Prolog
Noc, od której wszystko się zaczęło
- Osłaniaj mnie - powiedział Konstantine, podając bratu butelkę i
wskazując na obóz w dolinie. - Idę upolować Cygankę.
- Nie powinniśmy zadzierać z Cyganami - powiedział Oleg i pociągnął
łyk wódki. - Pamiętasz, jak jest napisane? Możemy porywać wszystkie, byle nie
Cyganki.
Konstantine uśmiechnął się, ukazując ostre zęby.
- Ciekawe dlaczego.
Varinskich nie obowiązywały żadne zasady. Mogli robić, co im się
podobało: gwałcić, rabować, torturować, mordować, i nikt nie był w stanie ich
powstrzymać.
Istniała tylko jedna pradawna reguła: nie mogli porywać Cyganek.
- Cyganki są obrzydliwe. - Oleg splunął w stronę ich obozowiska, a ciepła
ślina syknęła, kiedy dotknęła zimnej ziemi. Jesień była wyjątkowo chłodna, a
zbyt wczesny mróz zniszczył większość upraw i sprawił, że wszystkim głód
zaglądał w oczy. - Jeszcze zarazisz się jakąś chorobą.
- A co może mi zrobić choroba? Szybciej niż ona, ty możesz mnie zabić,
bracie.
- Nigdy bym cię nie zabił - odpowiedział pospiesznie Oleg. Oleg był w
tym samym wieku co Konstantine, i podobnej do niego budowie ciała: dwa
metry wzrostu, umięśniony, z silnymi pięściami. Oleg był doskonałym
wojownikiem. Ale bał się bólu. Kiedy musiał walczyć, robił to, ale nie miał do
tego zamiłowania.
Za to Konstantine kochał walczyć. Oczywiście wolał wygrywać, ale nade
wszystko uwielbiał wszczynać awantury. Kochał planować atak, ustalać, kogo
zaatakować, i który z jego wrogów jest łatwy do pokonania, a który wymaga
większego wysiłku. Ból go pobudzał, a jego ulubionym kolorem był
krwistoczerwony.
Konstantine nie miał jeszcze dość wrażeń na dziś. Ocenił, że w cygańskim
taborze było prawdopodobnie około czterdziestu osób: trzydzieści osób
dorosłych w wieku od piętnastu do siedemdziesięciu lat i dziesięcioro dzieci.
- Czy nie walczyliśmy zaciekle dziś w nocy? Na naszych rękach jeszcze
nie zastygła krew wrogów.
- Nie byli naszymi wrogami. - Oleg wpatrywał się w ogniska w dolinie. -
To było po prostu kolejne zlecenie.
- Jeżeli dostajemy zlecenie zabicia kogoś, staje się on naszym wrogiem. -
Konstantine wziął butelkę i pił z niej dotąd, aż wódka rozpaliła jego
wnętrzności, potem oddał ją bratu.
Nie lekceważył Cyganów: bronili swej własności, znali wartość
dziewczyny, no i przede wszystkim walczyli nieczysto. Doszedł do wniosku, że,
przy odrobinie sprytu, wykradnie im dziewczynę sprzed nosa.
- Negocjuję z terrorystami w Indonezji. Niedługo pójdziemy na wojnę.
Ale najpierw... - Schodził z góry w kierunku obozowiska, aż drżąc na myśl o
czekającym go polowaniu. - Upoluję sobie jakąś cygańską pannę.
Oleg rozbił butelkę na głowie Konstantine'a, powalił go na ziemię i
przycisnął mu łokieć do gardła.
- Jeśli to zrobisz, będziesz musiał opuścić klan.
- Kto śmiałby mnie wyrzucić? - Konstantine spojrzał wyzywająco w oczy
brata. - Chyba nie ty, Oleg?
- Nie, nie ja. Ale może... tę zasadę o Cyganach wypowiedział nie
pierwszy Konstantine... ale jego stwórca.
- Jego matka? - Konstantine wydął wargi. - Przecież zabił ją, by jej krwią
przypieczętować pakt z diabłem.
- Nie: diabeł. - Oleg pociągnął Konstantine'a za włosy. - Nigdy nie
przyszło ci to do głowy? Nie pomyślałeś, że może to był jeden z warunków
paktu?
- Jasne, że przyszło. Ale zastanawiałeś się, po co? Dlaczego diabeł miałby
powiedzieć staremu Konstantine'owi, że nie może posiąść Cyganki?
- Nie wiem.
- Widziałeś tę Cygankę, kiedy była w mieście? - zapytał swobodnie
Konstantine. Oleg nie odpowiadał, więc ponowił pytanie: - No, widziałeś?
- Tak. - Oleg nie chciał podsycać obsesji Konstantine'a, ale go rozumiał. -
Jest piękna, ale za mała dla ciebie.
- Sterczące piersi, wąska talia, wąskie biodra, ciemne włosy...
- Niedługo wyrosną jej wąsy.
- I co z tego? Przecież nie zamierzam się z nią wiązać. Zauważyłeś te
ciemne, przenikliwe oczy, które wszystko widzą? Wiesz, dlaczego ona tak
patrzy? Bo widzi przyszłość.
To wzbudziło czujność Olega.
- Cyganie kłamią, żeby wyłudzić pieniądze od naiwnych ludzi.
- Nie, słyszałem, co mówią o niej Cyganie. Ta dziewczyna nie wróży.
Ona ma wizje. Chcę, żeby urodziła mi syna.
- Syna?! Nie możesz mieć z nią syna. To Cyganka! Konstantine złapał
Olega za nadgarstek.
- Tylko pomyśl, Oleg. Wysil ten swój niewielki mózg. Wyobraź sobie
syna, który ma moje cechy i jej wizje. Byłby potężny, tak potężny, że sam diabeł
by się go bał. To dlatego Cyganki nie mogą rodzić nam synów. Ponieważ moje
dziecko mogłoby zająć miejsce diabła jako przywódcy piekła.
Oleg był przerażony.
- Czasami zachowujesz się jak opętany, Konstantine.
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo brat zniknął. W miejscu, gdzie
przed chwilą leżał, na trawie pozostała tylko sterta ubrań, a obok niej stał
potężny brązowy wilk, w którego zmienił się Konstantine.
Oleg szarpnął rękę, by uwolnić się od jego uścisku, ale wilk złapał ją
zębami i ugryzł, aż chrupnęły kości.
- Ty podły govriosos! - krzyknął Oleg.
Konstantine puścił go. Czasami należało mu pokazać, gdzie jest jego
miejsce.
Zbiegając ze wzgórza, Konstantine znalazł się w obozie Cyganów.
Prawie natychmiast poczuł zapach młodego, świeżego i czystego ciała
dziewczyny. Omijał z daleka ludzi, nie chcąc zwracać na siebie uwagi, dopóki
zdobycz nie znalazła się w zasięgu jego wzroku. I nikt nie zwrócił na niego
uwagi, bo stada wilków i samotne psy nie były tutaj niczym nadzwyczajnym.
Podążał za jej zapachem i w końcu ją zobaczył. Siedziała z innymi
dziewczętami, przędła wełnę, słuchając i rozmawiając, śmiała się z wygłupów
innej dziewczyny, która przymierzała czapkę z futra.
Stał poza zasięgiem ich wzroku, patrzył. Jego zamiary były bardzo jasno
sprecyzowane: pragnął syna zrodzonego z kobiety, która miała zdolności
parapsychologiczne. Wizja tego czynu była całkiem przyjemna, bo dziewczyna
była naprawdę ładna.
Nagle dziwny chłód przebiegł mu po grzbiecie. Niebezpieczeństwo.
Rozejrzał się. Mężczyźni pili i nie zauważyli go.
Oleg nie ważył się więcej wtrącać; pewnie, przeklinając, leczy ranną rękę.
Więc gdzie było zagrożenie? Tam - w głębi, za ogniskiem siedziała stara
kobieta.
Blin! Była szkaradna, garbata, z brwiami tak ciemnymi i gęstymi, że
widział je z miejsca, w którym stał. Miała kartoflowaty nos, który zwisał nad jej
pomarszczonymi ustami. Ale pod zmarszczkami i przerzedzonymi włosami
zauważył pozostałości dawnej urody. Jakby ktoś rzucił na nią zły urok, którym
była starość.
Był pewny, że jego ciemna sierść i bezruch chroniły go przed ludzkim
wzrokiem, ale ona patrzyła prosto na niego, a okulary powiększały jej wyblakłe
oczy. Powoli podniosła rękę i wskazała na niego zakrzywionym palcem.
Wśród dziewcząt zapadła cisza, wszystkie zwróciły się ku staruszce.
- Varinski - powiedziała, a słowo to było przekleństwem.
- Nie bądź niemądra, babciu. Varinscy nas nie ruszają.
- Varinski - powiedziała znowu staruszka. Skąd wiedziała? Jak go
rozpoznała?
Wtedy dziewczyna, którą sobie upatrzył, wstała z wrzecionem w dłoni.
- Pójdę sprawdzić, babciu.
To okazało się łatwiejsze, niż myślał.
Dziewczyna szła w jego kierunku.
Z wilka przemienił się znowu w człowieka.
- Nie! - krzyknęła staruszka z niespodziewaną siłą. Dziewczyna odwróciła
się i szła tyłem w jego stronę.
- Już dobrze. Idę przynieść więcej wełny.
Staruszka zerwała się na równe nogi, a piękna Cyganka weszła prosto w
ramiona Konstantine'a.
Nie krzyczała, nie pozwolił jej na to. Jedną ręką zakrył jej usta, drugą
chwycił w talii, podniósł ją i wyszedł na skraj obozowiska.
Potem ta mała suka wbiła mu w bok wrzeciono, które trzymała w ręku.
Upuścił ją i głośno krzyknął z bólu.
Wrzasnęła ile sił w płucach i rzuciła się do ucieczki.
Zauważył grupę zaskoczonych mężczyzn idących w jego kierunku.
Złapał ją za ramię, odwrócił przodem do siebie, a kiedy podniosła
wrzeciono i chciała zadać mu kolejny cios, wyrwał je jej i cisnął w stronę jej
wybawicieli.
- Poyesh govna pechyonovo! - krzyknął i roześmiał się, wyciągnął
przywódcę i popchnął go w środek otaczającej go grupy. Przerzucił sobie
drobną Cygankę przez ramię i zniknął pośród ciemności.
Ci Cyganie nie mogli go dogonić. Nie mieli szans z jego szybkim
krokiem, pojemnymi płucami i instynktem.
Po kilku próbach pozbawienia go równowagi dziewczyna uspokoiła się,
ale nie popełnił błędu i nie pomyślał, że zrezygnowała. Po prostu czekała, aż on
zatrzyma się, a wtedy zaatakuje z całych sił. Rozśmieszyła go ta mała osóbka,
która zraniła go kobiecymi akcesoriami. Poskromić ją to dopiero będzie
przyjemność.
Pół godziny później zatrzymał się w motelu poza Połtawą. Miał układ z
właścicielem: on trzymał jeden wolny domek dla Konstantine'a, w zamian
Konstantine darował mu życie.
Dziewczyna była wycieńczona, drżała z zimna i ledwie oddychała, bo
przez cały czas wisiała na ramieniu Konstantine'a. Kopnięciem otworzył drzwi i
wszedł do ciepłego pomieszczenia.
Powoli opuścił ją i postawił na ziemi. Kiedy odzyskała równowagę,
przyjrzała mu się uważnie.
Nie zawracała sobie głowy oglądaniem go od stóp do głów, ale skupiła się
na genitaliach i przyglądała się im obojętnie. Większość kobiet na ten widok
mdlała lub wydawała pomruk uznania.
Potem zlustrowała resztę jego ciała. Jej wzrok zatrzymał się na krwawym
śladzie po ataku wrzecionem.
- A więc można sprawić ci ból - powiedziała i uśmiechnęła się.
Nie bała się go. Była wściekła i gotowa do ataku. Miała zaledwie metr
pięćdziesiąt wzrostu, ale była harda, jakby miała przynajmniej dwa razy tyle.
Zmuszenie jej do uległości wymierzeniem policzka raczej by nie poskutkowało.
Zrobił więc coś zupełnie dla siebie nietypowego - pocałował ją.
Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Nigdy wcześniej nie całował kobiety.
Stosunek płciowy nie wymagał tego rodzaju intymności. Ale w tej dziewczynie
było coś, co sprawiało, że pragnął dotykać ustami jej ust, a nie należał do tych,
którzy pozbawiali się przyjemności.
To był kiepski pocałunek.
Przycisnął usta do jej warg.
Ona wykrzywiła mocno swoje, żeby go odepchnąć i jednocześnie mocno
uszczypnęła go w ramię.
Gdy poczuł jej oddech na twarzy, napełniło go dziwne uczucie, jakiego
dotąd nie zaznał. To było jak płomień rozniecony w piecu, który dotąd nie znał
ognia. Objął ją mocno szukając źródła tego uczucia.
Przestała go szczypać i stanęła nieruchomo. Potem, mój Boże, jej wargi
zmiękły i otworzyły się. Była jak dojrzały owoc, czekający, aż on go skosztuje. I
zrobił to, najłagodniej jak tylko umiał przygryzł jej miękką dolną wargę.
Drgnęła, a kiedy polizał to miejsce, drgnęła znowu. Ich języki spotkały
się, i niczym pożar lasu, ogień wymknął się spod kontroli. Ich pocałunek stał się
wymianą namiętności. Pochłonął go, uczynił ślepym na niebezpieczeństwo i
pchnął na skraj szaleństwa.
Już nigdy nie posiądzie innej kobiety. Pragnął tej, jak żadnej kobiety
dotąd.
Kiedy w końcu rozłączyli się, zdyszani i zdumieni, spojrzał w jej brązowe
oczy i zobaczył w nich swoje przeznaczenie. Musiał ją mieć. To dlatego diabeł
tego zabronił.
- Na imię mi Zorana - przemówiła silnym, namiętnym głosem.
- Zorana - powtórzył.
Bardzo dobrze wiedział, jaka magia tkwiła w tym imieniu, wiedział też,
że ofiarowała mu część duszy.
- A ja mam na imię Konstantine - odpowiedział niczym dzikie zwierzę,
które po raz pierwszy w życiu komuś zaufało.
- Konstantine - szepnęła i pokiwała głową. Po czym wzięła go za rękę i
poprowadziła w stronę łóżka. Konstantine'owi wydawało się, że wszechświat się
zmienił, i stał się miejscem, gdzie nie obowiązywały już stare zasady i nowa,
jasna nadzieja, na długo zduszona, teraz obudziła się do życia.
Miał rację.
Ale jeszcze żaden zwykły człowiek nie podważył autorytetu diabła bez
przerażających konsekwencji...
Rozdział 1
- Mam go! - krzyknął Rurik, kiedy udało mu się przejąć ster. Nagle przed
ich oczami wyrosła góra. Pocisk prawie ich doganiał. Rurik wyprowadził
samolot do góry i w bok. Nie uda im się. Nie zdołają przed nim uciec...
- Proszę pana, za kilka minut lądujemy. Proszę ustawić fotel w pozycji
pionowej.
Rurik Wilder nagle się obudził. Jego serce waliło jak oszalałe, a ciało
oblewał zimny pot.
Stewardesa posłała mu sztuczny uśmiech, którym zdawała się mówić, że
nie obchodzi ją to, że go obudziła, bo siedmio-godzinną podróż z Newark do
Edynburga spędziła na nogach i on pewnie nie słyszał, jak dzieci szalały na
korytarzu, biegając tam i z powrotem, podczas gdy ich rodzice ucięli sobie
drzemkę, a wszyscy inni się skarżyli.
Wpatrywał się w nią oszołomiony, próbując się odnaleźć.
- Przepraszam pana, za kilka minut lądujemy. Proszę ustawić...
- Jasne! - Próbował przybrać normalną minę, uśmiechnął się
przepraszająco i ustawił pionowo oparcie fotela.
Zrobiła nadąsaną minę i odeszła.
Stara kobieta z lewej strony patrzyła na niego ze złością
ciemnobrązowymi, prawie czarnymi oczami.
Z prawej poczuł na sobie czyjeś spojrzenie, a kiedy zwrócił się w tamtym
kierunku, młoda Amerykanka odwróciła wzrok.
Ogarnęła go panika. Dotknął dłońmi twarzy. Nie, na szczęście wyglądał
jak człowiek. Próbował się uśmiechnąć.
- Chrapałem?
- Rzucał się pan na wszystkie strony. To musiał być koszmarny sen.
Dziewczyna miała pewnie około dziewiętnastu lat, była naturalnie
opalona, miała duże jasnobrązowe oczy i piersi, które pewnie niejednemu
zawróciły w głowie.
Szkoda, że jedyne piersi, jakie go pociągały, należały do kobiety z
wielkimi niebieskimi oczami, o krótkich, kręconych czarnych włosach, z
nieodłączną lustrzanką cyfrową Nikona uwieszoną na szyi i skłonnością do
znikania, kiedy najmniej się tego spodziewał. Przeklęta Tasya Hunnicutt.
Przeklęta fascynacja, która zawładnęła nim, odkąd spotkał ją po raz pierwszy.
Przeklinał ją za jej nieświadomość, a siebie za to, że z każdym dniem pragnął jej
mocniej. Teraz jeszcze bardziej niż dotychczas.
Tasya była jego przeznaczeniem i nawet o tym nie wiedziała.
- Zawsze podczas lotu mam ten sam koszmar. Zazwyczaj nie śpię, ale
wyjechałem z Seattle dwadzieścia trzy godziny temu i pomiędzy przerwami w
podróży i spóźnionym samolotem do Chicago... - Wzruszył ramionami, udając,
że sen był tylko efektem zmęczenia i niedogodności podróży samolotem.
Dziewczyna uwierzyła, kiwając współczująco głową.
- To pana pierwsza podróż do Szkocji?
Umiejętnie odróżniał każdy dźwięk, który wydawały silniki odrzutowe.
- Słucham? Nie. Nie, tak naprawdę jestem tu od dziesięciu miesięcy.
Ożywiła się.
- Super! Zawsze chciałam mieszkać w innym kraju. Czuję, że to
poszerzyłoby moje horyzonty, rozumie pan?
- Tak, ja mam bardzo szerokie horyzonty. I płaski tyłek od ciągłego
siedzenia.
- Co pan tam robi?
- Prowadzę wykopaliska archeologiczne na Orkadach, na północ od
wybrzeży Szkocji.
Dziewczyna spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- Czy to nie zbieg okoliczności? Zawsze chciałam być archeologiem!
Podobnie jak każdy, kto kiedykolwiek czytał o odkryciu złota w grobowcu
Tutenchamona.
- Istotnie.
- Czego tam szukacie?
- Nie dowiemy się na pewno, dopóki tego nie odkopiemy - powiedział,
mimo że czuł to w kościach, zawsze to wiedział.
- Ale myślę, że to grobowiec celtyckiego władcy. Wytężał słuch, by
usłyszeć zmiany w skrzydłach przy podchodzeniu do lądowania.
Był żałosny. Minęło pięć lat, odkąd siedział w fotelu pilota, pięć lat od
momentu, gdy przysiągł sobie, że nigdy więcej nie poleci, i wciąż nie mógł się
odprężyć i zaufać zawodowym pilotom. Gdyby tylko był w stanie wyjrzeć przez
okno, mógłby łatwiej ocenić, co robią, ale Rurik siedział na drugim fotelu w
środkowym rzędzie.
Kiedy zadzwonili do niego z wykopalisk, złapał pierwszy samolot i
spotkała go kara: siedzenia były zbyt wąskie dla jego ramion, kolana miał pod
brodą. Ale przynajmniej wrócił na czas, by otworzyć grobowiec.
- Wiem, kim pan jest! - Dziewczyna wyprostowała się, jej oczy
zaiskrzyły. - Widziałam pana w CNN.
- Chyba wszyscy widzieli.
On też, na lotnisku, widział skrót wiadomości, co potwierdziło jego
najgorsze obawy.
- Pan Hardwick mówił o panu.
- Stary, dobry Hardwick.
To był brygadzista na wykopaliskach, jak się okazało, bardzo żądny
sławy.
- Jest pan tym facetem, o którym wszyscy myśleli, że zwariował, bo
zaczął kopać na maleńkiej wyspie i znalazł olbrzymi, ukryty zapas złota.
Z wrodzoną ostrożnością doświadczonego archeologa powiedział:
- Tak naprawdę miałem wsparcie finansowe z Fundacji Dziedzictwa
Narodów, więc zawsze miałem zespół. Jest tam coś, co wygląda jak złoto,
wewnątrz czegoś, co przypomina grobowiec, ale zanim nie dostaniemy się tam i
nie skończymy go otwierać, nie będę wiedział na pewno, co jest w środku.
Musiał być tam teraz, by przekonać się, czy Hardwick znalazł skrzynię,
której szukał Rurik, i czy zawierała ona skarb o wiele cenniejszy niż złoto.
- To niesamowite... - wymamrotała dziewczyna z wyrazem uznania i
uwielbienia w oczach. Z szacunkiem podała mu dłoń: - Na imię mi Sarah.
Uścisnął jej rękę.
- Dlaczego męczą cię koszmary? - Uśmiechnęła się do niego, muskając
palcami jego dłoń.
- Bo... boję się latać? - bezsensowne wytłumaczenie, ale lepsze to, niż
powiedzieć prawdę.
- Biedaku. - Znowu się uśmiechnęła.
Wtedy zrozumiał, że ta nastolatka zaleca się do niego. Wyszarpnął rękę
spod jej dotyku. Rozejrzał się wkoło, by sprawdzić, czy ciemnooka babcia to
zauważyła. Oczywiście, że tak. Posłała mu ostre spojrzenie.
Zmarszczyła gęste, posiwiałe brwi ponad wąskim nosem.
Sarah nachyliła się nad nim.
- Mogę być bardzo pomocna przy twoich wykopaliskach. Odwrócił wzrok
i w myślach zaczął ponaglać pilota, by w końcu posadził ten cholerny samolot
na ziemi.
- Z przyjemnością bym cię przyjął, ale zatrudniamy tylko
doświadczonych archeologów. Poza tym, nie spotykasz się z kimś?
Wzruszyła ramionami.
- Tylko z grupą modlitewną.
A więc miała dziewiętnaście lat, była członkinią grapy modlitewnej i
próbowała go uwieść. Świetnie. Po prostu świetnie. Dorastał ze świadomością,
że pójdzie do piekła.
- Grupy modlitewne są ekscytujące.
- Ekscytujące? - powtórzyła z niedowierzaniem. - A należałeś kiedyś do
takiej? Nie, nigdy nie należał. Kościoły nie przyjmowały z otwartymi
ramionami rodziny takiej jak jego. Gdy koła dotknęły pasa startowego,
samolotem zatrzęsło.
- Wybierasz się do Paryża? Na pewno spodoba ci się. Wielkie katedry,
piękne, kameralne kapliczki.
Nie to, żeby kiedyś w nich był.
Podniósł się z miejsca, zanim personel pokładowy otworzył drzwi.
- No i wspaniałe chóry. Nie zapomnij pojechać do Rzymu. Mają tam
Watykan!
Kolejne miejsce, od którego trzymał się z daleka.
Podczas gdy Sarah mocowała się ze swoim bagażem, wyjmując go z luku
nad głową, on złapał swój i przecisnął się obok niej.
Jego matka zabiłaby go za to, że zachowywał się jak palant, a brat
umarłby ze śmiechu, słysząc to.
Ale na litość boską: niepełnoletni dzieciak przystawiający się do niego
powoduje, że w wieku trzydziestu trzech lat czuje się jak obleśny staruch.
Pospieszył w kierunku strefy odbioru bagażu.
Dziewiętnastolatka obdarzyła go względami, tymczasem on nie mógł
pozwolić uciec Tasyi Hunnicutt.
Przyjechał do domu rodziców, żeby spędzić z nimi Święto
Niepodległości, które zaczęło się wspaniale, a skończyło w szpitalu w Seattle.
W tym samym czasie natrafili na złoto w skrupulatnie odkopywanym grobowcu.
Lepiej nie mogło trafić.
Czekał go dzień ciężkiej jazdy wąskimi drogami, by złapać prom z John
O'Groat na Orkady i miałby szczęście, gdyby nie zerwał się wicher, zatrzymując
prom w porcie.
Oczywiście burze się zdarzały, a bez ostrego wiatru i lodowatego deszczu
w północnej Szkocji nie obyła się żadna zima, ale to przeszkodziło mu w pracy
tylko kilka razy, a w niedziele zwykle w ogóle nie pracował. Gdyby był
przesądny, mógłby stwierdzić, że jego wykopaliska służą jakiemuś wyższemu
celowi. Kiedy zaczynał prace, nie był przesądny.
Teraz tak.
Zabrał swoją walizkę, podszedł w stronę stoiska wypożyczalni
samochodów, odebrał kluczyki do mini coopera, po czym wyszedł na zewnątrz i
założył okulary przeciwsłoneczne.
- Jaki piękny dzień.
Odwrócił się i zobaczył stojącą obok staruszkę z samolotu. Była niska i
zgarbiona, sięgała mu zaledwie do ramienia.
- To prawda.
A to w Szkocji było dość niespotykane, nawet w środku lata.
- Ale idzie zmiana - powiedziała szorstkim głosem z silnym akcentem...
Nie pochodziła ze Szkocji. Jej głos brzmiał zupełnie jak głos jego ojca, musiała
pochodzić z Rosji lub Ukrainy.
- Naprawdę? - Spojrzał w niebo. - Zapowiadali burzę? To chyba nic
dziwnego, prawda? W końcu jesteśmy w Szkocji.
- Zmiana w ziemi.
- Hm? - Spojrzał na nią zdziwiony.
- Czuję to w kościach.
Jej ciemne oczy zlustrowały go od stóp do głów, wzrok przeniknął przez
jego ubranie i skórę aż do kości i nie ucieszyło jej to, co tam zobaczyła.
- Źródło wypływa z piekła, a palec sięga z niebios - jej głos zmienił się w
szept. - A kiedy się zderzą, wszystko będzie inne.
- Jasne. - Spojrzał na nią z ukosa. - Przede mną długa droga, do widzenia!
- Z Bogiem - odpowiedziała.
Szalona staruszka.
Usiadł za kierownicą i odjechał.
Dlaczego zawsze przyciągał szaleńców?
Kiedy spojrzał w lusterko wsteczne, staruszka dalej tam stała i patrzyła na
niego. Promień słońca oświetlił siwe pasmo w jej czarnych włosach.
Przypomniała mu o matce i wizji, która zmieniła jego życie.
Dreszcz przebiegł mu po plecach.
Rozdział 2
Słońce. Temperatura około trzydziestu stopni Celsjusza. Zero wiatru. Ani
kropli deszczu i niebo bez śladu chmur. Rurik stał w przedniej części promu,
którego był jedynym pasażerem, i czekał, aż zobaczy wybrzeże wyspy Roi.
Wczoraj jechał jak wariat przez Równinę Szkocką, rozległe bezdroża, co
jakiś czas mijając pola golfowe, miasteczka przemysłowe i fabryki whisky.
Olbrzymie zmęczenie skłaniało go do zatrzymania się na noc w jednym z hoteli
w porcie Inverness. Potem mógłby wstać rano i jechać pośród gór i wyżyn
ojczyzny Walecznego Serca, poprzecinanych jedno- i dwupasmowymi drogami,
które wiły się i zakręcały, i po których musiał jechać powoli i zwalniać, żeby
przepuścić stada owiec.
Ale w tej sytuacji cenna była każda minuta
Przed południem dotarł do północnego wybrzeża Szkocji. Miał wrażenie,
że wszystkie żywioły sprzyjały mu, żeby jak najszybciej dotarł na wykopaliska.
Źródło wypływa z piekła, a palec sięga z niebios, a kiedy się zderzą,
wszystko będzie inne.
Kiedyś jego matka powiedziała coś takiego, ale w przeciwieństwie do tej
kobiety, Zorana nie była dziwna ani stara, ani nie mówiła dziwnych rzeczy,
może z wyjątkiem: Włóż naczynia do zmywarki, pacanie - to, że cię urodziłam,
nie znaczy, że mam ci usługiwać.
Za sobą usłyszał głos pierwszego oficera promu:
- Tupanie nic nie pomoże, nie dostaniesz się szybciej na wyspę.
- Cześć, Duncan. Jak leci? - Rurik skrzywił się i uścisnął dłoń Szkota o
ogorzałej twarzy. - Nic na to nie poradzę. Nie powinienem stamtąd w ogóle
wyjeżdżać.
- Ha, kiedy kota nie ma, myszy harcują! - Duncan stanął obok niego przy
barierce i patrzył na wzburzoną wodę. - Masz pojęcie, ilu turystów
przewieźliśmy przez ostatnie cztery dni?
- No ilu?
- Nieomal nam łódź zatopili. - Duncan pogardliwie wykrzywił usta. -
Gdyby ekipa umiała trzymać języki za zębami...
- Plotki o złocie rozprzestrzeniają się z prędkością światła, przyjacielu. To
nie zmieniło się przez ostatnie dziesięć tysięcy lat. Złoto przyciąga zachłannych.
- Nie musieli nawet zwoływać cholernej konferencji prasowej.
To stało ością w gardle Rurikowi: widok Kirka Hardwicka
rozprawiającego o wspaniałym skarbie złota.
- Hardwick lubi być w centrum uwagi i wykorzystuje swoje pięć minut,
kiedy ciebie nie ma.
- Wcale mnie to nie dziwi.
Na horyzoncie pojawił się stały ląd. Wyspa Roi.
- Kiedy mówię amerykańskim turystom, że wyspa ma tylko jedenaście
kilometrów szerokości i nie ma na niej żadnych samochodów, patrzą na mnie
jak na wariata.
Bystre oczy Duncana spoglądały na wyspę, do której się zbliżali: była
płaska z jednej strony i łagodnie wznosiła się aż do wysokiego klifu z drugiej.
- A ci reporterzy! Wrzeszczą, obładowani aparatami, a każdy usiłował
przekupić Freckle'a i Eddiego, żeby nieśli ich sprzęt.
Rurik odwrócił się i rzucił okiem na marynarzy, o których mówił Duncan.
- I co? Zgarnęli trochę kasy?
- Lubią pieniądze. Ale nie lubią być traktowani jak wiejskie półgłówki.
- Ilu reporterów tam jest?
- Czterech: dwóch z Edynburga, jeden z Londynu i jeden Niemiec z
jakiejś międzynarodowej agencji prasowej. Można pomyśleć, że wystarczająco,
żeby napisać przyzwoitą historię, ale widziałem jeszcze kogoś. - Duncan
odwrócił się do Rurika, oparł się o poręcz i skrzyżował ręce na piersi. - Pewną
ciemnowłosą, słodką dziewczynę.
- Kogo? - Rurik udawał głupiego. Ale Duncan nie dał się nabrać.
- Dobrze wiesz kogo.
- Tasya tu jest?
- Nie znam żadnej Tasyi. Mówię o Hunni.
- Tasya Hunnicutt.
Wszyscy nazywali ją pieszczotliwie Hunni, a ona odwzajemniała te
czułości, uśmiechając się do wszystkich, oczarowując w równym stopniu
mężczyzn, kobiety i dzieci.
Rurik nie mógł zmusić się, żeby nazywać ją Hunni. To go drażniło, ona
go drażniła jak piasek w oku.
- Tak się naprawdę nazywa? - zapytał Duncan. - Nie wiedziałem.
Naprawdę nie wiedział. Przejrzał na wylot udawaną obojętność Rurika.
- A więc jest tutaj.
Znowu ją zobaczy. Po raz pierwszy od czasu, kiedy w Edynburgu spędzili
razem noc po misternie uknutej przez niego intrydze.
- Płynęła ze mną dziś rano. Mówiła, że przyjechałaby wcześniej, ale
kończyła zdjęcia do materiału o Egipcie. Prawdziwa z niej podróżniczka.
Jak cholera. Trzeba by jej było przybić stopy do podłogi, żeby utrzymać
w jednym miejscu.
- Więc jest tu od niedawna. To dobrze.
- Ta laska jest niegroźna.
Niegroźna? Rurik aż za dobrze pamiętał, jaką krzywdę mu wyrządziła.
Zapach jej skóry, chrapliwy śmiech, rozpalone ciało dotykające jego ciała, jej
smak...
- Dla własnego dobra mogłaby być mniej wścibska.
- Jest taka urocza; sam mam do niej słabość. - Duncan westchnął i położył
dłoń na piersi, niczym nastolatek usychający z miłości.
Rurik trzymał się kurczowo poręczy i ściskał ją z całej siły. Musiał, bo w
przeciwnym razie udusiłby Duncana. Tymczasem ten mówił dalej:
- Nie ma na tej wyspie faceta, włączając w to tego reportera geja z
Londynu, który jest obojętny na jej wdzięki.
- Ma kościstą twarz.
- Ona ma twarz?
Zdziwienie Duncana zaskoczyło Rurika i roześmiał się. Oczywiście
Duncan miał rację. Co kogo obchodziła jej twarz? Na nieszczęście dla Rurika,
nie mógł wymazać z pamięci twarzy Tasyi.
Jej krótkie włosy były tak czarne i lśniące, jak skrzydła kruka. Oczy w
kolorze kobaltu otoczone były niewiarygodnie długimi, nieprzyzwoicie gęstymi
i czarnymi jak sadza rzęsami. Kiedy mrugała rzęsami, nieomal poruszała
powietrze, a kiedy patrzyła na Rurika, niewiarygodny błękit jej oczu porażał go.
Tak naprawdę jej twarz nie była wcale koścista, „posągowa” byłoby
lepszym określeniem. Miała szeroki podbródek, który wyrażał jej emocje:
unosiła go, kiedy chciała okazać upór, odwracała, kiedy nie miała zamiaru
słuchać, wskazywała na faceta, kiedy chciała mu coś oświadczyć.
Jeżeli chodzi o jej ciało... no dobrze, Rurik wiedział, dlaczego faceci
wzdychali na jej widok i mieli ochotę zaciągnąć ją w krzaki. Przypominała
filmową boginię z lat pięćdziesiątych, z obfitymi piersiami, cudownie krągłymi
biodrami i świetnymi nogami. Miała pięknie umięśnione nogi.
Wszystko to mieściło się w jakichś stu sześćdziesięciu pięciu
centymetrach dynamicznego ciała.
Gdyby to wszystko ukryć pod habitem zakonnicy, wystawiając na widok
tylko twarz, żaden facet nie zwróciłby na nią uwagi, z wyjątkiem jego.
- Te jej usta... przez nią człowiek częściej ma grzeszne myśli. - Duncan
idealnie opisał ponętne usta Tasyi.
- Ta dziewczyna to istne zatracenie.
- O, tak - zgodził się żarliwie Duncan. - Ale nie używa swoich sztuczek
do niecnych celów, Rurik. Nie zrobiłaby niczego za twoimi plecami.
Rurik prawdopodobnie niesprawiedliwie oceniał jej charakter. Miał ku
temu swoje powody. Ale kiedy Tasya Hunnicutt obserwowała wykopaliska, jej
oczy z niebieskich zmieniły się w szare i skupione, bynajmniej nie z powodu
uwielbienia dla niego. Mógłby przysiąc, że chodziło jej o coś więcej niż
upewnienie się, że zrobiła dobre zdjęcia i napisała dobry tekst.
- Za dużo wie o tym miejscu.
- To znaczy wie tyle samo co ty - trafnie spostrzegł Duncan.
Broń Boże. Rurik wpatrywał się w wyspę, do której się zbliżali.
- Ona jest reporterką, a jej pracodawca finansuje te wykopaliska, więc
może do jej obowiązków należy wiedzieć za dużo. - Duncan poklepał Rurika po
ramieniu. - Jeśli chcesz znać moje zdanie, powinieneś złowić Hunni i przestać
stroić fochy.
Rurik odwrócił się gwałtownie i zmierzył go wzrokiem.
- Tylko ty masz na to jakieś szanse. A teraz, wybacz, ale kapitan MacLean
będzie potrzebował mojej pomocy przy cumowaniu promu - powiedział Duncan
i z uśmiechem ruszył w stronę mostu.
Rurik spojrzał na wyspę, ale przed oczami wciąż miał Tasyę i swoje
przeznaczenie.
Wyspa Roi miała kształt kości przedramienia, ten koniec z łokciem unosił
się nad wodą. Grobowiec był po wysokiej stronie, niedaleko klifów, jakieś
trzydzieści metrów od morza.
Kiedy prom przycumował do brzegu, Rurik zobaczył wszystko z bliska:
spaloną słońcem trawę, kilka drzew, pochylonych i uschniętych od wiatru, biały
piasek na plaży poniżej klifów. To miejsce było rajem dla morskich ptaków:
krążyły w powietrzu, narzekając na długie loty i krótkie lata. Wysoko ponad
nimi unosił się samotny orzeł, polował, zawsze czujny.
Rurik podążył w tamtym kierunku, jego dusza rozpaczliwie pragnęła
wzlecieć wysoko, wznieść się aż do słońca, potem rozłożyć skrzydła i
poszybować w kierunku oceanu, z wiatrem tak szybkim, że napełniał jego płuca
radością, zapałem i świeżością.
Mógł łatwo przekonać samego siebie, że to było konieczne. Gdyby tylko
chciał, zmieniłby postać i stał się wielkim drapieżnym ptakiem. Miał moc, jakiej
nie powinni posiadać zwykli ludzie, daną mu przez podpisany dawno temu pakt
między pierwszym Konstantine'em i diabłem.
Ojciec Rurika twierdził, że za każdym razem, kiedy zmienia się w
zwierzę, jest bliżej piekła, ale Rurik używał swojej mocy tylko w słusznych
celach.
Tak powiedział sobie pięć lat temu... i przez niego zginął dobry człowiek.
Nieważne, jak bardzo tęsknił za radością latania, od tamtej pory Rurik nie
zmieniał postaci.
Ale moc nadal w nim tkwiła. Była jak głód, który z każdym dniem
narastał, jak pragnienie we wnętrznościach, które ledwie mógł opanować i które
było tym bardziej niebezpieczne.
Teraz bardziej niż kiedykolwiek wzrok jastrzębia wydawał się najlepszym
sposobem, by strzec jego najważniejszego do tej pory przedsięwzięcia. Jego
długie szpony, zwinność i szybkość w połączeniu z elementem zaskoczenia były
najlepszym gwarantem ochrony.
Co najważniejsze, mógł sobie powiedzieć, że Varinscy go znaleźli...
Znaleźli już przecież Jashę; wytropienie jego było tylko kwestią czasu.
Tropienie to było coś, w czym Varinscy byli najlepsi, tak twierdził ojciec.
Ale tak naprawdę dręczyło go to, co powiedziała matka... zadrżał na samą
myśl o tym.
Pojechał do rodzinnego domu w górach Cascade w stanie Waszyngton na
doroczne spotkanie rodziny Wilderów z okazji Święta Niepodległości. Wtedy po
raz pierwszy zrobił sobie przerwę w pracy przy wykopaliskach.
Tej nocy, kiedy impreza już się skończyła, goście rozeszli się, a ognisko
dogasało, jego matkę nawiedziła ta przejmująca wizja.
Tak, była Cyganką, Rurik podejrzewał też, że ma dziwny wpływ na
pogodę.
Jego rodzina też różniła się nieco od przeciętnej amerykańskiej rodziny:
rodzice wyemigrowali z Ukrainy do Ameryki i zmienili nazwisko z Varinski na
Wilder, bo Varinscy byli nieobliczalnymi zabójcami i nie spodobał im się fakt,
że jego rodzice chcieli być razem. Cygański klan matki też nie był z tego
zadowolony.
Ale oprócz incydentu, kiedy Rurik w wieku lat ośmiu ukradł w domu
towarowym w Marysville figurkę robota, a matka sprawiła, że opróżnił
kieszenie, zanim wyszedł ze sklepu, nigdy nie doświadczył jej ponadnaturalnych
zdolności. Aż do pamiętnej nocy czwartego lipca.
Drobne ciało emanowało mocą, jej zazwyczaj kobiecy i łagodny głos stał
się głęboki i potężny. Patrzyła na Rurika tak, jakby widziała plamy na jego
duszy.
Przeklęła rodzinę swoją przepowiednią...
Każdy z moich czterech synów musi znaleźć jedną z ikon rodziny
Varinskich.
Tylko ich miłość pomoże odzyskać święte części ikony.
Dziecko sprawi, że niemożliwe stanie się możliwym. Umiłowanego
zniszczy zdrada... i pochłonie ogień.
Kto nie widzi, odzyska wzrok, a synowie Olega Varinskiego znaleźli nas.
Nigdy nie będziesz bezpieczny, a oni zrobią wszystko, by cię zniszczyć i
zachować pakt.
Jeżeli Wilderowie nie zerwą paktu z diabłem przed twoją śmiercią,
pójdziesz do piekła i na zawsze zostaniesz rozdzielony z twoją ukochaną
Zoraną...
A ty, mój kochany, nie będziesz długo cieszyć się życiem. Ty już
umierasz.
Słowa te były skierowane do ojca Rurika i kiedy tylko skończyła mówić,
Konstantine runął na ziemię, schwytany w szpony rzadkiej choroby, która
trawiła jego serce.
Konstantine był najsilniejszym i najbardziej władczym człowiekiem,
jakiego Rurik znał. Kiedy zobaczył go przykutego do łóżka w szpitalu w Seattle,
z igłami kroplówek wbitymi w ręce i aparatem tlenowym na twarzy, zrozumiał,
że zmieniło się jego postrzeganie świata.
Miał bardzo niewiele czasu na odnalezienie ikony, która ocaliłaby życie i
duszę jego ojca. Jeśli Rurik zawiedzie, zniszczeniu ulegnie wszystko, co było
dla niego ważne. Jego rodzina. Jego świat.
Może nawet cały świat.
Prom ostro skręcił w lewo, podpływając do brzegu wyspy, gdzie mieściła
się portowa wioska Dunmarkie, z kilkudziesięcioma domami, knajpą i rynkiem.
Ulice były puste.
Rurik wyprostował się.
Kapitan sprawnie przybił do przystani, tak jak to robił przez ostatnich
dwadzieścia lat. Załoga uwijała się, przywiązując cumy i ustawiając trap... a
następnie wszyscy stanęli, patrząc niespokojnie na wioskę.
- Gdzie się wszyscy podziali? - zdziwił się Duncan. Rurik spojrzał na
Duncana.
- Coś się dzieje na wykopaliskach - stwierdził. Rurik opuścił wzrok i
zaklął.
Jego samotne, smagane wiatrem stanowisko, z łagodnie wzniesionym
grobowcem, muskane na przemian przez pieszczotę morskiej bryzy i brutalne
sztormy Morza Północnego, zostało zalane przez ludzi.
Wieśniacy, rybacy, fotografowie, reporterzy: wszyscy tam byli, deptali
bladozieloną trawę i delikatne kwiaty, przekraczali jego pieczołowicie
wydzielone sekcje, kłębili się, trajkotali i przepychali się.
Gdzie była jego ekipa? Kto nimi dowodził? Gdzie był jego nadzorca?
Gdzie był Hardwick? Rurik ponuro ruszył do przodu.
Tłum już go dostrzegł i słyszał, jak powtarzano jego nazwisko.
Zanim doszedł do tłumu, podeszła do niego Ashley Sundean. Była
studentką archeologii z Wirginii, przyjechała tutaj na letnie wykopaliska, a pod
jej teksańskim akcentem krył się silny charakter i mocna głowa do picia.
Zatrzymał się i spojrzał jej w oczy.
- Co tu się dzieje?
- To... takie okropne... - mówiąc to, pochyliła głowę.
- Jak cholera.
Zobaczył wymierzony w siebie obiektyw kamery.
- Opowiedz mi wszystko od początku.
W odpowiedzi na jego rozkazujący ton wyprostowała się i spojrzała mu w
oczy.
- Tydzień po pana wyjeździe odkrywaliśmy ruiny w sekcji F21, na
ścieżce.
Spojrzał z góry w stronę wykopalisk. Rok temu około sześciu metrów od
wzgórza znaleźli kamienną ścieżkę prowadzącą do grobowca.
Od tamtej pory tam skupili swoje prace, przesiewając piasek, przekopując
ziemię i torując sobie drogę w kierunku, gdzie, jak podejrzewał Rurik, było
wejście do grobowca. Szeroka ścieżka zbudowana z płaskich kamieni
prowadziła w dół prosto do chłodnych, ciemnych podziemi. Cztery metry
poniżej poziomu ziemi droga skończyła się przed węgłem utworzonym przez
dwie pionowe ściany, które broniły dostępu do grobowca.
Ashley mówiła dalej.
- Nadeszła burza. Założyliśmy plandekę, ale ciągle zwiewał ją wiatr, i
woda dalej kapała nam na głowy.
- Więc tego dnia już nie pracowaliście.
- Tak. - Pociągnęła nosem i wytarła go rękawem. Zaczęła płakać.
- Dlaczego?
- To była koszmarna noc. Deszcz lał, wiatr hulał, ludzie w knajpie mówili,
że to zjawy zwiastujące śmierć i że nadchodzi koniec świata.
Drżała, jakby ta groźba naprawdę miała się spełnić.
Wcale go to nie zdziwiło. Może zjawy były prawdziwe, a on był ostatnim
człowiekiem, który mógłby zlekceważyć pradawne legendy.
- Kiedy wróciliśmy następnego dnia, świeciło słońce. Jego blask był jasny
i czysty, a widoczność doskonała. - Popatrzyła na grobowiec, jakby próbując
sobie wszystko przypomnieć.
- Plandeka zniknęła, a na ziemi leżały kamienie, które wykruszyły się ze
ściany. Weszliśmy do środka, a promienie słońca po raz pierwszy wpadły do
wnętrza grobowca i oświetliły znajdujące się tam złoto.
- Tak, słyszałem. Mówili o tym we wszystkich wiadomościach.
Ashley potarła dłonią czoło.
- Mówiłam mu, że powinien pana zawiadomić i zabezpieczyć wejście...
- Powiedziałaś tak Hardwickowi?
- Tak. On nikomu nic nie powiedział, nie wiadomo jak wieść rozniosła się
po wyspie i później, przysięgam, nie wiem, jakim cudem wymknęła się z wyspy.
Przecież nikt niczego nie mówił.
Butem wierciła dziurę w trawie.
- No i?
- Kiedy pojawili się tutaj dziennikarze, Hardwick nie wytrzymał. Złamał
się. Zaczął oprowadzać wycieczki, opowiadać o postępach w pracach, mówił, że
to pana zasługa, naprawdę. - Dotknęła rękawa Rurika, a ten, zasmucony,
pokiwał głową. - Lubił być w centrum uwagi, wszystkim nam się to spodobało,
w końcu mogliśmy otrzepać piasek z głów, a reporterzy uważnie słuchali
wszystkiego, co mówiliśmy. Poczuliśmy się ważni. Ale nie zrobiliśmy nic złego.
Rurik spojrzał przed siebie, w tłumie dostrzegł reporterów zmierzających
w ich kierunku.
- Rozmawianie z mediami rzeczywiście mogło sprawić wam
przyjemność, ale nie pomogło wykopaliskom.
Wstał i ruszył do przodu, nie zwracając najmniejszej uwagi na
dziennikarzy, turystów i innych ludzi wykrzykujących jego nazwisko.
Ashley kurczowo trzymała się jego rękawa, kiedy przedzierali się przez
tłum.
- Hardwick powiedział, że nie mieliśmy wyjścia.
- Hardwick to idiota.
- Proszę tak o nim nie mówić! - wrzasnęła Ashley głosem wyższym o
dwie oktawy.
- Powinien był tu wszystkiego pilnować. Dlaczego, do cholery, tego nie
zrobił?
Rurik przecisnął się do końca kamiennej ścieżki. Kiedy zobaczył, co
dzieje się wewnątrz grobowca, Ashley nie musiała już nic mówić.
Jedna ze ścian grobowca została zburzona. Na ziemi usypany był stos
kamieni. W środku widać było kuszący blask złota... i wystającą rękojeść
antycznego, stalowego miecza.
Ostrze tego miecza wystawało z tyłu czaszki Hardwicka.
Była tam też Tasya Hunnicutt, kobieta, której bezmyślna odwaga
napełniała go furią i niepokojem. Usiłowała podnieść ciało Hardwicka.
Rozdział 3
Oczy Tasyi Hunnicutt były wilgotne, kiedy usiłowała unieść wiotkie ciało
Kirka Hardwicka i uwolnić je od tkwiącego w nim ostrza. Nie płakała, ale
widziała, jak Hardwick sięgał do grobowca po pierwszą sztukę złota i uruchomił
przy tym tysiącletnią pułapkę, i ta wizja będzie nawiedzać ją w koszmarach do
końca życia.
W swoim zawodzie była świadkiem wielu ludzkich nieszczęść, ale na
pewno nie spodziewała się takiego widoku na wykopaliskach prowadzonych
przez opanowanego i stanowczego Rurika Wildera.
Ale Rurika nie było w pobliżu i dlatego Hardwick popełnił błąd, który
kosztował go życie. Rurik nie pozwoliłby Hardwickowi na odkopanie grobowca
pod ostrzałem kamer. Dziennikarzom nigdy nie udałoby się nakłonić Rurika do
przyspieszenia prac.
Podeszła do grobowca, zobaczyła Hardwicka klęczącego przy otworze,
który utworzyły w ścianie osypujące się kamienie, i usłyszała, jak mówił:
- Ten grobowiec został zbudowany jakieś cztery lub pięć tysięcy lat temu.
Pan Wilder ma taką teorię, że tysiąc lat temu zajął go pewien średniowieczny
przywódca, zwany Clovus Beheader i ukrył tam swój skarb w oczekiwaniu na
śmierć.
- A skąd panu Wilderowi przyszło to do głowy? - krzyknął Brandon
Collins z London Globe.
- Prowadził wnikliwe badania nad Clovusem i zniszczeniami, jakich
dokonał na terenach współczesnej Francji, Anglii i Szkocji. - Hardwick usuwał
kamienie ze ściany, a z tyłu stali ludzie z ekipy Rurika, marszcząc brwi i patrząc
uważnie. - Pan Wilder udokumentował życie Clovusa, jego przemianę od
najbardziej przerażającego przywódcy jego czasów do słabego człowieka,
zniszczonego przez chorobę i śledził powolne zamykanie się Clovusa...
W tej chwili Tasya wskoczyła na kamienną ścieżkę. Pracowała dla
czasopisma historycznego Dziedzictwo Narodów, wydawanego przez Fundację
Dziedzictwa Narodów. Była jedyną, która miała okazję słyszeć, co mówił
Hardwick, zanim zniszczył to miejsce, a potem Rurik zniszczył jego.
To dlatego widziała wszystko tak wyraźnie: znajdowała się w odległości
około trzech metrów, kiedy Hardwick przerwał monolog i wykrzyknął radośnie:
- Oto jest skarb, złocona skrzynia!
W tej chwili ogarnęła ją niewidoczna fala przerażającego zła,
dobiegającego z wnętrza grobowca. Nie doświadczyła takiego wstrząsu od dnia,
kiedy w wieku czterech lat jej świat stanął w płomieniach. Ten chłód ją oślepił,
pozbawił oddechu i sparaliżował.
Kiedy mogła znowu mówić i widzieć, Hardwick zdołał już wejść do
środka.
I nagle, jakby znikąd, wyskoczył miecz i ugodził go prosto w oko.
Ostatnią rzeczą, jaką w życiu zobaczył, musiał być mętny blask złota.
Hardwick zmarł
natychmiast, zawieszony
na
mieczu, niczym
makabryczne ostrzeżenie dla wszystkich, którzy ośmieliliby się naruszyć
świętość skarbu Clovusa.
Tłum oniemiał, wydał pomruk, zaczął wrzeszczeć... i cofnął się z
krawędzi przejścia. Jak przez mgłę Tasya widziała błysk fleszy i usłyszała szmer
kamer; dziennikarze i turyści usiłowali uwiecznić tę scenę, aby przeszła do
historii.
Nikt nie przyszedł jej z pomocą. Wszyscy się bali.
Tasya też się bała. Dla niej otwarty grób emanował wyraźnie
wyczuwalnym złem, gęstym i zielonym jak trucizna. Odetchnęła głęboko, chcąc
jak najszybciej pozbyć się go ze swoich płuc, ale ta wrogość była odwieczna,
silna i nieskończona.
Jednak ktoś musiał zdjąć Hardwicka z ostrza miecza, położyć na ziemi i
pozwolić mu spoczywać w pokoju.
Tasya była silną kobietą, Hardwick był jednak wielki i ciężki i za każdym
razem, kiedy poruszyła jego ciałem, na dźwięk miecza ocierającego się o ciało i
kości, chciało jej się wymiotować.
Potem usłyszała głos. Ten sam, który ostatnio słyszała miesiąc temu, jak
namiętnie wymawiał jej imię...
- Czekaj, Tasya, pomogę ci.
Podniosła wzrok i zobaczyła Rurika, który, nie dbając o własne
bezpieczeństwo, wszedł do grobowca.
Jednocześnie przyszły jej do głowy dwie myśli.
Mój kochanek. I frajer. Cholerny frajer.
Kiedy uwolnili Hardwicka, pociągnęła Rurika, uderzyła go łokciem w
brzuch, powalając na ziemię i zanim zdążył złapać oddech, usiadła na nim
okrakiem i spojrzała mu w oczy.
- Zwariowałeś? Tu jest więcej pułapek.
- Kto tu zwariował?
Jego oczy koloru brandy płonęły z rozdrażnienia, był na nią wściekły.
Zawsze go irytowała tym swoim wymądrzaniem się.
- Ja jestem ostrożna, nie paraduję po ścieżce z uniesioną głową,
domagając się jej ścięcia.
- Wcześniej już tędy chodziłem.
- Tak, ale odkąd pierwszy kamień w tej ścianie się poruszył, nic w tym
grobowcu nie jest już takie samo. - Chwyciła pięściami poły koszuli Rurika i
szepnęła cicho, żeby dziennikarze jej nie słyszeli; - Pradawny demon, który jest
tutaj zakopany, chce, żebyśmy drogo zapłacili za zawartość grobowca. Nic nie
jest już bezpieczne.
- Więc co ty tutaj robisz? - Jego ciało było ciepłe.
Ona była zimna i bała się. Czuł, jakby ją chronił. Niedobrze. Bardzo
niedobrze.
- A co twoim zdaniem miałam zrobić? Zostawić Hardwicka na pastwę
sępów?
Naraz jakby przestał oddychać, jego powieki opadły, oczy stały się
większe... zachmurzone, jakby walczył, żeby ukryć wielką tajemnicę.
Puściła jego koszulę.
Nikt nie wiedział lepiej od niej, jak gładkie były jego ciemnobrązowe
włosy, kiedy zanurzała w nie palce. Ciało ukryte pod roboczym ubraniem było
w stanie doprowadzić kobietę do ekstazy, a tatuaż, który miał na piersi, brzuchu
i ramieniu, musiał być głupim wybrykiem młodości, prawdopodobnie wyrazem
słabości do kobiety. Wspomnienie przyjemności, jaką razem przeżywali,
sprawiło, że zaczęła się rozpływać.
Ogień pożądania i jego dążenie do zawładnięcia nią rozpalały ją do
czerwoności.
Co więcej, czasami, kiedy była blisko niego, doświadczała dziwnego
ukłucia czegoś... przerażającego. Czegoś, co przypominało jej tamtą noc ognia i
zniszczenia, strachu i niekończącej się ciemności.
Odprężyła się i odsunęła.
Jego oczy znowu patrzyły normalnie i płonęły wściekłością.
- Zawsze musisz pakować się w największe piekło? Może choć raz
pozwoliłabyś komuś innemu napisać o masakrze w Somalii albo epidemii w
Indonezji?
Zachowywał się tak, jakby przerabiali tę kłótnię setki razy, tymczasem on
dotąd nie wspominał o jej pracy.
Właściwie rzadko ze sobą rozmawiali. Ich wzajemna niechęć nie
wymagała słów. Ani ich wzajemna namiętność.
O, nie. Żadnych wspomnień. Nie teraz!
Podniosła wzrok i spojrzała na wpatrzone w nich twarze. Byli tu
mieszkańcy wsi, dziennikarze, ekipa archeologów.
- To nie jest odpowiedni czas na rozmowę.
- A kiedy twoim zdaniem powinniśmy porozmawiać? Może po tym, jak
kochaliśmy się całą noc? Nie, zaraz. Przecież nie masz w zwyczaju zostawać na
śniadanie. Wychodzisz bez słowa pożegnania.
Rurik dalej leżał na ziemi, z wściekłością malującą się na twarzy i
próbował wyglądać na zrelaksowanego. Ale ona nie dała się nabrać.
Każdy mięsień jego ciała był napięty.
Może chciał ją chwycić? Przypomnieć jej, że kiedy ostatnio na niego
patrzyła, leżała całkiem naga w jego ramionach?
- Nie teraz - wycedziła przez zęby.
- Uwierz mi, rozumiem, że wolałabyś zmienić temat. - Powoli usiadł i
oparł ręce na kolanach. - Powiedz mi, co się tu stało.
Ucieszyła się, kiedy zmienił temat.
- Hardwick niczego nie zauważył. Posunął się o jeden krok za daleko i
wtedy, nie wiadomo skąd, wyskoczył ten miecz, jakby czekał na tę chwilę od
tysiąca lat.
Rurik bez cienia współczucia spojrzał na Hardwicka.
- Głupi sukinsyn.
- Nie zasłużył na to, żeby umrzeć z powodu swojej głupoty. Nikt na to nie
zasługuje.
Wzrok Rurika spoczął na niej.
- To prawda. Nikt na to nie zasługuje. Niestety, zdarza się to dość często.
- Słuchaj, czy każde słowo, które wypowiadasz, ma szersze znaczenie?
Usłyszała szmer, rzuciła okiem w górę na wpatrzone w nich twarze i zdała
sobie sprawę, że mówi podniesionym głosem.
- Chyba powinniśmy go stąd wydostać. - powiedział Rurik.
Zachowywał się tak, jakby jej niepohamowany wybuch zaspokoił jakąś
jego perwersyjną potrzebę albo udowodnił mu coś, i to ją rozzłościło.
- Tylko nie daj uciąć sobie głowy. Może ci się jeszcze kiedyś przydać.
Podeszła do ciała Hardwicka. Rurik podążył za nią, pochylając się,
uważając, nie chcąc narażać się niewidzialnemu wrogowi. Chwycił Hardwicka
za ramiona i z łatwością go podniósł.
