku, ale nie miały o nim ogólnego pojęcia, nie zdawały sobie sprawy z 
zachodzących w nim  

zmian. Taka struktura pamięci znacznie różni się od normalnej i ma 

zarówno ogromne zalety,  

jak i olbrzymie wady. Jane Taylor McDonnell, autorka książki News from 
the Border: A  

Mother's Memoir of Her Autistic Son [Wieści z granicy: Pamiętnik matki 

autystycznego syna,  

mówi o swoim synu: Paul nie generalizuje poszczególnych doświadczeń, nie 
traktuje ich jako  

zwyczajnych czy szczególnych, jak to czyni wielu (większość) ludzi. W 

jego umyśle każdy  

moment wydaje się osobny, prawie całkowicie oderwany od innych. Tak więc 

nic tu nie ginie,  
nic nie jest lepsze lub gorsze. 

W podobny sposób myślałem często o Stephenie, którego doświadczenie 

życiowe  

zdawało się składać z oderwanych od siebie, wyrazistych momentów, które 
jednak przez  

brak powiązania w lo- 

218 

 
giczną całość zespojoną z jego osobistym życiem pozbawione były 

jakiegokolwiek  

głębszego ciągu czy rozwinięcia. 

Mimo że Stephen bezustannie rysował, nie wykazywał żadnego 
zainteresowania losem  

skończonych rysunków — Chris często znajdował je w koszu na śmieci lub 

pozostawione na  

ławce. Stephen sprawiał wrażenie, jakby nawet w trakcie rysowania nie 
koncentrował się na  

motywie rysunku. 

— Pewnego razu — opowiadał mi Chris — Stephen siedział naprzeciwko 

pomnika  
Alberta: rysował monument, a jednocześnie rozglądał się dookoła: patrzył 

na autobusy, na  

background image

Albert Hali, na wszystko. 

Choć Chris wiedział, że Stephena nie trzeba „uczyć", poświęcał mu dużo 

uwagi,  
zachęcając go do rysowania. Nie było to łatwe, gdyż chłopiec nie okazywał 

żadnych uczuć  

osobistych. „W pewnym sensie reagował na nas, na dorosłych — mówił 

»Cześć, Chris« lub  
»Cześć, Jean«. Ale trudno było do niego dotrzeć, dowiedzieć się, co 

myśli". Najwyraźniej nie  

dostrzegał różnicy pomiędzy odmiennymi emocjami i reagował śmiechem na 

wściekłość czy  
płacz któregoś z dzieci. (Sam Stephen rzadko miewał w szkole napady 

złości, czasem  

zdarzały mu się one w domu, kiedy był mały). 

Chris opiekował się Stephenem w latach 1982-1986. Często zabierał go na 
wycieczki  

do Londynu — chodzili oglądać katedrę św. Pawła, karmić gołębie na 

Trafalgar Square,  

patrzeć, jak podnosi się i zamyka Tower Bridge. To właśnie dzięki tym 
spacerom Stephen w  

wieku dziewięciu lat zaczął używać słów. Rozpoznawał wszystkie miejsca i 

budynki, które  

mijali, jeżdżąc szkolnym autobusem, i podekscytowany wykrzykiwał ich 
nazwy. (Kiedy miał  

sześć lat, nauczył się prosić o „papier", kiedy był mu potrzebny — przez 

wiele lat nie  

wiedział, jak o cokolwiek poprosić, nawet gestem. Tak więc Stephen nie 
tylko po raz  

pierwszy użył słów, ale także po raz pierwszy zrozumiał, jak używać słów, 

by zwracać się do  

innych — zdał sobie sprawę, na czym polega kontakt słowny, który dzieci 
nawiązują zwykle  

w drugim roku życia). 

Istniały obawy, że Stephen, wchodząc w świat dla siebie nowy, może 

utracić niezwykły  

talent wizualny, co nastąpiło — czy to za 
219 

 

sprawą zbiegu okoliczności, czy też z powodu innych przyczyn — w 

przypadku Nadii.  
Ale zarówno Chris, jak i Lorraine Cole czuli, że muszą zrobić wszystko, 

by wzbogacić życie  

Stephena, by wyprowadzić go z niemej izolacji do świata interakcji i 

języka. Aby język stal się  
dla niego bardziej atrakcyjny i znaczący, łączyli słowa z budynkami i 

miejscami, które kochał.  

Za ich „namową" narysował cały cykl budynków ułożony według alfabetu 

(,,A" jak Albert  
Hali, "B" jak Pałac Buckingham, „C" jak County Hali itd., itd., aż do „Z" 

jak londyńskie zoo). 

By potwierdzić niezwykłą wartość rysunków Stephena, Chris w 1986 roku 

wysłał dwa  
z nich na Krajową Wystawę Sztuki Dziecięcej; oba zostały wystawione, a 

jeden otrzymał  

nagrodę. Mniej więcej w tym czasie Chris prowadził konsultacje z Beatę 

Hermelin i Neilem  
0'Connorem, znanymi psychologami pracującymi z genialnymi autystykami. 

Uznali oni  

background image

Stephena za jednego z najbardziej utalentowanych sawantów, jakiego 

kiedykolwiek testowali,  

niezwykle sprawnego zarówno w rozpoznawaniu wizualnym, jak i w rysowaniu 
z pamięci. Z  

drugiej strony niezbyt dobrze wypadł on w ogólnym teście na inteligencję, 

a w teście  

słownym jego współczynnik inteligencji wyniósł zaledwie 52. 
Wieść o niezwykłym talencie Stephena zaczęła się rozchodzić. 

Przygotowywano się do  

realizacji nagrania filmowego do programu BBC „Głupkowaci mędrcy", 

poświęconego  
niezwykle uzdolnionym niedorozwiniętym osobom. Stephen bardzo spokojnie 

reagował na  

filmowanie, nie okazywał żadnego zaniepokojenia obecnością kamer i ekipy 

telewizyjnej —  
może nawet trochę go to bawiło. Poproszono go o narysowanie stacji św. 

Pankracego („to  

bardzo charakterystyczny dla niego budynek — podkreślała Lorraine Cole — 

z wieloma  
szczegółami i niezwykle skomplikowany"). Dokładność, z jaką odtworzył 

stację, była  

niezwykła (przy czym tarczę zegara i całą górę budynku narysował w 

odbiciu lustrzanym).  
Jego precyzja była zadziwiająca, podobnie jak tempo, w jakim rysował. Ową 

precyzją i  

szybkością, a także sposobem prowadzenia kreski, stylem i urokiem rysunku 

zdobył sobie  
serca odbiorców. Program BBC został 

220 

 

wyemitowany w lutym 1987 roku i spowodował burzę zainteresowania — 
napłynęło  

morze listów z pytaniem, gdzie można zobaczyć prace Stephena, a wydawcy 

proponowali  

kontrakty. Wkrótce zbiór jego prac, nazwany po prostu Rysunki, został 

przygotowany do  
publikacji; kopie tych właśnie rysunków otrzymałem w czerwcu 1987 roku. 

Stephen, który miał zaledwie trzynaście lat, był teraz sławny w całej 

Anglii — ale jako  

autystyk, jako osoba kaleka. Potrafił bez najmniejszego wysiłku narysować 
każdą ulicę, którą  

zobaczył, lecz nie potrafił sam, bez asysty innej osoby, przez nią 

przejść. Okiem umysłu  

widział cały Londyn, ale aspekt ludzki tego miasta był dla niego 
całkowicie niezrozumiały. Nie  

potrafił z nikim prowadzić prawdziwej rozmowy, choć coraz częściej 

objawiał rodzaj  

zachowania pseudospołecznego — rozmawiał z obcymi ludźmi w bezładny, 
dziwaczny  

sposób. 

Kiedy Chris wrócił do Anglii po kilkumiesięcznym pobycie w Australii, 

jego uczeń był  
już sławny — choć, jak mu się zdawało, zupełnie się nie zmienił. 

— Wiedział, że był w telewizji, że opublikowano książkę z jego rysunkami, 

ale nie  

popadł w samouwielbienie, co często w takich przypadkach zdarza się 
dzieciom. Nie zmienił  

się; był to ten sam Stephen, którego znałem — powiedział. 

background image

Stephen nie sprawiał wrażenia stęsknionego za Chrisem, ale na jego widok 

wyraźnie się  

ucieszył. „Cześć, Chris" — powiedział, uśmiechając się szeroko. 
Wszystko to razem wzięte nie składało się w logiczną całość. Zjednej 

strony Stephen  

był wybitnym artystą — były rektor Królewskiej Akademii Sztuki, Sir Hugh 

Casson, nazwał  
go „najlepszym dziecięcym artystą w Wielkiej Brytanii", z drugiej jednak 

strony, Chris i inne  

osoby związane ze Stephenem uważały, że zarówno jego inteligencja, jak i 

tożsamość są  
upośledzone. Testy, jakim go poddano, potwierdziły poważny defekt 

emocjonalny i  

intelektualny. Czy mimo to istniał w nim umysłowy i indywidualny wymiar, 

głębia i  
wrażliwość, które mogły objawić się (jeśli nie gdzie indziej) w jego 

221 

 

sztuce? Czy to właśnie nic sztuka była ekspresją indywidualnej wizji, 
ekspresją „ja"?  

Wszystkie te pytania pozostawały bez odpowiedzi. Dlatego pragnąłem się z 

nim spotkać. 

Okazja ku temu nadarzyła się w lutym 1988 roku, kiedy Stephen, w 
towarzystwie  

Chrisa, przyjechał do Nowego Jorku, aby uczestniczyć w nagraniu kolejnego 

filmu  

dokumentalnego. Przyjechali na kilka dni, podczas których Stephen rysował 
fragmenty miasta  

i latał nad nim helikopterem — była to dla niego największa atrakcja. 

Sądziłem, że może mu  

się spodobać na City Island, małej wyspie niedaleko Nowego Jorku, gdzie 
mieszkałem, więc  

zaprosiłem go do siebie. Wraz z Chrisem pojawili się w środku burzy 

śnieżnej. Stephen był  

poważnym, małym ciemnym chłopcem, choć było w nim też coś figlarnego. 

Wyglądał  
bardzo dziecinnie, raczej na dziesięć niż na trzynaście lat. Głowę miał 

małą, przekrzywioną w  

jedną stronę. W pewnym sensie przypominał mi inne dzieci autystyczne, 

które nieprzerwanie  
kiwały głową i trzepotały rękoma. Nigdy nie spojrzał mi prosto w oczy, 

ale rzucał na mnie z  

boku szybkie spojrzenia. 

Spytałem, jak mu się podoba Nowy Jork, na co z silnym londyńskim akcentem  
odpowiedział: ,,bardzo ładny". Nie miałem wielu innych okazji, by 

usłyszeć, jak mówi; był  

bardzo cichy, prawie niemy. Niemniej Chris powiedział mi, że jego mowa w 

ostatnich kilku  
latach bardzo się rozwinęła, i czasami zdarzało się, że podekscytowany 

prawie wrzał. Był  

bardzo rozentuzjazmowany w samolocie — nigdy wcześniej nie latał — i, jak 

twierdził Chris,  
„rozmawiał z załogą samolotu i z pasażerami, pokazując im swoją książkę" 

5. 

Stephen chciał pokazać mi swoje najnowsze rysunki Nowego Jorku — 

wszystkie  
znajdowały się w teczce, którą nosił ze sobą Chris. Podziwiałem je 

(szczególnie te  

background image

narysowane z góry, które zrobił w helikopterze). Kiedy mi je pokazywał, 

kiwał emfatycznie 

5 Kiedy przed lądowaniem w Nowym Jorku piloci zaprosili go, by usiadł w 
ich kabinie,  

Chris przypomniał sobie „proroczy" sen Stephena, tuż przed podróżą do 

Nowego Jorku.  

„Jestem pilotem jumbo jeta—powiedział Stephen.—Widzę drapacze chmur i 
Manhattan". 

222 

 

głową i o niektórych mówił, że są „dobre" albo „ładne". Sprawiał 
wrażenie, jakby nie  

wiedział, czym jest z jednej strony próżność, a z drugiej skromność — 

pokazując mi rysunki,  

komentował je w prostolinijny sposób i z kompletnym brakiem 
samoświadomości. 

Kiedy już wszystkie obejrzałem, zapytałem go, czy mógłby coś dla mnie 

narysować,  

np. mój dom. Kiwnął głową i wyszliśmy na zewnątrz. Padał śnieg, było 
zimno i mokro, nie  

był to dzień na przechadzki. Stephen obrzucił mój dom krótkim, obojętnym 

spojrzeniem —  

trudno nawet powiedzieć, czy zwrócił na niego choć przez moment uwagę — 
potem spojrzał  

na drogę i na morze na końcu drogi i poprosił, żebyśmy weszli do środka. 

Kiedy wziął do  

ręki ołówek i zaczął rysować, wstrzymałem oddech. 
— Nie denerwuj się — przerwał ciszę Chris — jeśli chcesz, możesz mówić, 

nawet  

najgłośniej, jak potrafisz. Dla niego to nie ma znaczenia, i tak mu nie 

przeszkodzisz. Byłby  
skoncentrowany, nawet gdyby dom się walił. 

Stephen nie zrobił żadnego szkicu ani zarysu, od razu zaczął rysować w 

rogu kartki  

(miałem wrażenie, że mógł zacząć w jakimkolwiek innym punkcie, i nie 

miałoby to dla niego  
znaczenia) i spokojnie przechodził do środka, jakby kopiował jakiś 

wewnętrzny obraz. Kiedy  

rysował poręcz na ganku, Chris zauważył: 

— Nie widziałem tam tego szczegółu. 
— Nie — odpowiedział Stephen — nie widziałeś. Stephen nie przyglądał się 

domowi,  

nie zrobił żadnych szkiców, nie rysował na żywo, ale dzięki jednemu 

krótkiemu spojrzeniu  
zapamiętał wszystko, całą istotę i każdy detal. „Zapisał" ten obraz w 

pamięci, a potem po  

prostu pociągnięciem kilku linii odtworzył go. I nie miałem wątpliwości, 

że gdybyśmy go  
poprosili, narysowałby całą ulicę. 

Rysunek Stephena był w pewien sposób dokładny, ale zmieniło się kilka 

szczegółów  

— dorysował komin, którego w rzeczywistości nie było, lecz nie narysował 
trzech jodeł  

stojących przed moim domem, otaczającego go płotu i sąsiednich domów. 

Skoncentrował  

się tylko i wyłącznie na samym budynku. Sawantom często przypisuje się 
fotograficzną czy  

ejdetyczną pamięć, ale kiedy skopiowałem 

background image

223 

 

rysunek Stephena, pomyślałem, że ma on niewiele wspólnego z kopią 
kserograficzną.  

Jego obrazy nie przypominały kopii czy fotografii, często mechanicznych i 

pozbawionych  

osobistego zabarwienia — Stephen zawsze coś dodawał, ujmował, zmieniał, a 
to tworzyło  

określony styl jego prac. Były one odzwierciedleniem niezwykle 

skomplikowanych procesów  

neurologicznych, koniecznych do stworzenia wizualnego lub graficznego 
obrazu. Rysunki  

jego były indywidualnymi konstrukcjami, ale czy rzeczywiście można je 

było uważać za  

kreację w głębszym tego słowa znaczeniu? 
Jego prace (podobnie jak rysunki mojego pacjenta, Jose) są podobne do 

oryginału,  

dosłowne i naiwne. Ciara Park, matka autystycznego artysty, nazwała to 

„niezwykłą  
zdolnością ukazania postrzeżonego przedmiotu" (postrzeżonego, a nie 

przedstawionego).  

Pisze ona także o „niezwykłej zdolności oddania zapamiętanego sensu", co 

jest  
charakterystyczne dla tego typu osób; także Stephen miał tę niezwykłą 

zdolność —  

wystarczyło jedno spojrzenie na jakiś budynek, by bez trudu zapamiętał go 

na kilka dni, a  
nawet tygodni. 

W swoim wstępie do wydania Drawings [Rysunki] Sir Hugh Casson napisał: 

W odróżnieniu od większości dzieci, które rzadziej rysują na podstawie  

bezpośrednich obserwacji, a częściej na podstawie symboli i wyobrażeń, 
Stephen Wiltshire  

rysuje dokładnie to, co widzi — ani więcej, ani mniej. 

Artyści wprowadzają do swoich prac wiele symboli i wyobrażeń, 

wykorzystując przy  

tym nie tylko nabyte w dzieciństwie metody przedstawiania, ale całą 
historię zachodniej  

sztuki. Może trzeba będzie od tego odejść, odejść od nawet najbardziej 

podstawowej  

kategorii „obiektu". Problem ten tak ujął Monet: 
Kiedy chcesz coś namalować, staraj się zapomnieć, jakie obiekty znajdują 

się przed  

tobą — drzewo, dom, pole, cokolwiek... Myśl jedynie, że tu jest mały 

odcisk niebieskiego,  
tam prostokąt różu, tu pasek żółtego, i maluj to, co widzisz, oddając 

224 

 

dokładnie kolory i kształty, dopóki nie stworzysz naiwnej impresji tej 
sceny. 

Ale Stephen (jeśli Casson się nie myli), Jose, Nadia i inni im podobni 

nie dokonują  

tego typu „dekonstrukcji", nie tworzą określonych koncepcji, ponieważ (na 
wielu poziomach:  

od neurologicznego do kulturowego) nie odgrywają one dla nich ważnej 

roli, W tym sensie  

ich sytuacja jest radykalnie inna od sytuacji „normalnych" ludzi, choć 
oczywiście nie oznacza  

to, że nie mogą oni zostać artystami. 

background image

Zacząłem się także zastanawiać nad związkami Stephena z innymi ludźmi: 

jak ważne  

były one dla niego, do jakiego stopnia mogły się rozwinąć przy jego 
autyzmie (i po  

destrukcyjnym wpływie straty ojca we wczesnym dzieciństwie). Stosunki 

łączące go z  

Chrisem Marrisem, być może najważniejsze w ostatnich pięciu latach w 
Queensmill, miały się  

zakończyć w czerwcu 1987 roku, po przejściu Stephena do szkoły średniej. 

Przez pewien  

czas widywali się jeszcze w weekendy, Chris zabierał go na wypady 
rysunkowe wokół  

Londynu, a nawet na pierwsze wycieczki do Nowego Jorku i Paryża. Ale w 

maju 1989 roku  

nastąpił kres tych spotkań i Stephen najwyraźniej odczuwał brak motywacji 
do dalszego  

rysowania. Najwyraźniej potrzebował osoby, która by go wspierała, która 

„ułatwiałaby" mu  

rysowanie. Nie wiadomo natomiast, czy odczuwał osobistą stratę po 
odejściu Chrisa, czy za  

nim tęsknił. Kiedy później rozmawiałem z nim o Chrisie (zawsze mówił 

,,Chris Marris" lub  

„pan Marris"), wyrażał się o nim w sposób chłodny i pozbawiony 
Jakichkolwiek emocji.  

Normalne dziecko boleśnie przeżyłoby stratę osoby, z którą było tak zżyte 

przez wiele lat.  

Stephen niczego takiego nie okazywał. Zastanawiałem się, czy dusi on w 
sobie takie uczucia,  

czy stara się je od siebie oddalalić, nie był pewien, czy na swój 

autystyczny sposób  

odczuwał on w ogóle jakieś emocje. Christopher Giliberg opisuje 
piętnastoletniego chłopca,  

którego matka zmarła na raka. Zapytany o to, jak się czuje, odpowiedział: 

„W porządku.  

Mam syndrom Aspergera, i dlatego znacznie słabiej odczuwam stratę 

najbliższych". Stephen  
nie potrafiłby oczywiście określić w ten 

225 

 

sposób swoich odczuć, ale zastanawiałem się, czy przyjął on stratę 
Chrisawten sam  

chłodny sposób co młody pacjent Gillberga—i czy chłód ten nie był 

charakterystyczny dla  

większości jego związków z innymi ludźmi. 
Pustkę po Chrisie wypełniła po pewnym czasie Margaret Hewson, która była 

agentką  

Stephena do spraw wydawniczych i wykazywała rosnące zainteresowanie jego 

osobą.  
Pierwszy raz spotkałem ją w 1988 roku, kiedy wraz ze Stephenem wybraliśmy 

się na wy- 

cieczkę po Londynie. Od razu zauważyłem, że Margaret i Stephen dobrze się 

ze sobą czują.  
Stephen, choć nie był wówczas zdolny do żadnych głębszych uczuć, często 

silnie reagował  

na różnych ludzi. Margaret „polubił" od razu — pociągała go chyba jej 

niespożyta energia i  
impulsywność, radosna, pełna werwy atmosfera, jaką dookoła siebie 

tworzyła, a także  

background image

życzliwość, jaką darzyła jego i jego sztukę. Margaret sprawiała wrażenie, 

jakby wszystkich  

znała i wszędzie była, a to prawdopodobnie uświadomiło Stephenowi, że 
świat jest większy,  

że horyzonty są szersze niż te, w których dotychczas żył. Ponadto 

Margaret świetnie znała  

się na sztuce, jej wiedza w tej dziedzinie obejmowała zarówno historię 
sztuki, jak i techniki  

rysowania. 

Pod koniec 1989 roku zdobyła zlecenia na rysunki Stephena i w każdy 

weekend  
zabierała go w plener, wraz ze swoim mężem i partnerem z agencji 

wydawniczej, Andrew.  

Naciskała na Stephena, by porzucił kalkę kreślarską i linijkę (których 

używał do wykonania  
rysunków w swojej następnej książce Miasta, opublikowanej w 1989 r.) i 

zaczął rysować  

piórkiem. „Wartość linii można zrozumieć, tylko przechodząc od razu do 

piórka i ucząc się  
na błędach" — twierdziła. Prowadzony przez nią Stephen znów zaczął 

regularnie pracować, a  

rysował teraz znacznie odważniej niż do tej pory. (Nawet w serii Miasta 

występowało wiele  
improwizacji kreślonych bez użycia linijki — wymyślone miasta, które 

sobie wyobrażał, a  

które łączyły w sobie cechy kilku prawdziwych miast). 

Po poranku spędzonym na podróży i rysowaniu wracali do domu Hewsonów na  
obiad, gdzie często towarzyszyła im córka Hew- 

226 

 

sonów, Annie, zaledwie kilka lat starsza od Stephena. Stephen 
najwyraźniej lubił te  

wspólne wycieczki i w sobotnie ranki z niecierpliwością oczekiwał 

Margaret i Andrew.  

Hewsonowie darzyli go silnym uczuciem, mimo że nie byli pewni, czy on 

czuje choć trochę  
sympatii do nich. Zaczęli zabierać go także na dłuższe wyprawy — razem 

pojechali na  

wycieczkę do Salisbury i spędzili dwa weekendy w Szkocji. 

Zauważywszy, że jednym z ulubionych motywów Stephena jest woda — mieszkał 
w  

Londynie blisko kanału i czasem, idąc jego brzegiem z matką lub 

siostrami, robił małe szkice  

łódek i śluz — Margaret zasugerowała temat jego nowej książki. 
Postanowili zwiedzić miasta  

„na wodzie" — Wenecję, Amsterdam i Leningrad. 

Pod koniec 1989 roku Margaret pod wpływem impulsu zadzwoniła do pani 

Wiltshire i  
zaproponowała, by Stephen i jego siostra, Annette, pojechali z nimi na 

Boże Narodzenie do  

Wenecji. Wycieczka była nadzwyczaj udana. Stephen, który miał teraz 

piętnaście lat, świetnie  
sobie radził z niedogodnościami podróży, które jeszcze kilka lat temu 

wyprowadzały go z  

równowagi. Narysował, na co wcześniej miała nadzieję Margaret, bazylikę 

św. Marka, Pałac  
Dożów, wielkie pomniki weneckiej kultury, i najwyraźniej robił to z 

przyjemnością. Ale  

background image

zapytany tydzień po powrocie, jak mu się tam podobało, odpowiadał tylko: 

„wolę Chicago"  

(co nie znaczyło, że w Ameryce jest lepsza architektura, ale że są tam 
amerykańskie  

samochody — Stephen pasjonował się nimi, potrafił rozpoznać i i narysować 

każdy  

powojenny model samochodu wyprodukowany w Stanach Zjednoczonych). 
Kilka tygodni później zaczęto planować jego następną podróż, tym razem do  

Amsterdamu. Stephen zgadzał się na tę wycieczkę, ponieważ widział kiedyś 

fotografie miasta  

i, jak powiedział, „wolę Amsterdam od Wenecji, ponieważ są tam 
samochody". Raz jeszcze  

udało mu się znakomicie oddać nastrój miasta, zarówno w rysunkach 

ukazujących  

Westerkerk i Begijnhof, jak i w malutkim uroczym szkicu przedstawiającym 
ruch uliczny. W  

Amsterdamie t Stephen był bardzo ożywiony i miał doskonały humor. Zaczął 

także odkrywać  

swoje nowe cechy. Lorraine Cole, która również uczest- 
227 

 

niczyła w tej wycieczce, była niezwykle zdziwiona zmianami w jego 

zachowaniu: 
Kiedy był mały, nic go nie bawiło. Teraz znajduje wiele zabawnych rzeczy, 

a jego  

śmiech jest zaraźliwy. Znów zaczął rysować karykatury bliskich mu ludzi i 

z przyjemnością  
obserwuje reakcje swoich ofiar. 

Pewnego wieczoru w Amsterdamie, kiedy Stephen miał udzielić wywiadu w 

telewizji,  

Margaret dostała silnego ataku astmy i musiała zostać w hotelu. Stephena 
poruszyło to do  

tego stopnia, że odmówił uczestniczenia w programie i nie można go było 

odciągnąć od łóżka  

Margaret. 

— Zostanę z tobą, dopóki nie poczujesz się lepiej —powiedział. — Nie 
umrzesz. 

Margaret i Andrew byli tym bardzo wzruszeni. 

— Wtedy po raz pierwszy pokazał, że mu na nas zależy — powiedziała 6. 

Czy to możliwe, że u Stephena — pomimo autyzmu — następował opóźniony 
rozwój  
indywidualny? Zaintrygowany tym, co opowiedziała mi Margaret o wycieczce 

do  

Amsterdamu, umówiłem się, że na następne wyprawy do Leningradu i Moskwy, 
planowane  

na maj 1990 roku, pojadę z nimi. Poleciałem do Londynu, gdzie spotkałem 

się z Margaret i  

Stephenem, i przeprowadziłem z nim kilka testów. Testy te, opracowane 
prze Utę Frith i jej  

kolegów, wymagały od badanego reakcji na różnego rodzaju rysunki, z 

których część  

powiązana była jedynie kolejnością wydarzeń, inne zaś można było 
zrozumieć, przypisując  

różne intencje, zapatrywania, wierzenia lub stany umysłu (i czasem też 

dysymulacje)  

postaciom w nich występującym. Nie było wątpliwości, że Stephen ma 
ograniczoną zdolność  

odgadnięcia stanu umysłu innych. (Frith pisze, że jeden z ba- 

background image

6 Kiedy odwiedziłem autystyczną artystkę Jessy Park, uderzyła mnie 

ogromna miłość,  

jaką darzyli ją rodzice. „Widzę, że bardzo ją kochacie — powiedziałem do 
jej ojca. — Czy  

ona także was kocha?" 

„Kocha nas tak mocno, jak potrafi" — odpowiedział.r2228 

22 
 

 

 
 daczy "przeprowazDał nieformalny test w Ameryce, uzywając do tego celu  

rysunków z zcasopisma>>The New Yorker<<. Bardzo zdolne i wysoce 

wykształcone  

osoby autystyczne nie rozzumiały ich lub uważały je za zabawne")22 
 

 

 

 
Podsunąłem mu duże puzzle, które bardzo szybko złożył. Potem dałem mu 

następne  

puzzle, ale tym razem odwrócone, tak że nie widział, co jest na nich 

narysowane. Także i w  
tym przypadku złożył je równie szybko. Obraz — znaczenie— najwyraźniej 

nie był mu  

potrzebny; najważniejsza i najbardziej spektakularna była jego 

umiejętność uchwycenia  
dużej liczby abstrakcyjnych kształtów i zdolność momentalnego ich 

zestawienia  

 


Tego typu umiejętności są charakterystyczne dla autystów, którzy celują w 

testach na  

wzory figuralne {block design), a szczególnie w znajdowaniu wtopionych w 

nie figur. Dlatego  

też psycholog, Lynn Waterhouse, badając wizualnego geniusza J.D. (który 
jako chłopiec,  

według rodziców, potrafił w ciągu dwóch minut złożyć puzzle składające 

się z pięciuset  

elementów, więc kupowano dla niego puzzle z pięcioma tysiącami części), 
stwierdziła, że  

,,fenomenalnie dobrze" radzi on sobie z prawie każdym testem na percepcję 

wizualną,  

jakiemu go poddała: w badaniach na orientację liniową, na wizualny 
gestalt closure, wzory  

figuralne itd. osiągnął wspaniałe rezultaty, wykonując zadania zawsze o 

kilka razy szybciej, niż  

robią to normalni ludzie. Stephen, podobnie jak J.D., miał fantastyczne 
umiejętności  

rozpoznawania abstrakcyjnych wzorów i dokonywania analizy wzrokowej. Ale 

nie tłumaczyło  

to jego rysunków (J.D. pomimo swoich zdolności percepcyjnych nie miał 
specjalnego talentu  

do rysowania). 

Tak więc Stephen wykazywał wyższy stopień umiejętności, barwnego 

przedstawiania  
— przedstawiania, które tworzyło zewnętrzną formę dla jego percepcji i 

które miało bardzo  

background image

charakterystyczny i indywidualny styl. To, czy ta umiejętność 

reprezentacji wywoływałajakiś  

wewnętrzny rezonans lub oddźwięk, pozostawało całkowicie niejasne. 
Znając już jego umiejętności dokonywania abstrakcyjnej wizualnej analizy,  

zastanawiałem się teraz, jak ważne jest dla niego „znaczenie". Jak wiele 

rozumiał z tego, co  

rysował? I jak ważny był dla niego fakt rysowania? Pokazałem Stephenowi 
portret wykonany  

przez Matisse'a i poprosiłem, żeby go narysował. (Margaret i Andrew 

bardzo lubią Matisse'a;  

obrazek, który pokazałem Stephenowi, 
230 

 

należał właśnie do nich). Przerysował go szybko i z pewnością siebie. Nie 

był on  
dokładny w każdym detalu, ale był bardzo „matisse'owski". Kiedy godzinę 

później  

poprosiłem, by narysował go jeszcze raz z pamięci, znów różnił się od 

oryginału, co  
powtórzyło się raz jeszcze po następnej godzinie. Niemniej wszystkie te 

rysunki (w sumie  

zrobił ich pięć), choć różniły się szczegółami, stylem były uderzająco 

podobne do oryginału.  
W pewnym sensie Stephen ujął w swoich rysunkach esencję Matisse'owskiego 

sposobu  

malowania, zmieniając przy tym niektóre szczegóły. Czy było to czysto 

formalne, kognitywne  
odzwierciedlenie stylu Matisse'a — czy też głębsza reakcja na jego wizję, 

wrażliwość i sztukę? 

Zapytałem Stephena, czy pamięta mój dom, w którym był ponad dwa lata 

temu, i czy  
mógłby go raz jeszcze dla mnie narysować. Kiwnął głową i narysował dom, 

ale z różnymi  

zmianami. Tym razem zamiast dwóch wprowadził tylko jedno okno na 

parterze, usunął  

kolumnę z ganku i uwydatnił schody. Narysował, podobnie jak za pierwszym 
razem, (nie  

istniejący) komin i dodał — także nie istniejącą—flagę amerykańską na 

wysokim maszcie;  

sądzę, że uważał ją za integralny element „amerykańskiego" domu. Zarówno 
obraz Ma- 

tisse'a,jak i mój dom postrzegał więc i przedstawił w wielu wersjach. W 

obu przypadkach od  

razu udało mu się oddać ich cechy charakterystyczne, a jego późniejsze 
rysunki były  

improwizacjami w ramach określonego stylu. 

Po wszystkich tych testach wciąż byłem zdezorientowany. Stephen był 

jednocześnie  
niezmiernie utalentowany i silnie upośledzony; czyjego ułomności i 

zdolności były od siebie  

całkowicie oddzielone, czy też, na głębszym poziomie, integralnie się ze 

sobą łączyły? Czy te  
cechy, jak autystyczna dosłowność i konkretność, były w niektórych 

kontekstach talentami,  

w innych zaś wadami? Testy te wzbudziły we mnie uczucie niepokoju, jakbym 

w ciągu tych  
kilku dni spędzonych na poddawaniu go testom zredukował Stephena do wad i 

talentów i  

background image

zapomniał, że jest on integralną ludzką jednostką. Raz jeszcze 

przeczytałem książkę Uty Frith,  

zatytułowaną Autism: Explaining the Enigma [Autyzm: Wyjaśnianie 
tajemnicy], i napisałem  

do niej: „Jutro jadę ze Stcphenem do Rosji... zapoznałem się 

231 

 
trochę z jego dziwnymi umiejętnościami i ułomnościami — teraz muszę 

poznać go jako  

osobę. Może ten wspólnie spędzony tydzień pozwoli mi na to". 

Żywiąc tę nadzieję, wyjechałem ze Stephenem do Rosji. Kiedy czekaliśmy na 
odlot na  

lotnisku Gatwick, byłem pod wrażeniem jego głębokiej koncentracji. 

Urzeczony przeglądał  

magazyn „Cias-sic Cars". Każdemu obrazkowi przyglądał się z niebywałą 
intensywnością —  

nie podnosił wzroku znad gazety przez ponad dwadzieścia minut. Od czasu 

do czasu  

przybliżał wzrok do kartki i badał jakiś szczegół — pomyślałem sobie, że 
wszystko, co  

widzi, na zawsze zostanie wpisane w jego korę mózgową. Raz na jakiś czas 

wybuchał nagłym  

śmiechem. Co w tych abstrakcyjnych obrazkach tak go bawiło? 
Podczas lotu Stephen był zatopiony w rysowaniu zamku Balmorai, który 

zobaczył  

wcześniej na pocztówce. Zupełnie nie zwracał uwagi na toczące się dookoła 

rozmowy, na  
wspaniałe rozciągające się pod nami widoki lądów i mórz. 

Na lotnisku w Moskwie Stephen, bardzo spokojny, przyglądał się samochodom 

—  

żółtym taksówkom i czarnym ziłom z tablicami rejestracyjnymi 
zaczynającymi się od napisu  

„MK". Wszędzie unosił się ohydny zapach ropy. Stephen parskał, marszczył 

nos; był  

niezwykle wrażliwy na zapachy. Kiedy o drugiej nad ranem jechaliśmy do 

miasta, ujrzał  
rosnące przy drodze wysokie, srebrnawe brzozy i wielki księżyc tuż nad 

ziemią. Nawet  

Stephen, który dotychczas nie interesował się otoczeniem, z nosem 

przyciśniętym do zimnej  
szyby autobusu z zachwytem wpatrywał się w rozległy, oświetlony księżycem 

krajobraz. 

Następnego ranka, kiedy poszliśmy na plac Czerwony, Stephen był niezwykle  

zaciekawiony, robił zdjęcia, przyglądał się budynkom, był oszołomiony ich 
innością. Ludzie  

na ulicy odwracali się i patrzyli na niego — czarnych najwyraźniej nie 

widywano tu często.  

Znaleźliśmy miejsce, z którego chciał narysować wieżę Spaską, i Margaret 
właśnie w tym  

wskazanym przez niego miejscu musiała ustawić jego stołek. Nie tam, tylko 

tutaj — często  

tak bierny, 
232 

 

w tym momencie był panem sytuacji. Siedział więc na środku placu 

Czerwonego —  
mały człowiek w futrzanej czapce i granatowych wełnianych rękawiczkach — 

i rysował. W  

background image

ten piękny, słoneczny, majowy dzień kłębiły się tu rzesze turystów; wielu 

przypatrywało się  

jego rysunkowi. Stephen ignorował ich lub nie był świadomy ich obecności, 
i nie przestawał  

rysować. Mruczał coś do siebie, a pióro trzymał w charakterystyczny, 

niezgrabny, dziecięcy  

sposób pomiędzy trzecim i czwartym palcem. Raz zaczął chichotać — ale, 
jak się okazało,  

było to spowodowane sceną z filmu Rain Man, którą sobie przypomniał. 

Margaret siedziała  

przy nim i zachęcała go: „Dobrze! Mądry chłopak", a także dawała mu rady 
dotyczące  

szczegółów architektoniczych. Pod wpływem jej sugestii Stephen dokładnie 

przyjrzał się np.  

zwieńczeniu wieży. Margaret jest w ten sposób niemalże współtwórcą jego 
rysunków, i choć  

jego talent jest tak indywidualny, to wyraźnie czeka on na pełne uczucia 

i afirmujące uwagi. 

Później poszliśmy zobaczyć Muzeum Historyczne, eklektyczny czerwony 
budynek  

zaprojektowany przez angielskiego architekta. Margaret poinstruowała 

Stephena: „Dokładnie  

przyjrzyj się temu budynkowi. Zbadaj go. Zapamiętaj jego szczegóły — 
chcę, żebyś go  

później narysował z pamięci". Ale to, co Stephen później narysował, 

znacznie różniło się od  

Muzeum Historycznego — wprowadził tu pół tuzina cebulastych kopuł, 
których w  

rzeczywistości nie było. 

Najpierw zastanawiałem się, czy nie jest to być może defekt pamięci, i 

poprosiłem, by  
narysował z pamięci bazylikę św. Bazylego. W przeciągu dwóch minut 

wykonał  

zachwycający, dokładny szkic. Później zaczął rysować wielką sklepową 

arkadę w GUM-ie —  

rysunek zakończył, popijając w hotelu colę. Zapamiętał nawet napisy 
sklepowe, pisane nie  

znaną mu przecież cyrylicą. Najwyraźniej jego pamięć funkcjonowała jak 

należy. 

Wraz z Margaret zastanawialiśmy się, dlaczego Stephen w ten sposób 
narysował  

Muzeum Historyczne; kiedy poprosiliśmy go, by przypomniał sobie ten 

budynek, był  

wyrwany z koncentracji (zdenerwowała go policja na placu Czerwonym), i 
zapytany, jak się  

czuje, odpowiadał tylko „w porządku" (co znaczyło, że nie było to miłe). 

Próbował, jak  

sądzę, uatrakcyjnić budynek, dodając do niego 
233 

 

cebulaste kopuły, ale tak bardzo nie pasowały one do podstawy, że w 

rezultacie  
narysowany przez niego obiekt wyglądał wręcz nierealistycznie. 

Następnego ranka, kiedy spotkaliśmy się na śniadaniu w hotelowej sali 

jadalnej,  

Stephen powitał mnie głośnym ,,Cześć, Oliver!" , Okrzyk ten — może tylko 
tak mi się  

background image

zdawało — był pełen sympatii. Nie byłem pewien, co o tym myśleć — czy 

było to tylko  

zachowanie automatyczne? Znakomity neurolog. Kurt Goidstein, pisał o 
innym autystycznym  

chłopcu: 

Zaczyna lubić ludzi [...] Jednocześnie jednak jego emocjonalne reakcje i  

przywiązanie do ludzi wciąż pozostaje płytkie i powierzchowne. Spotykając 
kogoś raz na  

kilka miesięcy, wita go i żegna z tą samą bezosobową uprzejmością, jakby 

kontakt był  

prawdziwy tylko w konkretnym czasie jego trwania [...] jest to kontakt 
pozbawiony  

emocjonalnej treści. 

W sklepie Intouristu kupiłem kawałek bursztynu. Stephen obrzucił go 

obojętnym  
spojrzeniem. Nie miał on dla niego żadnej wizualnej wartości, dopóki nie 

potarłem go i nie  

pokazałem, w jaki sposób naładowuje się elektrycznie. To, jak przyciągał 

do siebie małe  
skrawki papieru, wprawiło go w zdumienie. Wziął ode mnie bursztyn i sam 

go  

naelektryzował. Ale kiedy już to zrobił, jego zainteresowanie nagle 

osłabło. Nie pytał, jak to  
się dzieje i dlaczego; sprawiał wrażenie znudzonego, kiedy mu to 

tłumaczyłem. Byłem  

podekscytowany, widząc jego początkowe zdumienie — dotychczas nigdy go 

jeszcze  
takiego nie widziałem — ale gdy zniknęło tak szybko, wpadłem w 

przygnębienie. 

Podczas obiadu Stephen, rechocząc, narysował obrazek, na którym 

siedzieliśmy  
wszyscy przy stole, a on mnie wachlował. (Jestem wrażliwy na upał i 

zawsze noszę ze sobą  

japoński wachlarz, którego często w jego obecności używałem). Przedstawił 

mnie skulonego  

ze strachu przed wachlarzem, a siebie jako wielkiego, silnego, panującego 
— było to  

pierwsze symboliczne przedstawienie wykonane przez Stephena. 