Łzy znowu napłynęły jej do oczu. Nie tylko dlatego, że była smutna i
wstrząśnięta. Widok Rurika, który trzymał Hardwicka, jakby był dzieckiem,
które potrzebowało ukołysania do snu, spowodował, że ścisnęło jej się serce, a
to było obce jej naturze.
Bo jak kobieta taka jak ona mogłaby wzruszać się przy byle okazji?
To powodowałoby tylko cierpienie, a cierpienie przeszkadzało jej w
pracy.
Nie była głupia. Wiedziała, że jej praca jest ważna. Jej zdjęcia ukazywały
bezlitosną prawdę o wojnie i ubóstwie, a artykuły były wyraźnym zapisem
zdarzeń tak niesprawiedliwych, że dla rządów wielu krajów była wrogiem
numer jeden, a dla innych bohaterką.
Co ważniejsze, jeżeli udałoby jej się wydać swoją książkę w atmosferze
rozgłosu, nie tylko świat stałby się lepszy, ale też ona osiągnęłaby to, co
smakuje najlepiej: swoją osobistą zemstę. To, co działo się tutaj, mogło
przyczynić się do umieszczenia jej książki na szczycie bestsellerów.
Szła za Rurikiem, patrząc i nasłuchując, czy nie czyhają na nich kolejne
pułapki.
Tłum zamilkł. Rurik położył ciało Hardwicka na jednym z wózków,
których jego ekipa używała do wywożenia gruzu, i zwrócił się do stojących
wokół ludzi.
Widać było, że przejął dowodzenie.
- Martha i Charlie, weźcie dwie osoby z ekipy żeby pomogły wam
przewieźć ciało pana Hardwicka do wioski.
Martha była właścicielką knajpy i sklepu wielobranżowego, i najbardziej
kompetentną
osobą
spośród
dwustu
rybaków,
rolników
i
starców
zamieszkujących wyspę Roi. Charlie był kimś, kto udzielał porad duchowych,
ale nie był duchownym, tylko mądrym człowiekiem z głową na karku. Oboje
skinęli głowami, wzięli Jessicę Miller i Johnny'ego Bodena z ekipy archeologów
i ruszyli do wioski.
Kiedy weszli na wzgórze i zniknęli z pola widzenia, dziennikarze zaczęli
zasypywać Rurika pytaniami. Podniósł rękę, uciszając ich.
- Chcemy okazać należny szacunek panu Hardwickowi i temu miejscu,
gdzie tak ciężko pracował. Hardwick był głęboko przekonany, że powinniśmy
chronić nasze dziedzictwo i szanować historię. Proszę więc, żeby nikt nie zbliżał
się do grobowca, dopóki nie wydobędę stamtąd skrzyni ze skarbem i innych
kosztowności. Potem postawimy tu straż.
Tasya patrzyła, jak dziennikarze wysłuchali jego polecenia i uważnie
notowali i nagrywali każde jego słowo.
Odkąd spotkała go po raz pierwszy była pewna, że był urodzonym
przywódcą. Szedł, nie oglądając się za siebie, żeby sprawdzić, czy ktoś za nim
idzie, a ludzie i tak zawsze za nim podążali i słuchali go. Jego ludzie wręcz go
czcili. Tłumaczyła to sobie tym, że przecież był pilotem Sił Powietrznych USA.
Wiedziała to, bo nie mogła odmówić sobie przyjemności pogrzebania w jego
przeszłości.
Była na siebie zła, że tak łatwo uległa fascynacji jego osobą, podczas gdy
on traktował ją jak mało znaczącego szkodnika, szpiega przysłanego przez
Fundację Dziedzictwa Narodów, by nadzorować efekty jego pracy.
Potem... kochali się i poświęcił jej wtedy więcej uwagi, niż mogła
oczekiwać.
Mój Boże. Kiedy Rurik Wilder okazywał jej zainteresowanie, kruszyła się
niczym mur z cegieł. Kiedy odkryła, że ta poważna obojętność, którą jej
okazywał, była tylko pozą, by zbić ją z tropu, zwabić w swoje ramiona... dała się
zwabić. Przybiegła niczym przestraszone dziecko.
Ciągle wierzyła, że jej ucieczka była najlepszą, najmądrzejszą decyzją,
jaką mogła podjąć... jeśli nie musiałaby go więcej oglądać.
A teraz stali razem przed grobowcem, który mógł przyczynić się do jej
sukcesu i zemsty. Patrzyła, jak ręcznikiem zmywał z kamienia resztki krwi
Hardwicka i ustalał zmiany warty przy grobowcu. Jedyne, o czym mogła
myśleć, to jak bardzo chciała, żeby był bezpieczny.
Ależ z niej idiotka. Kompletna idiotka.
Ich spojrzenia spotkały się. Jej serce zadrżało, kiedy skupił się na niej.
- Panno Hunnicutt - powiedział. - Potrzebuję pani do nadzorowania ludzi,
kiedy będę otwierał grobowiec...
W jednej chwili wszystkie jej postanowienia legły w gruzach.
Jeżeli on odkryje to, co miał nadzieję odkryć - dowód perfidii Varinskich,
która przetrwała tysiąc lat - ona zostanie przy nim.
Uśmiechnęła się najbardziej czarującym uśmiechem i powiedziała:
- Będziesz potrzebował kogoś, kto zrobi zdjęcia, kiedy już odkryjesz
skarb. Więc zostanę.
Rozdział 4
Rurik klęczał przed wejściem do grobowca i usuwał kamienie jeden za
drugim, zmiatając pył z przed tysięcy lat. Skupił się na pracy... i nagle poczuł
obecność Tasyi. Usłyszał odgłos aparatu fotograficznego rejestrującego jego
ruchy. Z każdym ruchem wsłuchiwał się w ten dźwięk.
Poczuł żar jej ciała, tak jakby klęczała obok niego. Nie chciał jej tu.
Każdy postęp w badaniach nad Clovusem Beheaderem potwierdzał, że
wojownik był nikim innym jak średniowiecznym seryjnym mordercą -
kanibalem, dzikusem, tyranem realizującym politykę spalonej ziemi, kroczącym
ścieżką zniszczenia przez Europę i czerpiącym przyjemność z ludzkiego
cierpienia. We współczesnym świecie zostałby nazwany psychopatą.
Pułapki? Tak, za wszystkie swoje występki Clovus na pewno smażył się
w piekle, gdzie nie mógł już plądrować. Przynajmniej był pewny, że nikt inny
nie będzie cieszył się z jego łupu.
Praca tutaj była jak czekanie na kolejny cios i upadek. Jeśli Rurik nie
będzie ostrożny, Tasya stanie się następną ofiarą.
Jednocześnie ucieszył się na wieść, że znów pracują razem.
Przynajmniej mógł mieć pewność, że ona żyje i zapłaci mu za robienie z
niego durnia. Zapłaci swoimi ustami, ciałem i umysłem, wiele razy, aż nie
będzie miała siły, żeby znów uciec.
Gdy tak usuwał kamień po kamieniu, torując sobie drogę do domu
zmarłych, skupił uwagę na pracy i starał się trzymać z dala od kamiennej półki
kryjącej skrzynię ze skarbem. Chciał sięgnąć po nią, ale lekcja dana przez
chciwość Hardwicka nie poszła na marne. Również miejsce, w którym
znajdowała się skrzynia, było podejrzane. Dlaczego stała tam, gdzie tak łatwo
mogła być dostrzeżona przez pierwszego lepszego złodzieja? Po co za skrzynią
był kamienny mur zasłaniający wnętrze grobowca?
Skrzynia pokryta była cienką warstwą złota, a klucz tkwiący w
mosiężnym zamku czekał na przekręcenie. Skrzynia ze skarbem była przynętą i
Rurik nie miał wątpliwości, że może spodziewać się kolejnych pułapek.
- Zaczekaj, Rurik. - Tasya odwróciła się i podała Ashley aparat. - Cofnij
się, ostrożnie! I zrób zdjęcie całości. Chcę mieć w szerokim planie ściany,
ścieżkę i wszystko, co tu odkryliśmy.
- Dobrze. - W głosie Ashley dało się słyszeć zadowolenie z tego, że mogła
się cofnąć, bo była naprawdę przerażona.
Gdy dotknął kolejnego kamienia, Tasya położyła dłoń na jego ręce i cicho
szepnęła do ucha:
- Nie ruszaj tego.
Odwrócił się, by spojrzeć w jej oczy. Jasnoniebieskie, zmieniały się w
szare i ponure. Wiedziała coś, czego on nie wiedział.
- To nie wygląda dobrze. Cofnij się i pchnij go kijem lub bosakiem.
To nie wygląda dobrze? Co to, do cholery, miało znaczyć?
- Dlaczego miałbym cię posłuchać?
Dlaczego miałby słuchać ostrzeżeń kobiety zainteresowanej wyłącznie
sobą i swoją karierą?
Dłoń Tasyi mocniej zacisnęła się na jego dłoni.
- Nie obchodzi mnie, czy będziesz żył, czy umrzesz. Ale nie mam ochoty
oglądać kolejnego faceta ociekającego krwią z utkwionym w nim ostrzem
miecza.
- Urocze.
- Co masz do stracenia? - Jej sarkastyczny ton maskował napięcie
widoczne na twarzy. Była pewna. Zbyt pewna.
Już miał ją zlekceważyć, ale nagle zobaczył matkę uwięzioną w
szczękach mocy przepowiedni. Tego dnia, niecałe dwa tygodnie temu, jego
życie legło w gruzach... znowu. Człowiek uczy się na błędach. Rurik nie
zignoruje ostrzeżenia Tasyi, ale skorzysta z okazji, by dowiedzieć się o niej
więcej, o przeszłości, o której nigdy nie chciała mówić.
Ostrożnie zabrał rękę z kamienia. Splótł dłoń z jej dłonią.
- Chcesz mi coś powiedzieć?
Tasya wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok.
- Mam przeczucie - powiedziała cicho.
- A miałaś przeczucie co do Hardwicka? Blada twarz Tasyi poszarzała.
Widocznie nawet nieustępliwy reporter czuł strach w obliczu sił
nadprzyrodzonych.
- Tak, ale nie zdążyłam na czas.
Uwolniła rękę z uścisku. Unikała jego spojrzenia, nie chcąc dać mu okazji
do pytania o jej przeczucie w obecności tłumu dziennikarzy, turystów i Ashley,
która cały czas stała za nimi z aparatem, uwieczniając każdy ruch.
- Ashley, przynieś bosak - zawołał.
Gdy pognała do magazynu, uśmiechnął się do Tasyi.
- Nareszcie sami.
Ich spojrzenia spotkały się.
- Przestań.
Dotknął jej ramienia. Porzuciła go, odeszła bez słowa, nie napisała ani nie
zadzwoniła. Kiedy obudził się po długiej, namiętnej nocy, zobaczył obok siebie
puste miejsce w łóżku i ani śladu kobiety, którą tak starannie i zuchwale uwiódł.
Teraz, kiedy zostali sami, rozpaczliwie chciała uniknąć intymnej
dyskusji... i słodkiej zemsty. Pościg zaczynał się od nowa, tylko tym razem nie
zawracał sobie głowy wstępami i subtelnością. Tym razem wiedziała, że deptał
jej po piętach i że był nieźle wkurzony.
Oczywiście Tasya nie byłaby sobą, gdyby nie spróbowała zapanować nad
sytuacją.
- To nie jest czas ani miejsce na omawianie spraw prywatnych. Mamy
robotę.
- Zgadzam się. Później porozmawiamy o naszych prywatnych sprawach. -
Wzrokiem przesuwał od jej głowy po czubki zakurzonych butów, nie pomijając
żadnego ważnego punktu między nimi. Uśmiechnął się jak sułtan, który właśnie
zaakceptował nowy nabytek. - Tym razem nie będzie ci tak łatwo uciec.
Zarumieniła się gwałtownie.
- Wcale nie uciekłam.
- Jak przestraszony królik - mówił, akcentując każde słowo. - Spójrz
prawdzie w oczy: nawet nie potrafisz w tej sprawie kłamać. - Roześmiał się
groźnie. - Mam zamiar wziąć, co moje.
Nachyliła się do niego, unosząc podbródek.
- Nie jestem twoją własnością. Ich potyczkę przerwała Ashley.
- Przyniosłam bosak - zaświergotała.
- Dziękuję. - Nie spuszczając wzroku z Tasyi, wziął długi kij.
- Powinnam była pozwolić, żebyś wpadł w pułapkę - powiedziała Tasya z
wściekłością.
- Ciągle ratujesz świat, a pozwoliłabyś, żebym trafił do piekła? - oburzył
się.
- Zapewniam cię, że z miejsca, w którym siedzisz, to niedaleko.
- Ale pamiętaj, Tasyo, że zabiorę cię ze sobą... gdziekolwiek pójdę.
Długo mierzyli się spojrzeniami.
- To będą świetne zdjęcia - uznała Ashley.
Usłyszał pstryknięcie migawki. Zobaczył, jak Tasya odwraca się i
wyrywa aparat z rąk Ashley. Uśmiechnął się i zrelaksował.
- Masz rację, Ashley. To będą świetne zdjęcia.
Do czasu, kiedy dwie godziny później skończyli, Rurik uruchomił jeszcze
trzy pułapki. Z pomocą Ashley Tasya zrobiła dwieście zdjęć.
Kiedy całkowicie oczyścili wejście, Rurik wyszedł, trzymając w rękach
skrzynię ze skarbem. Wokół grobowca zaroiło się od ludzi, którzy pojawili się
nie wiadomo skąd. Chyba każdy, kto był na wyspie, przyszedł tutaj.
Potem zobaczył helikopter i zrozumiał, że media docierały tutaj
wszystkimi możliwymi sposobami. Wcześniej był zbyt zajęty, żeby to
zauważyć. Skupiony na pracy, na zapewnieniu Tasyi bezpieczeństwa i
obserwowaniu jej szóstego zmysłu, który tak usilnie próbowała ukryć.
Ona była wyczulona na... właściwie na co? Okrutne zamiary? Aurę zła,
która otaczała od dawna zmarłego Clovusa i wszystkie jego czyny?
Rurik nie wiedział tego, ale widział, że jej wiedza nie była dla niej
zaskoczeniem. Była świadoma swoich umiejętności i to go bardzo zastanawiało
i intrygowało. Kiedy dowiedziała się, że ma taki dar? Jakie wydarzenie do tego
doprowadziło?
- Czy w skrzyni jest jakaś pułapka? - zapytał łagodnie.
- Nie - odpowiedziała, patrząc na niego. - Jestem tego pewna. - Spojrzała
na grobowiec. - Na razie jesteśmy bezpieczni. Jest ich tam więcej, ale nie są... są
schowane. Za czymś, tak mi się wydaje.
- Jasne.
Słońce pochylało się coraz niżej nad horyzontem. Z nabożeństwem
wyniósł skrzynię ze skarbem z cienia ku słońcu, którego promienie nadal
oświetlały kamienną ścieżkę. Postawił skrzynię na ziemi i ukląkł przed nią.
Jak na zawołanie Tasya uklękła po jednej stronie, a Ashley po drugiej.
Pomyślał, że wyglądali jak starożytni kapłani składający hołd złotemu
bogu. Kątem oka spojrzał na Tasyę.
W skupieniu pstrykała zdjęcia, ale była przy tym tak ożywiona, że
sprawiała wrażenie, iż robi coś ważnego i pasjonującego. Opanowała swoją rolę
do perfekcji, pracowała przecież dla Dziedzictwa Narodów.
Przekręcił klucz w zamku z brązu, nie oczekując, że uda mu się go
otworzyć. Klucz zgrzytnął. Rurik bez wahania otworzył wieko skrzyni.
Ashley odetchnęła ciężko.
Spośród tłumu dał się słyszeć pomruk.
Tasya robiła zdjęcie za zdjęciem
Skrzynia zawierała coś, o czym marzył każdy archeolog. I jej zawartość
mieniła się i błyszczała.
Uroczyście wyjął po kolei każdy przedmiot i położył na ziemi.
Stalowy sztylet ze srebrną rękojeścią wysadzaną szafirami, złotą opaskę w
kształcie węża z rubinowymi oczami, złote pierścienie i bursztynowe bransolety.
Za każdym razem, kiedy wyjmował ze skrzyni kolejny przedmiot,
dziennikarze komentowali, robili zdjęcia i nagrywali.
Kiedy ujrzał dno cedrowej skrzyni, postukał w nie, aby upewnić się, czy
nie jest podwójne i nie kryje czegoś jeszcze. Rozczarował się.
- Cholera - szepnął pod nosem.
Każdy z moich czterech synów musi znaleźć jedną z ikon rodziny
Varinskich.
Rurik znał legendę o Varinskich. Ojciec opowiadał ją jemu, Jashy,
Adrikowi i Firebird.
Tysiąc lat temu okrutny wojownik przemierzał rosyjskie stepy.
Powodowany żądzą władzy pierwszy Konstantine Varinski ubił
zbrodniczy interes. W zamian za zdolność do przemiany w dzikie zwierzę,
obiecał swoją duszę i dusze swoich potomków diabłu. Pakt przypieczętował
rodzinnymi ikonami Varinskich i krwią własnej matki.
Każdy z moich czterech synów musi znaleźć jedną z ikon rodziny
Varinskich.
Zorana miała tylko trzech synów. Jeden z nich zaginął gdzieś w Azji.
Jej przepowiednia była niemożliwa do spełnienia.
Niespełna tydzień po jej wizji w ich domu w Waszyngtonie pojawił się
Jasha ze swoją kobietą. Przywieźli jedną z ikon Varinskich; było to tradycyjne
rosyjskie przedstawienie Matki Boskiej. Na rękach trzymała Dzieciątko Jezus, a
po jej prawej stronie stał święty Józef. Nad głowami mieli aureole ze złotych
liści. Jej szaty były purpurowe, tło złote, a oczy miała duże, ciemne i pełne
współczucia.
Więc Rurik, który szukał sposobu, by złamać pakt, musiał teraz znaleźć
kolejną ikonę.
Był pilotem wojskowym, a wiara w wizje i przepowiednie była sprzeczna
z jego naturą.
Ale podobnie jak inni mężczyźni w jego rodzinie, codziennie żył ze
świadomością, że ciąży na nim pakt z diabłem.
Byłby głupcem, gdyby lekceważył siły nadprzyrodzone, ale tak naprawdę
bardziej ufał w swoje badania. Wierzył, że udało mu się znaleźć właściwego
wojownika i właściwy grobowiec.
Ale w tej skrzyni nie było ikony.
- Cholera - szepnęła zrezygnowana Tasya.
Zmierzył ją groźnym wzrokiem.
Przecież to znalezisko przyniesie Dziedzictwu Narodów rozgłos, wiele
cennych łupów, a jego dziennikarzom - sławę. Czego jeszcze chciała Tasya?
Czego szukała? I dlaczego?
Rozdział 5
W lipcu na północy Szkocji słońce wschodzi o czwartej rano.
Rurik wstał jeszcze wcześniej. Włożył koszulkę i spodnie moro oraz
wojskowe buty i, jak co rano, wyruszył pobiegać; ale tym razem to nie był
zwykły poranny bieg.
O tej porze, kiedy wiedział, że dziennikarze spali kamiennym snem, a
tubylcy odsypiali kaca, wybrał się do grobowca.
Ostatni wieczór spędził w miejscowym pubie, pod niebiosa wychwalając
Hardwicka, opowiadając o odkryciu grobowca, udając skromność i wznosząc
toasty z każdym członkiem swojej ekipy. Wypił już o jedno piwo za dużo i
patrzył, jak Tasya przedziera się przez tłum, wymienia z reporterami informacje
i rozmawia z archeologami i tubylcami. Aha, i całkowicie go ignoruje.
Przychodziło jej to bez najmniejszego trudu.
Znacznie gorzej byłoby, gdyby traktowała go tak obojętnie jak innych.
Kiedy kładł się do łóżka, dochodziła północ, obudził się już o trzeciej nad
ranem, nie mogąc spać i nie mógł się już doczekać, kiedy pójdzie do grobowca.
Nie znalazł jeszcze ikony Varinskich. Wcześniej mogła być w skrzyni -
przynajmniej tak wynikało z badań - ale teraz jej tam nie było.
Grobowiec był duży, Clovus okazał się sprytniejszy i bardziej
bezwzględny, niż Rurik sobie wyobrażał, może ikona była ukryta gdzieś w
środku.
A może wskazówka co do miejsca jej pobytu znajdowała się w grobowcu.
Dziś archeolodzy i reporterzy na pewno przybiegną do grobowca w nadziei na
bardziej elektryzujące odkrycia... dlatego chciał tam dotrzeć przed nimi.
Słońce wschodziło, świeże powietrze wypełniało płuca Rurika.
Ruszył pośpiesznie, długimi krokami przemierzając pagórkowaty teren
wyspy. Kiedy zbliżał się do wzniesienia, zobaczył w oddali ludzi ze swojej
ekipy.
- Co u diabła...? - Zatrzymał się i zaczekał, aż Connell i Tony go dogonili.
- To chyba nie jest czas zmiany warty. Connell wskazał placem.
- MacNachtan jest na górze ze strzelbą.
Ponury wieśniak, stojący na kopcu z kamieni, z szacunkiem pokłonił się
Rurikowi.
- To chyba bez sensu, żebyśmy wszyscy tutaj tkwili. - Włosy z tyłu głowy
Tony'ego były rozczochrane, prawdopodobnie spał przez całą zmianę.
- Wszyscy? - zdziwił się Rurik.
- Hunni powiedziała, że wkrótce do nas dołączysz - powiedział Connell.
- Hunni? - Rurik groźnie wpatrywał się w trawę falującą w oceanicznej
bryzie i grobowiec. - Tasya Hunnicutt tu jest?
- Tak, mówiła, że chciałeś, żeby sfotografowała wejście - Tony
uśmiechnął się i był to uśmiech zadurzonego mężczyzny, którego przed chwilą
uszczęśliwił uśmiech kobiety i kilka zalotnych słów. - Wiesz, szefie, jest świetną
fotoreporterką. I ma fioła na punkcie tych znalezisk. Mogłaby być archeologiem
- świetnie się na tym zna.
- Jest niesamowita.
Pod wieloma względami. Rurik patrzył, jak jego współpracownicy
oddalają się.
Idioci, dali się nabrać. Nie przyszło im do głowy, że Tasya ich wszystkich
wykiwała, pewnie miała ukryty motyw.
Archeolodzy pilnujący grobowca byli równie skuteczni jak szczenięta
pilnujące hydrantu przeciwpożarowego.
Oczywiście on też nie wpadł na to, że Tasya mogła wstać wcześniej niż
on i przeszukać grobowiec. No i kto dał się wykiwać?
Schodził w dół po kamiennej ścieżce do wejścia grobowca, skradając się
tak, by Tasya go nie słyszała. Zawsze uważał, że wiedziała za dużo, była zbyt
zainteresowana i musiała mieć jakieś tajemnicze powody, by tak pilnie śledzić
wykopaliska.
Dziś miał zamiar ją przesłuchać, rozkoszując się każdą chwilą. Z wnętrza
grobowca dostrzegł światło. Miała ze sobą jakieś źródło światła; usłyszał też,
jak robi zdjęcie po zdjęciu. Starając się nie zdradzić swojej obecności, rozejrzał
się dokoła.
Oto i ona, ubrana w koszulkę moro włożoną w piękne, obcisłe dżinsy.
Bez wątpienia jego koledzy uwierzyli w każde jej słowo. Ta kobieta miała
tak ponętne kształty, że żaden mężczyzna nie pozostawał wobec niej obojętny.
Na nogach miała ciężkie czarne buty, a jej plecak leżał obok niej na ziemi.
Można było przypuszczać, że ubrała się tak, bo było tu brudno... ale wnikliwy
obserwator stwierdzi, że miała na sobie taki strój z tego samego powodu co on.
Żeby łatwiej wtopić się w tło. Uklękła przy ścianie za podwyższeniem, na
którym spoczywała skrzynia. Ściany pokryte były płaskorzeźbami, podeszła
bardzo blisko, aby obiektyw aparatu uchwycił każdy szczegół.
Pasjonujące. Interesował ją dokładnie ten sam fragment, który on miał
zamiar badać. Dlaczego interesowały ją ścienne płaskorzeźby, kiedy wnętrze
grobowca mogło być pełne złota? I klejnotów?
Czego właściwie szukała?
W tej chwili go to nie obchodziło.
Bo byli sami. Tak jak jej wcześniej obiecał, była osaczona i nie miała
dokąd uciekać. Celowo stanął przy wejściu, zasłaniając wpadające promienie
słońca oświetlające ścianę i ją. Odwróciła się gwałtownie i przykucnęła w
bojowej pozycji.
- Przestraszyłaś się. - Pochylił się i wszedł do środka. - Dlaczego? Masz
coś na sumieniu?
- Rurik. Co ty tutaj robisz? - Spojrzała mu w oczy.
- Od mojej ekipy dowiedziałem się, że tu jesteś.
- No tak.
Zawiesiła sobie aparat na szyi i spuściła głowę. Tak, musiała mieć coś na
sumieniu.
- Nie mogłam się doczekać, by zobaczyć, co jest w grobowcu -
powiedziała.
- Ale przecież nie jesteś w środku. Fotografujesz rzeźby na ścianach przy
wejściu. Dlaczego?
- Jestem fotografem czasopisma naukowego. Muszę udokumentować
każdy szczegół tego grobowca.
Jej czarne kręcone włosy były rozczochrane, jakby dziś rano tylko
przeczesała je palcami.
Rurik wyciągnął rękę. Najpierw próbowała się uchylić, ale po chwili
zastygła w bezruchu. Czyżby próbowała dać mu do zrozumienia, że jego dotyk
jej nie wzruszał?
Powodzenia. Założył jej za ucho opadający kosmyk włosów.
Przygryzła wargi.
Bystra dziewczyna. Powinna się go obawiać. Przesuwając dłoń na jej
kark, przyciągnął ją do siebie.
- Nie waż się. - Zacisnęła pięści.
- Spróbuj mnie powstrzymać. - Wyszczerzył w uśmiechu zęby. - Chętnie
się z tobą zmierzę.
- Po co? Co chcesz zrobić? Zmusić mnie, bym cię pocałowała? -
powiedziała pogardliwym głosem niezależnej kobiety.
- Do niczego nie będę musiał cię zmuszać - szepnął jej do ucha. -
Zamierzam tak cię rozpalić, że stopimy się w jedno i nie będziesz wiedziała,
gdzie kończysz się ty, a zaczynam ja.
Sposób, w jaki złapała oddech, przemówił do jego wyobraźni.
Odwracając głowę, pocałował ją w policzek.
- Zajmę się tym później.
Później się z nią zabawi, wyprowadzi z równowagi, będzie groził piekłem
i obiecywał niebo. Nie mógł sprawić, żeby go pokochała, skłonić jej, żeby z nim
została, ale jeżeli jeszcze raz spróbuje uciekać, popamięta go.
Odwrócił się do ściany i tonem, który na pewno ją rozdrażni, powiedział:
- Najwyraźniej Clovus dostał dar, który wygląda podobnie do... czekaj,
tak, to sprawia wrażenie bezwartościowego, jak opakowanie po czekoladzie!
Właściwie kształtem i wielkością przypominało ikonę, ale średniowieczni
artyści nie używali realistycznej perspektywy, a rzeźbiarze w kamieniu z
północnej Szkocji w tamtych czasach nie mieli umiejętności rzemieślników z
południa. Dopóki nie przestudiuje skryptu, nie będzie mógł być pewny, jaki dar
otrzymał Clovus, a nawet wtedy będzie to trudne do stwierdzenia. Czas zatarł
szczegóły.
- Nie pleć głupot. - Oczywiście, Tasya mówiła bardzo poważnie. - To jest
zbyt krótkie i zbyt szerokie, żeby być tabliczką czekolady. Uwierz mi. Znam się
na czekoladzie.
Ponownie spojrzała w wizjer aparatu i zrobiła zdjęcia z różnych ujęć.
Nie wiedział, dlaczego Tasya była tym tak bardzo zainteresowana. Ale w
końcu, jakie to miało znaczenie? Odczytanie pisma i analiza płaskorzeźb
wystarczą do znalezienia tego, co go interesowało.
- Wszystko sfotografowałaś?
- Sprawdzam. Teraz mam ujęcia ze wszystkich stron w każdym
możliwym oświetleniu.
- Świetnie. I nie masz tych swoich przeczuć co do nowych pułapek?
- Nie mam. Jesteśmy bezpieczni.
- Cóż. - Wyjął latarkę z kieszeni spodni. - Ja jestem bezpieczny, a ty masz
wielki problem.
Przestała robić zdjęcia.
- Nie musisz być nieprzyjemny przy każdej nadarzającej się okazji -
powiedziała zirytowana.
- Nie jestem nieprzyjemny. Jestem szczery.
Przeszedł przez gruz na podłodze pod ścianą i poświecił latarką do
przedsionka grobowca.
Ściany były kamienne, zwarte i ciemne, a jego głowa dotykała sklepienia.
Na podłodze leżały antyczne narzędzia i kości zwierząt, a przed odległą ścianą
stał kamienny ołtarz, a na nim, na wpół otwarty, kamienny sarkofag.
Tasya weszła razem z nim do środka.
- Co tam jest?
- Mieszanka artefaktów z epoki brązu i wczesnego średniowiecza. To
potwierdza moje przypuszczenia - grobowiec pochodzi prawdopodobnie z przed
czterech tysięcy lat, a Clovus usunął pogrzebanego tu króla i przygotował
miejsce pochówku dla siebie.
- I nie bał się?
- Nie bał się śmierci, nie miał szacunku dla przeszłości. Podejrzewam, że
w sarkofagu spoczywa pierwszy lokator grobowca.
- Nie podoba mi się to miejsce. - Zaniepokojona, wzruszyła ramionami. -
A gdzie spoczywa Clovus?
- Komora grobowa jest tam. - Rurik skinął głową w kierunku ściany z
gładkich kamieni.
- Tak. - Ciarki przeszły jej po plecach. - Czuję to.
Nic o niej nie wiedział. Kompletnie nic. To była dla niego szansa.
- Co czujesz? Skąd wiesz, że to on? Od jak dawna potrafisz powiedzieć,
że ktoś jest zły?
Nie spodziewał się odpowiedzi, ale odpowiedziała na wszystkie jego
pytania.
- Czuję się, jakbym była otoczona przez mrok. Nie jestem pewna, czy to
jest Clovus, ale kto inny to może być? Po raz pierwszy wyczułam ich, gdy
miałam cztery lata i nigdy nie zapomniałam tego uczucia.
- Ich? - Skupił na niej całą uwagę. - Kim oni są? Zignorowała go, powoli
odwróciła głowę w stronę wejścia i patrzyła uważnie. Wyszeptała:
- To chyba jednak nie jest Clovus, bo... oni tu są. Wtedy usłyszał głosy i
rozpoznał ich akcent, chełpliwy ton i groźby.
Varinscy. Skurwysyny. Jego krewni z piekła rodem znaleźli go.
Varinscy zostali wyszkoleni do tropienia, zabijania swoich wrogów, do
niszczenia wszystkiego, co stało im na drodze.
Zazwyczaj dokonywali zabójstw i aktów sabotażu na zlecenie tych, którzy
im płacili.
Teraz nikt im nie zapłacił. Polowali na Wilderów dla zemsty.
Najpierw znaleźli Jashę, teraz znaleźli jego.
Rurik utknął tutaj, pomiędzy swoim przeznaczeniem a kobietą, która
napełniła jego serce bólem, a duszę gniewem.
Jego śmierć położyłaby kres nadziejom rodziny, ale będzie walczył i nie
pozwoli zginąć Tasyi. Nie zasłużyła na śmierć tylko dlatego, że była z nim.
- Cofnij się - powiedział. - Schowaj się za ołtarz. Spojrzała na aparat w
swojej dłoni.
- Mój plecak. Mój plecak jest tam przy wejściu! Pospiesznie złapał jej
plecak, latarkę i popchnął do tylnej ściany. Razem uklękli za ołtarzem.
Schował ją za sobą, a ona, wydawszy stłumiony okrzyk strachu, zniknęła
za ścianą. Krótka płyta z litej skały obróciła się i pochłonęła ją.
Poszedł za nią i znalazł się w kompletnych ciemnościach.
Drżącą ręką złapała jego rękę. Usłyszał jej głos.
- Tu jestem. Znalazłam przejście.
Tak. Powiew świeżego powietrza dotarł tu wprost od morza.
Pochylił się. Widoczność była doskonała. Zobaczył małą kamienną salę i
tunel skręcający daleko w głąb ziemi. Popchnął w jej kierunku plecak i latarkę.
- Idź. Chcę usłyszeć, co oni mówią.
Wczołgał się z powrotem do przedsionka grobowca, zamknął ścianę,
kucnął i czekał.
Było ich czterech, oczywiście Varinscy płodzili tylko synów. Rurik zdał
sobie sprawę, że nawet nie podejrzewają, że on tu jest.
Zdał też sobie sprawę, że Boris, głowa rodu Varinskich, nie wysłał na tę
misję swoich najlepszych ludzi. A jeżeli to zrobił, ich potęga była mocno
przereklamowana. Ci tutaj zachowywali się głośno, niestosownie, nie
przejmując się nikim i niczym, co mogło być ukryte w grobowcu. Szli przed
siebie, nie bacząc na nic.
Jeden z nich, ochrypły trzydziestolatek, miał dużą, skórzaną torbę na
ramieniu.
- Czego tu szukamy? - zapytał po rosyjsku.
- Właśnie, dlaczego musieliśmy przypłynąć na gównianą, małą wyspę w
Szkocji? - Inny oglądał kamienny filar i ścianę blokującą wejście.
Miał na sobie kowbojski kapelusz i buty, wyglądał jak Kozak przebrany
za Teksańczyka.
Rurik prześliznął się wokół ołtarza i, pozostając za nim, patrzył.
Ich przywódca miał około czterdziestki, stał pośrodku grobowca z rękoma
na biodrach.
- Widocznie jeden ze starych miał wizję. Nie wiem, o co chodziło, ale to
wystraszyło Borisa.
- Byłem tam, kiedy to się stało - powiedział najmłodszy. Pozostali trzej
spojrzeli na niego.
- Nie było cię tam. - Przywódca najwyraźniej też mu nie wierzył.
- Byłem tam - upierał się chłopak. - Szalony wujek Ivan, ślepiec z
bielmem na oczach, zawołał Borisa, złapał go za gardło jakby go widział, i jego
głos zabrzmiał jak... jak... - Zadrżał. - Zabrzmiał głęboko, mocno i złowieszczo.
- Wuj Ivan nigdy nie lubił Borisa. - powiedział przywódca.
- Drażnił go.
Chłopak nerwowo wzruszył ramionami.
- Jasne, chciałbym w to wierzyć.
- Więc co powiedział? - zapytał jeden z pozostałych.
- Wuj Ivan powiedział Borisowi, że pakt z diabłem wisi na włosku, i jeżeli
Varinscy nie wezmą się w garść i nie zabiją tego, który poślubił Cygankę...
- Konstantine'a - powiedział przywódca.
- Tak, Konstantine'a. Jeśli Varinscy nie zabiją Konstantine'a, jego
szczeniąt i tej dziwki, z którą się ożenił, staną się pośmiewiskiem, a pakt
zostanie zerwany. To wszystko sprawia, że przechodzą mnie ciarki.
Po wysłuchaniu tej historii Rurik też miał ciarki. Przypuszczał, że wizja
matki była odosobnionym przypadkiem i nie miała znaczenia.
Wyobrażał sobie, że przemawiała przez nią jakaś życzliwa siła. Wizja
ostrzegła jego rodzinę przed kłopotami, mówiąc, w jaki sposób zerwać pakt z
diabłem.
Wyglądało na to, że jeden z Varinskich miał podobną wizję, nakazującą
Borisowi, by zniszczył Konstantine'a i jego rodzinę, bo w przeciwnym razie...
Cholera.
- A co to miejsce ma z tym wspólnego? - Mężczyzna otworzył torbę.
Rzucił każdemu metalowy dysk.
- Wujek Ivan powiedział, że jest jakaś ikona, rzecz święta, którą musimy
znaleźć.
Chłopak przywiązał dysk do kolumny.
- Myślę, że ikona jest tu, a my zaraz rozsypiemy to w drobny mak.
Rurik, skupiony na podsłuchiwaniu, zrozumiał, że jego zbrodniczy kuzyni
mieli zamiar zdemolować to miejsce.
Nic dziwnego, że nie obchodziło ich, czy ktoś tu był. Mieli zamiar
wysadzić grobowiec w powietrze i prawdopodobnie zniszczyć ikonę, szansę na
ocalenie jego ojca i... Boże, czy Tasya przeżyje?
- Znałeś Konstantine'a, prawda, Kaspar? - zapytał chłopak.
- Tak, znałem go - odparł przywódca.
- Czy to prawda, że był największym, najlepszym przywódcą, jakiego
kiedykolwiek mieliśmy, i że Boris się go bał?
Trzej podwładni zwrócili się do Kaspara w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Nie był największy, ale był sprytny. Przebiegły. Kiedy walczyliśmy,
zawsze wygrywał. Był doskonałym strategiem i kiedy nami dowodził, Varinscy
mieli największą władzę na świecie. - Kaspar splunął na ziemię. - Nie tak, jak
teraz.
Drużyna w milczeniu podkładała ładunki. Rurik nie ważył się poruszyć.
Ikona i Tasya. Czy straci je obie?
- A Boris lepiej niech szybko coś zrobi, bo długo nie utrzyma się u władzy
- powiedział chłopak.
- To też podsłuchałeś? - przedrzeźniał go Kaspar.
- Boris jest moim ojcem, ale Vadim to mój brat. Jestem wobec niego
lojalny i mam nadzieję, że będzie następnym przywódcą. - Uśmiechnął się i
zwrócił głowę w stronę słońca.
Rurik drgnął.
Jego usta były intensywnie czerwone, policzki jasne, a oczy skośne.
Może malował się, żeby tak wyglądać, ale Rurikowi wydało się, że ten
chłopak był prawdziwym wybrykiem natury.
- Nie bądź głupi - powiedział ostro Kaspar. - Vadim jest za młody.
Chłopak syknął na Kaspara. Zakołysał się i Rurik wyobraził sobie, w co
mógł się zmienić... jego źrenice były pionowe, gładka skóra lśniła, jakby
pokryta lakierem, a zęby w tych czerwonych ustach były ostre jak zęby
wampira... albo grzechotnika.
Kaspar fuknął:
- Przestań, Alek! Nie mamy czasu na to gówno. Musimy się z tym uporać,
zanim ktoś tutaj przyjdzie.
Alek przestał się kołysać.
- Jeżeli ktoś nas przyłapie, będzie tu niezły bajzel - dodał Kaspar.
- Dobra, ale nie śmiej się z mojego brata albo on się z tobą rozprawi.
Alek wziął swój ładunek i pochylił się, żeby go ustawić.
Kiedy Kaspar upewnił się, że Alek na niego nie patrzy, odwrócił się i
chusteczką wytarł czoło.
Rurik poczuł, że też powinien to zrobić. Varinscy zmieniali się w
drapieżne ptaki, wilki albo pantery. Ale nigdy w węże. Nigdy w coś, co pełzało
po ziemi i pluło jadem. Co się stało? Skąd ta zmiana?
Kiedy Alek wyprostował się, Kaspar zapytał:
- Ładunki na miejscach? Zegary nastawione? - Kiedy wszyscy
przytaknęli, powiedział: - To zabierajmy się stąd.
Varinscy wybiegli na zewnątrz w tempie, które świadczyło o sile
wybuchu. Rurik rzucił się przez ścianę i tunel w stronę Tasyi.
- I czego się dowiedziałeś? - szepnęła.
- Do diabła, co ty tu robisz? Uciekaj! Już! - Popchnął ją. Nie wypytywała
o szczegóły. Posłuchała i rzuciła się w stronę ciemności.
Rurik pobiegł za nią, przez cały czas trzymając rękę na jej plecach.
Światło za nimi przygasło. Tunel stał się węższy i niższy. Biegli teraz po
piasku i kamieniach, a zapach morza wabił Rurika, żeby szedł dalej.
Wokół było ciemno. Tasya potknęła się o gruz, który leżał na ziemi.
Rurik pomógł jej zachować równowagę.
- Pochyl się, sufit się obniża. Teraz będziemy musieli się czołgać.
Popchnął ją na kolana i puścił przed sobą. Tunel zwęził się jeszcze
bardziej, ale w oddali, za rogiem, dostrzegł światło.
- Jesteśmy już prawie na miejscu.
- Tu jest coraz ciaśniej. - Była wyczerpana, ale przede wszystkim
przerażona.
Klaustrofobia. Nie było lepszej chwili, żeby doświadczyć tego uczucia.
- Pójdę przodem. Jeżeli ja się przecisnę, ty też.
- No dobra.
Ta myśl sprawiła, że poczuła się lepiej.
Może to nie był najlepszy pomysł, żeby przestraszyć ją jeszcze bardziej,
ale znał charakter Tasyi na tyle, by wiedzieć, że stanie na wysokości zadania.
Przecisnął się obok niej i powiedział:
- Pospiesz się. Grobowiec zaraz wybuchnie. Posłuchała go.
Minęli róg. Widział promienie słońca. Otwór był niewielki, ale dadzą
radę. Czołgali się bardzo szybko. Tunel zwęził się jeszcze bardziej, zamieniając
się w zwykłą norę, w której Rurik pełzał.
- Jeszcze tylko kilka metrów!
Na początku usłyszeli wibracje z głębi ziemi. Zamieniły się w dudnienie.
Z tyłu poczuli drżenie, które ich doganiało. Ziemia zatrzęsła się i uniosła.
Chwycił dłonią kamień na zewnętrznej ścianie.
Tasya krzyknęła.
Trzęsąc się, tunel zawalił się, grzebiąc ich pod ziemią.
Rozdział 6
Tasya nie mogła oddychać. Nie miała czym. Tu nie było powietrza.
Ciemność. Ziemia przygniotła ją. Była wszędzie: w ustach, płucach. Przez
całe życie śnił jej się ten koszmar: że została żywcem pogrzebana.
Miotała się bezradnie, nie wiedząc, z której strony było wyjście.
Wtedy coś ją złapało i pociągnęło za ramiona. Walczyła, próbowała się
wyrwać.
Uderzyła w coś mocno głową. Poczuła, jak coś prześliznęło się obok niej.
Złapała metalowy kij i chciała użyć go jako wiosła. Próbowała krzyczeć, ale nie
mogła oddychać. Boże. Zaraz umrze. W ciemnościach.
Udusi się w ciemnościach.
I wtedy nagle jej głowa znalazła się nad ziemią. Na zewnątrz, na otwartej
przestrzeni. Nic nie widziała, oczy pokryte miała warstwą ziemi.
Nie mogła oddychać. Nos i usta były zapchane ziemią. Ale przynajmniej
nic nie przygniatało jej głowy. Czuła powiew powietrza i promienie słońca na
twarzy.
To coś pociągnęło ją mocniej, wyciągnęło z tunelu, który był jej grobem, i
rzuciło na ziemię. Jak szalona próbowała oczyścić twarz, pluła ziemią i nadal
nie mogła oddychać. Zaczęło jej szumieć w głowie.
Umierała.
- Uspokój się.
Rurik. Rurik tu jest.
- Pomogę ci.
Przyłożył usta do jej ust, wdmuchując powietrze. Jej płuca rozdęły się.
Kiedy się od niej oderwał, zaczęła kaszleć. Kasłała i kasłała, wypluwając
ziemię, łapiąc spazmatycznie powietrze. Jednak żyła. Czuła się, jakby trafiła do
piekła, ale żyła.
Kiedy otworzyła oczy, okazało się, że siedzi na wąskiej półce na klifie
nad morzem. Znajdowali się jakieś trzy metry nad ziemią i trzydzieści metrów
nad poziomem oceanu.
Rurik siedział obok niej, z rękami opartymi na kolanach. Patrzył gdzieś
daleko w morze. Był cały oblepiony ziemią: jego włosy, brwi, skóra, nawet w
uchu miał ziemię. Rana, którą miał na czole, krwawiła.
Przyszło jej do głowy, że ona też musiała wyglądać nie najlepiej.
Nie obchodziło jej to. Ważne, że żyła.
Oparła głowę o skałę. Powietrze pachniało oceanem i ziemią. Skały kłuły
ją w plecy, to znak, że żyła. Buty miała pełne ziemi, czuła kamyki, które dostały
się między palce u stóp. Z tego też się cieszyła.
- Boisz się wysokości? - zapytał Rurik.
- Nie. - Gdzieś w oddali fale uderzały o skały. - Tylko ciemności.
Pokiwał głową.
- Nie mogę uwierzyć, że udało ci się ocalić plecak. Spojrzała po sobie.
Kiedy czekała na Rurika przy wejściu do tunelu, założyła sobie plecak z
przodu i przypięła go mocno paskami.
- Aparat - powiedziała. Zachichotał.
- Jasne. Ocalał?
Rozsunęła zamek, wyciągnęła aparat i obejrzała go. Jej wodo- i
ziemioodporny solidny plecak zdał egzamin.
- Wygląda na to, że tak.
- Dzielna dziewczynka. - Znowu zachichotał. Delikatnie odłożyła swój
ukochany aparat.
Rurik wyjął z kieszeni telefon komórkowy i otworzył go. W środku miał
pełno ziemi.
- Cholera.
Ekran był popękany.
Potrząsnął nim, przyłożył do ucha, próbując zadzwonić.
- Cholera - powiedział znowu. - Nie jest odporny na zgniatanie. - Schował
telefon do kieszeni. - A ty, masz telefon?
- W plecaku - powiedziała od niechcenia. - Ale jest wyłączony. A kto niby
ma do mnie dzwonić?
- Nie wiem. Może twoja mama albo ojciec? Wpatrywała się w ocean.
Cienka, jasnoszara linia ukazała się nad horyzontem, pochłaniając
błękitne niebo.
- Moi rodzice nie żyją.
- Może twój drugi facet?
- Jest zajęty - powiedziała obojętnie.
- Chcesz wzbudzić moją zazdrość?
- Nie.
- Nie, jasne, że nie. Musiałoby ci na mnie zależeć.
Naprawdę chcesz o tym teraz rozmawiać? Ale nie spytała głośno. On
zawsze i wszędzie był gotów z nią rozmawiać. Ale ona za wszelką cenę chciała
uniknąć konfrontacji. Rozpięła zamek plecaka.
- Chcesz zadzwonić do swojej rodziny? Kiedy usłyszą o eksplozji, na
pewno będą się martwić. Wziął ją za rękę.
- Nie będą się martwić, przynajmniej nie przez tych kilka dni. Zawsze
wychodzę cało z opresji. Lepiej na razie nie włączaj telefonu.
Wiedziała dlaczego.
- Coś nam tutaj grozi? - zapytała, wskazując na szczyt klifu.
- Nie. Chłopcy nie wiedzieli, że byliśmy w grobowcu. I oczywiście nie
mają pojęcia, że udało nam się uciec.
- Wiedziałam, że ta legenda jest przereklamowana - powiedziała z
satysfakcją.
- Jaka legenda? - Spojrzał na nią uważnie.
- Opowiem ci, jak wyjedziemy z wyspy.
Zmrużył oczy. Chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.
- Co tam trzymasz? - zapytał w końcu.
Wiedziała, że to nie było to, o co chciał zapytać.
Spojrzała na swoją dłoń. Trzymała w niej brudny, zardzewiały kawałek
metalu w kształcie ostrza o długości około dwudziestu centymetrów.
- Nie wiem. Chyba jakiś nóż. Przyplątał się, kiedy mnie stamtąd
wyciągałeś.
- Schowaj go. Później mu się przyjrzymy.
Rozsunęła kieszeń w plecaku, tę zewnętrzną, na butelkę z wodą, której
nigdy nie nosiła, i wrzuciła do niej antyczne znalezisko.
Rurik popatrzył na nią z wyrazem rozczarowania na twarzy.
- Ten nóż to zapewne jedyna rzecz, jaka ocalała z wykopalisk.
- Przykro mi - mówiąc to, położyła rękę na jego ramieniu.
- Wiem, że ten grobowiec wiele dla ciebie znaczył.
Popatrzył na jej rękę, potem na nią. Jego spojrzenie było okrutne.
Prawie przerażające, płonące żywym ogniem. Wciągnęła głośno
powietrze i cofnęła dłoń.
- Ważne, że ty żyjesz; grobowiec nie ma znaczenia.
Oczekiwała, że rzuci się na nią i zacznie całować. Ale nie, że powie coś
takiego. I to takim poważnym tonem...
- Bywałam już wcześniej w niebezpieczeństwie.
- Ale nie w takim. I nie z mojego powodu.
Potrafił być tak irytujący, a jednocześnie taki władczy i uwodzicielski.
Teraz wzmocniła czujność, bo on sprawił, że była bezpieczna od zła, które
niesie świat, ale niebezpieczeństwo groziło jej z jego strony. I gdyby mu uległa,
zaczęła ufać i na nim polegać, byłaby największą idiotką w historii świata.
- Nie przesadzaj. To ja naraziłam cię na niebezpieczeństwo - powiedziała
szorstko.
Najpierw chciał zaprzeczyć. Potem śmiał się cicho.
- Jasne. Nawet świętego doprowadziłabyś do szału. Nieważne, czyja to
była wina, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby utrzymać cię przy życiu.
Wstał i podał jej dłoń. Pozwoliła pomóc sobie wstać.
Wtedy objął ją w talii, przyciągnął do siebie i oparł czoło na jej czole.
- Nie umiem przewidywać przyszłości, ale wiem, że właśnie się zaczęła.
Jego brązowe oczy były spokojne, posępne i zamyślone, i wiedziała, że
nie mówił o grobowcu ani o wybuchu, mówił o nich.
Przerażał ją, kiedy był taki.
Ale nie fizycznie. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że może ją
skrzywdzić.
Ale był nieustająco przerażający. Pragnął jej i miał zamiar ją zdobyć.
Może powinna mu wyjaśnić, dlaczego to było niemożliwe. Może powinna
wyznać
mu swoją przeszłość
i
wytłumaczyć, na czym polegało
niebezpieczeństwo przebywania z nią i w ten sposób go wystraszyć.
Ale Rurik nie wyglądał na takiego, którego łatwo można przestraszyć. A
gdyby zaczęła mówić o upiorach, które ją dręczą, zrozumiałby ją. Wiedział, że
za fasadą nieustraszonej dziennikarki kryje się przerażona dziewczynka, która
boi się ciemności.
Oświeciłby ciemne zakamarki jej duszy i zmusiłby do stawienia czoła
wspomnieniom i lękom.
Ale jeżeli nie spodoba mu się to, co zobaczy? Jeżeli wyśmieje ją i powie,
że czas dorosnąć? I użyje jej lęków, żeby nią manipulować?
A jeżeli odejdzie?
Nie, lepiej zrobi, trzymając go na dystans. Co z tobą, Tasya? Chyba
niezbyt dobrze, bo on przyciska moje ciało do swojego i patrzy mi w oczy,
jakby rozumiał stanowczo za dużo.
Powoli wyzwoliła się z jego objęć.
- Słuchaj, musimy wracać, żebym mogła przesłać do redakcji zdjęcia,
które zrobiłam wczoraj i dziś. Nie chciałabym nosić przy sobie jedynej kopii
twoich odkryć; będą bezpieczniejsze w bazie Dziedzictwa Narodów.
Rurik nie puszczał jej, dopóki nie odeszła. Może dlatego, że półka skalna,
na której stali, miała tylko metr szerokości, a może po prostu nie chciał, żeby
sobie poszła.
- Słyszałem, co mówili ci mężczyźni, którzy wysadzili grobowiec w
powietrze. Ktoś polecił im pozbyć się wszystkich informacji. To dobrze
opłacani, zdolni do wszystkiego ludzie, być może ekoterroryści, a my, jako
świadkowie, musimy pozostać nierozpoznani do czasu, aż będziemy mogli
porozmawiać z władzami.
Wtedy prawie mu powiedziała. Wiedziała przecież, kim byli ci mężczyźni
i dlaczego tak naprawdę podłożyli w grobowcu materiały wybuchowe.
Ale wtedy musiałaby powiedzieć Rurikowi, co ona ma z tym wspólnego i
dlaczego naraziła go i jego ukochane wykopaliska na niebezpieczeństwo.
Wyjrzała poza krawędź skalnej półki.
Urwisko było długie, a ocean nisko pod nimi.
Później mu powie.
Rozdział 7
Rurik nie spuszczał oka z Tasyi, kiedy ta wspinała się na klif. Nie
skłamała. Nie miała lęku wysokości. Nie widział, żeby bała się czegoś jeszcze, z
wyjątkiem ciemności. Chciał dowiedzieć się dlaczego, ale jeszcze przyjdzie na
to czas. Teraz musieli uciekać. Jak najszybciej i najdalej, i chronić zdjęcia,
obejrzeć je i być może znaleźć sposób, żeby uratować nie tylko życie jego ojca,
ale także ocalić jego duszę.
- Jesteśmy. - Rurik wspiął się na szczyt klifu. - Musimy wydostać się z
wyspy przez nikogo niezauważeni. Jestem przygotowany na taką ewentualność.
Wspiąwszy się na klif ponad trzydzieści metrów nad oceanem, Tasya
zatrzymała się. Nie chwyciła jego ręki, kiedy chciał pomóc jej się wspiąć i
popatrzyła na niego jak na wariata.
Nie czekał, aż zapyta.
- Niedaleko stąd ukryłem zestaw do przetrwania.
- To do ciebie podobne. - Tasya skończyła się wspinać i opadła na ziemię.
Przeszli przez długi tunel i opuścili schronienie, jakie zapewniał im
grobowiec Clovusa. Skalista, pozbawiona roślinności wyspa dawała im niewiele
możliwości ukrycia się.
Oczywiście i tak nie miało to większego znaczenia. Jeżeli Varinscy
zechcą ich znaleźć, zrobią to bez trudu. Przecież ich znał, w ich żyłach płynęła
ta sama krew.
Niemal od urodzenia ojciec wpajał mu, że w każdej chwili musi być
przygotowany na kłopoty. Powinien poruszać się bezszelestnie i słyszeć każdy
dźwięk. Konstantine przygotował swoich synów i córkę na nieuniknione
pojawienie się Varinskich. Rurik nie był więc zdziwiony tym, że tu przyjechali,
ale zastanawiało go, dlaczego znalezienie go zajęło im aż tyle czasu.
- Nikt nas nie zauważy. - Tasya strzepnęła ziemię z ubrania i przeczesała
palcami włosy. Ziemia była wszędzie. - Jesteśmy częścią ziemi.
Zdumiewała go jej naiwność.
Podniosła wzrok i przyłapała go, jak się w nią wpatrywał.
- No co? Dlaczego tak na mnie patrzysz?
- Chodź.
Oddalali się od grobowca; prowadził ją szybko przez wyspę Roi w
nadziei, że uciekną, zanim zostaną zauważeni. Może uda się zarekwirować kuter
rybacki albo prom?
- Zastanawiałam się, jak wydostać się z wyspy. - Szła za nim bardzo
blisko. - Mój ultralight tu jest.
- Ultralight? - Zatrzymał się tak nagle, że nieomal na niego wpadła, i
odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. - Jak to, ultralight?
- No wiesz, stałopłat, taki mały samolot zaprojektowany do latania z małą
prędkością na krótkich dystansach.
- Wiem, co to jest ultralight - zirytował się. - Ale dlaczego jest tutaj?
- Bo lubię latać. Tutaj jest tak pięknie, a niebo nie jest zbyt zatłoczone -
ale mówiąc to, patrzyła w bok. Nie chciała spojrzeć mu w oczy. Dlaczego?
- Od kiedy tutaj jest?
- Przyleciałam nim, kiedy cię nie było.
- Kiedy zaczęłaś latać?
- Ostatni raz brałam lekcje, kiedy byłam w Stanach. Lekcje. Ostatni raz,
kiedy była w Stanach. Kolejna wiadomość.
- Gdzie wylądowałaś?
Ultralight. Ta cholerna maszyna była znana z niestabilności. Można było
zginąć...
- Mam go! - krzyknął Rurik, kiedy udało mu się przejąć ster. Nagle przed
ich oczami wyrosła góra.
Pocisk nieomal ich doganiał.
Rurik wyprowadził samolot do góry i w bok.
Nie uda im się.
Nie zdołają przed nim uciec...
- Tu jest mnóstwo płaskich terenów, które można wykorzystać jako pas
startowy.
Wściekała się. Świetnie.
- Jeszcze raz: po co przyleciałaś do Szkocji samolotem?
- To ma być przesłuchanie? - wybuchła. - Co jest złego w posiadaniu
ultralighta? Mnóstwo ludzi nimi lata. Takie hobby.
Takie hobby. Wydawało jej się, że latanie to hobby.
- Owszem, mnóstwo ludzi nimi lata - na niedzielny spacer. Ale na wyspę
na północnym Atlantyku? Na której raczej rzadko bywasz? Gdzie są zdradliwe
prądy, a przy porządnej burzy ten samolocik pochłonie ocean?
Rurik wyprowadził samolot do góry i w bok.
Nie uda im się.
Nie zdołają przed nim uciec...
Oddychał ciężko, próbując odgonić powracające wspomnienia.
- Cóż za zbieg okoliczności, że przyleciałaś nim właśnie teraz, kiedy
mógłby się nam przydać. Nie wierzę w zbiegi okoliczności.
- No dobra. Może podejrzewałam, że mogą wyniknąć jakieś kłopoty z
powodu książki, którą napisałam o rodzinie Varinskich, ze specjalnym
naciskiem na bliźniaków Varinskich.
Rodzina Varinskich.
Nagle zapomniał o samolocie. Zapomniał o ultralighcie.
Rodzina Varinskich.
Poczuł się dokładnie tak jak wtedy, gdy zawalił się tunel.
Zaszokowany i rozdrażniony, nie zdawał sobie sprawy z ogromu
katastrofy.
Stał tak i patrzył na nią z otwartymi ustami.
- Świetne zęby. Zamknął usta.
- Opowiedz mi o tym.
- Mój wydawca nalega, żebym powiadomiła go, jak tylko uda mi się
znaleźć jakieś dowody na ich istnienie. Jestem prawie pewna, że za sprawą
wysadzenia przez nich w powietrze tego grobowca, który przypadkiem ja
właśnie badałam, zrobi się głośno o mnie i mojej książce.