234 

 
Podróżując razem ze Stephenem — byliśmy już ze sobą od pięciu dni — 

stałem się  

świadomy jego psychicznej kruchości, głębokich zmian zachodzących w jego 

wnętrzu.  
Bywały momenty, kiedy był ożywiony i zainteresowany otoczeniem i robił 

kapitalne, zabawne  

rysunki; bywały też inne chwile, kiedy zatapiał się w stanie najgłębszego 

autyzmu, a na  
otoczenie —jeśli je w ogóle dostrzegał — reagował automatycznie, 

echolalicznie. Takie  

fluktuacje, trwające zazwyczaj kilka godzin, a rzadziej dni, zdarzają się 

często u dzieci z  
klasycznym autyzmem, choć ich przyczyny są nadal nie znane. Były one 

znacznie głębsze, jak  

mi powiedziano, kiedy Stephen był dzieckiem. 

Następnego dnia wsiedliśmy do pociągu, którym mieliśmy odbyć całodzienną 
podróż  

background image

do Leningradu. Margaret przygotowała na drogę tyle prowiantu, że 

wystarczyłoby nie tylko  

dla nas, ale i dla pozostałych osób w przedziale. Kiedy pociąg ruszył, 
postanowiliśmy zjeść  

wczesne śniadanie—hotel musieliśmy opuścić o piątej, żeby zdążyć na 

poranny pociąg. Gdy  

Margaret zaczęła wyjmować jedzenie z koszyka, Stephen zaczął 
półkonwulsyjnie rzucać  

głową i obwąchiwać wszystko, co wyjęła. Przypomniało mi to niektórych 

moich pacjentów z  

zespołem pozapaleniowym mózgu, a także niektóre osoby z syndromem 
Tourette'a, które  

także wykazywały podobne zachowania. Nagle uzmysłowiłem sobie, że węchowy 

świat  

Stephena może być równie barwny jak jego świat wizualny; ale nie 
posiadamy języka,  

środków, żeby o tym świecie komunikować. 

Stephen niepewnym wzrokiem wpatrywał się w ugotowane na twardo jajka — 

czy to  
możliwe, że jeszcze nigdy sam nie rozbił skorupki? Dla żartu wziąłem 

jedno jajko i rozbiłem  

skorupkę na głowie; Stephen był zachwycony i wybuchł śmiechem. Jeszcze 

nigdy nie  
widział, żeby ktoś rozbijał w ten sposób ugotowane na twardo jajko, i 

podał mi następne, by  

sprawdzić, czy potrafię to powtórzyć, a potem, upewniwszy się, że 

wszystko jest w  
porządku, rozbił jedno na swojej głowie. W tej czynności było coś 

spontanicznego i sądzę,  

że dzięki mojemu żartowi Stephen lepiej się poczuł w moim towarzystwie, 

zrozumiał bowiem,  
że potrafię zachowywać się głupio i zabawnie. 

235 

 

Po śniadaniu graliśmy w zabawy słowne. Był w nich całkiem dobry; kiedy  

powiedziałem: „Szukam swoim małym oczkiem czegoś, co się zaczyna na »k«" 
—  

odpowiedział od razu: kurtka, kot, kawa, kawiarnia, kubek. Świetnie sobie 

radził ze  

wstawianiem brakujących liter w wyrazach. Ale, chociaż miał już 
szesnaście lat, wciąż jeszcze  

nie potrafił ocenić objętości płynów, pomimo różnych wysokości i różnych 

naczyń — którą  

to umiejętność, jak wykazuje Piaget, większość dzieci przyswaja sobie już 
w wieku siedmiu  

lat. 

Pociąg mijał małe wsie z drewnianymi domami i pomalowanymi kościołami 

dające  
posmak nie zmienionego od setki lat tołstojowskiego świata. Stephen 

przypatrywał się z  

uwagą widokom za oknem, a ja myślałem o tysiącach obrazów, które musiał 

rejestrować i  
konstruować — wszystkie one mogły zostać zapisane w postaci barwnych 

rycin i winiet, ale  

żadne z nich, jak przypuszczałem, nie łączyły się w całość, która 

tworzyłaby w jego umyśle  
ogólną impresję. Miałem wrażenie, że cały wizualny świat przepływa przez 

Stephena jak rzeka,  

background image

nie tworzy żadnego sensu, nie zostaje przyswojony, a przynajmniej nie 

staje się częścią jego  

,ja". Choć mógł on zatrzymać w swoim umyśle wszystko, co widział, w 
pewien sposób  

wszystko to było zewnętrzne, nie powiązane, z niczym innym nie połączone, 

nigdy nie  

korygowane, zawsze odporne na wpływy i nie wywierające wpływu. Uważałem 
jego  

percepcję i pamięć za quasi-mechaniczne — podobne do magazynu, do 

biblioteki albo do  

archiwum — w których nie ma nawet indeksu, nic nie jest ułożone 
tematycznie ani powiązane  

skojarzeniami, ale z których wszystko jak z pamięci komputera po 

naciśnięciu jakiegoś  

przycisku można wydobyć. Porównywałem go w myślach do perceptualnego 
pocisku, który  

podróżuje przez życie, notując, zapisując, ale nigdy nie przyswajając; 

albo do nadajnika, w  

którym wszystko, co minęło, zostało zachowane, ale on sam pozostał nie 
zmieniony, nie  

tknięty doświadczeniem. 

Kiedy zbliżaliśmy się do Leningradu, Stephen stwierdził, iż czas zacząć 

rysować.  
„Margaret, kochanie, ołówek" — powiedział. Byłem zaskoczony tym jego 

„ołówkiem", bo  

tak właśnie Margaret wymawiała „ł", ale nie wiedziałem, czy powiedział to 

automatycz- 
236 

 

nie, czy też była to bardziej świadoma, humorystyczna parodia. W pociągu 

bardzo  
trzęsło, zrobiłem więc tylko kilka krótkich notatek. Ale Stephenowi ruch 

pociągu nie  

przeszkadzał w rysowaniu — robił to z równą łatwością i szybkością jak 

zawsze. (Wyglądał  

na bardzo niezgrabnego, ale czasem, prawie natychmiast, potrafił 
przyswoić jakąś  

umiejętność motoryczną, co jest charakterystyczne dla autystyków). W 

Amsterdamie nawet  

przez chwilę nie zawahał się przed wejściem wąskimi schodkami zaburtowymi 
na łódź, choć  

nigdy wcześniej tego nie robił — przypominało mi to innego autystycznego 

młodzieńca, który  

na drugi dzień po wizycie w cyrku po mistrzowsku i bez cienia strachu 
przeszedł po linie. 

W końcu, po jedenastu godzinach ślimaczej jazdy — sielska Rosja powoli 

odkrywała  

przed nami swoje uroki — dotarliśmy na główny dworzec Leningradu, na 
stację, gdzie  

przedrewolucyjny, carski splendor dawno już wyblakł. Całą panoramę 

miasta, z jego  

wspaniałą, niską, XVIII-wieczną zabudową i atmosferą kosmopolitycznej 
europejskiej  

cywilizacji, mogliśmy oglądać z okna naszego pokoju w tę błyszczącą białą 

noc, Stephen  

chciał zobaczyć wszystko w świetle dnia i postanowił, że po przebudzeniu 
od razu zabierze  

background image

się do rysowania. Nie było mnie w pokoju, kiedy zaczął pracować, ale 

Margaret powiedziała  

mi, że już na początku popełnił ciekawy błąd. Słynny stary krążownik 
„Aurora",  

przycumowany do nadbrzeża Newy, narysował w złych proporcjach w stosunku 

do  

budynków stojących po drugiej stronie rzeki. Kiedy zdał sobie z tego 
sprawę, powiedział:  

„Zacznę jeszcze raz. To nie jest dobrze. To nie przejdzie". Wyrwał 

następną kartkę i zaczął  

od początku. 
Ten rażący błąd perspektywiczny przypomniał mi o mniejszych 

nieścisłościach w jego  

pracach, o fakcie, że używał on wielu perspektyw w swoich rysunkach i że 

nie zawsze  
współgrały one ze sobą 7. Później poszliśmy do klasztoru Aleksandra 

Newskiego i nie- 

oczekiwanie staliśmy się świadkami ceremonii ortodoksyjnego rosyjskiego 

ślubu. Chór  
składał się z wymizerowancgo, odzianego w szma- 

7 Zwrócił mi na to uwagę John Williamson z Brownsville w stanie Teksas, 

który  

zamierza napisać długi artykuł o Stephenie — przedstawił mi wiele takich 
przykładów. 

237 

 

ty tłumu, którym dyrygowała niewidoma kobieta o ognistych, niebieskich 
oczach. Ale  

głosy tych ludzi były wspaniałe, szczególnie bas profundo, który — moim i 

Margaret  

zdaniem — wyglądał jak zbieg z gułagu. Margaret sądziła, że śpiew ten nie 
oddziaływał na  

StephenaJa zaś uważałem, że robi na nim ogromne wrażenie — oto przykład, 

jak trudno było  

czasami odgadnąć, c o tak naprawdę czuje. 

Punktem kulminacyjnym naszego pobytu w Leningradzie miała być wizyta w 
Ermitażu,  

ale Stephen dość dziecinnie zareagował na niezwykłe zebrane tam obrazy. 

„Widzisz, jest  
zbudowana z figur" — powiedziała Margaret, wskazując na jeden z obrazów 
Picassa,  

przedstawiający kobietę z przechyloną głową. Stephen zapytał tylko: 

„Bolało ją?" 

Margaret poprosiła Stephena, żeby szczególnie dokładnie przyjrzał się 
Tańcowi  

Matisse'a, a on wpatrywał się w obraz bez cienia zainteresowania przez 

całe trzydzieści  

sekund. Już po powrocie do Londynu Margaret zaproponowała, żeby go 
narysował, co  

wykonał z łatwością. Dopiero później zauważyliśmy dziwną nieścisłość 

(którą również odkrył  

pan Williamson): kształty, jakie Stephen nadał tancerzom, były kształtami 
z obrazu z Ermitażu,  

ale kolory pochodziły z innej wersji tego malunku, wiszącej w Museum of 

Modern Art w  

Nowym Jorku — MOMA. Jak się okazało, siostra Stephena, Annette, dała mu 
przed kilku  

background image

laty plakat z nowojorskiego muzeum przedstawiający Tancerzy, i Stephen 

przedstawił  

„rosyjski" obraz w „amerykańskich" kolorach. Można by sądzić, że były to 
potknięcia  

pamięci lub biedy, ale podejrzewam, że Stephen po prostu się bawił i 

postanowił przedstawić  

obraz z Ermitażu w barwach z wersji nowojorskiej, tak jak postanowił 
„dobudować"  

baryłkowate kolumny do Muzeum Historycznego (albo np. przyprawić komin do 

mojego  

domu, czy — w innym obrazie — penis Prometeuszowi w Rockefeller Center). 
Zmęczeni całym dniem chodzenia i rysowania opuściliśmy Ermitaż i 

skierowaliśmy się  

do hotelu na herbatę. Widząc, że Stephen potrzebuje jakiejś rozrywki, 

Margaret powiedziała  
do niego: 

— Teraz ty będziesz nauczycielem... A ty, Oliverze, będziesz uczniem. 

238 

 
W oczach Stephena pojawił się błysk. 

— Ile jest dwa odjąć jeden? — zapytał. 

— Jeden — odpowiedziałem bez namysłu. 

— Dobrze! A dwadzieścia odjąć dziesięć? Udawałem, że przez chwilę się  
zastanawiam. 

— Dziesięć. 

— Bardzo dobrze — powiedział Stephen. — A ile jest sześćdziesiąt odjąć 

dziesięć? 
Długo się zastanawiałem, wysiłek malował mi się na twarzy. 

— Czterdzieści? — powiedziałem. 

— Nie — odrzekł Stephen. — Źle. Pomyśl! Próbowałem sobie pomóc, licząc na  

palcach. 
— Mam — powiedziałem — pięćdziesiąt. 

— Dobrze — odrzekł Stephen z uśmiechem aprobaty. — B ardzo dobrze. A 

teraz  

powiedz, ile jest czterdzieści odjąć dwadzieścia? To naprawdę było 

trudne. Zastanawiałem się  
przez całą minutę. 

— Dziesięć? 

— Nie — powiedział Stephen. — Musisz się skoncentrować. Ale szło ci 

całkiem nieźle  
— dodał. 

Epizod ten był fantastycznym naśladownictwem lekcji arytmetyki, jaką daje 

się  

opóźnionemu w rozwoju dziecku. Głos Stephena, jego gesty, perfekcyjnie 
naśladowały  

mającego dobre intencje, łaskawego nauczyciela, a właściwie (co odczułem 

z pewną przykro- 

ścią) mnie, kiedy przeprowadzałem z nim testy w Londynie. Nie zapomniał 
tego. Było to dla  

mnie, dla nas wszystkich, lekcją, żeby nigdy go nie lekceważyć. Stephen 

przepadał za  

odwracaniem ról, tak jak na rysunku, na którym mnie wachlował. 
Podróż do Rosji była z jednej strony wspaniała, ekscytująca, z drugiej 

zaś  

przygnębiająca, rozczarowująca, pozbawiająca iluzji. Przed wyjazdem 

miałem nadzieję, że  
dotrę poza autyzm Stephena, że za jego zasłoną odkryję osobę, umysł; 

zastałem tylko samą  

background image

imitację autentycznych uczuć. Oczekiwałem, że doświadczę z jego strony 

pewnej sympatii,  

głębszego uczucia; moje serce zabiło mocniej na jego pierwsze „Cześć, 
Oliver!" — ale to się  

nie powtórzyło. 

239 

 
Chciałem, żeby Stephen mnie polubił albo przynajmniej wyróżnił jako osobę 

— był  

jednak w stosunku do mnie może nie nieprzyjazny, ale zaznaczał dzielącą 

nas obcość, nawet  
swoimi chłodnymi, automatycznymi dobrymi manierami i dowcipami. Chciałem, 

żeby doszło  

między nami do interakcji; doświadczyłem jednak tylko próbki tego, jak 

muszą czuć się  
rodzice autystycznych dzieci, kiedy stają przed zupełnie nie reagującym 

na nich dzieckiem.  

Spodziewałem się, że będzie on stosunkowo normalną osobą, obdarzoną 

pewnymi talentami i  
borykającą się z pewnymi problemami — teraz zdałem sobie sprawę, że moduł 

jego umysłu  

jest radykalnie inny, prawie obcy, że działa na właściwych sobie zasadach 

i żadne z moich  
norm nie są tu wymierne. 

Bywały jednak momenty — rozbijanie jajka, zabawa w ucznia i nauczyciela— 

kiedy  

czułem, że między nami nawiązuje się pewna nić porozumienia, wciąż 
liczyłem więc na  

stworzenie silniejszego związku, i za każdym razem, kiedy byłem w 

Londynie — mniej więcej  

kilka razy w roku — odwiedzałem go. Raz lub dwa byliśmy razem na 
spacerze. Czekałem,  

kiedy odsłoni przede mną swoje „prawdziwe ja", swoje emocje. On jednak, 

choć witał mnie  

wesołym „Cześć, Oliver!", był wciąż uprzejmy, poważny i odległy jak 

zawsze. 
Mieliśmy wszakże jedną wspólną pasję — zamiłowanie do odgadywania marek  

samochodów. Stephen najbardziej lubił wielkie kabriolety-limuzyny z lat 

pięćdziesiątych i  

sześćdziesiątych. Do moich ulubionych należały natomiast sportowe wozy z 
czasów mojej  

młodości — bristole, frazernashe, stare jaguary, aston martiny. Znaliśmy 

nazwy prawie  

wszystkich samochodów spotykanych na drodze, a Stephen, jak sądzę, 
traktował mnie jak  

sprzymierzeńca lub kamrata w tej zabawie — był to największy stopień 

bliskości, jaki  

osiągaliśmy. 
Floating Cities [Miasta na wodzie] zostały opublikowane w lutym 1991 roku 

i szybko  

dotarły na szczyt angielskiej listy bestsellerów. Dowiedziawszy się o 

tym, Stephen powiedział  
tylko: „To bardzo miło!" Sprawiał wrażenie, jakby nie miało to dla niego 

znaczenia i nie  

robiło na nim wrażenia. W tym czasie chodził do szkoły zawodowej, w 

której uczył się  
zawodu kucharza; zaczynał się 

240 

background image

 

sam poruszać środkami komunikacji miejskiej i nabywać umiejętności 

niezbędnych do  
prowadzenia samodzielnego życia. Niedziele wciąż jednak były 

zarezerwowane na rysowanie,  

a zamówień na jego rysunki było z tygodnia na tydzień coraz więcej. 

Kiedy myślałem o artystycznym talencie Stephena, często przypominałem 
sobie  

Martina, opóźnionego w rozwoju muzyka i mnemotycznego sawanta, którego 

spotkałem w  

1980 roku. Martin uwielbiał opery — jego ojciec był słynnym śpiewakiem 
operowym — i  

potrafił zapamiętać każdą, choćby raz usłyszaną melodię. („Znam ponad 

dwieście oper" —  

powiedział mi kiedyś). Największą, namiętną miłością darzył jednak Bacha. 
Wydawało mi się  

dziwne, że tak prosty człowiek ma tego typu pasję. Bach wydaje się bardzo 

intelektualny, a  

Martin był opóźniony w rozwoju. Dopiero gdy zacząłem przynosić mu kasety 
z kantatami, z  

Wariacjami Goldberga, a kiedyś z Magnificat, uzmysłowiłem sobie, że mimo 

ogólnych  

ograniczeń intelektualnych miał on doskonale rozwiniętą inteligencję 
muzyczną i zdawał sobie  

sprawę ze wszystkich strukturalnych zasad i zawiłości muzyki Bacha, 

wszystkich  

skomplikowanych kontrapunktowych i ługowych zapisów; posiadał 
inteligencję muzyczną  

równą inteligencji profesjonalnego muzyka. 

Dotychczas nie potrafiłem jasno określić kognitywnych praw rządzących  

sawantycznymi talentami. Traktowałem je jako wyraz przede wszystkim 
świetnej pamięci.  

Martin miał rzeczywiście cudowną pamięć, ale było oczywiste, że w 

przypadku Bacha była  

to pamięć strukturalna lub gatunkowa (i w szczególny sposób 

konstrukcyjna) — on rozumiał  
tę muzykę, wiedział, która wariacja jest inwersją innej, znał sposób, w 

jaki linię melodyczną  

głosu rozpoczynającego powtarzają kolejno z pewnym opóźnieniem wszystkie 

występujące  
głosy, by stworzyć fugę lub kanon — sam potrafił skonstruować prostą 

fugę. Wiedział,  

przynajmniej na kilka taktów naprzód, co będzie dalej. Nie potrafił tego 

sformułować,  
sprecyzować—jego rozumienie formy muzycznej było instynktowne. 

Obserwując powyższe u Martina, mogłem teraz dostrzec analogie pomiędzy 

nim a  

innymi artystycznymi czy matematycznymi 
241 

 

sawantami, z którymi dotychczas pracowałem. Wszyscy oni mieli autentyczną  

inteligencję, ale była to inteligencja szczególna, objawiająca się 
jedynie w ograniczonych  

dziedzinach poznawczych. Geniusze ci stanowią niezbity dowód na to, że 
mogą istnieć różne  

formy inteligencji, wszystkie potencjalnie od siebie niezależne. Ho-ward 
Gardner, psycholog,  

mówi o tym w swojej książce Frames of Mind [Ramy umysłu]: 

background image

W przypadku sawantycznych idiotów [...]obserwujemy osobliwy „sparing"  

pomiędzy specyficzną umiejętnością a stojącymi w tle, częściowo lub 

prawie całkowicie  
stłumionymi ludzkimi osiągnięciami w innych dziedzinach [...] dzięki temu 

możemy  

traktować różne inteligencje jako stosunkowo — a nawet całkowicie — 

odizolowane. 
Gardner zakłada istnienie wielu oddzielnych i rozłącznych inteligencji — 

wizualnej,  

muzycznej, leksykalnej itd. — z których wszystkie są autonomiczne i 

niezależne, a każda z  
nich w sposób dla siebie charakterystyczny przyswaja reguły i struktury 

dziedzin po- 

znawczych, każda kieruje się własnymi „zasadami" i prawdopodobnie także 

własnymi  
podstawami neurologicznymi 8. 

Na początku lat osiemdziesiątych hipotezę tę sprawdziła Beatę Hermelin i 

jej  

współpracownicy, którzy poddali badaniu osoby z różnymi sawantycznymi 
talentami.  

Zauważyli oni, że sawanci wizualni potrafią znacznie lepiej od 

„normalnych" ludzi uchwycić  

podstawowe cechy jakiejś sceny lub wzoru, a co za tym idzie, narysować 
je. Doszli także do  

wniosku, że pamięć wizualnych sawantów nie jest ani fotograficzna, ani 

ejdetyczna, ale raczej  

ga- 
8 W rzadkiej chorobie wrodzonej, w porażeniu mózgowym dziecięcym (zespól 

Little'a  

(Williamsa)), występuje zdumiewający przedwczesny rozwój werbalny (i 

społeczny) idący w  
parze z intelektualnymi (i wizualnymi) ułomnościami —jest to ekstremalny 

przykład  

odseparowania różnych rodzajów inteligencji. Szczególnie zaskakujące jest 

owo połączenie  

lingwistycznego talentu z intelektualnym niedorozwojem: dzieci z 
syndromem Williamsa  

często wydają się niezwykle opanowane, świadome i dowcipne, i dopiero po 

pewnym czasie  

uświadamiamy sobie ich umysłowy niedorozwój. Ich neuroanatomiczne 
korelacje bada  

obecnie m.in. Ursula Bellugi. 

242 

 
tunkowa i analityczna — potrafi dokonać wyboru i wydobyć „cechy  

charakterystyczne", wykorzystując je do budowania własnych obrazów. 

Okazało się także, że wydobywszy strukturalny „wzorzec" danej sceny czy 

obrazu,  
wizualni sawanci poddawali go kombinacjom i zmianom. Hennelin i jej 

koledzy, wraz z  

Treffertem, pracowali także z niewidomym, opóźnionym w rozwoju i 

niezwykle utalento- 
wanym muzykiem, Lesliem Lemkem, który podobnie jak sto lat temu Ślepy Tom 

— słynie  

dziś zarówno ze swoich zdolności improwizatorskich, jak i niezwykłej 

pamięci muzycznej.  
Lemke potrafi podchwycić styl każdego kompozytora, od Bacha do Bartoka, i 

bez wysiłku  

background image

odtwarza dany utwór lub improwizuje, nie zmieniając przy tym stylu 

utworu. 

Badania te zdają się dowodzić, że rzeczywiście istnieje pewna liczba 
oddzielnych,  

autonomicznych poznawczych umiejętności lub inteligencji, z których każda 

funkcjonuje,  

opierając się na własnych algorytmach i zasadach — potwierdza to 
całkowicie hipotezę  

Gard-nera. Wcześniej istniała tendencja postrzegania sawantycznych 

zdolności jako  

dziwacznych, osobliwych; teraz zaś wprowadzono je na powrót w sferę 
„normalności", a ich  

odmienność polega jedynie na charakterystycznym dla nich oddzieleniu od 

innych  

umiejętności oraz na dysproporcji pomiędzy nimi. 
Ale czy rzeczywiście sawantyczne zdolności przypominają zdolności 

normalne?  

Poznając Stephena, Nadię czy Martina, nie można nie zauważyć głębokiej 

różnicy pomiędzy  
nimi a „normalnymi" ludźmi. Nie chodzi tylko o to, że ich sawantyczne 

zdolności nie  

przystają do normalnej skali, czy o to, że pojawiają się nad wyraz 

wcześnie (Martin potrafił  
śpiewać fragmenty oper w wieku dwóch lat) — rzecz w tym, że wykazują oni 

radykalne  

odchylenie od normalnych wzorców rozwojowych. Jest to szczególnie 

widoczne w  
przypadku Nadii, która przeskoczyła kilka standardowych etapów rysowania 

— bazgranie,  

rysunki schematyczne, rysunki składające się z figur geometrycznych — i 

kiedy rysowała,  
robiła to zupełnie inaczej niż jakiekolwiek normalne dziecko. Tak samo 

było ze Ste- 

243 

 

phenem, który w wieku siedmiu lat — co wiem od Chrisa — robił 
„najbardziej  

niedziecięce rysunki", jakie ten kiedykolwiek widział. 

Inną stroną niezwykłości sawantycznych talentów — poza „nie-

dziecięcością" —jest  
to, że rozwijają się one inaczej niż normalne uzdolnienia. Są od początku 

całkowicie dojrzałe.  

Talent Stephena w wieku siedmiu lat był wyjątkowy, ale w wieku 

dziewiętnastu lat już się tak  
mocno nie rozwijał, mimo że jego zachowania społeczne i osobowość stały 

się dojrzalsze.  

Sawantyczne talenty przypominają w pewnym sensie urządzenia, „ready made" 

—  
skończone i gotowe do działania. Tak oto mówi o nich Gardner: „Sądzę, że 

ludzki umysł  

składa się z serii wysoce dostrojonych urządzeń obliczeniowych... i że 

stopień różnicy  
między nami zależny jest od stopnia sprawności działania tych urządzeń". 

Sawantyczne talenty są ponadto bardziej autonomiczne, a nawet 

automatyczne niż  

talenty normalne. Nie potrzebują namysłu i uwagi: 
Stephen rozgląda się, słucha walkmana, śpiewa, a nawet rozmawia podczas 

rysowania;  

background image

niezmiernie skomplikowane obliczenia Jedediaha Buxtona dokonywały się w 

swoim  

ustalonym, nieprzerwanym rytmie, podczas gdy prowadził on codzienne 
życie. Sawantyczne  

zdolności, w odróżnieniu od normalnych, nie łączą się z resztą osoby. 

Wszystko to sugeruje  

istnienie nerwowego mechanizmu, który różni się od mechanizmu sterującego 
normalnymi  

talentami. 

Możliwe, że sawanci mają wysoce wyspecjalizowany i niezwykle silnie 

rozwinięty  
system w mózgu — „neuromodulator", który zostaje „włączony", jeśli w 

odpowiednim  

czasie dociera do niego odpowiedni bodziec (muzyczny, wizualny czy 

jakikolwiek inny), i  
przez to natychmiast zaktywizowany. Bliźnięta, które miały sawan-tyczną 

pamięć do dat,  

zobaczywszy w wieku sześciu lat almanach, ,,wprawiły w ruch" swoje 

niezwykłe zdolności  
— momentalnie przyswoiły sobie strukturalne reguły kalendarza — może 

dzięki odkryciu  

podświadomych zasad i algorytmów. Potrafiły określić, jaki dzień będzie 

korespondował z  
daną datą w następnych latach, co od większości z nas wymaga użycia 

odpowiednich  

algorytmów, a także czasu i wprawy. 

Czasem dochodzi do „zatrzymania" tych mechanizmów, czego 
244 

 

rezultatem jest zniknięcie sawantycznych talentów, czy to u 

niedorozwiniętych lub  
autystycznych sawantów, czy też u normalnych ludzi z sawantycznymi 

zdolnościami.  

Władimir Nabokow, poza wieloma innymi talentami, posiadał też wyjątkową 

zdolność licze- 

nia, ale zniknęła ona całkowicie i bezpowrotnie, jak sam pisze, w 
następstwie wysokiej  

gorączki i delirium, kiedy miał siedem lat. Nabokow twierdził, że ten 

niezwykły talent do  

liczenia, który pojawił się i zniknął w tak tajemniczy sposób, miał 
niewiele wspólnego z nim  

samym i rządził się własnymi regułami — był zupełnie inny od reszty jego 

umiejętności. 

Normalne talenty nigdy nie pojawiają się i nie znikają w ten sposób; one 
rozwijają się,  

trwają, powiększają, nabierają indywidualnego stylu i z upływem czasu 

osiadają w umyśle i  

osobowości. W odróżnieniu od sawantycznych talentów nie są odizolowane, 
niedostępne i  

automatyczne .9 

Umysł nie jest jednak jedynie zbiorem talentów. Nie powinno się 

postrzegać umysłu  
jedynie z perspektywy jego budowy i modalności, jak to czyni obecnie 

wielu neurologów i  

psychologów. Tego typu spojrzenie pomija globalność umysłu, którą można 

nazwać bogac- 
twem, pojemnością czy przestrzennością, a którą od razu rozpoznajemy u 

normalnych ludzi.  

background image

Jest to wydajność supramodalna, która 

9 Możliwe jest współistnienie talentów sawantycznych i normalnych, czasem 

wodrębnych sferach (tak jak u Nabokowa), a czasem w tych samych. Mam 
wrażenie,  

iż koegzystencja ta występuje u niezwykle utalentowanego młodego 

mężczyzny, którego znam  

od dziecka. W wieku 2 lat Eric W. potrafił płynnie czytać — ale nie była 
to po prostu  

hiperleksja; on czytał ze zrozumieniem. W tym samym wieku potrafił 

powtórzyć każdą  

usłyszaną melodię, zaśpiewać w jej rytm; potrafił też uchwycić 
kontrapunkt i fugę. Kiedy miał  

3 lata, robił wspaniałe rysunki perspektywiczne. 

Kiedy miał 10, napisał pierwszy kwartet smyczkowy. W okresie dorastania 

wykazywał  
niezwykłe zdolności w naukach ścisłych, a teraz, gdy ma lat 20, pisze 

ważną pracę z chemii.  

(Nigdy nie zauważyłem u Erica W. żadnych oznak autyzmu — jako dziecko był 

niezwykle  
spontaniczny i skory do zabawy, a obecnie, jako człowiek dorosły, jest 

zdolny do wielu  

głębokich uczuć). Gdyby jego talenty miały wyłącznie sawantyczna naturę, 

nie mogłyby tak  
dalece się rozwijać i łączyć wielu umiejętności. Gdyby miał tylko 

normalne talenty  

(przynajmniej w sferze graficznej), ich natura nie byłaby tak niezwykła. 

Jest więc  
szczęśliwcem, posiadającym i talent sawantyczny, i normalny. 

245 

 

objawia się zawsze, niezależnie od talentów. Właśnie to mamy na myśli, 
mówiąc, że  

ktoś ma ,,dobrą głowę". Także modularne spojrzenie na umysł, w 

najmniejszym stopniu, nie  

uwzględnia osoby, duszy, ,ja". U normalnych ludzi istnieje siła wiążąca i 

jednocząca, która  
łączy wszystkie oddzielne zdolności umysłu. Coleridge nazywa ją 

umiejętnością  

„esemplastyczną" i zespala z naszymi doświadczeniami i emocjami, przez co 

nabierają one  
unikatowego, indywidualnego kształtu. Ta globalna zdolność pozwala nam na 

uogólnianie i  

refleksje, na rozwinięcie subiektywności i świadomości „ja". 

Kurt Goidstein był szczególnie zainteresowany tą globalną zdolnością i 
nazywał ją  

„zdolnością abstrakcyjno-gatunkową" organizmu lub „postawą abstrakcyjną". 

Goldstein  

badał m.in. skutki uszkodzenia mózgu i odkrył, że w przypadku poważnego 
jego urazu lub  

defektu przednich płatów mózgowych, poza ograniczeniem niektórych 

umiejętności (np.  

językowej, wizualnej itd.) dochodziło do osłabienia zdolności 
abstrakcyjno-gatunkowej, co  

miało równie niszczące skutki, a czasem nawet bardziej niszczące niż 

utrata poszczególnych  

umiejętności. Goidstein badał także różne problemy rozwojowe i 
opublikował (wraz z  

background image

Martinem Scheererem i Evą Roth-mann) najbardziej wyczerpujące opracowanie 

na temat  

sawantycz-nych idiotów. Obiektem ich badań był L., głęboko autystyczny 
chłopiec, który  

miał wspaniały talent muzyczny, „matematyczny" i pamięciowy. Opracowanie 

to, które  

ukazało się w 1945 roku pt. A Case of „Idiot Savant": Ań Experimental 
Study of Personality  

Organiwtion. wskazuje na ograniczenia multifaktoralnej lub syntetycznej 

teorii umysłu: 

[Gdyby] istniała [...] jedynie synteza indywidualnych zdolności, które są 
od siebie  

niezależne [...], L. powinien teoretycznie stać się wspaniałym muzykiem i 

matematykiem  

[...] Ponieważ jest to sprzeczne z faktami, musimy wyjaśnić [dlaczego nim 
nie został] [...]  

pomimo swoich „zainteresowań" i „nauki". 

Nie został ani muzykiem, ani matematykiem, ponieważ — jak wnioskują — 

mimo  
swoich niezwykłych i prawdziwych talentów, brakowało mu ważnego, 

globalnego elementu: 

246 

 
L. cierpi na osłabienie zdolności abstrakcyjnych, co ma wpływ na całe 

jego  

zachowanie. Ujawnia się to w sferze językowej, w „niemożności" 

zrozumienia i użycia  
języka w jego symbolicznym lub konceptualnym znaczeniu; w niemożności 

pojęcia czy  

sformułowania abstrakcyjnych właściwości przedmiotów [...] zadania 

pytania „dlaczego" w  
odniesieniu do prawdziwych zdarzeń, uporania się z fikcyjnymi sytuacjami, 

zrozumienia ich  

racjonalnego uzasadnienia [...] To samo upośledzenie jest podstawą jego 

braku  

świadomości społecznej i zainteresowania ludźmi, jego ograniczonego 
zakresu wartości;  

nieumiejętności zarejestrowania lub uświadomienia sobie socjokulturowych 

i między- 

ludzkich zachowań [...] Tego samego upośledzenia w sferze abstrakcyjnej 
dowodzi jego  

[sawantyczne] zachowanie [...] [które] nie wychodzi poza konkretny 

kontekst refleksji i  

werbalizacji [...] Ze względu na braki w postawie abstrakcyjnej L. nie 
potrafi rozwinąć  

swoich zdolności w sposób aktywny i twórczy [...] [Pozostają one] 

anormalnie konkretne,  

ograniczone i sterylne; nic mogą zostać połączone z szerszym znaczeniem 
podmiotu ani z  

wglądem społecznym [...] przypominają bardziej karykaturę normalnego 

talentu. 

Jeśli stwierdzenia Goidsteina dotyczące sawantycznych idiotów i autyzmu 
są ogólnie  

prawdziwe i jeśli Stephen rzeczywiście nie posiada zdolności 

abstrakcyjnej lub jest ona u  

niego silnie ograniczona, to w jakim stopniu jest on zdolny rozwinąć 
tożsamość, swoje „ja"?  

background image

Jakiego rodzaju refleksyjną świadomość może on osiągnąć? Do jakiego 

stopnia może się  

nauczyć lub poddać wpływowi osobistego lub kulturowego kontaktu? W jakim 
stopniu  

możliwe jest stworzenie przez niego takiego kontaktu? Jak bardzo może 

rozwinąć się jego  

autentyczna wrażliwość lub styl? Do jakiego stopnia może on osiągnąć 
rozwój indywidualny  

(jako przeciwieństwo technicznego)? W jaki sposób to wszystko 

odzwierciedla się w jego  

sztuce? Te i wiele innych pytań, które zadajemy sobie, stojąc w obliczu 
paradoksu  

niezwykłego talentu połączonego ze szczątkowym umysłem i tożsamością, 

nabierają ostrości  

w świetle rozważań Goldsteina.  
247 

 

W październiku 1991 roku spotkałem się ze Stephenem w San Francisco. 

Uderzyły  
mnie zmiany, jakie w nim zaszły od czasu, kiedy go ostatni raz widziałem 

— miał teraz  

siedemnaście lat, był wyższy, przystojniejszy, a jego głos nabrał głębi. 

Był podekscytowany  
pobytem w San Francisco i krótkimi, ciętymi zdaniami opisywał mi 

telewizyjne sceny  

przedstawiające trzęsienie ziemi z 1989 roku, które niedawno 

widział:,,Mosty pękały.  
Samochody rozbijały się. Wybuchał gaz. Woda wyciekała z hydrantów. 

Tworzyły się  

pęknięcia. Ludzie latali". 

Pierwszego dnia wspięliśmy się na szczyt wzgórza Pacific Heights. Stephen 
zaczął  

rysować ulicę Broderick, która wije się do szczytu wzgórza. Rysując, 

rozglądał się dookoła i  

był wyraźnie zajęty słuchaniem walkmana. Zapytałem go później, dlaczego 

ulica Broderick  
wije się, a nie prowadzi prosto w górę. Nie potrafił jednak odpowiedzieć, 

że to ze względu na  

stromiznę, a kiedy Margaret powiedziała „stromy", powtórzył po niej 

echolalicznie. Wciąż  
sprawiał wrażenie niedorozwiniętego lub percepcyjnie upośledzonego. 

Podczas spaceru natknęliśmy się nagle na malowniczą zatokę usianą 

statkami, w której  

środku, jak mały klejnot, błyszczało Alcatraz. Przez chwilę jednak nie 
odczytałem obrazu,  

który widziałem, nie dostrzegałem tej sceny — widziałem jedynie 

skomplikowany kolorowy  

wzór, całkiem abstrakcyjny, tworzący wielość wizualnych wrażeń. Czy w 
taki właśnie sposób  

Stephen widział świat? 

Ulubionym budynkiem Stephena w San Francisco była Trans-amerykańska 

Piramida.  
Kiedy spytałem go o przyczyny, odpowiedział: „Ma kształt", a po chwili 

dodał niepewnie:  

„To trójkąt, trójkąt równoramienny... Podoba mi się!" Byłem zaskoczony, 

że Stephen, który  
używał dość prymitywnego języka, potrafi użyć słowa „równoramienny" — 

choć autystycy  

background image

często już we wczesnym dzieciństwie przyswajają sobie kształty i terminy 

geometryczne i  

rozumieją je znacznie lepiej niż społeczne czy osobiste 10. 
10 Freeman Dyson, który znał Jessy Parker od dzieciństwa, pisze: 

Kontakty z nią odczuwałem zawsze, jakbym miał do czynienia z 

przedstawicielem  

obcej inteligencji. Autystyczne dzieci są tak dziwne i różne od nas — a 
mimo to można się  

z nimi komunikować; z Jessy można rozmawiać na wiele różnych tematów... 

[Ale] nie ma  

ona pojęcia o swojej własnej tożsamości, nie rozumie różnicy pomiędzy 
„ty" i, ja". Także  

jej świat jest zupełnie inny niż mój. Konkretne społeczne relacje są dla 

niej bardzo, bardzo  

trudne do ogarnięcia. Z drugiej strony nie ma problemów z innymi 
abstrakcyjnymi  

pojęciami. Tak więc matematyka nie stanowi dla niej problemu, możemy o 

niej rozmawiać  

bez przeszkód... Sadzę, że autyzm dotyka istotnych kwestii odnoszących 
się do  

neurologicznych podstaw osobowości. Inteligencja tych ludzi jest 

nietknięta, ale czegoś jej  

brakuje. 
248 

 

Stephen rozumie autyzm w sposób niezywkle formalny — wyszło to na jaw 

podczas  
niecodziennego incydentu, który przytrafił się nam na Polk Street. 

Mieliśmy jedną szansę na  

milion, by spotkać samochód z napisem „AUTISM" na tablicy rejestracyjnej. 

Pokazałem ją  
Stephenowi. 

— Co tam jest napisane? — zapytałem. 

Z wysiłkiem przeliterował napis: a-u-t-i-s-m-2. 

— Tak — powiedziałem. — A jak to się czyta? 

— U...u...utism—wydukał. 
— Prawie, ale nie całkiem. Nie utizm, ale autyzm. A co to jest autyzm? 

— To, co jest napisane na tablicy rejestracyjnej — odpowiedział, i nie 

było już o czym  

mówić. 
Najwyraźniej jednak wie, że jest inny, specyficzny. Niezmiernie pasjonuje 

go film Rain  

Man, gdyż, jak podejrzewam, utożsamia się zgraną przez Dustina Hoffmana 

postacią, chyba  
najlepiej dotychczas sportretowancgo autystycznego bohatera. Ma nagraną 

na taśmie całą  

ścieżkę dźwiękową z tego filmu i ciągle słucha jej na swoim walkmanie. 

Może cytować z  
pamięci duże fragmenty dialogów, powtarzając każdy z nich z perfekcyjną 

intonacją.  

(Zaabsorbowanie filmem i ciągłe słuchanie muzyki zupełnie nie przeszkadza 

mu w sztuce— 
potrafi wspaniale rysować nawet wtedy, gdy jego uwaga l zdaje się 

skierowana na coś  

zupełnie innego — ale utrudnia to nawiązanie kontaktu czy rozmowy). 

Jego obsesji na punkcie Rain Mana towarzyszy gorączkowa chęć wyjazdu do 
Las  

background image

Vegas. Chciałby pójść do kasyna gry, tak jak Rain Mań, a nie, jak zwykle, 

oglądać  

architekturę miasta. Spędziliśmy więc w Las Vegas jedną noc, a potem, 
lincolnem  

continentalem z 1991 roku udaliśmy się przez pustynię do Arizony. 

 

249 
 

— Wolałby chevroleta impalę z 1972 — powiedziała mi Margaret, ale tego 

modelu, ku  

rozczarowaniu Stephena, nie było w wypożyczalni. 
Wjechaliśmy na parking, z którego było widać część Wielkiego Kanionu, ale 

uwagę  

Stephena natychmiast zaabsorbowały zaparkowane samochody. Kiedy spytałem, 

co sądzi o  
kanionie, odpowiedział: 

— To bardzo, bardzo ładne miejsce. 

— Co ci przypomina? 

— Budynki, architekturę — odpowiedział Stephen. Znaleźliśmy dla niego 
miejsce, z  

którego mógł narysować Północną Ścianę kanionu. Zaczął rysować z mniejszą 

pewnością  

siebie i wprawą, niż czyniłby to, stojąc przed jakąś budowlą; mimo 
wszystko udało mu się  

uchwycić i oddać sposób ułożenia skał. 

— Jesteś geniuszem — powiedziała Margaret. 

— Tak, tak — odparł Stephen, uśmiechając się. Wiedząc, że Stephen 
uwielbia widoki  

z góry, zdecydowaliśmy się przelecieć helikopterem nad Wielkim Kanionem. 

Stephen był  

bardzo podekscytowany i kiedy lecieliśmy nisko między skalnymi ścianami, 
ślizgając się  

blisko Północnej Ściany, a potem wzbiliśmy się w górę, by zobaczyć go w 

całości z lotu  

ptaka, wyciągał szyję i rozglądał się na wszystkie strony. Nasz pilot 

opowiadał o geologicznej  
budowie i historii kanionu, ale Stephen całkowicie go zignorował i, jak 

sądzę, widział tylko  

kształty — linie, grę cienia i światła, kolory i perspektywę, A ja, 

siedząc obok niego i wodząc  
wzrokiem za jego spojrzeniem, zacząłem —jak sądzę — patrzeć jego oczami, 

porzuciłem  

swoją intelektualną wiedzę o warstwach skalnych i starałem się odebrać 

wszystko w sposób  
czysto wizualny. Sądziłem, że Stephen, który nie posiada naukowej wiedzy 

ani nie okazuje nią  

zainteresowania, nie może pojąć terminów geologicznych. Niemniej siła 

jego perceptualnych  
umiejętności, jego wizualnego rozumienia, pozwalała ogarnąć, a potem 

narysować — z  

absolutną precyzją i selektywnością, której nie można uzyskać w żadnej 

fotografii — 
250 

 

geologiczne cechy kanionu. Potrafił wydobyć nastrój kanionu, jego istotę, 

tak samo jak  
to było w przypadku Matisse'a. 

background image

Znów udaliśmy się w drogę przez pustynię, i kiedy jechaliśmy w górę do 

Flagstaffu,  

coraz rządzie; spotykaliśmy wysokopienne kaktusy — ostatni z nich, 
odważny samotnik,  

rósł na wysokości prawie tysiąca metrów. Niegościnne pasmo gór Bradshaw, 

gdzie wiatach  

osiemdziesiątych znaleziono srebro i złoto, rozciągało się po naszej 
lewej. Wjechaliśmy na  

płaską nizinę pokrytą niskimi kaktusami, z pasącymi się gdzieniegdzie 

stadami bydła. Konie i  

osły, a także antylopy wciąż wędrowały po tych równinach. Na horyzoncie 
niczym okręty  

majaczyły wysokie wzgórza San Francisco. 

— Bardzo dobry krajobraz do wprowadzenia samochodów — zauważył Stephen,  

(Wcześniej narysował wielkiego zielonego buicka na tle Monument Valley). 
Byłem ubawiony — i oburzony: patrząc na najpiękniejsze miejsca naszej 

planety,  

Stephen myślał tylko o wprowadzeniu w nie samochodów! 

Kiedy ja gryzmoliłem coś w swoim notatniku, Stephen rysował kaktusy; 
uznał je za  

sztandarowy symbol Zachodu, podobnie jak gondole były dla niego symbolem 

Wenecji, a  

drapacze chmur cechą charakterystyczną Nowego Jorku. Drogę przebiegło nam 
jakieś  

zwierzę, chyba był to królik. Coś we mnie wstąpiło i zawołałem 

impulsywnie „Coypu!"  

Stephenowi przypadło to słowo do gustu i powtarzał je z niekłamaną 
przyjemnością jeszcze  

kilka razy. 

Wycieczka do Arizony potwierdziła, że Stephen potrafił rysować kaniony, 

kaktusy i  
naturalne otoczenie z równą wprawą jak budynki i miasta. Najbardziej 

zaskakujące było chyba  

popołudnie spędzone w Kanionie de Chelly, gdzie Stephen poszedł z 

nawajskim artystą,  

który pokazał mu tamtejsze święte miejsce. Opowiadał mu historie , imity, 
mówił o życiu ludzi  

w kanionie setki lat temu. Stephen słuchał  tego obojętnie i zachowywał 

się ze zwykłą  

nonszalancją — rozglądał się, mruczał coś do siebie i nucił — podczas gdy 
jego towarzysz 

siedział prawie w bezruchu, zatapiając się całkowicie w czynności '„ 

rysowania.  

Rysunek Stephena był jednak znacznie lepszy i oddawał 
251 

 

(co przyznał nawet nawajski artysta) dziwną tajemniczość i świętość tego 

miejsca. Sam  
Stephcn sprawiał wrażenie pozbawionego jakichkolwiek duchowych uczuć; 

mimo to swoim  

nieomylnym okiem uchwycił nastrój tego miejsca, który większość z nas 

nazwałaby  
„świętością". 

Czy Stephen w jakiś sposób przyswajał to, co święte, i przenosił do 

swoich rysunków,  

czy też my, patrząc na jego rysunki, sami przenosiliśmy na nie nasze 
wrażenia? Często nie  

background image

zgadzaliśmy się z Margaret co do rzeczywistych odczuć Stephena, tak jak 

to było w  

przypadku ślubnej muzyki w leningradzkim klasztorze. Jednak tutaj, w 
Kanionie de Chelly,  

nasze role odwróciły się: Margaret sądziła, że świętość tego miejsca 

budziła w nim grozę, ja  

zaś byłem sceptyczny. Głęboką niepewność co do tego, co Stephen naprawdę 
czuje i myśli,  

odczuwa każdy, kto go zna. 

Czasem zastanawiam się, czy „emocja" lub „reakcja emocjonalna" nie jest w 

przypadku  
Stephena zupełnie inna niż u większości z nas: może nie mniej intensywna, 

ale bardziej  

„zlokalizowana", ściśle związana z danym przedmiotem, sceną, wydarzeniem, 

nie zaś z  
bardziej ogólnymi wewnętrznymi odczuciami. Czasami miałem wrażenie, że 

potrafi wyrazić  

nastrój czy atmosferę miejsc, ludzi czy scen w natychmiastowej 

spontanicznej reakcji, która  
ma niewiele wspólnego z tym, co my zwykliśmy nazywać wrażliwością. Mógł 

więc  

powtarzać, odtwarzać lub odzwierciedlać piękno świata i nie odczuwać jego 

„estetycznego  
sensu". „Święta" atmosfera Kanionu de Chelly lub klasztoru mogły na niego 

oddziaływać,  

mimo że nie znał on poczucia „świętości". 

Kiedy na powrót znaleźliśmy się w hotelu w Phoenix, usłyszałem dźwięk 
instrumentów  

dętych dochodzący z pokoju Stephena. Zapukałem do drzwi i wszedłem — 

Stephen był sam,  

a ręce trzymał przy ustach zwinięte w trąbkę. 
— Co to było? — spytałem. 

— Klarnet — odpowiedział, a potem w ten sam sposób naśladował dźwięk 

tuby,  

saksofonu, trąbki i fletu. 

Wróciłem do swojego pokoju i zastanawiałem się nad jego 
252 

 

umiejętnościami naśladowania, które wykazywał na wielu płaszczyznach, i 

nad tym, jak  
bardzo dominowały one w jego życiu. Kiedy był dzieckiem, pojawiała się u 

niego echolalia —  

powtarzał ostatnie słowo lub dwa ostatnie słowa, które usłyszał, co 

zdarzało mu się także i  
teraz, kiedy był zmęczony lub wycofywał się w stan autyzmu. Echolalia nie 

niesie w sobie  

żadnych emocji, żadnych intencji, żadnej „intonacji" — jest czysto 

automatyczna i może się  
pojawić nawet podczas snu. Słowo „coypu", które wcześniej powtarzał, 

miało zupełnie inną  

naturę niż jego echolalie, wymawiał je bowiem z przyjemnością, powtarzał 

akcent, jaki  
usłyszał w moim głosie, choć robił to na swój własny sposób, imitując 

słowo i zmieniając je  

nieco. Na wyższym poziomie znajdowały się również odtwarzane przez niego 

zachowania,  
interakcje, rozmowy i głosy bohaterów Rain Mana. Czasem syciły go i 

stymulowały, a  

background image

czasem przejmowały nad nim kontrolę, opętywały go. 

Tego typu ,,opętanie" pojawia się na wielu poziomach i może występować u 

osób z  
zespołem pozapaleniowym mózgu, a także u ludzi z zespołem Tourette'a. 

Może się tu  

pojawić mimowolna mimika, wywoływana przez znajdującą się na niskim 

poziomie  
fizjologiczną siłę, która „tratuje" wyższe poziomy i osobowość. Tego typu 

siła może także  

determinować bardziej automatyczne aspekty autystycznej mimiki. Ale na 

wyższych  
poziomach może pojawić się też rodzaj głodu tożsamości — potrzeba 

naśladowania,  

przyswojenia, zrozumienia innych. Mira Rothenberg porównywała autystyczne 

osoby do sita,  
przez które nieustannie przechodzą jakieś substancje, ale nigdy nie 

zostają one przezeń  

zatrzymane ani przyswojone. A jednak, zaznacza ona, po trzydziestu pięciu 

latach do- 
świadczeń z autysty karni wciąż czuje, że jest w nich prawdziwe „ja". 

W ostatnim dniu naszego pobytu w Phoenix wstałem o siódmej trzydzieści i 

stojąc na  

balkonie, patrzyłem na wschód słońca. Usłyszałem wesołe „Cześć, Oliver.!" 
— był to  

Stephen, który stał na sąsiednim balkonie. 

— Wspaniały dzień—powiedział, a kiedy uśmiechnąłem się do niego w 

odpowiedzi na  
jego uśmiech, zrobił mi zdjęcie swoim żółtym aparatem fotograficznym. Był 

to niezwykle  

przyjazny, miły 

253 
 

gest; pozostanie w mojej pamięci jako pożegnanie z Arizoną. Kiedy 

wyszliśmy z hotelu,  

Stephen podszedł do kaktusów: 

— Żegnaj, Kaktusie!, Żegnaj, Baryłko! Żegnaj, Kolczasta Gruszko, do 
zobaczenia  

następnym razem! 

Paradoks sztuki Stephena stał się po naszej wycieczce jeszcze bardziej 

uderzający,  
choć nie znajdowałem jego wytłumaczenia. Margaret była zachwycona jego 

pracą i często  

ściskała go, mówiąc: 

„Stephen! Jesteś zachwycający! Nie masz pojęcia, ile przyjemności 
sprawiasz!" —  

Stephen uśmiechał się krzywo i rechotał — ale Margaret miała rację. 

Swoimi rysunkami  

sprawiał on innym wielką przyjemność, pomimo że nie wiadomo, czy są one 
związane z jaki- 

miś emocjami, innymi niż przyjemność ćwiczenia i wykorzystywania swoich 

zdolności. 

W trakcie naszej wycieczki po Arizonie, w Dairy Queen, Stephen zalotnie 
przyglądał  

się dwóm siedzącym przy stole dziewczynom; 

był nimi tak zafascynowany, że zapomniał pójść do pokoju wypoczynkowego. 

W  
pewnym sensie wydarzenie to potwierdza, że jest on normalnym 

dojrzewającym chłopakiem i  

background image

że ani autyzm, ani sawantyzm nie uniemożliwiają normalnych reakcji i 

zachowań. Później  

podszedł do nich — na pierwszy rzut oka nie różni się niczym od innych 
chłopców — ale  

mówił w tak dziwaczny i dziecinny sposób, że zaczęły spoglądać po sobie i 

chichotać, po  

czym zignorowały go. 
Dojrzewanie, zarówno psychiczne, jak i fizjologiczne, może nieznacznie 

opóźnione,  

nabierało teraz niezwykłego tempa. Stephen zaczął wykazywać nagłe i silne 

zainteresowanie  
swoim wyglądem, ubiorem, rockiem i dziewczynami. Margaret powiedziała mi, 

że kiedy był  

dzieckiem, zdawało się, że nie zauważa luster, ale teraz często stawał 

przed lustrem i  
przyglądał się sobie. Wypracował własny styl ubierania: „Lubię kowbojskie 

jasnoniebieskie  

dżinsy, koszule, spraną odzież... i czarne kowbojskie buty". 

— Co sądzisz o butach Olivera? — zapytała figlarnie Margaret. 
— Nudne — odpowiedział, rzucając na nie krótkie spojrzenie. Stephen zna 

tylko  

niewielką część społecznych relacji. Spotyka 

254 
 

ludzi, ale nic wie, jak z nimi rozmawiać. Ma tylko kilku przyjaciół poza 

własną rodziną i  

Hewsonami. Jest bardzo mocno związany ze swoją siostrą, Annette, i 
potrafi być dla niej  

czuły. Zachowuje się jak głowa domu, opiekun matki; a Margaret traktuje 

jak swojego opie- 

kuna. Ale najbardziej zajęty jest teraz rysowaniem i oddawaniem się coraz 
bardziej  

rozbudowanym marzeniom na jawie. 

Najbardziej ekscytuje Stephena świat z Beverly Hills, 90210, 

telewizyjnego serialu, za  

którym przepada. Rok temu zapytałem go oto: 
— Uwielbiam Jennie Garth — powiedział. — To największa żyleta w L.A. 

Maluje się  

czerwoną szminką... Ma dwadzieścia jeden lat. Jest z Illinois. Gra w 

Beverly Hills, 902)0.  
Jestem zakochany w Jennie Garth. To się zaczęło chyba w 1991. Ona gra 

Kelley Taylor.  

Zawsze nosi dżinsy, kowbojskie koszule i body. 

Stephen jest zakochany nie tylko w Jennie Garth, ale we wszystkich 
postaciach z tego  

filmu, w które wciela się teraz w coraz bardziej rozbudowanych 

fantazjach. „Zbieram ich  

zdjęcia—powiedział. — Wysłałem im kilka rysunków". Chce zaprojektować dla 
nich apar- 
tament na Park Avenue. Będą mieszkać razem, on w charakterze artysty 

rezydenta. To on  

będzie decydował, kto może ich odwiedzać, a kto nie. Wieczorami, po dniu 
spędzonym na  

wspólnej pracy, będą wszyscy razem jeść i bawić się w apartamencie. 

Wszystko to nary- 

sował. 
Robił też fantazyjne, pełne seksu rysunki dziewcząt; Margaret przez 

przypadek odkryła  

background image

je pewnego dnia podczas podróży, kiedy wróciła do hotelu i znalazła je 

przy jego łóżku. Na  

inne rysunki — nawet te najlepsze, których zrobienie zajęło mu kilka dni 
— w ogóle nie  

zwraca uwagi; mogą zgubić się lub zniszczyć, nie ma to dla niego 

najmniejszego znaczenia; te  

z dziewczętami uważa za swoją własność i trzyma je w swoim pokoju — 
nikomu by ich nie  

pokazał. Są zupełnie inne od pozostałych prac robionych na zamówienie, 

odzwierciedlają  

bowiem jego wewnętrzne życie, jego marzenia i potrzeby, emocjonalną i 
indywidualną  

tożsamość. Rysunki przedstawiające budynki, niezależnie od mistrzostwa 

wykonania, są tylko  

odbiciami, reprodukcjami. 
255 

 

Jego zainteresowanie dziewczętami, fantazje z nimi związane są całkiem 

normalne,  
charakterystyczne dla wieku dojrzewania, ale z drugiej strony są 

dziecinne i naiwne,  

odzwierciedlają jego głęboki brak znajomości ludzi i socjalnych zachowań. 

Trudno go sobie  
wyobrazić na randce, a tym bardziej w głęboko osobistym, seksualnym 
związku. Wydaje się,  

że tego typu relacje zawsze będą dla niego niedostępne. Zastanawiam się, 

czy zdaje sobie z  
tego sprawę i czy czasem go to nie smuci. 

W lipcu 1993 roku zadzwoniła do mnie niezwykle podekscytowana Margaret. 

— U Stephena pojawiły się nagle zdolności muzyczne — oświadczyła. — 

Ogromne  
zdolności 'Musisz natychmiast przyjechać i zobaczyć się z nim. 

Byłem zaskoczony jej telefonem; nigdy nie widziałem, żeby była aż tak  

podekscytowana. 

Najwyraźniej jego muzyczny talent pojawił się we wczesnym dzieciństwie,  

równocześnie z talentem artystycznym. Lorraine Cole pisze, że nawet gdy 
jeszcze nie mówił,  

potrafił wspaniale naśladować innych: 

Naśladował zachowanie wściekłego mężczyzny w restauracji w tak zabawny i  

przekonujący sposób, że dopiero przy powtórnym oglądaniu sceny nagranej 
na taśmie  

wideo zdaliśmy sobie sprawę, że nie używał słów, a dziką wściekłość i 

podniesione głosy  

odtwarzał za pomocą mimiki i groźnych pomruków. Wtedy zdaliśmy sobie 
sprawę z jego  

zdolności naśladowania dźwięków. 

Objawiło się to bardzo silnie po jego krótkiej wizycie w Japonii — dźwięk 

języka  
japońskiego zafascynował go, i kiedy Andrew odebrał jego i Margaret z 

lotniska Heathrow,  

Stcphen tak wspaniale naśladował dźwięki tego języka i „japońskie" gesty, 

że Andrew o mało  
ze śmiechu nie rozbił samochodu. 

Od lat wiedzieliśmy, że Stephen ma ogromne zdolności naśladowania 

instrumentów,  

głosów, akcentów, intonacji, melodii, rytmów, 
256 

 

background image

arii i piosenek — świetną pamięć słuchową. A poza tym, co ważne, lubił 

muzykę;  

poruszała go ona, sprawiała mu wręcz fizyczną przyjemność — chyba 
większą, jak sądzę, niż  

rysowanie. 

Jednak Margaret, która wiedziała to wszystko znacznie lepiej ode mnie, 

najwyraźniej  
miała na myśli coś zupełnie innego, jakiś nowy i niespodziewany wybuch 

talentu. Jak mi  

powiedziała przez telefon, podstawową sprawą było to, że znalazła 

odpowiedniego  
nauczyciela muzyki („Ona jest wspaniała, kochanie!") — od razu zawiązał 

się między nimi  

kontakt. Zaplanowałem wyjazd do Londynu w ten sposób, żeby trafić na ich 

cotygodniową  
lekcję muzyki. Pojechałem tam z moją siostrzenicą, Liz Chase, 

nauczycielką muzyki i  

pianistką z bardzo dobrym słuchem, wykształconą w improwizacji, analizie 

i teorii. 
Liz i ja gawędziliśmy właśnie z Evie Preston, jego nauczycielką muzyki, 

kiedy z  

wybiciem dwunastej wpadł gwałtownie Stephen. 

— Cześć, Evie, jak się masz, ja mam się dobrze — powiedział, a potem: — 
Cześć,  

Oliverze Sacks, jak się masz? — a kiedy przedstawiłem swoją siostrzenicę, 

rzeki: — Cześć,  

Liz Chase, jak się masz? 
Potem popędził do pianina i na rozkaz Evie zaczął grać gamy i wyśpiewywać 

akordy,  

zaczynając od głównych triad. Robił to wszystko z łatwością i z radością. 

Sprawiał wrażenie,  
jakby takie terminy jak tercja, kwinta — te pitagorejskie, numeryczne 

pojęcia muzycznych  

interwałów — znał od urodzenia. 
— Nigdy nie musiałam go uczyć — stwierdziła Evie. Wciąż był nienasycony. 

— Zróbmy teraz siódemki — powiedziała Evie, na co Stephen kiwnął głową i  
zachichotał, jakby obiecała mu czekoladę. 

— A teraz zagramy bluesa — powiedziała Evie. — Ty grasz górne dźwięki, ja 

basy. 

Trzema palcami (co wydawało się niemożliwe, choć efekty były wyśmienite) 
Stephen  

improwizował teraz na górnych dźwiękach w intrygujący i wspaniały sposób. 

Na początku  

potwierdził swoją umiejętność improwizacji na niższej połowie oktawy, ale 
potem, kiedy  

nabrał śmiałości, jego muzyczne fantazje stawały się coraz 

257 

 
bardziej złożone i obejmowały coraz szerszą gamę dźwięków. W sumie 

wykonał sześć  

improwizacji, z których ostatnia była najbardziej popisowa. Ale Liz 

powiedziała: 
— Improwizowanie jest łatwe, robisz to prawie mimowolnie. Dla kogoś z tak 

dobrą  

muzyczną inteligencją, dodała, umiejętność tworzenia wariacji jest prawie 

automatyczna, jest  
to po prostu potwierdzenie samej inteligencji. Uważała natomiast, że 

godny uwagi jest  

background image

sposób, w jaki Stephen wypełnia swe improwizacje uczuciem, częścią samego 

siebie; jak  

czyni je „twórczymi, cennymi i pełnymi wewnętrznego napięcia". 
Evie poprosiła Stephena, żeby zaśpiewał What a Wonderful World. Jego 

śpiew  

przepełniony był niekłamanym uczuciem, a gesty, jakie wykonywał podczas 

śpiewu, nie były  
zwykłymi tikami, mimowolnymi odruchami. Kiedy skończył, Evie poprosiła, 

żeby zanalizował  

harmonijność piosenki, wyśpiewał wszystkie akordy. Zrobił to bez chwili 

wahania. „Jego  
zdolności identyfikacji tonów harmonicznych, ich analizy i odtwarzania są 

całkiem  

wyjątkowe" — zauważyła Liz. Potem Evie, jak co tydzień, zadała mu 

ćwiczenie z „interpre- 
tacji", grając fragment, którego dotychczas nigdy nie słyszał — tym razem 

było to Marzenie  

Schumanna. Stephen intensywnie przysłuchiwał się muzyce i mówił, z czym 

mu się ona  
kojarzy: 

— To jest o... powietrzu i polach, kwitnących żonkilach... strumieniu... 

słońcu  

(uwielbiam to)... ogrodach różanych... delikatnych, świeżych powiewach 
wiatru... dzieci  

wychodzą z domów bawić się z kolegami. 

Czy Stephen — tak ubogi w uczucia lub odcięty od nich — w rzeczywistości  

odczuwał te nastroje i atmosferę? Czy też przyswoił je, nauczył się 
„odkodowywać" muzykę,  

wiedział, które formy są „sielankowe" lub „wiosenne", i na tej zasadzie 

przypisywał im  

odpowiednie obrazy? Czy był to rodzaj triku, do którego odegrania nie 
potrzebował żadnego  

prawdziwego uczucia? Podzieliłem się później moimi myślami z Evie, która 

powiedziała mi,  

że jego skojarzenia muzyczne były na początku nietrafne i egocentryczne, 

uderzająco nie  
współgrające z nastrojem danego utworu. Później wyjaśniła mu, jakiego 

rodzaju uczucia i  
obrazy „towarzyszyły" różnym 

258 
 

formom muzyki, i teraz uczył się tego. Ale jej zdaniem także je odczuwał. 

W końcu nadszedł czas, żeby Stephen wybrał piosenkę, którą chciał 

zaśpiewać.  
Wybrał It's Not Unusual, która bardzo mu się podobała — mógł naprawdę dać 

upust  

swoim fantazjom. Śpiewał z wielkim entuzjazmem, kołysząc przy tym 

biodrami, tańcząc, ge- 
stykulując, robiąc różne miny, przysuwając do ust nie istniejący 

mikrofon, śpiewając do  

wyobrażonej wielkiej widowni. It's Not Unusual stała się sztandarową 

piosenką Toma  
Jonesa, a Stephen w swojej wersji odtworzył kwiecistą fizykalność Jonesa, 

dodając jej  

trochę z osobowości Steviego Wondera. Sprawiał wrażenie, jakby muzyka 

całkiem nim  
zawładnęła, jakby stanowił z nią jedność — i w tym momencie nie było już 

tak  

background image

charakterystycznego dla niego przekrzywienia głowy, nienaturalnego 

zachowania, tików,  

odwracania wzroku. Cała jego autystyczna osobowość, zdawało się, 
całkowicie znikła, a w  

jej miejsce pojawiły się pełne wdzięku, naturalne ruchy i emocjonalne 

zaangażowanie.  

Zaskoczony tą transformacją napisałem w swoim notatniku dużymi literami 
„AUTYZM  

ZNIKNĄŁ". Ale kiedy piosenka się skończyła, znów wrócił autystyczny 

wygląd Stephena. 

Dotychczas wydawało się, że integralną częścią Stephena, częścią jego 
autyzmu, jest  

jego upośledzenie w zakresie odczuwanych emocji, ograniczenie stanów 

umysłu, które  

większość z nas określa mianem „ja". Teraz zaś okazało się, że te 
brakujące „elementy" są  

mu „dawane", że na czas trwania piosenki tożsamość zostaje mu 

„wypożyczona" — mimo  

że znikała ona w momencie zakończenia się melodii. 
Wyglądało to tak, jakby na krótką chwilę całkowicie ożył. 

Ta lekcja muzyki była dla mnie objawieniem — nie tylko ze względu na 

odkrycie  

następnych talentów Stephena (co nie jest całkowitym zaskoczeniem u 
autystycznych  

sawantów), ale ze względu na sposób istnienia, który dotychczas wydawał 

mi się dla niego  

nieosiągalny. Nic, co dotychczas zaobserwowałem w jego zachowaniu i w 
jego sztuce, nie  

zapowiadało tego. Sprawiał wrażenie, jakby oddał całego siebie, całe 

swoje ciało, wszystkie  

ruchy 
259 

 

i ekspresję, by śpiewać, by odegrać piosenkę jak aktor na scenie — wciąż 

jednak nie  

wiedziałem, czy było to wspaniałe przedstawienie pantomimiczne, czy też 
rzeczywiste  

poddanie się słowom, nastrojowi, wewnętrznej atmosferze piosenki. 

Zacząłem się zastanawiać  

(nawet bardziej niż w przypadku rysunków Matisse' a), czy traktował on 
oryginały (malunki  

lub piosenki) jako obraz wnętrza, stanu umysłu innych, czy też jako 

obiekty. Czy, że tak  

powiem, wchodził w umysł malarza lub twórcy piosenki i dzielił ich 
subiektywne odczucia,  

czy też traktował ich twórczość (podobnie jak domy) czysto fizycznie, 

jako obiekty? (Czy  

jego powtórzenia scen Rain Mana były zwykłym playbackiem, naśladownictwem 
lub  

echolalią, czy też niosły w sobie ważne treści, które poruszono w 

filmie?) Czy jego zdolności  

były zaledwie mimowolnymi talentami (w terminologii Goidsteina „ament 
talents"), czy też  

rzeczywistymi osiągnięciami umysłu i tożsamości? 

Goidstein porównuje „umysł" do tego, co abstrakcyjno-gatunkowe, 

konceptualne, a  
wszystko inne uważa za patologiczne, jałowe. Ale istnieją też zdrowe 

formy umysłu, które nie  

background image

są konceptualne, chociaż neurologowie i psychologowie rzadko je 

doceniają. Istnieje  

mimesis— samo w sobie stanowiące umiejętność umysłową, sposób 
naśladowania  

rzeczywistości własnym ciałem i zmysłami, wyjątkowa ludzka umiejętność, 

nie mniej ważna  

niż symbole czy język. Merlin Donald w książce Origins of the Modern Mind 
[Źródła  

współczesnego umysłu] twierdzi, że mimetyczne zdolności modelowania, 

wewnętrznej  

reprezentacji, wszystkie umiejętności niewerbalne i niekonceptualne 
stanowiły  

prawdopodobnie dominujący moduł percepcji naszego bezpośredniego przodka, 

homo  

erectus. Dopiero potem powstało abstrakcyjne myślenie i język u gatunku 
homo sapiens11 .  

Kiedy patrzyłem na gesty śpiewającego Stephena, 

11 Jerome Bruner, który dokładnie badał rozwój zdolności poznawczych 

dzieci,  
stwierdził, że pierwszym ich objawem jest „enaktywna" reprezentacja. To, 

co enaktywne,  

podkreśla Bruner, choć uzupełnione dalszym rozwojem form percepcji lub 

reprezentacji  
(które nazywa „ikonicznymi" i „symbolicznymi"), nie zostaje nimi 

zastąpione, ale zostaje  

zachowane jako silny moduł ekspresji, którego zawsze można użyć. Tak samo 

jest w  
przypadku mimetycznego etapu rozwoju człowieka, o którym mówi Donald — 

mimesis nie  

odeszło wraz ze zniknięciem homo erectus. Wszyscy często korzystamy z 

niewerbalnych  
zachowań i form komunikacji, a najsilniej objawiam się one w mimice, u 

aktorów, a także u  

osób głuchych. 

260 

 
zastanawiałem się, czy nie powinniśmy przynajmniej niektórych aspektów 

autyzmu i  

sawantyzmu traktować jako normalnego rozwoju, a nawet przerostu tych 

systemów, których  
funkcjonowanie opiera się na zdolnościach mimetycznych nad bardziej 

współczesnym, a w  

tym wypadku upośledzonym modułem symbolicznym. Ale nawet jeśli 

wyprowadzić stąd  
jakieś analogie, są one tylko częściowe i nie powinny nas zmylić. Stephen 

nie jest ani  

komputerem, ani homo erectusen—wszystkie nasze modele są w jego przypadku 

nieodpo- 
wiednie. 

Rozwój Stephena od samego początku miał wyjątkową, inną jakość. On 

konstruuje  

świat w inny sposób, a jego moduł percepcji, jego tożsamość, jego 
artystyczne talenty są ze  

sobą ściśle związane. Niewierny, w jaki sposób Stephen myśli, w jaki 

sposób konstruuje  

świat, jak to się dzieje, że rysuje i śpiewa. Wiemy jednak, że 
niezależnie od zakresu jego  

background image

upośledzenia w sferze symbolicznej, abstrakcyjnej, jest on swoistym 

geniuszem w sferze  

konkretnej, mimetycznej — czy to wtedy, kiedy rysuje katedrę, kanion, 
kwiat, czy też kiedy  

odgrywa scenę, piosenkę — posiada genialne zdolności uchwycenia cech 

formalnych, logiki  

strukturalnej, stylu, natury (choć niekoniecznie „znaczenia") 
wszystkiego, cokolwiek  

odtwarza. 

Powszechnie rozumiana kreatywność pociąga za sobą nie tylko „cos", czyli 

talent, ale  
także „kogoś" — charakterystykę osoby, określoną tożsamość, osobistą 

wrażliwość,  

wyjątkowy styl, który przenika do talentu, nadaje mu indywidualną formę i 

charakter. W tym  
sensie kreatywność pociąga za sobą oryginalność, zerwanie z istniejącymi 

sposobami  

postrzegania, swobodne poruszanie się w świecie wyobraźni, tworzenie i 

przetwarzanie  
świata we własnym umyśle, a to wszystko pod krytycznym spojrzeniem 

wewnętrznego oka.  

Kreatywność wiąże się z życiem wewnętrznym — z przepływem nowych idei i 

silnych uczuć. 
W tym sensie kreatywność nigdy nie byłaby dla Stephena osiągalna. Ale 

umiejętność  

uchwycenia natury rzeczy, perceptualny 

261 
 

geniusz, nie jest czymś gorszym; jest równie rzadki i cenny jak talenty 

intelektualne.  

Kiedyś powiedziałem o Jose, że nie żyje w uniwersum, ale w czymś, co 
William James  

nazywa „multiwersum" nieskończenie wielu oddzielnych, choć niezwykle 

barwnych szcze- 

gółów, dzięki czemu doświadcza świata (używając terminologii Prousta) 

jako ,,kolekcji  
momentów" — żywych, odosobnionych, niczym nie poprzedzonych i nie 

mających  

następstw. Wyobrażałem sobie Jose, który lubił rysować rośliny i 

zwierzęta, jako ilustratora  
opracowań botanicznych (słyszałem, że w Królewskich Ogrodach Botanicznych 

w Kew  

Gardens zatrudnia się autystycznych artystów). 

Czy autyzm jest konieczną, integralną częścią jego sztuki? Większość 
autystów nie jest  

artystami, a większość artystów to nie autyści; sądzę jednak, że gdy 

talent natrafia na autyzm  

(tak jak w przypadku Stephena i Jose), zachodzi między nimi interakcja — 
sztuka przejmuje  

siłę i słabości autyzmu, jego niezwykłą zdolność dokładnej reprodukcji i 

reprezentacji, ale  

także jego repetytywność i stereotypię. Nie wiem wszakże, czy można w 
ogóle mówić o  

czymś takim jak „sztuka autystyczna". 

Czy sztuka ma wpływ na Stephena lub na jego autyzm? Sądzę, że odpowiedź 

na to  
pytanie jest przecząca. Nie wydaje mi się, żeby jego sztuka oddziaływała 

na jego charakter  

background image

czy zmieniała sposób jego myślenia. Ale nie jest to, być może, wcale 

takie zaskakujące: 

jest wielu wielkich artystów, których życie osobiste jest nietknięte, nie 
połączone z ich  

sztuką. (Istnieją oczywiście tacy, których życie zespala się ze sztuką). 

Pięćdziesiąt procent osób cierpiących na klasyczny autyzm jest niemych, 

nie mówi;  
dziewięćdziesiąt pięć procent prowadzi bardzo ograniczone życie — 

Stephen, w pewnym  

sensie, wymknął się tym statystykom, po części dzięki swojej sztuce, po 

części dzięki oso- 
bom, które wspierały go z takim oddaniem. Talent i sztuka, nie 

rozpoznane, nie wpierane, nie  

wystarczą: Jose jest niemal równie utalentowany jak Stephen, ale nigdy go 

nie odkryto, nikt  
mu nigdy nie pomagał, i dlatego wciąż żyje w sali szpitalnej. Stephen 

prowadzi urozmaicone i  

ciekawe życie — podróżuje, rysuje w plenerze, a teraz 

262 
 

uczęszcza do szkoły artystycznej. Margaret Hewson, Chris Marris i inni 

ludzie odegrali  

niezwykle ważną rolę w jego życiu, wpierając go i pomagając mu w rozwoju, 
umożliwiając mu  

twórcze życie. Niemniej wciąż jest on niezwykle bierny i, jak sądzę, 

zawsze będzie  

potrzebował czyjegoś wsparcia, tak jak Ślepy Tom potrzebował wsparcia 
pułkownika  

Bethune'a. 

Rysunki Stephena mogą nigdy nie wyrazić jakiejś głębokiej wizji świata. O 

n także  
może się nigdy nie rozwinąć, nie poznać wszystkich wspaniałości i małości 

bycia  

człowiekiem. 

Ale to go nie umniejsza, nie umniejsza też jego talentów. Ograniczenia 

Stephena,  
paradoksalnie, mogą być także jego siłą. Moim zdaniem jego wizjajest 

wartościowa  

szczególnie dlatego, że przedstawia niezwykle bezpośredni, nie tknięty 

konceptualizmem  
obraz świata. Stephen może być ograniczony, dziwny, idiosynkratyczny czy 

autystyczny; ale  

dane jest mu osiągnąć to, co niewielu z nas osiąga — możliwość 

przedstawiania i badania  
świata. 

 

ANTROPOLOG NA MARSIE 

Spędziłem kilka dni z fantastycznym Stephenem Wiltshire'em, autystycznym 
artystą z  

Londynu, obdarzonym niesłychanymi zdolnościami rysunkowymi. Pojechałem do  

Massachusetts, aby odwiedzić inną autystyczną artystkę, Jessy Park (jej 

matka opisuje Jessy  
w przepięknej i inteligentnej, bardzo osobistej opowieści The Siege 

[Oblężenie]). Zobaczyłem  

jej nasycone kolorem, usiane gwiazdami prace (jakże odmienne od rysunków 

Stephena), a  
także zarys magicznego świata — labiryntu związków (między liczbami, 

kolorami,  

background image

moralnością, pogodą). Byłem w kilkunastu szkołach dla autystycznych 

dzieci. Nadzwyczajny  

tydzień spędziłem na obozie dla autystycznych dzieci w Camp Winston w 
stanie Ontario, tym  

bardziej niezwykły, że tego lata jednym z wychowawców był Shane, mój 

przyjaciel z  

zespołem Tourette'a, który — z tym swoim dyszeniem i dotykaniem, 
sięganiem i wtrącaniem  

się, ogromną witalnością i impulsywnością — zdawał się „przebijać" do 

najgłębiej pogrążo- 

nych w autyzmie dzieci w sposób zupełnie niedostępny dla reszty z nas. 
Odwiedziłem  

autystyczną rodzinę w Kalifornii: oboje rodzice, bardzo uzdolnieni, i ich 

dwoje dzieci —  

wszyscy z pasją oddawali się (w przerwach między poważnymi zadaniami 
stawianymi przez  

życie) skakaniu na batucie, klaszcząc przy tym w dłonie i krzycząc. Teraz 

wreszcie udawałem  

się do Fort Collins w Colorado, aby spotkać się z Temple Grandin, jedną z 
najbardziej  

godnych uwagi osób dotkniętych autyzmem: nie przeszkodził on jej w 

zrobieniu 

264 
 

doktoratu z zoologii, wykładaniu na Uniwersytecie Stanowym Colorado i 

prowadzeniu  

własnej firmy. 
Choć autyzm został opisany w latach czterdziestych prawie jednocześnie 

przez Leo  

Kannera i Hansa Aspergera, wydaje się, że Kanner uznał autyzm za 

nieszczęście, któremu nie  
można ulżyć, natomiast Asperger wyczuwał, że może mieć on i pozytywne — 

lub  

kompensujące — aspekty: „szczególną oryginalność myślenia i 

doświadczania, która może  

prowadzić do nieprzeciętnych osiągnięć w późniejszym życiu". 
Nawet na podstawie tych wczesnych sprawozdań jasne jest, że w autyzmie 

można  

zidentyfikować szeroki zakres zjawisk i symptomów — wiele jeszcze można 

dołączyć do  
listy podanej przez Kannera i Aspergera. Większość dzieci „typu Kannera" 

to dzieci opóź- 

nione w rozwoju, często poważnie; u znaczącej części występują objawy 

neurologiczne (cała  
skala ruchów mimowolnych lub automatycznych — spazmów, tików, kołysania 

się;  

problemy z koordynacją ruchową i zachowaniem równowagi; trudności 

specyficzne, np.  
niezborność ruchu w fazie początkowej, pokrewna obserwowanej w chorobie 

Parkinsona).  

Przeważnie występować będzie również rozmaitość nienormalnych (często  

„paradoksalnych") reakcji na bodźce zmysłowe, gdy niektóre odczucia są 
wzmacniane nawet  

do poziomu subiektywnej przykrości, inne zaś (łącznie z wrażliwością na 

ból) są redukowane  

czy wręcz nieobecne. Jeśli pojawi się zdolność posługiwania się mową, 
mogą wystąpić  

background image

nieoczekiwane i złożone zaburzenia porządku językowego: tendencja do 

pustosłowia,  

echolalia, wypowiedzi konstruowane wyłącznie z klisz. Doris Allen, 
psycholog, opisuje ten  

aspekt autyzmu jako „deficyt semantyczno-pragmatyczny". Na tym tle dzieci 

„typu  

Aspergera" mają często normalną (niekiedy wybitną) inteligencję i 
zasadniczo nie odnosi się  

do nich aż tyle problemów neurologicznych. 

Kanner i Asperger patrzyli na autyzm jak klinicyści, dostarczając opisów 

tak pełnych i  
dokładnych, że nawet dziś, pięćdziesiąt lat później, trudno o lepsze. 

Jednak dopiero w latach  

siedemdziesiątych 

265 
 

Beatę Hermelin, Neil O'Connor i ich współpracownicy z Londynu, 

wykorzystując  

osiągnięcia nowej dyscypliny — psychologii poznania, rozpracowali 
mentalną strukturę  

autyzmu w bardziej systematyczny sposób. Ich prace (szczególnie Lomy 

Wing) sugerowały,  

że u wszystkich osób autystycznych występuje wspólne jądro problemu, 
spójna triada  

uszkodzeń: upośledzenie społecznych interakcji z otoczeniem, osłabienie 

zdolności  

komunikowania się — werbalnego i niewerbalnego — oraz ograniczenia 
wyobraźni w  

kreowaniu zabaw. Londyńscy psychologowie sądzili, że jednoczesne 

występowanie tych  

trzech aspektów nie jest przypadkowe: wszystkie one są przejawami 
jakiegoś głębszego  

zaburzenia rozwojowego. Podejrzewali, iż osoby autystyczne nie dysponują 

w istocie  

pojęciem czy też wyobrażeniem cudzego umysłu, a nawet swego własnego; nie 

mają zatem —  
mówiąc w żargonie psychologów poznania — „teorii umysłu". Jest to jednak 

hipoteza jedna z  

wielu: jak dotąd, żadna teoria nie wyjaśnia całego zakresu zjawisk 

obserwowanych w auty- 
zmie. Kanner i Asperger w latach siedemdziesiątych ciągle jeszcze 

prowadzili rozważania nad  

symptomami, które zaczęli opisywać ponad trzydzieści lat wcześniej, a 

każdy z czołowych  
badaczy współczesnych spędził dwadzieścia lub więcej lat na ich 

studiowaniu. Autyzm jako  

przedmiot badań stawia istotne pytania ontologiczne, gdyż dotyczy 

radykalnej odmienności w  
kształtowaniu się mózgu i umysłu. Nasz wgląd w jej istotę pogłębia się, 

jednak niesłychanie  

powoli. Ostateczne zrozumienie, czym jest autyzm, może wymagać tak 

zaawansowanych  
środków technicznych oraz aparatury pojęciowej, jakie trudno nam sobie 

nawet wyobrazić. 