- Jestem prawie pewny, że masz rację. Koniecznie opowiedz mi o
wszystkim, kiedy już się stąd wydostaniemy.
Złapał ją za rękę i zaprowadził do swojej kryjówki.
- Ale zaraz, zaraz: ty też nie przypadkiem masz schowany na tej wyspie
zestaw do przetrwania. - Dyszała ze zmęczenia, ale zawsze można było liczyć
na jej cięte riposty.
- Mój ojciec nauczył nas przewidywać każde zagrożenie, a potem być
wdzięcznym, jeżeli niebezpieczeństwo się nie pojawiło.
- Twój tata jest komandosem?
- Można tak powiedzieć.
- To dlatego mieszkacie w górach w stanie Waszyngton? Zawsze
słyszałam, że pełno tam... - przerwała w porę.
- Różnej maści wariatów? Znam wielu z nich.
Znał też wielu Varinskich, tylko pod nazwiskiem Wilder. Chyba
żałowała, że o to zapytała.
- Właściwie, moi rodzice przeprowadzili się tam, żeby uciec przed swoimi
rodzinami. Ich rodziny nie chciały, żeby się pobrali, więc moi starzy uciekli.
Tylko nie mów Tasyi prawdy. Przynajmniej nie całej.
- Małżeństwo z miłości.
- W stu procentach. Są przykładem na to, że miłość istnieje. Tasya
wyglądała, jakby chciała uciec jak najdalej.
Tak, kochanie. Potrafię mówić o miłości, a to śmiertelnie cię przeraża - i
zamierzam dowiedzieć się dlaczego.
Dotarli do źródła rzeki, która płynęła przez wyspę. Tutaj starożytni
odprawiali obrzędy religijne, układając wokół źródła stosy kamieni. Rosło tu
samotne drzewo, zupełnie suche, z wyjątkiem jednej gałęzi, wypaczonej przez
wiatr, który ciągle wiał znad oceanu.
Rurik zdjął buty i pasek.
- A twoi rodzice? Mówiłaś, że nie żyją, ale czy pobrali się z miłości?
- Raczej nie. Wydaje mi się, że to małżeństwo było zaaranżowane. -
Ugryzła się w język.
- Zaaranżowane małżeństwo? W dzisiejszych czasach? Wyjął z kieszeni
swój zepsuty telefon i wrzucił go do buta.
- Nie urodzili się w Ameryce.
Naprawdę powinna przystopować z ujawnianiem tak prywatnych
informacji o sobie.
Na szczęście dla siebie, Rurik był dość wścibski.
- Ale kochali się? Wszedł do strumienia.
- Nie pamiętam. Zmarli dawno temu. - Popatrzyła na niego, marszcząc
brwi.
Bez wahania zanurzył się w lodowatej wodzie. Czysta woda spływała po
nim, zmywając brud, który dostał się do wszystkich zakamarków. Zmywała
także jego zapach, na wypadek gdyby zuchwała brygada Varinskich okazała się
wystarczająco sprytna, żeby go wytropić.
Kiedy wynurzył się na powierzchnię, potrząsnął głową jak pies,
rozchlapując wodę wokół.
- Po co to zrobiłeś? - zapytała Tasya tonem, który sugerował, że wcześniej
pytała o to już kilka razy.
Spojrzał na nią.
- Bardziej zastanawiające jest, dlaczego ty jeszcze tego nie zrobiłaś?
Wyszedł na brzeg, ocierając wodę z twarzy i wykręcając mokre ubranie.
Podniosła oczy i spojrzała w niebo.
Było zasnute szarymi chmurami, a słońce przygasło. Bryza wzbijała się,
nie mieli zbyt wiele czasu, zanim szkocka letnia burza zabierze resztki ciepła.
Klękając, zanurzyła dłoń w strumieniu i skrzywiła się z zimna.
Spojrzała na niego jeszcze raz.
- Ja już jestem czysty.
Zdjęła buty, pasek i bardzo ostrożnie odłożyła na bok swój plecak.
- Teraz kolej na mnie. - Wzięła głęboki oddech i zanurzyła się.
Była dokładnie taka jak on. Plastry z ran pewnie też zrywała szybkim,
zdecydowanym ruchem.
Podczas gdy ona zanurzona w strumieniu zwijała się z zimna niczym
wyrzucona na brzeg ryba, on z prymitywnego pomnika ostrożnie usunął dwa
kamienie i wyjął spod nich zestaw umożliwiający przetrwanie.
Nie tylko Tasya miała plecak, który był w stanie przetrwać wybuch
nuklearny. Rurik miał w nim ubranie na zmianę. Oprócz tego jeden paszport na
nazwisko John Telford, drugi na Cary Gilroy, latarkę, kompas, lustro do
nadawania sygnału S.O.S. Były tam też zapałki w wodoszczelnym pudełku,
żyłka wędkarska, apteczka, jodyna, jedzenie w proszku, koc termoizolacyjny
oraz trzy noże, niewielki pistolet z zapasem amunicji, okulary przeciwsłoneczne,
kapelusz i maszynka do golenia.
Tasya wyszła z wody, trzęsąc się z zimna.
- Nieźle wyglądasz.
Strumień wody zmył z niej brud, pozostawiając jej bladą skórę wilgotną i
promiennie zaróżowioną. Jej krótkie, kręcone czarne włosy sterczały we
wszystkich kierunkach, a... o, cholera, przez mokrą koszulkę prześwitywały
sterczące sutki.
Nie chciał teraz myśleć o jej piersiach, krągłych biodrach, albo o tym, jak
się czuł, kiedy w nią wtargnął, a ona wydawała jęki rozkoszy...
Utkwili na szkockiej wyspie. Musieli ją opuścić, zanim dogonią ich jego
kuzyni. Najlepiej za pomocą ultralighta, którego Tasya trzymała tutaj z jakiegoś
sobie tylko znanego powodu.
A przysięgał sobie nigdy więcej nie latać. Przynajmniej nie tak, czując
wiatr na twarzy. Dziś znowu otarł się o śmierć: zawalenie tunelu, kiedy nic nie
widział i nie słyszał, czuł przygniatający go ciężar ziemi i przez kilka
koszmarnych minut myślał, że to już koniec, że oboje wydali z siebie ostatnie
tchnienie. Pomyślał wtedy, że Varinscy wygrali.
Potem, kiedy już się wydostał, stał na skraju wąskiej skalnej półki,
strzepując z siebie ziemię, przed sobą mając głęboką przepaść, a za sobą
zasypany tunel.
Musiał tam jednak wrócić. Wrócić do tej dusznej ciemności, żeby
uratować Tasyę albo umrzeć razem z nią.
Pomógł jej wydostać się na zewnątrz i teraz, czy jej się to podobało, czy
nie, połączyły ich wspólne przeżycia.
Niemądra kobieta. Nie zrozumiała.
A on codziennie zmagał się z legendą i żył z piętnem zła. W przepowiedni
matki dostrzegł ślad Boga.
Teraz, wciąż czując w nozdrzach zimny odór śmierci, czuł, jak rozdzierają
go dwa palące pragnienia: latania i zdobycia jej. Oba tak rozgrzały jego krew, że
lodowce całej ziemi nie byłyby w stanie ich zmyć.
A Tasya dawała mu to pierwsze, ale odmawiała drugiego.
Niczego nie rozumiała.
Podał jej golarkę.
- Ogol mi głowę.
- Ogolić ci...
- To najszybszy sposób, żebym zmienił wygląd. Muszę być nie do
poznania.
Uśmiechnęła się lekko, wkładając kamizelkę ratunkową.
- Nie chcę cię rozczarować, ale faceta, który ma dwa metry wzrostu,
rozpoznają raczej wszędzie.
Nie odwzajemnił jej uśmiechu.
- Złoto na wykopaliskach zawsze wywołuje sensację. A wybuch wywoła
jeszcze większą. Dziennikarze już tu są. Po naszym zniknięciu pojawią się
spekulacje, najpierw, że zasypało nas w grobowcu, a potem, kiedy nie znajdą
ciał, że to my go wysadziliśmy.
Wyglądała na przestraszoną.
- Do dupy.
- Niestety. Ale taka jest prawda. Jeżeli chcesz dotrzeć w bezpieczne
miejsce i zachować te zdjęcia, ogól mi głowę.
Spoważniała.
- Wszyscy będą się na ciebie gapić.
- Kochanie, wszystkim się wydaje, że wielcy faceci to twardziele, a im
podlej wyglądam, tym mniej osób zechce na mnie patrzeć, gadać ze mną czy o
mnie myśleć.
- To prawda.
Spojrzała na jego mokre, ciemne włosy, potem na golarkę, którą trzymała
w ręce.
Tej nocy, którą razem spędzili, ciągle dotykała jego włosów,
przeczesywała je palcami, głaskała.
W jej oczach zobaczył wspomnienia.
Było jasne, że nie miała ochoty golić mu głowy. Nerwowo kiwnęła głową
i wskazała na ziemię.
Usiadł po turecku i starał się nie wiercić, kiedy ostrożnie przeciągała
golarką po skórze.
- A co z moim wyglądem?
- Włożysz mój kapelusz i okulary przeciwsłoneczne, a jak tylko
znajdziemy ci jakieś nowe ciuchy, zmienisz styl.
- Zawsze myślisz tak szybko?
Nabierała wprawy w goleniu, poruszając maszynką coraz płynniej.
- Tak mnie nauczyli.
- W wojsku?
Więc jednak zadała sobie trud. Znalazła coś na jego temat. Ale nie było
sposobu, żeby znaleźć informacje na temat jego rodziny. Konstantine tak
doskonale zatarł ślady, że żaden dziennikarz nie był w stanie dowiedzieć się
niczego o ich przeszłości.
- Wojsko nauczyło mnie niewiele. To głównie zasługa mojego ojca
komandosa. Pamiętasz?
Opuściła golarkę.
- Jaja sobie ze mnie robisz?
Spokojnie patrzył prosto przed siebie.
- Gdzieżbym śmiał.
- Grzeczny chłopiec. Już kończę, nie chciałabym, żeby przypadkiem
pośliznęła mi się ręka.
Po raz pierwszy, odkąd wczoraj przyjechał na wyspę, uśmiechnął się i
odprężył. Cudem uniknęli katastrofy, a ona mu groziła. Nie dlatego, że nie
zdawała sobie sprawy z zagrożenia, ale dlatego, że bez względu na okoliczności,
nie dawała się łatwo przestraszyć.
Doprowadzała go do szaleństwa, ale nawet gdyby tak nie było, nadal by ją
uwielbiał.
- Nie przejmuj się zacięciami. Moje rany szybko się goją. A nawet bardzo
szybko.
- Opowiedz mi o tym ultralighcie - dodał.
Ta cholerna maszyna to był najlepszy i najszybszy sposób, żeby wydostać
się z wyspy. Sam mógłby stąd uciec niezauważony, ale była jeszcze ona.
Nie. Miała rację. Będą musieli polecieć.
- To samolot dwumiejscowy, odrobinę cięższy od zwykłego ultralighta.
Możemy się nim dostać na stały ląd.
Musiałby w tym celu złamać przysięgę, którą złożył nad martwym,
udręczonym ciałem Jediego, najbystrzejszego młodego pilota, z jakim
kiedykolwiek leciał...
Potarł klatkę piersiową ponad swoim smutnym sercem.
Ale może to nie było takie złe. Codziennie pragnął latać, a jeśli odmówi
sobie sterowania samolotem i rozkoszy bycia pilotem, być może uda mu się
dochować istoty swojej obietnicy.
- Skończyłam - powiedziała, strzepując resztki włosów z jego ramion.
Odsunęła się i przyjrzała mu się. - Całkiem dobrze sobie poradziłam, chociaż
wyglądasz trochę jak... - szukała właściwego słowa.
- Czubek penisa? - Przejechał dłonią po skórze głowy, wzdrygając się,
kiedy dotykał zacięć, ale w sumie zadowolony z efektu.
- Właściwie... tak. - Zadrżała pod wpływem podmuchu wiatru.
W oddali usłyszał ryk silnika samolotu. Podniósł wzrok, to był wodolot,
właśnie wodował na oceanie. Na jego pokładzie pełno było dziennikarzy,
poszukiwaczy przygód albo policjantów. Wieść o wybuchu już się rozeszła.
- Przygotuj się, zaraz wyruszamy.
Włożył suche skarpety, pasek, spakował plecak. Ona zrobiła to samo.
- Kiedy wylądujemy, będziemy musieli poszukać wypożyczalni
samochodów...
- Nie, zarezerwowałem hotel ze śniadaniem. Jest na uboczu, zostaniemy
tam na noc.
- Ale gdybyśmy jechali całą noc, rano możemy dotrzeć samochodem do
Aberdeen...
- Nie będziemy jechać po nocy. Na pustej drodze w nocy w środku
Szkocji będziemy tylko niepotrzebnie zwracać uwagę. Wszyscy będą nas
szukać, a pierwsza osoba, którą spotkamy, albo nas zabije, albo będzie nas
wypytywać. - Kiedy chciała zaprzeczyć, podniósł rękę. - Ty wydostaniesz nas z
wyspy, ja wydostanę nas żywych ze Szkocji.
Spojrzała na jego dłoń, na jej twarzy widać było niechęć. Nie chciała być
z nim dłużej, niż było to konieczne. Ale wiedziała, że miał rację.
- Trzymam cię za słowo. - Próbowała potraktować to jak interes i uścisnąć
mu dłoń.
On wziął jej dłoń, otworzył ją i przyjrzał się jej wnętrzu. Na bladej,
wrażliwej skórze wyraźnie widać było linie życia i przeznaczenia.
- Zdajesz sobie sprawę, co się dziś zdarzyło?
- Co takiego? - Spojrzała na niego podejrzliwie.
- Ty i ja odrodziliśmy się na nowo z Matki Ziemi, przeciskając się przez
kanał rodny do nowego, nieznanego życia. - Rurik spojrzał jej w oczy. - Razem.
Zauważył, że Tasya dostała gęsiej skórki.
- Co to znaczy?
- Nie wiem, ale ostatnio nauczyłem się czegoś: nie należy lekceważyć
znaków. - Delikatnie podniósł jej dłoń do ust i pocałował opuszkę jej kciuka. -
Podejrzewam, że niedługo dowiemy się, co to oznacza.
Rozdział 8
Kiedy samolot wzniósł się w powietrze nad oceanem, Tasya krzyknęła,
odwracając się do tyłu:
- Potem nigdy więcej nie latałeś?
Rurik nie odpowiedział. Siedział za nią na maleńkim siedzeniu tak
ciasnym, że niemal mogła poczuć jego ciepło. Przed odlotem i podczas startu
był zdenerwowany i małomówny, a ona bardzo dobrze pamiętała, co odkryła
podczas swoich poszukiwań: Rurik zrezygnował z pracy pilota wojskowego po
tym, jak w katastrofie lotniczej zginął jego drugi pilot. Nie udało jej się poznać
żadnych szczegółów, a dociekliwość wzbudziła podejrzenia lotnictwa
wojskowego, więc zarzuciła poszukiwania. Nie mogła pozwolić sobie na
drażnienie się z nimi; kobieta, która przemierzyła świat, robiąc zdjęcia, nigdy
nie wiedziała, kiedy może potrzebować pomocy wojska.
Ale najwyraźniej Rurik miał traumę, bo oprócz korzystania z regularnych
linii lotniczych od tamtej pory nie latał.
Mały silnik głośno warczał, ale bryza zagłuszyła dźwięk. Waga ultralighta
sprawiała, że prowadziło się go w specyficzny sposób.
Milczenie Rurika sprawiło, że postanowiła pomóc mu zrelaksować się.
- Mój instruktor powiedział, że mam prawdziwy zmysł do latania -
mówiła. - Może wciskał mi kit, ale uwielbiam to. Kocham ten wiatr we włosach
i uczucie wolności.
Cisza.
- Kiedy jestem w górze, marzę, żeby to trwało wiecznie. Chcę sięgnąć aż
do chmur. Ale to raczej niemożliwe. - Zachichotała. - Czy ja cię stresuję?
Milczał.
- Ty też się tak czułeś, kiedy latałeś? Ciągle cisza.
Nie wiedziała, czy skamieniał ze strachu, czy może uciął sobie drzemkę.
Kiedy znaleźli się nad stałym lądem i wiatr uspokoił się na tyle, że mogła się
odwrócić, spojrzała na niego.
Miał zamknięte oczy.
Ale nie ze strachu.
Nie spał.
Miał wyraz twarzy, jakiego dotąd nie widziała... z wyjątkiem jednego
razu, kiedy trzymała go w ramionach, w swoim ciele i czuła, jak drży z
rozkoszy.
Znowu popatrzyła przed siebie, zastanawiając się, jaka historia może kryć
się za jego traumą, i rozpaczliwie pragnęła, by ją to nie obchodziło.
Rozdział 9
Rurik stanął przed drzwiami niewielkiego pensjonatu. Ociekał deszczem,
który padał na niego przez ostatnie cztery godziny, a pani Reddenhurst nie
chciała wpuścić go dalej do ciepłego pomieszczenia. Stała w progu z rękami
opartymi na obfitych biodrach i niecierpliwie słuchała jego błagań.
- Proszę, moja żona i ja potrzebujemy pokoju. - Wytarł twarz papierowym
ręcznikiem, który mu podała. - Zdecydowaliśmy się spędzić nasz miodowy
miesiąc w górach w Szkocji. Bo wie pani, oboje jesteśmy fanami Walecznego
Serca. Mieliśmy dziś przenocować w Cameron Village, ale zaczął padać
deszcz...
- To zaledwie maleńka mżawka. - Pani Reddenhurst była wysoka, tęga,
energiczna i mówiła z wyraźnym akcentem. - Typowa dla tego miejsca.
- Domyśliłem się. Dlatego wzięliśmy ze sobą płaszcze przeciwdeszczowe.
- Uniósł rąbek swojego poncho i pokazał jej nieprzemakalny płaszcz moro. - Ale
zabłądziliśmy. Jesteśmy zmarznięci i głodni. Proszę, jeśli ma pani choć odrobinę
współczucia w sercu...
To miejsce było idealne. Niewielki, prywatny dom na uboczu,
przyjmujący turystów, ale mało znany.
- Panie Telford, już mówiłam. Nie mamy wolnych pokoi.
- Może być szafa wnękowa albo strych. Gdzieś, gdzie moglibyśmy się
przespać. Wyruszymy z samego rana. - Wskazał ręką na zewnątrz. - Obiecałem
Jennifer, że pójdę przodem i załatwię nam pokój. Proszę, jesteśmy świeżo po
ślubie i nie chciałbym, żeby domyśliła się... - Zaczął szurać stopami. - Ona
myśli, że jestem w stanie zrobić wszystko i chciałbym... - Ujął poczerwieniałą
rękę pani Reddenhurst, patrząc smutno i żałośnie. - Proszę mnie nie pogrążać.
Udało się. Pani Reddenhurst ciężko westchnęła, ale powiedziała:
- Przypomina mi pan mojego męża. Niezbyt rozgarnięty, więcej włosów
niż rozumu. - Cofnęła rękę i wytarła ją o fartuch.
- Mam tylko strych.
- Bierzemy.
- Nazywam go apartamentem dla nowożeńców.
- Idealnie!
- Nazywam go tak dlatego, że łóżko jest koszmarne, i oboje będziecie
staczać się do środka.
- To nawet lepiej. - Nigdy w życiu nie był bardziej szczery.
- Będziecie musieli korzystać z mojej łazienki. Jest tuż obok schodów ze
strychu, pierwsze drzwi po lewej.
- Oto moja karta kredytowa.
Wyciągnął z plecaka portfel. Kiedy karta kredytowa na nazwisko Telford
zostanie obciążona, Jasha na pewno od razu to zauważy. To był znacznie
sprytniejszy i bezpieczniejszy sposób powiadomienia rodziny, że był żywy i
bezpieczny, niż telefon komórkowy.
- Na kolację musi wam wystarczyć befsztyk i jajka. Nie mam łososia ani
jagnięciny!
- Cokolwiek to jest, pachnie wyśmienicie. - Tak było, a on umierał z
głodu. - Chce pani zobaczyć moje dokumenty?
- Nie zamierzam was obsługiwać. - Pogroziła mu palcem.
- Będziecie musieli poradzić sobie sami.
- Damy radę.
- Kiedy pana żona tutaj dotrze? - Pani Reddenhurst wyjrzała przez drzwi
w stronę zasnutych mgłą gór.
- Zostawiłem ją jakieś dwa kilometry stąd. Teraz pójdę i ją przyprowadzę.
Nie widzieliśmy dziś nikogo poza owcami i jest trochę zawstydzona swoim
wyglądem. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, przyjdzie, przywita się i
pójdzie na górę na strych - dodał z dobrze udawanym zawstydzeniem.
- Ja zajmę się kolacją, więc proszę zabrać ją na górę i pozwolić jej
doprowadzić się do porządku.
Oczywiście pani Reddenhurst nie przyszło do głowy, że mógłby kłamać.
- Nie ma pani innych gości? - Spojrzał w głąb długiego korytarza za jej
plecami. Po obu jego stronach były otwarte przestrzenie, domyślał się, że może
to być salon albo jadalnia.
- Jedna para jest w swoim pokoju i szykuje się do kolacji. Inni pojechali
do Loch MacIlvernock. Wy, Amerykanie, jesteście tacy aktywni! - Pokręciła
głową, jakby tego nie rozumiała.
Rurik i Tasya pojawili się w idealnym momencie. Kiedy stał w progu,
gospodyni zawołała:
- Będziecie musieli zjeść w kuchni.
Pomachał do niej ręką, zaczekał, aż zniknie z pola widzenia, potem
poszedł do szopy na podwórku, gdzie pod zadaszeniem stała Tasya, dygocząc z
zimna, z sinymi ustami.
Jej ubranie zmokło, kiedy lecieli nad morzem i od czasu, kiedy
wylądowali na płaskim lądzie, drżała z zimna. Potem górskimi szlakami
wyruszyli w poszukiwaniu jakiegoś miejsca do przenocowania, a po godzinie
zaczął padać deszcz. Oboje mieli na sobie płaszcze przeciwdeszczowe, ale o ile
Rurika rozgrzała wspinaczka, Tasya porządnie zmarzła.
W kółko narzekała, wypominając, że w ciągu godziny mogli przecież
dotrzeć do miasteczka i wynająć samochód, ale mimo to wlokła się za nim noga
za nogą. W końcu obiecała, że mu zaufa, i nie złamie danego słowa z powodu
beznadziejnej pogody.
- No, chodź. Możemy iść prosto do pokoju, więc spróbujmy nie zwracać
na siebie uwagi.
Chwycił ją za rękę i tym razem była zbyt zmęczona i zmarznięta, by z nim
walczyć.
Pobiegli w stronę domu, a potem weszli po schodach na pierwsze piętro.
Znalazł drzwi prowadzące na strych i kiedy je otworzył, poczuł z góry podmuch
zimnego powietrza.
- Szkoci i ich obsesja na punkcie świeżego powietrza mogą być dla nas
zabójcze - powiedział.
Tasya zadrżała.
- Idę do łazienki wziąć prysznic i przebrać się. Zobaczę, co mogę zmienić,
żeby wyglądać inaczej. - Ściskała swój plecak i próbowała się uśmiechać. - Być
może ogolenie głowy to najlepsze rozwiązanie.
Chciał jej tego zabronić. Miał na to wielką ochotę. Ale kiedy popatrzył jej
w oczy, zobaczył mieszankę figlarności i wyzwania, postanowił przyjąć inną
strategię. Rozwiązanie, które okazało się dobre dla niego, dla niej mogło być
fatalne w skutkach. Głosem łagodnym jak przystało na męża pantoflarza,
powiedział:
- Chodzi tylko o to, żeby zmienić twój wygląd, a nie, żebyś wyglądała jak
terrorystka.
Zdawała się zawiedziona, że nie podjął wyzwania.
- Mam nadzieję, że właścicielka ma jakieś kosmetyki do włosów, których
mogę użyć.
Mówiąc to, ruszyła w stronę łazienki.
- Tak, ja też - mruknął Rurik. Jednak, kiedy przypomniał sobie stalowo-
siwe włosy i cienkie usta pani Reddenhurst, uznał, że raczej nie warto na to
liczyć.
Ze swoją jasną skórą, jasnoniebieskimi oczami i czarnymi jak smoła
włosami, Tasya była zbyt rozpoznawalna, i bardzo pociągająca.
Rurik wbiegł po schodach na górę i rozejrzał się. Gdyby Tasya widziała
jego szelmowski uśmiech, czym prędzej uciekłaby w przeciwnym kierunku, aż
za angielską granicę.
Ile tygodni minęło, odkąd miał do niej pretensję? Przez ile tygodni budził
się co noc wściekły, że go zostawiła, i codziennie płonął żywym ogniem
pożądania?
Teraz Rurik i Tasya spędzą razem noc w pensjonacie na pustkowiu, na
zimnym i ciasnym strychu, przytuleni do siebie w podwójnym łóżku z
zapadniętym pośrodku materacem.
Tasya Hunnicutt znalazła się w potrzasku i doskonale o tym wiedziała.
Pochyliła się nad białą, wyszczerbioną porcelanową umywalką i
popatrzyła w lustro na swoje podkrążone oczy.
Tego ranka postanowienie Rurika, żeby zatrzymać się w pensjonacie,
miało sens. Ledwie uszła z życiem z wybuchu w grobowcu i zapadniętego
tunelu. Tego ranka miał miejsce cud życia i Tasya poczuła, że jest w stanie
poradzić sobie ze wszystkim, nawet z bezwzględnością Rurika.
Teraz była zmarznięta, umierała z głodu i musiała zagrać rolę
narzeczonej... Frankensteina.
No dobra, Rurik nie wyglądał jak Frankenstein, ale był na tyle wielki, że
mógł być potworem. Tamtej nocy, kiedy po raz pierwszy kochali się, kiedy był
w niej, zastanowiło ją to.
Jego reakcja na jej gwałtowne dyszenie przestraszyła ją bardziej niż jego
wielkość. Leżeli na łóżku, całkiem nadzy i w czasie, kiedy większość facetów
ruszyłaby pełną parą naprzód, on zauważył jej lęk.
Wtedy powstrzymał się. Rozsunął jej nogi, pocałował usta, koniuszkami
palców musnął jej sutki, potem brzuch... Był mistrzem w znajdywaniu czułych
punktów na ciele kobiety. Kiedy dotykał jej najintymniejszych miejsc... a potem
wtargnął do jej wnętrza, poznała, co znaczy wielokrotny orgazm.
Był potężny, stanowczy, bezwzględny i pragnął jej. Aha, Tasya, i nie
zapominaj, że jest wkurzony, bo uciekłaś od niego.
Uciekła, bo dała z siebie stanowczo zbyt wiele, a tego Tasya Hunnicutt
nie miała w zwyczaju.
Co gorsza, pragnęła go tak bardzo, że kiedy był w pobliżu, każdy mięsień
jej ciała był w stanie pogotowia i zalewała ją fala adrenaliny.
Odkręciła kran i ochlapała twarz zimną wodą. Wytarła się ręcznikiem i
jeszcze raz popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Wciąż wyglądała koszmarnie.
Niedługo będzie musiała powiedzieć mu prawdę.
No, może nie całą. Nigdy nikomu nie powiedziała całej prawdy. Ale
powie mu wystarczająco, aby zrozumiał, że to na jej barkach spoczywa
odpowiedzialność za wybuch i jeżeli ma trochę oleju w głowie, ucieknie od niej
jak najdalej.
Dziarsko uniosła podbródek.
Prawdopodobnie zginie, zanim to wszystko się skończy, ale jeżeli uda jej
się zgromadzić dowody obciążające Varinskich, sprawiedliwości stanie się
zadość. Yerik i Fedor Varinscy mogliby zostać skazani za wymuszenia okupu i
morderstwa w Sereminii i straceni.
Tasya mogła zginąć, ale przynajmniej umarłaby ze świadomością, że
Varinscy zostali rozbici, tysiącletnie rządy ich terroru zakończone - a ona
dopełniła zemsty.
Spojrzała na swój plecak. Miała w nim aparat, którym zrobiła zdjęcia.
Nagle ogarnął ją niepokój. Gdyby tylko mogła zobaczyć dokładnie, jakie
dowody udało jej się zgromadzić!
Spojrzała w stronę drzwi, zastanawiając się, czy pani Reddenhurst
pozwoliłaby jej skorzystać z komputera. Cóż z tego, że miała te zdjęcia, skoro
nawet nie będzie żyła na tyle długo, żeby wydostać się ze Szkocji?
Musiała się jakoś ucharakteryzować.
Tasya otworzyła apteczkę pani Reddenhurst. Niestety, znalazła tam tylko
pomadkę ochronną, maść na haluksy i na hemoroidy, krem do rąk, pincetę i
bandaże. Pani Reddenhurst musiała być najnudniejszą kobietą na świecie.
Wtedy Tasya nagle znalazła to, czego szukała. Spojrzała na zniszczone
pudełko, datę ważności, która już dawno minęła, i zrozumiała, że to jest idealne.
Absolutnie idealne. Nie tylko pozwoli jej zmienić wygląd, ale też była prawie
pewna, że ta jej odmiana nie spodoba się Rurikowi. Znienawidzi ją, będzie nią
gardził... i będzie musiał patrzeć na nią do końca tej podróży.
Rurik stał przed staromodnym kuchennym piecykiem, grzejąc się i
patrząc, jak pani Reddenhurst gotuje. Na kuchennym blacie stał mały telewizor,
na którego ekranie leciały powtórki seriali komediowych. Na kuchni coś
gotowało się w garnku, a w piekarniku coś się pięknie rumieniło.
Przez cały czas pani Reddenhurst czule, i jednocześnie złośliwie,
opowiadała o swoim wielkim, tępym mężu. Było oczywiste, że za nim tęskniła.
Z tego, co mówiła, Rurik wywnioskował, że to z powodu straty jego dochodu
zamieniła swój niewielki dom w pensjonat.
Pani Reddenhurst przypominała mu jego matkę - była twarda na zewnątrz,
miękka i słodka wewnątrz. Pani Reddenhurst co prawda twierdziła, że nie
zamierza skakać wokół swoich nieoczekiwanych gości, ale w przeciągu pół
godziny zgodziła się udostępnić Rurikowi swój komputer, żeby obejrzał swoje
zdjęcia z „wakacji”.
Zaproponowała, że upierze i wysuszy jego ubrania i że przed świtem będą
gotowe do włożenia. Mogłaby też namówić jedną z par, która zatrzymała się w
jej pensjonacie, żeby podwieźli ich do Edynburga. I co najważniejsze, kiedy
czekał na Tasyę, poczęstowała go świeżymi ciastkami owsianymi.
To uchroniło go od śmierci głodowej, bo Tasya od ponad godziny
siedziała w łazience.
- Młode damy lubią spędzać dużo czasu w łazience, zwłaszcza kiedy chcą
zrobić wrażenie na mężczyźnie. - Pani Reddenhurst odsunęła Rurika na bok i
wyjęła z piekarnika pieczeń jagnięcą. - Kiedy pana żona tutaj wejdzie, padnie
pan z wrażenia.
- Tego się właśnie obawiam - mruknął Rurik.
Ale co, u diabła, Tasya robiła tyle czasu w łazience pani Reddenhurst?
Pani Reddenhurst podniosła wzrok znad półmisków i powiedziała:
- Oto jest młoda dama!
Rurik spojrzał w kierunku drzwi - przerażony, musiał spojrzeć jeszcze
raz, bo nie wierzył własnym oczom. Tasya chyba znalazła gdzieś wodę
utlenioną, bo końcówki jej włosów lśniły na biało. Jakby tego było mało,
znalazła też żel i z jego pomocą zlikwidowała naturalny skręt włosów. Sztywne
kolce sterczały na wszystkie strony. Przypominała teraz przestraszonego,
podstarzałego jeżozwierza. Miał ochotę ją zabić.
Zrobił krok w jej stronę i omal nie wpadł na krzątającą się po kuchni i
nakrywającą do stołu panią Reddenhurst.
- Cóż za śliczności! - Pani Reddenhurst spojrzała z dezaprobatą na Rurika.
- Nie wiedziałam, że poślubił pan dziecko, panie Telford.
O Boże, pani Reddenhurst miała rację. Przez te włosy Tasya wyglądała na
nieletnią.
Dlaczego to zrobiłaś? - miał ochotę ją zapytać. Dlaczego? Dlaczego?
Dlaczego?
Ale przecież znał odpowiedź: bo stwierdził, że powinna zmienić swój
wygląd, bo znalazła gdzieś rozjaśniacz i dlatego, że uwielbiała się z nim drażnić.
Tym razem naprawdę jej się udało.
- Te ubrania są wprost idealne na swobodny wieczór. - Pani Reddenhurst
spodobały się spodnie khaki, luźna czarna koszulka i dopasowana kurtka khaki,
które miała na sobie Tasya.
- Chodź tu i siadaj. Nie wstydź się.
- Miło panią poznać, pani Reddenhurst. - Tasya zbliżyła się, uśmiechnęła i
wyciągnęła rękę. - Bardzo dziękuję, że nas pani przyjęła, i mam nadzieję, że nie
sprawiamy zbyt dużo kłopotów.
Nie tylko Rurik umiał oczarować swoim wdziękiem.
- Ależ to żaden problem. - Rozpromieniła się pani Reddenhurst.
- Pan Telford nas zgubił, ale pani uratowała nam życie.
Tasya objęła Rurika w pasie i przytuliła go z udawaną czułością.
Rurik odwzajemnił jej uścisk trochę zbyt mocno i trzymał ją
wystarczająco blisko, żeby mogła wyczuć jego gniew.
- Kochanie, jeżeli zamierzasz opowiedzieć pani Reddenhurst o
wszystkim, co wyprawialiśmy w jej górach, ktoś tu się zarumieni.
Jak na zawołanie, policzki Tasyi spłonęły rumieńcem.
- Zgaduję, że ty. - Pochylił się i pocałował ją w usta. To był odwet za
wszystkie jej przemądrzałe komentarze. Wciąż była ciepła po niedawnej kąpieli,
wilgotna i świeżo pachnąca, jak afrodyzjak. Unosząc głowę, spojrzał na jej
twarz: przymknięte oczy, nieprzyzwoicie długie rzęsy i usta równie rumiane jak
teraz były jej policzki...
Z daleka dał się słyszeć dźwięk dzwonka.
- Chyba inni też domagają się kolacji. To lubię, nareszcie robi się tu
gorąco. - Pani Reddenhurst uśmiechnęła się znacząco i z talerzami w dłoniach
podążyła do niewielkiej jadalni, zostawiając ich samych.
Rurik pochylił się, żeby znowu pocałować Tasyę. Położyła dłoń na jego
ustach.
- Puść mnie. Umieram z głodu.
Naprawdę go dziś zdenerwowała, ale wciąż jej nie puszczał.
- Powinienem dać ci klapsa za te włosy.
- Kazałeś mi zmienić wygląd - powiedziała zarozumiale, a ton jej głosu
zdradził, że zachwyciła ją jego reakcja.
- Więc dam ci klapsa dla zabawy. Prawie się roześmiała. Prawie.
Nie pomyślałby, że tego chciała. Wyglądała na kobietę, która traktowała
wszelkie groźby, nieważne jak bardzo związane z seksem, zbyt poważnie.
- Myślisz, że nie zrobiłbym tego? Teraz zachichotała.
- Sądzę, że bardzo by ci się to spodobało.
- Tobie też się spodoba. - Oparł się plecami o kuchenny blat i ustawił ją
tak, że całym ciałem opierała się o niego. - Zwłaszcza kiedy będę trzymał cię na
kolanach z głową w dół, rozchylał twoje nogi i robił ci dobrze.
Tasya przestała się śmiać.
- Niedługo będziesz mnie błagać. Takim zdyszanym głosem, którego
używasz, kiedy czujesz palącą potrzebę - kontynuował.
Jej niebieskie oczy stały się ciemnoszare.
- Słyszałem to wiele razy tamtej nocy w Edynburgu - mówił przeciągle. -
Pamiętasz tę noc, prawda?
- Puść mnie. - Próbowała mu się wywinąć. Najlepsza cholerna tortura,
jakiej kiedykolwiek doznał.
- Tej nocy dowiedziałem się o wielu rzeczach, jakie lubisz. Stąd wiem, że
kiedy dam ci klapsa, potem mogę dotknąć cię tutaj. - Jego ręka wślizgnęła się
między ich ciała i nacisnęła najczulsze miejsce. - Potem wsunę w ciebie palec, a
ty sama wskoczysz mi na kolana.
Wyswobodziła się z jego objęć.
Puścił ją i patrzył, jak podchodzi do kuchennego stołu.
- A zanim wsunąłbym w ciebie drugi palec, byłabyś tak napalona, że
drugą ręką musiałbym cię trzymać, żebyś nie spadła na podłogę.
- Przestań! - Patrzyła na niego udręczona.
- Spróbuj mnie powstrzymać. - Usiadł przy stole i położył dłonie na
blacie.
Tasya stała przed nim, z dłońmi zaciśniętymi w pięści.
- No dalej, uciekaj, Tasya - szydził. - Będę mógł cię gonić.
- Nie dam ci tej satysfakcji.
- Owszem, dasz. Zapewniam cię, że dasz mi dokładnie to, czego zażądam.
Usłyszeli chrząknięcie, a potem zobaczyli swoją gospodynię.
- Chcecie najpierw befsztyk i jajka czy sałatkę? - zapytała pani
Reddenhurst tonem przerażonym i zachwyconym jednocześnie. - A może mam
zaczekać z kolacją, aż dokończycie kłótnię na górze, w swoim pokoju?
Rozdział 10
Boris Varinski z pilotem w dłoni rozłożył się na wielkim szezlongu
stojącym
w
salonie
domu
rodziny
Varinskich
na
Ukrainie.
Na
pięćdziesięciuośmiocalowym, płaskim ekranie telewizora plazmowego oglądał
serwis informacyjny CNN. Telewizor ryczał na cały regulator.
Pozostali Varinscy bili się nawzajem pięściami po plecach i ryczeli ze
śmiechu. Ale on się nie śmiał.
Ucieszył się, kiedy usłyszał informację o wybuchu na wykopaliskach w
Szkocji i chętnie przyjmował gratulacje od swoich ludzi. Pławił się w ich
odzyskanym szacunku. Reporterzy donosili, że administrator wykopalisk, Rurik
Wilder, i fotografka czasopisma Dziedzictwo Narodów, Tasya Hunnicutt,
zaginęli i prawdopodobnie ponieśli śmierć w wyniku wybuchu. Pokazali ich
fotografie i Boris już wiedział, że wszystko poszło do diabła, a on był jedynym
Varinskim, dostatecznie mądrym, by to pojąć.
Mężczyzna na tej fotografii był pomiotem Konstantine'a.
Boris spędził jeden cały, długi dzień w Kijowie, zamknięty z szanowanym
historykiem Mykhailo Khelmelnytskym. Mykhailo zebrał informacje na temat
ikon rodziny Varinskich i miejsc, gdzie mogą być. Od czasu do czasu Boris
ponaglał go, żeby zmobilizować go do pracy: najpierw odciął mu opuszek palca,
a później mały palec u nogi. W końcu Mykhailo zidentyfikował grobowiec w
Szkocji jako jedno z miejsc ukrycia ikon. Boris posłał tam swoich ludzi, którzy
wysadzili grobowiec w powietrze, a w trakcie fety, która potem nastąpiła, przez
chwilę nawet miał nadzieję, że ocalił swój tyłek.
Ale jeśli to syn Konstantine'a kierował tymi wykopaliskami, Boris gotów
był się założyć, że chłopak szukał tej samej cholernej ikony, którą miał znaleźć
Boris. Co gorsza, raczej nie zginął tak łatwo, jak to przedstawili reporterzy, a
jeśli ikona jest w jego posiadaniu...
Boris rozejrzał się wokół.
Przynajmniej wuja Ivana miał z głowy, pewnie padł gdzieś, znowu pijany,
i teraz leży w jakimś zakamarku wielkiego domu. Wuj Ivan wypił w życiu
więcej wódki, niż była w stanie znieść ludzka wątroba. Próbował leczyć swój
smutek, bo był pierwszym od tysięcy lat Varinskim, który oślepł. Boris z
radością posyłał mu kolejne butelki, bo gdy wujek Ivan topił swe smutki, Boris
wiedział, że jest bezpieczny i będzie mógł nad nim zapanować.
Przy odrobinie szczęścia, drużyna Borisa znajdzie Rurika, zrobi to
szybko, wyeliminuje go, i zabierze ikonę. Wtedy Boris dałby im dziewczynę.
Byłaby dla nich nagrodą, a dla niej to będzie nauczka.
- Niech ktoś poda mi telefon - powiedział Boris. Nikt nie zwrócił na niego
uwagi.
Wstał na równe nogi. Ból promieniował na jego chore biodro i czynił go
bardziej wojowniczym.
- Dajcie mi telefon!
Nagle przerwano świętowanie. Chłopcy stali i patrzyli na niego, a on na
nich.
Blin! Połowa z nich, tych młodszych, była idiotami, ślinili się, patrzyli
tępo, niczego nie rozumieli. Mieli inteligencję szympansów.
Niektórzy z nich zmieniali się w odrażające bestie - łasice, węże lub sępy.
Drapieżniki, ale nie szlachetne, tylko polujące na padlinę.
Był tam też Vadim, syn Borisa. Vadim był mądry, skromny i wielki; miał
niespełna dwadzieścia lat.
Odkąd zaczął raczkować, rządził swoim pokoleniem. Ten mały gnojek
patrzył na Borisa tak, jak tygrys patrzy na starą antylopę, którą za chwilę
upoluje. Vadim patrzył i czekał, zadowolony z siebie, przekonany, że upadek
Borisa jest bliski, a on będzie mógł zająć jego miejsce.
To były mrzonki. Jasne, po tym, jak Konstantine ich porzucił, Boris
musiał walczyć, by być uznanym za lidera klanu Varinskich. Utrzymał władzę
przez ponad trzydzieści lat. Był tym, który zdecydował się przerwać
poszukiwania Konstantine'a i jego żony dziwki. Tym, który wprowadził
Varinskich w erę nowożytną z urządzeniami nawigacyjnymi i nowoczesnymi
materiałami wybuchowymi, naprawdę dobrymi witrynami internetowymi, na
których mogli zamieścić slogan i wielkie logo korporacji.
Varinski - jeśli oczekujesz dobrze wykonanej pracy Boris sam to
wymyślił, ten slogan wyrażał wszystko. Od momentu, gdy zaczął się
reklamować, biznes rozkręcił się. Varinscy gromadzili złoto, to był dobry
interes. Gdy nastawał dyktator i chciał kogoś upokorzyć, płacił złotem. Kiedy
korporacja naftowa chciała rozpętać małą wojnę, płaciła złotem. A gdy Boris
szantażował dyktatora i korporację naftową, że ujawni informacje, płacili mu
górami złota.
Boris miał doradcę inwestycyjnego, a ten miał motywację, żeby zapewnić
mu trafne inwestycje. Wiedział, że jeśli takie nie będą, Boris zabije go gołymi
rękami.
Kiedy już zdołał podporządkować sobie całą rodzinę Varinskich, stało się
coś złego.
Niektórzy z chłopaków zaczęli chorować.
Varinscy nigdy dotąd nie chorowali.
Starsi zaczęli umierać w wieku osiemdziesięciu kilku lat.
Dotąd Varinscy żyli w dobrym zdrowiu przez setki lat.
Niektóre z ofiar Varinskich zaczęły się ujawniać: kobiety, które zostały
przez nich zgwałcone, wnosiły przeciwko nim oskarżenia.
Oczywiście, nic nie wskórały - bo Varinscy trzymali w garści ukraiński
wymiar sprawiedliwości - ale te kobiety nie miały dla nich szacunku, a to nie
wróżyło nic dobrego przyszłym pokoleniom Varinskich.
Yerik i Fedor zostali schwytani i czekali na proces za wymuszenia
okupów i morderstwo. Nic takiego wcześniej się nie wydarzyło!
Ale tym razem żadne działania Borisa nie przyniosły efektu: ani presja
wywierana na rząd Sereminii, ani łapówki, jakie proponował, ani groźby pod
adresem urzędników. Nie udało się ich uwolnić.
Cały świat sprzysiągł się przeciwko Borisowi, żeby doprowadzić go do
upadku.
- Do ciebie, Boris - powiedział jeden z braci z jego pokolenia, wręczając
mu telefon bezprzewodowy.
Boris spojrzał na telefon, który kurczowo ściskał w swojej drżącej dłoni, i
pomyślał, że to nie jest odpowiednie miejsce na rozmowę. Jego niepokój już i
tak zdradził za dużo.
- Idę do swojego biura.
- Wuju, zanim pójdziesz przeprowadzić rozmowę telefoniczną i
spróbować ogarnąć ten bałagan, oddaj mi pilota. - Vadim leżał na kanapie, z tym
swoim kpiącym i budzącym odrazę uśmiechem.
Boris popatrzył na grupę złożoną z młodych idiotów z wybałuszonymi
oczami, dojrzałych mężczyzn i niedołężnych starców.
Rzucił pilota wujowi Shamanowi.
Vadim pstryknął palcami i Shaman oddał mu pilota.
Borisa zdradził jego własny wuj!
Wpatrywał się w niego oskarżycielskim wzrokiem.
- Dzięki - Vadim zaśmiał się i zmienił kanał.
Boris rzucił się w kierunku Vadima. Ten nawet się nie ruszył. Ale
pozostali stanęli przed nim, zasłaniając go, jakby gotowi byli poświęcić za niego
swoje życie. Byli wśród nich jego synowie i wujowie! Wszyscy go zdradzili!
Wszyscy!
Boris zatrzymał się.
- Nie jesteś wart nawet mojego splunięcia - powiedział, uśmiechając się
szyderczo.
Odwrócił się, by odejść; w końcu jakie miał wyjście?
- Kulejesz, wuju - zawołał za nim Vadim. - Może odprowadzić cię do
biura?
- Ty mały, tępy gnojku - wymamrotał Boris.
Po czym, nie utykając, wyszedł z salonu. Kiedy tylko wyszedł, zatrzymał
się, oparł rękę o ścianę i potrząsnął nogą, próbując przywrócić staw biodrowy do
wygodniejszej pozycji.
Potem, kulejąc, podążył w głąb ciemnego korytarza do biura.
Potwornie bolało go biodro. Ten głupi lekarz powiedział, że to artretyzm.
Więc Boris go zabił. Nie potrzebował żadnych świadków swojej
ułomności.
Ale nie był w stanie pozbyć się świadka, który trawił jego kości i zjadał
nerwy, w dzień i w nocy, bez przerwy. Tkwiła tam choroba, i było coraz gorzej.
Musiał szybko wziąć swoje lekarstwo. Przyspieszył kroku, a kiedy
wyszedł z ciemności, coś złapało go za kostkę. Potknął się. Noga odmówiła
posłuszeństwa. Upadł na kolano, podparł się jedną ręką i znalazł się na podłodze
obok wuja Ivana.
Jego oczy błyszczały w ciemności na niebiesko, poruszał się z prędkością
i siłą wykraczającą daleko poza możliwości starego wojownika.
- Ostrzegałem cię - przemówił głosem głębokim, okrutnym i tak zimnym,
że był w stanie zamrozić szpik w kościach Borisa.
To nie był wuj Ivan. To był... to był Diabeł.
- To nie moja wina - odpowiedział Boris. - Nie wiedziałem, że to
szczeniak Konstantine'a kierował tymi wykopaliskami. Nie wiedziałem...
Wuj Ivan błyskawicznie przeniósł swój uścisk z kostki Borisa na jego
gardło. Poskręcana stare palce zacisnęły się wokół jego tchawicy,
uniemożliwiając oddychanie.
- Co? Nie obchodzi mnie, czyja to wina. Interesują mnie tylko wyniki.
Rozluźnił trochę uścisk, wystarczająco, by Boris mógł mówić.
- Wiem, ustalę...
- Kazałem ci znaleźć ikony.
- Wiem, znalazłem jedną. Próbowałem ją zniszczyć...
- Nie możesz jej zniszczyć. Żaden człowiek nie jest w stanie.
- Wybuch...
- Nic nie zmienił. Nie rozumiesz? - Ręka na gardle Borisa zacisnęła się
ponownie. - Matka Varinskiego oddała swoje życie, żeby chronić Madonnę. Jej
krew uczyniła ikony niezniszczalnymi.
Ostatnia rzecz, jaką Boris zapamiętał, był uścisk niedołężnej ręki.
Kiedy Boris odzyskał świadomość, pochylał się nad nim stary, zły i bez
skrupułów. Niebieski płomień nadal rozświetlał oczy wuja Ivana.
- Przynieś mi ikony - szepnął. - Wszystkie ikony. I znajdź kobiety.
Boris rozpaczliwie chciał zamknąć oczy, ale nie śmiał tego zrobić.
- Tak.
- Kobiety, które kochają Wilderowie, są powiązane z ikonami. Znajdź je.
Znajdź ikony. I oddaj mi.
- Tak - powiedział Boris zachrypniętym głosem.
- Zrobisz to, Boris. - Oddech starca czuć było siarką. - Zrobisz to albo
będziesz podziwiał piekło w całej jego chwale, i to dużo szybciej, niż ci się
wydaje.
Rozdział 11
- Wszystko słyszała. - Zażenowana i wściekła Tasya szła ciemnym
korytarzem w stronę małej biblioteki. - Pani Reddenhurst słyszała każde twoje
słowo!
- I podobało jej się. - Rurik szedł za Tasyą. - Założę się, że w nocy będzie
mocno ściskała swoją poduszkę.
- Jeżeli tylko jej poduszka jest na baterie. - Tasya nigdy w życiu nie była
tak zawstydzona.
Oczywiście on się tym nie przejmował. Zwyczajnie zajadał z apetytem
swój befsztyk z jajkiem.
To jeszcze bardziej rozwścieczyło Tasyę.
- To znaczy, nie jestem pruderyjna...
- Tylko niedoświadczona.
Zatrzymała się i odwróciła, prawie dotykając nosem jego klatki
piersiowej.
- Nieprawda!
- Niedoświadczona i zdenerwowana.
Obszedł ją naokoło i przeszedł przez salon, gdzie, przy włączonym
telewizorze, siedziała pani Reddenhurst w towarzystwie dwójki innych gości, i
udał się do pustej biblioteki.
Komputer pani Reddenhurst stał na biurku, był to kilkuletni Mac z
dwunastocalowym monitorem. Odwróciwszy go, dokładnie obejrzał kable i
wyciągnął do niej rękę.
- Damy radę. Gdzie jest pamięć?
- Tutaj. - Tasya usiadła na krześle, wyciągnęła z kieszeni przenośny dysk i
wetknęła go do czytnika.
Myślała, że Rurik będzie próbował zająć jej miejsce przed komputerem,
ale przysunął sobie drugie krzesło i usiadł po jej lewej stronie.
- Zdjęcia się zachowały?
Zapisała zdjęcia w programie i odetchnęła z ulgą.
- Wygląda na to, że mają się całkiem dobrze.
Wczoraj zrobiła setki zdjęć wykopalisk, skrzyni i jej zawartości, ale
najważniejsze były dla niej te, które zrobiła dziś rano.
Skrzywiła się, kiedy zobaczyła ich ilość, tylko kilkadziesiąt zdjęć tablicy
metrowej długości, gęsto pokrytej liczbami, symbolami i literami.
Zmrużyła oczy. Na monitorze niewiele było widać, wszystko miało
zielony odcień, a rozdzielczość była marna.
- Jak z twoim staroangielskim? - zapytała.
- Nie za dobrze, ale na szczęście ta rzeźba została wykonana parę lat
przed inwazją normandzką, więc bliżej jej do języka średnioangielskiego. Do
tego mamy dużo obrazków. - Wskazał na pierwsze zdjęcia. - Możesz to
powiększyć?
Zrobiła to i oboje wpatrywali się w zdjęcie ściany. Wskazała na postać po
lewej stronie.
- Clovus jest gubernatorem wojskowym; ucina głowy swoim wrogom,
zanim nie pozbędzie się wszystkich, a inni wojownicy cofają się ze strachu
przed nim.
- Znalazłem na to dowód - zgodził się z nią Rurik.
- Sieje spustoszenie w całej Europie i jedynym, który może przeciwko
niemu wystąpić, jest ten facet. - Wskazała na prymitywnie narysowaną postać z
jednym okiem, koroną na głowie i rozmytą twarzą. - Ciekawe, któremu królowi
udało się pokonać Clovusa Beheadera.
- Pojawiło się wtedy wielu śmiałków.
Przeszła do następnego zdjęcia i uznała, że może będzie z tego więcej
pożytku, jeżeli z daleka spojrzy na całość, zamiast analizować każdą linijkę
osobno.
- Clovus wsiadł do łodzi. - Wiedziała, że to on, bo trzymał ociekającą
krwią odciętą głowę. - Więc zgaduję, że przepłynął przez kanał do Anglii.
Rurik wskazał na jakiś napis.
- Dokładnie tak jest tutaj napisane. Zmrużyła oczy i spojrzała na monitor.
- Naprawdę? Tak jest tu napisane? Chyba powinnam czytać więcej
mitologii.
- Nareszcie wiem, po co ja ją czytałem. - Rurik położył dłoń na jej karku i
palcami usiłował rozmasować napięte mięśnie.
Najrozsądniej z jej strony byłoby kazać mu przestać. Ale używał rąk po
mistrzowsku, a ona miała za sobą cały dzień. Bardzo długi, nerwowy dzień.
- A więc tym razem CIovus wyciął w pień angielską wioskę, a chwilę po
tym spotkał... - powiększyła zdjęcie. - Spotkał diabła?
Było coraz lepiej.
- Racice, ogon, no tak, to wygląda na diabła - powiedział znudzony Rurik.
- Clovus zadawał się z niewłaściwymi ludźmi. - Usiłowała kontrolować
swoje emocje i przeszła do następnego zdjęcia. - Diabeł dał mu wspaniały
prezent.
- Tabliczkę czekolady. - Rurik wskazał na kwadratową tabliczkę, która
zmieniała właściciela. - Och, ugryź mnie.
Ale ona była zbyt skupiona i pochłonięta czerpaniem przyjemności z jego
masażu, żeby poczuła się urażona tą zniewagą.
- Jak myślisz, co to jest?
- Nie mam pojęcia.
- Widzisz tę poświatę dokoła? Myślę, że to może być sztabka złota.
- Może masz rację.
Odwróciła się, by na niego spojrzeć.
- Coś nie tak?
- O co ci chodzi?
- Mówisz to tak... obojętnie. I wyglądasz...
Wyglądał na rozbawionego. Patrzył jakoś tak znacząco, pełen
powstrzymywanego radosnego podniecenia.
- To ty jesteś archeologiem. Ja jestem tylko amatorką. Może ja odczytuję
to niewłaściwie?
- Odczytujesz to dokładnie tak, jak ja bym to zrobił. Może tylko... ja nie
uważam, że to złoto. - Wskazał na ekran, na przedmiot, który diabeł wręczył
Clovusowi.
- A co to jest twoim zdaniem?
- Myślę, że to jakiś święty przedmiot.
- Z powodu tej poświaty... - To pasowałoby jak ulał do jej teorii o skarbie
Varinskich. - Ale co robił diabeł ze świętym przedmiotem?
- Raczej nic dobrego.
- Raczej nie. - Stukała palcami o biurko.
- Jesteś zawiedziona.
- Sama nie wiem. - Rozmyślała o szczegółach mitologii Varinskich. -
Pojawia się tam motyw ikony...
- Ikony? - Rurik nagle stał się czujny.
- Nic, ja tylko... właściwie nic. - Nie chciała teraz drążyć tego tematu.
Odwracając się do monitora, powiedziała:
- Popatrz, Clovus wymiotuje.
Kamienna rzeźba z odrażającą dokładnością przedstawiała obraz
fizjologicznych zaburzeń Clovusa.
- I uznaje, że to wina tego przedmiotu, cokolwiek to jest, i wysyła go
królowi z jednym okiem. - Rurik odchylił się na krześle i przycisnął dłoń do
czoła. - To byłoby idealnie!
- Co byłoby idealnie? - Nie mogła powstrzymać zdziwienia. - To, że w
Europie też mieli czekoladę Hershey. Dlaczego?
- Jeżeli by tego nie zrobił, ten przedmiot byłby w grobowcu i zostałby
wysadzony w powietrze i nawet jeśli nie zostałby zniszczony, przeszukanie
szczątków i skatalogowanie każdego odłamka zajmie jakieś dziesięć lat. A kto,
u diabła, ma tyle czasu?
- Racja - powiedziała sarkastycznie. - Teraz tylko musimy
wykombinować, do którego jednookiego sukinsyna, jedenasto-wiecznego
europejskiego władcy to wysłał.
W końcu, po wielu sprzecznych interpretacjach staro angielskiego pisma,
Rurik rozszyfrował, że jednooki król żył i grabił w Lotaryngii, która obecnie jest
prowincją na wschodzie Francji. Tam mogliby zacząć.
Jego wiedza imponowała Tasyi. To, w połączeniu z jego ciepłem, które
czuła, bo siedział blisko niej i masował jej kark, powodowało... że spodobało jej
się siedzenie tu z nim, rozszyfrowywanie rzeźb, omawianie następnych kroków.
Czuli się swobodnie w swoim towarzystwie, jak dwoje ludzi, którzy mieli ze
sobą wiele wspólnego. Prawie przyjaciele.
Może z wyjątkiem faktu, że nie była z nim zupełnie szczera, poza tym,
delikatnie mówiąc, było im bardzo dobrze w łóżku i z tego powodu ona chciała
uciekać jak najdalej.
Rurik Wilder nigdy nie czułby się zagrożony jej karierą i niezależnością.
Nie uciekłby. Bo Rurik Wilder nie bał się niczego. On pragnął związku z nią -
jakiego rodzaju i na jak długo, nawet nie ośmieliła się zapytać - i to ją
przerażało. Przerażało z powodu ludzi, którzy ją ścigali. Przerażało, bo mogło
mu się stać coś złego. I nie byłaby w porządku w stosunku do niego.
Kiedy wyciągnęła kartę, włożyła ją z powrotem do aparatu, a aparat
schowała w bezpieczne miejsce, on usunął wszystkie zdjęcia z komputera pani
Reddenhurst. Tasya wyglądała na zadowoloną, że dziś w nocy zrobili kawał
naprawdę dobrej roboty. Tworzyli zgrany zespół.
Rurik wyłączył komputer, po czym odwrócił się i tak szybko, że nie miała
czasu, żeby uciec, złapał ją za rękę.
- A teraz opowiedz mi o sobie i Varinskich. Sądny dzień nadszedł
szybciej, niż myślała.
Rozdział 12
- Nie wiem, od czego zacząć. - Tasya próbowała przeczesać palcami
włosy, ale sztywne kolce na głowie przypomniały jej, co zrobiła, żeby zmienić
swój wygląd, i dlaczego to zrobiła.
- Najlepiej od początku. - Nogą przysunął krzesło, postawił je przed sobą i
wskazał jej. Nie spodobało się jej jego zachowanie, ale usiadła. W końcu była
mu to winna. Wciągnęła go w coś, co było ponad nim i na co nie mógł nic
poradzić.
Chociaż chyba oszukiwała sama siebie. Im dłużej z nim przebywała, tym
większe wrażenie robiły na niej jego umiejętności. Pokazał się jej z jak
najlepszej strony: wyciągnął ją z tunelu, miał ukryty zapas jedzenia i innych
akcesoriów umożliwiających przetrwanie, załatwił im nocleg w pensjonacie - te
wszystkie czyny ujawniały jego charakter. To był mężczyzna, którego nie
zaskakiwało niebezpieczeństwo i był przygotowany na kłopoty.
A ona sprowadzała kłopoty.
- Wiesz, kim są bliźniacy Varinscy? - zapytała, pochylając się.
- To dwóch doświadczonych zabójców z rosyjskiego - teraz właściwie
ukraińskiego - klanu przestępczego, których złapano w Sereminii, jak
dokonywali morderstw na zlecenie. Teraz siedzą w więzieniu i czekają na
proces.
- No właśnie. Nie są pierwszymi z tej rodziny, którzy powinni zostać
złapani. Ale są pierwszymi, którzy nie zdołali uciec i wkrótce staną przed
sądem. Przez tysiąc lat Varinscy byli najemnikami, popełniali okrutne uczynki i
nigdy nie zostali skazani za choćby jedno przestępstwo. - Była coraz bardziej
podekscytowana tym, co mówiła. - Wyobrażasz to sobie? Tysiąc lat.
- Niewiarygodne. - Siedział nieruchomo, słuchając jej, jakby była
najbardziej błyskotliwym mówcą świata. - Skąd tyle o nich wiesz?
- Mam swoje źródła.
- Jakie źródła?
- Różne. Biblioteka, Internet, pytałam ludzi. Oczywiście nie powiedziała
mu o wszystkim, bo podejrzewała, że nie pochwaliłby pozostałych metod jej
działania.
Chyba i tak powiedziała już za dużo. Ale nigdy dotąd nikomu o tym nie
mówiła, a już na pewno nikomu, kto nienawidził Varinskich równie mocno jak
ona. A opowiadała o tym Rurikowi, którego wykopaliska, dorobek jego życia,
wyleciał w powietrze. On na pewno ją zrozumie.
- Udokumentowałam historię Varinskich, legendy o nich i ich
przestępstwa. Wiesz, że najstarsza rosyjska wzmianka o nich, do której udało mi
się dotrzeć, ma prawie osiemset lat? To rękopis, który opowiada o cennym
skarbie, który pierwszy Konstantine Varinski ofiarował diabłu w zamian za
nadprzyrodzone zdolności.
- Jakie nadprzyrodzone zdolności? - Rurik usiłował zachować spokój,
jakby myślał, że robiła sobie z niego żarty.
Tasya nie winiła go za to.
- Wiem, ja też nie mogę uwierzyć, że wszystkie występki uszły Varinskim
na sucho. Ponoć ci faceci potrafią przybierać różne postacie i kiedy tylko chcą,
zmieniają się drapieżniki. Nawet mnisi się ich bali, twierdzili, że ten pakt z
diabłem zmienił Varinskich w demony. Wszystkie rosyjskie dokumenty, do
których dotarłam, podają to samo, twierdzą, że właśnie dlatego są tak dobrymi
tropicielami i nikt nie jest w stanie im umknąć. Słyszałeś kiedyś, żeby ktoś miał
lepszy PR?
- Zdumiewające. - Rurik odchylił się do tyłu z założonymi rękami, jego
twarz znalazła się w cieniu. - A jaka twoim zdaniem jest prawda?
- Odkryłam, że Konstantine zapłacił komuś, prawdopodobnie jakiemuś
potężnemu człowiekowi, może carskiemu namiestnikowi, masę pieniędzy za to,
żeby na ukraińskich stepach mógł bez przeszkód robić, co mu się podoba. Kiedy
Konstantine dostał na to pozwolenie, zaczął pracować nad swoją opinią
brutalnego wojownika - w porównaniu z Konstantine'em Clovus wydawał się
łagodny jak baranek. Wychował sobie godnych następców, zastępy brutalnych
wojowników, a oni wychowywali kolejnych, aby podtrzymać tradycję rodzinną.
Byli najemnikami, ścigali i zabijali na zlecenie każdego, kto im płacił. Nie żenili
się, gwałcili kobiety, a jeśli tym kobietom życie było miłe, oddawały im
spłodzone przez nich dzieci. Podobno Varinscy mieli tylko synów...
- Możliwe, bo to mężczyzna decyduje o płci - wtrącił Rurik.
- Tak, ale wydaje mi się, że oni po prostu zostawiali dziewczynki na
pastwę losu.
Rurik chciał jej odpowiedzieć, ale powstrzymał się. Dalej bacznie się jej
przyglądał.
- Wszyscy Varinscy są wyszkoleni na okrutnych wojowników.
- Więc nie wierzysz w ich nadprzyrodzone zdolności?
- Daj spokój.
- Nie wierzysz w siły nadprzyrodzone?
- Nie. Wierzę w to, co widzę, czuję i czego mogę dotknąć. - Nie wierzyła
nawet w Boga. Zwątpiła tamtej nocy, kiedy straciła rodziców. - Znalazłam coś,
co moim zdaniem jest częścią rodzinnego skarbu Varinskich...
- Skarbu, który Konstantine podarował diabłu? - Twarz Rurika była
ukryta w cieniu, widziała tylko jego oczy, ożywione i wpatrzone w nią. - A
diabeł nie powinien go mieć?
- Zgodnie z legendą, diabeł podzielił skarb na cztery części i cisnął w
cztery strony świata.
Rurik potrząsnął głową.
- Cisnął je na cztery krańce ziemi.
- No tak, znasz tę historię! - powiedziała z uznaniem. - Diabeł cisnął
kawałki na cztery krańce ziemi. Źródła nie są zgodne co do samego skarbu:
jedne podają, że to było złoto, inne, że srebro, jeszcze inne, że była to ikona,
taka, jaką rosyjskie rodziny stawiają w swoich domach na specjalnych
ołtarzykach.
Rurik szybko przeniósł wzrok na komputer i pokiwał głową.
- Pomyślałam, że to musi być złoto, skoro było aż tak cenne, a technika i
zdobienia, które widać na zdjęciach zrobionych na kamiennej ścianie też na to
wskazują. - Poklepała kartę pamięci w kieszeni koszuli. - I stąd
wywnioskowałam, że umowa dająca Konstantine'owi zbrodnicze przywileje,
musi być wyryta w tym skarbie.
- To wielki krok naprzód - powiedział Rurik, marszcząc brwi.
- A jeżeli Konstantine Varinski tak bardzo niepokoił się o, hm, tabliczkę
czekolady, że wymyślił tę historyjkę o diable ciskającym na cztery krańce ziemi,
to jest w tym coś obciążającego.
- Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą - że legenda Varinskich jest zmyślona,
a oni sami nie zmieniają się w drapieżniki, a swoją legendę wykorzystują
jedynie do straszenia ludzi - to brzmi logicznie. Ale co, jeżeli...
- Co, jeżeli oni naprawdę zmieniają się w zwierzęta? - Zaśmiała się lekko.
Nagle usiadł prosto, a światło oświetliło jego twarz. Twarz, na której
widać było irytację i która wyglądała, jakby zamierzał zrobić coś
nierozważnego, ale Tasya nie potrafiła powiedzieć co.
Opadł z powrotem na oparcie, ale wyczuła czujność i zniecierpliwienie,
był jak jastrząb, który czekał, aż mysz wybiegnie ze swojej nory.
- To naprawdę potężna legenda. Oni nie są wilkołakami, nie działają pod
wpływem księżyca, ani też wampirami, które mogą wychodzić tylko w nocy.
Mogą iść wszędzie i o każdej porze, jak ludzie albo zwierzęta. I to czyni ich o
wiele bardziej niebezpiecznymi, prawda? - Znowu się zaśmiała. - Skoro mowa o
PR!
- Niewiarygodne. - Rurik zdawał się bardzo ostrożnie dobierać słowa. - A,
jeżeli tabliczka czekolady okaże się ikoną rosyjskiej rodziny, a ty zadałaś sobie
tyle trudu, żeby znaleźć ten skarb Varinskich aż tutaj, w grobowcu Clovusa na
wyspie Roi?
- Niczego nie rozumiesz? Varinscy to nowoczesna międzynarodowa
korporacja, doskonali tropiciele, zabójcy do wynajęcia. To oni wysadzili
grobowiec. - Położyła rękę na jego kolanie. - Oni próbują coś ukryć.
- A więc jesteś przekonana, że to Varinscy wysadzili grobowiec.
- Oczywiście. Jeżeli się nad tym zastanowisz, przyznasz mi rację. -
Uścisnęła go mocniej, po czym puściła. - Mówiłeś, że nie wierzysz w zbiegi
okoliczności.
- Więc prawdopodobnie chcieli cię zabić. Nie lubią ludzi, którzy węszą i
ujawniają ich tajemnice.
Rurik wiedział o Varinskich więcej, niż mogłoby jej się wydawać.
- Być może.
- Bardzo spokojnie przyjmujesz wiadomość o swojej możliwej śmierci.
Zastanawiała się, co mu odpowiedzieć, ale wszystkie odpowiedzi jej
zdaniem brzmiały zbyt melodramatycznie.
- Ta skrzynia ze skarbem była wielkim rozczarowaniem. Kiedy opróżniłeś
ją i okazało się, że tabliczki tam nie ma, prawie się rozpłakałam.
- A ja chyba za chwilę się rozpłaczę. - Był lekko zarumieniony. - Bardzo
niechętnie zadam ci to pytanie, ale co zamierzasz zrobić z tymi wszystkimi
informacjami?
- Napisałam książkę.
- Napisałaś książkę o Varinskich? - zapytał Rurik podniesionym głosem.
- Jest dobra! - powiedziała, unosząc brwi.
- Proszę, zrób coś dla mnie. Lepiej, żeby nie ujrzała światła dziennego.
- Mój wydawca twierdzi, że jest dobra.
- Masz już wydawcę? - zapytał przerażony.
- Zostanie wydana za dwa miesiące. W twardej okładce! - Użyła swoich
zdolności literackich, aby fakty i fantazje ująć w przykuwającej uwagę formie.
Była z siebie dumna, a on usiłował ją zdołować. - Znasz się na biznesie
wydawniczym?
- Wiem, ze większość książek to klapy. Może twojej nikt nie zauważy -
powiedział z nadzieją.
- Właściwie, prognozy są doskonałe - odparła z chłodną uprzejmością. -
Mój wydawca mówi, że trafi na listę bestsellerów New York Timesa.
- Przecież to tylko liczby.
Miała ochotę zgnieść go jak pluskwę, jego i ten jego zupełny brak
entuzjazmu.
- Udokumentowałam moje badania, ale jeżeli mogę uwiecznić prawdziwą
historię Varinskich, którą zainteresuje się prasa, to przyniesie mi rozgłos,
którego potrzebuję. Przydałby się też jakiś dowód korupcji Konstantine'a, mogę
wykraść ikonę, jeżeli to w czymś pomoże. Wszystko, żeby zyskać rozgłos.
- Wszystko, żeby zyskać rozgłos - powtórzył. - Kiedy zaczynaliśmy o tym
rozmawiać, prosiłem cię, żebyś zaczęła od początku, ale tego nie zrobiłaś. Kim
dla ciebie są Varinscy? - Starannie akcentował każde słowo.
- O co ci chodzi? Myślisz, że są moimi krewnymi? - Jej policzki płonęły. -
Nie jestem spokrewniona z tymi potworami. Ani nigdy z żadnym nie spałam!
Na chwilę odwrócił wzrok.
- Nie, nie o to pytam. Na świecie jest wiele niesprawiedliwości, Tasyo
Hunnicutt. Wiesz o tym, bo wiele widziałaś. Dlaczego postanowiłaś walczyć
właśnie z tym złem?
- Bo tak trzeba. - Marny argument. - Bo to moja praca.
- Nieprawda. Innym złym rzeczom tylko robisz zdjęcia i opisujesz je. To
jest względnie bezpieczne. Z Varinskimi jest tak, że jeżeli raz opowiesz się jako
ich wróg, już nigdy nie będziesz bezpieczna. I dobrze o tym wiesz. Więc
zapytam jeszcze raz: dlaczego Varinscy?
- Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale parę rządów świata
nienawidzi mnie za moje artykuły.
Nie przyszło jej do głowy, że Rurik będzie zastanawiał się nad jej
motywami, albo że będzie ją tak szczegółowo wypytywał. Większości
mężczyzn nie interesowało nic poza jedzeniem, piciem i seksem. Dlaczego
musiała utknąć tutaj akurat z nim?
- Wyczuwasz zło. - Popatrzył na nią beznamiętnie.
Wierciła się na krześle. Wiedziała, do czego zmierzał.
- Wyczułaś Clovusa i jego pułapki, wiedziałaś, że Varinscy tam byli.
- Kiedy są blisko, czuję... potworny szum w uszach, krew uderza mi do
głowy i widzę płomienie.
Za blisko, Tasya! Za bardzo zbliżasz się do prawdy!
- Kiedy jeszcze to czujesz?
Właściwie, dziwnie się czuła, kiedy był obok, ale winę za to złożyła na
stałe, umiarkowane pożądanie, które ją nękało, i to, że zapominała oddychać,
kiedy gapiła się na niego.
Lubiła się na niego patrzeć, wpatrywać się w jego złoto-brązowe oczy,
silną twarz o ostrych rysach i umięśnione ciało, które tak dobrze wyglądało w
ubraniu - a jeszcze lepiej bez. Uwielbiała jego zapach, i kiedy jej dotykał, czuła,
jakby to miało trwać wiecznie.
- Kiedy jeszcze to czujesz? - powtórzył. Nie zamierzał odpuścić.
A ona nie miała zamiaru o tym rozmawiać - o tej nocy bardzo dawno
temu, o płomieniach na horyzoncie i jak wołała mamę, bo kiedy ci okropni
ludzie byli w pobliżu, było jej źle, bardzo źle.
- Przykro mi, Rurik. To częściowo moja wina, że oni wysadzili
grobowiec, ale przysięgam, nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogliby to
zrobić.
- Więc czułaś to wcześniej. - Był wściekły. - I nadal masz czelność
twierdzić, że nie wierzysz w siły nadprzyrodzone.
Do tej pory starała się panować nad emocjami, ale nie wytrzymała.
- To nie są siły nadprzyrodzone. To tylko przeczucia!
- Bardzo przydatne - powiedział wstając.
- A ty wierzysz w siły nadprzyrodzone?
- Zdecydowanie tak.
Nie wiedziała, czy mówił serio czy żartował.
- Pilot wojskowy, który wierzy w upiory i duchy?
- Były pilot wojskowy. Może to przez upiory i duchy przestałem nim być.
Nie rozumiała nic z tego, co mówił. Wstała z krzesła.
- Co myślisz o tym, co robię?
- Myślę, że długo nie pożyjesz.
- Ale jeżeli będzie przez to mniej zła na świecie, to czy nie warto?
- Nie. Bo nie mógłbym znieść świata bez ciebie.
Zanim zdołała odgadnąć jego zamiary, wziął ją w ramiona i mocno
przytulił. Był napięty i gorący, właśnie taki, jakim go zapamiętała, ale o wiele
mniej delikatny... Miał ochotę ją pocałować i nie zamierzał dłużej czekać. Ten
pocałunek był agresywny niczym burza, błądził językiem w jej ustach, gryzł jej
dolną wargę. Jedną ręką przytrzymywał jej plecy, drugą wepchnął z tyłu w
majtki i wsunął tak głęboko, że zadrżała, prawie gotowa mu ulec. Wtedy puścił
ją. Puścił, cofnął się i wyszedł.
Opuszkami palców dotknęła opuchniętych ust i przymknęła oczy.
Pomyślała, że gdyby umarła, nikt by jej nie opłakiwał. A jednak Rurik,
który mógł wydawać się spokojny, skrywał w sobie pokłady namiętności, które
sprawiały, że gotowała się w niej krew, i bardzo chciała żyć.
Szybko pobiegła korytarzem z zamiarem dogonienia go.
Stał przy wejściu do salonu i ponad głowami pani Reddenhurst i dwóch
innych gości patrzył w ekran włączonego telewizora.
Tasya stanęła obok niego.
Ne ekranie reporterka stała w deszczu przed kupą gruzu na wyspie Roi.
Za nią widać było ludzi z latarkami w panice przeszukujących gruzowisko.
- Nie wiemy, kto podłożył ładunek wybuchowy w grobowcu. Podejrzenia
padają oczywiście na terrorystów, ale wiemy, że ciągle trwają poszukiwania
dwojga ludzi, którzy prawdopodobnie nie żyją. Jednak, dopóki nie zostaną
znalezione ich ciała, to oni są głównymi podejrzanymi o spowodowanie
wybuchu.
Na ekranie pojawiły się zdjęcia Rurika i Tasyi.
Rozdział 13
Tasya wyglądała, jakby przyznawała się do winy i za chwilę miała rzucić
się do ucieczki, ale Rurik wiedział, że oboje byli raczej nie do poznania.
- Pani Reddenhurst, moja żona i ja idziemy do swojego pokoju.
Kobieta odwróciła się w swoim wysokim fotelu.
- Proszę, wejdźcie. Poznajcie tych miłych ludzi, którzy zgodzili się jutro
podrzucić was swoim samochodem.
Rurik wziął Tasyę za rękę i wprowadził ją do małego salonu.
- To bardzo miło z państwa strony, że możemy z wami jechać, panie i
pani Kelly.
- Serena i Hamlin - powiedział pan Kelly, wyciągając rękę. Był niski,
podstarzały, miał białą brodę, a jego okrągły brzuch zwisał nad paskiem.
Wzrost i wymiary jego żony idealnie do niego pasowały. Oboje
uśmiechali się promiennie.
Widocznie święty Mikołaj i jego żona spędzali wakacje na północy
Szkocji.
- Cieszę się, że będziemy mieli towarzystwo, zwłaszcza że podzielimy się
kosztami benzyny - powiedział, przekrzywiając głowę. - Wiem, kim jesteście.
Jasna cholera.
- A przynajmniej rozpoznaję wasz akcent. Jesteście Amerykanami -
powiedział.
- Jesteśmy waszymi północnymi sąsiadami - powiedziała Serena. - Z
Kanady. Zawsze miło spotkać w podróży kogoś z sąsiedztwa.
Tasya oparła się o Rurika, jakby potrzebowała jego wsparcia.
- Pamiętasz, jak na Florydzie spotkaliśmy Freda i Carol? - zapytał
Hamlin. - To było niesamowite, prawda?
- Fred i Carol Browning naprawdę okazali się naszymi sąsiadami,
mieszkali niedaleko, a nasze dzieci razem dorastały - wyjaśniła Serena.
- I wyobraźcie sobie, że spotkaliśmy się w lutym na Florydzie.
- Wyobrażam sobie - szepnęła Tasya słabym głosem. Zanim państwo
Kelly zdążyli zaczerpnąć powietrza, Rurik powiedział:
- Pani Reddenhurst, dziękujemy za użyczenie komputera i przyjęcie nas
pod swój dach.
- Właśnie, dziękujemy. - Tasya chwyciła ją za rękę.
- Proszę bardzo. - Pani Reddenhurst wyglądała na zadowoloną z ich
uprzejmości. - Idziecie już na górę?
- Jasne, że idą - powiedział rozbawiony Hamlin. - Przecież to nowożeńcy!
Serena też się zaśmiała.
- Jutro szyby w samochodzie będą całe zaparowane! To będzie bardzo
długa podróż do Edynburga. Rurik popchnął Tasyę w stronę schodów.
- Nie rozpoznali nas - wyszeptała.
- Więc mamy okazję dostać się do Francji incognito. - Szedł tuż za nią,
niemal depcząc jej po piętach, kiedy wchodziła na strych.
Zatrzymała się.
- Nie musisz jechać ze mną do Francji.
- Ale to zrobię.
- Nie, naprawdę, nie chcę narażać cię na niebezpieczeństwo. Zaśmiał się
gorzko. Już był w niebezpieczeństwie, ale z pewnością ona dolała oliwy do
ognia.
- Mam lepszy pomysł. Może wyślę cię w bezpieczne miejsce, a sam
pojadę do Francji po skarb Varinskich?
- Nie - odpowiedzieli jednocześnie.
- Sama muszę znaleźć ten skarb - kiedy to mówiła, wyglądała bardzo
poważnie.
- Bo zrobisz sobie lepszy PR? - nie był w stanie ukryć rozdrażnienia.
Kiedy pomyślał o jej planie napisania książki o Varinskich i zrobieniu
wokół niej tyle zamieszania, ile się dało, miał ochotę na nią nakrzyczeć. Tasya
Hunnicutt, najbardziej łebski obieżyświat, jakiego kiedykolwiek spotkał,
wyobrażała sobie, że uda jej się stanąć do walki z najstarszym, najbardziej
śmiercionośnym kartelem na świecie, i wygrać.
Przy Varinskich mafia to ministranci. Dlaczego tak było?
Bo pierwszy Konstantine zawarł pakt z diabłem, a ten znał swoich ludzi.
Rurik zamierzał pojechać z nią do Francji, a kiedy znajdą ikonę... zabierze
ją. Ponieważ to była ikona, która mogła uratować życie jego ojca i co
ważniejsze - jego duszę.
Co prawda Tasya mogłaby się zezłościć, ale musiałaby nauczyć się z tym
żyć, bo Rurik zamierzał zatrzymać ikonę.
- Powinieneś wrócić na wykopaliska - powiedziała - i pozwolić mi samej
znaleźć skarb Varinskich.
Wahał się pomiędzy gwałtownym niespełnieniem a jasno wytyczonym
celem.
- Nawet o tym nie myśl - powiedział, kładąc palec na jej ustach. - Nie
zostawię cię samej na pastwę Varinskich.
Jej oczy wypełniły się łzami, westchnęła.
- Przepraszam - szepnęła, opuszczając wzrok. - Chyba jestem bardzo
zmęczona.
Pomyślała, że w sumie dobry był z niego człowiek, tylko rozwścieczył go
jej głupi upór, nie wspominając już o nieuchronnie zbliżającej się konfrontacji.
- Oboje jesteśmy zmęczeni. Idę wziąć prysznic. Pani Reddenhurst
powiedziała, że pożyczy ci jedną ze swoich koszul nocnych. Nie czekaj na mnie.
- Nie będę - powiedziała, podnosząc wzrok. - Rurik, naprawdę mi
przykro, że to przeze mnie twoje wykopaliska wyleciały w powietrze.
Myślała, że był wściekły z tego powodu. Czyżby się myliła?
Nie czekając na odpowiedź, wbiegła po schodach na górę.
Popatrzył na nią i powiedział łagodnie:
- Nie martw się. Jeszcze mi za to zapłacisz.
Tasya była tak zmęczona, że spała bardzo długo i twardo. Kiedy się
zbudziła, zauważyła, że była opatulona w coś ciepłego, tylko jedna stopa, która
wystawała spod kołdry, była lodowata.
Ale reszta ciała była ciepła i odprężona. Chyba nigdy dotąd tak dobrze nie
spała.
Nagle Rurik przewrócił ją na plecy. Potem uniósł jej śmieszną, obszerną
flanelową koszulę nocną należącą do pani Reddenhurst. Wsunął jej palce w
majtki, głaszcząc nieco powyżej najczulszego punktu jej ciała, powoli potęgując
doznania, potem pozwalał jej chwilę odpocząć i znów atakował.
Chłodne powietrze na strychu szczypało ją w twarz i spierzchnięte
wargi... a Rurik górował nad nią, duży, ciemny, drapieżny cień w słabym świetle
mającego wkrótce nadejść poranka. Chciała, żeby dotykał jej częściej, jeszcze
bliżej, może nawet mocniej...
Ponętnym ruchem bioder zapraszała, by ją posiadł, i przestał się z nią
drażnić.
Wybuchnął śmiechem, wsuwając nogę pomiędzy jej nogi.
- Nie, to nie będzie takie łatwe.
- Co? - spytała nieprzytomnie.
Była zbyt zdezorientowana, żeby zrozumieć, co powiedział i co tu się
właściwie działo.
Skoro postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i doprowadzić ją do ekstazy
- i pomimo że ona wiedziała, że ma bardzo ważne obiekcje co do tego, w tej
chwili nie sprzeciwiała się decyzji podjętej bez jej udziału.
Dlaczego ją rozpalił, ale nie posiadł? Dlaczego jeszcze nie dali się ponieść
fali namiętności?
Dlaczego, do cholery, jeszcze nie był w niej?
Wydała z siebie cichy, nieskładny pomruk, który raczej nie brzmiał jak
zachęta, a miał nią być.
Pocałował ją, potem jego usta powędrowały wzdłuż podbródka do ucha.
Zaczął je ssać, co średnio jej się spodobało, a wtedy je ugryzł.
Poczuła lekkie ukłucie bólu.
Wygięła się w łuk.
Znowu się roześmiał.
Nie rozumiała, co go tak rozbawiło.
Dotknął ręką jej gardła, potem przesuwał rękę do dekoltu koszuli nocnej
pani Reddenhurst, otulającej Tasyę flaneli o intensywnym zapachu lawendy. Na
strychu panował przejmujący chłód, a koszula była tak ciepła i obszerna, że
Tasya, nosząc ją, czuła się bezpieczna.
Rurik nie tracił czasu i wiedział, jak poradzić sobie z pozbyciem się jej.
Zdążył już rozpiąć jedyne cztery guziki, widać pani Reddenhurst chciała
zapewnić Rurikowi łatwy dostęp do żony.
Jego ręka wśliznęła się do środka, wpuszczając zimne powietrze, które
musnęło jej delikatną skórę. Odsłonił pierś Tasyi i położył na niej dłoń. Potem
zaczął ją pieścić ustami.
Tasya poddała się fali namiętności, wydając z siebie przeciągły jęk.
Minęło tyle czasu... długie tygodnie, odkąd trzymał ją w ramionach.
Tygodnie bezowocnego pragnienia, budzenia się z erotycznych snów z
ciałem drżącym w porywach spełnienia.
A teraz on był tutaj z nią, doprowadzając na skraj spełnienia... i zostawiał
ją drżącą i rozpaloną.
Głęboko odetchnęła i otworzyła oczy.
Zobaczyła że Rurik przygląda się jej. Jego potężne ramiona były nagie,
każdy mięsień pokrywała napięta skóra.
Był boski, wielki i niezwykle męski. Pragnęła go.
- Proszę - wyszeptała. Pokręcił głową.
- Nie, kochanie. Chcę rozpalić cię do czerwoności.
- O czym ty mówisz?
- Podczas całej naszej podróży chcę wiedzieć, że mnie pragniesz. Chcę,
aby twoje pragnienie ciągle nam towarzyszyło, cicho szemrało w tle, kiedy
będziemy szukać skarbu. I żebyś ani na chwilę nie mogła o nim zapomnieć -
mówił niskim, głębokim głosem.
- Zwariowałeś. - Naprawdę tak myślała.
- Mam obsesję. - Pochylił się, oddechem muskając jej policzek. - I chcę,
żeby ogarnęła też ciebie.
Ona najwyraźniej też zwariowała, bo cieszyła się z jego zamiarów, i
jednocześnie była wściekła.
- Nie myśl, że nie umiem sama o siebie zadbać - mówiąc to, zsunęła dłoń
w dół brzucha.
Złapał ją za nadgarstki i uniósł je ponad jej głowę.
- A ja wiem, jak cię powstrzymać.
Znowu wsunął nogę pomiędzy jej nogi, doprowadzając ją go granic
spełnienia.
Usiłowała uwolnić się z jego uścisku. Niestety, był silniejszy.
Rzucała się pod nim i próbowała wszelkich znanych jej metod
samoobrony, ale łajdak nie ustępował. W końcu, zmęczona, zrezygnowała.
Leżała tak, dysząc z wściekłości i niezaspokojenia, a on całował ją długo,
powoli, wędrując ustami od czoła, do piersi i nagiej skóry na brzuchu, potem
wreszcie wsunął język w miękkie zagłębienie między jej udami.
Nie pamiętała, ile razy kochali się podczas ich pierwszej wspólnie
spędzonej nocy, ale do tego wcześniej się nie posunęli.
Przyjemnie było odkryć, jak doskonale Rurik znał kobiece ciało.
Wiedział, jak obudzić w kobiecie pragnienie i wzmagać je w powolnych
falach rozkoszy.
Nie była zaskoczona - emanował od niego ten rodzaj męskiej aury, który
obiecywał wiele i doprowadzał do omdlewającej rozkoszy.
Potem, kiedy jej zmysły osiągnęły szczyt, wycofał się.
Zapomniała o godności i próbowała go zatrzymać, ale wyskoczył z łóżka,
i stał, zupełnie nagi, dumnie prezentując swoją nabrzmiałą męskość.
- Musimy się zbierać.
Wcześniej uważała, że był ekspertem w zaspakajaniu kobiet?
Owszem, był męski, to trzeba mu przyznać, ale był też wielkim, nadętym
draniem.
- To było podłe - warknęła, siadając na łóżku. Zrzuciła kołdrę, mając
nadzieję, że zimne powietrze ochłodzi nieco jej rozszalałe libido.
Nic z tego. Jakby robiąc jej na złość, przeszedł nago przez cały pokój w
poszukiwaniu swojego ubrania. Jego posągowa postać, a zwłaszcza pośladki,
przypominały posąg Dawida Michała Anioła. Tylko żywy.
- Jasne. Prawie tak samo podłe, jak spędzenie ze mną cudownej nocy i
odejście bez słowa, jakbym był jakimś potworem.
Odwrócił się, trzymając koszulkę w dłoni. Przyłapał ją, jak gapiła się na
jego tatuaż, który fascynował ją już wcześniej. Wił się wzdłuż ramienia i w
poprzek klatki piersiowej, wielki, wspaniały, schodził aż do pasa.
Prawdopodobnie, chcąc dręczyć ją jeszcze bardziej, powolnym,
zmysłowym ruchem uniósł ramiona nad głową i włożył koszulkę.
Na ten widok zaschło jej w ustach.
- Może byś mi powiedziała, dlaczego stchórzyłaś? - zapytał.
- Nie stchórzyłam. Po prostu...
Bała się. Bała się tego, że był jednym mężczyzną, który mógłby z nią
zostać, i jedynym, którego mogłaby pokochać. Gdyby coś mu się stało...
Ale przecież nie mogła mu o tym powiedzieć. To odsłoniłoby stanowczo
za dużo tajemnic duszy okaleczonej przez wielką stratę.
- Zawsze wiedziałam, że istnieje szansa, że Varinscy kiedyś mnie
dogonią. Nie chciałam, żeby coś ci się stało.
- Cóż za szlachetność. - Ton jego głosu wskazywał, że raczej tak nie
myślał. - Bardzo miło z twojej strony, że postanowiłaś ratować moje życie od
niechybnej zguby, wymykając się chyłkiem niczym jakaś zadufana w sobie
fotoreporterka w obawie, że poproszę ją o autograf.
- Wcale tak nie zrobiłam!
- Więc powiedz mi, dlaczego uciekłaś? Nie wierzył jej. Jak mógł jej nie
wierzyć?
- Bałam się, że coś ci się stanie - powtarzała uparcie.
Jednym szybkim ruchem znalazł się obok niej. Próbowała zrobić unik,
uciec, ale on złapał ją, zbitą z tropu i bezbronną. Trzymając w ramionach,
przyciskając do siebie jej ciało, pocałował ją, powoli na nowo rozbudzając
ledwie okiełznane pragnienie.
Kiedy cały jej opór został stłumiony i oplotła rękami jego szyję, położył ją
z powrotem na łóżku. Po czym rzeczowo znowu zabrał się do ubierania.
Odgarnęła włosy z wilgotnego czoła.
- Dlaczego to robisz?
- Bo chcę, żebyś z każdym oddechem chciała czuć mój zapach. Żeby
żadne twoje słowo nie miało znaczenia, jeżeli nie było wypowiedziane do mnie.
Żebyś nie słyszała nic poza moim głosem. Chcę, żebyś zapamiętała, że
jakiejkolwiek przyjemności odtąd doznasz, ja ci ją dam. - Spojrzał jej w oczy. -
Chcę, żebyś zaufała mi na tyle, żeby powiedzieć całą prawdę o Tasyi Hunnicutt.
Zabawne, jak nabrał dystansu do kłopotów z Varinskimi. Prawie dwa
metry kłopotów stały właśnie przed nią i wkładały spodnie.
Rozdział 14
Tasya i Rurik stali na chodniku przed stacją kolejową w Edynburgu i
patrzyli na odjeżdżających Hamlina i Serenę Kelly.
- To była najdłuższa podróż w moim życiu - powiedział Rurik.
- Skąd możesz to wiedzieć? Przecież większość drogi przespałeś -
mruknęła Tasya.
Czego nie można było powiedzieć o niej. Nie zmrużyła oka, słuchając
nieustannej paplaniny Kellych na temat ich domu, sąsiadów, podróży, życia. I
kiedy pomyślała, że za chwilę zabije ich, jeżeli nie zmienią tematu, zrobili to i
radośnie wskazali, że istotnie, tak jak przypuszczali, przez nią i Rurika
zaparowały tylne szyby samochodu.
Rurik chrapał, a Tasya zastanawiała się, co było w tym tak zabawnego, że
państwo Kelly śmiali się z tego przez dłuższy czas. Gdyby przestało padać,
Tasya mogłaby przynajmniej opuścić szyby i zimny wiatr rozgoniłby ich głosy.
Ale nie, mżawka nie słabła, więc była na nich skazana.
Utknęła
między
radośnie
chrapiącym
Rurikiem
a
dwojgiem
rozentuzjazmowanych Kanadyjczyków i wspomnieniami minionej nocy.
Cholerny Rurik. To przez niego ledwie chodziła, siedziała, i cały czas
była podniecona. Zamienił ją znowu w napaloną nastolatkę, której wszystkie
myśli zdominowane były przez jedną rzecz - seks. Z nim.
Rurik zatrzymał taksówkę.
- Co robisz? - zapytała.
- Musimy sprawdzić, kiedy odpływa prom do Belgii.
- Prom dokąd... ? Przecież powiedzieliśmy pani Reddenhurst i Kellym, że
pojedziemy pociągiem pod kanałem La Manche.
- Skłamaliśmy. - Otworzył przed nią drzwi auta.
Kiedy wsiedli, dał wskazówki taksówkarzowi. Objął ją i szepnął do ucha:
- Ktoś niepowołany mógłby ich wypytywać. Im mniej wiedzą, tym lepiej.
- Aha. - Przywykła do bycia ostrożną samotną kobietą, która podróżowała
do najbardziej niebezpiecznych rejonów świata. Ale w tej podróży czuła się jak
w filmie „Tożsamość Bourne'a”, tylko z kimś o wiele przystojniejszym niż Matt
Damon.
Wyjrzała przez okno.
Musiała przestać myśleć w ten sposób. Do tej pory uważała Matta
Damona za najprzystojniejszego faceta na świecie. Oczywiście, nie patrząc na
Rurika, mogłaby dalej tak myśleć.
- Uważasz, że ktoś mógł nas śledzić?
- Wszystko jest możliwe - to mówiąc, położył palce na jej ustach i
wskazał na taksówkarza.
Piętnaście minut później mieli już bilety na prom. Podróż do Zeebrugge w
Belgii miała trwać osiemnaście godzin, w cenę biletu wliczone były posiłki w
restauracji i wejście do kasyna. Za dwie godziny zaczynano wpuszczać
pasażerów na pokład. Prom odpływał wczesnym wieczorem. Rurik zdecydował,
że mają dostatecznie dużo czasu, żeby odwiedzić pobliski sklep z używaną
odzieżą.
Tasya, w swoim luźnym stroju khaki i z dziwacznie ufarbowanymi
włosami, wyglądała jak skrzyżowanie robotnika budowlanego z fanką
gotyckiego rocka.
Kiedy wyszli ze sklepu, patrzyła z niedowierzaniem na swoje biodra
przewiązane wielkim szalem z czarnej bawełny i jaskraworóżową, odsłaniającą
dekolt koszulkę z wydrukowaną na niej twarzą Marylin Monroe.
- Myślałam, że próbujemy nie zwracać na siebie uwagi.
- Nie. - Rurik miał na sobie długi skórzany płaszcz, który sięgał aż za
kolana, spłowiałe dżinsy i zapinaną na zatrzaski koszulę. Brakowało mu tylko
kowbojskiego kapelusza i mógłby udawać Teksańczyka. - Chodzi nam o to,
żeby odwrócić uwagę od naszych twarzy. Z tymi włosami i w tym stroju
wyglądasz na piętnaście lat. Jeżeli ktoś miałby podać twój rysopis.
- Ale nikt nigdy nie uwierzy, że jesteś kowbojem - powiedziała.
- Wystarczyłoby, gdybym wyglądał na trochę mniej masywnego -
powiedział, otwierając przed nią drzwi do kawiarni. - Nie mogę nic poradzić na
moją posturę.
Lokal był przestronny, pachniało tu kawą i świeżym ciastem. W każdym
rogu, wysoko na ścianie zawieszony był telewizor, a wzdłuż tylnej ściany stały
stoliki z komputerami. Podszedł do lady, kupił im po filiżance kawy i dostęp do
Internetu, i posadził ją przed jednym z komputerów.
Usiadł obok, rozejrzał się wokół i powiedział szeptem:
- Wyślij te zdjęcia swojemu szefowi.
Dziwne, bo na myśl o tym jej serce zaczęło walić jak oszalałe.
Przecież wcześniej setki razy wysyłała zdjęcia Kirkowi Lebreque z
Dziedzictwa Narodów. Wyobrażała sobie już, jak dostaje te zdjęcia, ogląda je,
wysyła do druku i rozpowszechnia po całym kraju. Będzie wiedział, że Tasya
żyje i ucieszy się, bo bardzo lubił ją jako człowieka, a jako dziennikarkę wręcz
uwielbiał.
I cóż to była za ulga, móc w końcu podzielić się z kimś dowodami
odkrycia na wykopaliskach.
Cała operacja zajęła mniej niż piętnaście minut. Odłączyła kartę pamięci i
schowała ją do plecaka.
- Możemy już iść - powiedziała, trącając Rurika.
Ale on siedział nieruchomo, wpatrując się w ekran telewizora.
Usłyszała znajomy głos. Odwróciła się i spojrzała w ekran.
To była pani Reddenhurst, stała szlochając przed swoim pensjonatem, a
raczej tym, co z niego zostało.
- Nie wiem, dlaczego to zrobili. Ci mężczyźni po prostu tutaj weszli i
podpalili mój dom. Straciłam wszystko. Wszystko - powtarzała łamiącym się
głosem.
Kirk Lebreque siedział w swoim biurze, przeglądając jedno po drugim
zdjęcia, które przysłała mu Tasya. Rozpaczliwie usiłował zapamiętać jak
najwięcej szczegółów, oszacować rozmiary, materiały, wiek. Kiedy obejrzał
ostatnie zdjęcie, ostrożnie umieścił je w osobnym folderze. Nagle zamarł i
uniósł rękę nad myszą.
Zimna lufa rewolweru dotknęła jego szyi.
- No, dalej - powiedział szorstki głos z rosyjskim akcentem.
Nerwowo przełykając ślinę, umieścił całą zawartość folderu w koszu.
- To nie wystarczy. - Pistolet znowu szturchnął Kirka.
- Wyczyść pamięć komputera.
Kirk nie wytrzymał.
- Dlaczego po prostu nie strzelisz w komputer? - warknął.
- Próbujesz mnie wykiwać. Myślisz, że jestem głupi? Ten komputer jest
podłączony do sieci. Dopóki nie wyczyścisz mu pamięci, wszystko da się
odtworzyć - powiedział. - Może później rozwalę go dla rozrywki.
- Ale stowarzyszenie trzyma tutaj ważne informacje!
- Wyczyść wszystko!
Kirk wytarł w spodnie spocone dłonie, po czym otworzył folder
„Narzędzia”. Wybrał polecenie „Usuń”, zaznaczył twardy dysk...
- To przestępstwo. W pamięci tego komputera są rzeczy, których nigdy
nie da się odzyskać.
- O to właśnie chodzi.
Kirk nie był w stanie dłużej znieść widoku tego mężczyzny. Patrzył na
niego przez sześć godzin, początkowo utrzymywał, że Tasya nie żyje, potem
milczał, żeby uniknąć jego wielkich pięści.
Nie znał jego imienia. Wiedział tylko, że był wielki i brzydki. Coś było
nie tak z jego twarzą: nos wyglądał prawie jak nos szczura i prawdopodobnie
widział w ciemnościach.
Przyprawiał Kirka o gęsią skórkę, a sposób, w jaki operował nożem, a
później półautomatycznym pistoletem... Kirk kliknął „Usuń” i patrzył, jak
komputer rozpoczyna operację czyszczenia twardego dysku.
Odwrócił głowę, nie mógł na to patrzeć. Podniósł wzrok na prześladowcę
i powiedział:
- Nie uda ci się uniknąć odpowiedzialności, wiesz o tym. Wszędzie cię
rozpoznam.
Miał zaledwie jedną sekundę, żeby zorientować się, że nie docenił
przeciwnika.
Strzał z bliskiej odległości rozbryzgał jego mózg po ścianach pokoju.
Stanisław Varinski z zadowoleniem popatrzył na tę masakrę.
- Teraz już raczej nie rozpoznasz.
Rozdział 15
Rurik dostrzegł go kątem oka, kiedy wchodzili na pokład promu.
Rzut oka wystarczył i już wiedział, że Varinski go znalazł.
Zaprowadził Tasyę do części publicznej, gdzie mogli przyglądać się
reszcie pasażerów wsiadających na pokład. Szeroka, płaskodenna łódź mieściła
ponad ośmiuset pasażerów i przeszło sto samochodów, a przynajmniej tak
wynikało z dokumentacji armatora. Nie dostrzegł więcej żadnego śladu
morderców. Ale na promie tej wielkości Varinski mógł łatwo ukryć się w
bagażniku samochodu lub udawać członka załogi.
Nigdzie nie byli bezpieczni przed Varinskimi.
- Zajmiemy swoje miejsca? - zapytała Tasya. - Czy wolisz pójść do
kasyna lub jednej z restauracji?
Była sarkastyczna, zmartwiona sytuacją pani Reddenhurst i tym, co stało
się z jej pensjonatem. Wszystkie zapewniania Rurika, że jego rodzina udzieli jej
pomocy, nie zatarły niechęci i rozpaczy w spojrzeniu Tasyi.
Traktowała ich odpowiedzialność za to, co się stało, bardzo poważnie i
sprawiła, że Rurik przypomniał sobie, co zawsze mówiła jego matka: ceną za
morderstwa i grabieże było nie tylko życie i dobytek. Varinscy zniszczyli
wszelkie poczucie bezpieczeństwa i okrywali mrokiem każdy słoneczny dzień.
- Najpierw znajdźmy swoje miejsca.
Fotele lotnicze, zwrócone w jednym kierunku, ustawione były w dużym
pomieszczeniu. Co najważniejsze rozkładały się, Rurik zapłacił za bilety
pierwszej klasy, miał więc dostatecznie dużo miejsca, by wyciągnąć nogi.
Kabina była wypełniona ludźmi ustawiającymi swoje bagaże, ale szybko
stwierdził, że nie było pośród nich Varinskiego.
- Masz plan promu? - zapytał, siadając obok Tasyi. Podała mu plan i
zamknęła oczy.
Rozłożył mapę i analizował układ przestrzeni publicznej, pomieszczeń
załogi, luki bagażowe, każde miejsce, gdzie mógł ukryć się Varinski.
- Gdy dopłyniemy do Belgii, dalej pojedziemy pociągiem. Otworzyła
szeroko oczy.
- Nie bądź głupi. Pociąg jedzie za długo. Polecimy do Lorraine.
- Pociągiem będzie...
- Wolniej? - Wyprostowała się na fotelu. - W tej chwili mamy przewagę
nad Varinskimi. Nie wiedzą, dokąd jedziemy, a przesiadka w samolot
przynajmniej na chwilę by ich zmyliła.
- Szybko się uczysz. Cholera.
- Złapiemy najbliższy lot do Strasburga i po sprawie. Przynajmniej mam
taką nadzieję.
Najpierw musieli żywi wysiąść z promu.
Ponownie spojrzał na plan statku. Toalety były zawsze niebezpieczne.
Każdy musi tam chodzić, ale nikt nie zostaje długo. Szanse na spotkanie twarzą
w twarz są duże.
- Varinscy będą obserwować lotniska.
- A pociągów nie będą? - Jej ton potęgował napięcie. Swobodnie opadła z
powrotem na siedzenie. - Jechałam tą trasą już wcześniej. Wiem, o czym mówię.
- Tak, wiem, że wiesz.
Niższe korytarze, gdzie przebywała załoga, był parking i luk bagażowy -
tam też można było się ukryć.
Ale Rurik obstawiał pokład. Wciąż padał deszcz, tymczasem nadchodziła
noc i powietrze stawało się chłodne. Nikogo tam nie było, a przebiegły Varinski
mógł czaić się, dopóki większość pasażerów nie poszła spać lub grać w kasynie.
Wszystko, co musiał zrobić, to wyczekać, aż Rurik i Tasya zostaną sami, a
zadanie im ciosu będzie dziecinnie proste.
- A więc lecimy samolotem - zawyrokowała.
Spojrzał na nią. Jeżeli nie uda mu się złapać Varinskiego, nigdy nie
wysiądą z tego promu. Był gotów walczyć o ich życie; sprzeczka z Tasyą o to,
czym będą podróżować, wydawała się mniej istotna. W końcu leciał już
ultralightem. Na pewno zniesie też lot nad Francją.
- Dobrze, już dobrze.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Co ci się stało?
Prom wypłynął z portu, kierując się na Morze Północne.
- Idę rozprostować nogi. - Wstał. - Ty zostań na miejscu.
- A jeśli zechce mi się siku?
- Zaprowadzę cię teraz, jeśli chcesz, ale potem chciałbym, żebyś pozostała
na miejscu.
Rozejrzała się uważnie wkoło.
- Jesteśmy w niebezpieczeństwie?
- Staram się być przezorny.
- Nie muszę iść. - Wyciągnęła koc podróżny i otuliła nim ramiona. -
Zostanę tu.
Pomiędzy ludźmi, i z kursującymi wszędzie stewardami, będzie
bezpieczna. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Otworzył drzwi wyjściowe, a wiatr prawie wydarł mu je z rąk.
Mżawka zamieniła się w burzę, a chmury i zachodzące słońce uczyniły
pokład ciemnym, pustym, ponurym miejscem. Zobaczył wiszące schody i
dzioby łodzi ratunkowych, gdzie Varinski mógł się ukryć, zwłaszcza Varinski
pod postacią zwierzęcia. Plamy światła z okien tworzyły dziwne cienie. Rurik
bezszelestnie przemierzał pokład. Z pochwy owiniętej wokół pasa wyjął nóż.
Doszedł do rufy. Zatrzymał się i spojrzał w kierunku wzburzonej fali
pozostawionej przez prom. Nasłuchiwał ruchu, i coś usłyszał - cichy łopot
skrzydeł.
Tylko ułamek sekundy ostrzeżenia uratował oczy Rurika.
Sokół wędrowny leciał prosto na niego, ze szponami wymierzonymi w
jego twarz. Uderzył ptaka ramieniem w bok.
W jednej chwili sokół zmienił się w człowieka, wysokiego jak Rurik, z
ramionami zgiętymi w pół i zabójczym, skupionym spojrzeniem.
Rurik rzucił się na niego z nożem, wrzynając się w ciało nad gardłem
Varinskiego.
Ten cofnął się zaskoczony.
Dobrze. Ci dranie nigdy nie doceniali synów Konstantine'a. Rurik zaśmiał
się.
- Wysłali tylko ciebie?
Varinski wytarł dłonią krew cieknącą z gardła.
- Tylko jeden Varinski jest tu potrzebny. - Potężnym uściskiem złapał
dłoń, w której Rurik trzymał nóż, i uderzył pięścią w jego klatkę piersiową. -
Ten najlepszy.
Skierował nóż w stronę Rurika, celując w jego pierś. Rurik skoncentrował
się, uwolnił dłoń. Nóż uderzył o podłogę.
Rurik upadł na kolana. Jego ciężar pozbawił Varinskiego równowagi.
Znalazłszy się pod Varinskim, wykręcił mu rękę, wyrywając ją ze stawu.
Varinski zawył z bólu. Z całej siły przycisnął rękę Rurika.
Najwyraźniej ból doprowadził go do szaleństwa.
Kości Rurika zaczynały pękać i rozchodzić się. Ból był okropny.
Powoli tracił świadomość.
Nagle gdzieś z głębi podświadomości usłyszał głos ojca, nawołującego,
by się zastanowił. Słyszał, jak jego bracia drwią z tego, że mdleje, jakby był
dziewczyną.
To była ostatnia sposobność, żeby zaatakować Varinskiego.
Zaczekał, aż był w stanie uwolnić drugą rękę, i otworzył nóż sprężynowy
ukryty w rękawie, po czym wbił go pomiędzy żebra napastnika.
Varinski zawisł na ostrzu noża z szeroko otwartymi oczami. Umarł w
potoku krwi.
Rurik złapał go, kiedy spadał. Sprawdził puls. Nie wyczuł niczego.
Natychmiast zawlókł go na bok i wyrzucił za burtę.
Nie zatrzymał się, by nasłuchiwać plusku. Plama krwi zniknie w strugach
deszczu, ale nie mógł być pewny, czy pasażerowie lub załoga ich nie widzieli.
Musiał się umyć i ulotnić, zanim ktoś przyjdzie.
Wyłamał zamek do jednego ze schowków dozorców i wytarł się
papierowymi ręcznikami. Zdjął płaszcz, wytrzepał go i obejrzał. Był mokry, ale
nie zakrwawiony.
Skrzywił się na widok swojej klatki piersiowej. Sokół zrobił
dwudziestocentymetrowe cięcie w poprzek jego koszuli, zadając mu ranę w tors.
Bolało. Jego tatuaż miał postrzępione brzegi. Rana zagoi się szybko. Ale
koszula nie. Wzruszając ramionami, włożył płaszcz.
Zachowując ostrożność, szedł po pokładzie, co chwila zatrzymując się i
nasłuchując, wypatrując innych pasażerów. Zatrzymał się przy sklepie z
pamiątkami. Kupił sobie koszulkę z napisem „Promem w siną dal” i przebrał się
w toalecie. W końcu wrócił na swój fotel.
Będzie czuwał całą noc, ale wierzył, że on i Tasya są bezpieczni.
Obudziła się, gdy usiadł obok niej.
- O, to ty.
- Tak, to ja.
I przypomniał sobie coś, co wcześniej nie miało znaczenia. Zgodził się
lecieć z nią do Lorraine.
Pocisk nieomal ich doganiał.
Rurik wyprowadził samolot do góry i w bok.
Nie zdołają przed nim uciec...
- Wszystko w porządku? - zapytała. - Czy Varinscy są na promie?
Wzruszył ramionami.
- Ty mi to powiedz. Wyczułaś obecność kogokolwiek z Varinskich?
Złapał ją w półśnie, bezbronną. Przygryzła dolną wargę, rozglądając się
wokół.
- Co?
Jej oczywiste zakłopotanie zaintrygowało go i ucieszyło. Zmusiła go,
żeby znowu latał, a on skłonił ją do przyznania się do swoich przeczuć.
Dlaczego teraz była niespokojna?
- Nie wyczuję Varinskiego, zanim nie będzie naprawdę blisko, bo kiedy
jestem z tobą, zawsze wyczuwam coś jakby... - Położyła rękę na jego ramieniu,
by go uspokoić. - Myślę, że to dlatego, że na swój sposób jesteś niebezpieczny.
- Rozumiem.
Jej przeczucia co do niego były trafne. Ale nie do końca.
Boris Varinski usiadł przed komputerem w swoim biurze, szukając na
witrynie CNN wiadomości, których potrzebował.
Nic. Nawet słowa o morderstwie na Ruriku Wilderze i Tasyi Hunnicutt.
Dlaczego?
Duscha był jednym z synów Borisa, wykwalifikowanym zabójcą,
obdarzonym długimi ramionami i przytłaczającą masą mięśniową.
Kochał zabijać, nalegał, by każde zadanie wykonywać ręcznie.
Boris i jego bracia myśleli, że słabość Konstantine'a do Cyganki musiała
zaowocować słabym potomstwem.
Jednak Rurik Wilder okazał się niemożliwy do zabicia, a teraz każda
minuta, która upływała bez telefonu od Duschy, rozwiewała nadzieje Borisa.
Drzwi otworzyły się z hukiem. Ukazała się w nich głowa jednego z
młodszych chłopców.
- Hej, wujku, zagrasz w pokera?
Boris uwielbiał hazard, ale ostatnio, zbyt często, rodzina grała, nie
zapraszając go, by się przyłączył. Brak szacunku dla niego był kolejnym
sygnałem, że jego pozycja jako lidera słabnie, a to była okazja, by wzmocnić
kontrolę nad nimi.
Ale jeśli tej nocy opuści biuro, może przegapić telefon od Duschy.
Co gorsza, może spotkać wuja Ivana.
- Czekam na telefon! Nie widzisz? - krzyknął.
- Tak, jasne. Czekaj dalej na swój telefon - powiedział chłopak, z
trzaskiem zamykając drzwi.
A Boris dalej wpatrywał się w aparat.
Rozdział 16
Rurik siedział w środkowym rzędzie, przy przejściu, patrząc na drzwi,
które oddzielały pasażerów od pilota, starając się przeniknąć do jego
podświadomości, by zbadać, czy pilot był trzeźwy, ile lat spędził w powietrzu,
czy mógł zmienić się w ptaka i szybować w prądach powietrznych... Tasya
złapała go za rękę.
- Wszystko w porządku? - Nachyliła się w jego stronę.
- Nic mi nie jest.
- Ostatniej nocy chyba nawet nie zmrużyłeś oka. - Ścisnęła jego palce. -
Dlaczego się nie zdrzemniesz?
- Nie zasnę, zanim nie wylądujemy.
- Jasne. - Uśmiechnęła się gorzko. - Spij i nie gadaj.
- Nie mogę, naprawdę, ja... boję się latać. - To było największe kłamstwo,
jakie kiedykolwiek powiedział, ale Amerykanka w samolocie uwierzyła w to.
Dlaczego Tasya miała nie uwierzyć? Bo wiedziała o tym, że był pilotem.
- Po prostu zamknij oczy.
Z zamkniętymi oczami mógł słuchać brzmienia samolotu, analizować
dźwięk silnika, hałas klap przygotowanych do startu...
Niebo nad Afganistanem, pięć lat temu XF-155 Blackshadow przecinał
bladoniebieskie niebo, pozostawiając za sobą białą smugę kondensacyjną.
Poniżej, na krawędzi afgańskiej równiny, ziemia odkształciła się, zamieniając
się z brązowej płaskiej równiny w szczyty gór.
Przez cztery tysiące łat równina i góry, upał i chłód, susza i wrogowie,
którzy czaili się niewidzialni w jaskiniach i na przełęczach, czyniły z
Afganistanu trudny kraj do prowadzenia wojny.
Ale to nie było nic nowego. Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych
nigdy nie wahały się wysłać kapitana Rurika „Jastrzębia” Wildera do
najgorszego piekła na ziemi.
Zgodził się chętnie, wdzięczny za możliwość latania odrzutowcami, o
których nie mówiło się w Siłach Powietrznych, które oficjalnie jeszcze nie były
dopuszczone do lotów i które latały ponad radarami, dosłownie i w przenośni.
Ze znajdującego się za nim siedzenia drugiego pilota nowicjusz zapytał:
- Hej, Jastrzębiu, czego szukamy?
- Nie wiem. - Rurik badał wzrokiem ziemię, szukając... czegoś.
- Nie dostaliśmy żadnych wskazówek?
- Wiem tyko, że grube ryby zachowują się jak ostatnie złamasy.
- Gorzej niż zwykłe?
- Pomyśl tylko, Jedi. Pilotujemy tajny samolot, o którego istnieniu żadna
informacja nie wyciekła do prasy. To mój trzeci raz na fotelu pilota, twój
pierwszy, a jesteś tu, ponieważ o to poprosiłem. I myślisz, że generał Garcia
zadzwoni z bazy, poda nam współrzędne i każe zrobić rozpoznanie? - Rurik
zagwizdał lekceważąco. - Zanim nie zrobimy kilkunastu lotów na tym cudeńku,
oni nie będą przekonani, czy może zostać w powietrzu. - Jastrząb dalej
obserwował teren.
- Zapytałem generała, czy gdyby był jakikolwiek system satelitarny,
mógłby go nam przekazać. Wiesz, co powiedział? - Nie czekając na odpowiedź
Jastrząb mówił dalej: - Powiedział, że to system satelitarny spowodował, że ta
misja został przekazana nam. Informacja od nich nie była zbyt przekonująca, ale
wystarczająca, by wybrać nas do wyścigu. I mówię ci, Jedi, że zbliża się wielkie
gówno.
- Czy to oficjalna terminologia Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych?
- Tak, zupełnie jak ściganie kotów. Jedi zaśmiał się.