Wyobrażenia o „klasycznym autyzmie dziecięcym" składają się na 

odstraszający  
wizerunek. Większość ludzi (a w rzeczywistości także większość lekarzy) 

spytana o autyzm  

background image

przywołuje obraz dogłębnie upośledzonego dziecka o zestereotypizowanych 

ruchach i  

szczątkowej kompetencji językowej, zamkniętego na niemal wszystkie próby 
nawiązania  

kontaktu — stworzenia, przed którymi nie rysuje się żadna przyszłość. 

Zarazem, co jest warte uwagi, większość ludzi mówi wyłącznie o 

autystycznych  
dzieciach, nigdy o autystycznych dorosłych, tak 

266 

 

jakby dzieci takie w pewnym momencie tajemniczo się dematerializowały. A 
przecież,  

mimo że wizerunek dziecka autystycznego w wieku trzech lat istotnie może 

być porażający,  

niektórzy z autystycznych nastolatków, na przekór rokowaniom, mogą 
rozwinąć kompetencję  

językową na przyzwoitym poziomie, zyskać niezbędny zasób umiejętności 

życia w  

społeczeństwie, a nawet osiągnąć wysoki poziom intelektualny. Mogą zatem 
przeobrazić się  

w autonomiczne jednostki zdolne do pełnego i normalnego życia — a 
przynajmniej  

sprawiającego pozory pełni i normalności — gdyż pod tą powierzchnią może 
się skrywać  

trwała i głęboka osobliwość autyzmu. Asperger jaśniej od Kannera 

przeczuwał szansę takiej  

jednostkowej drogi rozwoju, stąd też mawia się o „funkcjonujących na 
wysokim poziomie"  

osobach autystycznych jako o osobach z syndromem Aspergera. Ostateczne 

rozróżnienie  

być może polega na tym, że osoby z syndromem Aspergera mogą przekazać nam 
swoje  

doświadczenia, opisać wewnętrzne stany i odczucia; u dotkniętych 

klasycznym autyzmem nie  

wchodzi to w grę. Klasyczny autyzm zamyka wszystkie „okna" — możemy tylko  

wnioskować. Natomiast osoby z syndromem Aspergera mają rozwiniętą 
samoświadomość i  

zdolność do introspekcji. 

Jest kwestią do dyskusji, czy syndrom Aspergera jest czymś radykalnie 

odmiennym od  
klasycznego autyzmu wczesnodziecięcego (w przypadku trzyletniego dziecka 

wszystkie  
formy autyzmu manifestują się podobnie), czy też istnieje ciągłe 

przejście od najpo- 
ważniejszych przypadków autyzmu dziecięcego (współwystępują-cegonp. z 

niedorozwojem i  

rozmaitymi uszkodzeniami neurologicznymi) aż po osoby najbardziej 

utalentowane,  
funkcjonujące na wysokim poziomie. (Isabelle Rapin, neurolog 

specjalizujący się w autyzmie,  

podkreśla, że te dwa krańcowe stany mogą mieć zupełnie inne podłoże 

biologiczne, choć  
czasem przejawiają podobieństwa w sferze zachowań). Nie jest też jasne, 

czy można tę ciągłą  

skalę rozszerzyć, tak by obejmowała również występowanie izolowanych 

„cech  
autystycznych", jak np. szczególnych, intensywnych fascynacji i fiksacji, 

często  

background image

stowarzyszonych z niechęcią do wchodzenia w relacje międzyludzkie i z 

samotnictwem. A  

przecież w każdej 
267 

 

grupie „normalnych" ludzi można spotkać osoby, u których dostrzega się 

takie cechy,  
osoby uznawane za trochę ekscentryczne, za dziwaków, pedantów lub 

odludków. 

Przyczyny autyzmu stały się także tematem wielu dyskusji. Wskaźnik  

rozpowszechnienia wynosi tu około l na 1000; autyzm wykrywany jest na 
całym świecie, a  

jego objawy są zaskakująco spójne nawet w skrajnie odmiennych kulturach. 

Często pozostaje  

nie rozpoznany w pierwszym roku życia; w drugim lub trzecim diagnoza 
staje się oczywista.  

Asperger uważał autyzm za wrodzone, biologiczne uszkodzenie kontaktu 

emocjonalnego,  

Kanner zaś skłaniał się, by traktować go jako zaburzenie psychogenne, 
skutek niewłaściwego  

traktowania przez rodziców, szczególną rolę przypisując matce 

utrzymującej dziecko na  

„lodowaty dystans". W tym czasie rozpowszechniony był pogląd, że autyzm 
ma naturę  

„mechanizmu obronnego", często też mylono go z dziecięcą schizofrenią. U 

całego pokolenia  

rodziców — zwłaszcza u matek — wytworzono poczucie winy za autyzm ich 
dzieci. Dopiero  

w latach sześćdziesiątych tendencje te osłabły, gdy w pełni zaakceptowano 

pogląd o  

organicznych przyczynach powstawania autyzmu (ważną w tym rolę odegrał 
artykuł Infantiie  

Autism [Autyzm dziecięcy] Bernarda Rimianda z 1964 roku). 

Nie ma już wątpliwości, że podatność na autyzm ma podłoże biologiczne, 

wzbogaca  

się też materiał dowodowy na to, że w niektórych przypadkach również 
genetyczne. Jako  

cecha dziedziczona autyzm nie jest zdeterminowany: raz okazuje się 

dominujący, raz  

recesywny. Zdecydowanie częściej występuje u chłopców. Zestrój genów 
odpowiedzialny za  

autyzm może być związany — u dotkniętej nim osoby lub w jej rodzinie — z 

innymi  

uszkodzeniami genetycznymi, takimi jak dysleksja czy zespół Tourette'a. 
Ale występuje także  

autyzm nabyty. Pierwszy raz zdano sobie z tego sprawę w latach 

sześćdziesiątych, w czasie  

epidemii różyczki, gdy na autyzm zapadła duża liczba dzieci narażonych na 
jej działanie w  

okresie prenatalnym. Pozostaje niejasne, czy tzw. regresywne formy 

autyzmu (skokowe  

zaburzenie zdolności mowy i kontaktów społecznych, obserwowane u dzieci 
dwu- do  

czteroletnich, które uprzednio roz- 

268 

 
wijały się względnie normalnie) są uwarunkowane genetycznie czy 

środowiskowo.  

background image

Autyzm może być następstwem nieprawidłowości metabolizmu (np. 

fenyloketonurii) lub  

uszkodzeń mechanicznych (wodogłowie) 1 . Choć rzadko, autyzm lub objawy 
autystyczne  

mogą się rozwinąć nawet u dorosłych, zwłaszcza po przejściu niektórych 

odmian zapalenia  

mózgu. (Sądzę też, że u niektórych moich pacjentów opisanych w 
Przebudzeniach także  

występowały elementy autyzmu). 

Jednak mimo wszystkich przytoczonych faktów zdarza się ciągle, że 

rodzice,  
obserwując u swego autystycznego dziecka oznaki oddalenia, utraty 

kontaktu, braku reakcji,  

skłonni są do obarczania winą siebie. Postrzegają się jako ludzi, którzy 

walczą o nawiązanie  
stosunków bliskości i miłości z dzieckiem najwyraźniej obojętnym na te 

wysiłki; czynią  

nadludzkie starania, by przełamać bariery oddzielające ich od dziecka 

zamieszkującego jakiś  
niewyobrażalny, obcy świat — i wszystko na próżno. 

Historia autyzmu jest w istocie historią desperackich poszukiwań 

„przełomu". Pewien  

ojciec autystycznego chłopca powiedział mi z goryczą: „Mniej więcej raz 
na cztery lata  

odkrywają nowy »cud«: najpierw była specjalna dieta, potem magnez i 

witamina B6, metoda  

wymuszonego kontaktu, wreszcie warunkowanie i modyfikacja zachowań. Teraz 
wszyscy  

ekscytują się odwrażliwianiem słuchu i wspomaganą komunikacją". Jego syn 

w wieku  

dwunastu lat pozostawał obezwładniająco niemy i niedostępny, w stanie, 
który uniemożliwił  

każdą podjętą formę terapii. Stąd pesymizm ojca i generalna krytyka 

metod, na które reakcja  

jest w rzeczywistości skrajnie zróżnicowana: u pewnych osób uzyskuje się 

spektakularne  
sukcesy, u innych — brak jakichkolwiek rezultatów 2. 

1 Telewizyjna audycja „20/20" doniosła o pewnym mieście w Massachusetts, 

w którym  

przypadki autyzmu występują z ponadprzeciętną częstością, szczególnie w 
sąsiedztwie  

dawnej fabryki tworzyw sztucznych. Jednak kwestia, czy autyzm może być 

spowodowany  

oddziaływaniem czynników toksycznych, ciągle wymaga zbadania. 
2 Najnowszą i najbardziej kontrowersyjną z tych metod jest wspomagana 

komunikacja  

(pierwotnie stosowana wobec dzieci z porażeniem mózgowym). Opiera się ona 

na założeniu,  
że jeśli dłoń lub ramię niewerbalnego dziecka autystycznego kierowane 

jest przez osobę  

wspomagającą, dziecko może być zdolne do komunikowania się z otoczeniem 

przez użycie  
klawiatury albo tablicy z literami. Technikę tę uzasadnia pogląd, że 

dziecko takie ma trudności  

przede wszystkim z inicjowaniem ruchu (pokrewne do występujących w 

chorobie  
Parkinsona), a delikatna pomoc innej osoby pozwala je przezwyciężyć i 

osiągnąć normalne  

background image

zdolności motoryczne (zdarza się to poprzez dotyk czy nawet kontakt 

wzrokowy u  

niektórych chorych na parkinsonizm — pisałem o tym w Przebudzeniach, 
przyp. 45).  

Zastosowanie tej prostej taktyki budzi nadzieję na ujawnienie bogatego 

świata myśli i odczuć  

przynajmniej u niektórych osób nie mających możliwości innego typu 
kontaktu. 

Opisane wyniki plasują się między uwolnieniem elementarnej zdolności 

komunikacyjnej  

u niektórych pacjentów, aż po cale autobiografie przekazywane, jak się 
zdaje, przez uprzednio  

całkowicie odcięte od świata dzieci. Doniesienia stały się przedmiotem 

świętego entuzjazmu  

wśród wielu rodziców i nauczycieli dzieci autystycznych z jednej strony, 
z drugiej zaś zostały  

gremialnie odrzucone przez świat medyczny. Trudno w pełnej emocji 

atmosferze potwierdzeń  

i zaprzeczeń dojść do chłodnego osądu tej sprawy. Gdy w niektórych 
przypadkach  

stosowania komunikacji wspomaganej wykazano całkowitą fikcyjność 

rezultatów (które  

okazały się wynikiem nieświadomych sugestii osoby wspomagającej), a inne 
budzą  
podejrzenia, to przecież pozostaje sedno tych najwyraźniej niekłamanych 

efektów, które  

wymaga starannego zbadania bez uprzedzeń. 
269 

 

Nie ma dwóch takich samych osób dotkniętych autyzmem: jego formy i 

sposoby  
przejawiania się są odmienne w każdym przypadku. Co więcej, cechy 

autystyczne mogą  

wchodzić w bardzo zawiłe relacje z innymi indywidualnymi właściwościami. 

Jeśli więc rzut  

oka wystarczy do postawienia diagnozy, to gdy mamy nadzieję, zrozumiemy 
autystyczną  

osobowość, musimy po prostu poznać pełną biografię. 

Moje pierwsze zetknięcie z autyzmem nastąpiło w ponurej sali szpitala 

stanowego w  
połowie lat sześćdziesiątych. Wielu pacjentów, zapewne większość, było 

zarazem  

opóźnionych w rozwoju, wielu miało gwałtowne napady autoagresji, u wielu 

obserwowano  
dodatkowe problemy neurologiczne. Najpoważniejsze przypadki stanowili 

pacjenci  

upośledzeni w wielu wymiarach. I mimo to nawet w tej populacji pojawiały 

się niekiedy  
„wyspy zdolności", spektakularne talenty przeświecające przez obraz 

zniszczeń, dokładnie  

tak, jak opisywali to Kanner i Asperger, np. godne uwagi zdolności 

numeryczne lub graficzne.  
To te specjalne zdolności, najwyraźniej izolowane od reszty umysłu i 

osobowości,  

podtrzymywane przez 

 
270 

 

background image

intensywne, ostro zogniskowane fiksacje i motywacje — ten tzw. syndrom 

uczonego  

— rozbudziły moje zainteresowanie i w owym czasie właśnie je badałem. W 
tej grupie,  

złożonej z przypadków uznanych za beznadziejne, były osoby, które 

zareagowały na indy- 

widualnie na nie skierowaną uwagę. Pewien młody pacjent, nie mówiący, 
zareagował na  

muzykę i zaczął tańczyć; inny po paru tygodniach grał ze mną w bilard, a 

w ogrodzie  

botanicznym wypowiedział swe pierwsze słowo: „mlecz". Wielu pacjentom, 
urodzonym w  

latach czterdziestych i wczesnych pięćdziesiątych, w ogóle nie postawiono 

właściwej  

diagnozy, gdy byli młodzi — zostali wrzuceni do jednego worka z 
opóźnionymi w rozwoju  

lub psychotykami i od wczesnego dzieciństwa oddani pod straż wielkich 

instytucji.  

Przypuszczalnie tak właśnie od stuleci traktowani byli ludzie z wyraźnym 
autyzmem. Dopiero  

ostatnie dwadzieścia lat zmieniło stosunek do tych młodych ludzi, wzrosła 

świadomość — i  

w medycynie, i w instytucjach edukacyjnych — ich szczególnych cech i 
problemów, coraz  

liczniejsze są specjalne szkoły i obozy dla dzieci autystycznych 3. 
Gdy w sierpniu odwiedziłem kilka z nich, widziałem wiele bardzo różnych 

dzieci:  
niektóre inteligentne, inne lekko opóźnione w rozwoju, jedne otwarte, 

inne wytłumione —  

wszystkie ze swymi niepowtarzalnymi osobowościami. W jednej ze szkól 

zobaczyłem na  
boisku grupkę dzieci huśtających się i grających w piłkę. Jak normalne, 

pomyślałem; ale gdy  

podszedłem bliżej, zobaczyłem dziecko huśtające się obsesyjnie, huśtawka 

zataczała budzące  

strach półkola tak wysoko, jak tylko się dało; inne dziecko przerzucało 
jednostajnie małą piłkę  

z ręki do ręki; inne nieustannie krążyło na karuzeli; jeszcze inne nie 

używało klocków do  

budowania, lecz ustawiało je w równe, monotonne szeregi. Wszystkie były 
zajęte samotnymi,  

powtarzalnymi czynnościami, żadne tak naprawdę się nie bawiło, samo ani z 

innymi. Pewne  

dzieci — kiedy nie przebywają w klasach — mogą godzinami kołysać się w 
przód i w tył,  

inne będą klaskać 

3 Pionierką była tu Mira Rothenberg, która stworzyła Blueberry Treatment 

Center  
(1958), a swe wczesne doświadczenia opisała w książce Chiidren with 

Emeruld Eyes [Dzieci  

o szmaragdowych oczach]. 

271 
 

albo mamrotać niezrozumiale. Od czasu do czasu, jak powiedział mi jeden z  

nauczycieli, jakieś dziecko wpadnie w panikę albo w furię, będzie 

krzyczeć lub uderzy inne,  
nie panując nad swoim zachowaniem. Niektóre z nich będą powtarzały każde 

słowo, jakie się  

background image

przy nich wypowie. Pewien chłopiec nauczył się na pamięć całego 

telewizyjnego show i  

odtwarzał go codziennie, wypowiadając wszystkie kwestie i powtarzając 
gestykulację, a nawet  

markując aplauz widowni. Na obozie Camp Winston pewien miły sześcioletni 

chłopiec dostał  

nożyczki i co chwilę wycinał z papieru perfekcyjne „H" wielkości ułamka 
cala. Fizycznie  

większość dzieci wyglądała normalnie — to ich odgrodzenie się, ich 

niedostępność sprawiały  

wrażenie niesamowitości. 
Niektórzy zmieniają się w okresie dojrzewania — mówią coraz płynniej, 

uczą się  

kontaktów społecznych (znacznie dla nich trudniejszych od jakichkolwiek 

instytucjonalnych  
programów nauczania), wykształcają swoje społeczne oblicze. 

Bez specjalnego treningu (który dla wielu zaczyna się w przedszkolu lub w 

domu) ci  

autystyczni nastolatkowie, mimo swej często nadprzeciętnej inteligencji, 
mogliby pozostać  

głęboko odizolowani i upośledzeni. Niektórzy, oczywiście, uczą się, „jak 

funkcjonować",  

wykazują się przynajmniej formalnym czy zewnętrznym przestrzeganiem 
konwencji  

społecznych — ale właśnie ta formalność i zewnętrzność ich zachowania są 

czymś  

niepokojącym. Szczególnie odczułem to w jednej ze szkół, w której dzieci 
wyciągały sztywno  

ręce i głośno, ale bez żadnej intonacji mówiły: „Dzień dobry, na imię mam 

Peter [...] czuję się  

dobrze, jak pan się ma" —jakby odmawiały odartą z jakiegokolwiek 
zabarwienia  

emocjonalnego litanię. Czy któreś z nich, zastanawiałem się wówczas, 

osiągnie kiedyś  

prawdziwą autonomię? Będzie umiało nie tylko pragmatycznie stosować się 

do  
automatyzmów zachowań społecznych, ale — wykraczając ponad tę płaszczyznę 

—  

zdobędzie odrębną duchowość, swoiste i osobne „autystyczne" życie 

wewnętrzne,  
okazywane może tylko nielicznym innym ludziom? 

Uta Frith napisała w swojej książce o autyzmie (Autism: Explai-ning the 

Enigma):  

„Autyzm [...] nie mija [...]. Mimo to osoby 
272 

 

autystyczne mogą, często skutecznie, w znaczącym stopniu kompensować złe 

strony  
swojej sytuacji. Pozostaje jednak trwały deficyt [...] coś, czego nie 

można naprawić ani  

niczym zastąpić". Sugeruje ona również, na zasadzie spekulacji myślowej, 

że owo „coś"  
może mieć swoją drugą stronę, rodzaj moralnej albo intelektualnej 

intensywności lub  

czystości, tak oddalonej od rzeczywistości, że staje się szlachetne, 

śmieszne lub budzące lęk  
w reszcie ludzi. Przywołuje w tym kontekście jurodiwych starej Rusi, 

prostolinijnego Brata Ja- 

background image

łowca, wczesnego naśladowcę świętego Franciszka z Asyżu, i — co ciekawe — 

Sherlocka  

Holmesa, z jego dziwactwami, fiksacjami (przypomnijmy sobie „małą 
monografię popiołu ze  

stu czterdziestu rodzajów tytoniu: fajkowego, papierosowego i stosowanego 

w produkcji  

cygar" jego autorstwa) oraz z jego niesłychaną niekonwencjo-nalnością 
postępowania,  

umożliwiającą mu rozwiązywanie zagadek, wobec których działająca rutynowo 

policja była  

bezradna. Sam Asperger pisał o „autystycznej inteligencji", postrzegając 
jej odrębność w  

niezależności od tradycji i kultury — w nieortodoksyjności dziwnie 

„czystej" i oryginalnej,  

pokrewnej temu, co nazywamy „kreatywnością". 
Uta Frith, gdy spotkaliśmy się w Londynie, poszerzyła jeszcze te 

rozważania i  

stwierdziła, że koniecznie muszę poznać jedną z najbardziej niezwykłych 

autystycznych osób,  
z jakimi się zetknęła, że muszę zobaczyć, jaka jest w domu i przy pracy, 

że powinienem  

spędzić z nią dłuższy czas. „Niech pan jedzie do Temple" — powtórzyła dr 

Frith, gdy  
opuszczałem jej gabinet. 

Słyszałem oczywiście o Temple Grandin, jak każdy zainteresowany autyzmem.  

Czytałem jej autobiografię Emergence: Labeled Autistic fpolski tytuł: 

Bytam dzieckiem  
autystycznym}, gdy tylko została wydana w roku 1986. Podczas pierwszej 

lektury tej książki  

nie mogłem wyzbyć się pewnych podejrzeń, powszechnie bowiem uważano 

wówczas, że  
umysł autystyczny jest niezdolny do samo-zrozumicnia i rozumienia innych, 

a tym samym do  

intro- i retrospek-cji. Jak w ogóle osoba autystyczna mogła napisać 

książkę? Wyglądało to na  

wewnętrzną sprzeczność. Kiedy zauważyłem, że auto- 
273 

 

biografia ta została napisana we współpracy z dziennikarką, zastanawiałem 

się, czy to  
jej właśnie nie zawdzięcza swoich subtelnych a nieoczekiwanych 

przymiotów: spójności, siły  

oddziaływania, często pojawiającego się odcienia „normalności". Takie 

podejrzenia pojawiają  
się nadal, zarówno wobec książki Grandin, jak i autobiografii innych osób 

dotkniętych  

autyzmem. W miarę jednak, jak poznawałem publikacje Temple (w tym wiele  

autobiograficznych artykułów), odnajdywałem taką zgodność szczegółów, tę 
samą ko- 

herencję i bezpośredniość, że zmieniłem zdanie 4. 

Gdy czyta się jej autobiografię czy inne artykuły, zdumiewające jest, 

jakim dziwnym,  
odmiennym była dzieckiem, jak bardzo odległym od „normalności"'. Kiedy 

miała sześć  

miesięcy, zaczynała sztywnieć w ramionach matki, w wieku dziesięciu 

miesięcy wpijała się w  
nie Jak uwięzione zwierzę". W takich okolicznościach niemożliwy był 

normalny kontakt.  

background image

Temple opisuje swój świat doznań zmysłowych sięgających poziomu udręki 

(ale tłumionych,  

niekiedy aż do anihilacji): mówi o swych uszach, w wieku dwóch-trzech 
lat, jako o  

bezradnych mikrofonach, przekazujących wszystko, niezależnie od sensu, na 

poziomie pełnej,  

przytłaczającej głośności. Ten sam brak modulacji dotyczył wszystkich 
innych zmysłów.  

Okazywała niezmierne zainteresowanie zapachami i wyjątkowy zmysł 

powonienia. Podlegała  

nagłym impulsom, a gdy nie mogły być zaspokojone — atakom wściekłości. 
Nie dostrzegała  

żadnych powszechnych reguł i kodów relacji międzyludzkich. Niekiedy 

wściekła, niepra- 

4 W pisaniu Temple (jak i innych bardzo zdolnych dorosłych autystycznych, 
nie  

wyłączając i tych obdarzonych talentem literackim) uderzają specyficzne 

luki w narracji, braki  

ciągłości, spowodowane (co sugeruje Francesca Happe w swym ostatnim 
szkicu na ten  

temat) przez niezdolność Temple „do uznania, że jej czytelnik nie dzieli 

z niąwielu istotnych  

dla zrozumienia kontekstu informacji". Mówiąc bardziej ogólnie, piszący 
autystycy zdają się  

„nie dostrojeni" do swych czytelników i nie wyobrażają sobie dostatecznie 

ani stanu własnego  

umysłu, ani umysłu osoby czytającej. 
Osoby autystyczne mogą mieć autentyczne, zawierające potwierdzone 

szczegóły  

wspomnienia z drugiego (może nawet pierwszego) roku życia, niedostępne 

dla „normalnych".  
Lucci i współpracownicy piszą zatem o takim chłopcu: „zdaje się 

przywoływać ze  

szczegółami zdarzenia, które zaszły, gdy miał dwa, trzy lata". Łuria 

donosi o podobnej  

pamięci dzieciństwa u S., badanego przez siebie mnemonisty. 
274 

 

wdopodobnie zdezorganizowana, żyła w świecie nieokiełznanego chaosu. Gdy 

miała  
trzy lata, stała się destruktywna i gwałtowna: 

Normalne dzieci używają gliny do modelowania; ja bawiłam się własnymi 

odchodami i  

rozrzucałam swoje ,,dzieła" po całym pokoju. Żułam części układanek i 
plułam tekturową  

miazgą na podłogę. Miałam gwałtowny temperament i gdy coś mnie 

zirytowało, rzucałam,  

czym popadło — muzealnej wartości wazą lub ekskrementami. Ciągle 
krzyczałam [...]* 

A jednak, jak wiele autystycznych dzieci, szybko osiągnęła zdolność 

niesłychanej  

koncentracji, selektywność uwagi tak intensywną, że mogła stwarzać własny 
świat, oazę ciszy  

i porządku w otaczającym ją chaosie i zgiełku. 

Mogłam godzinami siedzieć na plaży, przesypując piasek między palcami i 

formując  
miniaturowe góry — pisze Temple. 

— Każde ziarnko piasku intrygowało mnie niczym naukowca spoglądającego w  

background image

mikroskop. Kiedy indziej wpatrywałam się w linie papilarne, śledząc każdą 

z nich, tak jakby  

była drogą na mapie. 
Mogła się też obracać w kółko tak zaabsorbowana, że nie widziała ani nie 

słyszała  

niczego wokół siebie. ,,Ludzie dokoła mnie byli przezroczyści [...J Nawet 

nagły hałas nie  
wyrywał mnie z mojego świata". (Nie Jest jasne, czy to hiperogniskowanie 

uwagi — postrze- 

ganie równie wąskie, jak intensywne —jest pierwotnym przejawem autyzmu, 

czy też rodzajem  
reakcji na wszechogarniające bombardowanie bodźcami. Podobne 

hiperogniskowanie  

obserwuje się czasem w syndromie Tourette'a). 

Gdy miała trzy lata, została zabrana do neurologa; orzeczono autyzm. 
Napomykano, że  

może się okazać nieunikniona dożywotnia hospitalizacja. Całkowity brak 

zdolności mowy w  

tym wieku wydawał się szczególnie złowieszczy. 
* Wszystkie cytaty z autobiografii pochodzą z polskiego wydania książki: 

Temple  

Grandin, Margaret M. Scarianu, Byłam dzieckiem autystycznym, przeł. E. 

Zachara,  
Warszawa-Wroclaw 1995 (przyp. tfum.). 

275 

 

Jakim cudem, zastanawiałem się, udało się jej przejść od tego prawie 
niezrozumiałego  

dzieciństwa, od chaosu, fiksacji, braku kontaktu, furii — tego stanu 

dzikości i rozpaczy,  

które omal jej nie przywiodły do zamknięcia w zakładzie w wieku trzech 
lat — do stania się  

odnoszącym sukcesy biologiem i inżynierem, z którym miałem się spotkać? 

Zadzwoniłem do Temple z lotniska w Denver, żeby jeszcze raz potwierdzić 

nasze  

spotkanie — nie wykluczałem, że mogła czuć się niepewnie w tych 
okolicznościach, chciałem  

więc ustalić ostatecznie czas i miejsce rozmowy. Do Fort Collins jedzie 

się godzinę i kwa- 

drans, powiedziała Temple, udzielając mi szczegółowych wskazówek, jak 
odnaleźć jej biuro  

na Uniwersytecie Stanowym Colorado, gdzie pracuje jako docent na Wydziale 

Zoologii.  

Umknął mi jakiś fragment marszruty, poprosiłem zatem Temple o 
powtórzenie. Ku mojemu  
zdumieniu jeszcze raz rozpoczęła całą kilkuminutową litanię sformułowaną 

z użyciem niemal  

tych samych słów. Wyglądało na to, że plan dojazdu został mi podany 
dokładnie w tej  

postaci, w jakiej był obecny w głowie Temple: wmontowany na sztywno w 

system skojarzeń,  

w program, nie poddawał się już dekompozycji na części składowe. Jedna z 
dyrektyw  

wymagała jednak uzupełnienia. Za pierwszym razem Temple powiedziała mi, 

że powinienem  

skręcić w prawo w College Street, na skrzyżowaniu, które miałem rozpoznać 
po restauracji  

background image

„Taco Beli" [Dzwon Taco]. W drugim zestawie wskazówek Temple dodała 

„przypis":  

okazało się, że restauracja została niedawno poddana gruntownej 
przebudowie, skrywa się  

teraz za pseudowiejską fasadą i w najmniejszym stopniu nie jest 

„dzwonnicza". Uderzyło mnie  

to urocze, dziwaczne określenie — autystycy uważani są za pozbawionych 
poczucia humoru  

i wyobraźni, tymczasem „dzwonniczość" z pewnością była oryginalnym 

pomysłem,  

spontanicznym i czarującym porównaniem. 
Dotarłem do kampusu uniwersyteckiego i zlokalizowałem budynek Wydziału 

Zoologii,  

gdzie już czekała Temple. Jest wysoką, silnie zbudowaną kobietą po 

czterdziestce; ubrana  
była w dżinsy, trykotową koszulkę i buty z cholewami — swój zwykły strój. 

Ubra- 

276 

 
nie, wygląd, sposób zachowania — proste, szczere, bezpośrednie;sprawiała 

wrażenie  

stanowczej, racjonalnej hodowczyni bydła, nie zwracającej uwagi na 

konwenanse towarzyskie  
i mody, całkowicie pozbawionej fochów i fanaberii, o uderzającej 

prostocie zachowania i  
umysłu. Kiedy wyciągnęła rękę na powitanie, dłoń powędrowała za wysoko, 

zamarła na  
moment w rodzaju spazmu czy mechanicznego gestu — był to jakby ślad, echo 

stereotypów,  

jakie niegdyś sobie narzuciła. Po czym obdarzyła mnie mocnym uściskiem 

dłoni i  
zaprowadziła do swojego biura. (Jej chód wydał mi się trochę niezgrabny, 

niepewny, jak to  

często bywa w przypadku autystycznych dorosłych. Temple przypisuje to 

ataksji,  

zaburzeniom koordynacji ruchowej, związanym z niedorozwojem systemu 
przedsionkowego i  

części móżdżku. Później przeprowadziłem krótkie badanie neurologiczne, 

koncentrując się na  

funkcjonowaniu móżdżku i zmysłu równowagi Temple; wykryłem rzeczywiście 
słabą ataksję,  

występującą jednak w zbyt małym stopniu, aby w pełni uzasadnić jej dziwny 

chód). 

Wskazała mi krzesło bez wstępnych ceremonii, formalnych gestów 
grzeczności,  

pogaduszek typu: Jak minęła podróż? Jak mi się podoba Colorado? Pokój 

zawalony  

papierami, świadczącymi o sprawach załatwionych i czekających na 
załatwienie, mógłby  

należeć do jakiegokolwiek pracownika akademickiego; ściany udekorowane 

były fotografiami  

projektów Temple i figurkami zwierząt— trofeów z jej podróży. Temple od 
razu zagłębiła się  

w omówienie swojej pracy: mówiła o swoim wczesnym zainteresowaniu 

psychologią i  

zachowaniem zwierząt, o tym, jak wiązały się one z samoobserwacją i 
poczuciem jej własnych  

background image

potrzeb jako osoby autystycznej, jak splotło się to z wizualizującą i 

inżynierską stroną jej  

osobowości, by skierować ją do tej specjalnej dziedziny, którą uczyniła 
swoją własną: do  

projektowania ferm, karmników, zagród, rzeźni — wielofunkcyjnych systemów 

hodowli  

zwierząt. 
Wręczyła mi książkę zawierającą niektóre z jej wypracowanych w ciągu 

wielu lat  

projektów (nosiła tytuł Beef Cattie Behaviors, Handling and Facilities 

Design [Zachowania,  
hodowla i projektowanie urządzeń gospodarskich zwierząt rzeźnych]). Z 

podziwem 

277 

 
oglądałem skomplikowane i piękne projekty, zaprezentowane w klarowny i 

logiczny  

sposób: od diagramów przedstawiających wzory zachowań krowy, owcy i 

świni, poprzez  
szkice zagród, aż po coraz bardziej złożone schematy budynków 

gospodarskich i ferm. 

Mówiła kompetentnie i jasno, ale z jakimś niepohamowanym, niewzruszonym 

impetem.  
Raz rozpoczęte zdanie czy akapit musiały zostać doprowadzone do końca, 

nic nie mogło  

zostać nie dopowiedziane, domyślne. 

Czułem się wyczerpany, byłem głodny i chciało mi się pić — byłem w 
podróży cały  

dzień i nie jadłem lunchu. Miałem nadzieję, że Temple to dostrzeże i 

poczęstuje mnie choćby  

kawą. Nie zauważyła, więc po godzinie, gdy już byłem całkiem 
przygnieciony ciężarem jej  

zbyt szczegółowych i nie uznających zmęczenia zdań, wymagających ode mnie  

koncentrowania się na kilku rzeczach naraz (bo rejestrowałem nie tylko 

to, co mówiła, a co  

było dla mnie nie znane i często skomplikowane, ale także jej procesy 
mentalne, typ  

osobowości), sam wreszcie poprosiłem o kawę. Nie usłyszałem żadnego: 

„Przepraszam,  

powinnam była zaproponować ci wcześniej". Nie było żadnego „smaru 
towarzyskiego". Po  

prostu Temple natychmiast zaprowadziła mnie do automatu z kawą 

znajdującego się w  

sekretariacie piętro wyżej i przedstawiła sekretarkom w cokolwiek 
szorstki sposób. Znowu  

odbierałem ją jako osobę, która z grubsza wyuczyła się, „jak się 

zachować" w takich  

sytuacjach, nie poświęcając jednak wiele osobistej uwagi odczuciom innych 
ludzi ani  

niuansom stosownych towarzyskich subtelności. 

— Czas na obiad — oznajmiła nagle Temple po kolejnej godzinie spędzonej w 

jej  
gabinecie. — Na Zachodzie jadamy wcześnie. 

Poszliśmy do pobliskiej restauracji, stylizowanej na saloon z westernów 

(wahadłowe  

drzwi, strzelby i poroża na ścianach), już pełnej ludzi — zgodnie z 
przepowiednią Temple,  

background image

mimo że była dopiero piąta po południu — i zamówiliśmy klasyczne danie 

Zachodu: żeberka  

z piwem. Jedliśmy ze smakiem, rozmawiając w czasie posiłku o technicznych 
aspektach  

pracy Temple i sposobie, w jaki przedstawia sobie w umyśle — wizualizując 

— każdy  

projekt, każdy 
279 

 

napotkany problem. Kiedy wyszliśmy z restauracji, zaproponowałem spacer i 

Temple  
zaprowadziła mnie na łąkę rozciągającą się wzdłuż starej linii kolejowej. 

Temperatura szybko  

spadała — byliśmy w końcu pięć tysięcy stóp nad poziomem morza, w bocznym 

świetle  
kończącego się dnia wirowały komary i zewsząd dochodziło cykanie 

świerszczy.  

Spostrzegłem kilka skrzypów (jedna z moich ulubionych roślin) rosnących 

na błotnistej łasze  
przy torach i dałem wyraz entuzjazmowi spowodowanemu tym odkryciem. 

Temple rzuciła  

okiem i orzekła: ,,equisetum"; najwyraźniej nie poruszyło jej to tak jak 

mnie. 
Podczas lotu do Denver czytałem znakomite opowiadanie, autorstwa 

wyjątkowo  

utalentowanej, normalnej dziewięciolatki, baśń pełną poczucia mitu, 

magii, animizmu,  
kosmogonii. Teraz, gdy szliśmy wśród skrzypów, zastanawiałem się, jaka 

jest kosmogonia  

Temple. Jak reaguje ona na mit, na dramat? Spytałem ją o grecką 

mitologię. Odparła, że wiele  
mitów greckich czytała jako dziecko. Szczególnie zainteresował ją mit o 

Ikarze —jak leciał tak  

blisko słońca, że wosk zlepiający jego skrzydła rozpuścił się, i jak 

spadł, zabijając się.  

„Rozumiem Nemezis i Hubris" — powiedziała. Potwierdziło się jednak moje 
przypuszczenie,  

że miłości bogów były dla niej zagadką i pozostawiały ją obojętną. 

Podobnie ze sztukami  

Szekspira. Przyznała, że Romeo i Julia zdezorientowali ją zupełnie 
(„Nigdy nie wiedziałam, o  

co im właściwie chodzi"), a w Hamlecie zagubiła się w nawrotach akcji. I 

choć sama  

scharakteryzowała te kłopoty jako „trudności z uszeregowaniem", wynikały 
one raczej z jej  

niezdolności do empatycznego wczucia się w postacie, do śledzenia zawiłej 

gry motywów i  

intencji. Powiedziała, że jest zdolna do rozumienia „prostych, silnych, 
uniwersalnych uczuć",  

ale nie może przebrnąć przez złożone emocje i gry uprawiane między 

ludźmi. 

— Prawie zawsze czuję się jak antropolog na Marsie — wyznała. Temple 
zadała sobie  

wiele trudu, żeby — jak powiedziała — utrzymać swoje życie w prostocie, 

czynić sprawy  

jasnymi i dosłownymi. Przez lata zbudowała sobie rozległą bibliotekę 
doświadczeń, jakby  

background image

zbiór taśm wideo, które mogła w każdej chwili odgrywać w umyśle — taśm z 

zapisem, jak  

ludzie zwykli się zachowywać 
280 

 

w różnych okolicznościach. Odgrywając je raz za razem, usiłowała ich 

treść  
skorelować z tym, co obserwowała w danym momencie, stopniowo ucząc się 

przewidywać  

ludzkie reakcje w podobnych sytuacjach. Uzupełniała zasoby swego 

doświadczenia przez  
nieustanne czytanie — także pism handlowych i „Wali Street Journal"; 

wszystko to wzbogacało jej wiedzę o gatunku. „To ściśle logiczny proces" 

—  

wyjaśniła. 
Opowiedziała mi, jak w jednym z zaprojektowanych przez nią zakładów 

występowały  

powtarzające się awarie pewnej maszyny. Zdarzały się one jednak tylko 

wówczas, gdy w tym  
samym pomieszczeniu znajdowała się konkretna osoba — John. ,,Skorelowała" 

wreszcie te  

incydenty i wywnioskowała, że to John musi dokonywać sabotażu. 

— Musiałam się nauczyć podejrzliwości, musiałam dojść do tego poznawczo. 
Byłam  

zdolna, żeby dodać dwa do dwóch, ale nie widziałam pełnego zawiści wyrazu 

jego twarzy. —  

Podobne zdarzenia nie były czymś niezwykłym w jej życiu: — Niektórych 
ludzi aż skręca, że  

takie autystyczne dziwadło przychodzi i projektuje całe wyposażenie. Chcą 

mieć  

wyposażenie, ale drażni ich, że nie potrafią sami tego zrobić, a ja z 
Tomem (kolegą  

inżynierem) możemy, że każde z nas ma w głowie komputer wart setki 

tysięcy dolarów. 

W swojej prostolinijności i naiwności Temple była z początku obiektem 

trików  
wszelkiego rodzaju; ten rodzaj niewinności i naiwności, który nie wynika 

z cnót moralnych,  

ale z niezdolności zrozumienia skrywanych lub udawanych uczuć („brudnych 

sztuczek  
świata", jak je nazywa Traheme) jest niemal powszechny wśród autystyków. 

Jednak po latach  

Temple nauczyła się swoimi pośrednimi sposobami, studiując swoją 

„bibliotekę",  
rozpoznawać niektóre reguły rządzące światem. Stała się zdolna założyć 

swoją własną firmę i  

pracować jako niezależny konsultant przy projektowaniu i budowie urządzeń 

służących do  
hodowli zwierząt na całym świecie. Z zawodowego punktu widzenia odniosła 

wielki sukces,  

lecz inne typy interakcji międzyludzkich — towarzyskie, seksualne — są 

dla niej niedostępne.  
„Moja praca to moje życie — powiedziała do mnie kilkanaście razy — nie ma 

w nim miejsca  

na wiele więcej". 

281 
 

background image

Zdawało mi się, że w głosie jej brzmią przemieszane ze sobą ból, 

wyrzeczenie,  

zdecydowanie i akceptacja, że te same uczucia wyraża, pisząc. W jednym z 
jej artykułów  

możemy przeczytać: 

Nie pasuję do życia towarzyskiego miasta ani uniwersytetu. Prawie 

wszystkie moje  
kontakty towarzyskie dotyczą ludzi zajmujących się zwierzętami 

hodowlanymi albo  

zainteresowanych autyzmem. Większość piątkowych i sobotnich wieczorów 

spędzam na  
pisaniu i szkicowaniu. Interesuję się głównie faktami, dla relaksu 

czytuję przeważnie prace  

naukowe. Nie budzą mojego zainteresowania powieści ze skomplikowanymi 

relacjami  
między bohaterami, ponieważ nie jestem w stanie zapamiętać sekwencji 

wydarzeń.  