Ściganie kotów w wojsku było obowiązkowe i Matt „Jedi” Clark był
takim właśnie kotem. Zakończył trening z instruktorem. To była dziewiąta misja
operacyjna Jediego jako oficera Zbrojeniowych Systemów Informacyjnych na
terytorium nieprzyjaciela, z Jastrzębiem jako pilotem.
Rurik Wilder był najlepszym pilotem w Siłach Powietrznych. Każdy to
wiedział. Każdy też wiedział, że Jedi był szczęśliwcem, który miał szansę zająć
miejsce Rurika w hierarchii wojskowej.
Jedi był dobry. Naprawdę dobry. Odważny, silny i wierny. To dlatego
nazywano go Jedi.
Chłopak bez wątpienia był Lukiem Skywalkerem.
Ale to Rurik był Jastrzębiem. W wieku dwudziestu ośmiu lat odpierał
najeźdźców w służbie własnego kraju, zyskując szacunek zarówno państw
sojuszniczych, jak i agresorów. Do tej pory nikt nie zbliżył się nawet do
poziomu jego umiejętności. Żaden z tych chłopców tego nie potrafił, bo żaden
nie był w stanie.
Spojrzał we wsteczne lusterko, na czaszę spadochronu.
Z drugiej strony, Jedi był od niego ładniejszy. Miał brązowe oczy, rude
włosy, wyćwiczone ciało i, jak wielu innych pilotów, zadzierał nosa i miał
świadomość własnej atrakcyjności.
Rurik roześmiał się.
Dziewczyny uwielbiały Jediego.
Kobiety uwielbiały Rurika.
Poza tym Jedi był szybki, bystry i miał dryg do latania. Mógł zajść
daleko.
- Daj mi widok na góry - poprosił Jedi.
Rurik opuścił lewe skrzydło.
Pod nimi drgało gęste, gorące powietrze, co poważnie ograniczało
Rurikowi widoczność. Co tam mogło być? Teren był brązowy i płaski, dalej
brązowy i ostry, wznosząc się szybko w kierunku nieba, a powietrze ciągle
mocno drgało... Co, do diabła, działo się na dole?
- Trzęsienie ziemi. - W głosie Jediego rosło podniecenie. - Trzęsienie
ziemi!
Głazy zsuwały się kaskadami po stoku góry. Powietrze trzęsło się tak
samo mocno jak ziemia. Tam, w dole, w dolinie pomiędzy górami, Rurik
zobaczył, jak otwiera się ziemia.
Nie, to nie była ziemia.
Podniósł osłonę przeciwsłoneczną kasku i spojrzał jeszcze raz.
Rozrywał się materiał, materiał maskujący. To coś, czego szukali, było
tam w dole, coś odsłonięte przez podstęp natury. To było to, po co wysłało ich
dowództwo - wroga instalacja zbrojeniowa...
- Ja pierdolę - wyszeptał Rurik.
- Co to jest, Jastrzębiu?
- A jak myślisz? - Rurikowi wydawało się, że wiedział. Wiedział też, że
musi być absolutnie pewny.
- Myślę, że to... Myślę, że to jakiś rodzaj bazy wojskowej albo... - w
głosie Jediego brzmiało napięcie.
- Musi przestać się trząść i muszę zobaczyć to z bliska. Możesz podlecieć
bliżej?
- Nie mogę. Nie chcemy, by przyjrzeli się lepiej naszemu cudeńku. - Miał
na myśli samolot, nową zabawkę Sil Powietrznych.
Zresztą, Rurik miał alternatywę. Miał tylko nadzieję, że żółtodziób
wytrzyma jego szkolenie pod presją.
- Ja jestem z przodu i będę wszystko widział. Ty przejmij stery.
- Chcesz, żebym przejął stery Blackshadow?
- Wykonaj.
- Tak jest - w głosie Jedi brzmiało kamienne opanowanie. Jastrząb poczuł,
jak przejmuje drążek sterowy. Dobry chłopak. Rurik wiedział, że nawet gdy on
pilotował, Jedi musiał panować nad całością - hamulcami, sterami i nad tym, że
Jastrząb pozwolił mu pilotować nowy samolot...
- Skup się na prowadzeniu. Trzymaj prosto i stabilnie.
- Zrozumiałem, Jastrzębiu, wykonam.
Rurik wciąż czekał, obserwując Jediego we wstecznym lusterku.
Chłopak naprawdę był tak dobry, za jakiego go uważał.
Rurik wziął głęboki oddech. Przez sekundę odprężył się i zamknął oczy.
Głęboko w sobie poczuł to. Zmiana, pośpiech połączony z radosnym
podnieceniem... poczucie przewagi.
Minęło tyle czasu, odkąd pozwolił sobie na zmianę. I zapomniał...
zapomniał o ciszy, świszczący szept w jego głowie podpowiadał mu, że miał
moc. Mógł zdobyć kobietę. Mógł pomóc dziecku. Mógł zmiażdżyć człowieka.
Był bogiem.
Potem, jak klepnięcie, usłyszał w swoim umyśle głębszy, sroższy głos.
To nie był bóg. To demon.
Otwierając oczy, ponownie spojrzał na Jediego. Chłopak patrzył na
przyrządy. Rurik skupił wzrok na bazie, daleko pod nimi. Coraz bliżej i bliżej,
wychwytywał szczegóły, których nie byłby w stanie zobaczyć normalny
człowiek.
Ciężarówki. Ludzie.
Cholera.
Biorąc kolejny głęboki oddech, ponownie wyostrzył wzrok.
Instalacja jądrowa. Głowice bojowe - ile ich było? Skup się, policz je.
Wystarczająco dużo, by obrócić wniwecz Amerykę, Pakistan i cały półwysep
indyjski... Wzbierała w nim furia. Ci głupi, małostkowi, mali tyrani. Mogli zabić
wszystkich.
Ponownie świszczący głos szeptał w jego głowie. Miał władzę, by ich
zniszczyć, w tej chwili... Chciał natychmiast z nimi skończyć...
Usłyszał za sobą dziwny hałas, który bardziej niż pamięć głębokiego,
srogiego głosu ojca, ściągnęło go z powrotem z krawędzi.
Tak. Ma robotę do zrobienia. Absolutna władza nad życiem i śmiercią
musiała poczekać.
- Nie panikuj, Jedi. Dopadniemy ich w swoim czasie. - Sięgnął do guzika
transmisji w radiu i wtedy usłyszał, jak Jedi odbezpiecza pistolet.
Spojrzał do góry w lusterko, przyjrzał się swoim oczom, w podłużnych
źrenicach płonął czerwony płomień, ślad Obcego.
Napotkał spojrzenie chłopaka. Oczy Jediego były ludzkie i zawzięte, złe
i... wystraszone. Jedi był pierwszym pilotem w Siłach Powietrznych, wyjątkowo
dobrze wyszkolonym, by uporać się z każdą sytuacją, jaka mogła zaistnieć w
wojsku. Ale wojsko nie było w stanie wyobrazić sobie czegoś takiego, jak to.
Jedi wycelował pistolet w Rurika.
- Połóż ręce na spadochronie, tak, żebym mógł je widzieć. Rurik usiłował
mówić głosem kojącym, próbując przejąć kontrolę nad sytuacją nie do
opanowania.
- Jedi, Jedi, steruj samolotem.
- To właśnie robię. A ty rób, co mówię.
Rurik powoli postępował według instrukcji. Położył dłonie na
spadochronie, nie spuszczając wzroku z Jediego w lusterku.
Policzki Jediego spłonęły rumieńcem.
Problem w tym, że chłopak nie miał wystarczającego doświadczenia, by
trzymać na muszce Rurika i zachować całkowitą kontrolę nad Blackshadow... i
opanować swój strach. Strach, który szybko obrócił się w złość.
- Dlaczego twoje oczy tak wyglądają ? Co ty wziąłeś? - zapytał chłopak z
wściekłością.
Cholera. Rurik kazał Jediemu skoncentrować się na prowadzeniu
samolotu. Niezastosowanie się do jego wskazówek mogło skończyć się dla nich
tragicznie.
- Wziąłem?
- Nic dziwnego, że taki z ciebie twardziel. Jesteś pod wpływem jakichś...
Jedi nacisnął guzik mikrofonu. Puffy, major Jerry Jacobs, zgłosił się po
drugiej stronie i to utwierdziło Rurika w przekonaniu, jak poważnie traktują ten
lot i jego obserwację. Puffy miał tak wysoki certyfikat bezpieczeństwa, że fakt,
że ich wziął, został utajniony.
- Słucham, Blackshadow.
- Kapitan Wilder jest pod wpływem narkotyków - zameldował Jedi.
A to sukinsyn. Teraz dopiero mieli kłopoty.
- Żółtodziobie, czy ty aby wiesz, co mówisz? - Major Jacobs był
oburzony.
- Wziął coś dziwnego. Jego oczy błyszczą na czerwono. Jakby był... - Jedi
urwał. Przełknął ślinę. - Czerwone jak ogień. Potem jego źrenice zmieniły
kształt, to była bardzo wyraźna zmiana.
- Zdajesz sobie sprawę, jak poważne jest twoje oskarżenie? - zapytał
stanowczo Jacob.
- Widziałem to bardzo wyraźnie, majorze - odpowiedział Jedi przerażony,
ale w pełni przekonany o słuszności swojego działania. Był świadomy powagi
swoich oskarżeń i czynów, ale przede wszystkim, Rurik przestraszył go nie na
żarty. - I mam kontrolę.
Bo to nie były narkotyki i podświadomie Jedi o tym wiedział. Był
przekonany, że zobaczył, jak jakaś część Rurika zmienia się w... jastrzębia.
Ale Jedi był mężczyzną nowoczesnym. Nie wierzył w demony. Nie
wierzył też w to, że diabeł chodził po ziemi i zawierał pakty ze śmiertelnikami.
Nie wierzył w to i nie chciał przyjąć do wiadomości.
- Przejąłeś stery od kapitana Wildera? - nieugięty głos Jacoba wymagał
natychmiastowej odpowiedzi, jedynej właściwej odpowiedzi Żaden pilot Sił
Powietrznych nigdy nie przejmował sterów siłą.
Nigdy.
- Oddałem stery kapitanowi Clarkowi, żeby skoncentrować się na
rozpoznaniu - odezwał się Rurik. Nie było sensu pogarszać i tak złej sytuacji.
- Coś jeszcze? - Jacob oczekiwał jeszcze czegoś od Rurika:
usprawiedliwienia, zaprzeczenia, czegokolwiek.
- Kiedy wylądujemy, złożę stosowny raport.
- Dobrze. Clark, ląduj - powiedział Jacob, po czym wyłączył mikrofon.
Jedi usiłował dalej pilotować samolot, ale jego ruchy były
nieskoordynowane, bo jednym okiem usiłował obserwować Rurika i trzymać go
na muszce.
Ale Jedi nie miał doświadczenia, a wokół było zbyt wiele gór na takie
latanie.
- Tylko spokojnie. - Rurik stopniowo opuszczał ręce. - Po prostu
sprowadź nas z powrotem do bazy. Umiesz prowadzić tę maszynę, umiesz
posadzić ją na ziemi. Ja nie zamierzam ci przeszkadzać.
- Zamknij się - powiedział ostro Jedi. - Po prostu siedź cicho i trzymaj
ręce z daleka od sterów.
Rurik wiedział, że to nie skończy się dobrze dla chłopaka albo dla niego.
Kiedy wyładują, każą mu nasikać do probówki. Zbadają krew, wątrobę, skórę.
Dowiedzą się o migdałkach, które wycięli Rurikowi dwadzieścia dwa lata temu
w szpitalu w Seattle.
Żaden test niczego nie wykaże.
Potem przebadają też Jediego. A kiedy niczego nie znajdą, on poniesie
karę. Wycofają go ze szkolenia i wyślą na obserwację psychiatryczną. On
oczywiście będzie upierał się, że zobaczył to, co zobaczył. Rurik postara się
powiedzieć najmniej, jak tylko się da, wszyscy będą zajmować w tej sprawie
jakieś stanowiska. Sprawa była spieprzona na całej linii.
Tymczasem tam, na ziemi, była nieznana dotąd instalacja jądrowa, z
bandą obsługujących ją szaleńców i jeżeli czegoś z tym nie zrobi, w każdej
chwili bomba może wybuchnąć...
Rozległ się dźwięk alarmu ostrzegawczego. Był tak zaprojektowany, żeby
przyciągać uwagę i był w tym nadzwyczaj skuteczny. Jeden rzut oka i wszystko
było jasne. Instalacja pod nimi namierzyła ich i wysłała za nimi pocisk.
- Pozwól mi przejąć stery. - Rurik wyciągnął ręce w kierunku sterów.
- Nie, kapitanie!
- Więc przynajmniej odłóż broń i skup się na pilotowaniu tego cholernego
samolotu! - Rurik podświadomie mówił rozkazującym tonem.
- Nie, kapitanie!
- Musisz lecieć. Ten sukinsyn leci prosto na nas. - Rurik nie mógł
oderwać wzroku od pocisku rakietowego.
- Przecież lecę!
Rzeczywiście leciał, ale nie szło mu to najlepiej. Nie na tyle dobrze, żeby
mógł ich uratować. Nie umiał się skupić, nie miał doświadczenia. A najgorsze
było to, że chłopak bardziej bał się Rurika niż śmierci, od której był o krok.
Jedi wprowadził Blackshadow w ruch spiralny i zrobił zwrot.
Rurik poczuł silne przeciążenie na twarzy, ramionach i w żołądku, i miał
wrażenie, że za chwilę zemdleje. Pocisk ich doganiał, był coraz bliżej.
- Nie mamy na to czasu! - Rurik nie miał zamiaru zginąć w eksplozji.
Wyciągnął rękę i wytrącił pistolet ze spoconej dłoni Jediego.
Chłopak krzyknął.
- Mam go! - krzyknął Rurik, kiedy udało mu się przejąć ster. Nagłe przed
ich oczami wyrosła góra.
Pocisk nieomal ich doganiał.
Rurik wyprowadził samolot do góry i w bok.
Nie zdołają przed nim uciec...
Udało się.
Pocisk uderzył w górę i eksplodował. W tej samej chwili otworzył się
spadochron. Co, u diabła?
Jedi katapultował się. Katapultował się nad terenem nieprzyjaciela.
Bo myślał, że nie uda im się uniknąć zderzenia z górą i skazani są na
śmierć w płomieniach? Czy może raczej bał się lecieć w samolocie z Rurikiem?
Zaszokowany Rurik patrzył, jak spadochron opada. Niewiele myśląc,
pomknął w kierunku bazy, zdecydowany ratować chłopaka.
Ale było już za późno.
Rozdział 17
Od tamtego czasu Rurik rozważał wszystkie możliwości, a potem ruszał z
zawrotną precyzją. Nigdy więcej nie dopuści, żeby było za późno.
Życie i śmierć, niebo i piekło od tego zależały.
Teraz stał pośrodku wioski Toul i snuł plany, jak znaleźć ikonę.
- Oto, co zrobimy: udamy się do tutejszego stowarzyszenia historycznego
i zapytamy ich o jednookiego króla. Jeśli tam niczego się nie dowiemy,
pójdziemy do lokalnej biblioteki, może panie bibliotekarki będą w stanie nam
pomóc, skorzystamy tam z Internetu.
- Hm. - Tasya rozejrzała się wokół, wygrzewając się w porannym słońcu.
- Mówisz po francusku?
- Słabo. Dlaczego pytasz?
- Bo rozmawianie z historykami i bibliotekarzami wymaga pewnej
biegłości w posługiwaniu się językiem.
- Jeżeli będzie taka potrzeba, zatrudnimy tłumacza. A pewnie będzie, bo
jeżeli nie uda nam się znaleźć żadnych śladów jednookiego króla i daru, jaki
otrzymał, będziemy musieli wziąć pod uwagę lokalne towarzystwo
archeologiczne. To przeważnie amatorzy, ale często znają otoczenie lepiej niż
ktokolwiek inny. - Rurik zatarł ręce, jakby miał nadzieję, że pójdą właśnie tym
tropem. Lokalne towarzystwa archeologiczne zawsze skupiały bliski mu rodzaj
ludzi.
- Zostań tutaj. Pójdę do informacji turystycznej. Ruszyła w stronę
największego budynku, który stał przy głównej ulicy.
Pomyślał, że pewnie chciała pójść do toalety.
- Po drodze weź mapę - zawołał za nią. Pomachała do niego ręką.
Co za koszmarny sen miał w samolocie. Nie, to nie był sen, to
wspomnienia.
Za każdym razem, kiedy leciał samolotem, dopadały go wspomnienia.
Ten biedny dzieciak. Kiedy Rurik przypomniał sobie udręczone ciało
Matta Clarka, zmasakrowane, poćwiartowane... kiedy przypomniał sobie, jak
pisał list kondolencyjny do jego rodziców... przepełniało go poczucie winy.
Przysiągł sobie nigdy więcej nie latać. Regularne linie lotnicze - owszem,
bo tego raczej nie mógł uniknąć. Jednak nie lubił nimi latać.
Lot ultralightem był niczym niezmąconą przyjemnością, lecąc tym
niewielkim samolotem, czuł każdy powiew powietrza, a wiatr podbijał wysoko
jego skrzydła...
Nigdy więcej. Nigdy więcej latania.
Rurik był to winien Jediemu i dotrzyma danej obietnicy.
Kiedy Rurik czekał na Tasyę, przyglądał się tubylcom, którzy spieszyli do
pracy, i turystom, przechadzającym się po malowniczych uliczkach. Varinscy
nie przywykli do przegrywania, a kiedy ich zabójca nie podołał zadaniu,
wysyłali posiłki, i to szybko.
Ale nie zauważał żadnych oznak niebezpieczeństwa.
No, może oprócz Tasyi, która poszła do informacji turystycznej. Ona
stanowiła zagrożenie dla niego i spokoju jego ducha.
- Mam. - Kiedy wróciła, pomachała mu broszurą przed nosem.
- Co to jest? - zapytał.
- Wskazówki, jak dotrzeć do wytwórni win, w której jest wystawa
słynnych gobelinów przedstawiających jednookiego króla.
Patrzył na nią osłupiały. Wzruszyła ramionami.
- Pomyślałam, że informacja turystyczna to dobre miejsce, żeby zacząć
poszukiwania, przynajmniej tutaj ktoś musi mówić po angielsku. Chodźmy, ta
wytwórnia win jest zaledwie parę ulic stąd.
Rurik podążył za Tasyą, która przedzierała się przez tłum, uśmiechając się
do cofających się przed nią i pozwalających jej przejść Francuzów i turystów.
Tak bardzo chciał ochronić ją przed Varinskimi, że niemal zapomniał, jak
doświadczonym była podróżnikiem, i że jako reporterka była w stanie zdobyć
wszelkie informacje, jakich potrzebowała.
Wytwórnia win znajdowała się w średniowiecznym budynku, który został
przebudowany, aby pomieścić ogrom turystów, przyjeżdżających tu każdego
roku. Położony był nad Mozelą. Kiedy weszli do środka, Rurik miał wrażenie,
że cofnął się w czasie o pięćset lat.
Centrum dystrybucji mieściło się w ciemnym, chłodnym i niskim
pomieszczeniu. Czuć w nim było zapach fermentującego wina i słychać głosy
grupy przygotowującej się, by za przewodnikiem ruszyć do piwnic winiarni.
- O, tam - powiedziała Tasya. - Tam jest ten facet, którego szukamy.
Poszła w kierunku przygarbionego staruszka, który skrzywił się z
dezaprobatą na widok czarno-białych kolców na jej głowie. Ale to jej nie
zraziło, powitała go promiennym uśmiechem i przemówiła do niego łamanym
francuskim, aż zmiękł i też się uśmiechnął.
Następnie wyniosły Francuz wprowadził ich do długiej, pustej galerii na
tyłach budynku. Zapalił światła i wskazał na ścianę, po czym oddalił się do
centrum dystrybucji, zamykając za sobą drzwi. Rurik wpatrywał się w gobelin,
rozciągający się na całej szerokości i wysokości jednej ze ścian pomieszczenia.
- Dobry Boże. - Przechadzał się wzdłuż aksamitnego sznura, za którym
była przestrzeń niedostępna dla turystów. - Co to jest?
- To jest gobelin z dwunastego wieku, obrazujący historię Lotaryngii.
Napisy są po łacinie. Niewiele wiadomo na temat jego pochodzenia, ale
wykonanie wygląda na tutejsze. - Tasya powoli szła przed nim z rękoma
założonymi na plecach i po kolei analizowała wszystkie sceny przedstawione na
gobelinie.
- W informacji turystycznej powiedzieli, że jednooki król jest tutaj? -
Rurik przyglądał się scenom bitew i koronacji, fragmentom tekstu i
przejmującej zawiłości wydarzeń.
- Nie jest królem - poprawiła go Tasya. - Ma na imię Arnulf i jest
gubernatorem wojskowym, jak Clovus. Clovus prawdopodobnie twierdził, że
jest królem, żeby uczynić swoją porażkę w starciu z Arnulfem mniej
upokarzającą.
- Dbał o swój PR.
- Na pewno. - Miała skupiony wyraz twarzy i co chwila zatrzymywała się,
żeby obejrzeć postacie wyszyte na brązowym, lnianym płótnie. - To bardziej
przypomina haft niż gobelin, ale szczegóły są zdumiewające. Tutaj jest cała
historia Alzacji i Lotaryngii, łącznie z... - zatrzymała się. - Oto on, Arnulf
Jednooki.
Rurik stanął obok niej. Kolory wciąż były intensywne, a postacie
wyraźne.
Najwyraźniej Arnulf nie zapłacił swojemu biografowi, bo część scen była
identyczna jak te, które przedstawiały Clovusa, gdzie osiągnięcia były
pominięte. Arnulf przedstawiony był na stercie ciał, ale zgodnie z tym, co
przedstawiał gobelin, poświęcił swoje oko i arystokratyczne pochodzenie dla
mocy. Gobelin pokazywał, jak palił i wycinał w pień całe wioski, aż do dnia, w
którym otrzymał prezent z daleka.
- Popatrz - wskazała Tasya.
- Widzę.
Prezent miał kształt tabliczki czekolady Hershey i otaczała go poświata.
- Oto on - szepnęła Tasya.
- Popatrz. Arnulf chętnie przyjmuje daninę, ale od tej pory opuszcza go
szczęście. Jest ranny, leży w łóżku. Wygląda na to, że wdała się gangrena. Z
rany ciekł czarny płyn, a jego wrogowie zebrali się wokół jego łóżka w
postawach pełnych triumfu.
- Dostał za swoje. - Tasya się uśmiechnęła. - Winą za swoje nieszczęście
obarczył prezent, odesłał go i kazał ukryć w klasztorze w nadziei, że to pomoże
mu wyzdrowieć.
Rurik widział, że gobelin przedstawia bogatą treść, ale nie był w stanie
odczytać tak wielu szczegółów.
- Gdzie tutaj widzisz wyleczenie?
- To wyczytałam w informatorze turystycznym - powiedziała Tasya,
pokazując mu broszurę.
Taka z niej mądrala.
- Skoro wszystkie informacje są w przewodniku, to co my tutaj robimy?
- W przewodniku nie napisano, gdzie jest ten klasztor. - Stała, wpatrując
się w ostatnią scenę z Arnulfem Jednookim. - Miałam nadzieję, że ta informacja
jest gdzieś na... - jej głos zamierał.
On też popatrzył na niewielką postać zmarłego Arnulfa z krzyżykami na
oczach i kwiatem w dłoni.
- Tutaj jest napisane - wykorzystując swoją słabą znajomość łaciny,
przeczytał: - Ale dla Arnulfa było już za późno. Nie mogę odczytać, co dalej jest
napisane, ale myślę, że to oznacza święty przedmiot.
- Więc to jest ikona.
- Tak. - Mógł to jej powiedzieć, ale przecież by mu nie uwierzyła. - Ten
święty przedmiot spoczywa w klasztorze w królestwie... Nie mogę odczytać
nazwy. - Przysunął się bliżej, próbując znaleźć współczesny odpowiednik
starożytnej nazwy. - Czekaj, klasztor jest w...
Tasya zastygła w bezruchu, nie odrywając wzroku od gobelinu.
- Ruyshvania - powiedziała tak cicho, że ledwie ją słyszał. - Klasztor jest
w Ruyshvanii. - Podniosła drżącą rękę i otarła nią czoło. - Muszę wrócić do
Ruyshvanii.
Rozdział 18
Tasya wzięła się w garść. Rurik chyba nie zauważył jej małego ataku
paniki przed gobelinem. Przynajmniej nic nie powiedział. Za to bezzwłocznie
ustalił ich plan podróży.
Wynajmą samochód i pojadą nim do Wiednia. Dotrą tam późnym
popołudniem. Za cztery godziny będą mieli nocny pociąg z Wiednia do miasta
Capraru w Ruyshvanii. W międzyczasie pójdą na zakupy.
Kiedy Tasya zajęła miejsce w ich prywatnym przedziale w pociągu, była
całkiem nową osobą. Miała makijaż, drogą parę dżinsów, czarne botki, i białą
zapinaną na guziki koszulę z paskiem w talii. Cały jej wyszukany strój
kosztował więcej niż jej aparat fotograficzny, a konduktor w pociągu płaszczył
się przed nimi, prowadząc do ich przedziału.
A czego się spodziewała? W końcu to była Europa. Europejczycy znali
się na modzie.
Rurik co prawda kupił sobie nową koszulę, ale ciągle ubrany był w długi,
skórzany płaszcz. Twierdził, że daje mu anonimowość.
Tasya przeczuwała, że nosił ten płaszcz, bo może w nim ukryć różne
rodzaje broni.
- Idę zwiedzić pociąg. Przynieść ci coś? - zapytał, kiedy ruszyli z peronu.
- Zwiedzić pociąg? W poszukiwaniu kłopotów?
Nie odpowiedział ani też nie zaprosił jej, żeby z nim poszła.
Zorientowała się, że potrzebował chwili samotności.
- Przydałby się kieliszek wina - powiedziała. - A może nawet butelka.
Oparł dłonie o ścianę po obu jej stronach i nachylił się nad nią.
- Napięcie dochodzi do ciebie dopiero po chwili, prawda? Napięcie?
To, co właśnie do niej dotarło, to nie było napięcie.
To było ich przeznaczenie. Nie mogła w to uwierzyć... nie, oczywiście, że
mogła. Nikt nie wiedział lepiej od niej, że okrutny los zawsze domaga się
zapłaty.
Nie odpowiedziała, tylko położyła mu dłoń na policzku i pocałowała w
usta.
- Bądź ostrożny.
- Jak zawsze. - Oddał pocałunek, po czym wyprostował się. - I zamknij za
mną drzwi na klucz.
Tak zrobiła. Skorzystała z chwili prywatności i wzięła prysznic w ich
niewielkiej osobistej łazience i z westchnieniem z powrotem włożyła ubranie.
Zazwyczaj lubiła podróżować i robiła to z niewielkim bagażem.
Ale na każdym etapie tej podróży wyglądała inaczej i była inną osobą.
Miała ochotę wrócić do Stanów, wylegiwać się przed telewizorem na kanapie w
swoim niewielkim mieszkaniu z pilotem w dłoni i spróbować przypomnieć
sobie, kim była.
Albo raczej - kim nauczyła się być.
Kiedy wykąpana wyszła z łazienki, Rurik zdążył już wrócić. Obiad czekał
na miniaturowym rozkładanym stoliku, przykrytym białym obrusem. Obok stała
otwarta już zamówiona przez nią butelka wina.
Na widok Tasyi jego oczy koloru brandy zapłonęły, jakby rozgorzał w
nich ogień.
O, tak. Ten mężczyzna miał jakieś zamiary. Może chciał udręczyć ją
jeszcze bardziej? Albo uczynić ją najszczęśliwszą kobietą na świecie?
A co ona na to?
Nie wiedziała. Gdyby reagował mniej emocjonalnie... Gdyby ten pociąg
jechał gdzieś indziej... Gdyby.
Tasya swobodnie wygładziła fałdy koszuli pod paskiem i zapytała:
- Żadnych kłopotów?
- Ani śladu. Idę się umyć, a potem zjemy.
- Jasne - szepnęła w stronę zamkniętych już drzwi łazienki.
- Nie widziałem w pociągu Varinskich - powiedział, kiedy wyszedł.
Zapinał guziki nowej koszuli, a ona zgłodniałym wzrokiem wpatrywała
się w jego szeroki tors. Musi cały czas trenować, żeby utrzymać takie mięśnie.
Nagle zamarła, jej uwagę przykuła długa na jakieś dwadzieścia
centymetrów cięta rana na jego piersi. Przecinała jego skórę, strzępiąc tatuaż. -
Myślę, że zgubiliśmy ich w...
- Co ci się stało? - Wstała i odsunęła jego ręce, odsłaniając ranę.
Rana wyglądała na świeżą. - Biłeś się z kimś.
- To nieważne.
- Z Varinskim.
Pochylił głowę. Domyśliła się.
- Wtedy, na promie. Zabiłeś go.
- Tak.
- Ale Varinscy podobno są niezniszczalni.
- Ja jestem w stanie ich zabić.
- Wiem, to tylko legenda - powiedziała niecierpliwie. - Ale myślałam, że
są dobrymi wojownikami.
- Bo są. Ale jak dotąd ja jestem lepszy. Delikatnie dotknęła skóry wokół
rany.
- Jestem całkiem niezła w pierwszej pomocy. Może chcesz, żebym...
- To się zagoi.
- Rana jest głęboka. Powinna być zszyta.
- Naprawdę, nic mi nie będzie. Rany goją mi się bardzo szybko.
- Mam nadzieję, że jesteś zaszczepiony przeciwko tężcowi. Chwycił jej
rękę i przyłożył do swojego serca. Jego spokojne bicie ogrzało jej dłoń.
Ale Tasya nie mogła zlekceważyć namacalnego dowodu na to, że Rurik
narażał się dla niej na niebezpieczeństwo.
- Najpierw wybuch, potem omal nie zginąłeś. Nie powinnam cię w to
wciągać.
- Usiądź. - usadził ją na krześle przy stole. - Odpręż się. - Napełnił
kieliszek czerwonym winem i podał go jej. - W nic mnie nie wciągasz. Nie
pomyślałaś o tym, że Varinscy chcą zniszczyć ikonę i dlatego wysadzili w
powietrze grobowiec?
- To prawda. - Pociągnęła łyk wina, głębia i intensywność jego bukietu
ogrzały ją. - Ale przecież im się udało. Więc dlaczego ciągle nas ścigają?
Powinieneś pozwolić mi dalej jechać samej.
- Nie ma mowy, nie zostawię cię.
Jej serce, głupie serce nagle podskoczyło poruszone tą zachwycającą
przyjemnością.
- To moje wykopaliska i moja ikona - dodał, podnosząc pokrywy talerzy.
- Steward powiedział, że to szpacie z serem, cokolwiek to znaczy. Ale pachnie
wyśmienicie.
Wziął widelec i zaczął jeść. Patrzyła na niego.
Nie wierzyła mu. Nie wierzyła, że ryzykuje życie dla czegoś, co jego
zdaniem było tabliczką czekolady. Robił to dla niej. Żeby ją chronić.
Musiała powiedzieć mu prawdę. Była mu to winna.
Rozdział 19
Tasya zjadła i dopiła wino. Zaczekała, aż on skończy, po czym
powiedziała:
- Varinscy zabili moich rodziców.
Rurik słyszał jej słowa, ale zignorował je. To było niemożliwe.
Tragedia zbyt potworna, by ją sobie wyobrazić. Ale Tasya wyglądała na
nieświadomą jego przerażenia. Spokojnie opowiedziała o wszystkim, tak jakby
czas uleczył jej rany.
- Przyszli nocą. Matka wyjęła mnie z łóżka i zaniosła do pani Landau,
mojej guwernantki. Pocałowała mnie na pożegnanie. Widziałam, jak ojciec
wyjmował broń. On również mnie pocałował i podał matce strzelbę. - Tasya
głęboko westchnęła.
- Wtedy ostatni raz ich widziałam.
Rurik miał wiele pytań, ale najpierw chciał wznieść pięści ku niebu i
zawyć w furii.
Teraz już rozumiał. Rozumiał aż za dobrze, dlaczego była tak silna,
odporna i godna podziwu we wszystkim, co robiła.
Teraz zrozumiał, dlaczego nigdy nie mogli być razem.
- Varinscy... oczywiście. To byli Varinscy. - Zaśmiał się nerwowo. - To
sukinsyny!
Jaki piekielny los zetknął ich ze sobą? Ta noc, kiedy kochał się z nią, była
pierwszą od pięciu lat, kiedy był szczęśliwy.
- Łajdacy z całą pewnością, łajdacy od pokoleń. - Tasya patrzyła na
Rurika zza stołu i z gwałtowną pogardą powiedziała:
- Mężczyźni, którzy zmieniają się w drapieżniki. Dobre sobie! Byłam na
Ukrainie i przysięgam, że wszyscy tam w to wierzą.
- Pojechałaś na Ukrainę? Zwariowałaś? - Nie powinien krzyczeć. Musi się
uspokoić. - Jeśli odkryją, że przeżyłaś i uciekłaś im...
- Wiem, wiem. - Lekceważąco machnęła ręką. - Ale wtedy nie zdawałam
sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
- To by cię nie ocaliło. Mógł nigdy jej nie spotkać.
- Jestem pewna, że nie wiedzą, że żyję i że panna Landau uciekła ze mną.
- Masz rację. - Oparł się plecami o siedzenie. - Masz rację.
- Na Ukrainie nikogo nie obchodzi to, co robią Varinscy, zabijają,
porywają, torturują, gwałcą. Nikt ich nie tyka. Oni nigdy nie idą do więzienia.
Nikt ich nie sądzi. Żyją w zamkniętym obozie - taki męski raj.
- Pojechałaś do ich obozu. - Zamknął oczy, próbując zatrzymać dla siebie
przypuszczenia, jak to mogło się skończyć.
- Przejeżdżałam obok.
- Jak często?
- Wystarczająco często, żeby zrobić zdjęcia.
- Zatrzymywałaś się i robiłaś zdjęcia. - Ledwie mógł uwierzyć w bezmiar
jej głupoty lub szczęścia.
- Jestem fotografem - wyjaśniła, jakby to była najnormalniejsza rzecz na
świecie. - Samochody, którymi jeżdżą, stoją wokół domu przykryte plandekami,
a te, które się zepsuły, stoją zardzewiałe. Trawa rośnie i nikt jej nie kosi. Dom
nie jest pomalowany. Kiedy potrzebują kolejnego pokoju, po prostu doklejają
jakąś bezgustowną przybudówkę. A wiesz, co mają obok bramy?
- Miejsce, gdzie kobiety zapłodnione przez Varinskich mogą zostawić
niemowlęta, ich synów. Dzwonią do drzwi i uciekają, a Varinscy zabierają
dziecko i świętują narodziny nowego demona.
- Dużo o nich wiesz.
- Owszem.
Nie masz pojęcia, jak dużo.
- Więc mi powiedz, jak udało im się przez tyle lat utrzymać tę atmosferę
terroru?
- Mają władzę nad umysłami tamtejszej społeczności. - Nie był w stanie
siedzieć i dalej patrzeć jej w oczy. Wstał, zadzwonił po stewarda i ustawił
naczynia na tacy.
- Oni są szantażystami, mordercami, porywaczami - wybuchnęła. - Są
obrazą cywilizacji i nadszedł czas, by to zmienić.
- Zgadzam się i zamierzam zrobić wszystko, co w mojej mocy, by ich
zatrzymać. - Miał więcej powodów, niż jej się wydawało. - Ale w tej chwili nie
mogę niczego zrobić i mam wątpliwości. - Zdjął obrus i popchnął stół do ściany.
- Varinscy nie zabijają bez powodu. Kim byli twoi rodzice? Kto chciał ich
śmierci?
- Skąd mam to wiedzieć? Miałam cztery lata. - Wzruszyła ramionami.
- Jesteś dziennikarką. Widziałaś akta. Co mówi policja? Kto ponosi za to
winę?
- W raporcie policyjnym jest napisane, że to moi rodzice są winni.
Twierdzą, że to było morderstwo lub samobójstwo, a mój ojciec, zanim się
zabił, podpalił dom.
- Ta sama stara śpiewka. Varinscy są w tym dobrzy. A co z twoją
guwernantką? Gdzie ona teraz jest?
- Nie wiem. Wybacz, ale nie jestem zainteresowana odnalezieniem panny
Landau. - Tasya wstała z miejsca, chcąc zrobić krok, ale zdała sobie sprawę, że
nie ma na to wystarczająco miejsca, więc usiadła z powrotem. - Zabrała mnie.
Umieściła w rodzinie zastępczej. I zniknęła. Los porzuconej to gorzkie
przeżycie.
Ktoś zapukał do drzwi. Rurik spojrzał przez wizjer, po czym wpuścił
stewarda, który zabrał tacę. Rurik dał mu napiwek, zamknął drzwi na klucz i
wrócił do Tasyi.
- Nie porzuciła cię. Oddała cię, by zapewnić ci bezpieczeństwo,
prawdopodobnie ze strachu przed Varinskimi, a może z obawy, że gdybyś z nią
została, łatwiej by was wytropili. Gdyby zostawiła cię pod twoim domem na
pastwę Varinskich, i miałabyś powód, by żywić urazę.
- Spróbuj wytłumaczyć czterolatce, która straciła rodziców, dom,
opiekunkę, którą znała całe życie i która została oddana ludziom
wychowującym co najmniej dziesięcioro dzieci naraz, że nie została porzucona.
Wątpię, czy twoje argumenty trafiłyby do dziecka.
- Nie jesteś już tym dzieckiem.
Jej skłonność do pielęgnowania urazy martwiła go... Miała o wiele więcej
powodów, by nienawidzić właśnie jego.
- Kiedy ja potrzebują uzasadnienia, by zrobić to, co należy...
- Twoim zdaniem to oznacza bezmyślne wykańczanie się nerwowo.
- Może i tak. Ilekroć muszę opanować strach lub gniew, przypominam
sobie moich rodziców, Varinskich, i planuję zemstę. To dlatego napisałam
książkę, którą zainteresują się ludzie zafascynowani religią, legendami,
morderstwem i uciskiem. Dlatego jestem gotowa przemierzyć świat i stawić
czoło Varinskim, żeby zdobyć ikonę. Jeśli uda mi się przywieźć dowód do
Dziedzictwa Narodów, a oni zbadają autentyczność ikony i potwierdzą
prawdziwość legendy Varinskich, to przyciągnie uwagę świata, skupi ją na
Varinskich, a władze Sereminii będą zmuszone uznać ich za winnych.
- I co ci to da?
- Varinscy co roku zarabiają miliony, dokonując zabójstw. Wśród
kryminalistów na świecie mają legendarną renomę. To będzie początek ich
końca, a ja będę tą, która pociągnęła za spust. - Jej śmiech był symfonią białych
zębów i satysfakcją z zemsty.
- Staniesz się ich celem.
Nie wiedzieć czemu zaprzątał sobie tym głowę. To była Tasya Hunnicutt.
I tak go nie posłucha. Zrobi to, co sama uważa za słuszne. A kiedy dowie się,
kim on jest... kim byli jego rodzice i jakie było ich nazwisko, zanim przybrali
nazwisko Wilder... że był Varinskim, że każdego dnia żyje z piętnem paktu z
diabłem, że zabierze jej ikonę, by ratować swojego ojca... nigdy mu nie
wybaczy. Nigdy.
A jednak ją kochał. Była jego kobietą, tą jedyną, która miała znaleźć
ikonę.
Wiedział to, a tragizm jego życia polegał na tym, że to, kim był, nigdy się
nie zmieni. A ona nigdy by go nie zaakceptowała... gdyby wiedziała. Ale
jeszcze o tym nie wiedziała.
Niektóre z jego myśli musiały się ujawnić na jego twarzy.
- Dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz? - zapytała. Może zrobiłby
dobrze, mówiąc jej prawdę, pokazując, jak się czuje, wysłuchałaby go i
zrozumiała, dlaczego zrobi to, co planował.
- Wkrótce steward przyjdzie pościelić łóżko. - Wstał. - Jesteś zmęczona.
Prześpij się. Zbliżamy się do stacji. Potrzebuję paru rzeczy i chcę pomyśleć.
- Dobrze - powiedziała powoli. - Wszystko w porządku? Dziwnie
wyglądasz.
- Wszystko w porządku.
- Na pewno? Martwisz się swoją raną? - Przycisnęła dłoń do jego piersi i
tak została. Martwiła się o niego. Ufała mu.
Zaczęło dręczyć go poczucie winy.
Nie ufała nikomu i miała ku temu powody.
Pospiesznie wstał, zanim zdążył się zdradzić.
- Zamknij za mną drzwi. Mam klucz.
Czekał pod drzwiami, dopóki nie usłyszał, jak przekręciła klucz, po czym
przeszedł na koniec wagonu. Czekał, aż pociąg się zatrzyma.
Wysiadł i kupił wszystko, czego potrzebował od wędrownych
sprzedawców handlujących jedzeniem i różnościami. Wrócił do pociągu z pełną
torbą w ręku.
Przynajmniej, kiedy się rozstaną, ona nigdy go nie zapomni.
Rozdział 20
Rurik stał w korytarzu przy oknie, patrząc na pasażerów wsiadających do
pociągu. Kiedy pociąg ruszył, przeszedł przez wagony, lustrując każdą osobę,
jeszcze raz upewniał się, że on i Tasya byli bezpieczni.
Tego wieczoru chciał być pewny, że będą bezpieczni. Tego wieczoru
chciał zająć się Tasyą. Tylko Tasyą. W końcu, zadowolony, wrócił do ich
przedziału. Tasya spała głębokim snem. Leżała z twarzą wtuloną w kołdrę,
lekko pochrapując. Uśmiechnął się, widząc ją tak zrelaksowaną. Zamknął drzwi
na klucz, żeby być pewnym, że nikt, ani wróg, ani nikt z obsługi, nie wejdzie.
Rolety w oknach były odsłonięte, a światła mijanych miasteczek wpadały
przez okno i odbijały się na ścianie, błyskając na czerwono, niebiesko i biało.
Zasłonił je, upewniając się, że nie przeniknie żaden promień.
Podsunął dywanik, by zasłonić blask bijący spod drzwi. Teraz zapanowała
całkowita ciemność. Ludzkie oko nie mogło zobaczyć nic... absolutnie nic.
Rozebrał ją, ostrożnie, by jej nie zbudzić. Używając olejku, który kupił,
nasmarował jej plecy, uda i łydki. Robił to z uwagą, nie spiesząc się, korzystał z
okazji, że może gładzić każdą jej część, uczyć się jej ciała.
Gdyby się obudziła, nigdy by mu na to nie pozwoliła. Nasmarował płatki
jej uszu, stopy, nadgarstki. Pogładził piersi, zbadał pępek, rozłożył nogi i
przemieszczał się dalej, pobudzając delikatnie, ale nie oczekując odpowiedzi.
Odpowiedzi będzie domagał się później. Wciąż spała, ale pojękiwała i
przeciągała się jak dziecko w rękach osoby, której ufa.
- Tak - zamruczał jej do ucha i ogarnął włosy z twarzy. - Śpij.
Zdjął ubranie i wdrapał się na łóżko. Zapach drzewa sandałowego i
pomarańczy unosił się z jej ciała, pobudzając jego zmysły... jej zmysły. A może
to były jego dłonie, które masowały jej ciało, i obudziły ją ze snu.
Usłyszał jej przerywany oddech, gdy zdała sobie sprawę, że wokół jest
ciemno, ona leży na brzuchu, a nad nią jest jakiś człowiek.
- Cśś - szepnął. - To ja, Rurik.
Gwałtownie próbowała wstać. Przytrzymała ją jego masa spoczywająca
na jej udach. Przesuwając dłonie wzdłuż jej bioder, wokół talii i w górę ramion,
złapał ją za nadgarstki i złączył je nad jej głową.
- Wiedziałaś, że nie będę czekał wiecznie.
- Przestań!
- Zaufaj mi - mruknął. Długim, falującym ruchem opadł na nią.
Kolanami przywarł do jej nóg. Piersią przylgnął do jej pleców, jego
nabrzmiała męskość ocierała się o jej pośladki. Poczuł żar jej skóry,
rozkwitającego pożądania. Usiłowała wyrwać się z jego uścisku.
- Nie... - powiedziała błagalnym szeptem.
Nacierał swoim ciałem na jej ciało, używając olejku, by zmniejszyć tarcie,
upajając się dotykiem jej skóry na swoim ciele. Jej ciało było stworzone, by go
gościć i sprawiać mu przyjemność. Wśliznął się pomiędzy jej uda, rozkoszując
się dotykiem ciał.
- Nie - to był raczej oddech niż słowo.
- Wiesz, co czuję, kiedy jestem w tobie? - Niczym taranem przebijał się
przez bramy jej ciała, a olej, którym nasmarował swój oręż pozwolił na jej
otwarcie. Tylko trochę, ale wystarczająco, by prawie w nią wejść.
Wciągnęła głęboko powietrze.
On jęknął.
- Nie możesz tego zrobić. - Kręciła głową raz w jedną, raz w drugą stronę,
próbując zsunąć się z łóżka. Mimo że nie chciał jej skrzywdzić, upajał się
panowaniem nad nią. Miał w tym swój cel.
- Zaufaj mi. - Zapach jej skóry był najsilniejszy na karku, wdychał go i
całował delikatną skórę. - Uwielbiam twój smak. Czy wiesz, że od tamtej nocy,
gdy się kochaliśmy, najbardziej na świecie pragnąłem zbliżyć się do ciebie i
ponownie poczuć twój smak?
- Nie możesz.
Ujął oba jej nadgarstki w jedną dłoń, a drugą powędrował pomiędzy jej
piersi, ściskając je razem.
- Gdy nacierałem olejkiem twoje sutki, jęknęłaś przez sen.
- Wyobrażam sobie - powiedziała zgryźliwie, mniej bezbronnie, bardziej
jak Tasya. W tej chwili jej sutki różowiły się w jego dłoni jak korale. Ona może
tego nie chciała - ciemności albo jego. Ale jej ciało zdradzało zarówno jej
strach, jak i pożądanie.
- Niech cię szlag! Zabieraj się! - Próbowała się odwrócić. Delikatnie
ścisnął maleńki koralik, potem jeszcze raz. Wolny, stabilny rytm gwarantował
pobudzenie jej zmysłów.
Jego starania i nieubłagany rytm zdziałały cuda. Oddychała z trudem, a na
skórę wystąpiły kropelki potu. Zapach jej ciała stawał się coraz silniejszy,
mieszając się z zapachami wonnych olejków.
Jej ruchy pod nim uświadomiły mu jej siłę i słabość, dowód jej
kobiecości. Widział ją.
Ciemność nie była dla niego przeszkodą.
Na jej twarzy dostrzegł mieszaninę złości i strachu, narastającą
namiętność i ogromny wysiłek, z którym powstrzymywała te uczucia.
Tak. Tylko tyle mogła zrobić. Była bez szans.
Puścił ją, by założyć prezerwatywę. Tasya, korzystając z okazji, rzuciła
się do ucieczki.
Ale złapał ją, położył i zaczął od początku. Przytrzymywał ją, masował i
stymulował. Tym razem nie protestowała już tak mocno, zapominając na
dłuższą chwilę o ciemności i swoim buncie. Kiedy tak dotykał jej w coraz to
innych miejscach, pozwalając jej odkryć zupełnie nowe doznania, znowu wiła
się jak ryba pozbawiona wody. Ale jej opór stopniowo słabł, w końcu
zaakceptowała jego pieszczoty i rozluźniona, czekała na kolejne doznania.
Złączył jej nogi, po czym wsunął swoją nabrzmiałą męskość pomiędzy jej
uda i wyżej, znajdując wejście do jej ciała i goszcząc się tam.
Splótł jej ręce ponad głową, przycisnął ją ciężarem swego ciała i
zamruczał delikatnie do ucha:
- Kiedy jestem tutaj, gdzie twoje ciało zaczyna ulegać, to tylko początek
przyjemności, a jednak jest ona tak silna, że mam ochotę krzyczeć. Potem, kiedy
wchodzę trochę głębiej, ty przyjmujesz mnie, ściskasz i obiecujesz raj.
- Proszę cię. Jest ciemno.
- Boisz się ciemności?
- Nie. Niczego się nie boję.
Pocałował ją w ucho, przygryzł jego płatek, posmakował skóry.
- Jestem do połowy w środku, a ty się wyginasz. To tak mnie witasz?
- To nie jest powitanie.
- Nie jest? Zaraz cię przekonam.
Dobrze naoliwioną ręką sięgnął w dół jej brzucha, pomiędzy nogi i na
jednym palcu przymocował mały wibrator. Włączył go, przynosząc jej
natychmiastową, niechcianą ekstazę, w tym czasie cały już był w niej.
Skuliła się. Zaczęła rozpaczliwie jęczeć. Wbiła paznokcie w
prześcieradło. Ściskała go wewnątrz i pieściła, wijąc się w ekstazie.
- Kiedy jestem w tobie tak głęboko, że głębiej już wejść nie mogę, ty
nadal jesteś ciasna. - Powinien był rozłożyć jej nogi, bo ta ekstaza była niemal
bolesna. - Taka ciasna i gorąca...Twoje mięśnie szarpią mnie, błagając, bym
został. Żebym cię wypełnił...
Powoli tracił zdolność wypowiadania słów. Jej spazmy i ruchy ciągnęły
go do nieba, w którym ona już była, a prymitywna bestia w nim szamotała się,
by uciec. Poruszał się w niej coraz szybciej i szybciej, szaleńczo dążąc do
posiadania, wyzwolenia i pokazania jej, że należała do niego.
Ich rozkosz osiągnęła punkt kulminacyjny, po czym stopniowo przygasła.
Wyłączył wibrator, upuścił go na podłogę i słuchał, jak wydawała z siebie
ostatnie spazmy rozkoszy.
Była wyczerpana. Leżała pod nim, a całe jej ciało drżało, zmęczone.
Dobrze. Będzie mu łatwiej dokonać tego, co zaplanował na resztę nocy.
Podniósł się, przewrócił ją na plecy, nachylił się między jej nogami i
pocałował ją tam.
Gwałtownie odetchnęła, próbowała uciec. Przycisnął dłonią jej brzuch.
- Zapomnij o ciemności, zapomnij, dokąd jedziemy, i o tym, kim jesteś.
Chcę tylko, żebyś zapamiętała tę przyjemność i tego, kto ci ją daje.
Całował ją, powoli rozkoszując się smakiem podnieconej kobiety i
usatysfakcjonowanego mężczyzny.
Nie mogła w to uwierzyć: znowu chciał się z nią kochać. Jakby przed
chwilą siłą nie zmusił jej do wielokrotnego szczytowania.
- Nie możesz... Jeszcze nie, nie tak szybko.
Jednym ruchem znalazł się nad nią. Chwycił jej rękę i położył na swoim
nabrzmiałym penisie. To było nieprawdopodobne, ale był napalony i twardy jak
skała.
Ich pierwszej nocy był mężczyzną niecierpliwym, z ogromnym apetytem,
który trzymał na wodzy. Tej nocy uwolnił swoje pragnienia. Był zwierzęciem,
które nie wiedziało, co to cywilizacja. Z niej też zrobił zwierzę.
Wciskając jej w dłoń zawiniętą w folię paczuszkę, powiedział:
- Załóż mi to.
- Nie!
Nie widziała go. Nie widziała kompletnie nic, tylko ciemność, która
zaglądała jej w oczy i przerażała ją. Ale czuła jego zapach, wiedziała, że siedzi
obok niej, a kiedy mówił, czuła jego oddech na swojej szyi.
- Jeżeli o mnie chodzi, to bardzo chciałbym cię zapłodnić, Tasyo.
Chciałbym patrzeć, jak nosisz w brzuchu mojego syna, i jak później karmisz go
piersią. Gdybym mógł, miałbym z tobą nawet tuzin synów, i miałbym sto razy
większą przyjemność, gdybym mógł napełniać cię moim nasieniem, ciągle i od
nowa. Więc decyzja należy do ciebie, Tasyo Hunnicutt: prezerwatywa czy nie?
Ciemności bała się tak samo jak zawsze... ale przez niego zapomniała o
wszystkim, poza nim, swoją furią i zachwytem nad jego wzwodem.
Trzęsły jej się ręce, kiedy rozrywała foliowe opakowanie. Wzięła mały
zwitek, nałożyła na czubek jego penisa, i rozwinęła aż do jego nasady.
Nawet się nie poruszył. Siedział bez ruchu, jakby zamienił się w posąg.
Kiedy skończyła, nadal trzymała go w dłoniach. Próbowała przypomnieć
sobie metody samoobrony, które znała. Wcześniej używała ich bez wahania.
Kobieta, która samotnie włóczyła się po świecie, czasami znajdywała się w
niebezpiecznych sytuacjach.
Ale to był Rurik. Nie podawał w wątpliwość opowieści o mordercach jej
rodziców i towarzyszył jej na każdym kroku w tej podróży.
Bez pośpiechu pogładziła jego udo.
Miała wrażenie, że zauważył jej uległość. Była pewna, że uważał się za
wygranego. Wziął ją w ramiona i uniósł.
Jęknęła, bo wiedziała, co będzie dalej. - Zaufaj mi - to mówiąc, wtargnął
do środka. - Zaufaj mi teraz. I ufaj mi zawsze.
Kiedy wreszcie Rurik odsłonił rolety, było już od dawna widno i Tasya
nie mogła sobie przypomnieć, jak to było nie mieć go w sobie.
Całował jej usta, wypełniając je swoim językiem. Zawładnął nią całą.
Klęczał obok łóżka, trzymał ją na kolanach i wchodził w nią.
Penetrował ją tyle razy, za każdym razem był silny i pełny, większy, niż
kiedykolwiek sobie wyobrażała, że może być mężczyzna, niestrudzony,
zdeterminowany, miał wyraźny cel.
Zaufaj mi.
W kółko to powtarzał.
Miała jedną zasadę: nigdy nikomu nie ufała. Ta zasada nigdy jej nie
zawiodła.
Więc dlaczego teraz miała ochotę zapomnieć o niej? Dlaczego nareszcie
wydawało się możliwe sięgnięcie w głąb duszy i wydobycie uczuć, których, jak
myślała, się pozbyła?
Miłość i zaufanie... jak ciepłe i jasne te uczucia wydawały się tego ranka.
Powoli usiadła na łóżku, odgarniając włosy z czoła. Rzuciła okiem na
Rurika, który leżał obok, wciąż nagi, patrzył na nią zgłodniałym wzrokiem,
jakby nigdy nie przestawał jej pragnąć.
Nie wiedziała, jak się zachować, co mówić, jak być kobietą, którą
uwielbiał.
Więc wyjrzała przez okno.
Dotarli do Ruyshvanii.
Rozpoznała te góry: surowe, groźne i ciemne. I doliny, pełne rwących
rzek, z usytuowanymi gdzieniegdzie wioskami.
Rozpoznała ruiny średniowiecznych zamków i kamienie z epoki brązu,
które wieńczyły szczyty.
Poznawała to miejsce, ponieważ po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat
była w domu. Dom.
Opuściła wzrok i rozpoznała też Rurika. Rozpoznała w nim towarzysza
podróży, z którym spędziła noc, spleciona w namiętnym uścisku, podczas gdy
pociąg toczył się naprzód.
Mój Boże, teraz choćby bardzo chciała, nigdy go nie zapomni. Część jej
tego chciała.
Gdyby tylko... gdyby tylko nie okazało się, że Rurik był gotów ryzykować
życie za nią i jej misję.
Zaczynał przybierać postać bohatera.
Teraz patrzył na nią, jego oczy iskrzyły się szczerym uczuciem... takim,
które ją zaniepokoiło. Ujął w dłonie jej twarz i mocno pocałował w usta.
- Zaufaj mi, Tasyo - powiedział znowu. - Zawsze mi ufaj. Nigdy cię nie
zranię. Nigdy cię nie zdradzę. Przysięgam na nieśmiertelną duszę mojego ojca.
Zaufaj mi.
Rozdział 21
- Co za urocze miejsce - powiedział Rurik, stając na peronie staromodnej
stacji kolejowej i rozglądając się wokół. Czas w miasteczku Capraru zatrzymał
się. Zrujnowane resztki średniowiecznych murów wiły się ulicami. Nieopodal,
nad rynkiem, górowała masywna wieża zegarowa.
Dwu- i trzykondygnacyjne budynki przyozdobione były wolutami w
bawarskim stylu, a nawierzchnia wąskich uliczek pokryta była brukiem.
Niewiele było tu nowych samochodów, ale zauważył wiele świetnie
utrzymanych
modeli
z
lat
sześćdziesiątych,
siedemdziesiątych
i
osiemdziesiątych, omijających pieszych, których pełno było na ulicach.
- Do upadku Związku Radzieckiego Ruyshvania żyła pod rządami sierpa i
młota. Wtedy władzę przejął Czajkowski, ich marionetka, i stracił ją dopiero
dziewięć lat temu. Po latach okrutnego panowania został obalony i stracony, i od
tamtej pory ci ludzie walczą, by dorównać cywilizacji dwudziestego pierwszego
wieku. W końcu ich oryginalność znalazła amatorów - Amerykanie polubili
czyste ulice i staromodną gościnność, i turystyka ma się tutaj dobrze. - Tasya
mówiła jak przewodnik, rzeczowo i profesjonalnie, a na jej twarzy nie widać
było śladu emocji.
To go zaskoczyło. Za każdym razem, kiedy się zatrzymywali, zachwycała
się otoczeniem, interesowała się nim bez względu na to, ile razy je wcześniej
widziała.
Może napięcie wywołane bezskutecznym poszukiwaniem ikony dało jej
się we znaki. A może po ostatniej nocy czuła się skrępowana, bo próbowała
zgadnąć, czego on właściwie chciał.
A on tyle razy powtarzał: Zaufaj mi.
- Zobaczmy, czy uda nam się znaleźć kogoś, kto zaprowadzi nas do
klasztoru - powiedział Rurik, kładąc jej rękę na plecach.
Tasya założyła plecak, poruszając ramionami, jakby nie mogła dopasować
odpowiedniej długości szelek.
Dobrze. Może wczorajsza noc tak ją wyczerpała, że teraz każdy ruch
sprawia jej ból. Może z każdym ruchem protestowały jej kości, mięśnie i
ścięgna, i myślała o nim i jego staraniach dla jej przyjemności. Zaufaj mi.
- Może ja go poniosę. - Sięgnął po plecak.
- Poradzę sobie. - Odsunęła się na bok.
A może jego plan przyniósł efekt odwrotny do zamierzonego.
Ostatniej nocy przylgnęła do niego, poddała mu się, zapomniała o strachu
i pozwoliła porwać się namiętności. Może teraz jej irytująca i uporczywa
niezależność spowodowała panikę... ale to nie szkodzi. Tym razem nie mogła
uciec. Musiała przecież znaleźć ikonę.
- Podobają mi się tutejsi ludzie i ich zachowanie. - Prawie wszyscy,
których widzieli na ulicach, mieli ciemne włosy i wyraziste rysy twarzy, i
poruszali się z taką determinacją, jakby od lego zależało ich życie. -
Przypominają mi moją matkę.
Lekko westchnęła, jakby ją tym zaskoczył.
- Mnie też przypominają matkę.
Mówiła o swojej matce? Może w końcu zdecydowała się mu zaufać.
Rurik uważnie wsłuchiwał się w miejscowy dialekt. Brzmiał podobnie do
języka rosyjskiego, którego nauczyli go rodzice, ale miał też wiele z
hiszpańskiego i portugalskiego... i pomimo że bardzo się starał, nie mógł nic a
nic zrozumieć.
- Znasz tutejszy język?
- Nie! Niby skąd miałabym go znać?
- No nie wiem. Słyszałem, jak mówiłaś po francusku...
- Słabo!
- ...niemiecku, i japońsku do tych turystów.
- Nie znam wszystkich języków świata, wiesz? Jestem tylko
fotoreporterką, a nie Wieżą Babel.
- Dobrze, już dobrze! Pomyślałem tylko, że może znasz kilka słów w
języku Ruyshvanii.
Rany, ale była opryskliwa.
Kiedy jego matka i siostra zachowywały się w ten sposób, on i brat
wiedzieli,
że
lepiej
wtedy
zejść
im
z
drogi.
Zespół
napięcia
przedmiesiączkowego to nie żarty... jego bracia byli zgodni co do tego, że lepiej
było na ten czas spakować walizkę i wyprowadzić się z domu.
Często też używali tej wymówki, żeby wymknąć się z domu. Rozbijali
obóz w górach, łowili ryby w strumieniu, i serdecznie współczuli ojcu, który w
tym czasie przebywał w domu z dwiema naprawdę zrzędliwymi kobietami.
Ale Rurik nie mógł uciec od Tasyi. Nie byłaby wtedy bezpieczna, poza
tym nie chciał tego.
Może z tego samego powodu ojciec zostawał w domu, zamiast razem z
synami oddać się miłemu relaksowi. Bez względu na nastrój Zorany, ciągle
chciał z nią być.
Nic dziwnego, że ludzie mawiali, że miłość to trzy części chwały i jedna
część cierpienia.
- Może pójdziemy do informacji turystycznej? - zaproponował Rurik.
Odprężyła się i uśmiechnęła. Przelotnie, ale jednak.
Znalazł policjanta, który mówił po angielsku, a on skierował ich do hotelu
na rynku. Kiedy odchodzili, Tasya spojrzała na niego przez ramię.
Rurik też rzucił okiem.
Policjant przyglądał się im. Właściwie, przyglądał się jej. Stanęła przed
wskazanym przez policjanta hotelem i wyglądała na niespokojną.
- Co się stało? - zdziwił się Rurik. - Jesteś ładną dziewczyną i ludzie przez
cały czas gapią się na ciebie. Nie zauważyłaś?
- Jasne, jestem ładną dziewczyną. - Poprawiła szelki plecaka. - To miejsce
jest po prostu odrażające.
Rurik rozejrzał się wokół.
- Dwadzieścia tysięcy mieszkańców, czysto i miło, całe mnóstwo
restauracji. Co w tym odrażającego?
- Nic.
Uniósł brwi ze zdziwienia.
- Naprawdę, nic.
Otworzył przed nią drzwi do hotelu i wszedł za nią do środka.
Przyjemne miejsce. Kameralne, czyste. Za kontuarem stała kobieta.
Była mniej więcej w wieku jego matki, uśmiechnęła się do niego tak, jak
kobieta uśmiecha się do mężczyzny, który jej się podoba.
Świetnie. Tak bardzo zabiegał o Tasyę, a ona ciągle uciekała, że uznanie
tej kobiety było jak balsam na jego nadszarpnięte ego.
- Stroszysz piórka - mruknęła Tasya.
- I jestem w tym dobry. - Rurik rzucił okiem na plakietkę z imieniem
kobiety, oparł się o kontuar, uśmiechnął się najbardziej czarująco jak potrafił, i
zapytał: - Belo, czy mogę tutaj wynająć przewodnika?
- Trafił pan pod właściwy adres. - Bela wyjęła formularz, umieściła go na
twardej podkładce i wzięła długopis. - Chce pan obejrzeć coś konkretnego, czy
ma pan ochotę na wycieczkę po naszej uroczej okolicy?
- Chcemy pojechać do klasztoru Najświętszej Maryi Panny - powiedział
Rurik.
Długopisem rozdarła papier.
- Do klasztoru? Ależ tam nie ma nic do oglądania. To nie jest właściwe
miejsce, żeby zacząć tam zwiedzanie, a Czajkowski zabrał stamtąd wszystko, co
było wartościowe. Okolica też nie jest zbyt ciekawa. Już dawno nie ma tam
żadnych świętych przedmiotów. Może zainteresuje pana wycieczka do
Chorwacji?
- Nie - nalegał Rurik. - Klasztor.
Uśmiech Beli przygasł. Odłożyła długopis i oparła się o kontuar.
- Żaden przewodnik nie zgodzi się tam pójść.
- Dlaczego? - zapytał Rurik. Podprowadziła ich do okna.
- Widzi pan to wzgórze?
Na oko Rurika, wyglądało bardziej jak góra wyrastająca nad
miasteczkiem, skalista i porośnięta lasem, wznosząca się ku słońcu, łapiąca
płynące smugi chmur.
- Ludzie mówią, że to wzgórze przynosi pecha. Ja tak nie twierdzę,
oczywiście. Ale ludzie uważają, że jest nawiedzone. Mówią, że lepiej nie
chodzić tam nocą, a droga, która tam prowadzi, jest w tak kiepskim stanie, że
niemożliwe jest dostać się tam i wrócić jednego dnia. Klasztor jest na tej górze.
Klasztor i... - Bela zadrżała. - Ta góra to niedobre miejsce.
- Musimy się tam dostać. - Tasya nie mogła już dłużej wytrzymać.
Bela wyglądała, jakby dopiero teraz ją zauważyła. Zmierzyła ją wzrokiem
i pokiwała głową, jakby po raz pierwszy zrozumiała ich determinację.
- Jasne. Te opowieści to tylko przesądy, ale to Ruyshvania. Trudno tutaj
nie wierzyć w przesądy. Rozumie pani.
- Tak - powiedziała Tasya. - Rozumiem.
- Mogę zaproponować wypożyczenie samochodu i dobrą mapę. - Bela
była nie tylko recepcjonistką, ale też agentem biura podróży i zajmowała się
wypożyczaniem samochodów. Wyjęła kolejny formularz, umieściła go na
podkładce i podsunęła Rurikowi. - Jest tam jeszcze jedna zakonnica, ale
podobno jest lekko stuknięta.
- Jedna zakonnica?
- Siostra Maria Helvig. - Bela potrząsnęła głową. - Za nic nie chce opuścić
klasztoru i zamieszkać w mieście. Cóż, mieszka tam, odkąd skończyła
osiemnaście lat i przez te wszystkie lata patrzyła, jak siostry po kolei
odchodziły, albo były, hmm, no cóż, umierały, i teraz jest sama.
- To wystarczy, żeby zwariować - zgodził się z nią Rurik.
- Ona jest nieszkodliwa - zapewniła ich Bela. - Jestem pewna, że
podobnie jak góra.
Kiedy Rurik zwrócił wypełniony formularz, Bela uśmiechnęła się szeroko
i dostrzegł blask złotego zęba.
- Przynajmniej nic złego nie spotka cię tam, na górze - dodała Bela.
To było dziwne, ale mówiła tylko do Tasyi.
Rozdział 22
Godzinę później Rurik i Tasya jechali pod górę stromą, krętą drogą.
Kiedy Rurik obejrzał się, zobaczył jak miasteczko Capraru pojawia się i
znika za ostrymi zakrętami.
Sprzęgło było luźne, pięciostopniowa skrzynia biegów zgrzytała za
każdym razem, kiedy zmieniał bieg, a kierownica była po niewłaściwej stronie.
Ale Rurik przez całe swoje życie przemierzał górskie drogi, więc nie było to dla
niego nic nowego.
Ale dlaczego Tasya wzdrygała się za każdym razem, kiedy pokonywali
kolejny zakręt? Czyżby tak ją przestraszył podczas podróży przez Niemcy do
Wiednia? Fakt, że jechał wtedy jak szalony, ale pędził mercedesem po
autostradzie i opony nie ślizgały się po nawierzchni.
Mógł na nią warknąć, tak jak robił jego ojciec, kiedy matka chwytała się
deski rozdzielczej, albo mógł spróbować ją czymś rozerwać.
- Wygląda na to, że Ruyshvania doszła już do siebie po panowaniu
dyktatora - powiedział.
- Tak - mruknęła i zgrzytnęła zębami, kiedy podskoczyli na wyboju.
- Niestety - powiedział. - Bela miała rację. Ta droga jest marna. Ale
miasteczko kwitnie. Ciekawe, dlaczego jej nie naprawią.
- Boją się przyjść tutaj, na górę.
Minęli kolejny zakręt, za którym droga rozwidlała się. Ta w prawo była
wybrukowana, a w lewo żwirowa. Obie wyglądały na nierówne i mało
uczęszczane. Rurik chciał skręcić na tę brukową.
- Skręć w lewo - powiedziała Tasya. Zwolnił.
- Ale Bela powiedziała...
- Skręć w lewo.
- Droga w prawo jest wybrukowana.
- Ale z mapy wynika, że droga w lewo jest krótsza. Spojrzał na nią.
Wolała być wszędzie, byle nie tutaj. Może dlatego, że ostatniej nocy
śmiertelnie ją przestraszył swoimi obietnicami lojalności i żądaniem jej
zaufania.
A może wyczuła w tym miejscu coś niedobrego? Jakąś zimną wrogość,
podobną do tej na wykopaliskach przy kurhanie?
- Dobrze, zrobimy, jak mówisz. - Położył dłoń na jej kolanie.
Po chwili wahania położyła swoją dłoń na jego ręce.
- Tak, proszę, zróbmy tak.
Może w końcu zaczynała mięknąć w stosunku do niego. Wrzucił bieg i
skręcił w lewo.
Ku jego zaskoczeniu, Tasya miała rację. Po przejechaniu jakichś piętnastu
kilometrów koszmarną drogą minęli zakręt... i zajechali prosto przed bramę
klasztoru Najświętszej Maryi Panny.
Zaparkował i wysiedli. Klasztor był stary, okazały i przykuwał uwagę.
A ten widok! Rurik wychował się w górach w Waszyngtonie.
Podczas swoich podróży jako pilot i archeolog miał okazję podziwiać
wiele zapierających dech w piersiach widoków.
Ale w górach Ruyshvanii był jakiś... starożytny duch. Szczyty gór mieniły
się światłem i cieniem. Szeptem snuły opowieści o zdradzie i poświęceniu. A w
oddali kolejne szczyty wdzierały się w linię horyzontu, za nimi inne, coraz
bledsze, i następne, aż całkiem bladły, zlewały się i nikły w błękicie nieba.
Kiedy w końcu zdołał oderwać wzrok od tego widoku, rozejrzał się
wokół. Tutaj też pełno było kontrastów: pośród kłębów długiej, szmaragdowej
trawy niespokojnie sterczały odłamki skał. Klify przecinały na pół zagajniki
drzew iglastych. Urwiste szczyty górskie pokryte były gęstymi zaroślami,
skrywającymi pod swoją pozornie miękką zielenią twarde gałęzie i długie
ciernie, które odpierały ataki najeźdźców.
Odwrócił się w stronę klasztoru.
Jego kamienne mury przyozdobione były filigranami i rzygaczami.
Wysoko ponad klasztorem wznosiły się krzyże, przecinając czyste,
błękitne niebo.
Kaplica z małymi witrażowymi oknami i pięknymi drzwiami, na których
wyrzeźbiono postacie świętych, była najstarszym i najmniejszym budynkiem na
terenie klasztoru. Tak samo jak pierwotność góry, czuć tu było świętość
klasztoru.
To miejsce pełne było sprzeczności i skrywało wiele tajemnic.
Przed bramą klasztoru stanęła drobna kobieta ubrana w czarno-biały
habit.
Siostra Maria Helvig.
Okulary o szkłach grubych jak dno butelki, które miała na nosie,
powiększały jej bladoniebieskie oczy i jasne rzęsy. Na głowie miała kornet,
ciasno przylegający do podbródka, a twarz o ostrych rysach pokryta była
siateczką drobnych zmarszczek. Uśmiech rozjaśnił jej twarz na widok Tasyi.
Pospieszyła w jej kierunku z wyciągniętymi rękami.
Tasya była onieśmielona, cofnęła się ruchem tak szybkim, że uznał to za
niechęć. Potem jednak uśmiechnęła się i wyszła na powitanie zakonnicy.
Siostra Maria Helvig wzięła Tasyę za ręce, ucałowała je z zapałem i
powiedziała po angielsku, z silnym akcentem:
- Czekałam na ciebie.
Rurik stał, wpatrując się w zakonnicę. Podeszła do niego z wyciągniętymi
dłońmi, a on założył ręce do tyłu i ukłonił się jej nisko.
- To dla mnie zaszczyt, że mogę siostrę poznać. Siostra Maria Helvig
zatrzymała się i uśmiechnęła.
- Oczywiście. Powinnam była cię rozpoznać! Powiedział mi o tobie.
- Kto siostrze powiedział? - zapytał Rurik ostro.
Zakonnica wskazała na niebo.
- On.
Twarz Rurika złagodniała. Uśmiechnął się i jak uczeń katolickiej szkoły
pokornie spuścił wzrok.
- A powiedział siostrze, jak to się skończy?
- On tego nie wie. Ale ma nadzieję, że podejmiecie słuszne decyzje.
Rurik podniósł wzrok, ale już się nie uśmiechał.
- Ja też mam taką nadzieję.
Siostra Maria Helvig zrobiła nad nim znak krzyża.
- Jestem taka samotna, odkąd siostry nie żyją. Tak się cieszę, że
przyszliście odwiedzić... macie klucz?
Tasya wpatrywała się w zakonnicę.
- Czy mamy klucz? Do czego?
- Przepraszam. - Siostra wyglądała na zdezorientowaną. - Powiedzieli, że
ktoś może przyjść po ikonę.
Rurik i Tasya zastygli w bezruchu i patrzyli na zakonnicę.
- Po ikonę? Wie siostra, gdzie jest ikona?
- Nie, ale jest gdzieś tutaj. Tak mówi legenda.
- Jaka legenda?
Maria Helvig wsunęła ręce w rękawy.
- Prawie tysiąc lat temu wielki król z zachodu otrzymał dar od
pokonanego gubernatora. Dar ten dawał jego właścicielowi niezwykłą moc,
przynajmniej tak twierdził gubernator. Ale gubernator nienawidził króla, który
go pokonał, i to był okrutny podstęp. Bo prezentem była ikona, przedstawiająca
Maryję Dziewicę z synem, a tego, kto był w posiadaniu ikony, a nie miał dobra
w sercu, odtąd prześladował pech.
Rurik słuchał tego, co mówiła, a serce zaczęło mu walić jak oszalałe.
To było to miejsce. Był o tym przekonany.
Tymczasem siostra Maria Helvig mówiła dalej.
- Gubernator zestarzał się i umarł, śmiejąc się z podstępu, jaki zrobił
swojemu panu. I niedługo potęga króla miała się skończyć. Stał się bezsilny
wobec swoich wrogów - a przyjaciół nie miał. Wtedy wysłał nam ikonę na
przechowanie. I od tamtej pory jest tutaj.
- Jak wygląda? - zapytał Rurik.
- Nie wiem, nigdy jej nie widziałam - powiedziała słodko siostra.
- A gdzie jest przechowywana? - zapytała Tasya.
- Nie wiem. Tego nikt nie wie.
- A więc siostra nie jest pewna, czy ikona tutaj jest? - Rurik próbował
ukryć rozczarowanie.
Zakonnica roześmiała się lekkim, dźwięcznym śmiechem, który nie
pasował do jej wyglądu.
- Oczywiście, że jest. Prawda, siostry? - Odwróciła się i nieruchomym
wzrokiem wpatrywała się w drzwi kościoła.
Rurik też się odwrócił, spodziewając się, że zobaczy... kogoś. Może nawet
więcej osób. A nie powietrze.
Siostra Maria Helvig pokiwała głową, jakby niewidzialne zakonnice
zgodziły się z nią.
- A gdzie indziej miałaby być? To jest najświętsze miejsce w całej
Ruyshvanii, a może nawet w całym cesarstwie.
- Cesarstwie? - Rurik wytarł dłonią czoło, zdezorientowany.
- Myślę, że siostra ma na myśli Cesarstwo Rzymskie - powiedziała Tasya.
- Oczywiście. Chodźcie, coś wam pokażę. - Siostra Maria Helvig może i
wyglądała staro, ale, niczym młoda kobieta, żwawo poszła pod górę.
Rurik i Tasya poszli za nią wąską ścieżką. Przeszli przez niewielki
zagajnik, a kiedy wyszli na słońce, nagle wyrósł przed nimi klif, dzieląc górę na
dwie części - a może raczej łącząc dwa szczyty w jeden.
Jako że nie dbała zbytnio o sprawy ziemskie, siostra Maria Helvig weszła
na wąską ścieżkę, która wcinała się w poprzek klifu.
Tasya zatrzymała się przy urwisku i spojrzała w dół. Było głębokie na
jakieś trzydzieści metrów, a w dole leżały ostre głazy. Cofnęła się.
- Rurik, nie mam lęku wysokości. Lubię latać, wiesz przecież.
Uśmiechnął się.
- Wiem.
- Szkoda, że nie mam przy sobie mojego ultralighta. - Wskazała palcem w
górę, potem w dół. - Ale jeden niewłaściwy krok na tym klifie i nie polecę, ale
runę w dół.
- Masz rację.
- Ale co mam zrobić, skoro ta starsza zakonnica właśnie się tamtędy
przechadza? Mam jej powiedzieć, że się boję?
- Jest taka urocza, jestem pewien, że zrozumiałaby. Rurik doskonale
wiedział, co teraz powie i zrobi Tasya.
- Nie bądź głupi - burknęła i zrobiła pierwszy krok na klif. Szedł tuż za
nią.
- Nic na to nie poradzę, to leży w mojej naturze. Moja mama zawsze tak
mówi.
Ścieżka wyglądała, jakby została wyznaczona wśród skał przez palec
boski i kiedyś była gładka i prosta. Lata zamarzania i roztopów, ulewne deszcze
i zaspy śniegu zniszczyły drogę, strzępiąc ją niczym starą wstążkę.
Kamienie kruszyły się pod ich stopami, całkowicie odcięły im drogę i
musieli skoczyć na następny poziom.
Przed nimi siostra Maria Helvig skakała po skałach jak kozica górska,
posuwając się do przodu i wołając do nich:
- Pospieszcie się! Wleczecie się tak, że noc nas tam zastanie.
- Tam, czyli gdzie? - zapytał Rurik.
Tasya nic nie odpowiedziała. Przeskoczyła przez następną rozpadlinę i
zamarła, kiedy warstwa kamieni stoczyła się ze skały tuż za nią.
Przyciskając plecy do klifu, spojrzała przerażona na Rurika.
- Pomożesz mi?
Skoczył, wylądował obok niej i przyparł ją do skały.
- Nie martw się o mnie. Jeżeli będę musiał, potrafię latać. Nachylił się,
przywarł do niej ciałem i pocałował.
- Nie bój się - szepnął. - Po tym, co przeszliśmy, nie wydaje mi się, żeby
naszym przeznaczeniem było spaść ze skały.
Tasya kurczowo zaciskała dłonie na koszuli Rurika, a jej niebieskie oczy
patrzyły ciepło, kiedy go trzymała.
- A może Bóg nie lubi mądrali.
- Jeśli Bóg mnie nie lubi, to ma ku temu ważniejszy powód - powiedział i
wziął ją za rękę. - Chodź, poprowadzę cię.
Musiała być skonsternowana, bo go puściła. Za każdym razem, kiedy
stawali w miejscu, gdzie ścieżka osuwała się, on podskakiwał, potem chwytał jej
rękę, kiedy ona skakała, i śmiał się do siebie, czując się tak silnym i
opiekuńczym, podczas gdy wiedział, że spokojnie poradziłaby sobie bez jego
pomocy.
Kiedy dotarli na drugą stronę, zastali tam siostrę Marię Helvig
podziwiającą widok zapierający dech w piersiach. Z tej części góry widać było
zbieg dwóch rzek, połączenie dwóch dróg i łańcuch szczytów górskich, które
zmniejszały się, aż dotknęły horyzontu.
- Nie miałem pojęcia, że ten kraj jest tak piękny - powiedział zachwycony
Rurik.
Zakonnica uśmiechnęła się.
- To miejsce jest pierwszym w Ruyshvanii, które zostało uznane za
święte. Ale to poganie odprawiali tutaj swoje obrzędy. - Wskazała na górę, na
kamienny ołtarz z rzeźbionego granitu, szeroki na dwa i pół, głęboki na metr.
Wsparty był na grubych filarach, które unosiły go nad ziemią i przedstawiały
niebu.
Rurik rozpoznał ten kamień. Był podobny do stojących kamiennych
bloków, które występowały w Europie i Wielkiej Brytanii. Leżały tak od
czterech tysięcy lat, lub dłużej, cuda techniki prymitywnego człowieka.
- Kościół dotarł do Ruyshvanii bardzo wcześnie - opowiadała im siostra
Maria Helvig - około trzeciego wieku, ale żadną siła nie mogła ruszyć kamienia.
Więc zajęli drugą połowę góry, gdzie zbudowali święty dom ku czci naszego
Pana, a tutaj w ciszy można czcić przyrodę, i tak żyjemy tu razem w zgodzie.
- Nic dziwnego, że poganie uznali to miejsce za święte - powiedział
Rurik.
- To jeszcze nie wszystko. - Maria Helvig pociągnęła go za rękaw, i
poprowadziła do sterty ostrych skał obok spalonego pnia wielkiego niegdyś
drzewa.
W środku sterty kamieni zobaczył dziurę, czarną i nieprzeniknioną.
Tasya nie poszła za nimi.
- Spójrz. Jaskinia! - zawołał do niej Rurik.
Stała, wpatrując się w szczyt góry i potrząsnęła głową.
- Wejście do krainy cieni. Mówi się, że to droga do piekła.
- Siostra zatoczyła się w bok, jakby ktoś ją popchnął. - Już dobrze, siostro
Tereso! Opowiem im inną historię. Po co te nerwy? - Zakonnica westchnęła
udręczona i dodała: - Mówi się też, że to tajemnicza droga ewakuacyjna,
używana przez rodzinę królewską Ruyshvanii w razie zagrożenia. Podobno
przechodzi pod górą i wychodzi po jej drugiej stronie, na Węgrzech. Ale wersja
o drodze do piekła z pewnością brzmi ciekawiej, prawda?
Rurik polubił siostrę Marię Helvig. Podobała mu się jej dziecinna
bezpośredniość, i to, że nie oceniała i nie potępiała pogan, którzy odprawiali tu
swoje obrzędy dawno temu.
- To bardzo pasjonujące, siostro. Gdzie mieszka rodzina królewska?
- Cała rodzina Dimitru już nie żyje. Przynajmniej tak mówią ludzie. A
mieszkali tam, na górze. - Zakonnica wskazała w kierunku wierzchołka góry.
W Ruriku obudził się instynkt.
- Co się z nimi stało? - zapytał.
- Zostali zamordowani. To było dwadzieścia pięć lat temu, ciemność nocy
rozświetlał ogień, a ciszę przenikały przeraźliwe krzyki.
Przyglądał się siostrze Marii Helvig, która mówiła łagodnie, jakby
przypominając sobie tamte wydarzenia.
Popatrzył na Tasyę. Dalej wpatrywała się w wierzchołek góry, jej zwykle
ożywiona twarz była bez wyrazu.
- Siostry mówią, żeby wam powiedzieć, że drzewo obok jaskini było
stare, wysokie i zielone, było symbolem rodziny królewskiej. Je też spalili,
tamtej nocy cała Ruyshvwania pogrążyła się w żałobie. - Przeżegnała się, i
powiedziała coś bezgłośnie.
Tasya słyszała, co mówiła. Odwróciła głowę.
- Lepiej już chodźmy. Rurik musiał się upewnić.
- Tasya, spójrz na tę jaskinię. Kiedy skończymy, chciałbym sporządzić jej
mapę. Co ty na to?
Tasya rzuciła okiem na dziurę, a potem, jak zaczarowana, patrzyła na nią
bez mrugnięcia okiem.
- Ta jaskinia prowadzi do piekła, a ja nie wejdę tam za żadne skarby. -
Popatrzyła na niego, hardo unosząc podbródek, jej oczy były tak niebieskie, że
wyglądały jak odłamki zimowego nieba. - Byłam już wcześniej w tej jaskini.
Jestem członkinią rodziny królewskiej. Uciekałam przez nią. Jestem ostatnim
żyjącym Dimitru na ziemi. Teraz już znasz wszystkie moje tajemnice i moje
życie jest w twoich rękach.
Rozdział 23
- Siostry podpowiadają mi, że może chcielibyście zwiedzić opactwo -
powiedziała Maria Helvig, stojąc przed klasztorem, radosna jak zwykle, jakby
cała trójka nie odbyła wycieczki do starych, złych wspomnień.
- Oczywiście. Jeżeli ikona gdzieś tu jest, musi być sposób, żeby
dowiedzieć się gdzie. - Rurik był bardzo pewny siebie. Mówił jak człowiek,
który prawdopodobnie nigdy nie słyszał krzyków mordowanych ludzi, ani nie
czuł zapachu palącego się ciała i myślał, że piekło związane jest z życiem
pozagrobowym.
Zakonnica podniosła rękę i przekrzywiła głowę, jakby nasłuchiwała.
- Mamy niewiele czasu - powiedziała w końcu.
Tasya spojrzała na słońce, które właśnie chyliło się ku zachodowi, a nie
chciała być tam, na górze, kiedy się ściemni.
- Siostry sugerują, żebyś ty, młody człowieku, rozejrzał się wokół
zabudowań - siostra Maria Helvig wzięła Tasyę za rękę - a ta młoda dama i ja
poszukamy w kaplicy.
Rurik przybrał dziwny wyraz twarzy, wyglądał, jakby poczuł ulgę i nie
był ani trochę zaskoczony.
- To dobry plan - uznał.
Tasya nie mogła się doczekać, kiedy się go pozbędzie. W tej chwili
żywiła taką urazę do niego i jego rodziny w Waszyngtonie, do jego czystego
sumienia i pewności siebie, że ledwie mogła na niego patrzeć.
Zatrzymała się w progu kaplicy. Była wąska i wysoka, miała witrażowe
okna umieszczone wysoko, w środku ustawione były połamane ławki.
Pajęczyny pokrywały sufit i zwisały z żyrandola, ale ołtarz był nieskazitelny -
przykryty białym, czystym obrusem haftowanym złotą nitką, starym i cienkim.
Siostra Maria Helvig zanurzyła palce w święconej wodzie i przeżegnała
się, po czym znowu zanurzyła je i zrobiła nimi znak krzyża na czole Tasyi.
- Lepiej to zrobić - powiedziała. - Jesteś zbyt zła na Boga, żeby uczynić to
sama.
To była prawda, ale skąd zakonnica o tym wiedziała?
- Zawsze myślałam, że ikona musi być gdzieś tutaj. - Prowadziła Tasyę w
kierunku ołtarza. - Zawsze to chłopaki chcą mieć zabawę, a ja myślę, że byłoby
miło, gdyby dla odmiany któraś z nas, dziewczyn, się zabawiła. Więc ty ją
znajdziesz.
- Ma siostra jakiś pomysł, gdzie mam szukać?
- Mam wiele pomysłów! - Zakonnica klasnęła w dłonie. - Pomyślałam...
no co?
Popatrzyła na jedną z niewidzialnych postaci, które stały obok niej.
- O co chodzi? - zapytała Tasya. Siostra Maria Helvig ciężko westchnęła.
- Siostra Catherine nalega, żebym ci nie pomagała.
Tasya przygryzła wargi. To nie było miejsce i czas na przeklinanie, ani
też siostra Maria Helvig nie była osobą, która na to zasługiwała.
Ale miała ochotę przeklinać.
Stara zakonnica przyglądała się Tasyi, gdy ta podeszła do ołtarza i
patrzyła na podłogę, ściany i sufit. Przeszła przez jedną boczną nawę do drugiej.
Kaplica była zbudowana ze starych kamieni, rozpadającego się drewna i nawet
jeżeli kiedyś znajdował się gdzieś tutaj znak ze strzałką wskazujący, gdzie jest
ikona, od dawna go nie było.
- Może gdybyś usiadła i zastanowiła się nad tym... - zasugerowała
zakonnica.
Tasya podejrzewała, że jej sugestia była niczym więcej, jak tylko próbą
skłonienia jej do religijnej kontemplacji, ale sama zakonnica nigdzie się nie
wybierała. Nauka nie poszła w las, Tasya przyklękła, pośliznęła się i uderzyła w
ławkę w pobliżu ołtarza.
- Jeśli będziesz mnie potrzebowała, zawołaj. - Siostra Maria Helvig
oddaliła się w głąb kaplicy, szeleszcząc habitem pośród panującej tam ciszy.
Tasya westchnęła i rozejrzała się wokół. Była tutaj już wcześniej, jako
dziecko patrzyła w górę na zastępy zakonnic... Przymknęła oczy.
Trwała w tym stanie między jawą a snem, kiedy nic nie miało sensu... i
wszystko było możliwe. Jej umysł unosił się, uwolniwszy się z ciała. Spojrzała
na siebie z góry, wyczerpane biedactwo, skulone w ławce.
Jej dłonie spoczywały na kolanach. Podbródek miała oparty na piersi.
Oczy zamknięte.
Zobaczyła drzewo, jego gałęzie sięgały nieba, a liście szumiały spokojnie
i obiecująco. Usłyszała męski głos... Tasya, maleńka, tak długo, jak ty żyjesz,
ten dąb nie zginie.
Ale dąb umarł. Umarł w płomieniach.
A ona żyła. Żyła po to, żeby się zemścić, ażeby zemsta była pełna,
potrzebowała ikony.
Była już blisko. Bardzo blisko.
Światło jej świadomości rozpraszało się na wszystkie strony, szukając
klucza i zamka, do którego mogłaby go wetknąć.
Jakaś dziwna siła pchała to światło w kierunku ołtarza.
To miało sens, ale Tasya szukała po całej kaplicy... a światło krążyło i
krążyło, osiadając na podłodze i w szczelinach między kamieniami, gdzie
niegdyś twarda zaprawa pokruszyła się w pył.
Ktoś był pochowany pod ołtarzem.
Oczywiście. Przygoda Rurika i Tasyi zaczęła się w grobowcu w Szkocji.
Równie dobrze mogła się skończyć w grobie w Ruyshvanii.
Światło świadomości znalazło skrzynię ze skarbem, podobną do tej w
Szkocji. Wisiało w powietrzu. Czekało.
Nie mam klucza! Tasya unosiła się w powietrzu z wyciągniętymi
ramionami. Nie mogę użyć czegoś, czego nie mam! Nagle otworzyła oczy i
stanęła na nogach. Musiała mieć klucz.
Po raz pierwszy, odkąd była w podróży, sięgnęła do swojego plecaka.
Podniosła go z podłogi i położyła na ławce. Rozsunęła zamek głównej
przegródki. Ale nie było tam klucza.
Nie było go też w przegródce bocznej. Ani w tej głupiej, małej przegródce
na telefon komórkowy, ani tej na wizytówki i zapinanej na rzep kieszeni na
długopisy.
Nie było go też w siatce ze zmianą ubrania ani w usztywnionej kieszeni
na komputer.
Poirytowana, odgarnęła włosy z czoła.
Ktoś go ukradł.
- Nie - szepnęła.
Musiał gdzieś tu być. Zawsze coś jej ginęło w plecaku. Obmacywała jego
dno, boki... i w końcu w kieszeni na butelkę wymacała kształt, którego szukała.
Długie, zardzewiałe, stalowe ostrze. Ale to nie było stalowe ostrze.
Podczas długiej podróży przez Europę ten artefakt walał się w tej kieszeni
na zewnątrz plecaka. Obijał się o ściany i futryny, spadał na podłogę, był
przechowywany w lukach bagażowych pod stertami bagażu.
Kiedy otworzyła kieszeń, płaty rdzy zgrzytnęły, a kiedy dokopała się do
środka, wyjęła czerwoną od rdzy rękę, w której trzymała klucz.
Zęby były teraz wyraźnie widoczne pod skorupą, która pokryła go przez
ten tysiąc lat, kiedy leżał zakopany w ziemi na wyspie Roi.
- Znalazłaś go?
Odwróciła się i zobaczyła siostrę Marię Helvig siedzącą w ławce za nią.
Stara zakonnica jak zwykle uśmiechała się i kiwała głową.
- Tak. Miałam go od samego początku - powiedziała Tasya, pokazując jej
klucz.
- Oczywiście.
- I wiem, gdzie jest ikona.
Wzrok zakonnicy powędrował w stronę kamiennej podłogi na ołtarzu.
A więc dobra siostra od początku wiedziała, gdzie jest ikona.
- Zabierzesz ikonę? - zapytała.
- Tak. Po to tutaj przyjechałam. - Tasya wyślizgnęła się z ławki.
- Chcesz się zemścić? Tasya zatrzymała się.
- Skąd siostra to wie?
- Widzę tutaj wokół moje siostry. Czekają, aż do nich dołączę.
Powiedziała to z taką pewnością, że Tasya odwróciła się i niemal
spodziewała się zobaczyć siedzące w ławkach zakonnice ubrane w czarnobiałe
habity.
- Ale ja nie zwariowałam. - Siostra Maria Helvig odwróciła się i
przemówiła do... pustych ławek: - A może jednak?
Może wcale nie była wariatką i nie miała sklerozy. Może po prostu
widziała rzeczy, których nikt inny nie widział, a one istniały. Może wiedziała
rzeczy, których inni nie wiedzieli... Tasya podeszła do ławki, w której siedziała
siostra.
- Uda mi się? - zapytała.
Zakonnica poprawiła okulary na nosie i uroczyście spojrzała na Tasyę.
- Niczego nie rozumiesz. Bierzesz udział w potężnej walce dobra ze złem.
Dobro i zło ważą się na szali i czyny każdej osoby, nawet te najmniejsze, mają
wielkie znaczenie.
Tasya czekała na więcej wyjaśnień, szczegółów, cokolwiek.
Ale zakonnica wsunęła ręce w rękawy i opuściła głowę, a Tasya nie była
w stanie powiedzieć, czy zaczęła się modlić, czy zasnęła.
- No dobrze. - Tasya podeszła do ołtarza. Ostrożnie położyła klucz na
balustradzie i uklękła na granitowej posadzce.
Tak, jak widziała w swojej wizji, od dawna nie było tam fugi.
Kamienie ruszały się. Były to wielkie kamienie, o długości i szerokości jej
przedramienia, równo ucięte przez kamieniarza i wydeptane przez wiele pokoleń
wiernych. Palcami podważyła pierwszy kamień. Ziemia... i kości.
Kości wytrawione przez czas.
Szukała we właściwym miejscu.
Podważyła drugi kamień, potem kolejny. Złamała sobie paznokieć, ale
powstrzymała się od przeklinania. Nie tutaj. I nie przy siostrze Marii Helvig.
Kości były stare, przykryte strzępami wełnianego całunu pogrzebowego,
który przez długi kontakt z ziemią przybrał kolor brązowy.
Gdyby ten człowiek, który tu leżał, żył, byłby wysoki i barczysty. Jego
kość udowa była długa i gruba, kości miednicy solidne. Ktoś skrzyżował mu
ręce na klatce piersiowej. Kości jego palców były porozrzucane wokół, na
jednym z nich wciąż znajdował się złoty pierścień.
Tasya przerwała, rozczarowana i zasapana. Spodziewała się, że będzie
trzymał skrzynię ze skarbem.
- Szukaj dalej - głos siostry Marii Helvig był ledwie słyszalny. Potem
Tasya usłyszała jeszcze coś: - Nie ma już czasu.
Tasya rozejrzała się wokół.
- Na co nie ma czasu?
Zakonnica nie odpowiedziała, dalej siedziała ze spuszczoną głową.
Kamień, który przykrywał głowę króla, był gruby na kilkanaście
centymetrów, długi jak połowa wzrostu Tasyi i ważył pewnie z pół tony.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wezwać Rurika na pomoc, ale
widziała jego niechęć przed wejściem do kaplicy.
Więc go nie zawoła, ani też nie będzie modlić się o pomoc do Boga, w
którego wiarę straciła wiele lat temu. Zamiast tego zrobi to, co zwykle w takich
sytuacjach i poradzi sobie sama.
- Uwaga, siostro, będzie głośno - powiedziała i mocno zaparła się stopami
o kamienie z jednej strony grobowca. Wsunęła dłonie pod krawędź wielkiego
kamienia nad głową króla i mozolnie zdołała podnieść jeden jego koniec. Drugi
został mocno podparty na ziemi. Mięśnie jej ramion i brzucha ledwie
wytrzymywały to obciążenie, ale mimo to powoli unosiła gigantyczny kamień.
Jeszcze trochę... jeszcze trochę. Nie da rady, musi go upuścić.
Spojrzała na ciało, w nadziei, że zobaczy skrzynię ze skarbem.
Zamiast tego uśmiechała się do niej czaszka króla, kpiąc z jej wysiłków.
W nagłym przypływie furii upuściła ciężką płytę.
Z ogromnym trzaskiem runęła na gładką powierzchnię granitowej
posadzkę i złamała się na pół.
Tasya stała tak zdyszana, patrząc z góry z wyższością na czaszkę.
- Wypchaj się - powiedziała.
Nad jego głową w koronie zobaczyła coś kwadratowego i błyszczącego.
Skrzynia.
- Jest tutaj - zawołała. - Siostro, skrzynia jest tutaj! Ostrożnie, żeby nie
ruszać kości, uklękła i zmiotła ze skrzyni ziemię. Tak. Wieko skrzyni było
podobne do wieka tej ze Szkocji. Wydawało się to niemożliwe, ale jakimś
cudem ta skrzynia przyjechała z wyspy, przez morze, przez kontynent, żeby w
końcu trafić tutaj, do królewskiego grobu w starym klasztorze.
Rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś do kopania, ale na ołtarzu niczego
nie było. Chociaż nie mogła wybaczyć Bogu, że pozwolił zginąć jej rodzicom,
nie znaczyło to, że miała zamiar użyć jakiegoś świętego przedmiotu jako szufli.
- Czy jest siostra pewna, że ikona jest w środku? Siostra Maria Helvig nie
odpowiedziała, ale to nie było dla Tasyi zaskoczeniem.
Zakonnica mówiła zagadkowo. Dlaczego teraz miałaby udzielić Tasyi
odpowiedzi, których oczekiwała?
Z zapałem, który nie miał czasu na strach i drobiazgowość, Tasya zaczęła
palcami odkopywać skrzynię.
Raz po raz tęsknie rzucała okiem na klucz leżący na balustradzie... ale nie.
Nie ośmieliła się użyć go do kopania twardej ziemi. Gdyby rdza wykruszyła się
i klucz by się złamał... tysiąc lat, a Tasya Hunnicutt zaprzepaściłaby wszystko,
łamiąc klucz, którym usiłowała odkopać skrzynię. Na samą myśl o tym przeszył
ją dreszcz.
W końcu udało jej się ruszyć skrzynię, chwycić ją, powoli unieść w górę i
wyjąć z grobowca. Trzymała ją w dłoniach, zadowolona z siebie.
Chciała potrząsnąć skrzynią, jak dziecko, kiedy dostaje urodzinowy
prezent i po dźwięku próbuje odgadnąć, czy jego marzenia zostały spełnione.
Objęła ją ramionami i zastanawiała się, co jest w środku. Na chwilę
zamknęła oczy i kurczowo ścisnęła zardzewiałą, kutą złotą skrzynię. Czy w
środku była ikona? Czy w końcu znalazła swój dowód? Czy była zaledwie o
jedno przekręcenie klucza od zemsty?
Sięgnęła po klucz. Upuściła go. Upadając, zadźwięczał na kamiennej
posadzce.
Jej serce mocno łomotało.
Nie śmiała na niego spojrzeć. Kiedy się odważyła, zobaczyła małe
kawałki rdzy rozrzucone po podłodze. Ale klucz był cały.
- Wszystko w porządku, siostro - zawołała. - Jest cały.
Polerowała klucz za pomocą poły koszuli, czyściła zęby, wiedząc, że do
zamka na pewno dostała się ziemia, a to w połączeniu ze skorodowanym
kluczem mogło spowodować, że do otwarcia skrzyni potrzebna była grupa
ekspertów - oczywiście pod warunkiem, że miała rację i klucz pasuje do zamka.
Nie miała gwarancji, że tak jest, ale musiała spróbować.
Postawiła skrzynię na podłodze i włożyła klucz do zamka.
Natychmiast utknął. Wyjęła go, przetarła jeszcze raz. Nie wyglądał przez
to lepiej, ale chętnie poświęciłaby swoją koszulę. Spróbowała jeszcze raz.
Dalej nic.
Podniosła skrzynię, i ustawiła zamkiem w stronę podłogi. Wzięła głęboki
oddech. Nie wiedziała, czy dobrze robi, ale delikatnie uderzyła skrzynię dłonią.
Mały, nierówny kamyk wypadł, stukając o podłogę. Tym razem klucz bez
oporów wszedł do zamka. Przekręciła go. Usłyszała kliknięcie.
Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Dyszała, jakby biegła.
Otworzyła wieko skrzyni.
Po raz pierwszy od prawie tysiąca lat ludzkie oko ujrzało ikonę Maryi
Dziewicy.
A Maryja Dziewica patrzyła na człowieka.
Wiśniowy kolor jej peleryny był tak intensywny i błyszczący, że
rozświetlał półmrok kaplicy, podobnie jak złota aureola wokół jej głowy.
Jej twarz była blada, duże ciemne oczy były pełne bólu, a łza spływała jej
po policzku. Na kolanach Madonna trzymała ukrzyżowanego Jezusa.
Łzy napłynęły do oczu Tasyi i jedna z nich spadła na ikonę.
Pospiesznie ją wytarła i próbowała wmówić sobie, że płakała, bo ten
moment triumfu tak wiele dla niej znaczył.
Ale nie była w stanie przekonać nawet siebie.
Smutne i pełne bólu oczy Madonny snuły jej opowieść. Była kobietą,
która straciła swoje dziecko. Kobietą, która przewidziała nieopisane cierpienie.
W jej twarzy Tasya dostrzegła swoją własną matkę.
Tasya przypomniała sobie płomienie skaczące do góry, pożerające
zasłony i ściany. Przypomniała sobie pełne przerażenia krzyki służących.
Zobaczyła na nowo cierpienie matki, kiedy pocałowała córkę na
pożegnanie i odesłała ją.
Tasya oczywiście krzyczała i płakała, ale nic z tego nie rozumiała.
Teraz zrozumiała, a jej ból pogłębił się.
Jej matka ją odesłała, bo nie była pewna, czy jej córka przeżyje, ale była
pewna, że jej własny czas nadszedł... i że prawdopodobnie nigdy więcej się nie
zobaczą.
Ból tej chwili, kiedy więź między matką i córką została brutalnie zerwana,
nigdy nie został uśmierzony.
Tasya zaszlochała, głośny, brutalny dźwięk odbił się echem od ścian
kaplicy.
Stłumiła szlochanie, płacz uwiązł jej w gardle.
Nie mogła pozwolić sobie na płacz. Nigdy nie mogła. Nie miała na to
czasu.
Siostra Maria Helvig powiedziała, że czas się kończy, i Tasya wiedziała,
że miała rację. Im dłużej ona i Rurik pozostawali w jednym miejscu, tym
większa szansa, że Varinscy ich znajdą. Jeżeli chciała dostarczyć tę ikonę do
Dziedzictwa Narodów, musieli wyruszyć, zanim się ściemni, bo wtedy zdążą
pokonać wyboistą drogę do Capraru i tam złapać pociąg.
Stała i otrzepywała ubranie.
- Mam ją, siostro. Była tutaj przez cały czas. Promienie słońca wpadły
przez zachodnie okna kaplicy i oświetliły nieruchomą postać siostry Marii
Helvig.
- Chce siostra ją zobaczyć? - Tasya podeszła do niej. - Jest taka piękna,
siostro. Stara i smutna. Ten artysta był mistrzem... - Zatrzymała się, wpatrując
się w zakonnicę. - Siostro?
Siostra Maria Helvig osunęła się w swojej ławce.
- Siostro! - krzyknęła Tasya, wsuwając ikonę do przedniej kieszeni
dżinsów. Uklękła obok starej kobiety i spojrzała na jej twarz.
Miała zamknięte oczy i pogodny wyraz twarzy. Siostra Maria Helvig nie
żyła.
Rozdział 24
Rurik stanął przed drzwiami kaplicy. Zdjął plecak. Rozpiął płaszcz i
upewnił się, że przy jednym boku ma pistolet, przy drugim nóż, a w rękawie
ukryty nóż sprężynowy.
Spojrzał na zegarek: była trzecia popołudniu. Czekał tak długo, jak mógł.
Przeczesał cały teren, przeszukał budynki gospodarcze, cmentarz, nawet
budynek klasztoru, ale nie znalazł śladu ikony. Skoro nigdzie jej nie było,
musiała znajdować się w kaplicy.
Czy to był przypadek? Jedyne miejsce, do którego nie ośmielił się wejść.
Nie widział ani śladu Tasyi i siostry Marii Helvig. Jego niepokój narastał.
On i Tasya, a także zakonnica, jeśli zdołałby ją przekonać, musieli odnaleźć
ikonę i opuścić teren klasztoru. Już i tak za długo tutaj byli.
Kiedy przekraczał próg kaplicy, wyczuł zapach śmierci. W jednej chwili
pojął, co się dzieje. Maria Helvig leżała w ławce, a Tasya klęczała w przejściu
obok niej z pochyloną głową.
- Tasya - powiedział Rurik, nie ruszając się z miejsca. Nie śmiał wejść do
środka. Podniosła głowę i spojrzała na niego. Spodziewał się, że będzie płakała.
Ale jej twarz była blada i spokojna, bez śladu łez, a ból, który wyrażała,
kazał mu do niej podejść.
Uszedł trzy kroki i uderzyła go cisza. Kaplica czekała na decyzję.
Tasya podniosła się i też czekała.
Ale nic się nie wydarzyło. Powietrze nie wypaliło mu płuc, jego nogi nie
zapaliły się od podłogi. Nie zamienił się w ogień. Znowu zaczął iść w jej stronę.
- Ona nie żyje. - Tasya położyła rękę siostry Marii Helvig na jej kolanach.
- Powinniśmy ją gdzieś przenieść i wezwać zakład pogrzebowy, żeby się nią
zajęli.
- Na pewno powinniśmy zawiadomić zakład pogrzebowy, ale ona była
przygotowana na śmierć. Byłem na cmentarzu, jej grób jest wykopany. Trumna
już czeka. I musimy pochować ją teraz.
Ostrożnie dotknął dłoni zakonnicy. Nic. Ani drgnęła.
- Nie miała ostatniego namaszczenia. Trzeba umyć jej ciało. Należy jej się
odpowiednia ceremonia!
- Potem mogą ją ekshumować i zrobić, co należy, ale nie możemy
zostawić jej ciała na pastwę dzikich zwierząt.
- O czym ty mówisz?
Podniósł z ławki ciało zakonnicy i skierował się do wyjścia.
- Varinscy depczą nam po piętach. Musimy stąd uciekać.
Musiał zdobyć uznanie Tasyi. Nie pytała, skąd wiedział. Nie kłóciła się z
nim. Po prostu wyszła za nim z kaplicy. Kiedy wyszli z kaplicy, skręcili w
prawo, potem znowu w prawo, aż doszli do cmentarza, który znajdował się za
kaplicą w cieniu wielkiego, starego drzewa.
Rurik złożył ciało zakonnicy w prostej drewnianej trumnie, która tutaj na
nią czekała. Tasya ułożyła jej ręce na piersi, wygładziła fałdy habitu, a na jej
sercu położyła krucyfiks.
Grób był świeżo wykopany, trumna, czysta i sucha, spoczywała na linach.
Łopata czekała oparta o drzewo. Siostra Maria Helvig znała godzinę swojej
śmierci. Rurik podejrzewał też, że wiedziała, kim on był, i co ich teraz czekało.
Z tego też powodu chciał ją pochować. W przeciwnym razie Varinscy, gdyby
tylko mogli, na pewno sprofanowaliby jej ciało.
- Gotowe. - Tasya odsunęła się i pomogła mu zamknąć wieko trumny.
Razem chwycili za liny. Trumna była ciężka, ale Tasya znowu
zaimponowała Rurikowi swoją siłą i determinacją w robieniu tego, co należało
zrobić. Zaparła się nogami i pomogła mu powoli spuścić trumnę siostry Marii
Helvig do ziemi.
Rurik wziął do ręki łopatę.
Tasya stała z opuszczoną głową, zasapana, oparłszy dłonie na biodrach.
- Odmów modlitwy, jakie chcesz odmówić. Kiedy skończę, możemy
wyruszyć.
Tasya opuściła głowę.
On szuflował i patrzył na nią.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Promienie zabarwiały jej rozjaśnione
włosy na złoto i utworzyły aureolę wokół głowy. Jej skóra lśniła jak
najwspanialsza porcelana, oczy były zamknięte, a ciemne rzęsy sięgały niemal
do połowy policzków. Oczywiście, to było złudzenie, Tasya nie była żadnym
aniołem. Ale była dobrą kobietą, która próbowała robić, co w jej mocy, by
pomóc tym, którzy tego potrzebowali.
Nie zasługiwał na nią. Ale pragnął jej i męczyło go to, że zbliżał się
koniec.
Rozejrzał się. Zbliżał się wielkimi krokami.
Skończył usypywać kopiec na grobie. Tasya popatrzyła w górę.
Jeden z kamiennych krzyży na cmentarnym ogrodzeniu złamał się i spadł
na ziemię.
- Postaw go na jej grobie. - Wskazał na krzyż.
Tasya podniosła go. Był ciężki i zimny. Wbiła go w ziemię usypaną nad
grobem siostry Marii Helvig.
- Świetnie. Chodźmy już. - Podniósł swój plecak i wziął Tasyę za rękę.
Poszła chętnie. Poczuła przytłaczający zapach niebezpieczeństwa.
Udzieliło jej się jego napięcie albo może wyczuwała w pobliżu
Varinskiego. Czy byli gdzieś blisko? Byli tutaj?
Ikona wciąż tkwiła w kieszeni jej spodni. Musiała umieścić ją w
bezpiecznym miejscu.
- Widziałeś ich ślady? - Jej niepokój wzrastał.
- Nie. - Podniósł głowę i spojrzał na drzewa. Nasłuchiwał. - Nie. Ale
tropienie ludzi to ich specjalność, zaskoczenie to ich mocna strona, a my
zabawiliśmy tutaj stanowczo za długo.
Mocno trzymał ją za rękę i szedł długim, zamaszystym krokiem, nie
zwracając uwagi na jej niewygodę.
Jej serce zaczęło mocniej bić, nie tylko z powodu tempa, ale też dlatego,
że on wyglądał ponuro i niespokojnie, kiedy przechodzili obok kaplicy, a kiedy
wyszli za jej róg, zobaczyli trzech ludzi przy ich samochodzie.
Jeden stał oparty o maskę, podrzucając pęk kluczy. Drugi wylegiwał się
na pniu. Odwrócił teraz głowę i patrzył na nich.
Trzeci stał uśmiechnięty z rękami opartymi o dach samochodu.
West Side Story w wydaniu kozackim.
Wszędzie by ich rozpoznała. Oglądała ich zdjęcia. Widziała na podwórku
obok ich domu. Zapamiętała to dławiące, okropne uczucie w żołądku, jakiego
doznawała na ich widok.
Varinscy.
Dwaj mieli czarne włosy. Jeden z nich był mocnej budowy ciała.
Obydwaj byli nieokrzesanymi młodzieńcami o ponurych twarzach.
Ten z kluczami był blondynem, był starszy, miał około czterdziestu,
pięćdziesięciu lat i najwyraźniej tutaj dowodził.
Ale wszyscy byli wysocy, mocno zbudowani, mieli szerokie twarze,
wydatne kości policzkowe i mocno zarysowane podbródki.
Właściwie wszyscy wyglądali jak Rurik.
Wstrzymała oddech. Patrzyła raz na nich, raz na człowieka, który trzymał
ją za rękę. Człowieka, który doprowadzał ją do ekstazy.
Człowieka, któremu ufała.
Rurik... Rurik był jednym z nich.
Rurik był Varinskim.
Rozdział 25
Rurik nawet się nie zatrzymał. Pchnął Tasyę do przodu, w stronę swoich
krewnych. W stronę Varinskich. Zaskoczona, potknęła się i upadła rękoma i
kolanami na ziemię. Pomimo głośnego brzęczenia w uszach, wstrząsu i bólu, od
którego nieomal mdlała, usłyszała, jak Rurik mówi:
- To ona. Ta, która wam uciekła.
Wzięła głęboki oddech i spojrzała na bandytów. Ten z kluczami przestał
się nimi bawić. Wyprostował się.
- O czym ty, do kurwy nędzy, mówisz?
- Czy nazwisko Dimitru coś wam mówi, wy tępe kupy gówna?
Tasya zamknęła oczy. Schyliła głowę.
Walczyła z bólem, ale przed sobą nie mogła ukryć prawdy.
Rurik zawiódł jej zaufanie. Nie tylko to, złamał też jej serce.
- Pracowałem przy sprawie Dimitru - powiedział facet z kluczami.
Rurik zalecał się do niej. Zabiegał o jej względy każdym słodkim słowem
i szarmanckim zachowaniem. Pracował, i to ciężko, by przekonać ją do czegoś,
w co już nie była w stanie uwierzyć - że on jest człowiekiem, na którym może
polegać. I udało mu się.
- To coś na ziemi - głos Rurika brzmiał chłodno i obojętnie - to jest
dziecko Dimitru.
Zdradziła mu swój największy sekret. Nigdy nikomu innemu nie
powiedziała o swojej rodzinie. Zaufała Rurikowi. Otworzyła przed nim serce.
Po to, żeby zdradził ją dla swoich krewnych za... no właśnie: za co?
- Niemożliwe - powiedział facet od kluczy. - Zabiliśmy wszystkie dzieci.
Spaliliśmy dom.
- Wyniosła ją guwernantka - poinformował ich Rurik.
- On kłamie - powiedział jeden z nieznajomych, a w jego głosie, w
przeciwieństwie do głosu faceta od kluczy, dało się słyszeć wyraźny rosyjski
akcent.
- Kobieta i czteroletnia dziewczynka uciekły wielkim i złym Varinskim.
Wyobrażam sobie, jak wszyscy śmieliby się, gdyby się dowiedzieli.
Nie zdawała sobie sprawy, że Rurik potrafi tak szydzić. Prawie
współczuła temu od kluczy. Do czasu, aż podszedł i złapał ją za podbródek.
Wyrwała się.
Złapał ją za włosy i przytrzymał. Przyglądał się jej twarzy, a ona
przyglądała się jego. Jeżeli brał udział w ataku na rodzinę Dimitru, musiał teraz
mieć około pięćdziesiątki, ale był energiczny i pełny życia, o włosach tak
jasnych, że aż srebrnych i oczach w kolorze zupy z zielonego groszku.
Bezlitośnie szarpał ją za włosy. Spojrzał jej prosto w oczy. Po czym
przechylił jej głowę na bok i zbliżył do jej gardła. Obwąchał jej skórę i
przesunął językiem długim ruchem po jej szyi, rozpoczynając od tchawicy a
kończąc za uchem. Wstał i cofnął się.
- Mówi prawdę - powiedział obojętnie. - Ona jest z Dimitru. Z wyrazem
obrzydzenia wytarła jego ślinę.
Roześmiał się głośno i wystawił język, jak pies oszalały z wścieklizny.
Miała to gdzieś. I tak umrze.
- Niedługo mnie polubisz - obiecał i zwrócił się do Rurika: - Co jesteśmy
ci winni za dostarczenie jej? Chcesz pieniędzy? Klejnotów? - Znów zabrzęczał
kluczami. - A może po prostu pozwolimy ci żyć.
Podniosła się i wstała. Musiała uważnie słuchać. Musiała wiedzieć, jakie
są ich plany w stosunku do niej, a jeśli Rurik nie przekona ich, by ją natychmiast
zabili, musiała znaleźć drogę ucieczki.
- Nie zabijesz mnie - powiedział Rurik. - Mam informacje, których
potrzebujesz. Pamiętasz?
- Jakie informacje do diabła? - zapytał chłopak o czarnych włosach i
bladej skórze.
Rurik uniósł brwi i spojrzał znacząco na faceta z kluczami. Ten potrząsnął
głową.
- Co? - zapytał chłopak. - Ukrywasz coś przed nami? Facet z kluczami
odwrócił się do chłopaka, a Tasya mogła przysiąc, że warczał jak prawdziwy
pies. Niezły trik. Facet z kluczami powiedział:
- Nie wkurwiaj mnie, Ilja, bo zatrzymam kicię dla siebie.
- Ona jest moja - powiedział Rurik. - I zatrzymam ją do czasu, aż mi się
nie znudzi.
- To zdobycz Varinskich - powiedział Ilja.
- Nie jestem Varinskim - odpowiedział Rurik.