Szczegółowe opisy nowych technologii w książkach science fiction czy 

opisy  
egzotycznych krajów są o wiele ciekawsze. Moje życie byłoby straszne, 

gdyby zabrakło w  

nim wyzwań stawianych przez karierę zawodową. 

Wczesnym rankiem następnego dnia, w sobotę, Temple zabrała mnie swoim 
wozem  

terenowym z napędem na cztery koła, którym zjeździła cały Zachód, 

odwiedzając fermy,  

rancza, zagrody i zakłady mięsne. W drodze do jej domu zagadnąłem ją o 
badania, jakie  

wykonała, przygotowując swoją pracę doktorską; teza dotyczyła wpływu 

wzbogacania i  

zubożenia środowiska na rozwój mózgu świni. Opowiedziała mi, jak wielkie 
różnice rozwinęły  

się między dwiema grupami, jak towarzyskie i przyjazne stały się świnie 

„wzbogacone", a —  

na ich tle —jak nadwrażliwe i agresywne (i nieomal „autystyczne") stały 

się świnie „zubożałe".  
(Zastanawiała się przy tym, czy jednym z czynników wzmagających ludzki 

autyzm nie jest  

ubóstwo doświadczeń). „Pokochałam moje wzbogacone świnie — powiedziała—

bardzo się  
do nich przywiązałam. Tak bardzo, żenię mogłam ich zabić". Zwierzęta 

musiały zostać  

poświęcone na końcu eksperymentu, aby można było zbadać ich mózgi. 

Opisała mi, jak  
świnie, gdy nadszedł koniec, dały się jej ufnie poprowadzić na swój 

ostatni spacer i jak je  

uspokajała, gładząc je i mówiąc do nich, podczas gdy je zabijano. Była 

bardzo rozbita, gdy  
było już po wszystkim. „Płakałam i płakałam [...]" 

282 

 

Właśnie skończyła tę opowieść, gdy dotarliśmy do jej domu — małego 
piętrowego  

budynku, znajdującego się dość daleko od kampusu. od kampusu. Parter 

urządzono  

komfortowo, ze zwyczajowym umeblowaniem: sofa, fotel, telewizor, obrazy 
na ścianach;  

background image

miałem jednak wrażenie, że rzadko jest używany. Był tam ogromny, sepiowy 

dagerotyp farmy  

jej pradziada w Grandin, w Północnej Dakocie, pochodzący z 1880 roku; 
inny jej pradziad  

wynalazł—jak mi powiedziała — automatycznego pilota dla samolotów. Czuła, 

że to po nich  

odziedziczyła swoje rolnicze i inżynierskie talenty. 
Piętro zajęte było przez gabinet Temple, z maszyną do pisania (ale bez 

komputera) i  

wszechobecnymi maszynopisami i książkami: książki dosłownie przelewały 

się przez próg do  
wszystkich innych pomieszczeń. (Mój własny mały dom nazwano kiedyś 

,,maszyną do  

pracy"; podobnie odbierałem dom Temple). Na jednej ze ścian wisiała 

wielka krowia skóra,  
do której przypięto kolekcję niezliczonych identyfikatorów i plakietek, 

pochodzących z setek  

konferencji, w których Temple brała udział. Niecodzienne zdało mi się 

sąsiedztwo  
identyfikatora z Amerykańskiego Instytutu Mięsa i drugiego, z 

Amerykańskiego  

Stowarzyszenia Psychiatrów. Temple opublikowała ponad sto prac 

dotyczących urządzeń  
gospodarskich i zachowania zwierząt oraz poświęconych autyzmowi. 

Przemieszanie  

identyfikatorów było świadectwem intymnego pokrewieństwa tych dwóch 

dziedzin.  
Wreszcie, bez cienia nieśmiałości czy zażenowania (emocji jej obcych), 

Temple zaprowadziła  

mnie do swojej sypialni, surowego pokoju o białych ścianach, w którym — 

obok łóżka —  
stał wielki, dziwnie wyglądający obiekt. 

— A cóż to jest?—spytałem. 

— To mój poskrom — odparła Temple. — Niektórzy nazywają to maszyną  

ściskającą. 

Urządzenie miało dwie solidne, drewniane pochyłe ściany, każda o 
wymiarach mniej więcej  

cztery na trzy stopy, obite miękką, grubą wyściółką. Połączone były 

zawiasami z długim i  

wąskim spodem, tworząc rynnę w kształcie litery V, w której mieściło się 
ludzkie ciało. Na  

jednym końcu znajdował się skomplikowany panel sterowniczy, z którego 

wychodziły  

wysokociśnieniowe rury prowadzące 
283 

 

do jeszcze jednego urządzenia ukrytego za ścianą. Temple zaprowadziła 

mnie i tam. 
— To przemysłowy kompresor — powiedziała — używa się takich do pompowania  

kół. 

— Ale do czego to służy? 

— Wytwarza silny, ale przyjemny nacisk na ciało, od ramion po kolana. 
Albo nacisk  

stały, albo pulsujący, jak się woli. Wczołgujesz się tędy — pokażę ci — i 

włączasz  

kompresor. Całe sterowanie masz w zasięgu ręki, o tu, z przodu. 
Kiedy spytałem, po co ktoś miałby się poddawać takiemu naciskowi, 

opowiedziała mi,  

background image

że gdy była małą dziewczynką, bardzo chciała być przytulana, lecz zarazem 

panicznie bała się  

każdego kontaktu. Gdy trzymała ją w ramionach ulubiona (lecz ogromna) 
ciotka, odczuwała  

przytłoczenie, przygniecenie doznaniami; było jej spokojnie i przyjemnie, 

a jednocześnie czuła  

się przerażona i wchłonięta. Zaczęła marzyć o magicznej maszynie — miała 
wtedy pięć lat —  

która ściskałaby ją mocno, ale delikatnie, co przypominałoby uścisk 

ramion, i która  

całkowicie poddawałaby się jej poleceniom i kontroli. Po latach, już jako 
dojrzewająca  

dziewczyna, zobaczyła rycinę przedstawiającą ściskający poskrom dla 

bydła, mający zwie- 

rzęta unieruchamiać i uspokajać. Wtedy zrozumiała, że „to jest to"; 
po małych zmianach, dopasowujących urządzenie do rozmiaru człowieka, 

mogłaby to  

być jej magiczna maszyna! Rozważała też inne typy urządzeń — nadmuchiwany 

kombinezon,  
który wywierałby nacisk na całą powierzchnię ciała — ale prostota 

bydlęcego poskromu była  

nieodparta. 

Będąc osobą praktyczną, Temple szybko wcieliła marzenia w życie. Pierwsze 
modele  

działały dość brutalnie — zdarzały się im zacięcia. Ale rychło maszyna 

ewoluowała do  

wygodnego, przewidywalnego systemu, zdolnego do zaordynowania „uścisku" o 
takich  

dokładnie parametrach, jakie mu zadano. Maszyna ściskająca działała 

właśnie tak jak w  

marzeniach z dzieciństwa: dawała odczucie uspokojenia i przyjemności. 
Wyznała, że nie  

przetrwałaby burzliwego okresu studiów, gdyby nie to urządzenie. Nie 

mogła się zwrócić do  

ludzi po pocieszenie i komfort, zawsze jednak mogła użyć ma- 

284 
 

 

szyny. Urządzenie stało — nie ukrywane ani nie eksponowane — wjej pokoju,  

wzbudzając szyderstwa lub podejrzliwość; psychiatrzy postrzegali je jako 
„regres" albo  

„fiksację" — problem, który podlega psychoanalizie i powinien zostać 

rozwiązany. Z  

charakterystycznym dla siebie uporem, nieustępliwością, prostolinijnością 
i odwagą Temple  

ignorowała wszystkie te komentarze i reakcje, zdeterminowana, by znaleźć 

naukowe  

„uzasadnienie" swoich odczuć. 
Zarówno przed obroną, jak i po obronie doktoratu prowadziła systematyczne 

badania  

wpływu mocnego nacisku na osoby autystyczne, studentów college'u i 

zwierzęta. Jej artykuł  
na ten temat został zamieszczony w zeszłym roku w „Journal of Child and 

Adolescent  

Psychopharmacology". Dziś maszyna ściskająca Temple, modyfikowana na 

różne sposoby,  
przechodzi wszechstronne testy kliniczne. Temple stała się także 

najbardziej znanym  

background image

projektantem poskromów dla bydła na świecie. Opublikowała wiele artykułów 

o teorii i pra- 

ktyce humanitarnego obezwładniania i delikatnego unieruchamiania w 
pismach fachowych z  

dziedziny weterynarii i przemysłu mięsnego. 

Mówiąc o tym wszystkim, Temple uklękła, wsunęła się do „V" i wyciągnęła 

się na  
pełną długość, leżąc twarzą do dołu, po czym włączyła kompresor 

(napełnienie głównego  

zbiornika zajęło minutę) i przekręciła dźwignię sterującą. Boki 

urządzenia zbliżyły się, obej- 
mując ją mocno, a potem, gdy lekko zmodyfikowała położenie dźwigni, 

rozluźniły nieco  

uchwyt. Była to najdziwaczniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem, a 

jednak mimo to  
poruszająca i prosta. Nie było wątpliwości co do efektu. Głos Temple, 

często szorstki  

igtośny, stał się w czasie jej pobytu w maszynie ściskającej cichszy i 

łagodniejszy. 
— Koncentruję się na tym, jak delikatnie potrafię tym sterować —

powiedziała,  

uzupełniając to wyznanie podkreśleniem konieczności „całkowitego poddania 

się uściskowi".  
— Jestem teraz zupełnie zrelaksowana — dodała cicho. — Domyślam się, że 

inni osiągają to  

samo poprzez kontakty z ludźmi. 

Maszyna daje Temple nie tylko przyjemność i relaks, ale i zdolność 
współodczuwania  

z innymi ludźmi. Mówi, że gdy w niej leży, myśli jej często zwracają się 

do matki, do  

ulubionej ciotki, do 
285 

 

nauczycieli. Czuje ich miłość do siebie i swoją do nich. Temple sądzi, że 

z pomocą  

maszyny otwiera drzwi do świata odczuć emocjonalnych, inaczej dla niej 
niedostępnego, że  

urządzenie pozwala jej okazywać empatię, niemal tego uczy. 

Po jakichś dwudziestu minutach Temple wynurzyła się z maszyny wyraźnie  

spokojniejsza i rozluźniona (twierdzi, że jej kot z łatwością wyczuwa tę 
różnicę w  

analogicznych sytuacjach) i spytała, czy mam ochotę sam spróbować. 

Byłem rzeczywiście ciekaw, więc wczołgałem się do środka, czując się 

trochę głupio i  
nieswojo, ale — ze względu na naturalność zachowania Temple — mniej, niż 

można by się  

spodziewać. Włączyła ponownie kompresor, główny zbiornik napełnił się i 

przystąpiłem do  
eksperymentów ze sterowaniem. To było rzeczywiście słodkie, kojące 

uczucie, coś, co  

przypominało mi dawne dni, kiedy lubiłem nurkować, a nacisk wody na mój 

skafander był  
jak uścisk obejmujący całe ciało. 

Po mojej próbie z maszyną pojechaliśmy oboje, należycie zrelaksowani, do  

uniwersyteckiego gospodarstwa doświadczalnego, w którym Temple 

przeprowadza  
większość swoich badań. Zdawało mi się wcześniej, że istnieje granica czy 

nawet przepaść  

background image

między prywatnym lub, by tak rzec, intymnym królestwem jej autyzmu a 

publiczną sferą  

pracy zawodowej. Jednak stawało się coraz bardziej jasne, że nie były one 
w ogóle  

odseparowane, że dla niej to, co prywatne, i to, co zawodowe, było 

całkowicie zrośnięte. 

— U cieląt wzbudza niepokój ten sam rodzaj dźwięków co u osób 
autystycznych:  

wysokie tony, syk powietrza, nagły głośny hałas; nie mogą się do tego 

przyzwyczaić — 

powiedziała mi Temple. — Ale nie przeszkadzają im niskie, dudniące 
dźwięki. Wizualnie  

niepokoją je ostre kontrasty, cienie, nagły ruch. Lekkie dotknięcie 

płoszy je, a silny,  

zdecydowany dotyk uspokaja. Sposób, w jaki uskakuję przed dotknięciem, 
jest taki sam u  

dzikich krów; moje oswajanie się ze sferą dotyku jest bardzo podobne do 

uspokajania dzikiej  

krowy. 
286 

 

Właśnie to zrozumienie wspólnego obszaru (w sensie elementarnych odczuć i 

doznań)  
dzielonego przez zwierzę i człowieka leżało u podłoża jej uwrażliwienia 

na zwierzęta,  

nakazując jej domagać się ich ludzkiego traktowania. 

Temple przysposobiły do tej wiedzy, jak sądziła, po części doświadczenie 
jej  

własnego autyzmu, po części zaś farmerski rodowód oraz to, że w 

dzieciństwie spędziła  

wiele czasu na farmie. Jej sposób myślenia uniemożliwiał zanegowanie tej 
rzeczywistości. 

— Wzrokowcom łatwiej identyfikować się ze zwierzętami — powiedziała w 

trakcie  

jazdy do gospodarstwa doświadczalnego. — Jeśli wszystkie twoje procesy 

myślowe  
osadzone są w języku, to jak możesz uznać, że ta krowa myśli? Ale jeśli 

myślisz obrazami... 

Temple zawsze miała wielką zdolność obrazowania. Była zdumiona, kiedy 

odkryła, że  
jej własny, operujący na granicy halucynacji aparat wizualizacyjny nic 

jest uniwersalną  

właściwością ludzi, że są tacy, którzy najwyraźniej myślą w inny sposób. 

Nadal jest to dla  
niej zagadką. „A jak ty myślisz?" — nie przestawała mnie pytać. Nie miała 

jednak pojęcia, że  

potrafi szkicować i kreślić plany, dopóki — mając dwadzieścia osiem lat — 

nie ujrzała  
kreślarza przy pracy. 

— Zobaczyłam, jak on to robi, a potem zdobyłam dokładnie takie same 

przybory i  

ołówki jak on, półmilimetrowe HB —i zaczęłam udawać, że jestem nim. 
Rysunek tworzył się  

sam, a kiedy był skończony, nie mogłam uwierzyć, że to ja go zrobiłam. 

Nie musiałam się  

uczyć rysować ani projektować: udawałam, że jestem Davi-dem i 
przywłaszczyłam to sobie:  

rysowanie i resztę"6 . 

background image

6 Z początku zdawało mi się — na podstawie tego, co powiedziała mi Temple 

— ze  

ów „zawłaszczony" David, połknięty wraz ze swymi umiejętnościami w 
całości, istniał jako  

rodzaj implantu, obcego ciała wewnątrz niej, i z czasem dopiero został 

przez nią przyswojony  

jako część jej samej. Inna utalentowana (i poetyczna) autystyczna kobieta 
porównała samą  

siebie w tym zakresie do boa dusiciela, połykającego w całości swą 

zdobycz, którą jednak  

trawi bardzo powoli. Wydaje się, że niekiedy „połknięta" rola czy 
umiejętność nie jest  

asymilowana i integrowana we właściwy sposób; może zaniknąć lub być 

„wydalona" równie  

nagle, jak została zdobyta. Stijd też tendencja (szczególnie wyraźna u 
młodych autystycznych  

sawantów), aby pochłonąć złożone umiejętności, osobowość lub wiele 

informacji naraz,  

manipulować nimi czas jakiś, po czym uwolnić się od nich czy też 
zapomnieć o nich bez  

żadnego widocznego śladu (podobne nie zintegrowane zachowania lub 

spazmatyczne  

naśladownictwo spotyka się również u osób z zaawansowanym syndromem 
Touret-te'a). 

Znacznie bardziej skomplikowana jest sytuacja, w której zachowania 

tworzące nawet  

odrębną postać, są pozostawiane jako rodzaj pseudoosobowości. U dorosłych 
autystyków  

spotyka się zatem odgrywanie zestereotypizowanych, przesadzonych, niemal 

komiksowych  

zachowań seksualnych (naśladownictw czy karykatur postaci z historyjek 
obrazkowych lub  

mydlanych oper w telewizji). Donna Williams w swych fascynujących 

wyznaniach osobistych  

(Nobody Nowhere [Nikt nigdzie] i Snmebody Somewhere [Ktoś gdzieś]) 

opisuje, jak  
„adoptowała" dwie osobowości — Carol i Williego — i jak myślała i mówiła 

poprzez nie  

całymi latami, mając zarazem jedynie zręby tożsamości własnej. 

287 
 

Temple nieustannie przeprowadza myślowe „symulacje", jak je nazywa: 

— Wyobrażam sobie zwierzę wchodzące na pochylnię, oglądam je ze 

wszystkich  
stron, z różnych odległości, w zbliżeniu i w szerokim planie, nawet z 

lotu ptaka — albo sama  

staję się zwierzęciem i odczuwam to, co ono odczuwa, wchodząc na 

pochylnię. 
Lecz jeśli myśli się wyłącznie obrazami, to nie można zrozumieć, na czym 

polega  

myślenie niewizualne; traci się bogactwo i dwuznaczność, kulturowy 

podtekst i głębię języka.  
Wszyscy autystycy, powiedziała mi wcześniej Temple, są podobni do niej i 

myślą inten- 

sywnymi obrazami. Jeśli to prawda, zastanawiałem się, to może jest w tym 

coś więcej niż  
czysta koincydencja; może jest to istotna wskazówka dla zrozumienia 

autyzmu? 

background image

Farma bydlęca, nawet duża, jest przeważnie cicha, kiedy jednak 

przyjechaliśmy na  

miejsce, przywitał nas hałas ryczących zwierząt. „Musieli rano oddzielić 
cielęta od krów",  

powiedziała Temple. Rzeczywiście, tak właśnie było. Spostrzegliśmy 

ryczącą krowę, błądzą- 

cą za ogrodzeniem w poszukiwaniu swojego cielaka. 
— To nie jest szczęśliwa krowa — stwierdziła Temple — to zwierzę smutne,  

zdenerwowane, nieszczęśliwe. Chce mieć swoje dziecko z powrotem, wzywa 

je, szuka.  

Zapomni na chwilę, a potem zacznie od nowa. To jak żałoba, płacz po 
utraconym bliskim.  

Ludzie nie uznają zwierzęcych uczuć ani myśli. Skinner na pewno by nie 

uznał. 

288 
 

Przed ukończeniem studiów w New Hampshire Temple pisała do B.F. Skinnera,  

wielkiego psychologa behawiorysty, a w końcu do niego przyjechała. 

— Czułam się, jakby mi Pan Bóg udzielił audiencji. Ale zawiodłam się. 
Niczym nie  

różnił się od normalnych ludzi. Powiedział mi, że wcale nie musimy 

dociekać, jak pracuje  

mózg, że to tylko kwestia warunkowanych odruchów. A ja w żaden sposób nie 
mogłam  

uwierzyć, że to tylko bodziec-reakcja. 

Era Skinnera, stwierdziła Temple, polegała na odmowie uznania 

uczuciowości zwierząt:  
racjonalizowano ich zachowania, uważając je za automaty. Był to okres 

wyjątkowego  

okrucieństwa, zarówno gdy szło o eksperymenty na zwierzętach, jak i o 

prowadzenie gospo- 
darstw hodowlanych i rzeźni. Temple natknęła się kiedyś na określenie 

behawioryzmu jako  

„nauki zaniedbującej"; tak właśnie sama go odbiera. Jej ambicją jest 

przywrócenie hodowli  

właściwego rozumienia emocji zwierząt. 
Widok i muczenie rozpaczającej krowy rozzłościły Temple, kierując jej 
myśli do  

nieludzkich aspektów rzeźni. Nie miała nigdy do czynienia z hodowlą 

kurcząt, twierdzi  
jednak, że właśnie ubój kurcząt jest najbardziej obrzydliwy. „Kiedy 

przychodzi pora na  

ostatnią podróż, wiesza się kurczęta głowami w dół i podrzyna gardła". 

Podobnie wiązane i  
wieszane do góry nogami są woły, tak aby ich krew spłynęła do głowy przed 

poderżnięciem  

szyi: to typowy widok w starych koszernych ubojniach. „Zdarza się, że 

łamane są podczas  
tego nogi; zwierzęta ryczą z bólu i przerażenia". Na szczęście praktyki 

te powoli odchodzą w  

przeszłość. 

— Właściwie przeprowadzony ubój jest bardziej humanitarny niż śmierć 
naturalna —  

ciągnęła Temple — osiem sekund po przecięciu gardła wyzwalane są 

endorfiny i zwierzę  

umiera bezboleśnie. Podobnie dzieje się na przykład z owcą rozszarpaną 
przez kojoty.  

Przyroda tak to urządziła, żeby ulżyć umierającemu zwierzęciu. 

background image

Co jest straszne, tym bardziej że można tego uniknąć, to ból i 

okrucieństwo,  

wywołanie stresu i strachu przed zadaniem ostatecznego cięcia. Temu 
przede wszystkim  

chce zapobiegać Temple. 

289 

 
— Pragnę zreformować przemysł mięsny. Są aktywiści, którzy chcą go 

całkowicie  

wyeliminować — powiedziała, po czym dodała: 

—Nie znoszę radykalizmu, wszystko jedno, lewicowego czy prawicowego. Mam  
radykalną niechęć do radykałów! 

Z dala od odgłosów rozpaczy wydawanych przez oddzielone od cieląt krowy, 

których  

stres Temple zdawała się przeżywać głęboko, odnaleźliśmy spokojny i cichy 
zakątek farmy,  

gdzie flegmatycznie pasło się bydło. Temple uklękła i wzięła pęk siana, a 

jedna z krów  

podeszła do niej, biorąc siano z jej ręki swoimi miękkimi wargami. Twarz 
Temple rozjaśniła  

się i złagodniała. „Tu jestem u siebie — powiedziała. — Gdy jestem z 

bydłem, nie muszę  

używać intelektu: po prostu wiem, co ta krowa czuje". 
Zwierzęta zdawały się to odbierać — wyczuwały jej spokój, jej pewność 

siebie, i  

przychodziły do jej ręki. Do mnie się nie zbliżały. Być może czuły 

skrępowanie mieszkańca  
miasta, który — żyjąc głównie w świecie konwencji i znaków kulturowych —

jest niepewny,  

jak zachować się wobec dużych, niewerbalnych stworzeń. 

— Z ludźmi jest inaczej — kontynuowała Temple, nawiązując do swej 
wcześniejszej  

uwagi o tym, że czuje się jak antropolog na Marsie. — Bada się ludność 

planety, próbując  

wykryć wzory zachowań tubylców. A ze zwierzętami nie mam takiego 

problemu. 
Byłem uderzony tą niezmierną różnicą, przepaścią między jej bezpośrednim,  

intuicyjnym rozpoznaniem nastrojów i ich oznak u zwierząt a wyjątkowymi 

trudnościami, jakie  

sprawiało jej rozumienie istot ludzkich, ich kodów i sygnałów, sposobów 
zachowania. Ktoś  

mógłby powiedzieć, że jest wyprana z emocji albo całkowicie pozbawiona 

zdolności  

współodczuwania. Tymczasem jej postrzeganie nastrojów i uczuć zwierząt 
było tak silne, że  

niekiedy mogło nią owładnąć bez reszty. Temple sądzi, że potrafi odczuwać 

to, co fizyczne  

lub fizjologiczne — zwierzęcy ból i strach. Nie wyczuwa natomiast stanów 
ludzkiego umysłu,  

niedostępne jest jej ludzkie postrzeganie 7. Gdy była młodsza, nie była 

zdolna do  

zinterpretowa- 
7 Była niepomiernie poruszona, wręcz w fizycznym szoku, gdy podczas 

rozmowy  

naśladowałem młodego człowieka z wyjątkowo silnym syndromem Tourette'a, 

który wśród  
gwałtownych tików wybił sobie oczy. Temple zareagowała natychmiast i 

wprost na wyrażanie  

background image

pierwotnych odruchów, gwałtu i bólu. Przypomniało mi się, jak Shane ze 

swoim Tourette'em  

całkiem łagodnie docierał do autystycznych dzieci w Camp Winston, na 
poziomie emocji i  

zwierzęcej sympatii, poziomie bardziej elementarnym i bezpośrednio 

komunikowalnym niż  

poziom złożonych stanów umysłu. 
290 

 

nia ekspresji najprostszych nawet ludzkich emocji; nauczyła sieje 

„dekodować"  
dopiero później, nie zawsze je podzielając. (Doktor Hennclin z Londynu 

opowiedziała mi  

podobną historię dotyczącą inteligentnej dwunastoletniej autystycznej 

dziewczynki, która  
przyszła do niej i powiedziała o innej uczennicy: „Joanie wydaje śmieszne 

dźwięki". — Gdy  

poszła zbadać sprawę, okazało się, że Joanie gorzko płacze. Dla 

autystycznej dziewczynki  
było zupełnie niedostępne poznawczo takie zjawisko jak płacz; 

rejestrowała jedynie jego  

fizyczną warstwę, owe „śmieszne dźwięki". Przypomniała mi się również 

Jessy Park, która  
była zafascynowana faktem, że cebula wywołuje łzy, ale absolutnie nie 

mogła pojąć, jak  

można płakać z radości) 8. 

Na poziomie zjawisk sensomotorycznych, konkretnych, nie 
zapośredniczonych,  

Temple jest niesłychanie wrażliwa. „Mogę poznać, kiedy człowiek jest 

wściekły —  

powiedziała mi — albo kiedy się uśmiecha". Na tym pierwotnym, niemal 
zwierzęcym  

poziomie nie ma zatem problemów. A co z dziećmi, zapytałem. Czy nie są 

one ogniwem  

pośrednim między zwierzętami a ludźmi dorosłymi? Przeciwnie, odparła 

Temple, z dziećmi  
miała największe kłopoty, gdy próbowała z nimi rozmawiać, przyłączać się 

do ich zabaw: te  

same trudności, które przeżywała jako mała dziewczynka. Dzieci, jak sądzi 

Temple, już w  
wieku trzech, czterech lat są bardzo zaawansowane na tej drodze rozwoju, 

na którą ona —  

osoba autystyczna — ledwo wstąpiła. Małe dzieci już „rozumieją" innych 

ludzi na sposób,  
który dla niej pozostaje niedostępny. 

Czymże zatem jest to coś, naciskałem dalej, co dzieje się między 

normalnymi ludźmi, a  

z czego ona czuje się wyłączona? Musi mieć 
 

8 Pewne osoby autystyczne trzymają niekiedy psy, podobnie jak czynią 

niewidomi lub  

głusi, dla wspomożenia własnej percepcji — w tym wypadku społecznej. Z 
pomocą psa  

„odczytują" intencje gości, których mogą sami nie dostrzegać. Znam dwóch 

autystyków,  

którzy przypisują swoim psom umiejętności „telepatyczne", choć oczywiście 
psy te mają  
jedynie zdolności normalne dla psów (i normalne dla ludzi). 

background image

291 

 

to związek ze znajomością kodów i konwencji towarzyskich, wnioskowała 
Temple, z  

przesłankami kulturowymi wszelkich możliwych rodzajów. Tej wiedzy 

nabywanej implicite,  

akumulowanej i wytwarzanej przez jednostki na podstawie doświadczenia 
spotkań z innymi w  

ciągu całego życia — jej właśnie zdaje się Temple brakować najbardziej. 

Nie dysponując nią,  

musi „wyliczać" uczucia innych ludzi, ujmując algorytmicznie i dosłownie 
to, co dla nas  

stanowi rodzaj drugiej natury. Ona sama, jak przypuszcza, nie miała 

zapewne żadnych  

doświadczeń towarzyskich, na których mogłaby oprzeć wiedzę o relacjach 
międzyludzkich. 

Mogło to wyniknąć również z jej trudności językowych i niedostatków 

naturalnego  

gestu, barier destruujących jej dzieciństwo w okresie, gdy prawie wcale 
nie mówiła. A i  

później myliły jej się zaimki, tak że nie odróżniała „ty" od ,Ja", 

niezależnie od kontekstu. 

Niezwykłe są historie z tamtego okresu, które opowiedziała mi Temple, jak 
i te, które  

zawarła w swojej autobiografii. Gdy miała trzy lata, rodzina — mimo że 

niezbyt wierzono w  

sukces tego przedsięwzięcia — oddalają do specjalnego przedszkola dla 
dzieci  

upośledzonych i o zaburzonym rozwoju. Zaproponowano podjęcie próby 

terapii mowy. W  

jakiś sposób placówka ta i terapeuta mowy dotarli do niej, wybawiając ją 
(jak oceniła później)  

z otchłani i dając początek jej reintegracji. Pozostała dzieckiem 

ewidentnie autystycznym, lecz  

świeżo zdobyte umiejętności językowe i komunikacyjne stały się 

przyczółkiem w walce o  
uporządkowanie uprzedniego totalnego chaosu. Zmysły, oscylujące między  

nadpobudliwością i stępieniem, ustabilizowały się nieco. Było jeszcze 

wiele okresów  

regresywnych, ale stało się jasne, że mając sześć lat. Temple dysponowała 
sprawną  

kompetencją językową i że przekroczyła Rubikon oddzielający „wysoce 

sprawnych" ludzi od  

tych „mało sprawnych", którzy nigdy nie zaczną posługiwać się mową i 
nigdy nie osiągną  

autonomii. Uzyskanie dostępu do języka sprawiło, że straszna triada 

niezdolności —  

społecznych, komunikacyjnych i wyobrażeniowych — zaczęła nieco ustępować. 
Temple  

zyskała jakiś kontakt z innymi ludźmi, zwłaszcza z dwójką nauczycieli, 

którzy właściwie  

oceniali jej inteligencję i jej szczególność, a jednocześnie potrafili 
znieść jej 

292 

 

patologię: nieustające wypowiedzi i niezliczone pytania, dziwne fiksacje 
i ataki  

background image

wściekłości. Nie mniej istotne było wytworzenie się zdolności do zabawy i 

kreatywności —  

malowania, rysowania, budowania kartonowych modeli, rzeźbienia, a także 
,Jedynych w  

swoim rodzaju i twórczych sposobów uprzykrzania życia". Mając osiem lat, 

Temple  

zaczynała nabierać umiejętności „zabawy w udawanie", którą zna każdy 
normalny dzieciak, a  

której nie osiągnie żadne „nisko funkcjonujące" dziecko autystyczne. 

Matka Temple, jej ciotka i niektórzy nauczyciele stali się czynnikiem 

przełomu; jednak  
równie decydujący na tej długiej drodze jest powolny rozwój, wykazywany 

przez wiele osób  

autystycznych. Autyzm — będący zaburzeniem rozwoju — staje się mniej 

skrajny w trakcie  
dorastania: można się nauczyć lepiej sobie z nim radzić. 

W szkole Temple marzyła o posiadaniu przyjaciela — byłaby całkowicie, 

bezgranicznie  

lojalna wobec przyjaźni (przez dwa czy trzy lata przyjaźniła się z 
postacią wyobrażoną przez  

siebie) — ale coś w jej sposobie mówienia i zachowania zdawało się 

odstręczać inne dzieci.  

Choć jej inteligencja spotykała się z podziwem, ona sama nigdy nie stała 
się pełnoprawnym  

członkiem szkolnej społeczności. 

— Nie mogłam zrozumieć, co robię nie tak. W przedziwny sposób nie byłam  

świadoma swojej inności. Myślałam, że to reszta dzieci jest inna. Nigdy 
nie zrozumiałam,  

dlaczego do nich nie pasuję. 

Coś się działo pomiędzy innymi dzieciakami, coś nieuchwytnego, 

subtelnego,  
podlegającego ciągłej zmianie — wymiana sensów, negocjowanie, szybkość 

wzajemnego  

rozumienia tak nadzwyczajna, że Temple zastanawiała się czasem, czy nie 

przebywa wśród  

telepatów. Także dziś jest świadoma istnienia tej międzyludzkiej 
sygnalizacji. Wyprowadzają  

rozumowo, ale nie umie dostrzec jej przejawów, nie partycypuje w lej 

magicznej komunikacji  

bezpośredniej i nie umie sobie przedstawić kryjących się za nią 
wielopoziomowych,  

kalejdoskopowo zmiennych stanów umysłu. Temple ogarnia intelektualnie tę 

sferę i bardzo  

stara się ją zrównoważyć, dzięki niesłychanemu wysiłkowi poznawczemu i 
uruchamianym  

„mocom obliczeniowym" radząc sobie ze sprawami, które inni rozumieją 

293 

 
z bezrefleksyjną łatwością. Oto dlaczego często czuje się wykluczona, 

czuje się kimś  

obcym. 

Decydujący moment nadszedł, gdy miała piętnaście lat. Zafascynowały ją 
poskromy  

używane do przytrzymywania bydła. Jeden z nauczycieli, zamiast wydrwić tę 

fiksację,  

zasugerował, aby sama zbudowała własny model poskromu. Od tej chwili 
rozbudzał jej  

background image

zainteresowania, kierując je od farm hodowlanych i urządzeń mechanicznych 

ku biologii i  

nauce w ogóle. Temple, nadal całkiem nienormalna pod względem rozumienia 
zwykłego czy  

towarzyskiego języka (nie podchwytywała aluzji, podtekstów, ironii, 

metafor, żartów),  

odnalazła tu właśnie, w języku techniki, strefę ulgi. Tu mówiło się 
znacznie jaśniej, wprost, nie  

odwołując się do milczących założeń. Język techniki był dla niej w równym 

stopniu  

zrozumiały co język relacji międzyludzkich — trudny; otworzył przed nią 
drogę do nauki. 

Lecz jeśli na tym poziomie rysowało się rozwiązanie, gdy spora część jej 

poznawczej i  

emocjonalnej energii ogniskowała się na nauce, to inne napięcia, lęki, 
nawet męczarnie —  

pozostały. Na progu dojrzewania Temple zaczęła zdawać sobie sprawę, że 

być może nigdy  

nie będzie prowadzić „normalnego" życia, że nie będzie jej dane cieszyć 
się ,,normalnymi"  

radościami — miłością i przyjaźnią, wypoczynkiem i towarzystwem innych 

ludzi.  

Uświadomienie sobie tego może stać się potężnym czynnikiem niszczącym dla 
młodych,  

utalentowanych osób autystycznych, prowadząc często do depresji, a 

niekiedy nawet do  

prób samobójczych. Temple dała sobie radę, łącząc wyrzeczenie z 
powołaniem: pozostanie  

w celibacie, zdecydowała, a treścią życia uczyni naukę. 

Dojrzewanie nauczyło ją także, że nie tylko jej stany emocjonalne, lecz 

cała jej  
umysłowo-fizyczna istota jest bardzo delikatnie strojona i z łatwością 

może zostać wytrącona  

z równowagi przez obezwładniające bodźce pochodzące od zmysłów, stres, 

zmęczenie albo  

konflikty. Miotały nią hormonalne wiry dojrzewania seksualnego. Była w 
tym i pasja, i  

intensywność — w tym czasie przeobrażeń. Dopiero gdy ukończyła college i 

wstąpiła na  

drogę kariery naukowej, zdołała osiągnąć stan spokoju. Istotnie: czuła, 
że musi to 

294 

 

uczynić, bo inaczej jej ciało uległoby samozniszczeniu. To wtedy zaczęła 
brać małe  

dawki imipraminy, leku ordynowanego jako antydepresant. W swojej książce 

Temple tak  

przedstawia jego wady i zalety: 
Przestałam już rozpaczliwie poszukiwać sensu życia. Od kiedy panuję nad 

sobą,  

nie mam już tendencji do fiksowania się na jednej rzeczy. Przez ostatnie 

cztery lata  
zrobiłam niewiele zapisów w pamiętniku, ponieważ leki antydepresyjne 

znacznie  

zmniejszyły moją gwałtowność. Panuję nad swoimi emocjami, a moja kariera 

projektanta  
wyposażenia farm hodowlanych rozwija się pomyślnie. Jestem bardziej 

rozluźniona,  

background image

łatwiej mi więc współżyć z ludźmi. Zniknęły też dolegliwości wywoływane 

przez stres.  

Gdyby przepisano mi leczenie farmakologiczne w wieku dwudziestu paru lat, 
być może  

nie osiągnęłabym tego, co udało mi się osiągnąć. „Nerwy" i fiksacje —

jeśli nie wywo- 

ływały potwornych bólów psychosomatycznych — stanowiły doskonałą 
motywację. 

Gdy to czytałem, przypomniało mi się, co wyznał kiedyś Robert Lowell w 

związku  

z terapią litem, zastosowaną do jego psychozy maniakalno-depresyjnej: „W 
pewnym  

sensie czuję się znacznie »lepiej«, jestem spokojniejszy, bardziej 

stabilny. Ale moja poezja  

straciła wyraz". Temple też zdaje sobie sprawę z kosztów, jakie trzeba 
ponieść w zamian  

za spokój wewnętrzny. W tym momencie swego życia sądzi, że warto je 

płacić, ale  

czasem brak jej gorączkowych emocji, które niegdyś przeżywała. 
Odwrotną stroną opóźnionego rozwoju może być zdolność nieprzerwanego 

nabywania  

w ciągu całego życia umiejętności związanych z postrzeganiem ludzi i 

byciem między nimi.  
Ostatnie dwadzieścia lat było istotnie okresem nieustannego rozwoju 

Temple. Powiedziano  

mi, że dziesięć lat temu, gdy zaczynała wykładać,  często zdawało się, że 

nie dostrzega  
audytorium, nie utrzymywała  kontaktu wzrokowego ze słuchaczami, często 

nawet nie  

patrzyła j    w ich stronę. Nie czuła się też na siłach, by odpowiadać na 

pytania    zadawane  
po wykładzie. Teraz spędza prawie 90 procent swego 

295 

 

czasu w podróży, wykładając na całym świecie. Jej styl mówienia stał się 

płynniejszy,  
ma kontakt wzrokowy z audytorium, stacją też na żartobliwe dygresje i 

improwizację; z  

łatwością odpowiada na pytania, a nawet — gdy trzeba — ripostuje. Jej 

życie towarzyskie  
również się rozwinęło, tak że od niedawna, jak mi powiedziała, umie 

cieszyć się  

towarzystwem dwojga, trojga przyjaciół. Jednak dostąpienie autentycznej 

przyjaźni,  
docenienie odmienności innych ludzi, ich własnego sposobu myślenia, może 

stanowić  

największe wyzwanie dla osoby autystycznej. Uta Frith tak pisze w pracy 

Autism and  
Asperger Syndrome [Autyzm i syndrom Aspergera]: 

Wydaje się, że jednostki z syndromem Aspergera [...] nie mogą posiąść 

sztuki  

nawiązania i utrzymywania osobistej, dwustronnej więzi międzyludzkiej, 
gdy tymczasem  

interakcje o charakterze towarzyskim leżą całkowicie w ich zasięgu. 

A jej kolega, Peter Hobson, pisze o inteligentnym autystycznym 

mężczyźnie, który nie  
potrafił pojąć znaczenia słowa „przyjaciel". Mimo to, słuchając Temple, 

miałem wrażenie, że  

background image

dziś, w okolicach czterdziestki, wie ona co nieco o naturze przyjaźni. 

Tym spostrzeżeniem—rozmawialiśmy, spacerując, prawie dwie godziny —  

zakończyliśmy naszą wizytę na uniwersyteckiej farmie i zrobiliśmy przerwę 
na lunch.  

Odniosłem wrażenie, że Temple jest zadowolona, mogąc przez chwilę nie 

mówić i nie myśleć;  

samoanaliza, którą na niej wymusiłem, była niemal okrutna w swej 
intensywności (choć  

niewiele się różniła od lej, którą sama przeprowadza na co dzień, 

zmagając się — jak zawsze  

— z życiem autystyka w nieautystycznym świecie). W trakcie naszej rozmowy 
„normalność"  

okazywała się w coraz większym stopniu rodzajem fasady, maski (owszem — 

pełnej odwagi i  

nierzadko błyskotliwej), za którą się skrywała, na swój sposób równie 
„obca" i pozbawiona  

kontaktu jak zawsze. „Naprawdę mam coś wspólnego z Datą", powiedziała, 

gdy  

odjeżdżaliśmy z farmy. Temple uwielbiała Star Trek, podobnie jak i ja, a 
jej ulubionym  

bohaterem jest android Data, który — przy całym swoim braku emocji — 

okazuje wielkie  

zainteresowanie tym, jak to 
296 

 

jest być człowiekiem. Drobiazgowo obserwuje zachowanie ludzi, potrafi 

niekiedy je  
naśladować, ale nade wszystko marzy o tym, aby człowiekiem się „stać". 

Zadziwiająco wiele  

osób autystycznych identyfikuje się z Datą albo z jego poprzednikiem, Mr. 

Spockiem. 
Tak jest też w przypadku autystycznej rodziny B., którą odwiedziłem w 

Kalifornii.  

Starszy syn, podobnie jak rodzice, ma syndrom Aspergera; młodszy — 

klasyczny autyzm.  

Kiedy po raz pierwszy pojawiłem się w ich domu, atmosfera była tak 
„normalna", iż zacząłem  

podejrzewać, że zostałem źle poinformowany, a jeśli nie — że pomyliłem 

domy. Nie było nic  

w oczywisty sposób ,,autystycznego" ani w tych ludziach, ani w ich 
mieszkaniu. Dopiero po  

pewnym czasie, gdy już się nieco zadomowiłem, dostrzegłem batut noszący 

znamiona  

częstego używania, na którym cała rodzina lubiła czasem skakać, klaszcząc 
w ręce.  

Odkryłem wielką bibliotekę książek science fiction 9, dziwne rysunki 

przypięte do ścian  

łazienki, absurdalnie dosłowne instrukcje wywieszone w kuchni: jak 
gotować, jak nakrywać  

stół, jak zmywać, sugerujące, że wszystkie te czynności mogą się odbywać 

jedynie w ściśle  

sformalizowany, niezmienny sposób (jak się później dowiedziałem, był to 
ich wewnętrzny,  

„autystyczny" dowcip). Pani B. powiedziała w pewnym momencie o sobie, że 

„porusza się  

na skraju normalności", lecz potem wyjaśniła, co oznacza owo „na skraju": 
— Znamy reguły i konwencje „normalności", ale nie ma faktycznego 

przejścia.  

background image

Zachowujesz się normalnie, uczysz się reguł i przestrzegasz ich, ale... 

9 Wiele wysoko funkcjonujących osób autystycznych opisuje swoje wielkie  

zamiłowanie (na granicy nałogu) do wyobrażonych, alternatywnych światów w 
rodzaju tych  

stworzonych przez C.S. Lewisa czy Tolkiena lub wymyślonych przez siebie. 

Państwo B.  

wraz ze swym starszym synem spędzili lata, konstruując wyobrażony świat, 
z jego  

krajobrazami i geografią (bez końca przedstawianymi na mapach i 

rysunkach), z jego  

językami, pieniędzmi, prawami i zwyczajami — świat, w którym fantazja i 
ścisłość ważne są  

na równi. Kilka dni zatem może trwać obliczanie globalnej produkcji zbóż 

albo rezerw srebra  

w Leuterii, projektowanie nowej flagi albo próba uwzględnienia wszystkich 
skomplikowanych  

czynników wpływających na wartość pewnej waluty. Zajmuje to całe godziny 

wolnego czasu,  

wspólnie spędzanego w domu B.: pani B. zajmuje się nauką i techniką, pan 
B. polityką,  

językami i obyczajem, a ich syn przyrodą tych często zwaśnionych krajów. 

297 

 
— Uczysz się imitować ludzkie zachowania — dodał jej mąż. — Wciąż nie 

mogę  

zrozumieć, co się kryje za konwencjami towarzyskimi. Obserwujesz 

fronton... 
Państwo B. nauczyli się zatem fasady normalności, tego, co niezbędne, gdy 

pracuje się  

zawodowo, mieszka na przedmieściu, prowadzi się samochód, posyła syna do 

zwykłej  
szkoły itd. Ale nie mają złudzeń co do siebie. Rozpoznają swój autyzm, 

tak jak rozpoznali się  

wzajemnie w college'u z poczuciem takiego pokrewieństwa i zachwytu, że 

małżeństwo stało  

się oczywiste. „To było tak, jakbyśmy się znali od miliona lat" — 
wspomina pani B. Byli  

świadomi wielu problemów związanych ze swoim autyzmem, ale zarazem 

szanowali swą  

odmienność, byli z niej nawet dumni. Rzeczywiście, u niektórych osób 
autystycznych to  

poczucie radykalnej i nieusuwalnej inności jest tak głębokie, że prowadzi 

je aż do uznania  

siebie — półżartem — niemal za przedstawicieli innego gatunku („Jesteśmy 
z tej samej taśmy  

montażowej" — lubią powtarzać państwo B.), do intuicji, że autyzm, choć 

postrzegany jako  

termin medyczny i kwalifikowany jako patologia, powinien być traktowany 
jako odmienna  

modalność istnienia, całkiem inny typ tożsamości, który należy w sobie 

(bez wstydu)  

rozpoznać. 
Podejście Temple jest podobne: jest świadoma (jeśli nawet wyłącznie na 

płaszczyźnie  

intelektualnej) tego, co w życiu traci, lecz równie dobrze (i wprost) zna 

swoje mocne strony  
— umiejętność koncentracji, intensywność myślenia, prostolinijność, 

wytrwałość,  

background image

niezdolność do udawania, szczerość, bezpośredniość. Podejrzewa też — a i 

ja zaczynam to  

podejrzewać w coraz większym stopniu — że te cechy pozytywne jej autyzmu 
są sprzężone z  

jego dolegliwościami. Ale mimo to potrzebuje czasem chwil zapomnienia o 

tym, że jest osobą  

autystyczną, chwil, kiedy chce czuć jak inni, od środka, a nie z 
zewnątrz. 

Spędziwszy ranek wśród bydła i planując na popołudnie wizytę w rzeźni 

(albo w  

„zakładach pakowania mięsa", jak brzmi przemysłowy eufemizm), wykryliśmy 
w sobie pewną  

awersję do potraw 

298 

 
mięsnych. Poprzestaliśmy zatem na meksykańskiej potrawie z ryżu i fasoli. 

Po lunchu  

pojechaliśmy na lotnisko i wsiedliśmy do kruchego samolociku, który 

przetransportował nas  
do zakładów. Temple była dumna z tego projektu i chciała mi pokazać 

rzeźnię z bliska.  

Zakłady takie, zamknięte dla osób z zewnątrz, utrzymywane są pod ścisłą 

kontrolą. Temple  
zaprojektowała urządzenia parę lat wcześniej i nadal miała identyfikator 

ze swoimi danymi  

osobowymi i pieczęcią zakładów. Ze mną był problem. Temple zastanawiała 

się nad tym rano  
i znalazła w swej kolekcji kapeluszy twardy, jaskrawożółty kapelusz służb 

sanitarnych.  

Wręczyła mi go, mówiąc: 

— To wystarczy. Nieźle w nim wyglądasz. Pasuje do twojej koszuli i spodni 
khaki.  

Właśnie tak wygląda inżynier sanitarny. — (Zarumieniłem się. Nikt mi 

jeszcze tego nie  

mmowił). - Wszystko, co musisz zrobić, to zachowywać się i myśleć jak on. 

Byłem zdumiony. Powiada się, że autyzm wyklucza udawanie, a tu Temple z 
zimną  

krwią, bez śladu wahania zdecydowała się na podstęp, żeby mnie 

przeszmuglować na teren  

rzeźni. 
Weszliśmy bez najmniejszych przeszkód: Temple roztaczała wokół siebie 

atmosferę  

budzącą zaufanie, pomachała przyjaźnie strażnikowi, na co ten 

odpowiedział jej równie  
beztrosko. 

— Nie zdejmuj kapelusza — powiedziała, parkując samochód — noś go cały 

czas.  

Jesteś tu inżynierem sanitarnym. 
Zatrzymaliśmy się, by zajrzeć za ogrodzenie, za którym — nieopodal 

wielkiego  

budynku rzeźni — trzymane jest bydło, a potem poszliśmy ścieżką, którą 

zwierzęta podążają  
w swoją ostatnią podróż. Szliśmy wzdłuż zakrzywionej rampy prowadzącej do 

centralnego  

miejsca zakładów — „ścieżką do Nieba", jak nazwała to Temple. Kolejne 

moje zaskoczenie:  
mówi się, że autystycy nie radzą sobie z metaforami i nigdy nie stosują 

ironii. Patrząc jednak  

background image

na surowy, bezpośredni wyraz twarzy Temple, nie byłem wcale pewien, czy 

dla niej to była  

metafora albo ironia. Znała już ten zwrot — przypuszczalnie był on dla 
niej literalnie  

prawdziwy. Opisuje w swej autobiografii podobne udosłownienie symbolu, 

gdy usłyszała  

księdza cytującego Ewangelię według św. Jana (J 10:9): „Ja jestem bra- 
299 

 

mą. Jeśli ktoś wejdzie przeze mnie, będzie zbawiony". Po czym ksiądz 

dodał: „Przed  
każdym z was są drzwi, które otwierają się do Nieba. Otwórzcie je i 

bądźcie zbawieni".  

Temple pisze: 

Jak wiele dzieci autystycznych, wszystko traktowałam dosłownie. Moje 
myśli skupiły  

się na jednej rzeczy. Drzwi! Drzwi, przez które mogę przejść i dostąpić 

zbawienia. [...]  

Wiedziałam, że muszę znaleźć te drzwi. [...] Drzwi szafy, łazienki, drzwi 
frontowe, drzwi  

stajni — wszystkie je po kolei badałam i dyskwalifikowałam jako drzwi. 

Lecz pewnego  

dnia, gdy wracałam po kolacji do mojego pokoju, zauważyłam, że do naszych 
sypialni  

zaczęto dostawiać przybudówkę. [...] Z budynku wystawała mała platforma, 

wspięłam się  

na nią. I tam były drzwi! Drewniane drzwiczki otwierające się na dach. 
[...] Ogarnęło mnie  

uczucie ulgi. [...] Przenikała mnie radość i miłość. Znalazłam! Drzwi do 

mojego Nieba. 

Później Temple powiedziała mi, że wierzy w jakąś formę istnienia 
pośmiertnego (nawet  

jeśli jest to tylko ,,odcisk energii" we wszechświecie). Intensywnie 

świadoma emocji  

zwierząt, ich „człowieczeństwa", musi przyznawać także im jakiś rodzaj 

nieśmiertelności. 
Szliśmy wolno łagodnie zakrzywiającą się rampą między wysokimi ścianami. 

Tędy  

przechodzi bydło, sztuka po sztuce, nieświadome tego, co czeka je na 

końcu: urządzenie z  
zadającym śmierć bolcem. Temple była prekursorką w projektowaniu podejść 

tego typu; jej  

nazwisko kojarzone jest przez fachowców z wprowadzeniem zakrzywionych 

ramp. Gdy  
zmierzaliśmy wznoszącym się chodnikiem, patrząc na ściany, Temple 

przedstawiła mi ich  

zalety. Łuki ścian uniemożliwiają zwierzętom zobaczenie końca rampy i 

tego, co się tam  
dzieje, dopóki nie podejdą bardzo blisko. Wykorzystywana jest zarazem 

naturalna skłonność  

krów do chodzenia po zakrzywionych torach. Wysokie mury zasłaniają 

wszystko, co mo- 
głoby wywołać stres zwierząt. 

Na szczycie rampy, już wewnątrz budynku, zwierzę wchodzi, prawie 

niezauważalnie  

dla siebie, na transporter taśmowy (jeszcze jedna innowacja Temple). W 
kilka sekund później  
jest momentalnie 

background image

300 

 

zabijane przez bolec wyrzucany sprężonym powietrzem, przeszywający mózg. 
Bardzo  

podobny system, jak mi powiedziała Temple, może być stosowany także wobec 

świń,  

chociaż typowym sposobem zabijania byłoby w tym przypadku porażenie 
prądem. Dorzuciła  

jeszcze interesującą uwagę: „maszyna do elektrowstrząsów (taka, jak 

używane w niektórych  

placówkach psychiatrycznych) i urządzenie do porażania świń mają prawie 
dokładnie te same  

parametry: około l ampera przy 300 woltach". Drobna pomyłka w nastawach, 

dodała, i  

pacjent zostałby zabity, porażony jak świnia. Przyznała, że była trochę 
zszokowana, gdy  

sobie to uświadomiła. 

Gdy Temple pokazywała mi urządzenie strzelające bolcami, ogarnęło mnie 

poczucie  
horroru. Zapewniła mnie jednak, że zwierzęta nie odbierają żadnych 

sygnałów zagrożenia, nie  

rozumieją, co je czeka; cały wysiłek Temple jest istotnie skierowany na 

to, aby usunąć  
wszystko, co mogłoby je wystraszyć czy stresować, aby szły na śmierć w 

spokoju i  

nieświadomie. Ciągle jednak wszystko to wywoływało u mnie mdłości. Jak 

czuła się ona, jak  
się czuli inni, pracujący w takich miejscach? 

Temple badała to zagadnienie; jest autorką klasycznej pracy na ten temat 

10. Pisze tam,  

że niektóre zatrudnione w rzeźni osoby szybko wyrabiają w sobie obronną 
niewrażliwość i  

zaczynają zabijać zwierzęta w czysto mechaniczny sposób. „Osoba 

dokonująca zabijania  

podchodzi do swej pracy tak, jakby pieczętowała paczki przesuwające się 

na transporterze.  
Nie odczuwa emocji związanych z samym aktem". Innym jednak, jak odkryła, 

„zabijanie  

zaczyna sprawiać przyjemność i [...j celowo męczą zwierzęta". Mówienie o 

tych postawach  
naprowadziło Temple na analogię: 

— Wykryłam bardzo silną korelację między traktowaniem zwierząt i 

traktowaniem  

osób upośledzonych. Georgia to prawdziwe siedlisko węży... traktuje się 
tu [upośledzonych  

ludzi] gorzej niż zwierzęta. W stanach, w których istnieje kara śmierci, 

zwierzęta są  

traktowane najgorzej, podobnie jak upośledzeni. 
10 Jej artykuł Stosunek do zwierząt pracowników rzeźni i punktów skupu 

ukazał się w  

„Anthrozoos: A Multidisciplinary Journal on the Interactions of People, 

Animals, and  
Environment" wiosną 1988 r. 

301 

 

Wszystko to doprowadza Temple do namiętnej złości i namiętnej troski o 
humanitarne  

background image

reformy; chce zmienić traktowanie osób upośledzonych, szczególnie 

autystycznych,  

podobnie jak traktowanie bydła w przemyśle mięsnym. (Temple czuje, że 
jedynym  

właściwym podejściem do zabijania zwierząt, w którym może się przejawić 

szacunek dla nich,  

jest zabijanie zrytualizowane, rodzaj „uświęconego" obrzędu). 
To była niezmierna ulga — oddalić się wreszcie od rzeźni i odrażającego 

zapachu,  

którym przesiąkł każdy cal kwadratowy tego miejsca i który powodował, że 

musiałem  
niekiedy wstrzymywać oddech, aby nie zwymiotować. Niezmierna ulga, że 

można oddychać  

rześkim, czystym powietrzem, wolnym od woni krwi i padliny; na koniec 

niezmierna ulga  
moralna — uwolnić się od idei zabijania. Spytałem o to Temple, gdy 

odjeżdżaliśmy. „Nikt nie  

powinien stale zabijać zwierząt — powiedziała, tłumacząc mi następnie, że 

wiele napisała o  
konieczności dokonywania rotacji wśród personelu, tak aby nikt nie był 

zatrudniony  

wyłącznie przy zabijaniu, wyłącznie przy odciąganiu krwi albo tylko jako 

kierowca  
ciężarówek. Ona sama potrzebuje odmiennych klimatów i zajęć, składających 

się na istotną i  

w końcu przyjemniejszą część jej życia. Jej rozumienie psychologii i 

zachowania zwierząt  
hodowlanych jest uznane nie tylko w tuczarniach i rzeźniach całego 

świata, ale i wśród  

postrzygaczy owiec aż z Nowej Zelandii, pracowników parków rekreacyjnych 

i ogrodów  
zoologicznych. Wyobrażałem sobie, że mogłaby spędzić jakiś czas w 

południowej Afryce  

jako konsultant do spraw stad słoni albo trawożerców, takich jak antylopy 

gnu. Ale czy  

potrafiłaby rozumieć małpy równie dobrze jak bydło? Czy też jawiłyby się 
jej one jako  

stworzenia zdumiewające, nieprzeniknione, tak jak dzieci czy w ogóle 

istoty ludzkie? (,,Czuję  

zwierzęta na farmie — powiedziała mi później — a interakcje między 
naczelnymi mogę  

pojmować tylko intelektualnie"). 

Najgłębsze uczucia Temple żywi do krów: dbałość i współodczuwanie 

pokrewne  
miłości. Mówiła o tym długo, gdy zmierzaliśmy do następnego celu, na 

pastwiska — jak  

odnajdywała w sobie 

302 
 

delikatność, głaszcząc krowę na pochylni i starając się przekazywać 

zwierzęciu spokój  

w ostatnich momentach życia. To „kołysanie" zwierzęcia na chwilę przed 
śmiercią jest dla niej  

na wpół fizyczne, na wpół święte. I to właśnie ustawicznie próbuje 

przekazać ludziom  
pracującym w rzeźniach. Opowiedziała mi o pewnym zarządcy, który, choć 
bardzo niechętnie  

background image

przyjmował jej uwagi, był zarazem tak zafascynowany jej umiejętnością 

uspokajania  

zdenerwowanych zwierząt, że aż podglądał ją po kryjomu przez dziurę w 
suficie. Zdarzyło się  

to, gdy udzielała konsultacji w pewnej rzeźni na Południu; cała ta scena 

i jej kontekst  

uporczywie powracały do Temple: 
opowiadała mi tę historię z pół tuzina razy, zawsze w pełnej, niemal nie 

zmienianej  

wersji. 

Uderzająca była zarówno żywość tego wspomnienia (wyglądało na to, że 
odgrywane  

jest ono w jej umyśle z najdrobniejszymi szczegółami), jak i jego 

nieodmienna jakość 11, tak  

jakby oryginalne wydarzenie, jego ówczesne postrzeganie (i wszystkie 
uczucia towa- 

11 Psycholog Frederic Bartlett pisze o pamiętaniu jako „rekonstrukcji", 

lecz w  

przypadku Temple (jak i Stephena) wydaje się, że ten mechanizm nie 
występuje albo  

występuje w mniejszym niż zwykle stopniu. Pamięć nie jest też u niej 

całkowicie  

zintemalizowana jako część osobowości — stąd jej częste nawiązania do 
taśm wideo,  

zapisów komputerowych i innych zewnętrznych nośników danych. 

Samoopis Temple stoi w intrygującej sprzeczności z niektórymi 

współczesnymi  
sformułowaniami ujmującymi obrazowanie i pamięć, choćby tymi, które 

przywołują Damasio,  

Edelman i inni. Damasio pisze w Descartes' Error: 

Obrazy nie są przechowywane jako faksymilia rzeczy, zdarzeń, słów lub 
zdań. Mózg  

nie dysponuje kartoteką polaroidowskich zdjęć ludzi, obiektów, 

krajobrazów; nie  

przechowuje taśm dźwiękowych z zapisem muzyki i mowy; nie zawiera filmów 

z nagranymi  
scenami z naszego życia... Mówiąc krótko, wydaje się, że nie są 

permanentnie  

przechowywane obrazy czegokolwiek, nawet zminiaturyzowane — żadnych 

mikrofisz ani  
mikrofilmów, żadnych wydruków. 

Tym niemniej, podkreśla Damasio, „trzeba to pogodzić z przeświadczeniem, 

że  

jesteśmy zdolni wyczarować" takie reprodukcje czy faksymilia obrazów. 
Nasuwa się pytanie,  
czy jeśli tak jest w istocie, to Temple — a także Franco i Stephen (i 

mnemonista Łurii) — 

podlegają, jak reszta ludzi, jedynie z łudzeni u reprodukowania, czy też 
(jak sugeruje Jerome  

Bruner) w rzeczy samej występuje jakaś usterka podłączenia ich systemu 

percepcyjnego do  

wyższych struktur integracyjnych i poczucia „ja", co powoduje, że mogą 
być zachowywane  

obrazy względnie nie przetworzone, nie zinterpretowane. 

303 

 
rzyszące) byty reprodukowane, odtwarzane bez jakichkolwiek modyfikacji. 

Jakość  

background image

tego typu pamięci (w pewien sposób pokrewnej pamięci Stephena 

Wiltshire'a) wydala mi się  

jednocześnie fantastyczna i patologiczna — fantastyczna w swej 
szczegółowości i pato- 

logiczna w swym zafiksowaniu: najbardziej ze wszystkiego podobna do 

zapisu  

komputerowego. Porównania komputerowe są zresztą często przywoływane 
przez samą  

Temple: 

— Mój umysł podobny jest do czytnika CD-ROM w komputerze, coś w rodzaju  

taśmy wideo z szybkim dostępem do danych. Ale gdy już coś znajdę, muszę 
to odtworzyć w  

całości. — Nie może się skoncentrować wyłącznie na — przykładowo — 

obejmowaniu  

zwierzęcia w jego ostatnich chwilach; musi przejrzeć w pamięci całą 
scenę, od wejścia krowy  

na pochylnię, przez powolne jej przejście („żadnego przyspieszania, 

zajmuje to dwie  

minuty"), aż po śmierć zwierzęcia i jego upadek, po tym jak przecięte 
zostało jego gardło. —  
Potrafię wszystko to, co komputery w Parku Jurajskim — mówiła dalej 

Temple —  

wszystkie te chwyty mam w głowie. Właściwie mam w głowie maszynę. Mogę ją 
uruchomić i  

działa. Puszczam taśmę — to wolna metoda myślenia. 

Na użytek jej pracy jest to jednak metoda idealna. Projektuje w umyśle 

najbardziej  
wyrafinowane urządzenia, wizualizując sobie każdy element, składając 

elementy na różne  

sposoby, oglądając wynik z różnych punktów widzenia, z bliska i z daleka. 

Gdy projekt  
urządzenia jest gotów, przprowadza myślową „symulację" jego działania, 

tzn. wyobraża  

sobie cały system w akcji. Taka symulacja może wykazać istnienie nic 

przewidzianego  

problemu, a gdy to się zdarza. Temple identyfikuje jego naturę, zmienia 
projekt i przepro- 

wadza następną symulację (gdy trzeba — kilkanaście razy), póki projekt 

nie stanie się  

doskonały. Wtedy dopiero, mając pełną jasność odnośnie do wszystkich 
detali, sporządza  

ostateczny rysunek techniczny. Wówczas uwaga nie jest już konieczna; to 

mechaniczna  

część pracy: 
— Kiedy mam już rozwiązane podstawowe sprawy, robię szkic na papierze. 

Mogę  

jednocześnie oglądać telewizję, bo emocje mam już za sobą. Po prostu 

włączam swój  
komputer i rysuję. 

304 

 

Jednak ten rodzaj przeprowadzania symulacji czy też myślenia konkretnymi 
obrazami  

jest znacznie mniej odpowiedni, gdy Temple musi wykonać pracę myślową 

odmiennego typu  

— symbolicznego, koncepcyjnego, abstrakcyjnego. Żeby zrozumieć przysłowie 
„tocząca się  

background image

skała nie obrasta mchem" — mówi Temple — ,,musiałam sobie puścić wideo z 

toczącym się  

kamieniem, z którego odrywany jest mech, zanim pojęłam, co to »znaczy«". 
By dojść do  

uogólnienia, musi najpierw przejść przez konkret. W szkole nic mogła 

zrozumieć modlitwy,  

póki nie „zobaczyła" tego w konkretnych obrazach: 
„»inoc i światłość« stały się linią wysokiego napięcia i oślepiającym 

słońcem, słowo  

»przejście« — znakiem »Przejścia nie ma« zawieszonym na drzewie" 12 . 

W swojej autobiografii oraz — zwięźle — w trzydziestostronicowym artykule 
Moje  

doświadczenia dziecka autystycznego, który ukazał się na krótko przed 

książką w „Journal of  

Orthomolecular Psychiatry" (1984), Temple opisuje, jak, już nawet jako 
dziecko, osiągała  

górny zakres zarejestrowanych wyników wszelkich testów przestrzennych i 

wizualizacyjnych,  

kiepsko sobie radząc z zadaniami dotyczącymi abstrakcji i uszeregowania. 
(Taki ,,profil" jest  

charakterystyczny dla osób autystycznych: wyniki tzw. testów inteligencji 

wykazują  

ekstremalny rozrzut). W niektórych przypadkach uzyskana punktacja mogła 
wprowadzać w  
błąd, ponieważ zadania, które byłyby dla niej bardzo trudne, gdyby 

rozwiązywała je w  

„normalny" sposób, stawały się w rzeczywistości łatwe po uruchomieniu 
szczególnego,  

obrazowego myślenia. Pojedyncze zdania i wiersze, ciągi liczb natychmiast 

generowały  

wyobrażenia wizualne, i właśnie te wyobrażenia, a nie słowa czy liczby, 
Temple zapa- 

12 Podczas wykładów Temple często używa bardzo dziwnych przezroczy, prze- 

mieszanych ze zwykłymi schematami i diagramami, przezroczy, których treść 

nie jest w żaden  

dostrzegalny sposób związana z tematem wykładu i z niczym się słuchaczom 
nie kojarzy. W  

rzeczywistości są one przeznaczone nie dla nich, lecz dla samej Temple: 

to jej prywatne  

zapiski i notatki naprowadzające ją na właściwy trop. I tak np. 
żartobliwy rysunek  

przedstawiający papier ścierny zwinięty jak rolka papieru toaletowego ma 

jej przypomnieć, by  

przedstawiła wrażliwość zmysłu dotyku w auty- 
305 

 

mięty wała. Złożone obliczenia, normalnie dla niej niedostępne, były 

wykonalne po tej  
transformacji na obrazy 13. 

Myślenie obrazami samo w sobie nie jest czymś nienormalnym i Temple bez 

trudu  

wskazywała przykłady znanych sobie nieautystycznych osób — inżynierów, 
projektantów —  

które potrafią „zobaczyć" dokładnie to, co jest im potrzebne, tworzyć 

projekty wprost w  

umyśle i testować je w wyobrażonych symulacjach dokładnie tak, jak robi 
to ona sama 14.  

background image

Temple jest przeważnie w świetnym kontakcie z takimi ludźmi, a 

szczególnie ze swoim  

przyjacielem. Tomem. Ma on niezwykłe zdolności twórczej wizualizacji, jak 
i ona, jest też  

(znowu: jak ona) nieszablonowy i skłonny do dowcipów. „Nadajemy z Tomem 

na tej samej  

długości fali — orzekła Temple —choć nieraz jest to bardzo dziecinne". 
Nade wszystko  

jednak lubi pracować z Tomem — to także jest „dziecinne", ale w sensie 

nieskrępowanej  

kreatywności. „Jesteśmy z Tomem małymi dziećmi. Beton to glina dla 
dorosłych, stal — to  

taka tektura, budowanie to zabawa dorosłych". 

13 Gdy Temple opowiadała o tym, przywołując przykłady, przypomniałem 

sobie  
mnemonistę opisanego przez A.R. Łurię w książce O pamięci, która nie 

miała granic i jego  

szczególny, czysto wizualny sposób przekształcania słów i liczb na 

obrazy. Mnemonista  
rzeczywiście myślał wyłącznie za pośrednictwem obrazów, niekiedy 

wszechobecnych: mogły  

się ich pojawiać setki podczas słuchania jednego akapitu tekstu albo 

krótkiego wiersza.  
Myślenie w obrazach dawało mu jego kolosalną przewagę, dostarczało — jak 

pisał o tym  

Łuna — „potężnej bazy, na której mógł operować, przeprowadzając w umyśle 

działania dla  
innych niedostępne bez pomocy obiektów". Ten typ myślenia prowadził 

jednak również do  

osobliwych trudności, niekiedy niedorzecznych, gdy nie dawał się 

przetransponować na  
myślenie logiczno-werbalne. Mnemonista Łurii nie był w najmniejszym 

stopniu autystykiem,  

lecz jego myślenie wizualne — a przynajmniej konkretne obrazowanie — było 

nadzwyczaj  

bliskie myśleniu Temple, i być może miało to samo podłoże psychologiczne. 
Kiedy  

opowiedziałem jej o mnemoniście, była zafascynowana i istotnie przyznała, 

że jej sposób  

myślenia jest bardzo podobny. 
14 Właśnie ten typ modalności umysłu posiadał wielki wynalazca, Nikola 

Tesla: 

Kiedy wpadam na jakiś pomysł, zaczynam od razu tworzyć wyobrażenie. 

Zmieniam  
konstrukcję, wprowadzam ulepszenia i sprawdzam działanie urządzenia w 

umyśle. Jest  

zupełnie dla mnie nieistotne, czy uruchamiam swoją turbinę w głowie, czy 

też testuję ją w  
warsztacie. Zauważam nawet, gdy traci równowagę. 

306 

 

Poruszyła mnie ta analogia między zdolnościami twórczymi a dziecinnymi 
zabawami i  

pomyślałem o tym, jak zdrowe przeobrażenie dokonało się w Temple. 

Poruszający był też  

sposób, w jaki mówiła o Tomie. Zastanawiałem się, czy czuje do niego w 
istocie miłość, czy  

background image

kiedykolwiek zastanawiała się nad związkiem seksualnym albo małżeństwem z 

Tomem.  

Spytałem ją o to — czy miała doświadczenia seksualne, czy była na randce, 
czy kiedykolwiek  

była zakochana. 

Nie, odparła. Nie była z nikim w takim związku; nigdy też nie miała 

randki. Uznała tego  
typu interakcję za problem zbyt złożony, nie do rozwiązania przez siebie: 

nigdy nie była  

pewna, co właściwie zostało powiedziane, sugerowane, o co jest proszona, 

czego się od niej  
oczekuje. W takich chwilach nie wiedziała, z czym przychodzą inni ludzie, 

co sobie  

wyobrażają, jakie mają intencje. To wspólny rys osób autystycznych, 

podkreśliła, a także  
przyczyna, dla której — choć podlegają popędowi seksualnemu — rzadko 

udaje im się rand- 

ka czy związek seksualny. 

Problem wszakże nie dotyczy wyłącznie chodzenia na randki i kontaktów 
seksualnych. 

— Nigdy się nie zakochałam — powiedziała mi — nawet nie wiem, co to 

znaczy:  

zakochać się. 
— A jak to sobie wyobrażasz? — spytałem. 

— Może to jest rodzaj omdlenia—jeśli nie, to nie wiem. Pomyślałem, że 

zwrot  

„zakochać się" może nastręczać kłopoty swoją dwoistą, skierowaną na 
zewnątrz, ale zwrotną  

konstrukcją. Zmieniłem zatem pytanie na: co oznacza ,,kochać"? 

— Troszczyć się o kogoś... Myślę, że łączy się to jakoś z delikatnością. 

— Czy troszczyłaś się kiedyś o kogoś? — spytałem. Zawahała się przed 
odpowiedzią. 

— Wiele razy myślałam, że są rzeczy, których brak w moim życiu. 

— To bolesne uczucie? 

— Tak, chyba tak... — Po czym dodała: — Kiedy obejmowałam krowę,  

zastanawiałam się, co się ze mną dzieje. Czy tym właśnie 
307 

 

jest miłość? W każdym razie nie było to już doświadczenie czysto 

intelektualne. 
W pewnym sensie Temple pragnie miłości, ale nie jest nawet zdolna 

wyobrazić sobie,  

czym mogłoby być odczuwanie namiętności do innej osoby. „Nie mogłam 

zrozumieć, czemu  
moja koleżanka z pokoju omdlewa na widok naszego nauczyciela. Była 

obezwładniona przez  

uczucia. A ja myślałam: jest miły, rozumiem, czemu go lubi. Ale poza to 

nie wyszłam". 
Zdolność „omdlewania", doświadczania głęboko emocjonalnego oddźwięku, 

zdaje się  

nieobecna także i w innych sferach życia— nie tylko wobec innych ludzi. 

Od razu po tym,  
jak wspomniała ową koleżankę, Temple dodała: ,,Podobnie jest z muzyką — 

też nie  

omdlewam". Ma absolutny słuch (co — normalnie bardzo rzadkie — dość 

często zdarza się  
u osób dotkniętych autyzmem), precyzyjną i wierną pamięć muzyczną, ale 

muzyka —jako  

background image

całość — nie zakłóca jej obojętności. Mówi ,,ładne", ale nie są pobudzone 

żadne głębsze  

emocje. Pozostaje na poziomie dosłownych skojarzeń: „Ilekroć słucham tej 
Fantazji, widzę  

te głupie tańczące hipopotamy..." Muzyka nie przemawia do Temple, a 

Temple jej nie  

„odbiera". Jak powiedziała, nic wie, „o czym" ona jest. Ktoś mógłby 
powiedzieć, że mimo  

swego absolutnego słuchu, po prostu nie jest muzykalna. Ale jej 

niezdolność do reagowania z  

głębin psychiki, reagowania emocjonalnego, subiektywnego, nie ogranicza 
się do muzyki.  

Podobne ubóstwo reakcji uczuciowych czy estetycznych przejawia się przy 

okazji scen  

widzianych — krajobrazu, dzieł sztuki. Temple potrafi opisać z wielką 
dokładnością, co  

widzi, ale obraz nie przekłada się na żadne silnie odczuwane stany umysłu 

ani ich nie  

wywołuje. 
Jej własne wyjaśnienie tego ma prosty, mechaniczny charakter: „Obwody 

emocji nic zostały  

podłączone — na tym polega awaria". Z tych samych powodów, jak twierdzi, 

nie posiada  
podświadomości: nie wypiera żadnych wspomnień i myśli jak normalni 

ludzie. 

— Nie mam w swojej pamięci danych tłumionych — zapewnia. — Ty masz  

wspomnienia, które zostały zablokowane, a ja nie mam żadnych na tyle 
bolesnych, żeby  

musiały być blokowane. Nie 

308 

 
ma sekretów, tajemnych drzwi — nic nie jest ukryte. Mogę wnioskować, że 

inni ludzie  

mają ukryte obszary, bo nie mogą mówić o pewnych rzeczach. Ciało 

migdałowate zamyka  

dostęp do hipokampu; u mnie ciało migdałowate nie wytwarza emocji na tyle 
silnych, aby  

zablokowały dane w hipokampie. 

Byłem zaskoczony. 

— Albo nie masz racji, albo istnieją wręcz niewiarygodne różnice struktur  
psychicznych. Tłumienie jest uniwersalnym mechanizmem u istot ludzkich. 

Ale powiedziawszy to, przestałem być taki pewny. Mógłbym wyobrazić sobie 

takie  

warunki organiczne, przy których tłumienie nie zdołałoby się rozwinąć 
albo zostałoby  

zniszczone lub przezwyciężone. Wydaje się, że na tym polegał przypadek 

mnemonisty Łurii,  

który — nie będąc wprawdzie autystykiem — miał wspomnienia tak żywe, że 
nie podlegające  

wymazaniu. Niektóre z nich były do tego stopnia bolesne, że z pewnością 

winny były ulec  

stłumieniu, gdyby to było (fizjologicznie) możliwe. Sam miałem pacjenta, 
u którego  

zniszczenie płatów czołowych mózgu „uwolniło" najgłębiej ukryte 

wspomnienia —  

wspomnienia popełnionego morderstwa — nacierające teraz na struchlałe 
sumienie. 

background image

Miałem innego pacjenta, inżyniera z rozległym uszkodzeniem płatów 

czołowych na  

skutek krwotoku, który często czytywał „Scientific American". Nadal 
rozumiał większość  

artykułów, wyznał jednak, że ich treść przestała go intrygować, co 

uprzednio było motorem  

jego namiętności do śledzenia postępów w nauce. 
Innemu mężczyźnie, byłemu sędziemu, opisanemu w literaturze 

neurologicznej,  

fragmenty czaszki naruszyły płaty czołowe. W konsekwencji odkrył, że jest 

całkowicie  
wyzuty z jakichkolwiek emocji. Można było sądzić, że brak uczuć i 

wynikających z nich  

uprzedzeń przydaje mu bezstronności, czyniąc z niego wręcz osobę o 

jedynych w swoim  
rodzaju kwalifikacjach. On sam miał jednak znacznie głębszy wgląd w 

naturę zagadnienia i  

zrezygnował z zawodu, twierdząc, że skoro nie może już współczująco 

wejrzeć w motywy  
podsądnych — a sprawiedliwość opiera się również na uczuciach, nie 

309 

 

zaś wyłącznie na myśleniu — to jego przypadłość całkowicie go 
dyskwalifikuje 15. 

Podobne przypadki uświadamiają nam, jak afektywne podłoże życia może w 

całości  

ulec anihilacji wskutek uszkodzeń neurologicznych. Mechanizm problemów 
emocjonalnych w  

autyzmie ma wszakże charakter bardziej selektywny; w żadnym razie nie 

mamy tu do  

czynienia ze spłaszczeniem czy zaćmieniem wszystkich emocji, niezależnie 
od  

„niepodłączenia obwodów emocji" czy roli ciała migdałowatego, 

diagnozowanych przez  

Temple. Osoba autystyczna może podlegać gwałtownym namiętnościom, 

intensywnie  
nasyconym fiksacjom i fascynacjom czy też — jak Temple — niemal 

przytłaczającej czułości  

i zaangażowaniu w jakąś sprawę. W autyzmie nie idzie o emocje w ogóle, 

ale o emocje  
związane ze złożonymi doświadczeniami ludzkimi, przede wszystkim 

społecznymi, a może i  

ze sterami pokrewnymi —estetyką, poezją, symboliką itd. W istocie nikt 

lepiej od Temple nie  
obrazuje tego zjawiska. 

Zarówno jako osoba starająca się zrozumieć samą siebie, jak i jako 

naukowiec  

badający zachowania zwierząt, Temple jest nieustannie doświadczana przez 
swój autyzm,  

stale konstruuje modele i porównania, aby go zrozumieć. Wyczuwa coś 

mechanicznego w  

działaniu własnego umysłu, stąd często porównuje go do komputera o wielu 
elementach  

działających współbieżnie (fachowo nazywa się to równoległym 

przetwarzaniem  

rozproszonym); postrzega swoje procesy myślowe jako obliczenia, a pamięć 
jako zbiór  

background image

danych na dysku. Podejrzewa, że brak jej pewnej „subiektywności", 

introspekcji, jaką inni  

zdają się posiadać. Widzi swoje myślenie jako system konkretnych, 
wizualnych obrazów,  

przedstawianych i kojarzonych na różne sposoby 16. Przypuszcza, że 

wizualizacyjne  

podsystemy jej 
15 Uczuciowe podłoże rozumowania jest centralnym zagadnieniem książki An-

tonia  

Damasia Descartes' Error. 

16 Autodeskrypcja Temple przywiodła mi na myśl Coleridge'a opis Fantazji: 
„Karmi się [ona] niczym innym, jak ustalonym i określonym. (...) Dostaje 

swój budulec  

gotów do użycia wprost z prawa skojarzeń". Myślę, że przemożna przewaga 

ustalonych i  
konkretnych obrazów postrzeżonych oraz ich quasi-mechaniczne kojarzenie i 

przestawianie— 

co niektórzy postrzegają w autyzmie i niekiedy w syndromie Tourette'a — 

może prowadzić  
do żywej i aktywnej Fantazji (w sensie Coleridge'a), zarazem jednak 

działając na niekorzyść  

Wyobraźni (jak ją przez kontrast nazywa). która „rozpuszcza, rozkłada i 

rozprasza, zanim  
odtworzy". Moc kreacji czy rekreacji Wyobraźni zależy od zaniedbania 

„ustalonego i  

określonego" na rzecz korekty i rekonstrukcji, a wydaje się, że to 

właśnie stanowi zasadniczą  
trudność dla zbyt precyzyjnego i sztywnego umysłu autystyka. 

310 

 

mózgu i połączenia odpowiedzialne za jednoczesne przetwarzanie obszernych 
zbiorów  

różnych danych są bardzo dobrze rozwinięte ; i że jest to wspólna cecha 

osób autystycznych  

17. Świadoma jest tego, i że jej uwaga skłonna jest do „przyklejania 

się"; stąd wielka  
wytrwałość z jednej, ale i pewna ociężałość i brak giętkości z drugiej 

strony. Wiąże to z  

uszkodzeniami móżdżku, który u niej ma istotnie (potwierdziła to 

tomografia MRI) rozmiary  
mniejsze od normalnych.  Utrzymuje, że tego typu defekty móżdżku są 

istotnym czynnikiem  

autyzmu, choć opinie naukowców są w tej kwestii podzielone. 

Temple sądzi, że autyzm ma zazwyczaj podłoże genetyczne; podejrzewa, że 
jej ojciec  

ze swoim samotniczym usposobieniem, pedantyzmem i często nieadekwatnym 

zachowaniem  

wśród ludzi, miał co najmniej pewne cechy autyzmu, a może i syndromu 
Aspergera 18 

Takie objawy obserwuje się z nielosową częstością u rodziców i dziadków 

dzieci  

autystycznych. Chociaż Temple wierzy, że warunki wczesnego dzieciństwa 
(tak u świń, jak i  

u ludzi) odgrywają najistotniejszą rolę w rozwoju psychicznym, nie sądzi 

(jak utrzymywał  

Bruno Bettelheim), że za autyzm dzieci odpowiadają rodzice; jest bardziej 
prawdopodobne,  

background image

że to sam autyzm wytwarza bariery kontaktu i komunikacji, których rodzice 

nie są zdolni  

przełamać, i okazuje się, że ubożeje cały zakres doświadczeń zmysłowych i 
społecznych  

(szczególnie trzymanie i mocny dotyk). 