- A zachowujesz się tak, jak byś był. Szukasz skarbu. Przyprowadziłeś
kobietę, by ją wymienić na naszą życzliwość i dla swojej przyjemności. A poza
tym - facet z kluczami obejrzał ją - nie powiedziałeś jej, kim jesteś. Ona tam stoi
i wciąż nie wie, co o tym myśleć. Czy tak nie jest?
- Ona bardzo dobrze wie, co myśleć.
Tasya wcale nie chciała wiedzieć. W tej chwili niewiedza rzeczywiście
byłaby błogosławieństwem.
- Więc co z nią? - W głosie chłopaka z ciemnobrązowymi włosami
słychać było niedowierzanie. - Nie powiedziałeś jej, że jesteś jednym z nas?
Wszyscy trzej Varinscy roześmiali się; bandyci i mordercy.
- Nie skłamałem. Mówiłem już, nie jestem jednym z was - powiedział
spokojnie Rurik.
Tasya nie cofnęła się, gdy do niej podszedł.
- Zatrzymam kobietę, dopóki z nią nie skończę, zatrzymam też skarb, gdy
go znajdę.
Mówiąc „skarb”, miał na myśli ikonę. Tę ikonę, którą ciągle miała w
kieszeni, a on nawet nie wiedział, że ją znalazła.
Chwycił ją za nadgarstek.
- Mdli mnie na twój widok. - Wyrwała rękę z jego uścisku.
On odwrócił się i ruszył.
Pociągnął ją za sobą, większy od niej, obojętny na jej protesty. Nagle
odepchnął ją na bok. Znowu się potknęła. Usłyszała trzy tępe uderzenia, a kiedy
się obejrzała, Rurik trzymał jednego z napastników z wykręconą za plecy ręką i
przyciśniętą do ziemi twarzą.
Uświadomiła sobie... Oczywiście, dobrze wiedziała, że Rurik jest w stanie
wygrać walkę. Jaka była głupia. Od niego zależało jej bezpieczeństwo. Ale nie
zdawała sobie sprawy z tego jak bardzo.
Pracowała razem z nim, walczyła z nim, podróżowała z nim, spała i wcale
nie znała Rurika Wildera.
Ostrożnie dotknęła ręką przedniej kieszeni dżinsów. Ikona wciąż tam
była. Dzięki Bogu.
Dzięki Bogu i siostrze Marii Helvig, Tasya nie powiedziała mu, że
znalazła ikonę.
Teraz musiała wykombinować, jak ją ukryć, a przynajmniej schować w
miejscu trochę mniej oczywistym.
Rurik trzymał swój but na plecach chłopaka.
- Jak masz na imię?
- Siergiej.
Tasya rozejrzała się wokół. Wszyscy uważnie przyglądali się Rurikowi.
- Czy ktokolwiek uczył cię chwytu na frajera? - zapytał Rurik.
- No.
Rurik mocniej wykręcił mu rękę.
- Jak do mnie powiedziałeś?
- Tak jest. Varinscy są nauczeni chwytu na frajera. Tasya zdjęła plecak.
- A na czym polega chwyt na frajera? - warknął Rurik jak instruktor
musztry.
Siergiej odpowiedział jak karny rekrut:
- To jest wtedy, kiedy ktoś odwraca się, by sprowokować cię do ataku, ale
kiedy to robisz, on jest w pogotowiu i powala cię na ziemię.
Tak cicho, jak tylko mogła, Tasya powoli rozsunęła zamek głównej
kieszeni plecaka.
- Jak według szkoły Varinskich należy obronić się przed chwytem na
frajera? - Rurik najwyraźniej znał odpowiedź.
- To zależy, kto ma być zwycięzcą - odpowiedział Siergiej po długim
namyśle.
Tasya wyciągnęła ikonę z kieszeni spodni, wepchnęła ją głęboko do
plecaka i owinęła ubraniami jak kokonem.
- Mój ojciec mawiał, że należy skracać cierpienia frajerom - Rurik drażnił
się z chłopakiem. - Pytanie jest takie: czy powinienem zabić cię od razu, czy
może dać ci drugą szansę?
Tasya zasunęła zamek plecaka. To nie było dobre, ale w tej chwili
najlepsze, co mogła zrobić.
- Drugą szansę - powiedział Siergiej.
- Co? - Rurik wykręcił rękę Siergieja tak mocno, że Tasya usłyszała
trzaśnięcie. Wzdrygnęła się. Chciało jej się wymiotować.
- Proszę o drugą szansę - jęknął Siergiej. - Proszę. Rurik puścił go i
odszedł.
- Albo mój ojciec kłamie, albo poziom szkolenia obniżył się od jego
czasów.
Blondyn nawet nie drgnął. Patrzył na całe zajście bez większego
zainteresowania.
- Jest w trakcie szkolenia.
- Dopiero? W wieku osiemnastu lat?
- Mam dwadzieścia lat. - Siergiej usiadł i krzywiąc się z bólu trzymał się
za nadgarstek.
Dobrze słyszała? Rurik złamał mu kość? A może ci faceci byli tak
przyzwyczajeni do bólu, że byli na to obojętni?
- Ptak, prawda? - Rurik zgadł.
- Sowa - odpowiedział dumnie Siergiej. - Wzięli mnie, żebym polował na
ciebie w nocy.
Ten z kluczami zaklął pod nosem po rosyjsku.
- Więc w ciągu dnia niezbyt dobrze widzisz. Dzięki za podpowiedz. -
Rurik z dezaprobatą pokręcił głową. - Musisz trochę nad sobą popracować albo
niedługo zginiesz.
- Poyesh govna pechyonovo - odpowiedział niegrzecznie Siergiej.
Facet z kluczami i Ilja przechadzali się w różnych kierunkach.
- Tak, jest młody, głupi i za dużo gada - powiedział ten z kluczami. - Ale
ty, mądralo od Wildera, też pokazałeś zbyt wiele.
Tasya zrozumiała, że obaj mają zamiar zaatakować Rurika. Dwaj
wyszkoleni zabójcy zamierzali go zabić, a ona bała się o niego. Bała się, bo
myślała, że on przynajmniej trochę będzie ją chronił... ale też dlatego, że jej
zależało. Cholera, niechętnie się do tego przyznawała, ale tak było.
Rurik stał swobodnie, czekając, aż go okrążą.
Obserwowała go z zapartym tchem, czekała na pierwszy cios. Ale stało
się inaczej. Ilja zniknął, pozostawiając swoje ubrania na ziemi, a na jego miejscu
w kłębowisku piór ukazał się wielki czarno-biały ptak. Z łopotem rozpostarł swe
trzymetrowe skrzydła. Orzeł wzbił się w powietrze.
Tasya nie wiedziała, co ma zrobić: krzyczeć czy modlić się.
Teraz i Rurik eksplodował wybuchem piór i wzniósł się w powietrze na
skrzydłach jastrzębia.
- Nie - wyszeptała. - Nie!
Była świadkiem czegoś niewiarygodnego. Ktoś złapał ją od tyłu.
- Tak - szepnął jej do ucha Siergiej. - To się dzieje naprawdę. Spełniają
się twoje najgorsze koszmary.
Później już nie wiedziała, co się z nią działo. Pamiętała swoje ruchy:
łokciem w brzuch, obcasem w stopę, skręcić ten zraniony nadgarstek. On był
Varinskim, ale ona musiała coś zrobić, bo on stał za nią, na ziemi.
Może nie był całkowicie odporny na ból.
Patrzyła na stertę ubrań i broń należące do Rurika, porzucone na ziemi.
Spojrzała w niebo w chwili, gdy dwa ogromne drapieżne ptaki krążyły i
rozpędzały się.
Ich szpony były jak żyletki. Jastrząb był mniejszy, szybszy, zbliżał się,
atakował i oddalał się.
Ale każdy cios orła dotkliwie ranił jastrzębia. Przeciął skrzydło, klatkę
piersiową... Jastrząb szybko opadał ruchem spiralnym.
Tasya chciała krzyczeć.
Orzeł szybował w dół, prosto do swojego celu, lecz zanim oba ptaki
uderzyły w ziemię, jastrząb stał się człowiekiem, złapał orła i powalił go na
ziemię całym ciężarem ludzkiej postaci Rurika, i znalazł się na nim.
Orzeł przez chwilę jeszcze trzepotał skrzydłami.
Rurik wygrał, ale nie wyszedł z tej potyczki bez szwanku.
Oddychał ciężko. Był nagi i bezbronny.
Oczy blondyna, gdy na to patrzył, zapłonęły żywym ogniem. Zdjął swoje
ubranie. Mój Boże, był większy i potężniej zbudowany, niż jej się wydawało.
Tasya zobaczyła, jak zaczyna się przemieniać.
Wilk. Zmieniał się w wilka. Urósł mu duży pysk, zęby wydłużyły się,
jasne włosy przykryły jego twarz, szyję i plecy.
Przybrał postać orła, żeby osłabić Rurika. Teraz zamierzał go wykończyć.
Tasya zdjęła plecak i uderzyła go prosto w pysk. Musiał dostać butami z
solidną podeszwą, przywiązanymi do plecaka. A może to była do połowy
wypełniona wodą menażka. Upadł na ziemię i przez kilka sekund nie ruszał się.
Kiedy się poruszył, Rurik już stał nad nim. Kolorowy tatuaż na jego
ramieniu i klatce piersiowej zdawał się świecić ostrzegawczo.
- Zbliża się wieczór. Gdzie jest obozowisko? Mam nadzieję, że masz na
tyle zdrowego rozsądku, by trzymać się z dala świętej ziemi.
Mężczyzna na ziemi jęknął i odwrócił głowę.
- Tędy - wskazał Siergiej, a w jego głosie brzmiał szacunek, jakiego dotąd
nie słyszała. - Ścieżką w dół, dalej w prawo pod górę, do głazów.
Rurik zebrał swoje ubrania, noże, pistolety i podał je Tasyi.
- Trzymaj to. - Spojrzała na nie, potem na niego, chcąc zobaczyć jego
reakcję, kiedy rzuci na ziemię to, co jej dał.
Wtedy powiedział:
- Chyba że chcesz, bym pozostał nagi.
Nie chciała na niego patrzeć, ale jego słowa były wyzwaniem, a teraz
mogła robić tylko to. Zachodzące słońce połyskiwało na mięśniach jego klatki
piersiowej, wciąż falujących od wysiłku, i na ranie; teraz zdała sobie sprawę, że
nie od noża, a od pazura lub zęba. Z ran, które zadał mu orzeł, sączyła się krew.
Był napakowany; „kaloryfer” na jego brzuchu i masywne uda niezbicie
świadczyły o regularnych ćwiczeniach fizycznych i bieganiu na długie dystanse,
ciągłej gotowości do walki, która mogła być konieczna. I teraz była.
Kiedy tak mu się przypatrywała, jego genitalia pobudziły się.
Oczywiście.
Przecież był Varinskim.
- Nienawidzę cię - syknęła. Nigdy nie mówiła bardziej poważnie.
- Ale poniesiesz moje ubranie.
- Tak. Wygrałby każdą bitwę, każdą podstępną taktyką znaną
człowiekowi.
A ona dała się na to nabrać.
Rurik wziął w jedną rękę swój plecak, a w drugą jej dłoń i ruszył do
obozu.
Blondyn, który już nie był wilkiem, chwiał się na nogach.
- Trzeba dać tej suce nauczkę.
Rurik spojrzał mu w twarz.
- Jak ci na imię?
- Na imię mam Kassian.
- A więc posłuchaj mnie, Kassian, moim zdaniem nauczyła się jednego.
Nie może zabić Varinskiego, ale może pozbawić go przytomności szybkim
ciosem w głowę. - Rurik odwrócił się i poprowadził ją w dół wzgórza.
Nauczyła się czegoś jeszcze: że potwory chodzą po ziemi, a ona przez
swoją głupotę stała się ich ofiarą.
Rozdział 26
- Puść moją rękę. - Tasya maszerowała ciężko obok Rurika, który
schodził ze wzgórza w kierunku obozu.
- Chciałem ci o czymś powiedzieć, ale nie miałem czasu. Próbowała
uwolnić dłoń. Ścisnął ją mocniej.
- Nie oddalaj się. Ich zadaniem jest cię zabić. Jeśli oddalisz się ode mnie,
dokończą pracę.
- Jaki cudowny wybór mi dajesz.
- Nie rób mi na złość.
- Jestem głupia, ale nie aż tak. - Spojrzała na niego, próbując zobaczyć
człowieka, którego znała tak dobrze.
Varinski. Mój Boże. Człowiek, z którym pracowała, z którym sypiała,
któremu ufała, był Varinskim. Widziała, jak zmienia się w jastrzębia. Widziała
to! Wciąż nie mogła tego pojąć i nie mogła milczeć.
- Ale jednego możesz być pewny: udowodniłeś mi, że jestem głupia. Pod
każdym względem. Nieźle mnie wkręciłeś.
Szarpnął ją, by się zatrzymała.
- No dobra. Kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, nie wiedziałem, że masz
na pieńku z Varinskimi. Więc jesteś w błędzie, twierdząc, że świadomie cię
oszukiwałem. To wręcz śmieszne. Nie mówiłem ci prawdy, bo cię pragnąłem.
Wciąż cię pragnę i zrobię wszystko, co w mojej mocy, by mieć pewność, że
wyjdziesz z tego żywa.
- Tak, jasne. - Przyprawiał ją o zawrót głowy, gdy na nią patrzył i mówił z
taką stanowczością. Prawie mu uwierzyła. - To dlaczego powiedziałeś im, kim
jestem? - Jej ręka zacisnęła się na plecaku.
Musiała się skupić. Miała ikonę. On o tym nie wiedział. I zależało jej,
żeby tak zostało.
- Użyłem cię jako karty przetargowej, więc zaakceptowali mnie. - Ruszył
do przodu, ciągnąc ją za sobą. - Jakbyś jeszcze nie zauważyła, dodam, że
istnieje pewne napięcie pomiędzy rosyjskimi Varinskimi a amerykańskimi
Wilderami, a martwy nie mógłbym ci pomóc.
- Nigdy mi nie powiedziałeś, że jesteś Varinskim.
- Bo nie jestem. Jestem Wilder. Jestem synem swojego ojca. Synem
swojej matki. - Pociągnął ją, by się zatrzymała w trawiastej dolinie obok stosu
worków podróżnych Varinskich, strzelb i pistoletów półautomatycznych.
Zlustrował teren, po czym położył swój plecak obok sterty głazów.
Wziął od niej koszulkę i wciągnął ją przez głowę.
- A kiedy opowiedziałeś mi o sobie, już uciekaliśmy.
- Nie musiałaś ze mną zostawać.
Patrzyła jak naciąga bieliznę, pas na noże, wkłada spodnie.
- Całe to pieprzenie „zaufaj mi, Tasya, nie zdradzę cię. Przysięgam na
duszę mojego ojca”. Dusza twojego ojca musi być tak splamiona twoimi
obietnicami, że pójdzie prosto do piekła.
Rurik spojrzał na nią. Po prostu spojrzał i przez chwilę zobaczyła, jak
bardzo żałował.
Rozpoznała ten żal. Żyła z poczuciem tego żalu.
Nagle zesztywniała.
Nie współczuła mu. Był Varinskim.
Rzuciła pozostałe części jego ubrania i buty na trawę.
- Dlaczego ja to za ciebie niosę?
Oparł się o skałę, włożył skarpety i buty, po czym wziął ze stosu broni
Varinskich pistolet półautomatyczny. Załadował magazynek.
- Chodźmy stąd.
- Podoba mi się ten pomysł. - Schyliła się, by wziąć pistolet. Złapał ją za
rękę.
- Umiesz strzelać?
- Byłam szkolona.
- Dobrze więc - powiedział rozbawiony. - O ile świadomość, że jesteś w
stanie sama obronić się przed Varinskimi, bardzo by mnie ucieszyła, o tyle
chyba będę musiał bardzo na siebie uważać.
Był nieufny. To dobrze.
- Jeśli chodzi o was, Varinskich, to nie mogę was zabić.
- To prawda. Ale jeśli mnie postrzelisz, na pewno mnie powalisz.
- Dobrze wiedzieć - mówiąc to, patrzyła mu prosto w oczy.
- Powal mnie na ziemię i rozwściecz. - On też na nią patrzył. - Co ty na
to? Najpierw ci to wyjaśnię, a później dam pistolet.
- Brzmi to jak umowa. - Nie chciała spuścić wzroku, ale sposób, w jaki na
nią patrzył, tak znaczący i stanowczy, sprawił, że odwróciła wzrok.
Pomyślał, że jeżeli raz mu się udało ją uwieść - właściwie więcej niż raz -
może jeszcze raz da się zwieść jego słodkim słówkom.
Dlaczego nie? Była przecież taka naiwna.
- No, chodź. - Próbował wziąć jej plecak.
Ale ona mocno go trzymała. Zacisnęła palce na uchwycie, a serce nagle
zaczęło jej łomotać.
On miał nadprzyrodzone zdolności. Czy wyczuł ikonę w środku?
- Co robisz?
- Zostawimy tutaj rzeczy, żeby wiedzieli, że wrócimy. - Znowu szarpnął. -
Tam, dokąd idziemy, nie będziesz potrzebować swojego plecaka.
Nie. Jednak nie wiedział o ikonie.
Spójrz prawdzie w oczy, Tasya, gdyby wiedział o ikonie, wziąłby ją i
uciekł - nie uciekł, ale odleciał - zostawiając cię samą z Varinskimi.
Gorycz prawdy sprawiła, że uniosła podbródek i spojrzała mu prosto w
oczy.
- Nie zostawię go. W środku jest mój aparat fotograficzny. Spojrzał na nią
ze złością. Tak jakby miał do tego prawo!
- No dobra. - Zdjął skórzany płaszcz i położył go obok swoich rzeczy i
znów wziął ją za rękę.
Odepchnęła go.
- Umiem sama chodzić.
- Świetnie. - Puścił jej rękę i ruszył w stronę wzgórza. Wzięła plecak i,
napędzana złością, przyspieszyła, żeby go dogonić.
- Dokąd idziemy?
- Na drugą stronę góry, gdzie będziemy mogli spokojnie rozmawiać.
Co oznaczało wąską, skalną ścieżkę przecinającą w poprzek klif. To nie
była trasa spacerowa, którą chciałaby pokonywać dwa razy dziennie.
Ani nawet raz.
- Jak to sobie wyobrażasz? Przynajmniej jeden z nich jest ptakiem. Jeśli
zechcą, mogą przylecieć i nasrać na nas. To są Varinscy. Mogą zrobić wszystko,
co im się spodoba. - Wzruszyła ramionami. - W sumie ty też możesz.
- Nie, nie mogę.
- Widziałam cię.
- Widziałaś, jak przemieniam się w jastrzębia po raz pierwszy od pięciu
lat. Złamałem przyrzeczenie, ponieważ... - Zaczerpnął powietrza i zebrał myśli.
- Dwóch młodych Varinskich jest rannych. Potrzebują trochę czasu, żeby
wyzdrowieć, a stanie się to szybko, bo to jest część paktu z diabłem.
Upokorzyłaś Kassiana, będzie potrzebował więcej czasu, ponieważ będzie
musiał odzyskać władzę nad tymi dwoma dzieciakami. Mamy kilka godzin,
zanim zaczną nas znowu szukać.
- Oni wiedzą, że teraz, kiedy nas znaleźli, nie możemy stąd uciec. -
Wydawało jej się, jakby ikona sprawiła, że plecak ważył więcej.
- O to dokładnie mi chodziło.
- A może oni wcale nas nie znaleźli. Może przyprowadziłeś mnie tu po to,
żeby mnie im przekazać - mówienie takich słów bolało.
- Gdyby to była prawda, po co zadawałbym sobie trud i opowiadał ci te
wszystkie kłamstwa?
Miał czelność na nią krzyczeć! Kipiała ze złości.
- Nie wiem. Nie mam pojęcia, dlaczego to wszystko robisz, kopiesz na
wyspie Roi, jeździsz ze mną po Europie.
- Robię to dla mojej rodziny. Robię to dla mojego ojca.
- Czy to nie wzruszające? Ja też to robię dla mojej rodziny! Tylko że ja
chcę oddać ikonę Fundacji Dziedzictwa Narodów, a ty chcesz ją oddać...? -
Zmarszczyła brwi, patrząc na niego pytająco.
- Moim rodzicom w stanie Waszyngton - dokończył z goryczą. - Ale nie
dzielmy skóry na niedźwiedziu. Nie znaleźliśmy ikony.
Potknęła się. Złapał ją za ramię. Prawie się wygadała, że znalazła ikonę,
że ma ją w plecaku i że, jeśli zechce, może ją wyjąć.
- Więc to wszystko, te wykopaliska, pogoń przez całą Europę za tabliczką
czekolady, wszystko to robiłeś dla rodziny i ojca?
- Legenda jest prawdziwa. Diabeł rozdzielił ikonę na cztery. Cisnął ją w
cztery strony świata. - Rurik zamachnął się, jakby był diabłem, i w tej chwili
Tasyi wydało się to nawet wiarygodne. - Moja rodzina chce je połączyć, by
zerwać pakt z diabłem.
- Poruszające.
Doszli do występu skalnego przytwierdzonego niepewnie do klifu.
Podał jej rękę, by jej pomóc.
- Chcesz o tym usłyszeć czy nie?
Chciała. Potrzebowała wyjaśnień.
- Oczywiście. Umieram z ciekawości.
Nie bojąc się, szła do przodu. Jak mogła bać się, że spadnie, gdy sypiała
ze swoim największym wrogiem?
Rurik szedł tuż za nią po kamiennej ścieżce. Nie mogła sobie tego
odmówić, nie chciała powstrzymać sarkazmu, który ją rozpierał.
- Zaraz, zaraz. Zapomniałam. Ty jesteś Varinski.
Złapał ją za rękę i zatrzymał na tej wąskiej ścieżce. Nie robił nic. Po
prostu czekał.
Nie mogła spojrzeć w dół. Nie mogła spojrzeć w dół. Nie mogła...
Spojrzała. Drogę w dół kończyły poszarpane kamienie. Gwałtownie
odwróciła wzrok, znów patrzyła na Rurika.
Cóż, ten sukinsyn mógł tam stać przez cały dzień. Tak, bo gdyby spadł,
mógł lecieć. Poddała się.
- Proszę, opowiedz mi swoją historię. Zamieniam się w słuch. - Dość już.
Wystarczy pogardy. - Po prostu mów.
Puścił ją i poszedł za nią. Tym razem szła ostrożniej.
- Mój ojciec jest jednym z potomków pierwszego Konstantine'a, liderem
swego pokolenia Varinskich i pierwszym Varinskim, który się zakochał.
- W twojej matce?
- Tak. Kiedy uciekli, by się pobrać, jego rodzina i jej plemię ścigali ich.
Delikatnie ujmując, nie zostali zaakceptowani przez żadną z rodzin. W walce
Konstantine zabił swojego brata. Varinscy nigdy mu tego nie wybaczyli, więc
Konstantine i Zorana uciekli do Stanów Zjednoczonych, zmieniając nazwisko na
Wilder i zamieszkali w górach w stanie Waszyngton. Mieli trzech synów. - W
jego głosie brzmiał szacunek. - A potem zdarzył się cud. Moja matka, po raz
pierwszy od tysiąca lat, urodziła dziewczynkę. - Rurik uwielbiał swoją siostrę i
niestety jego uczucie obudziło w Tasyi sentymenty.
- Mam wrażenie, że ktoś obsadził mnie w operze mydlanej - powiedziała,
gdy doszli do końca ścieżki i zeszli na bezpieczne podłoże.
Czuła, że mija jej złość.
O to właśnie Rurikowi chodziło, który szedł obok niej długim krokiem,
pewny i zrelaksowany.
- Moi rodzice mieli nadzieję, że pakt został zerwany, ale kiedy Jasha
przeszedł okres dojrzewania, zmienił się w wilka, Adrik w panterę. A Firebird...
no tak, moja siostra, nie zmienia się w zwierzę, ale jest silna, sprytna i kochana
przez nas wszystkich.
- A ty jesteś jastrzębiem. - Tasya nie chciała zbliżać się do wejścia do
jaskini, więc zmierzała do wierzchołka wzgórza.
Rurik dołączył do niej.
- Kiedy my, chłopcy, byliśmy nastolatkami, było super. Oczywiście nie
mogliśmy pozwolić, by ktokolwiek się o nas dowiedział, ale kiedy mogliśmy,
wymykaliśmy się, biegaliśmy i lataliśmy i wydawało nam się, że jesteśmy
najgorętszymi chłopakami w mieście. Jestem jedynym synem, który może
panować nad przemianą. Mój ojciec mówił, że jestem jedynym mężczyzną,
który potrafi to robić. Mogę na przykład zmienić ramię w skrzydło, stopę w
szpon, albo mogę widzieć z taką ostrością i na taką odległość jak polujący
jastrząb.
- Wywyższasz się.
To była prawda. Czuł dumę, kiedy przypominał sobie dzieciństwo i
wczesną młodość przepełnioną wolnością i mocą, jakiej Tasya nie była w stanie
nawet sobie wyobrazić.
- Tak. Czułem się taki ważny. Mój ojciec twierdził, że każda przemiana
zbliża nas do bram piekła, ale byłem przekonany, że przemiana może działać na
moją korzyść. - Kiedy to mówił, jego sposób chodzenia zmienił się - drobił
kroczki. - Zdarzyło się nieszczęście. Kiedy Adrik miał siedemnaście lat, popadł
w kłopoty i po prostu... zniknął. Wpadliśmy na jego trop w Azji, ale... nic. I
dalej wydawało mi się, że mogę bezkarnie zmieniać się w jastrzębia. Latanie
było takie cudowne!
Patrzyła na niego i wiedziała, że te wspomnienia były słodko gorzkie.
- Więc zostałeś pilotem.
- Wszyscy wiedzieli, że byłem najlepszym pilotem w Siłach
Powietrznych, tym, który może latać eksperymentalnymi samolotami i szkolić
najlepszych rekrutów.
W jego głosie usłyszała tęsknotę. Tłumaczyła sobie, że nic ją to nie
obchodzi. Jednak zapytała:
- I co się stało?
- Użyłem wzroku jastrzębia podczas lotu rozpoznawczego i wystraszyłem
mojego ucznia tak bardzo, że katapultował się na terenie wroga. Zanim po niego
wróciliśmy, wróg złapał go i wykończył torturami.
Mówił cicho, z wielkim przejęciem, a ona wpatrywała się w niego
uważnie. Wina wisiała na nim jak żałobne ubranie. Żal zacisnął się wokół jego
szyi jak pętla. Ona... prawie mu współczuła.
- Mój ojciec miał rację. Diabelski dar nie może służyć do czynienia dobra.
Lekcja, którą dostałem, kosztowała życie dobrego człowieka. Więc przysiągłem
sobie nigdy więcej się nie przemieniać.
Nie chciała mu współczuć i czuć się zobowiązana z powodu tego, że
złamał swoją przysięgę, by ocalić jej życie.
- Czy ten lot przyniósł cokolwiek dobrego?
-
Potwierdziłem
istnienie
wrogich
instalacji
nuklearnych
i
zlikwidowaliśmy je.
Był tak głupi, że nie mogła sobie tego nawet wyobrazić.
- Więc ile istnień ludzkich uratowałeś? Nie pomyślałeś, że diabeł
manipuluje okolicznościami tak, by powstrzymać cię przed użyciem twojego
daru do czynienia dobra? - powiedziała ostro. - Rurik, nie bądź idiotą. Jeśli
zamierzasz pokonać demony z piekła rodem, będziesz potrzebował w swoim
arsenale każdego rodzaju broni. Po prostu bądź ostrożny i nie zmieniaj się, gdy
jesteś w towarzystwie idiotów. To wszystko.
- Matt Clark nie był idiotą.
- Facet, który bez żadnego powodu katapultował się z doskonałego
samolotu na terytorium wroga, jest idiotą.
Wybuchnął krótkim, gwałtownym śmiechem.
- To samo powiedziała moja siostra, kiedy to się zdarzyło.
- A ty nie chciałeś jej słuchać?
- Ona miała siedemnaście lat, a ja byłem załamany. - Potarł czoło. - Może
miała rację. - Może i tak - Tasya zatrzymała się obok kamiennego ołtarza i
rozejrzała wkoło, patrząc na kraj w oddali. Jej kraj. Teraz chciała zobaczyć góry
i doliny, patrzeć tak daleko, jak tylko można.
Czegoś tu nie rozumiała.
- Ty masz umiejętność zamiany w jastrzębia. Możesz lecieć kiedykolwiek
i gdziekolwiek sobie życzysz. Twoi bracia mogą zmieniać się w zwierzęta. Więc
dlaczego chcecie zerwać pakt?
- Jeśli tego nie zrobię, jeśli my tego nie zrobimy, mój ojciec będzie na
wieki płonął w piekle.
On też spojrzał w dal.
- Możesz w tej chwili wyostrzyć wzrok? - zapytała.
- Nie. Kiedy się zmieniam, moje oczy wyglądają inaczej. Wyraźnie
inaczej. - Odwrócił się w jej stronę, a jego oczy wyglądały jak oczy Rurika. Jak
oczy człowieka, którego kochała.
Jak mogła? Jak mogła kochać Varinskiego? Jak mogła, stojąc na ziemi
przodków, zdradzać ojca i matkę, zapominać o ich śmierci i rezygnować z
zemsty?
Nie. Nie mogła. Zaszła już zbyt daleko, by zmienić kurs.
Wiedza o ikonie zaprzątała jej głowę. Jeśli jakimś cudem zdołałaby
przeżyć spotkanie z Varinskimi, mogła pokrzyżować plany Rurika. Ale... jeśli
historia, którą opowiedział, była prawdziwa...
Jej myśli kłębiły się, zanim przybrały formę pytania.
- Kto ci powiedział, że połączenie ikon zerwie pakt z diabłem?
- Moja matka miała wizję.
- Twoja matka miała wizję - powtórzyła śmiertelnie poważnie. - I
wierzysz w to, ponieważ...
- Ponieważ tam byłem. Ponieważ coś przez nią przemawiało, a ja to
widziałem. I słyszałem.
- Często to robi? - zapytała tonem spikera telewizyjnego, który po raz
setny musiał wyjaśnić coś prostego.
W odpowiedzi oczy Rurika zalśniły czerwonym płomieniem.
Obraziła jego matkę i wkurzyła go. Dobrze.
- Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby miała wizję. Pierwsze dwie części
jej przepowiedni ziściły się natychmiast. Mój ojciec padł powalony jak ścięty
dąb, a kobieta mojego brata znalazła pierwszą część ikony.
To nią wstrząsnęło, ale ukryła to, drwiąc:
- Musiało cię rozczarować, że zwykła kobieta znalazła jedną z ikon.
Zignorował jej słowa.
- Moja matka powiedziała: Tylko ich miłość pomoże odzyskać święte
części ikony.
- Co to, do cholery, znaczy?
- Prawdopodobnie to ja znajdę ikonę, ale dzięki tobie trafi do mojej
rodziny, tak myślę.
Poczuła panikę, jej serce zaczęło bić zbyt szybko.
- Nie jestem twoją miłością!
Gorzki uśmiech pojawił się na jego ustach.
Później przyszło rozczarowanie, to był cios poniżej pasa.
- Jeśli jednak myślisz, że jestem, to na pewno wyjaśnia, dlaczego
uczepiłeś się mnie, zamiast szukać ikony samemu.
Dzięki Bogu ją znalazła. Dzięki Bogu ją miała. A jeśli jego opowieść
miała ją przekonać, ten mały szczegół utwierdził ją w przekonaniu, że podjęła
dobrą decyzję.
- Szukasz problemów tam, gdzie ich nie ma. Jeśli przepowiednia jest
prawdziwa, jeśli jakaś wyższa siła przemawia przez moją matkę dla dobra, czy
wierzysz, że ta siła dałaby się nabrać, że udaję miłość do ciebie? - Spojrzał na
nią, oczekując zrozumienia, podczas gdy ona wolała stary, znajomy gniew.
Gniew był łatwiejszy. O wiele łatwiejszy.
- Nie wiem. Nie wiem, dlaczego miałabym ci wierzyć. Wierzę tylko w to,
co widzę, słyszę i czuję - podsumowała. - Mój ojciec zwykle zabierał mnie i
prowadził do drzewa w dolinie, symbolu rodziny Dimitru. Wspinaliśmy się na
najwyższe gałęzie. Pokazywał mi widok na kraj, prawie ten sam, jaki widzimy z
tego miejsca, i mówił: „To drzewo rośnie w naszych górach od zarania dziejów.
Symbolizuje królewską krew Dimitru, tak długo jak drzewo rośnie i wypuszcza
liście, tak długo będzie trwał ród Dimitru”.
Rurik próbował ją objąć. Odepchnęła go.
- Wiesz, co się stało? Dyktator Czajkowski wynajął Varinskich, żeby
zabili moją rodzinę, zamordowali nas wszystkich, i wydał specjalne polecenie,
by spalić to drzewo, tak by wszyscy w Ruyshvanii wiedzieli, że ich królewska
rodzina nigdy nie powróci.
Rurik wziął ją w ramiona, przytulił, mimo że się opierała.
- Tasya, kochana, dlaczego płaczesz?
- A jak myślisz? - Nienawidziła tego. Nie chciała czuć tego potwornego
rozdzierania wnętrzności i wolałaby, żeby na nią wtedy nie patrzył. - Wciąż
słyszę krzyki. Ciągle widzę płomienie. Śnią mi się rodzice płonący w mękach,
widzę, jak torturują mojego ojca, i tych ludzi, którzy zginęli za nas, i moje serce
krwawi na myśl o mieszkańcach Ruyshvanii, którzy stracili rodziców lub dzieci.
Oni przeklinają nasze imię, wiem to i chcę zrobić coś, by ukoić ich ból. Pragnę
zniszczyć Varinskich dla nich.
Chciała być tak silna, jak udawała, a nie tym słabym dzieckiem, które nie
ośmieliło się patrzeć na szczątki jej życia ze strachu, że się rozpadnie.
Gorzej, nie wiedziała dlaczego, ale jego dotyk uspokajał ją.
I to była kolejna zdrada jej rodziców, zdrada o wiele bardziej bolesna.
Wściekła i pełna bólu, powiedziała:
- Twoja rodzina może nazywać się Wilder, jeśli chce, ale w głębi i tak
jesteście Varinscy. Zawsze wiedziałeś, czego szukałam, ale ukrywałeś przede
mną prawdę. Nigdy ci nie wybaczę, że mnie okłamywałeś. Że mnie
wykorzystałeś. Nigdy ci tego nie wybaczę.
Rozdział 27
Rurik długo patrzył na Tasyę. Kości jego twarzy wyglądały jak
wyrzeźbione w granicie. Brązowe oczy wciąż płonęły czerwonymi płomieniami.
Miał okrutny wyraz twarzy. Jego ciało było zwarte i silne jak ciało drapieżnika,
czekającego, by zadać śmiertelny cios. Tasya coś sobie uświadomiła - do tej
pory tak naprawdę nie bała się go. Zaczęła się bać dopiero teraz. Głosem
zimnym jak arktyczny lód zapytał:
- Czym jest ta twoja mała zemsta w porównaniu do złamania paktu z
diabłem?
Ledwie mogła złapać oddech ze wzburzenia i... strachu.
- Mała zemsta?
- Jeśli uda ci się znaleźć ikonę i oddać ją Dziedzictwu Narodów, i jeśli
uda im się udowodnić, że twoja teoria o Varinskich jest prawdziwa, wtedy
pokażą cię w porannych wiadomościach i zyskasz rozgłos. Będziesz mogła
wydać książkę, a może nawet, jeśli zdołasz skupić na sobie uwagę świata na
dłużej niż piętnaście minut i jeśli Varinscy nie zastraszą lub nie przekupią ławy
przysięgłych, Yerik i Fedor Varinscy pójdą do więzienia. - Rurik powoli położył
dłonie na jej ramionach, pochylił się i spojrzał w oczy tak twardo, że nie śmiała
mrugnąć. - Gdzie będą żyć jak królowie, a po sześciu miesiącach wyjdą za
dobre sprawowanie.
- A zła opinia?
- Co pomoże zła opinia? Dostaną trochę po tyłku w środowisku zabójców
i ściągną na siebie uwagę świata, który na pewno będzie zafascynowany ich
złem. - Gestem wskazał wschód - Ukrainę i dom Varinskich. - Największe
gazety będą chciały przeprowadzać wywiady z Borisem. Wydawnictwo, z
którym wiążesz swe nadzieje, szybko podpisze nimi kontrakt i przydzieli
pisarza, który spisze ich opowieść i zrobi z niej sensację. Zanim się zorientujesz,
nakręcą o nich film i mini serial telewizyjny. Ale dla ciebie to nie ma znaczenia.
- Dlaczego? - oburzyła się.
- Bo nie będziesz żyć na tyle długo, by się o tym przekonać.
- Nie boję się śmierci.
- W takim razie jesteś głupia, bo Varinscy są jak szczeniaki z najbardziej
znanego w historii gangu. Oni nie mają sumienia. Uwielbiają męczyć
bezbronnych. Będą cię bić i gwałcić, aż powoli umrzesz w męczarniach.
- Tak jak moja matka? - Jeszcze protestowała, ale wiedziała, że traci grunt
pod nogami.
- Tak jak twoja matka - potwierdził. - Ale porozmawiajmy o wadach
twojego planu. Dziedzictwo Narodów nie ma odpowiedniej ochrony, by strzec
ikonę.
- Ma!
- Dowody znikną, zanim zdążą ocenić je eksperci. Więc pozostała część
planu już jest klapą. Z wyjątkiem tej części o twojej śmierci. Oni cię zabiją.
Uniosła podbródek.
- I tak zamierzali mnie zabić. Jestem Dimitru, wymknęłam się im, a
Varinscy nie oszczędzają nikogo.
- To prawda. - Rurik wyprostował się. - Ale jeśli zwrócisz się do mojej
rodziny w Waszyngtonie, ochronią cię.
- Jak mam się tam dostać, nie sprowadzając za sobą Varinskich?
- Powiem ci, jak się tam dostać, i odciągnę ich uwagę.
- Jasne! Ciekawe jak?
- Wyczerpaliśmy możliwości. Jedno z nas musi ujść z życiem, żeby
znaleźć ikonę.
- Tylko ty masz szansę przeżyć.
- Tylko ja mogę pokonać Varinskich. A teraz posłuchaj mnie. Jeśli
znajdziesz ikonę i oddasz ją mojej rodzinie, będziemy mieli szansę pokonać
diabła. - Ujął jej ramiona i lekko potrząsnął. - Pomyśl o tym. Jeśli położymy
kres paktowi, Varinscy będą zaledwie bandą żałosnych ludzi, którzy nie będą
mieli pojęcia, jak funkcjonować w prawdziwym świecie. Już nikt nie będzie się
ich bał. Będzie można wnieść przeciwko nim oskarżenie. Stracą wszystko.
Wyobraź to sobie, Tasya! To jest twoja zemsta!
Zapędził ją w kozi róg i, co gorsza, sprawił, że spojrzała prawdzie w oczy.
Jej plan nie miał szans powodzenia. Przynajmniej jedno z nich by zginęło. A to
by była ostateczna porażka.
Ogarniała ją frustracja.
- Nie chcę tu być. Nie chcę być w sytuacji bez wyjścia. Chcę...
- Czego chcesz?
Ciebie, Rurik - pomyślała. I powrotu do naiwnego przekonania, że jeśli
uda jej się dostać w swoje ręce dowód, mogłaby pokonać Varinskich i pogodzić
się ze śmiercią rodziców.
Rurika i uczucia pocieszenia, które dał jej w pociągu. Rurika i niejasnego
poczucia, że był mężczyzną, którego mogła kochać.
Ale widziała, jak on zmienia się w drapieżnika... Na własne oczy
zobaczyła dowód na istnienie diabła i jego działanie.
Każde marzenie kiedyś pryska... i teraz Rurik to sprawił. Warknęła pod
nosem i zdjęła plecak, a wraz z nim ciężar ikony i rzuciła go pod ołtarz.
Podeszła do Rurika i pchnęła. Popchnęła go z całej siły.
Prawie tego nie odczuł.
Był niewzruszony: silny, wysoki i dobry. Wspaniale było go popychać,
więc znowu to zrobiła. I jeszcze raz.
A on, który stał tam jak ostoja rozsądku i spokoju, schwycił ją,
przyciągnął do siebie i pocałował.
To nie był taki pocałunek, jak w pociągu. Nie delikatne, powolne,
uwodzicielskie muskanie ustami o usta, ale gorący, szalony i niezaspokojony
pocałunek.
Zmiażdżył ustami jej wargi, otworzył je swoim językiem, nie pytając o
pozwolenie. Pragnęła tego. Przez kilka cennych chwil chciała, żeby ogień
pomiędzy nimi spalił bolesną rzeczywistość i dał jej zapomnienie.
Odpowiedziała mu takim samym ognistym pożądaniem, chwytając jego
głowę w dłonie, ssąc jego język i wywołując jego pomruk.
Położył dłonie na jej pośladkach i uniósł ją tak, że oplotła go nogami i
mogła poczuć nabrzmiałą męskość.
Przerwała pocałunek. Wygięła plecy, bo przepłynęła przez jej ciało
szybka, nieoczekiwana fala spełnienia.
Trzymał ją w ramionach, napierając na nią, przedłużając jej rozkosz, a
kiedy fala zaczęła opadać, odwrócił się, przycisnął ją do ołtarza i przez głowę
ściągnął koszulę.
Jedną ręką rozpiął biustonosz, a drugą pasek.
- Ty sukinsynu.
Myślał, że może ot tak po prostu rozebrać ją do naga i wykorzystać?
Nie, zanim sam się nie rozbierze.
Wyciągnęła jego pasek i rozpięła dżinsy tak gwałtownie, że wymamrotał:
- Ostrożnie!
Ściągnął jej spodnie do kostek.
Zdjęła buty, zrzuciła wszystko, po czym ruchem pełnym gracji zdjęła jego
spodenki i uklękła przed nim.
- Ostrożnie! - to brzmiało jak chrząknięcie. Nie musiała uważać.
Dobrze wiedziała, co robi.
Wzięła go w usta długim, powolnym ruchem. Poczuła koniuszek
delikatny jak rozgrzany aksamit, delektowała się pierwszą kroplą tryskającego
nasienia napełniającego ją jego smakiem.
Podczas ich wspólnych nocy to on jej dogadzał i zaspokajał. Teraz, w
końcu i nareszcie, to ona nad nim panowała.
Pieściła go powoli. Jego biodra drgały, jakby nie mógł stać spokojnie.
Zadrżał w jej ustach. Zaklął, mamrocząc długą wiązankę rozpaczliwych słów w
nieznanych językach.
Boże, zemsta jest słodka.
Musiał widzieć jej uśmiech. Albo go wyczuł, bo zdjął koszulę i dżinsy,
schylił się i podniósł ją. Położył ją na ołtarzu i przykrył swym ciałem. Kamień
pod jej plecami był szorstki i ciepły.
- Nie - powiedziała rozpaczliwie.
Zastygł w bezruchu. Jego ramiona drżały, oczy były rozżarzonymi
węglami, w głębi których płonął czerwony ogień.
- Nie?
Czy przestanie, kiedy mu każe? Prawdopodobnie. Chwyciła go za ręce.
- Złaź ze mnie.
Głęboko odetchnął i zacisnął zęby. Patrzył w dół wzgórza w kierunku
Varinskich, po czym spojrzał na nią.
- Kobieto, posuwasz się za daleko. Ale zrobił, co kazała. Zszedł z niej.
- Doskonale - Usiadła na nim okrakiem. Tu, ze szczytu ołtarza, mogła
podziwiać panoramę doliny, patrzeć w górę na odległy łańcuch górski, i przez
horyzont do wieczności. Byli tutaj, na szczycie świata, a ona górowała nad nim.
Wiatr był na tyle chłodny, by sprawić, że jej sutki stwardniały... a może to
jego spojrzenie ją podnieciło.
Kontury jego szerokiej klatki piersiowej i ramion lśniły w słońcu, a
światło przenikające przez ciemne włosy podkreślało zarys każdego mięśnia.
Jego tatuaż pysznił się na skórze jasnym, archaicznym wzorem.
Opuścił wzrok, a powieki zakryły mu oczy, ale ona zobaczyła prawdę.
Głęboko w jego źrenicach mocniej zapłonął czerwony ogień.
Był drapieżnikiem. Był dziki. Był barbarzyńcą.
Ale teraz to ona przejęła kontrolę. Oplotła dłonie wokół głowy, śmiejąc
się w nikczemnym wybuchu triumfu. Wyciągnął do niej ręce.
Złapała go za nadgarstki. Przez moment opierał się, po czym pozwolił jej
założyć ręce wokół swojej głowy. Wyciągnęła się na nim. Włosy na jego klatce
piersiowej ocierały o jej piersi. Roześmiała mu się prosto w twarz.
- Nie boję się ciebie.
- A powinnaś.
Znów się roześmiała i wsunęła język w jego usta.
Pozwoli jej się uwieść, o tak, z rozkoszą.
Jednak poruszał się między jej udami, zwiększając jej podniecenie, kusząc
ją. Ale ona była nieugięta. Nie wpuściła go do środka. Zamiast tego delikatnie
poruszała się, czując jego wzwód, zaspokajając siebie, ale nie dając mu tego,
czego oczekiwał. Może z wyjątkiem satysfakcji ze świadomości, że
wspomnienie i pamięć jego w jej ciele, dotykającego najintymniejszych
zakamarków, mogła sprawić, że go zapragnie. Chciała doprowadzić go do
szaleństwa.
Ale do tanga trzeba dwojga, podczas gdy ona go prowokowała, on
wywoływał w niej silne doznania. Masował dłońmi jej piersi, drażnił jej sutki
szorstkimi włosami na swojej klatce piersiowej. Jego usta ześlizgiwały się
daleko od jej ust, całując szyję za uchem i podbródek w powolnej, wilgotnej
pieszczocie. Wzmagał się rytm uderzeń jej serca.
Nigdy w życiu bardziej nie czuła, że żyje - może dlatego, że śmierć była
tak blisko.
Drżąc z pożądania, odsunęła się o uzależniającej mocy jego ust.
Znowu usiadła, ale tym razem się nie śmiała. Ślepa z pożądania, po
omacku sięgnęła między ich ciała. Złapała w dłoń jego nabrzmiałą męskość,
wiedząc, że jednym ruchem dłoni może dokończyć dzieła, próbując przekonać
sama siebie, że mogła żyć bez niego w sobie.
Ale nie mogła. To mógł być, i prawdopodobnie był, ostatni raz, kiedy się
kochali. Nawet jeśli obojgu uda się przeżyć, czy mogła sypiać z wrogiem?
Nie. To był ostatni raz.
- Zrób to. - Patrzył na nią, rysy jego twarzy wyostrzyła żądza i mogłaby
przysiąc, że znał każdą myśl w jej głowie. - Wystarczająco mnie wymęczyłaś.
Zrób to teraz.
Umieściła go u wejścia do swojego ciała i opadła w dół, wprowadzając go
do środka. Była bardzo podniecona, ale jej ciało poddawało się powoli,
zaciskając się wokół niego. Zajęczał jak w agonii.
Tak. Jeśli seks, ta przyjemność złamała jej silną wolę i pozbawiła
oddechu, powinna być to broń obosieczna.
Tej nocy w pociągu wydawało się, że był w niej na każdy możliwy
sposób, i odkryli każdy zmysł, każde odczucie.
Ale tym razem to było coś nowego, innego. Ona nad nim panowała.
Nadawała tempo i trzymała rytm. Wznosiła się i opadała, a kamienie
ocierały jej kolana. Słońce oświetlało jej głowę i ramiona. Zapach pinii,
świeżego powietrza i Rurika wypełniał jej płuca. Patrzyła na Rurika,
wspaniałego, umięśnionego, wilgotnego od potu, leżącego pod nią.
Wyprostował się, jego surową twarz zmieniły promienie słońca i mroczna
obsesja. W oczach miał dziką namiętność. Trzymał dłonie na jej udach, masując
palcami, unosił ją, pieścił, jak gdyby nie mógł nasycić się jej dotykiem.
Widziała, jak się opanowywał - był o jeden oddech od przejęcia nad nią
kontroli.
Posiadał ogromną moc, a kiedy ją powstrzymywał, ona jeszcze rosła.
Jego biodra nacierały na nią. Ich ruchy spotykały się. Razem przebyli
drogę tak pradawną, jak kamień pod nimi i tak nową jak nadchodzący świt.
Dyszała ciężko.
Fala rozkoszy narastała w niej. Potężna, gorąca, czekała, żeby uderzyć.
Straciła poczucie miejsca i czasu. Był tylko Rurik i Tasya, połączeni w ekstazie,
jeden byt.
Rozkosz nadeszła w pojedynczym długim spazmie radości, dręczącym jej
ciało. Kiedy pradawne upojenie rozbrzmiało w jej uszach, wbiła paznokcie w
jego ramiona.
Kiedy fala rozkoszy stała się i jego udziałem, Tasya objęła go mocno, i
przeżyła tę chwilę intensywnie jak nigdy wcześniej i nigdy więcej. Żądza ich
porwała.
Wykrzyczała swoją rozkosz pod niebiosa.
Rurik jęknął, pogrążony w rozkoszy.
Z ziemi wydobył się piorun i uderzył przez kamienny ołtarz, przez niego
w nią. To był ogień i wstrząs, jakiego Tasya nie zaznała nigdy wcześniej.
Krzyczała z bólu i zachwytu. Równocześnie wstrząsnął nimi przypływ
ostatecznej rozkoszy i zawiódł ich na krańce świata, łącząc ich w jeden wielki,
błogi spazm.
- Co...? - Oparła się o jego klatkę piersiową i spojrzała na niego,
wyczerpanego, zaspokojonego, tak przystojnego, że doprowadzał ją do łez.
- Co to było?
Uśmiechnął się bezlitośnie.
- Połączenie.
Ubrali się w milczeniu, ale Tasya zauważyła, że Rurik spogląda na nią
ukradkiem.
Udała, że tego nie zauważyła. Lepiej nie rozmyślać o tym, co zdarzyło się
na pogańskim kamiennym ołtarzu w jej własnej ojczyźnie, ze słońcem
oświetlającym ich niczym błogosławieństwo.
Sznurowała buty, kiedy Rurik podsunął jej coś pod nos.
Półautomatyczny pistolet. Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę.
- Weź go. Może ci się przydać.
Szybko i ze szczegółami opowiedział jej, jak ma dotrzeć do jego
rodziców.
Wzięła pistolet do ręki.
- Nie chcę...
- To, czego ty chcesz i ja także, nie jest w tej chwili ważne. Jedno z nas
musi pokonać diabła, ale przynajmniej zafundowaliśmy sobie długie
pożegnanie, moja droga.
Spojrzała na niego.
Uśmiechnął się do niej tak, że pomyślała, że to był mężczyzna, któremu
mogła zaufać.
- Uwierz mi, Tasyo, to marzenie każdego mężczyzny, tak wspaniale
kochać się z kobietą, którą kocha, przed tym jak ma zginąć w walce.
- Z kobietą, którą on... ty...?
Wcześniej już to mówił, ale mu nie uwierzyła. A teraz miała to zrobić?
- Oczywiście, że cię kocham. - Uklęknął przed nią i pomógł jej
zasznurować but.
- Nieprawda.
- Tasyo, mam trzydzieści trzy lata. Może nigdy wcześniej nie kochałem,
ale wiem, co to miłość.
Nie wiedziała, co powiedzieć i jak. Sprawił, że mu zaufała, zniweczył jej
marzenia o zemście brutalną dawką prawdy, a potem zaoferował, że odda za nią
życie. A przecież był Varinskim. Jej wrogiem, do cholery!
Ale to słowo nagle straciło znaczenie.
- W porządku. - Pomógł jej wstać i zamocować pistolet na pasku. - Wiem,
że ty mnie nie kochasz. Ale z czasem mógłbym sprawić, że zmienisz zdanie, i ta
perspektywa mnie cieszy.
- Może - mruknęła. - Jasne.
Sięgnęła pod ołtarz i podniosła plecak. Pomógł jej wyregulować szelki.
Plecak wydawał jej się ciężki, jakby z każdą deklaracją Rurika o miłości
do niej ikona ważyła coraz więcej.
Ikona była po prostu świętą rzeczą. Nie miała żadnych preferencji, dokąd
miała jechać i komu służyć. Tasya musiała wziąć się w garść i to szybko, w
przeciwnym razie zaraz wyśpiewa Rurikowi całą prawdę... a może to właśnie
powinna teraz zrobić.
- Chodźmy. - Wyskoczyła jak z procy, byle dalej od tego pomysłu.
Poszedł za nią, potem ją wyprzedził i ruszył w stronę wejścia do jaskini.
Zatrzymał się obok złowieszczej, czarnej dziury w ziemi.
- Co?
Jednak wiedziała.
- Chcę, żebyś przeszła drogą przez jaskinię.
- Nie.
- Przecież robiłaś to już wcześniej. Znajdziesz wyjście.
- Nie!
- Dwaj z Varinskich są ptakami. Nie wlecą do jaskini. Jeżeli uda mi się
wyeliminować Kassiana, zdołasz uciec.
- Słuchaj, nie mam zamiaru znowu tam wchodzić. - Odetchnęła głęboko. -
Nie zostawię cię tutaj na pewną śmierć. Zostaję z tobą.
Rurik zastanawiał się, co powodowało nią bardziej - Jej strach przed
ciemnością i jaskinią czy niestosowna odwaga. Ale nie mógł wepchnąć jej siłą
do jaskini, a gdyby nie miała tej odwagi, nie byłaby tą Tasyą, którą kochał.
Powiedział więc:
- No dobra, chodźmy.
Rurik bezzwłocznie ruszył w drogę, słuchając, jak Tasya za nim dyszy
ciężko. Przyglądał się okolicy, szukając drogi ucieczki.
Tego nauczył go ojciec.
Obszedł wokół zbocze góry, a potem wspiął się na szczyt.
Mógł walczyć z chłopakami i ich pokonać.
Kassian to coś zupełnie innego. Był doświadczony, i już udowodnił, że
gotów był poświęcić w walce obu towarzyszy, żeby osłabić Rurika.
Był pod każdym względem doskonałym Varinskim.
Minęli niewielki zagajnik, znaleźli się na polanie usianej głazami i
skierowali się ku kolejnemu zagajnikowi.
Usłyszał dźwięk, na który czekał. Łopot skrzydeł. Cichy odgłos łap wilka.
Kassian musiał szybko powrócić do władzy.
- Nadchodzą - w głosie Tasyi brzmiał strach i oczekiwanie. Rurik zwolnił
kroku. Teraz nie było potrzeby się spieszyć. Stanął przed Tasyą i powiedział:
- Pamiętaj, bądź ostrożna. Nie wchodź im w drogę. Zaatakuję przy
najbliższej okazji, a wtedy uciekaj, ile sił w nogach. Nie zatrzymuj się, i staraj
się za wszelką cenę ujść z życiem.
- Słuchaj, muszę ci coś wyznać - powiedziała, patrząc na Rurika.
Spojrzał na nią przelotnie.
- Nie mamy czasu! - Odsunął ją z drogi.
W tej samej chwili powietrze przeciął szary ptak z rozpostartymi
szponami. To Siergiej. Wzbił się w górę, usiadł na wysokim głazie i zmienił się
w człowieka. Spojrzał na nich z góry i roześmiał się, wielka, głupia, doskonała
kompozycja mięśni i złośliwości.
Z zagajnika szedł w ich kierunku uśmiechnięty Ilja. Kassian przyszedł od
tyłu, zmieniając się z wilka w człowieka. Jego zęby skracały się, pysk zwężał,
ale nadal miał pianę wokół warg. Kassianowi nie było do śmiechu. Był
wściekły.
Tak, to będzie długa, ciężka walka.
Ilja i Kassian zbliżali się do nich. Siergiej jednym susem znalazł się obok
Tasyi i złapał ją. Wykręciła się, ugodziła go łokciem w żebra, a on zatrzymał w
rękach jej plecak. Skoczyła na Siergieja, uczepiła się jego pleców i chwyciła
plecak.
- Oddaj mi to!
Rurik powinien był sam ją zabić.
Powinna był uciekać. Tymczasem ona dąsała się niczym przyłapana na
gorącym uczynku uczennica i zachowywała się jak matołek. Siergiej zachował
się z całą dojrzałością, na jaką było go stać. Odepchnął ją na ziemię. Wziął jej
plecak, wywrócił go do góry nogami i zakręcił nim w kółko.
- Nie! Przestań! - Tasya znowu się na niego rzuciła.
Zawartość plecaka rozsypała się wokół. Pudełko z jej soczewkami
kontaktowymi roztrzaskało się o kamień. Sreberka batoników musli lśniły w
słońcu. Ubrania były rozrzucone na ziemi, zapasowa koszulka poszybowała z
wiatrem. Coś kwadratowego, błyszczącego jak stare złoto wystrzeliło w
powietrze i z charakterystycznym dźwiękiem wypalanej ceramiki upadło na
ziemię pośród kamieni. Ikona.
Tasya znalazła ikonę.
Rozdział 28
Tasya poślizgnęła się i zatrzymała. Jedno spojrzenie na jej pełną poczucia
winy twarz powiedziało Rurikowi wszystko, co chciał wiedzieć.
Wcale nie zapomniała powiedzieć mu o ikonie. Postanowiła zatrzymać tę
wiadomość dla siebie, po to, żeby zdobyć rozgłos, wydać książkę, pomścić
śmierć rodziców i sprowadzić na siebie zemstę Varinskich.
Był wściekły i zawiedziony. Poczuł się dotknięty. I kochał ją.
Wyznał jej swoje najgłębsze tajemnice, zdając się na jej łaskę i niełaskę,
błagając o zrozumienie. Kochał ją. A ona go okłamała. Mógł zrobić tylko jedno.
- Niech cię wszyscy diabli! - wrzasnął. Złapał ją za ramiona i popchnął na
kamień. - Zdradziłaś mnie, ty mała dziwko! - A kiedy cofnął pięści, szepnął: -
Pochyl się mocno.
Dostrzegł w jej oczach błysk zrozumienia.
Zamachnął się pięścią.
Pozwoliła mu się uderzyć w policzek.
Odskoczyła i przewróciła się na ziemię. Kiedy ją złapał i postawił z
powrotem na nogi, zaczęła płakać, jakby miała zostać zamordowana.