Sformułowania i wyjaśnienia Temple zasadniczo mieszczą się w zakresie 

ustaleń nauki;  
wyjątkiem jest rola, jaką przypisuje ko- 

17 Russell Huriburt z University of Nevada badał, jakimi sposobami 

jednostki  

relacjonuje lub reprezentują swoje wewnętrzne doświadczenia, swój tok 
myślenia. Stwierdził,  

że podczas gdy osoby normalne (a także neurotycy i schizofrenicy) 

wykorzystują  

kombinację różnych modalności — mowę wewnętrzną, stuch, uczucia, doznania 
zmysłowe,  

a także obrazy — wydaje się, że osoby z syndromem Aspergera używają 

przede wszystkim  

(lub wyłącznie) obrazów. 
18 Niedawno Ed i Riva Ritvo z University of Califomia pokazali, że tak 

jest w istocie. 

311 

 
nieczności stosowania trzymania i mocnego dotyku we wczesnych stadiach 

autyzmu  

— to jej własny, zasadniczy motyw myśli i czynów, poczynając od wieku 

pięciu lat. Sądzi  
również, że zbyt wielki nacisk kładzie się na ujemne aspekty autyzmu, a 

za mało uwagi zwraca  

się na jego pozytywne konsekwencje. Jeśli niektóre części mózgu nie 

działają właściwie czy  
też są uszkodzone, to inne są bardzo wysoko rozwinięte — wręcz 

spektakularnie u osób  

przejawiających tzw. syndrom uczonego, ale do pewnego stopnia u 

wszystkich jednostek  

autystycznych. Temple myśli, że i ona, i inni autysty-cy, choć 
niezaprzeczalnie mają wielkie  

problemy w niektórych dziedzinach, mogą też wykazywać nadzwyczajne (i 

społecznie cenne)  

zdolności na innych polach, jeśli tylko pozwoli im się na bycie sobą — 
ludźmi z autyzmem. 

Wiedziona własnym postrzeganiem tego, co posiadła ponad przeciętną, i 

tego, czego  

jej brakuje, Temple skłania się do poglądu o modularnej budowie mózgu, 
intuicji, że ma on  

wiele różnorodnych, autonomicznych mocy przetwarzających dane czy też 

„inteligencji": to  

obraz zasadniczo zgodny z proponowanym przez psychologa Howarda Gardnera 
w jego  

książce Frames of Mind [Ramy umysłu]. Uważa on, że niektóre inteligencje, 

np. wizualna,  

muzyczna i logiczna, mogą być wysoce rozwinięte w autyzmie, a 
„inteligencje osobowe", jak  

je nazywa, czyli zdolności rozpoznawania własnych i cudzych stanów 

umysłu, pozostają  

daleko w tyle. 
Temple wprawiają w ruch dwie siły. Jedna to ta część jej osoby, która 

teoretyzuje,  

background image

nakazując jej poszukiwać ogólnych wyjaśnień autyzmu, klucza, który dałby 

się zastosować  

do wszystkich jego przejawów i do każdego indywidualnego przypadku. Druga 
— pra- 

ktyczna i empiryczna; ta nieustannie stoi oko w oko z całym zakresem, 

nieredukowalną  

złożonością i nieprzewidywalnością swojego własnego autyzmu, a także z 
szerokim spektrum  

zjawisk u innych osób autystycznych. Temple jest zafascynowana 

poznawczymi i  

egzystencjalnymi aspektami autyzmu i ich możliwymi przyczynami 
biologicznymi, mimo że  

jest świadoma, iż nie wyczerpują one całości zagadnienia. Sama jest 

niemal codziennie  

poddawana ekstremalnej zmienności własnego systemu zmysłowego, od 
nadpobud- 

312 

 

liwości do braku reakcji, i czuje, że tej zmienności nie sposób wyjaśnić 
w terminach  

„teorii umysłu". Już jako sześciomiesięczne niemowlę odbiegała od 

schematu zachowań,  

sztywniejąc w ramionach matki — takie reakcje, typowe dla autyzmu, 
również nie daj się  

wyjaśnić na gruncie teorii umysłu. Mimo tych wszystkich zastrzeżeń Temple 

silnie pociągają  

Uta Frith i inni teoretycy podejścia kognitywnego, Hobson i jemu podobni, 
którzy  

postrzegają autyzm głównie jako zaburzenie afektywności, empatii; 

wreszcie Gardne z jego  

teorią różnorodnych inteligencji. Może rzeczywiście wszysi kie te teorie, 
mimo że rozmaicie  

rozkładają akcenty, krążą wokół tego samego punktu. 

Temple zagłębiła się w chemiczne, fizjologiczne i cerebralne badania 

autyzmu, z  

których wyniosła przeświadczenie, że są on' ciągle jeszcze 
fragmentaryczne i nie prowadzą  

do wyraźnych konkluzji. Ale stosuje do samej siebie takie pojęcia, jak 

„nie podłączone  

obwody emocji" w mózgu (niekiedy wspomina też o „obwodach empatii"), 
wyobrażając  

sobie, że łączą one starsze filogenetycznie odpowiedzialne za emocje 

części mózgu — ciało  
migdałowate i układ limbiczny — z później ukształtowanymi, specyficznymi 
dl< człowieka  

systemami kory mózgowej. Temple zgadza się z przypuszczeniem, że obwody 

te mogą być  

niezbędne dla funkcjonowania nowych, „wyższych" form świadomości, takich 
jak jawna  

świadomość własnego „ja", własnego umysłu, umysłu innych ludzi — właśnie 

tych, których  

deficyt wiązany jest z autyzmem. 
Jedno ze swych ostatnich wystąpień Temple zakończyła słowami: 

— Gdybym mogła przez pstryknięcie palcami stać się osobą nieautystyczną, 

nie  

zrobiłabym tego — bo nie byłabym to już ja. Autyzm jest częścią tego, kim 
jestem. 

background image

A ponieważ sądzi, że autyzm może być związany także z wartościowymi 

cechami,  

niepokoją ją pomysły jego „usuwania". Tak pisze w artykule z 1990 roku: 
Dorośli świadomi swego autyzmu i rodzice dzieci autystycznych często są 

wściekli na  

autyzm. Pytają, czemu Bóg stworzył 

313 
 

tak straszne dla człowieka doświadczenia, jakie niosą z sobą autyzm, 

depresja,  

schizofrenia. Gdyby jednak geny odpowiedzialne za takie stany zostały 
wyeliminowane, być  

może przy-szłoby nam zapłacić zbyt wielką cenę. Jest możliwe, że ludzie 

wykazujący cechy  

charakterystyczne dla tych schorzeń są bardziej twórczy, być może są 
wśród nich nawet  

geniusze [...] Gdyby więc nauka wyeliminowała te geny, świat mógłby 

zostać opanowany  

przez księgowych. 
Temple, która w niedzielny poranek, punktualnie o ósmej pojawiła się, 

żeby mnie  

zabrać, miała ze sobą kolejne swoje artykuły. Miałem wrażenie, że 

nieustannie pracuje,  
wykorzystując każdą dostępną chwilę, że nie marnuje czasu, niemal całą 

dobę — poza  

godzinami snu — poświęcając jakimś zajęciom. Zdawało się, że w ogóle nie 

wypoczywa, nie  
próżnuje. Nawet ten weekend, który zarezerwowała w swoim „rozkładzie" dla 

mnie, nie był w  

żadnym razie okazją towarzyską: było to czterdzieści osiem godzin 

przeznaczonych na  
specjalny cel, dwie doby ponadplanowego, intensywnego badania życia osoby 

autystycznej:  

jej samej. Jeśli miała siebie niekiedy za antropologa na Marsie, to i 

mnie także mogła  

postrzegać jako rodzaj antropologa — antropologa autyzmu, antropologa 
Temple Grandin.  

Spostrzegła, że jest dla mnie niezbędne obserwowanie jej we wszystkich 

możliwych  

kontekstach i sytuacjach, zgromadzenie dostatecznie wielkiej liczby 
danych, aby możliwe  

było uchwycenie korelacji i dojście do jakichś ogólnych konkluzji. To, że 

spoglądam na nią  

nie tylko okiem antropologa, ale i z ludzką sympatią, przyjaźnie, z 
początku w ogóle do niej  

nie docierało. Moja wizyta zakwalifikowana została zatem jako praca, 

którą należy wykonać  

równie skrupulatnie i świadomie jak wszystko inne, co robiła. Chociaż na 
co dzień zdarza się  

jej zapraszać gości do swego domu, nigdy nie wprowadziłaby żadnego z nich 

do sypialni, a  

tym bardziej nie zapoznawała z budową i sposobem użycia maszyny 
ściskającej; 

w moim przypadku uznała, że należy to do sfery profesjonalnej. 

I chociaż na co dzień, w swym zwykłym trybie życia pozbawionym miejsca na  

rekreację, nie znalazłaby powodu, by jechać na 
314 

 

background image

wycieczkę i podziwiać przepiękny krajobraz Parku Narodowego Gór 

Skalistych (dwie  

godziny drogi na południowy zachód od Fort   Collins), tym razem jednak 
pomyślała, że ja  

chciałbym tam pojechać i że pozwoliłoby mi to na obserwowanie jej w 

jeszcze innym  

kontekście, w którym moglibyśmy może poczuć się nie zaprogramowani, 
swobodniejsi. 

Załadowaliśmy nasze rzeczy do samochodu Temple (ze swoim napędem na 

cztery koła  

był to wymarzony wehikuł na tereny górskie,  zwłaszcza gdybyśmy mieli 
zboczyć z drogi) i  

koło dziewiątej wyruszyliśmy w stronę parku narodowego. To była 

niezapomniana jazda:  

pięliśmy się coraz wyżej po wąskiej i przerażająco krętej drodze, wśród 
piętrzących się  

urwisk, poznaczonych pasami skał różnych i   warstw geologicznych, 

wąwozów niknących  

daleko w dole, przepychu rozmaitości wiecznie zielonych roślin, mchów i 
paproci. Moja  

lornetka była w nieustannym użyciu, a każdy zakręt przynosił cuda budzące 

we mnie okrzyki  

zachwytu. 
Gdy wjechaliśmy na teren parku, otworzył się przed nami niczym nie 

ograniczony  

widok ogromnego masywu górskiego. Zjechaliśmy z drogi, wpatrując się w 

Góry Skaliste:  
szczyty w czapach śniegu rysowały się na horyzoncie olśniewająco czysto, 

mimo że  

znajdowały się o prawie sto mil od nas. Spytałem Temple, czy wyczuwa :   

ich majestat. „Są  
ładne, to prawda. Majestat? Nie wiem. — Kiedy '   naciskałem, odparła, że 

podobne zwroty  

są dla niej zagadką; spędziła sporo czasu nad słownikiem, próbując 

ustalić ich znaczenie.  

Sprawdzała „majestatyczny", „tajemniczy", „budzący grozę" i „boski", ale 
wydawało się, że  

każde z nich definiowane jest z użyciem pozostałych. 

— Te góry są ładne — powtórzyła — ale nie dają mi takich ,   wrażeń, 

jakie, zdaje się,  
ty przeżywasz. — Po ponad trzech latach spędzonych w Fort Collins, jak 

powiedziała, była  

w tym miejscu dopiero drugi raz. 

Wydało mi się, że w słowach Temple pobrzmiewa smutek i tęsknota, a nawet  
gorycz. Podobne rzeczy mówiła po drodze do parku („Patrzysz na strumienie 

i kwiaty —  

widzę, ile ci to sprawia przyjemności. Mnie jej odmówiono"). W istocie 

zaś dawała temu  
wyraz 

315 

 

przez cały weekend. Poprzedniego wieczoru obserwowaliśmy spektakularny 
zachód  

słońca (po wybuchu wulkanu Pinatubo zachody słońca stały się szczególnie 

piękne), który  

uznała także za „ładny", ale — nic więcej. 
— Masz tyle radości z tego widoku — powiedziała — chciałabym także to 

umieć.  

background image

Wiem, że jest piękny, ale nie ,,dociera" to do mnie. 

— Jej ojciec, dodała, często dawał wyraz podobnym uczuciom. J; Pomyślałem 

o tym,  
co Temple powiedziała mi piątkowego wieczoru, gdy spacerowaliśmy pod 

gwiaździstym  

niebem. 

— Kiedy patrzę na gwiazdy, wiem, że powinnam doznawać uczuć  
„nadprzyrodzonych", ale nic nie czuję. Chciałabym to osiągnąć. Rozumiem 

to intelektualnie;  

myślę o wielkim wybuchu, początku wszechświata i o tym, skąd się 

wzięliśmy: czy to ma  
koniec, czy będzie trwało wiecznie. 

— Ale czy czujesz nieskończoność kosmosu? — spytałem. 

— Rozumiem nieskończoność kosmosu — odpowiedziała. 

— Kim jesteśmy? Czy śmierć kończy wszystko? Czy istnieje siła zwalczająca 
entropię  

wszechświata, czy to tylko czarne dziury? 

To były wielkie słowa, ważne myśli. Patrzyłem na Temple ze wzrastającym 

poczuciem  
jej umysłowego rozmachu, jej odwagi. Czy może były to dla niej tylko 

słowa, tylko pojęcia?  

Czy były czystymi wytworami umysłu, intelektu, czy też stało za nimi 

jakieś rzeczywiste  
przeżycie, jakaś pasja? 

Wjeżdżaliśmy coraz wyżej i wyżej. Powietrze stawało się rzadsze, a drzewa 

mniejsze,  

gdy zbliżaliśmy się do szczytów. Niedaleko parku znajdowało się jezioro 
Grand Lakę, w  

którym chciałem popływać (zawsze mnie ekscytuje myśl o kąpieli w 

odległych, egzotycznych  

jeziorach: marzę o Bajkale i Titicaca), ale musiałem zdążyć na samolot i 
niestety nie było na to  

czasu. 

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy samochód, aby krótko pospacerować, 

wypatrując  

rzadkich roślin, ptaków i formacji skalnych. Temple znała wszystkie 
możliwe rośliny, ptaki i  

twory geologiczne, chociaż —jak przyznała — nie żywi do nich „specjalnych 

uczuć". W  

końcu rozpoczęliśmy długotrwały zjazd. W pewnym miejscu, tuż 
316 

 

za granicami parku, ujrzałem wielką, zapraszającą taflę wody. Poprosiłem 

Temple, żeby  
zatrzymała wóz i pobiegłem z impetem na dół: będę jednak miał swoją 

kąpiel, chociaż w  

innym jeziorze. 

I dopiero w tym momencie Temple zawołała: „Stój!" — wskazując coś ręką, a 
gdy  

zatrzymałem swój bieg na łeb na szyję i spojrzałem w tę stronę, 

zobaczyłem, że w mojej  

płaskiej tafli wody, moim ,jeziorze", tak spokojnie rozpościerającym się 
na wprost mnie,  

tworzy się o kilka metrów dalej w lewo potężny nurt, który gwałtownie 

przyspiesza i znika za  

krawędzią zapory z elektrownią wodną o ćwierć mili dalej. Szansa na 
przezwyciężenie prądu i  

background image

bezpieczne przebycie zapory byłaby znikoma. Na twarzy Temple pojawił się 

wyraz ulgi, gdy  

zatrzymałem się i zacząłem wspinać się z powrotem. Kiedy później 
rozmawiała przez telefon  

ze swoją przyjaciółką Rosalie, powiedziała, że ocaliła mi życie. 

W drodze powrotnej do Fort Collins rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Temple  

wspomniała autystycznego kompozytora, którego znała („Brał fragmenty, 
takty muzyki, jaką  

kiedyś słyszał, i układał je na nowo"). Ja opowiedziałem o autystycznym 

artyście, Stephenie  

Wiltshire. Zastanawialiśmy się nad autystycznymi powieściopisarzami, 
poetami, naukowcami,  

filozofami. Hermelin, która badała (nisko funkcjonujących) autystycznych 

sawantów przez  

wiele lat, uważa, że choć mogą oni mieć wielki talent, pozbawieni są 
poczucia subiektywności  

i introspekcji, bez których wielkie akty twórcze są niemożliwe. 

Christopher Giliberg, jeden z  

najsubtelniejszych klinicystów autyzmu, twierdzi, że osoby autystyczne 
typu Aspergera mogą  

mieć osiągnięcia twórcze dużego formatu; zastanawia się też, czy aby 

Wittgenstein i Bartok  

nie byli w rzeczywistości autystykami. 
Już wcześniej Temple wyznała, ze bywa złośliwa i lubi dowcipy, że czasem 

bawi ją to,  

tak jak ucieszyło ją pomyślne przeszmuglowanie mnie do rzeźni. Lubi 

popełnić niekiedy jakieś  
wykroczenie: „Od czasu do czasu spaceruję pół metra za linią demarkacyjną 

na lotnisku —  

taki mały akt nieposłuszeństwa". — Wszystko to jednak mieści się w 

kategoriach całkowicie  
różnych od „prawdziwego zła", które byłoby przerażającym, śmiertelnym 

zagrożeniem.  

„Czuję, że jeśli 

317 

 
zrobię coś prawdziwie złego. Bóg ukarze mnie, linka sterownicza pęknie 

przed  

lądowaniem" — powiedziała w samochodzie. Zaskoczyło mnie skojarzenie 

łączące karę  
boską z przerwaną linką sterowniczą; nigdy nie pomyślałbym, że osoba 

autystyczna z  

całkowicie scjentystyczną wizją świata i niedostatecznymi intuicjami 

podmiotowości i  
intencjonalności, mogłaby odnosić się do takich spraw jak boski osąd czy 

wola. 

Temple jest stworzeniem głęboko moralnym. Ma pełne namiętności wyczucie 

dobra i  
zła (gdy idzie np. o traktowanie zwierząt), a prawo dla niej nie jest 

jedynie prawem  

doczesnym, lokalnym, ale prawem boskim, kosmicznym, którego naruszenie 

może doprowa- 
dzić do destrukcji, załamania się porządku natury. 

— Czytałeś o oddziaływaniach zdalnych czy o teorii kwantów. Kiedy idę do 

zakładów  
mięsnych, mówię sobie: uważaj, bo Bóg patrzy, dosięgnie cię teoria 
kwantów. 

Temple zaczęła okazywać wzburzenie. 

background image

— Chcę, żeby to zostało powiedziane, zanim dojedziemy do lotniska— 

wyrzuciła z  

siebie, jakby nalegając. Wychowana została w Kościele episkopalnym, ale 
dość szybko  

„odrzuciła ortodoksyjną wiarę" w Boga osobowego i sprawczego na rzecz 

bardziej „nauko- 

wej" wizji Boga. — Wierzę, że istnieje ostateczna siła kształtująca 
wszechświat dla dobra. Nic  

osobowego, nie Budda czy Jezus, raczej coś w rodzaju porządku 

wyłaniającego się z chaosu.  

Chciałabym mieć nadzieję, że jeśli nawet nie istnieje życie pozagrobowe, 
to jakiś wzór energii  

odciska się na wszechświecie... Większość ludzi pozostawia ślad w swoich 

genach, ja mogę  

przetrwać w swoich myślach albo w tym, co piszę. 
— To właśnie z tym trudno mi sobie poradzić... — Siedząca za kierownicą 

Temple  

nagle zadrżała i zaczęła płakać. — Czytałam, że to w bibliotekach 

urzeczywistnia się  
nieśmiertelność... Nie chcę, żeby moje myśli umarły wraz ze mną... Chcę 

coś osiągnąć... Nie  

interesują mnie władza i pieniądze. Chcę coś po sobie zostawić, dokonać 

czegoś ważnego, że  
moje życie miało sens. Teraz mówię ci o rzeczach, które są samym jądrem 

mojego istnienia. 

318 

 
Czułem się jak ogłuszony. Gdy wysiadłem z sań się pożegnać, powiedziałem: 

„Chcę  

cię uściskać. Ma nie masz nic przeciwko temu". Uściskałem ją — a ona (tak 

myślę) oddała  
mi uścisk. 

 

 

 

WYBRANA BIBLIOGRAFIA 
Wybór jest zawsze osobisty i idiosynkratyczny. Przedstawiam tu wybrane 

źródła, które  

uważam zarówno za najbardziej interesujące i intrygujące, jak i bogate w 

informacje, i które  
chciałbym czytelnikowi polecić. Zestawienie wszystkich pozycji znajduje 

się na końcu książki.  

Dodatkowo wprowadziłem tu także kilka moich ulubionych lub ważnych 

lektur, choć  
czytelnik nie znajdzie w tekście odniesień do nich. 

WSTĘP 

Wczesne opracowania Wygotskiego, przez wiele lat zagubione, zostały 

ostatnio  
odnalezione i przetłumaczone na język angielski jako The Fundamentals of 

Defectology. 

W swojej autobiografii, zatytułowanej The Muking of Mind , A.R. Łuria 

śledzi swój  
własny rozwój intelektualny w związku ze zmieniającym się podczas jego 

długiego życia  

stosunkiem do neurologii; szczególnie rozdział Romantic Science ukazuje 

jego stosunek do  
niemożności zastąpienia opisów przypadków i podkreśla, jak niezwykle 

ważne dla medycyny  

background image

jest opowiadanie. Jego własne dwa „romantyczne" opisy przypadków — O 

pamięci,  która  

nie miała granic i The Man with a Shattered World— są najznakomitszymi 
przykładami  

takich opowieści. Świetny esej krytyczny na temat „wewnętrznych" narracji 

choroby został  

napisany przez Anne Hunsaker Hawkins i nosi tytuł Reconstructing lllness: 
Studies in  

Palhogruphy. 

Ogólna dyskusja Kurta Goldsteina na temat neurologicznego zdrowia, 

choroby i  
rehabilitacji znajduje się w jego wspaniałej książce z 1939 r., 

zatytułowanej: The Organism  

(szczególnie rozdział 10). 

Powojenni racjonalistyczni myśliciele odnoszący się do sprawy zdrowia i 
choroby to  

Georges Canguilhem i Michel Foucault. Najważniejsze książki to 

Canguilheina The Normal  

and the Pathological i Foucaulta Mental Illness and Psychology. 
Gerald Edelman opublikował pięć książek na temat swojej teorii 

neuronalnej selekcji  

grup; najnowsza z nich i najbardziej poczytna nosi tytuł Bright Air, 

Brillant Fire. Książka  
Israela Rosenfielda The Inventiun of Memory przedstawia historię 

320 

 

klasycznej, lokalizacjonistycznej neurologii i ukazuje, jak radykalnie 
można zrewidować  

neurologię w świetle teorii Edelmana. Idee Edelmana wydają mi się 

niezwykle ekscytujące —  

stwarzają one neuralną podstawę — co zresztą jest ich celem — wielu 
mentalnych procesów  

od percepcji do świadomości, a także tłumaczą znaczenie słów „człowiek" i 

„ja". Całkowicie  

nowa teoretycznie neuronauka wydaje się brać z nich początek. Ja sam 

opublikowałem dwa  
eseje na temat pracy Edelmana w „The New York Review of Books": Neurology 

und the  

Soul i Mukinf; Up the Mind. 

Bardzo podobała mi się książka Freemana Dysona Infinite in All 
Directions. Bogactwo  

natury, jej złożoność i możliwości twórcze zostały przedstawione także we 

wszystkich  

książkach Ilyi Prigogine'a — moja ulubiona nosi tytuł From Being to 
Becaming — jak  

również w niezwykle ważnej książce Murraya Gell-Manna The Quark and the 

Jaguar:  

Adventures in the Simple und the Complex. 
O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY 

Uroczą wczesną książką (zawiera ona opis achromatopicznego chirurga, 

który spadł z  

konia, i inne klejnociki) jest opracowanie Mary Collins z 1925 r., 
zatytułowane Colour- 

Blindness. Książka Arthura Zajonca Catching the Light: The Entwined 

History of Light  

und Mind jest pięknie napisana i interesująca; dotyczy to szczególnie 
jego rozważań na temat  

background image

myśli Goethego o kolorach i ich związku z Ziemią. (Zajonc także mówi o 

przypadku  

Jonathana I.). 
Choć Schopenhauer napisał młodzieńczy esej On Vision and Colour, nie jest 

on  

obecnie dostępny w języku angielskim. Niemniej uwagi dotyczące widzenia 

kolorów  
pojawiają się co krok w jego magnum opus The World as Will and 

Representution. 

Dziewiętnastowieczna debata na temat różnych teorii widzenia kolorów i 

ich  
zwolenników przedstawiona jest w książce Stevena Turnera In the Eye's 

Mind: Vision and  

the Helmhotz-Herling Controversy, a także w znakomitym eseju-recenzji na 

jej temat,  
autorstwa C.R. Cayoniusa. 

Semir Zeki pierwszy zaczął badać mechanizmy percepcji barw u małp; 

synteza jego  

pracy i jej związek ze współczesną neuronauka przedstawione zostały w 
książce A Visiim of  

Brain. Wspaniała synteza na wyższym poziomie, poziomie wizualnej 

świadomości, została  

przedstawiona w książce Francisa Cricka The Astonishing Hypothesis: The 
Scientific Search  

for the Soul. Obie te pozycje są przystępne dla zwykłego czytelnika. (I w 

obu obszernie  

dyskutowany jest przypadek Jonathana I.). 
Antonio i Hanna Damasio oraz ich współpracownicy opublikowali wiele 

szcze- 

gółowych opracowań klinicznych na temat mózgowej achromatopsji. W sposób 

całościowy,  
aczkolwiek nieco techniczny, przedstawił ją (oraz inne wizualne zabu-

raenia) Antonio  

Damasio w swoim rozdziale książki Principles ofBehmioral Neuro-logy, a 

bardziej ogólny  

opis, połączony z refleksjami o teoretycznej i filozoficznej wadze takich 
obserwacji, znaleźć  

można w jego ostatniej książce Descartes' Emir. 

Ostatnio opublikowano wszystkie zebrane pisma Edwina Landa, ale jedno z 

naj- 
lepszych jego opracowań nosi tytuł The Retinex Theory of Color Vision i 

ukazało się w  

„Scienlific American". Wspaniały esej na temat Landa pt. / Am a Cumera 

napisał 
321 

 

Jeremy Bemstein (który także odnosi się tu do przypadku Jonathana I.). A 

fascynujący  
film, ukazujący chaos, jaki ogamąłby nas, gdybyśmy nie mieli stałego 

postrzegania barw, nosi  

tytuł Colorful Notions i po raz pierwszy ukazał siew 1984 r. w BBC 

Horizon Series. 
The Oxford Companion to the Mind pod redakcją Richarda Gregory'ego jest  

niezastąpionym źródłem informacji na tematy neurologiczne i 

psychologiczne. Opublikowano  

w nim bardzo dobry artykuł Toma Troscianko Colour Vision: Brain Mecha-
nisms, artykuł  

background image

W.A.H. Rushtona Colour Vision: Eye Mechanisms i opracowanie J.J. McCanna 

Relinex  

Theory und Colour Constancy. 
Interesujące opracowanie na temat początków kolorowej fotografii nosi 

tytuł The First  

Color Photogruphs, autorstwa Granta B. Romera i Jeannette Delamoir, i 

zostało  
opublikowane w grudniu 1989 r. w „Scientific American". 

Osobiste doświadczenia mężczyzny z wrodzoną achromatopią (który jest 

jednocześnie  

naukowcem badającym widzenie) zostały pięknie opisane w artykule Knuta 
Nordby'ego  

Vision in u Complete Achromut: A Personul Account. 

Na koniec wspomnę o Frances Futterman, achromatopicznej kobiecie, której 

listy  
przytaczam. Zaczęła ona ostatnio publikować Achromatopsia Network 

Newsietter i ma  

nadzieję nawiązać sieć kontaktów z aehromatopicznymi ludźmi na całym 

świecie. 
OSTATNI HIPIS 

O zespole przedniego płata i o amnezji obszernie pisał R. Łuria w swoich 

książkach:  

Humun Brain und Psychologicul Processes oraz The Neuropsychulogy of 
Memory. Obie te  

książki są w pewnym sensie akademickie; ostatnim życzeniem Łurii było, 

aby uzupełnić je  

opisami „romantycznych" historii przypadków. Dwa obszerne opracowania 
Francois  

Lhermitte'a, zatytułowane Human Autonomy und the Frontal Lobes, ukazują 

jego pełne  

współczucia i naturalistyczne podejście do pacjentów. 
Kontrastem powyższych pozycji jest przerażająca książka Elliota 

Valensteina,  

zatytułowana Greut und Desperate Cures, traktująca o charakterystycznym 

dla lobotomii  

okrucieństwie. Doskonałe jej omówienie, napisane przez Macdonalda 
Critehleya, ukazało się  

w „The New York Review of Books". 

Przypadek Phineasa Gage' a rozbudził ogromne zainteresowanie 

neurologiczne na  
niemal 150 lat i nawet dziś jest on badany za pomocą najnowszych technik 

rekonstruowania  

neuroodtwarzania (patrz także artykuł Damasio i wsp. w „Science"). 

Najbardziej dogłębne  
badanie tego przypadku i jego związku z XIX-wiecznymi teoriami na temat 

systemu  

nerwowego — od Galia do Freuda — przeprowadzili Malcolm Macmillan w 

Phineus Gage:  
A Case for All Reasons oraz Antonio Damasio w książce Descartes' Emir. 

Dwa moje wcześniejsze opracowania na temat pamięci, do których odwołuję 

się w tym  

opowiadaniu — „Zagubiony marynarz" i „Kwestia tożsamości" — zostały 
opublikowane w  

Mężczyźnie, który pomylił swoją żonę z kapeluszem. 

Obecnie badania nad pamięcią nabrały ogromnego rozmachu i niezwykle 

trudno  
wymienić wszystkich uczonych, którzy się tym zajmują. Niemniej Larry 

Squire 

background image

322 

 

i Nelson Butters niewątpliwie przodują na tym polu. Prowadząc wspólne i 
indywidualne  

badania napisali na ten temat mnóstwo opracowań opublikowanych potem w 

tomie The  

Neuropsychology of Memory. Inne źródła na temat pamięci przedstawiam w 
bibliografii do  

opowiadania „Krajobraz jego marzeń". 

W neurologii wybuchło też zainteresowanie muzyką i jej terapeutycznymi 

wła- 
ściwościami w leczeniu pacjentów z zaburzeniami nerwowymi. Anthony Storr, 

psychiatra,  

napisał piękną książkę zatytułowaną Music and Mind, która porusza 

wszystkie aspekty  
ludzkich reakcji na muzykę. W rozdziale Music and Brain, znajdującym się 

w mojej wkrótce  

mającej się ukazać książce Music and Neurologic Rehabilitation, skupiłem 

się na  
sposobach, w jaki muzyka może oddziaływać na mózg. 

Mickey Hart w swojej książce Drumming at the Edge of' Magic pisał o 

perkusji i  

rytmie w wielu kulturach. 
ŻYCIE CHIRURGA 

Dwuczęściowe opracowanie Gillesa de la Tourette'a, zatytulowane Etude sur 

une 

affection nerveuse zostało opublikowane w 1885 r.. a jego przetłumaczone 
i opatrzone  

komentarzem fragmenty znajdują się w opracowaniu Gilles de la Tourette on 

Tourette  

Syndrume, napisanym przez C.G. Goetza i H.L. Klawansa. Wspaniała książka 
Meige'a i  

Feindela Les Tics et leur truitement ukazała się w 1902 r. i została 

przetłumaczona przez  

Kinnier Wilson w 1907. Książka ta jest godna polecenia nie tylko ze 

względu na jej  
wyczerpujący charakter, ale także ze względu na jej nastrój i szacunek, 

jaki autorzy okazują  

swoim pacjentom. Szczególnie warto przeczytać fragmenty autentycznych 

rozmów  
pacjentów z lekarzami oraz wyjątkowe autobiograficzne opowiadanie Les 

Confidences d'un  

ticqueur. 

W ostatnich kilku latach pojawiło się więcej publikacji napisanych przez 
touretyków,  

którzy przedstawiają swoje wewnętrzne przeżycia. Zbiór takich opowiadań 

pod redakcją  

Adama Seligmana i Johna Hilkevicha ukazał się pt. Don 't Think About 
Monkeys. 

Ja sam napisałem kilka opracowań na temat syndromu Tourette'a: „O 

dowcipnym  

Rayu i jego tikach", opublikowane po raz pierwszy w 1981 r., pojawiło się 
ponownie w  

Mężczyźnie, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, wraz z „Opętaną". 

Ogólne informacje na  

ten temat przedstawiono w Neuropsychiatry und Tourette 's w 1989 r., a 
ostatnio bardziej  

background image

skrótowo został on opisany w Tourette's Syndrume: A Human Condition. 

Szczególny  

aspekt touretyzmu, który ogromnie mnie fascynuje, zaprezentowano w 
Tourette 's and  

Creutivity; badania dotyczące tempa i dokładności touretycznych ruchów 

przedstawiono w  

publikacji Movement Perturbations Due to Tics, która ukazała się w 1993 
r. nakładem  

Society for Neuroscience Abstracts. 

323 

 
WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ 

Przypadki przywrócenia wzroku osobom niewidomym od dzieciństwa, choć 

rzadkie,  

są dokładnie opisywane od czasu raportu Cheseldena z 1728 r. Wszystkie 
znane przypadki  

zostały streszczone w encyklopedycznym opracowaniu von Sendena Space und 

Sight. Wiele  

z nich analizuje Hebb w swojej książce Organization of Behaviour. Autor 
poza dokonanymi  

przez siebie obserwacjami przedstawia także znaczące dowody na to, że 

,,widzenia" —  

percepcji wizualnej — trzeba się nauczyć. 
Najdokładniejszy opis pojedynczego przypadku przedstawiają Richard 

Gregory i Jean  

Wallace. Został on przedrukowany i uzupełniony w książce Gregory'ego, 

zatytułowanej:  
Concepts und Mechanisms of Perception, która uzupełniona jest 

korespondencją autora z  

von Scndenem. Filozoficzne tło pytania Molyneux oraz wpływ przypadku 

Cheseldena zostały  
opisane przez Gregory'ego w jego artykule Recovery from Blindness 

zamieszczonym w The  

Oxford Companion to the Mind pod jego redakcją. 

Albert Valvo w swojej książce Sight Restoration after Long-Term Blindness 

opisuje  
przypadki poddania niewidomych operacji rogówki. 

Konsekwencje utraty wzroku w późnym wieku — a szczególnie wpływ 

ociemnienia na  

wyobraźnię wizualną i pamięć oraz orientację — zostały w mistrzowski 
sposób  

przedstawione przez Johna Hulla w jego autobiograficznej książce Touching 

the Rock.  

Przywrócenie wzroku po długiej ślepocie opisuje Robert Hine w Second 
Sight. 

Jedno z nąjdogłębniejszych, najszerszych dociekań dotyczących życia 

niewidomego —  

zarówno z jego perspektywy, jak i z perspektywy osób go otaczających, 
przedstawił Diderot  

w swoim wspaniałym liście: Letter on the Blind: For the Use of Those Who 

Can See (napisał  

także podobny list: Letter on the Deuf and Dumb: For the Use of Those Who 
Cun Hear  

and Speak). Opracowanie von Feuerbacha na temat Kaspara Hausera opisuje 

jego głęboką  

wzrokową agnozję, kiedy po raz pierwszy od dzieciństwa został on 
wypuszczony z lochów i  

zobaczył światło dzienne. 

background image

Zagadnienia te są nie tylko tematem filozoficznych dyskusji i medycznych 

opracowań,  

ale pojawiają się także w literaturze pięknej, od czasu gdy Diderot 
przedstawił łoże śmierci  

Nicholasa Saundersona. W 1909 r. pisarz Wilkie Collins oparł swoją 

powieść Poor Miss  

Finch na przypadku niewidomej dziewczyny. Ten sam motyw pojawia się także 
we wczesnej  

powieści Gide'a Symfonia pastoralna. Jednym z ostatnich wspaniałych 

przykładów  

przedstawienia ślepoty w literaturze jest książka Briana 0'Doherty'ego 
The Stronie Cuse of  

Mudemoiselle P., oparta na autentycznej relacji Mesmera z 1779 r. W 

sztuce Briana Friela z  

1994 r., zatytułowanej Molly Sweeney, głównym bohaterem jest niewidoma od 
dziecka, która,  

podobnie jak Virgil, ma zniszczoną siatkówkę i kataraktę, a kiedy w wieku 

około 40 lat zaćma  

zostaje usunięta, popada w stan agnostyczncgo chaosu i ambiwalencji, 
które znikają dopiero  

wraz z przywróceniem ślepoty. 

324 

 
KRAJOBRAZ JEGO MARZEN 

Pierwsze opracowanie na temat Franca Magnaniego, napisane przez Michaela 

Pearce'a  

i zilustrowane połączonymi w pary obrazami Franca i zdjęciami Susan 
Schwartzęnberg,  

znajduje się w „Exploratorium Quarterly" z lata 1988 r. 

Esther Salaman w książce A Collection of Moments przedstawia głębokie 

psy- 
chologiczne studium „przymusowych wspomnień", które pojawiały się u 

Prousta,  

Dostojewskiego i innych pisarzy. Fragmenty tej książki, znaczna część 

opracowania  

Schachtela na temat pamięci i amnezji dziecięcej, klasyczne opracowanie 
Stromeyera na temat  

ejdetyka, fragment książki Łurii O pamięci, która nie miała granic i 

wiele innych ciekawych  

opracowań znajduje się w niezwykle ważnej książce Ulricha Neissera Memory 
Observed. 

W klasycznej książce Remembering Frederic Bartlett prezentuje swoje 

badania  

dotyczące imaginacyjnych i konstruktywnych zdolności pamięci. 
Pojawienie się „niezwykłych" wspomnień podczas napadów epilepsji (i ich 

wywołanie  

bezpośrednią stymulacją mózgu podczas operacji) zostało szczegółowo 

opisane przez  
Wildera Penfielda (i jego kolegę Perota) w artykule rzece The Brain's 

Recurd of Visual and  

Auditory Experience w zbiorze Brain. W tym samym zbiorze pojawia się 

także szokujący  
artykuł na temat epilepsji Dostojewskiego napisany przez Alajouanine. 

Przystępny opis TLE i  

syndromu Dostojewskiego omawiający przypadki zwykłych ludzi oraz wielkich 

artystów i  
myślicieli przedstawia Eve LaPlante w książce Seized: Temporal Lobe 

Epilepsy as u  

background image

Medical, Historical, and Artistic Phenomenon. 

Historyczną dyskusję i rozważania psychoanalityczne na temat nostalgii 

prezentuje  
David Werman w artykule Normal and Pathological Nostalgia. 

CUDA 

Książka Darolda Trefferta Extraordinary People jest doskonałym 

wprowadzeniem do  
tematu sawantycznych idiotów, przedstawia ona bowiem zarówno wyniki badań 

jego  

poprzedników (Seguin, Down, Tredgold i innych), jak i jego własne 

kliniczne doświadczenia. 
Bardziej akademicki charakter ma książka The Exceptional Brain, 

zredagowana przez  

Loraine Obler i Deborę Fein, dotycząca ludzkich talentów w ogóle, a 

talentów  
sawantycznych w szczególności. 

Książka Stevena Smitha, zatytułowana The Great Mental Calculators jest 

naj- 

pełniejszym źródłem informacji o talentach matematycznych zarówno u ludzi 
normalnych, jak  

też u autystycznych i niedorozwiniętych. 

Moją ulubioną książką, której nikt z piszących współcześnie autorów nie 

wspomina,  
jest F.W.H. Myersa Human Personality. Myers był geniuszem, co widać w 

każdym zdaniu  

jego wspaniałej (choć często absurdalnej) dwutomowej książki. Rozdział 

poświęcony  
geniuszom jest wyczerpującym opracowaniem przedstawiającym relacje 

łączące  

matematyczne talenty z kognitywną nieświadomością. 

325 
 

Choć nakład książki Lorny Selfe Nuaia: A Cuse of Extraordinary Drawing 

Ability jest  

niestety wyczerpany, to esej o Nadii możemy jednak znaleźć w książce 

Howarda Gardnera  
Art, Mind and Brain, która była „preludium" do jego szerokich badań nad 

inteligencją i  

kreatywnością. Jedno z najbardziej dogłębnych opracowań na temat Nadii 

zostało napisane  
przez Ciarę Claibome Park, w której porównuje ona prace Nadii z rysunkami 

swojej córki,  

Jessy, i innymi autystycznymi artystami. 

Najbardziej szczegółowe kognitywne badanie muzycznego sawanta, Eddiego,  
przedstawia Leon K. Miller w książce Musical Savants. 

Opracowania na temat badań prowadzonych przez Beatę Hennelin i jej współ- 

pracowników (m.in. Neila 0'Connora i Linde Pringe) ukazują się głównie 

jako pojedyncze  
publikacje, w których możemy znaleźć szczegółowe informacje o Step-henie 

Wiltshire i  

innych sawantach. We wcześniejszej rozprawie O'Connora i Hermelin Visual 

and Graphic  
Abilities oft the Idiot Savant Artist zreprodukowano i omówiono kilka 

wczesnych prac  

Stephena. 

Monografia Martina Scheerera, Evy Rothmann i Kurta Goldsteina 
zatytułowana A Case  

background image

of„ldiot Suvant": An Experimental Study of' Personality Organization z 

1945 r.,  

omawiająca przypadek sawanta L., stawia fundamentalne (choć rzadko 
zadawane) pytania, na  

które do dziś nie ma odpowiedzi. Moim zdaniem jest to najdogłębniejsza i 

najszersza analiza  

umysłu sawantycznego (i autystycznego). Choć L. jest autystykiem, to 
termin ten nie pojawia  

się w tekście, gdyż jego pierwotna wersja powstała w 1941 r. — zanim 

pojawił się  

Rannerowski opis choroby. W uzupełnionej wersji z 1945 r. autorzy 
porównują swoje  

stwierdzenia ze sformułowaniami Kannera. 

Książka Merlin Donald Origins of the Modern Mind. w której snuje ona 

rozważania na  
temat zdolności mimetycznych prymitywnego człowieka, otwiera szerokie 

historyczne  

horyzonty i jest jedną z najbardziej przekonywających i barwnych 

rekonstrukcji naszego  
przeszłego (i, być może, także przyszłego) rozwoju umysłowego. Jerome 

Bruner od wielu lat  

bada rozwój myślenia u dzieci; bardzo przystępny opis „enaktywnego" etapu 

rozwoju  
przedstawia w Studies in Cognitive Growth. 

Fascynujące i bogato ilustrowane opracowanie na temat utalentowanego nie- 

dorozwiniętego osiemdziesięcioletniego artysty prezentuje MacGregor w 

książce Dwight  
Macintosh: The Boy Whom Time Forgot. 

Sam opisałem trzy historie sawantów, wszystkie w książce Mężczyzna, który 

pomylil  

swojci ione i kapeluszem: „Autysta — artysta", "Bliźniacy" i „Chodząca 
encyklopedia". 

Na końcu, choć jako najważniejsze, należy wymienić książki Stephena: 

Drawings,  

Cities, Floating Cities oraz Stephen Wiltshire's American Dream. 

Czytelników zainteresowanych autyzmem odsyłam także do mojego opowiadania  
„Antropolog na Marsie". 

ANTROPOLOG NA MARSIE 

Kliniczny opis autyzmu pojawił się w pionierskich opracowaniach Kannera, 

Aspergera  
i Goidsteina w latach czterdziestych; w latach pięćdziesiątych został on 

32 

 

 
zdefiniowany z punktu widzenia psychiatrycznego (pojawiło się tu fałszywe 

założenie o  

etiologii rodzicielskiej) przez Bruno Bettelheima (a następnie w The 

Empty Fortress), i w  
końcu, w latach sześćdziesiątych stwierdzono, że wynika on z uwarunkowań 

biologicznych  

(kiedy ukazała się książka Bernarda Rimianda Infantiie Autism)- Jednak 

całościowo i  
obrazowo został on przedstawiony dopiero wówczas, gdy zaczęty ukazywać 

się  

biograficzne, a później autobiograficzne opowiadania dotyczące autyzmu. 

Jedną z pierwszych tego typu narracji (i wciąż najlepszą) jest książka 
dary Claiborne Park,  

background image

zatytułowana The First Eight Years of an Autistic Child. Książka Miry 

Rothenberg Children  

with Emerald Eyes jest zbiorem portretów — klinicznym, analitycznym, 
empatycznym i  

poetyckim — kilkorga dzieci wybranych spośród setek innych leczonych w 

jej nowatorskich  

ośrodkach Blueberry Treatment Centres. Charles Hart w książce Without 
Reason opisuje  

swoje doświadczenia najpierw z autystycznym starszym bratem, a potem z 

autystycznym  

synem. Jane Taylor McDonnell, w pięknej książce News from the Border, 
zamieściła  

posłowie napisane przez swego autystycznego syna, Paula. 

Od 1990 r. pojawiło się mnóstwo książek na temat osób autystycznych 

(wiele z nich  
koncentruje się na kwestiach komunikowania się), trudno więc wymienić tu 

choćby część z  

nich. Ale ze względu na szczerość, wigor, dogłębność spojrzenia na 

problem (nie mówiąc o  
tym, że jest to pierwsza publikacja, która umożliwiła wgląd w wewnętrzne 

przeżycia osoby  

autystycznej) polecam przede wszystkim książkę samej Tempie Grandin: 

Emergence:  
Labeled Autistic. 

Książka Uly Frith zatytułowana: Explaining the Enigma jest bardzo 

przystępnym  

opracowaniem na ten temat, choć jest może nadmiernie zorientowana na 
,,teorię umysłu".  

Autism and Asperger Syndrome pod jej redakcją zawiera wiele ważnych 

artykułów, m.in.  

kliniczne opisy choroby, sporządzone przez Christophera Giliberga, Digby 
Tantam i Margaret  

Dewey. Opublikowano tam również esej Franceski Happe, poświęcony dorosłym 

z zespołem  

Aspergera — m.in. Tempie — którzy napisali autobiografie: a także 

pierwsze angielskie  
tłumaczenie oryginalnego opracowania Aspergeraz 1994 r. Asperger został w 

pewnym sensie  

„odkryty" przez Lornę Wing, a jej esej porównujący jego podejście z 

pismami Kannera, także  
pojawia się w tym tomie 

 

 

BIBLIOGRAFIA 
Alajouanine, T. Doestoevski's epilepsy. ..Brain" 86:209-221 (1963).  

Alkon, Daniel L. Memory's Voice: Deciphering the Brain-Mind Code. New 

York: 

HarperCollins, 1992.  
Asperger, Hans. 'Austistic Psychopathy' in Childhood, w: Uta Frith (red.) 

Autism and 

Asperger Syndrome. New York: Cambridge University Press, 1991.  

Bartlett, Frederic C. Remembering: A Study of Experimental and Social 
Psychology. 

Cambridge: Cambridge University Press, 1932.  

Bear, David. The Neurology of Art: Artistic Creativity in Patients with 

Temporal Lobe 
Epilepsy. Paper presented at ,,The Neurology of Art" symposium. Art 

Institute of 

background image

Chicago and Michael Reese Hospital, Chicago, 1988. — Temporal Lobe 

Epilepsy: A  

Syndrome of Sensory-Limbic Hyperconnection. ,,Cortex" 15:357-384(1979).  
Berkeley, George. A New Theory of Vision. 1709. Everyman ed. New York: 

Dutton, 

1910.  

Bernstein, Jeremy. I Am a Camera, w: Cranks, Quarks, and the Cosmos. New 
York: 

Basic Books, 1993.  

Bettelheim, Bruno. The Empty Fortress: Infantile Autism and the Birth of 

the Self. 
New York: Free Press, 1967.  

Borges, Jorge Luis. Funes the Memorious, w: A Personal Anthology. New 

York: 

Grove Press, 1967. 
Boyd, Brian. Vladimir Nabokov: The Russian Years. Princeton. N.J.: 

Princeton University  

Press, 1990, s. 70-71.  

Brann, Eva T.H. The World of the Imagination: Sum and Substance. Savage, 
Md.: 

Rowman and Littlefield, 1991. 

Bruner, Jerome. Acts of Meaning. Cambridge: Harvard University Press, 

1990.  
Bruner, Jerome, Carol Feldman. Theories of Mind and the Problem of 

Autism, 

w: S. Baron-Cohen, H. Tager-Flusberg, D.J. Cohen (red.) Understanding 

Other 
Minds, 267-291. New York: Oxford Medical, 1993.  

Bruner, Jerome S., Rose R. Olver, Patricia M. Greenfield. Studies in 

Cognitive 

Growth. New York: Wiley, 1966. 
328 

 

Cahan, David (red.) Hermann van Helmholtzandthe Foundations of 

Nineteenth-Century  

Science. Berkeley: University of California Press, 1993.  
Calvin, William H. The Cerebral Symphony: Seashore Reflections on the 

Structure of 

Consciousness. New York: Bantam Books, 1990.  

George A. Qjemann. Conversations with Neil's Brain: The Neural Nature of 
Thought 

and Language. New York: Addison-Wesley, 1994.  

Canguilhem, Georges. The Normal and the Pathological. U. Carolyn Fawcett. 

New York:  
Zone Books, 1989.  

Cavonius, C.R./Vof Seeing Eye to Eye (review of In the Eye's Mind by R.S. 

Turner), 

"Nature" 370:259-260, July 28, 1994. 
Chesterton, O.K. The Secret of Father Brown. London: Cassell & Co., 1927.  

Churchland, Patricia S.Neurophilosophy: Toward a Unified Science of the 

Mind—Brain.  

Cambridge, Mass.: Bradford Books, MIT Press, 1986.  
Coleridge, Samuel Taylor. Biographia Literaria. 1817. Reprint, Oxford: 

Oxford 

University Press, 1907. 

Collins, Mary. Colour-Blindness. New York: Harcourt, Brace & Co., 1925.  
Collins, Wilkle. Poor Miss Finch. New York: Scribner's, 1909.  

background image

Crick, Francis. The Astonishing Hypothesis: The Scientific Search for the 

Soul. New 

York: Scribner's, 1994.  
Critchley, E.M.R. (red.) The Neurological Boundaries of Reality. London: 

Farrand 

Press, 1994. 

Critchley, Macdonald. Unkind Cuts. ,,The New York Review of Books", April 
24, 1986.  

Damasio, A., T. Yamada, H. Damasio, J. Corbett, J. McKee. Central 

Achromatopsia: 

Behavioral, Anatomic, and Physiologic Aspects. ..Neurology" 30, no. 
10:1064- 

-1071 (October 1980).  

Damasio, Antonio R. Disorders of Complex Visual Processing, w: M. Marsel 

Mesulam  
(red.)259-2SS.PrinciplesofBehavioralNeurology, Philadelphia: F.A.Davis 

Co., 1985. 

— Descartes' Error: Emotion, Reason, and the Human Brain. New York: 

Grosset/Putman,  
1994.  

Damasio, Hanna, Thomas Grabowski, Randall Frank, Albert M. Galaburda, 

Antonio 

Damasio. The Return ofPhineas Gage: Clues about the Brain from the Skull 
of 

a Famous Patient. ,,Science" 264:1102-1105, May 20, 1994.  

Dennett, Daniel C. Consciousness Explained. Boston: Little, Brown and 

Co., 1991. 
Donald, Merlin. Origins of the Modern Mind: Three Stages in the Evolution 

of Culture 

and Cognition. Cambridge: Harvard University Press, 1991. 

Donaldson, Margaret. Human Minds: An Exploration. London: Alien Lane, 
1992.  

Down, J. Langdon. Mental Affections of Childhood and Youth. 1887. 

Facsimile ed., 

Oxford: MacKeith Press, Blackwell Scientific Publications, 1990.  

Dyson, Freeman J. Infinite in All Directions. New York: Harper & Row, 
1988. 

Edelman, Gerald M. Bright Air, Brilliant Fire: On the Matter of the Mind. 

New York: 

Basic Books, 1992. 
- Neural Darwinism: The Theory ofNeuronal Group Selection. New York: 

Basic Books,  

1987. 

329 
 

— The Remembered Present: A Biological Theory of Consciousness. New York: 

Basic Books, 1989. 

— Topobiology: An Introduction to Molecular Embryology. New York: Basic 
Books, 

1988.  

Edelman, Gerald M., Vernon B. Mountcastle. The Mindful Brain. Cambridge: 

MIT 
Press, 1978.  

Edridge-Green, F.W. The Physiology of Vision: with Special Reference to 

Colour 

Blindness. London: G. Bell and Sons, 1920. 
 Evans, Ralph M. Maxwell's Color Photograph. ..Scientific American", 

November 

background image

1961.  

Feldman, David H., Lynn T. Goldsmith. Nature's Gambit: Child Prodigies 

and the 
Development of Human Potential. New York: Basic Books, 1986.  

Feuerbach. Anselm von. Caspar Hauser: An Account of an Individual Kept in 

a Dungeon. Separated from all Communication with the World, from Early 

Childhood to about the Age of Seventeen. 1832. English trans., London: 
Simpkin 

& Marshall, 1834.  

Foucault, Michel. Mental Illness and Psychology. Berkeley: University of 

California 
Press, 1987. 

 Freud, Sigmund. Constructions in Analysis. ..International Journal of 

Psychoanalysis" 

19:377 (1938). Reprinted in Philip Rieff (red.) Therapy and Technique, 
New 

York: Collier, 1963. 

Friel, Brian. Molly Sweeney. Old Castle, Co. Meath, Ireland: The Gallery 

Press, 1994. 
 Frith, Uta. Autism: Explaining the Enigma.. New York: Blackwell, 1989.  

Frith, Uta (red.) Autism andAsperger Syndrome. New York: Cambridge 

University 

Press, 1991.  
Fuller, G.N., M.V. Gale, Migraine Aura as Artistic Inspiration. ..British 

Medical 

Journal" 297:1670-1672 (December 24, 1988).  

Gardner, Howard, Art, Mind, and Brain: A Cognitive Approach to 
Creativity. New 

York: Basic Books, 1982. 

— Frames of Mind: The Theory of Multiple Intelligences. New York: Basic 

Books, 
1983. 

 Gastaut, Henri. Memories originaux: la maladie de Vincent van Gogh 

envisaged a la 

lumiere des conceptions nouvelles sur I'epilepsie psychomotrice. 

,,Annales Medico- 
Psychologiques" 114:196-238, 1956.  

Gazzaniga, Michael S. Nature's Mind: The Biological Roots of Thinking, 

Emotions, 

Sexuality, Language, and Intelligence. New York: Basic Books, 1992. Gell-
Mann, Murray.  

The Quark and the Jaguar: Adventures in the Simple and the 

Complex. New York: Freeman, 1994.  

Geschwind, Norman. Epilepsy in the Life and Writings of Dostoievsky. 
Lecture, 

Boston Society of Psychiatry and Neurology, March 16, 1961.  

Gillberg, Christopher. Clinical and Neurobiological Aspects of Asperger 

Syndrome in 
Six Family Studies, w: Uta Frith (red. }AutismandAsperger Syndrome. New 

York: 

Cambridge University Press, 1991. 

330 
 

Gillberg, Christopher, Mary Coleman. The Biology of the Autistic 

Syndromes. 1 wyd. New  

York: Mac Keith Press, Cambridge University Press, 1992. 
Goethe, J.W. von. Theory of Color, w: Douglas Miller (red.) Scientific 

Studies, 164. Vol.  

background image

12, Goethe: Collected Works in English. New York: Suhrkamp, 1988. 

Goldberg, Elkhonon, William B. Barr. Three Possible Mechanisms of 

Unawareness of  
Deficit, w: G.P. Prigatano, D.L. Schachter (red.) Awareness of Deficit 

after Brain Injury:  

Clinical and Theoretical Issues. New York: Oxford University Press, 1991. 

Goldstein, Kurt. Language and Language Disturbances: Aphasic Symptom 
Complexes and  

their Significance/or Medicine and Theory of Language. New York: 

Grune & Stratton, 1948. 

— The Organism: A Holistic Approach to Biology Derived from Pathological 
Data 

in Man. 1939. Reprint, New York: Zone Books, MIT Press, 1995. Cowers, 

W.R.  

Subjective Sensations of Sight and Sound: Abiotrophy, and Other 
Lectures. Philadelphia: P. Blakiston's Son & Co., 1904.  

Grandin, Temple. Behavior of Slaughter Plant and Auction Employees Toward 

the 

Animals. ,,Anthrozoos" I, no. 4:205-213 (Spring 1988). 
— An Inside View of Autism, w: Eric Schopler, Gary B. Mesibov (red.) 

High-Functioning  

Individuals with Autism, s. 105-126. New York: Plenum Press, 1992. 

— My Experiences as an Autistic Child and Review of Selected Literature. 
.Journal of  

Orthomolecular Psychiatry" 13, no. 3:144-174 (3rd quarter 1984). 

— Heeds of High Functioning Teenagers andAdults withAutism. ,,Focus on 

Autistic  
Behavior" 5, no. l:l-16(April 1990). 

Grandin, Temple, Margaret Scariano. Emergence: Labeled Autistic. Novato, 

Calif: 

Arena Press, 1986. Wyd. pol.: Bytcim dwckiem autystyanym. przel. E. 
Zachara,  

PWN.Warszawa 1994. 

Gregory, R.L., Jean G. Wallace. Recovery from Early Blindness: A Case 

Study. ..Quarterly  

Journal of Psychology" (1963). Reprinted in Concepts and Mechanisms of 
Perception,  

by R.L. Gregory. London: Duckworth, 1974. 

Gregory, Richard L. Blindness, Recovery from, w: Richard L. Gregory 

(red.) The Oxford  
Companion to the Mind, 94-96. Oxford: Oxford University Press, 1987. 

Happe, Francesca G.E. Autism: An Introduction to Psychological Theory. 

London: 

UCL Press, 1994. 
— The Autobiographical Writings of Three Asperger Syndrome Adults, w: Uta 

Frith (red.)  

Autism and Asperger Syndrome. New York: Cambridge University Press, 1991. 

Hart, Charles. Without Reason: A Family Capes with Two Generations of 
Autism. New  

York: Harper & Row, 1989. 

Hart, Mickey. Drumming at the Edge of Magic: A Journey into the Spirit of 

Percussion. San  
Francisco, HarperCollins, 1990. 

Hawkins, Anne Hunsaker. Reconstructing Illness: Studies in Pathography. 

W. Lafayette,  

Ind.: Purdue University Press, 1993. 
Hebb, D.O. The Organisation of Behaviour. New York: Wiley, 1949. 

331 

background image

 

Helmholtz, Hermann von. On Thought in Medicine (Dus Denken in der 

Median), 1878.  
Reprint, Baltimore: John Hopkins Press, 1938. 

— Physiological Optics. 1909. Red. J.P.C. Southall. Optical Society of 

America, 1924. 

Hermelin, Beate, Neil O'Connor. Art and Accuracy: The Drawing Ability of 
Idiot-Savants.  

.Journal of Child Psychology and Psychiatry" 31, no. 2, 217-228 (1990). 

Hine, Robert V. Second Sight. Berkeley: University of California Press, 

1993. 
Hughlings Jackson, John. On a Particular Variety of Epilepsy 

('Intellectual Aura'). ,,Brain"3:  

179-207(1880). 

Hull, John M. Touching the Rock: An Expereince of Blindness. New York: 
Pantheon  

Books, 1990. 

Hurlburt, R.T., F. Happe, U. Frith. Sampling the Form of Inner Expereince 

in Three Adults  
with Asperger Syndrome.,,Psychological Medicine" 24: 385-395 (1994). 

Jamison, Kay Red field. Touched with Fire: Manic-Depressive Illness and 

the Artistic  

Temperament. New York: Free Press, 1993. 
Kanner, L. Autistic Disturbances of Affective Contact. ,,Nervous Child" 

2:217-250 (1943). 

Kosslyn, Stephen M., Olivier Koenig. Wet Mind: The New Cognitive 

Neuroscience. New  
York: The Free Press, 1992. 

Kremer, Richard L. Innovation through Synthesis: Helmholtz. and Color 

Research, vi: David  

Cahan (red.) Hermann von Helmoltz. and the Foundations of Nineteenth-
Century Science.  

Berkeley: University of California Press, 1993. 

Land, Edwin H. The Retinex Theory of Color Vision. ,,Scientific 

American", December  

1977, 108-128. 
Lane, Harlan. The Mask of Benevolence: Disabling the Deaf Community. New 

York: 

Alfred A. Knopf, 1992. 

LaPlant, Eve. Seized: Temporal Lobe Epilepsy as a Medical, Historical, 
and Artistic  

Phenomenon. New York: HarperCollins, 1993. 

Lashley. Karl. In Search of the Engram. ,,Symp. Soc. Exp. Biol." 4:454-

482 (1950). 
Lhermitte, F. Human Autonomy and the Frontal Lobes. ,,Annals of 

Neurology" 19, no.  

4:326-343 (April 1986). 

Llinas. R.R., D. Pare. On Dreaming and Wakefulness. ,,Neuroscience" 44, 
no. 3:521-- 

535,1991. 

Lucci, Dorothy, Deborah Fein, Adele Holevas, Edith Kaplan. Paul: A 

Musically Gifted  
Autistic Boy, w: Loraine Obler and Deborah Fein (red.) The Exceptional 

Brain, 310- 

324. New York: Guilford Press, 1988. 

Luria, A.R. Human Brain and Psychological Processes. New York: Harper & 
Row, 1966. 

background image

— The Making of Mind: A Personal Account of Soviet Psychology. Red. 

Michael Cole and  

Sheila Cole. Cambridge: Harvard University Press. 1979. 
— The Man with a Shattered World. 1972. Reprint, Cambridge: Harvard 

University Press,  

1987. 

— The Mind of a Mnemonist. 1968. Reprint, Cambridge: Harvard University 
Press, 

332 

 

1987. Wyd. pol.: O pamięci, która nie miała granic, przeł. J. Przesmycka, 
PWN, 

Warsxawa 1970. 

— The Neuropsycholo^y of Memory. New York: John Wiley & Sons, 1976.  

— Mc Cann, J.J. Retinex Theory and Colour Constancy, w: Richard L. 
Gregory (red.) 

The Oxford Companion to the Mind, s. 684-685. Oxford: Oxford University 

Press. 1987.  

McDonnell, Jane Taylor. News from the Border: A Mother's Memoir of Her 
Autistic 

Son. Afterword by Paul McDonnell. New York: Ticknor & Fields, 1993.  

MacGregor, John. Dwiffht Macintosh: The Bot Whom Time Forgot. Oakland, 

Calif.: 
Creative Growth Art Center, 1992. 

McKendrick, John Gray. Hermann Ludwig Ferdinand van Helmholtz. London: T. 

Fisher  

Unwin, 1899. McKenzie, Ivy. Discussion on Epidemic Encephalitis. 
..British Medical  

Journal", 

September 24, 1927, s. 632-634.  

Macmillan, Malcolm. Inhibition and the Control of Behavior: From Gall to 
Freud via 

Phineas Gdge and the Frontal Lohes. „ Brain and Cognition" 19:72-104 

(1992). 

— Phineas Gage: A Case for All Reasons, w.C. Code, C.W. Wallesch, A.R. 

Lecours, 
Y. Joanette (red.) Classic Cases in Neuropsycholoffy. London: Eribaum, 

1995.  

Meige, H., E. Feindel. Les Tics et leur traitment. Paris: Masson, 1902. 

Trans. S.A.  
Kinnier Wilson as 7'ic.t and Their Treatment. New York: William Wood & 

Co., 1907.  

Mesulam, M.-Marsel. Principles of Behavioral Neurology. Philadelphia: 

F.A. Davis 
Co., 1985. Miller, Leon K. Musical Savants: Exceptional Skill in the 

Mentally Retarded.  

Hilldale, 

N.J.: Eribaum, 1989.  
Modell, Arnold H. Other Times, Other Realities: Toward a Theory of 

Psychoanalytic 

Treatment. Cambridge: Harvard University Press, 1990. — The Private Self.  

Cambridge: Harvard University Press, 1993.  
Mollon, J.D., F. Newcombe, P.O. Polden, G. Ratcliff. On the Presence of 

Three Cone  

Mechanisms in a Case of Total Achromatopsia, w: G. Vemest (red.) Colour 

Vision  
Deficiencies, 130-135. Bristol: Hilger, 1980.  

background image

Moreau, J.-J. Hashish and Mental Illness. 1845. Reprint, New York: Raven 

Press, 

1973. Murray, T.J. Illness and Healing: The Art of Robert Pope. ,,Humane 
Medicine"  

10, 

no. 3, July 1994, 199-208.  

Myers, Frederic W.H. Human Personality and Its Survival of Bodily Death. 
1 vols. 

New York: Longmans, Green & Co., 1903.  

Neisser, Ulrich, Memory Observed: Remembering in Natural Contexts. San 

Francisco: 
Freeman, 1982. 

Neisser, Ulrich, Eugene Winograd (red.) Remembering Reconsidered: 

Ecological and  

Traditional Approaches to the Study of Memory. Cambridge: Cambridge 
University  

Press, 1988.  

Nordby, Knut. Vision in a Complete Achromat: A Personal Account, w: R.F. 

Hess, 
333 

 

L.T. Sharpe, K. Nordby (red.) Night Vision: Basic, Clinical and Applied 

Aspects.  
Cambridge: Cambridge University Press, 1990. 

 Nuland, Sherwin. Doctors: The Biography of Medicine. New York: Alfred A. 

Knopf, 

1988.  
Obler, Loraine K., Deborah Pein (red.) The Exceptional Brain: 

Neuropsychology of 

Talent and Special Abilities. New York: Guilford Press, 1988. 

 O'Connor, N., B. Hermelin. Visual and Graphic Abilities of the Idiot 
Savant Artist. 

..Psychological Medicine" 17:79-90 (1987). 

O'Doherty, Brian. The Strange Case of Mademoiselle P. New York: Pantheon 

Books, 

1992. Park, Clara Claiborne. The Siege: The First Eight Years of an 
Autistic Child. Rev.  

ed., 

Boston: Little, Brown, 1982. 

— Review of ..Nadia" by Lorna Selfe. .Journal of Autism and Childhood 
Schizophrenia"  

8:457-472(1978).  

Pearce, Michael. A Memory Artist. ,JExploratorium Quarterly" 12, issue 2, 

..Memory": 
12-17 (Summer 1988). 

 Penfield.W., P. Perot. The Brain's Record of'Visual 

andAuditoryExperience: A Final 

Summary and Discussion. ,,Brain" 86:595-696 (1963). 
 Poppel, Ernst. Mindworks: Time and Conscious Experience. New York: 

Harcourt 

Brace Jovanovich, 1988.  

Posner, Michael I., Marcus E. Raichle. Images of Mind. New York: 
Scientific 

American Library, 1994. 

Prigogine, Ilya. From Being to Becoming. San Francisco: Freeman, 1980.  

Prigogine, Ilya, Isabelle Stengers. Order Out of Chaos: Man's New 
Dialogue with 

Nature, New York: Bantam, 1984.  

background image

Pring, Linda, Beate Hermelin. Bottle, Tulip and Wineglass: Semantic and 

Structural 

Picture Processing by Savant Artists. .Journal of Child Psychology and 
Psychiatry", w  

druku. Ramachandran, V.S. Behavioral and Magnetoencephalographic 

Correlates ofPlasti- 

city in the Adult Human Bruin. ..Proceedings of the National Academy of 
Science" 

90:10413-20(1993).  

Rimland, Bernard. Infantile Autism: The Syndrome and Its Implications for 

a Neutral 
Theory of Behavior. New York: Appleton-Century-Crofts, 1964.  

Rimland, Bernard, Deborah Fein. Special Talents of Autistic Savants, w: 

Loraine 

Obler, Deborah Fein (red.) T'/ie&cepfKwa/flrom, 474-492. New York: 
Guilford, 

1988. 

 Ritvo, Edward, Anne M. Brothers, B.J. Freeman, Carmen Pingree. Eleven 

Possibly 
Autistic Parents. .Journal of Autism and Developmental Disorders" 18, no. 

1, 

139(1988). 

Ritvo, Edward R., Riva Ritvo, B.J. Freeman, Anne Mason-Brothers. Clinical 
Char- 

acteristics of Mild Autism in Adults. ..Comprehensive Psychiatry" 35, no. 

2, 

149-156 (March/April 1994). 
 Rizzo, M., M. Nawrot, R. Blake, A. Damasio. A Human Visual Disorder 

Resembling 

Area V4 Dysfunction in the Monkey. ..Neurology" 42: 1175-1180 (June 

1992). 
334 

 

Romer, Grant B., Jeannette Delamoir. The First Color Photographs. 

..Scientific 

American", December 1989, 88-96.  
Rose, Steven. The Conscious Brain, New York: Alfred A. Knopf, 1973, 

revised ed. 

1989.  

Rosenfield, Israel. The Invention of Memory: A New View of the Brain. New 
York: 

Basic Books, 1988. 

— The Strange, Familiar, and Forgotten: An Anatomy of Consciousness. New 

York: 
Alfred A. Knopf, 1992.  

Rothenberg, Mira. Children with Emerald Eyes: Histories of Extraordinary 

Boys and 

Girls. New York: Dial Press. 1977. 
 Rushton, W.A.H. Colour Vision: Eye Mechanisms, w: Richard L. Gregory 

(red.) The 

Oxford Companion to the Mind, s. 152-154. Oxford: Oxford University 

Press, 
1987. Sacks, Oliver. A Leg to Stand On. 1984. Rev. ed.. New York: 

HarperCollins,  

1993. 

Wyd. pol.: Stanac na nogi, praet. E. Mikina, Zysk i S-ka Wydawnictwo, 
Poznań 

1996. 

background image

- AwukeninRS. 1973. Rev. ed.. New York: HarperCollins, 1990. Wyd. pol.: 

Przebudzenie,  

przeł. P. Jaskowski, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznari 1997. 
— Color Photography in the Forties. „ Scientific American", March 1990. 

- Making Up the Mind. ,,New York Review of Books", April 8, 1993. 

- The Man Who Mistook His Wife fur a Hat. New York: HarperCollins, 1985. 

Wyd. pol.:  
Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z  kapeluszem, przel. B. Lindenberg, 

Zysk i S-ka  

Wydawnictwo, Poznari 1996. 

— Migraine. 1970. Rev. ed., Berkeley: University of California Press, 
1993. 

— Music and the Bruin, w: Concetta Tomaino (red.) Music and Neurologic 

Rehabilitation,  

St. Louis: MMB Music, w druku. 
— Neurology and the Soul. ,,New York Review of Books", November 22, 1990. 

— Neuropsychiatry and Tourette 's, w: J. Mueller (red.) Neurology and 

Psychiatry; 

A Meeting of Minds. Basel: S. Karger, 1989. 
— Tourette's and Creativity. ..British Medical Journal" 305:1515-1516 

(December  

19,1992). 

— Tourette's Syndrome: A Human Condition, w: Roger Kurlan (red.) Handbook 
of  

Tourette's Syndrome and Related Tic and Behavioral Disorders, 509-514. 

New York:  

Marcel Dekker, 1993. 
Sacks, Oliver, Robert Wasserman. The Case of the Colorblind Painter. 

,,New York Review  

of Books", November 19, 1987. 

Sacks, 0., 0. Fookson, M. Berkenblit, B. Smetanin, R.M. Siegel. Movement 
Perturbations  

due to Tics. ..Society for Neuroscience Abstracts" 19:549 (1993). 

Sacks, 0., R.L. Wasserman, S. Zeki, R.M. Siegel. Sudden Colorblindness of 

Cerebral  

Origin. ,,Society for Neuroscience Abstracts" 14:1251 (1988). 
Salaman, Esther. A Collection of Moments: A Study of Involuntary 

Memories. London: 

Longman, 1970. 

— The Great Confession: From Aksakov and De Quincey to Tolstoy and 
Proust. I       

London: Alien Lane, 1973. 

I                                                   335 

 
Schachtel, Ernest G. On Memory and Childhood Amnesia. ..Psychiatry" 10:1-

26 

(1947).  

Scheerer, Martin, Eva Rothmann, Kurt Goldstein. A Case of 'Idiot Savant': 
An 

Experimental Study of Personality Organisation, w: John F. Dashiell 

(red.) 

Psychological Monographs 58, no. 4, s. 1-63. Evanston: American 
Psychological 

Association, 1945.  

Schopler, Eric, Gary B. Mesibov (red.) High-Functioning Individuals with 

Autism. 
New York: Plenum Press, 1992.  

background image

Seguin, Edouard, Idiocy and Its Treatment by the Physiological Method. 

1866. 

Reprint, New York: Kelley, 1971.  
Seife, Lorna. Nadia: A Case of Extraordinary Drawing Ability in an 

Autistic Child. 

London: Academic Press, 1977.  

Seligman, Adam, John Hilkevich (red.) Don't Think About Monkeys. Duarte, 
Calif.: 

Hope Press, 1992.  

Sharpe, Lindsay T., Knut Nordby. Total Colorblindness: An Introduction, 

w: R.F. 
Hess, L.T. Sharpe, K. Nordby (red.) Night Vision: Basic. Clinical and 

Applied 

Aspects. Cambridge: Cambridge University Press, 1990.  

Smith, Steven B. Calculating Prodigies, w: Loraine Obler, Deborah Fein 
(red.) The 

Exceptional Brain, s. 19-47. New York: Guildford Press, 1988. — The Great 

Mental  

Calculators: The Psychology, Methods, and Lives of Calculating Prodigies, 
Past and Present.  

New York: Columbia University Press, 

1983. 

Squire, L.R. Memory and Brain. New York: Oxford University Press, 1987. 
 Squire, L.R., N. Butters (red.) The Neuropsychology of Memory. New York: 

Guilford 

Press, 1984.  

Stern, Daniel N. The Interpersonal World of the Infant: A View from 
Psychoanalysis 

and Development Psychology. New York: Basic Books, 1985.  

Storr, Anthony. Music and the Mind. New York: Free Press, 1992.  

Strachey, Lytton. The Life. Illness, and Death of Dr. North, w: Portraits 
in Miniature, 

29-39. London: Chatto & Windus. 1931.  

Thelen, Esther, Linda B. Smith. A Dynamics System Approach to the 

Development of 

Cognition and Action. Cambridge, Mass.: MIT Press, 1994.  
Tourette, Georges Gilles de la. Etude sur une affection nerveuse 

caracterisee par de 

I'incoordination motrice accompagnee d'echolalie etde copralalie. ,,Arch. 

Neur." 
9 Paris, 1885. A partial translation is included: C.G. Goetz, H.L. 

Klawans, Gilles 

de la Tourette on Tourette syndrome, w: A.J. Friedhoff, T.N. Chase (red.) 

Advances in Neurology. Vol. 35, Gilles de la Tourette Syndrome. New York: 
Raven Press, 1982.  

Tredgold, A.F. A Text-Book of Mental Deficiency. 1908. Reprint, London: 

Bailliere, 

Tindall&Cox, 1952.  
Treffert, Darold A. Extraordinary People: An Exploration of the Savant 

Syndrome. 

New York: Harper and Row, 1989, London: Bantam, 1989. Troscianko, Tom. 

Colour  
Vision: Brain Mechanisms, w: Richard L. Gregory (red.) 

336 

 

The Oxford Companion to the Mind, s. 150-152. Oxford: Oxford University 
Press, 1987. 

background image

Turner, R. Steven. Consensus and Controversy: HelmholR. on the Visual 

Perception of  

Space, w: David Cahan (red.) Herman van Helmhoitt and the Foundations of 
Nineteenth- 

Century Science. Berkeley: University of California Press, 1993. 

— In the Eye's Mind: Vision and the Helmholti-Hering Controversy. 

Princeton, N.J.: 
Princeton University Press, 1994.  

Valenstein, Elliot S. Great and Desperate Cures: The Rise and Decline of 

Psychosurgery  

and Other Radical Treatments for Mental Illness. New York: Basic Books, 
1986.  

Valvo. Alberto. Sight Restoration after Urns-Term Blindness: The Problems 

and 

Behavior Patterns of Visual Rehabilitation. New York: American Foundation 
for 

the Blind, 1971.  

van den Bergh, Sidney, Robert D. McClure, Robert Evans. The Supernova 

Rate in 
Shapley-Ames Galaxies. ,,The Astrophysical Journal" 323:44-53 (December 

1, 

1987).  

von Senilen, M. Space and Sight: The Perception of Space and Shape in the 
Congenitally  

Blind Before andAfter Operation. 1932. Reprint, Glencoe, 111.: Free 

Press, 

1960.  
Wai-Ching Ho (red.) Yani: The Brush of Innocence. New York: Hudson Hills 

Press, 

1989.  

Waterhouse, Lynn. Extraordinary Visual Memory and Pattern Perception in 
an 

Autistic Boy. w: Loraine Obler and Deborah Fein (red.) The Exceptional 

Brain, 

s. 325-338. New York: Guilford Press, 1988.  

Waxman, Stephen G., Norman Geschwind. Hypergraphia in Temporal Lobe 
Epilepsy. 

..Neurology" 24:629-636 (1974). 

— The Interictal Behavior Syndrome Associated with Temporal Lobe 

Epilepsy. 
..Archives of General Psychiatry" 32:1580-1586 (1975).  

Wennan, David S. Normal and Pathological Nostalgia. , Journal of the 

American 

Psychoanalytic Association" 25:387-395 (1977).  
Williams, Donna. Nobody Nowhere. New York: Times Books, 1992. 

— Somebody Somewhere. New York: Times Books, 1994.  

— Wiltshire, Stephen. Cities. London: ].M. Dent, 1989. 

— Drawings. London: J.M. Dent, 1987. 
— Floating, Cities. London: Michael Joseph, 1991, New York: Summit, 1991. 

— Stephen Wiltshire's American Dream. London: Michael Joseph, 1993.  

— Wing, Loma. The Relationship between Asperger's Syndrome and Kunner's 

Autism, 
w: Uta Frith (red.) Autism and Asperger Syndrome. New York: Cambridge 

University Press, 1991. 

Yates, Frances. The Art of Memory. London: Penguin, 1969.  

Young, Thomas. The Bakerian Lecture: On the Theory of Lights and Colours. 
..Philosophical Transactions of the Royal Society". London 92:12-48 

 

background image

300 

337 

Zajonc, rtnnur. i^aicmny, me ugm: me untwined History <y L,igm ana Mina. 
INCW 

York: Bantam, 1993. 

Zeki, Semir. A Vision of the Brain. Oxford: Blackwell Scientific 

Publications, 1993.  
Zihl, J., D. Von Cramon, N. Mai. Selective Disturbance of Movement Vision 

after 

Bilateral Brain Damage. ,,Brain" 106:313-340, 1983.  

Zuckerkandl, Victor. Sound and Symbol. 2 vols. Princeton, N.J.: Princeton 
University 

Press, 1973. 

 

PERMISSIONS ACKNOWLEDGMENTS 
Grateful acknowledgment is made to the following for permission to 

reprint previously 

published material: 

Cambridge University Press and Knut Nordby: Excerpts from article by Knut 
Nordby  

fromNight Vision: Basic. Clinical and Applied Aspects, edited by 

R.F.Hess,L.T. Sharpe,  

and K. Nordby, copyright © 1990 by Cambridge University Press. Reprinted 
by  

permission of Cambridge University Press and Knut Nordby. 

Furrar, Straus 

 
 Giroux, Inc., Excerpt from ,,Memories of West Street and Lepke" from 

Life Studies by  

Robert Lowell, copyright © 1958, 1959 by Robert Lowell, copyright renewed 

1981,  
1986, 1987 by Harriet W. Lowell, Caroline Lowell, and Sheridan Lowell. 

Reprinted by  

permission of Farrar, Straus & Giroux, Inc. 

Richard Gregory: Excerpt from sight restoration case history by Richard 

Gregory with Jean  
G. Wallace (The Quarterly Journal of Psychology, 1963. and reprinted in 

Concepts and  

Mechanisms of Perception by Richard Gregory). Reprinted by permission of 

the author. 
Grove/Atlantic Publishing'. Excerpt from ,,Funes the Memorious" from A 

Personal  

Anthology by Jorge Luis Borges (Grove Press, 1967). Reprinted by 

permission of  
Grove/Atlantic Publishing. 

Ice Nine Publishing Co.. Inc.: Excerpt from ,,Box of Rain", words by 

Robert Hunter, music  

by Phil Lesh, performed by Grateful Dead, copyright © 1980 by Ice Nine 
Publishing  

Co., Inc. (ASCAP). Reprinted by permission of Ice Nine Publishing 

Co.,Inc. 

Oxford University Press: Excerpt from ..Selective Disturbance of Movement 
Vision After  

Bilateral Brain Damage" by J. Zihl, D. Von Cramon, and N. Mai (Brain, 

106:313-340,  

1983). Reprinted by permission of Oxford University Press, Oxford, 
England. 

background image

PRO-ED Journals: Excerpts from ..Needs of High Functioning Teenagers and 

Adults with  

Autism (Tips from a Recovering Autistic)" by Temple Grandin (Focus on 
Autistic  

Behavior, vol. 5, no. 1, April 1990, pp. 1-16), copyright © 1990 by PRO-

ED, Inc.  

Reprinted by permission of PRO-ED Journals. 
 

PHOTOGRAPHIC CREDITS 

Lowell Handler: Mr. l.'s grey fruit, Mr. l.'s grey boat Daniel G. Hill: 

Mr. l.'s sunset  
postcard, Stephen Wiltshire's Matisse heads, second 

drawing of house 

Susan Schwartzenberg: Franco Magnani's paintings, Pontito Mark Sheinkman: 

Mr. l.'s  
paintings 

Grateful acknowledgment is made to the artists for permission to 

reproduce works by  

Jonathan I. and Franco Magnani, and to J.M. Dent & Sons Ltd., John 
Johnson Ltd.,  

and Michael Joseph for permission to reproduce works by Stephen 

Wiltshire.