- To rozumiem - usłyszał głos Kassiana. - Tak, złamasie, ty wiedziałbyś,
jak przyłożyć kobiecie, prawda?
- Bierzcie ikonę - krzyknął do swoich kuzynów z piekła rodem.
Potrząsnął Tasyą.
Zwisała bezwładnie jak szmaciana lalka, a jej głowa latała na boki.
Tak, to była jego Tasya. Taka z niej aktorka. Nabrała go. Nie miał
pojęcia, że znalazła ikonę. Na jego twarzy musiała dostrzec prawdziwą
wściekłość, bo wzdrygnęła się, a w jej oczach dostrzegł coś jakby - żal?
Trochę było na to za późno.
Odwrócił się i zobaczył, jak Siergiej z tym swoim głupim zachłannym
uśmiechem na twarzy pochyla się i podnosi ikonę. I nagle wytrzeszcza oczy,
przestraszony i zdziwiony. Z krzykiem rzucił ikonę w powietrze. Wylądowała w
trawie.
Siergiej znowu krzyknął.
- Co z nim jest, do diabła? - zapytał Rurik z pretensją w głosie. Jakby nie
wiedział. Żaden Varinski nie mógł trzymać ikony. Madonna nie mogła pozwolić
na to, żeby znaleźć się w posiadaniu demona.
- Ucisz go - powiedział Rurik. - Co za mięczak.
- Zamknij się, kretynie. - Kassian popchnął Siergieja. Siergiej krzyczał,
dopóki Ilja nie uderzył go w sam środek klatki piersiowej.
Osunął się na kolana i zajęczał.
- No, teraz lepiej.
Rurik złapał Tasyę za włosy, szarpnął jej głowę tam i z powrotem i
mocno ją pocałował. Pocałował na pożegnanie.
Na początku się opierała. Potem jednak złapała go za szyję i
odwzajemniła pocałunek.
Kiedy się cofnął, powiedział:
- Nie próbuj mnie ratować. Nie próbuj ratować nikogo. Sama się ratuj.
Może w głowie nadal toczyła walkę z nieuniknionym, ale jej pocałunek
powiedział mu prawdę. Wiedziała, co ma robić.
- Tak jakbym kiedyś pozwoliła, żeby ktoś za mnie zginął.
- Mamy dwa wyjścia. Możemy oboje zginąć w walce z nimi albo ty
bierzesz ikonę i uciekasz.
- Nie uciekam.
- W takim razie giniesz, ikona znowu trafia w ręce diabła i Varinscy
wygrywają.
Potrząsnęła głową.
- Tak będzie, Tasyo. Powoli skinęła głową.
Stając między nią a Varinskimi, powiedział:
- Postaraj się, żeby to dobrze wyglądało.
- Postaram się.
- Zaufaj mi.
- Ufam.
Przyglądał się jej.
Jej niebieskie oczy płonęły groźnie.
- Ufam ci.
- To nie to samo, co miłość, ale też nieźle.
Tym razem, kiedy ją uderzył, wzdrygnęła się, zaczęła płakać i szlochać.
- Przestań, proszę cię, przestań!
Oboje postarali się, żeby to brzmiało jak odgłos uderzenia. Za nimi Sergej
nadal jęczał i narzekał. Zmęczony tym Rurik odwrócił się do pozostałych.
- Jasna cholera, podnieście tę przeklętą ikonę! Tym razem nie patrzył, ale
wrócił do bicia Tasyi.
Kiedy usłyszał krzyk kolejnego Varinskiego, uśmiechnął się.
Tasya też się uśmiechnęła, jej twarz była czerwona z wysiłku.
Odwrócił się do swoich kuzynów. Ikona znowu leżała na ziemi, a tym
razem Ilja trzymał się za rękę, przyglądając się ranie, krzyczał i znowu
spoglądał na ranę.
Kassian był z nich najsprytniejszy. Rozumiał, co się działo.
- Nie możemy trzymać tego cholerstwa - powiedział i wskazał na Tasyę. -
Niech ona to trzyma dla nas.
- Nareszcie na to wpadliście - powiedział Rurik i popchnął Tasyę w
kierunku ikony.
Złapała go za nadgarstek i szepnęła:
- Muszę mieć krew na twarzy, no i siniaki.
Rurik zamarł. Przez lata spędzone w wojsku miewał bójki w barach i
starcia z braćmi, ale nigdy w życiu nie uderzył kobiety. Byłoby to jak uderzenie
matki, jego siostry, Firebird, przyjaciółki jego rodziców, Meadow Szarvas, albo
swojej emerytowanej nauczycielki, panny Joyce.
- No, dalej - powiedziała Tasya. - Dorastałam w rodzinach zastępczych,
większość była w porządku, ale zdarzały się też kiepskie. Byłam już bita.
Podniósł rękę, ale po chwili ją opuścił.
Jej oczy były groźne i jasne jak rozżarzone węgle.
- Jeżeli ty tego nie zrobisz, będę musiała uderzyć się o skały i wtedy
naprawdę zrobię sobie krzywdę.
- Jasne. Zrobię to. - Musiał się przygotować. Zamknął oczy i wyobraził
sobie, że ona jest jednym z jego braci. Uderzył ją dostatecznie mocno, żeby
rozciąć jej wargę i zostawić siniak na policzku.
- Cholera, to boli! - Uniosła pięść, żeby mu oddać, ale po chwili ją
opuściła.
Nawet teraz jej instynktowną reakcją była obrona. Chwycił ją za ramię,
popchnął w stronę ikony i głośno krzyknął:
- Podnieś ją i włóż do plecaka. Będziesz ją niosła!
Upadła na ziemię. Doczołgała się do ikony. Podniosła ją z wyrazem
boleści na twarzy, a wtedy złocona aureola Madonny zalśniła w słońcu.
Rurik miała nadzieję, że to był znak z nieba, że jego poświęcenie nie
pójdzie na marne.
Włożyła ikonę do plecaka, a potem pozbierała z ziemi ubrania, batoniki i
opakowanie z soczewkami kontaktowymi. Poruszała się powoli, klęcząc na
ziemi jak stara kobieta, która zbiera cenne dla niej rzeczy.
Wzbudziła tym podejrzenia Kassiana.
Podszedł do niej i kopnął ją w żebra.
Stoczyła się z góry, kurczowo przyciskając plecak do brzucha i uderzyła
w głaz.
Kassian był potężnym mężczyzną, barczystym, niebezpiecznym i
szybkim.
Rurika to nie wzruszało. Tego właśnie chciał. Zbliżył się do Kassiana,
złapał go za gardło i spojrzał prosto w jego ogniste oczy Varinskich.
- Nie mówiłem, żebyś ją kopał.
- Nie ty tutaj dowodzisz. - Gorący oddech Kassiana czuć było czosnkiem i
siarką.
- Teraz już tak! - Rurik kopnął go między nogi. Kassian zgiął się w pół i
tyłem głowy uderzył w brzuch Rurika.
Ten upadł na plecy, podniósł nogę i zanim Kassian wyprostował się,
kopnął go pod brodę.
Kassian potknął się i upadł.
Siergiej i Ilja natychmiast rzucili się na Rurika.
Tasya zdołała złapać oddech, próbując rozpędzić ciemną mgłę, którą
miała przed oczami.
Jedną ręką chwyciła się głazu, na którym się zatrzymała, drugą nadal
kurczowo ściskała plecak i, chwiejąc się, zdołała stanąć na nogach.
Musiała się skupić. Musiała się stąd wydostać.
Ale oni właśnie zabijali Rurika.
Najpierw zaatakowali go Siergiej i Ilja, i był bity przez nich na zmianę.
Rurik mówił jej, że umie się bić i teraz to udowodnił: kopał i uderzał, unosząc
się w powietrzu, poruszał się przy tym tak szybko, że ledwie mogła nadążyć za
jego ruchami.
To było jak film „Przyczajony tygrys, ukryty smok”, tyle że bez napisów.
Jej wzrok zatrzymał się na błyszczącym metalu. Przyjrzała się: to był
arsenał Varinskich. Karabiny. Półautomatyczne pistolety. Wiatrówki. I
amunicja.
Nic nie było w stanie uleczyć jej prawdopodobnie złamanego żebra tak
szybko, jak odkrycie niezabezpieczonego składu broni Varinskich.
Wzięła pistolet i wiatrówkę. Sprawdziła, czy karabin jest naładowany.
Był, więc wzięła go pod rękę. Rozrzuciła amunicję na ziemi.
Spojrzała na walczących mężczyzn i zobaczyła, że Kassian przyłączył się
znowu do walki.
Rurik został obezwładniony, ale nie przestawał machać pięściami i
nogami, dostawał jednak coraz więcej ciosów w twarz, klatkę piersiową i nogi.
Wtedy to się stało.
Wszystko potoczyło się tak szybko, że ledwie zdążyła zauważyć.
Rurik zniknął, a w jego miejsce pojawił się jastrząb i poleciał prosto w
górę.
To był Rurik.
W geście zwycięstwa Tasya uniosła pięść. Bardzo dobrze! Zobaczyła
błysk jego oczu, kiedy na nią spojrzał. Chciał dać jej fory. I chciał, żeby to
wykorzystała.
Zarzuciła plecak na jedno ramię i pobiegła pod górę w stronę klasztoru.
Kopniak, który zadał jej Kassian, nie ułatwiał ucieczki, miała trudności ze
złapaniem oddechu. Nieporęczna strzelba ciążyła jej na ramieniu. Ale nie miała
zamiaru się jej pozbywać - mogła się przydać.
Ciągle oglądała się za siebie, rozpaczliwie chcąc zobaczyć Rurika w
walce.
Wielki czarno-biały orzeł gonił jastrzębia.
Ilja.
Biegła dalej, oglądając się co chwila.
Ptaki spotkały się w powietrznej walce, zderzając się i wydając krzykliwe
odgłosy. Ilja uderzał Rurika skrzydłami, ale ten był szybszy i mniejszy, i rzucał
się na orła z dziobem i szponami.
Pojedynek był piękny i śmiertelny.
- Dasz radę, Rurik - szeptała. - Dasz radę, możesz wygrać tę walkę.
Po raz pierwszy, odkąd wyszła z kaplicy i dostała się w ręce Varinskich,
nadzieja napełniła jej serce. Może oboje przeżyją ten atak.
Może nawet on wybaczy jej, że ukrywała przed nim ikonę. Może nawet
mogła żyć z Varinskim, o ile miał na imię Rurik. A może to wszystko było bez
znaczenia. W tej sytuacji liczyło się tylko, żeby przeżyć.
Zatrzymała się i odwróciła.
Była wysoko na górze, patrzyła w dół na stertę kamieni i zagajniki drzew,
które składały się na tutejszy krajobraz. Dwa drapieżne ptaki nadal krążyły i
kłębiły się w walce, ale orzeł był wyraźnie zmęczony i opadał.
Nie widziała Siergieja, był poza zasięgiem jej wzroku.
Ale dostrzegła Kassiana, stał na kamieniu, a w ręku trzymał łuk i strzałę. I
celował w Rurika.
Rozdział 29
Strzała poleciała, nie w zwolnionym tempie jak na filmach, ale bardzo
szybko, tak, że Tasya nie miała nawet czasu krzyknąć. Ugodziła jastrzębia w
powietrzu, przecinając tor jego lotu. Przez przerażający ułamek sekundy
widziała czerwony płomień w jego oczach. Potem płomień zgasł.
Ptak gwałtownie opadł w kierunku ziemi i zniknął w zagajniku.
Krzyczała, wkładając całą energię, całe cierpienie, wszystkie swoje
uczucia, w protest przeciw życiu, które zaprowadziło ku nieubłaganemu
przeznaczeniu.
Usłyszał ją Kassian Varinski. Odwrócił się, by na nią spojrzeć. Śmiał się,
a jego zęby lśniły. Ściągnął usta w pocałunku, który był zapowiedzią
upokorzenia, gwałtu, śmierci.
Owładnęła nią dawna, doskonale znana wściekłość wobec przeznaczenia.
Zrobiła jeden krok w jego kierunku.
Ale nie. Jeśli rzuciłaby się na ratunek Rurikowi, wtedy wszystko - ikona,
rodzina Rurika, i sama ludzkość - byłyby stracone.
Nie mogła go ocalić. Zobaczyła, jak jego życie zniknęło w mgnieniu oka.
Teraz to wiedziała. Była idiotką, goniąc za marzeniem, które nie mogło
się spełnić. Gorzkim marzeniem. Zemsta za jej rodzinę, nawet jeśli byłaby
możliwa, byłaby tylko częściowym zwycięstwem.
Ale mogła ocalić Wilderów, rodzinę Rurika, ludzi, którzy wydali go na
świat, ukształtowali, wychowali na mężczyznę, który poświęcił swoje życie dla
ratowania jej życia i ikony.
Jego poświęcenie nie pójdzie na marne.
Będzie postępowała zgodnie ze wskazówkami Rurika. Nieważne, jak
trudna będzie droga, zawiezie ikonę do Waszyngtonu.
W tej chwili nie mogła zabić Varinskiego, ale wiedziała, że może go
zranić. Dotkliwie. Bez skrupułów i żalu przyłożyła strzelbę do ramienia.
Kassian spojrzał na jej nieruchomą rękę i pobiegł w dół wzgórza w
kierunku miejsca, gdzie wylądował Rurik.
Strzeliła i chybiła.
Zniknął jej z pola widzenia.
- Ty, tchórzu! Ty cholerny tchórzu! - Chciała go zabić. Bardzo chciała go
zabić.
Orzeł wydał triumfalny skrzek, złożył skrzydła i zanurkował w dół...
Jej piekielna furia zniknęła i ustąpiła miejsca chłodnej nienawiści.
Tym razem precyzyjnie wycelowała i strzeliła. Kula trafiła orła prosto w
korpus. Ptak wybuchł burzą białych i czarnych piór, a lot nurkowy zmienił się w
swobodne spadanie.
- Zapchaj się tym, dupku.
Nie mogła zbyt długo świętować zwycięstwa. Zostało niewiele czasu na
ucieczkę. Rurik miał rację. Miała tylko jedną drogę ucieczki.
Wróciła drogą, którą przyszli, i zobaczyła szczątki drzewa, czarne i
spalone, które oznaczało wejście do jaskini.
Stanęła przed nim.
Spuściła plecak i strzelbę do małego pęknięcia w ziemi. Łatwo się przez
nią przecisnęła i opuściła w dół, machając nogami. W jej głowie wyklarował się
dalszy plan działania. Uciec tunelem. Dostarczyć ikonę w bezpieczne miejsce.
Wszystko, co musiała zrobić, to iść przed siebie i zniknąć w niekończącej
się ciemności, gdzie nie było żadnego życia ani nawet powiewu powietrza...
Ale w końcu, jakie znaczenie miały teraz jej dawne lęki? Najgorsza rzecz,
jaka mogła się zdarzyć, już się zdarzyła. Rurik nie żył.
A ona musiała iść do przodu.
Wylądowała na miękkim, ziemistym podłożu, wdychając chłodne,
wilgotne powietrze. Promień słoneczny z góry dotknął jej głowy. Tunel otwierał
się przed nią, prowadząc w ciemność tak czarną, że bolały ją oczy. Wiedziała, że
na jego końcu czeka ją bezpieczeństwo, inny kraj... inne życie.
Już raz odrodziła się na nowo, przechodząc przez ten tunel. Teraz musiała
jeszcze raz przejść przez ten proces.
Ale tym razem nie była dzieckiem. To był jej wybór.
Podniosła plecak i wygrzebała z niego latarkę. Plastikowa obudowa była
połamana. Oczywiście, w tej podróży światło nie było jej wcale niezbędne.
Położyła palce na małej krawędzi skalnej i ruszyła do przodu.
Gdyby tylko nie była sama...
Stłumiła tę myśl, zanim opanowała jej umysł.
Nie będzie myśleć o Ruriku, o gasnącym płomieniu jego życia.
Skoncentruje się na ucieczce. Co prawda, postrzeliła jednego z
Varinskich, ale pozostałych dwóch żyje i prawdopodobnie ma się świetnie. Czy
natychmiast rzucą się w pościg za nią? Miała nadzieję, że nie. Musieli zająć się
bratem i ciałem Rurika...
To, co zrobią z jego ciałem, nie miało już znaczenia. W tej chwili liczyła
się ucieczka, więc pospieszyła w niekończącą się noc.
Robiło się coraz ciemniej. Światła, które dochodziło z wejścia do jaskini,
było coraz mniej i każdy krok stawał się krokiem w nieznane.
Nie, nie w nieznane, raczej krokiem w przeszłość.
Była mała, taka mała i wściekła, że rozłączono ją z matką. Wyrywała się
guwernantce, próbowała uciec, wrócić, pomóc ugasić ogień i sprawić, żeby ta
kobieta przestała krzyczeć. Ale panna Landau nie ustępowała i ciągnęła ją za
sobą. W końcu nieustępliwość guwernantki przyniosła pożądany rezultat i udało
jej się opanować opór Tasyi. Panna Landau zawsze wymagała odpowiedniego
zachowania, bez względu na okoliczności, a Tasya zachowywała się
niewłaściwie.
Gdy tylko dziewczynka opanowała wściekłość i rozejrzała się wokół,
dostrzegła ciemność. Zauważyła też inne rzeczy: zapach ziemi, powolne kapanie
wody, kamienie pod palcami, i to, że niewzruszona panna Landau drży.
Ale ciemność zalewała wszystko. Tasya i jej guwernantka szły.
Tasya wlokła się noga za nogą, dzięki temu wiedziała, że się porusza. Ale
wydawało jej się, że nie rusza się z miejsca.
Jak każdy człowiek, mała Tasya zwykle mierzyła swoje postępy tym, co
widziała i czuła, ale tam w dole nic się nie zmieniało.
Nic nie zmieniło się przez kilometry... i wieki.
Teraz Tasya była wyższa, a jej kroki dłuższe. Życie przeobraziło ją z
królewskiego dziecka w kogoś, kto wierzył, że może wszystko rozwiązać za
pomocą aparatu fotograficznego, reportaży, a jeśli to konieczne, nawet pięści.
Podążając w głąb tunelu, utrzymując stałą prędkość, zastanawiała się, kim
będzie, jeśli tym razem uda jej się uciec.
Szła godzinami, zatrzymując się tylko po to, by włączyć światełko w
zegarku i spojrzeć, która godzina.
Dwie godziny.
Cztery.
Osiem.
Czasami czuła podmuch powietrza, gdy jaskinia łączyła się z głównym
tunelem. Przez większą część drogi powietrze było chłodne i czyste, ale raz
wydało jej się jakby zatrute i przez chwilę oczami wyobraźni ujrzała człowieka
obładowanego złotem. Załamał się pod jego ciężarem i zmarł tutaj w zakamarku
jaskini.
Nie uciekła, chociaż miała ochotę być jak najdalej od pustych oczodołów
czaszki, które patrzyły na nią z rozbawieniem. Oszalała?
Bolały ją stopy i oczy. Chciała płakać z samotności, od myśli, które
krążyły w jej mózgu jak jastrząb, że już raz straciła kogoś, kto ją kochał, a teraz
stało się to po raz kolejny. Stanęła samotna w obliczu ponurej wieczności, a
może i wiecznej ciemności, bo z tej jaskini nie było wyjścia.
Ta myśl spowodowała, że się zatrzymała.
Tak. Było więcej przejść, nie tylko to jedno. Gdyby zabłądziła, mogłaby
się zgubić i błąkać aż do śmierci.
Zdjęła plecak i przewiesiła go przez jedno ramię. Oparła się plecami o
ścianę i, osunąwszy się po niej, usiadła. Szła bez jedzenia i wody tak długo i
szybko, że zaczęła mieć halucynacje. Nie miała żadnego powodu, by wyobrażać
sobie śmierć w tej jaskini albo rozpaczać z powodu ucieczki, gdy wszystko szło
doskonale. Była tutaj ta półka skalna, wąska i wygodna, która ją prowadziła i
świadomość, że wcześniej już tędy szła.
Nieważne, ile to zajmie czasu, ucieknie jaskiniom i ciemności, i powróci
do realnego świata. Nikt nie wiedział lepiej niż Tasya Hunnicutt, jak
niezauważonym przedostać się z kraju do kraju.
No, może Rurik wiedział lepiej. Po chłodnym policzku spłynęła łza.
Otarła ją. Nie miała na to czasu.
Wyciągnęła manierkę i pociągnęła z niej głęboki łyk. Znalazła baton
musli i zjadła jeden z pokruszonych kawałków.
Ta jaskinia była po prostu jaskinią i częścią świata realnego. Ona nie była
Lukiem Skywalkerem, posłanym do miejsca poza czasem, gdzie halucynacje
wystawiały na próbę jej wytrzymałość i przekonania.
Dwadzieścia pięć lat temu przeszła przez tę jaskinię i nie doznała żadnej
krzywdy, żadnego objawienia, nie dowiedziała się niczego poza tym, że jej stare
życie właśnie się skończyło, a zaczęło nowe.
Teraz było lepiej niż wcześniej. Dwadzieścia pięć lat temu panna Landau
poganiała ją całą drogę, a kiedy czteroletnia Tasya nie dała rady dłużej iść,
niosła ją. Kiedy nareszcie zbliżyły się do wyjścia, panna Landau bała się, co je
tam czeka.
Dzisiaj Tasya również się bała.
Jednak po ponad ośmiu godzinach marszu wiedziała, że pościg jest mało
prawdopodobny, a jeśli Varinscy nie odkryli wylotu jaskini za pierwszym
razem, na pewno nie znajdą go i teraz.
Więc musiała tylko nie tracić głowy, zjeść coś, napić się i ruszać dalej.
Wytrząsnęła resztki batonu z opakowania wprost do ust, pociągnęła łyk wody,
wstała i strząsnęła okruchy ze spodni.
Jak długo jeszcze?
Nie wiedziała. Dzień? Dwa? Tasya jako dziecko nie miała poczucia
czasu, wyglądało to tak, jakby ta ciężka próba nie miała końca. Ale skończyła
się, a teraz ponownie wróciła.
Po omacku dotykała ściany, aż znalazła swoją półkę, wciąż na poziomie
talii i ruszyła do przodu. Słyszała szum wody, potem plusk.
Uświadomiła sobie, że idzie obok strumienia. Powietrze nagle stało się
świeższe, jakby gdzieś blisko było wyjście na zewnątrz. Serce jej mocniej
zabiło, po raz pierwszy potknęła się o kamienie na ścieżce. Upadła do przodu,
podpierając się na dłoniach. Otarła ręce i upadając uderzyła piszczelami o stertę
kamieni. Gdy krzyknęła, dźwięk odbił się echem.
Zamarła i nasłuchiwała. Gdzieś tam blisko kapała woda. Wysoko nad jej
głową cicho piszczały nietoperze. Czuć tu było wilgoć.
W jakiś sposób udało jej się dotrzeć do wielkiej groty i może nawet do
jeziora lub strumienia. Nie pamiętała tego miejsca. Ostrożnie wstała. Po omacku
szukała ściany, która ją tutaj przyprowadziła. Znalazła półkę i powoli ruszyła do
przodu, prześlizgując się wokół kamieni blokujących ścieżkę. Nagle
niespodziewanie ściana zniknęła.
Odetchnęła głęboko, przestraszona.
Jej oddech odbijał się echem w jaskini i stawał się głośniejszy, w miarę
jak wypełniał pustą przestrzeń. Cofnęła się, znowu znalazła ścianę i półkę, i
jeszcze raz ruszyła do przodu.
Pod jej dotknięciem ściana rozpadła się w gruzy.
Nie mogła w to uwierzyć. To było niemożliwe. Przeszła kilometry pod
ziemią - jeśli policzyć, że szła średnio pięć kilometrów na godzinę przez około
osiem godzin, wychodziło jej, że przeszła jakieś czterdzieści kilometrów pod tą
cholerną górą, dążąc ku wolności - to dokąd doszła?
Stała tak z ręką wyciągniętą do pustki? To niemożliwe!
Nie mogła zawrócić. Varinscy może i nie weszli za nią do jaskini, ale była
pewna, że nie pozwoliliby jej tak po prostu spokojnie wrócić do Ruyshvanii.
Nie mogła iść do przodu, bo... nie wiedziała, dokąd ma iść.
Wyciągnęła ręce przed siebie, pomachała nimi, próbując znaleźć
wskazówki, których potrzebowała, a piasek pod jej stopami osunął się.
Spadła. Przez chwilę trzymała się na nogach, ześlizgując się w dół, jakby
jechała na nartach. Potem grunt całkowicie usunął jej się spod nóg i wpadła w
ciemność.
Boris siedział przy biurku, wpatrując się w telefon i czekając, aż
zadzwoni. Czekał, aż jego chłopcy powiedzą mu, że zgładzili Rurika Wildera,
że mają kobietę - i ikonę.
Boris posłuchał Obcego.
Dowiedział się wszystkiego o kobiecie, która była z Runkiem Wilderem,
tej Tasyi Hunnicutt.
Teraz Boris wiedział, że naprawdę ma kłopoty.
Bo w Nowym Jorku właśnie miała zostać wydana książka. Książka o
Varinskich.
Jeszcze sto lat temu, a może nawet pięćdziesiąt, Varinscy trzymali w
garści przemysł wydawniczy Nowego Jorku. Precyzyjnie pociągali za sznurki, a
także, dla bezpieczeństwa, kupili dusze redaktorów.
W ciągu ostatnich trzydziestu lat kobiety wyszły z cienia, zaczęły
obejmować stanowiska redaktorów i wydawców. Te kobiety nosiły spodnie i
miały kolczyki w brwiach. Niektóre z nich były nawet młode i ładne.
Borisowi nie przyszło do głowy, że może to mieć jakieś znaczenie.
Co zmieniłaby książka? Nikt i tak nie uwierzy w historię o Varinskich.
Ale ta autorka zebrała wszystkie informacje o nich.
Napisała książkę, spisała ich historię, ich legendę, długoletnią dominację
wśród płatnych zabójców oraz o tym, jak tropili i zabijali za pieniądze i jak
rządy różnych krajów wynajmowały ich do brudnej roboty.
Miała do opowiedzenia ciekawą historię, redaktor powiedział, że ma
szanse stać się bestsellerem. A wydawca uśmiechnął się i nazwał autorkę
„drugim Danem Brownem”.
Ponieważ oczy całego świata skierowały się na proces Varinskich, wśród
księgarzy i dziennikarzy ich historia urosła do rangi mitu.
Narastające zamieszanie wokół bliźniaków Varinskich powodowało, że
Boris powoli pogłębiał popularność Varinskich jako niezwyciężonych,
nietykalnych morderców.
A autorką książki była Tasya Hunnicutt.
Tasya Hunnicutt, towarzyszka Rurika, która pracowała dla Fundacji
Dziedzictwa Narodów. I nie była to jakaś stara kobieta z brodą. To ta sama,
która zaginęła z Rurikiem Wilderem po wybuchu grobowca w Szkocji.
Obiecała swojemu wydawcy, że zanim wydadzą jej książkę, dostarczy
sensacyjnych szczegółów na temat Varinskich, a to, co nastąpiło później -
odkrycie złota, wybuch w grobowcu i jej tajemnicze zniknięcie - wywołało
skandal, który przeszedł jej najśmielsze oczekiwania.
Natychmiast wszystkie amerykańskie programy poranne zaczęły
licytować się, który z nich zaprosi ją do swojego studia, kiedy tylko wróci.
Kiedy Obcy dowie się o tej Hunnicutt, jak prowadziła badania nad
Varinskimi, że posunęła się nawet do podróży na Ukrainę i zrobienia zdjęć ich
domowi... kiedy odkryje, że Boris nie był czujny i nie ochronił ich
prywatności... kiedy Obcy uświadomi sobie, że Borisowi nie udało się
wstrzymać publikacji książki... Boris za to zapłaci.
A kiedy Obcy zapyta, co zostało zrobione, żeby odzyskać kobietę i ikonę,
a Boris powie mu, że szczeniak Konstantine'a i zwykła kobieta pokonali potęgę
Varinskich... Boris zginie.
Zginie, pójdzie do piekła i zostanie skazany na wieczne potępienie.
Wiedział o tym. Już czuł, jak dosięga go piekielny ogień.
Rozdział 30
Tasyę bolała głowa. Policzki miała lodowate. Nie wiedziała, gdzie jest, a
kiedy otworzyła oczy, była jeszcze bardziej zdezorientowana.
Czyżby znowu miała cztery lata? Czy całe jej życie było iluzją? A może
umarła i po śmierci trafiła do wielkiej, ciemnej jaskini? Podniosła się
gwałtownie i usiadła. Zobaczyła ścieżkę w ciemności.
Ta ściana, która zniknęła. Jaskinia. Zawaliła się. Teraz już sobie
przypomniała, ale wiele jej to nie pomogło. Było ciemno, choć oko wykol.
Nie wiedziała, skąd przyszła, ani dokąd ma iść. Utknęła, w tej górze pod
jej ojczyzną, i tutaj zapewne umrze.
Tutaj ślad po niej zaginie, a ikona, która miała pomóc unicestwić pakt z
diabłem, pomścić jej rodziców, sprawić, że dusza Rurika spoczywałaby w
pokoju - też zaginie i nikt nigdy jej nie znajdzie.
Diabeł wygrał. A ona przegrała.
Po raz pierwszy, odkąd miała cztery lata, Tasya pochyliła głowę, ukryła
twarz w dłoniach i zaczęła płakać.
Zapłakała nad swoimi rodzicami, nad straconym dzieciństwem.
Zapłakała nad wszystkimi widokami bólu i bestialstwa, które uwieczniła
na zdjęciach. Płakała, bo umarły nadzieje Rurika. Ale przede wszystkim
zapłakała nad Rurikiem.
Został pokonany, kiedy za nią walczył.
Mógł przecież wziąć ikonę i uciec. Zrobiłby to dla bezpieczeństwa i
zabrałby ją do swojej rodziny, a oni chroniliby ją i czekali na następny fragment
układanki przeznaczenia.
Ale nie. Rurik wierzył, że ona jest nieodłącznym elementem planu, i nie
zostawił jej.
To nie zmieniało faktu, że go kochała. Po raz pierwszy odkąd była
czteroletnią dziewczynką, śmiała kogoś pokochać.
Jednak była idiotką. Co dobrego przyniosło ukrywanie uczuć? Rurik nie
żył, i nigdy nie dowiedział się, że byłaby w stanie zrobić dla niego wszystko:
zawiozłaby ikonę jego rodzicom, poświęciłaby swoją szansę na zemstę, bo go
kochała.
Podnosząc głowę ku niebu, którego nie widziała, powiedziała:
- Boże, nie modliłam się do ciebie od lat. Nie wierzyłam w ciebie. Jak
mogłam? Nie widziałam dowodów twojego istnienia. Ale teraz zobaczyłam
dowód na to, że istnieje diabeł. Więc ty też musisz istnieć, a teraz błagam cię...
Rurik Wilder nie żyje. Był częścią paktu z diabłem, ale nie zawarł tego paktu, i
jest... był dobrym człowiekiem. Jeżeli jesteś największym dobrem, proszę,
błagam cię, zabierz go do siebie. Pozwól mu wejść... do twojego domu.
Więcej nie mogła mówić. Żal i cierpienie rozdzierały jej serce.
Zwinęła się w kłębek. Szloch dręczył ją, szarpał jej płuca, bolała ją od
niego głowa. Odbijał się echem po jaskini i przez szczeliny w skałach unosił do
nieba.
Nie wiedziała, jak długo płakała - godzinę, a może dłużej. Jednak, kiedy
w końcu podniosła głowę, czuła się lepiej, lżej i pewniej.
Całe jej dotychczasowe życie dogorywało, a ona zmierzała do krainy
umarłych i wiedziała, że spotka tam Rurika. W tej ciemnej i wilgotnej jaskini
przysięgła sobie, że pierwsze słowa, jakie od niej usłyszy, to „kocham cię”.
A teraz - nieważne jak beznadziejna wydawała się jej sytuacja - spróbuje
znaleźć wyjście z tego labiryntu jaskiń. Musiała oddać ikonę rodzinie Rurika
albo przynajmniej spróbować.
Nagle w oddali pojawiło się jakby światło. No może niezupełnie światło,
ale blask...
Przetarła oczy, myślała, że jej się przywidziało, ale ten blask nadal tam
był. Właściwie, dwa blaski...
Rozejrzała się wokół, zastanawiając się, czy jakimś cudem dostało się
tutaj słońce. Ale nie, musiała być noc. Więc może księżyc? Albo fosforyzująca
ryba w jeziorze, albo świecący w ciemności stalaktyt?
Zaśmiała się cicho.
Może po prostu zwariowała, bo to wyglądało jak dwoje ludzi stojących po
drugiej stronie jeziora, które wypełniało jaskinię, a wokół nie było przejścia.
Ale ci ludzie - to była kobieta i mężczyzna - gestem pokazali jej, że ma
wspinać się z powrotem tą samą drogą, którą przyszła.
Tasya oniemiała. Wstała, wlepiając w nich wzrok. Kim byli?
Byli ludźmi? Czy może wytworem jej wyobraźni?
Czy Tasya śniła? Była nieprzytomna?
Dlaczego ta kobieta i ten mężczyzna byli z nią tutaj, pod ziemią?
Chwyciła plecak i ruszyła przez stertę kamieni z powrotem w stronę
ściany, spod której wyruszyła. Widziała całą ścieżkę, wszystko wokół skąpane
było w tym słabym, bladym świetle. To było dziwne uczucie zobaczyć coś, co
wcześniej było ukryte. Sterta kamieni była ogromna; znaczna część ściany i
sufitu zawaliła się, zasypując gładką ścieżkę pośród skał i strumień, tworząc
jezioro.
Kiedy dotarła na szczyt, zobaczyła drogę, którą przyszła, i kamienną
dróżkę biegnącą wzdłuż ściany.
Bardzo wąską kamienną dróżkę. Tak wąską, że gdyby powoli przeszła
dookoła, podążając za nawołującymi ją głosami tych rozsiewających blask
nieznajomych, było całkiem prawdopodobne, że poślizgnęłaby się i spadła, i
tym razem nie przeżyła.
Ale ci ludzie na nią czekali i wiedziała, że musi do nich iść. Miała
nieodparte wrażenie, że jeżeli tego nie zrobi, będzie zgubiona na wieki.
Ale kim oni byli? Dokąd by ją zaprowadzili?
Wyglądali znajomo.
Z utkwionym w nich wzrokiem, oparła się plecami o ścianę i bokiem
ruszyła wzdłuż skalnej półki. Ciągle patrzyła na nieznajomych, i nagle spuściła
wzrok.
Zamarła.
Palce jej stóp zwisały z krawędzi półki, a pod nimi klif opadał pionowo w
dół jeziora. Kilometry w dół, a głazy wystawały z jeziora jak zęby. Gdyby
spadła... Odwróciła głowę, kiedy usłyszała cichy szept:
- Chodź, kochanie, chodź - to był głos jej matki. Matki!
Z oczami szeroko otwartymi i wpatrzonymi w świetliste postaci, Tasya
dalej szła po wąskiej, solidnej skalnej półce wokół brzegu jeziora.
Jej matka. Rodzice. Modliła się, a jej rodzice przyszli zabrać ją ze sobą.
Albo pomóc jej wyjść z jaskini. Nie wiedziała. W tej chwili było jej to obojętne.
Po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat mogła zobaczyć twarz matki, jej
jasnoniebieskie oczy, tak podobne do jej własnych.
Widziała twarz ojca, jego mocno zarysowaną szczękę. Taką samą szczękę
co rano oglądała, patrząc w lustro.
To była najpiękniejsza chwila w jej życiu.
W tym momencie zrozumiała, jak wiele straciła. I jak wiele miała.
- Mamo - szepnęła, powoli posuwając się do przodu. - Tęsknię za tobą.
Matka uśmiechnęła się. Wiem.
Tasya jej nie słyszała. Te słowa były niczym oddech w jej głowie.
- Tato...
Wiem.
Półka skalna, po której szła, stała się szersza. Poruszała się teraz bardziej
pewnie.
- Czy on tam z wami jest?
Ale jej nie odpowiedzieli.
Zaczęła iść szybciej, próbując zobaczyć ich wyraźniej.
- Proszę. Rurik. Kochałam go. Mogę go zobaczyć?
Kiedy podchodziła bliżej, rodzice oddalali się od niej. Otaczało ją ciepło
ich miłości, prowadząc ją do przodu. Uśmiechnęli się, uradowani.
Półka skalna stawała się coraz szersza, aż zamieniła się w ścieżkę, a
Tasya szła coraz szybciej i szybciej, w końcu zaczęła biec.
Ale oni nie odpowiadali.
- Proszę, bardzo proszę... - Blask stawał się coraz jaśniejszy i silniejszy. -
Gdybym mogła go zobaczyć jeszcze jeden raz...
Kiedy wybiegła za róg, oślepił ją blask słońca. Zasłoniła dłońmi oczy i
cofnęła się.
- Mamo?
Ale ich już nie było, rozpłynęli się w świetle dnia. Zaprowadzili ją ku
wolności. Ku życiu. Znowu była sama.
Poczucie straty zabolało ją jak uderzenie.
Ale nie mogła się zachwiać. Nie mogła upaść.
Znalazła się tutaj, w tej jaskini, żeby się czegoś nauczyć, i tak się stało.
Będzie iść do przodu i zrobi to, co należy.
Jeżeli jej rodzice byli tak blisko, zaczęła wierzyć, że kiedyś znowu
zobaczy Rurika.
Kiedyś znowu będą razem.
Rozdział 31
Konstantine popchnął swój balkonik, opierając się ciężko o kraty.
Właśnie skończył jedno z trzech okrążeń wokół domu. Ubranie wisiało na
nim, jakby był starcem, a nie sześćdziesięciusześciolatkiem, do tego Varinskim
w kwiecie wieku, liderem swojego pokolenia. W nosie miał jakąś głupią rurkę i
był słaby. Bardzo słaby.
Mimo to z każdym dniem chodził trochę więcej i zmuszał się, by iść
odrobinę szybciej. Codziennie Zorana robiła wokół tego zamieszanie i złościła
się. Chodziła z nim i ciągnęła za nim butlę z tlenem na kółkach i przenośną
kroplówkę, ale nie lubiła tego i jasno dawała temu wyraz.
Jego żona niewiele się zmieniła w ciągu trzydziestu pięciu lat. Wciąż była
drobna, metr pięćdziesiąt wzrostu, ciemne włosy i oczy, które jako pierwsze go
zafascynowały. Jej skóra była gładka i opalona, lekko zwisająca na podbródku.
Ale który mężczyzna zwraca uwagę na podbródek kobiety?
Jej usta wciąż były odurzające. To one zmieniły jego świat. Tysiące razy
widział już to jej spojrzenie, kiedy dzieci źle się zachowywały. Ze szczęką
wysuniętą do przodu i skrzyżowanymi na piersi rękoma wyglądała, jakby go
prześladowała, a nie z nim szła.
Nie była z nim szczęśliwa.
Zazwyczaj spełniał jej zachcianki.
Ale nie tym razem. Nie spędzi ostatnich dni swojego życia jak inwalida
przykuty do wózka. Spróbuje odzyskać przynajmniej część swojej dawnej siły.
Musiał to zrobić. Czy Zoranie się to podobało, czy nie, zapowiadało się na
bitwę.
Więc szedł teraz i odwracał jej uwagę, rozprawiając o głupotach.
- Lubię ten dom. Nie jest za duży, jak te Kalifornijczyków, którzy
sprowadzają się tutaj, budują olbrzymie rezydencje na wierzchołku góry i
mówią sobie, że są królami. Świnia w drogim ubraniu wciąż jest świnią. Mamy
trzy sypialnie i to nam wystarczy. I dwie łazienki. - Zatrzymał się, podniósł dwa
palce i skorzystał z okazji, by złapać oddech. - W Starym Kraju dwie łazienki
były rzeczą niezwykłą. Każdy by pomyślał, że jesteśmy bogaci.
Zorana milczała.
- Oczywiście moglibyśmy przebudować dom i dodać łazienkę tylko dla
nas. To byłoby świetne rozwiązanie, gdybyśmy mieli wnuki. Droga do łazienki
zimą jest daleka, a ty się starzejesz. Ale nie chcesz rozmawiać o planie łazienki.
Tak naprawdę nudziła go o tę łazienkę od lat. To pokazywało, jak była
wściekła, że postanowiła nie odzywać się, kiedy on po raz pierwszy uznał jej
pomysł za dobry.
Martwił się o Zoranę. Jego żona musiała być dzielna każdego dnia, od
czasu, gdy Adrik zniknął wiele lat temu. Teraz zniknął Rurik. Jasha powiedział,
że Rurik skorzystał ze swojej karty kredytowej, tej na fałszywe nazwisko, ale to
było wiele dni temu. Martwili się.
Niewypowiedziany, ale prawdziwy niepokój gnębił ich dniem i nocą.
- To jest dobry rok dla winogron, szczególnie dla odmiany Pinot. - Rzędy
winorośli, pokrytych warstwą zielonych liści i dojrzewających winogron,
porastały ich dolinę jak okiem sięgnąć i zdejmowały ciężar z jego serca. - Jeśli
to zbierzemy, skopiemy dupy tym hodowcom z Oregonu.
Zorana nie patrzyła na niego. Nie odpowiedziała. Byli małżeństwem od
wielu lat. Znał swoją żonę, w tej bitwie on wygra.
- W sadzie w tym roku też mamy urodzaj. Nie chcę, żebyś sama zbierała
owoce. To zbyt dużo pracy dla kobiety w twoim wieku.
Fuknęła. Udał, że nie słyszy.
- Zatrudnimy jednego z tych dzieciaków, które pracują u Szarvasów. Jak
ta dziewczyna ma na imię? - Udał, że nie pamięta. - Ta, która zrobi wszystko, by
mieć pieniądze na farby?
- Michele.
Ha! Zorana musiała powiedzieć choć słowo. Jak tak dalej pójdzie, będzie
musiała dać upust tłumionej furii, która w niej wzbierała.
- No właśnie. Kiedy ona będzie pracować, przyciągnie kupujących.
Zorana stanęła w miejscu.
- Co masz na myśli? On szedł dalej.
- Chodzi o to, że będą się zatrzymywać, by popatrzeć na jej ładną twarz.
Złość i frustracja Zorany wezbrały, pospiesznie dołączyła do niego.
- Teraz chcesz decydować o sadzie? O sadzie, który założyłam bez żadnej
pomocy z twojej strony? O sadzie, który uważałeś za głupi pomysł? I wydaje ci
się, że jestem za stara, by sama dać sobie z nim radę?
Pozwolił jej przez chwilę ponarzekać, z zadowoleniem obserwując
rumieńce na jej policzkach, które ostatnio zbyt często były blade i mizerne od
zmartwień. Kiedy w końcu trochę się uspokoiła, powiedział:
- Po prostu uważam, że jesteś zbyt piękna, i boję się, że jakiś młody
byczek przyjdzie i odbierze mi ciebie.
Parsknęła.
- Następnym razem, kiedy pójdziemy do tego lekarza w Seattle,
powinniśmy zbadać ci wzrok.
- Nie ma takiej potrzeby. Widziałem, jak on na ciebie patrzy. Ma na ciebie
ochotę. - Konstantine lekko uderzył się pięścią w pierś. - Ale ja nie pozwolę na
to. Jesteś moja. Na zawsze.
Jej oczy natychmiast wypełniły się łzami. Przypomniała sobie swoją
wizję: widziała go skutego łańcuchami w piekle na całą wieczność... bez niej.
- Na zawsze. - upierał się. - A teraz daj mi buziaka. Pocałowała go.
Jej pocałunek był wyrazem miłości do niego i buntu przeciw okrutnemu
przeznaczeniu. Objął ją i przeklął tę chorobę, która wyniszczyła jego serce i
sprawiła, że nie był w stanie przynieść jej pocieszenia, którego oboje pragnęli.
Mając na uwadze stan jego zdrowia, puściła go i położyła jego drugą rękę
na poręczy balkoniku.
- Przejdźmy jeszcze raz wokół domu - poprosił. Próbowała protestować, a
wtedy on puścił jej dłoń. Zaczął nasłuchiwać.
- Słyszę samochód, nadjeżdża drogą.
Nie podawała w wątpliwość jego twierdzenia. Jego wilczy słuch nigdy go
nie zawiódł.
- Rozpoznajesz go? - zapytała.
Pokręcił głową, a kiedy tak szybko, jak tylko mógł, zmierzał w kierunku
frontu domu, nie próbowała go powstrzymywać. Minęli róg domu, kiedy przed
dom zajechała toyota camry. W środku siedziała kobieta i przyglądała się
domowi. Potem patrzyła, jak idą w jej kierunku.
- To jest... ta dziewczyna, ta, z którą był, kiedy zniknął. Rozpoznaję ją z
telewizji - wyszeptała Zorana. - To jest Tasya z czarno-białymi włosami.
- Widzę. - On również zobaczył mieszane uczucia na twarzy Tasyi:
mocne postanowienie, które ją tutaj przywiodło, nagle zniknęło, ustępując
miejsca napływającym do oczu łzom i rozpaczliwej niechęci do obowiązku,
który przyszła wypełnić.
- Myślisz, że jest ranny? Albo wróci do domu później? - głos Zorany był
pełen nadziei.
Z oczywistą niechęcią Tasya otworzyła drzwi i wysiadła z samochodu.
Nie. Twarz Tasyi i jej ruchy zdradzały, że nie ma już żadnej nadziei.
Jego syn, dziecko, które kołysał, chłopiec, którego uczył polować, i że
należy być ostrożnym i kontrolować swoją dzikość, mężczyzna, który wyrósł na
pilota, a potem został archeologiem... nie żył.
Dziewczyna szła ku nim, próbując uśmiechać się drżącymi wargami.
Konstantine zatrzymał się i wziął pod ramię Zoranę, która przyspieszyła
kroku.
Tasya zatrzymała się przed nimi, grzebiąc w kieszeni. Jej duże, niebieskie
oczy błagały o zrozumienie i współczucie.
W tej chwili nie miał takich uczuć dla nikogo innego poza sobą i swoją
żoną.
Tasya wyjęła mały kwadrat owinięty w papier i rozpakowała go.
Wyciągnęła rękę w ich kierunku. Druga ikona.
Konstantine chciał na nią splunąć. Cena była zbyt wysoka.
Zorana drżącymi dłońmi wzięła ikonę i spojrzała na twarz Maryi
Dziewicy, ukrzyżowanego Jezusa, na blask złota i połysk sprzed ponad tysiąca
lat. Spojrzała na Tasyę.
- Rurik? - jęknęła.
Tasya potrząsnęła głową.
Zorana upuściła ikonę na ziemię, jakby była zbyt ciężka. Konstantine
sięgnął po nią, nieomal się przewracając. Tasya podbiegła do Zorany i objęła ją
mocno. Dwie kobiety płakały w swoich objęciach. Kiedy Konstantine na nie
patrzył, w jego oczach zbierały się łzy i spływały po policzkach.
Wszystko jasne. Ta Tasya kochała jego syna. Teraz pomogła jego żonie.
Więc Konstantine przyjmie ją do rodziny i wszyscy ją pokochają.
Tasya usiadła przy starym biurku Rurika w małej sypialni domu jego
rodziców.
Skopiowała fotografie do jego starego komputera i pokazała im po kolei,
przeglądając to, co utrwaliła na miejscu, wykopaliska, znaleziska...
Tak bardzo pragnęła wysłać zdjęcia do Dziedzictwa Narodów, do
swojego wydawcy, do gazet, które już czekały na nową sensację.
Zemsta na Varinskich była jej celem tak długo, że nie mogła o niej tak po
prostu zapomnieć. Z dowodami, które miała, mogła zadać tej rodzinie
morderców cios, po którym mogli się już nie podnieść.
Mimo że cała rodzina Rurika zmieniła nazwisko na Wilder, nadal byli
Varinskimi, tak jak on. Konstantine i Zorana byli dla niej mili, jak tylko mogli,
zabierając ją do ich domu, traktując z szacunkiem, na jaki zasługiwał ktoś, kto
znalazł ikonę - i z miłością należną wybrance Rurika.
Siostra Rurika, Firebird, otwarcie rozpaczała po bracie. Potem, jak zwykle
praktyczna, pożyczała Tasyi ubrania ze swej szafy i była zadowolona z
obecności w domu kogoś w zbliżonym do niej wieku.
Opowiadała o swoim dziecku. Z badania USG wynikało, że urodzi
chłopca. Nie zdecydowała jeszcze, jak będzie miał na imię. Miała nadzieję, że
nie będzie zbyt duży. Wszyscy jej bracia przy urodzeniu ważyli ponad cztery i
pół kilograma.
Jak dotąd Firebird nigdy nie mówiła o ojcu dziecka. Kimkolwiek był, nie
odgrywał żadnej roli w jej życiu.
Tasya pomyślałaby, że był tylko przelotną miłostką, ale kiedy Firebird
myślała, że nikt na nią patrzy, wyglądała przez okno i głaskała brzuch, a jej
twarz wyrażała... wściekłość, ból, samotność... tak, z różnych powodów Tasya i
Firebird miały ze sobą wiele wspólnego.
Czy Tasya mogła opublikować zdjęcia, nie zaprzepaszczając szans na
wieczne zerwanie paktu? Rurik tak bardzo pragnął dać ojcu szansę na
zbawienie.
Czy Tasyę to obchodziło?
Zanim go poznała, nie przejmowała się tym wcale.
Ale teraz, kiedy przybyła do tego domu i zdała sobie sprawę, że
Konstantine jest jednym z Varinskich, patrzyła nieufnie. Nie miało znaczenia to,
że był bardzo chory i spędzał większość czasu na wózku inwalidzkim, a w nocy
oddychał z pomocą aparatu tlenowego.
Był ulepiony z tej samej gliny, co pozostali Varinscy, sukinsyny, którzy
próbowali zabić Rurika i w końcu im się udało. Wiedziała, dlaczego przechodzą
ją ciarki, kiedy Konstantine jest blisko. Mordował, gwałcił, rabował. Teraz
żałował tych grzechów ciążących na jego duszy.
Przepowiednia Zorany mówiła, że jeśli on i jego synowie nie zerwą paktu
z diabłem, Konstantine będzie się smażył w piekle.
Kiedy Varinscy zabili jej rodziców, Konstantine już dawno odszedł z
rodziny, mimo to nie mogła przestać myśleć o tym, że dopuszczał się równie
potwornych czynów.
Nie mogła zapomnieć, że spłodził Rurika, wychował go na mężczyznę,
którego podziwiała i kochała. Nie wiedziała, czy ma kochać Konstantine'a,
nienawidzić go, a może płakać nad jego losem.
Wyciągnęła rękę i przesunęła palcem wzdłuż krawędzi ikony.
Umieściła Madonnę na honorowym miejscu. Za każdym razem, kiedy
odwracała wzrok od monitora, widziała mądre, smutne oczy Dziewicy i
wiedziała, że w walce pomiędzy dobrem i złem poniesiono też inne straty i
poświęcenia.
Już widzenie duchów rodziców uświadomiło Tasyi bardzo ważny fakt - że
ich cierpienie się skończyło, a ich miłość do niej nigdy nie zawiodła. Ich czułość
przyćmiła minioną śmierć i pozwoliła im powrócić i ocalić jej życie.
Mimo że ci zabójcy, ci ukraińscy mordercy, Varinscy, nie byliby
zadowoleni z tego, że w jakiś sposób pomogli dziecku, które im się wymknęło,
mieli swój niezaprzeczalny udział w tym, że przeszła przez podziemny tunel,
pokonała strach przed ciemnością i uwolniła się od dojmującego cierpienia.
Teraz musiała tylko uważnie przejrzeć setki zdjęć z wykopalisk na
szkockiej wyspie Roi. Potrzebowała fotograficznego dowodu tego, co ona i
Rurik tam znaleźli. Zatrzyma go do czasu, aż pakt zostanie zerwany, a ona
będzie mogła powrócić do normalnego życia... o ile jej życie bez Rurika
kiedykolwiek znów będzie normalne.
Przeglądając zdjęcia, zapisywała w notesie to, co przypomniała sobie o
każdym zdjęciu, aż dotarła do punktu, w którym oddała Ashley aparat, by móc z
Rurikiem pracować przy otwarciu grobowca.
Pierwsze zdjęcie, które zrobiła Ashley, ukazuje Tasyę i Rurika od tyłu,
sztywnych i powściągliwych. Na kolejnych kilkunastu zdjęciach było to samo,
tylko otwór w grobowcu stawał się coraz większy, a Tasya i Rurik dalej byli
skupieni na swoich zadaniach. Nagle ujęcie zmieniło się.
Tasya trzyma dłoń nad ręką Rurika i patrzą na siebie. Pomiędzy nimi
Tasya dostrzegła pragnienie i oburzenie, złość i strach, napięcie seksualne tak
wielkie, że zdjęcie rozmazywało się na monitorze.
Tasya otarła łzy.
Te uczucia między nimi, które widać było na zdjęciu, narodziły się
wcześniej, niż zrobiono te zdjęcia; zanim trafili na minę pułapkę, skrzynię ze
skarbem, rzeźby ścienne i wybuch grobowca. Zanim ich życie się zmieniło.
Czy to było aż tak oczywiste? Czy wszyscy wokół widzieli te uczucia?
Od tej chwili w jaskini, kiedy Tasya zrozumiała, że umrze i
prawdopodobnie spędzi wieczność bez Rurika, nie płakała. Płacz nie był
nawykiem, który chciała utrwalać.
Jeszcze raz musiała otrzeć łzy z oczu i z gardła wyrwał jej się szloch.
Zasłoniła usta. Gorące, zbuntowane łzy parzyły jej policzki.
Dlaczego, do cholery, on nie żył? Jak śmiał? Jaka nieludzka siła sprawiła,
że wręczył jej ikonę i zmusił ją, by przywiozła ją tu, żeby pakt mógł zostać
zerwany... a ona mogła żyć? Jej całe życie było jednym wielkim pasmem
samotności, a przez tych kilka krótkich dni nareszcie poczuła, że żyje. Nie
zawsze szczęśliwa i bezpieczna, ale żyła.
Teraz roztaczała się przed nią wizja kolejnych ponurych lat pełnych
samotności.
Na dole usłyszała ryk Konstantine'a. Zaśmiała się i zaszlochała znowu.
Była tu od dziesięciu dni i odkryła, że Konstantine częściej ryczy, niż
mówi. Słuchanie go przynosiło jej ulgę. Był żywy, chory, ale wciąż żywy.
Walczył. Ten stary człowiek był inspiracją... i miał Zoranę.
Ta myśl spowodowała kolejny wybuch płaczu.
Mój Boże, kiedy tak się zmieniła?
Odpowiedź jest prosta - kiedy się zakochała.
Kątem oka dostrzegła ruch i instynktownie odwróciła się, podniosła
pięści, gotowa bić się. Zobaczyła ducha.
Stał tam Rurik z marynarką przewieszoną przez ramię. Gapiła się na
niego z otwartymi ustami.
Jej rodzice go przysłali? Rzucił na łóżko marynarkę. Zdziwiona, patrzyła,
jak zmarszczyła kołdrę. To wyglądało całkiem realnie. On wyglądał realnie.
Zerwała się, popychając do tylu krzesło. Uderzyło o podłogę wystarczająco
głośno, by ją obudzić i wystraszyć ducha.
Jednak nie spała.
Duch nie poruszył się. Za to uśmiechał się, a raczej krzywił się w
drwiącym uśmiechu, który zatrzymał jej serce.
- Żaden mężczyzna nie jest wart tylu łez.
- Rurik? - wyszeptała. - Rurik!
Był opalony i chudy, miał podbite oko, pod którym żółkł siniak, i smutny
wyraz twarzy. Wyciągnęła rękę niepewnie - i dotknęła ciepłego ciała.
Ujął jej rękę, podniósł do ust i pocałował, a jego oddech dotknął jej
skóry...
Rzuciła się na niego. Złapał ją i wziął w ramiona. Nagle usłyszała szloch
dochodzący od drzwi. Jego rodzice tam stali. Siostra patrzyła.
Tasya nie dbała o to. Zacisnęła ręce wokół jego szyi, nogami oplotła
biodra.
Pocałowała go, wciągając jego oddech do płuc. Przypomniała sobie, co
przysięgała w tunelu. Wzięła jego głowę w dłonie. Spojrzała mu w oczy.
- Kocham cię. Kocham cię. Kocham.
Był kolejnym cudem w życiu naznaczonym cudami.
Był żywy.
Rurik żył.
Rozdział 32
Firebird stała przy otwartym oknie sypialni, którą dzieliła z Tasyą, i
wpatrywała się w nocne niebo.
- Spójrz na ten księżyc.
- Cudowny.
Tasya siedziała ubrana w piżamę, gapiąc się w ekran komputera,
skoncentrowana do granic możliwości. Musiała stłumić ogień, który płonął w jej
ciele. Krew jej wrzała, a nogi drżały z pożądania. I siedziała tutaj, układając
pasjansa.
- Gwiazdy też są zachwycające. Noc jest tak jasna i przejrzysta. Widzę
wyraźnie wszystko, aż do stajni. - W ustach Firebird te słowa brzmiały, jakby
były bardzo ważne. - Kiedy miałam dziesięć lat, bardzo chciałam mieć konia,
ale tata się nie zgadzał. Stwierdził, że kupienie i utrzymanie konia za dużo
kosztuje. A my byliśmy biednymi emigrantami, było nam ciężko i nie stać nas
było na takie fanaberie. Czułam się zdruzgotana.
- To musiał być koszmar.
Rurik był w pokoju obok, a Tasya nie mogła do niego pójść.
Ponieważ zasady panujące w tym domu nie pozwalały na spanie razem
bez ślubu. Przez cały obiad trzymali się za ręce. Patrzyli sobie w oczy,
uśmiechając się. Potem pocałowali się na dobranoc - wielokrotnie - i rozeszli się
do swoich pokoi.
Tasya nie mogła w to uwierzyć. Miała dwadzieścia dziewięć lat i była
zmuszana do zachowywania czystości przez dziewiętnastowieczne zasady,
stosowane przez dawnego Varinskiego.
- Słowo taty jest święte, więc nie narzekałam. Ale na moje jedenaste
urodziny tata kupił konia. - Firebird uśmiechnęła się lekko. - Powiedział, że koń
nam się tutaj przyda.
Wciągnięta w tę opowieść, Tasya zapytała wbrew swojej woli:
- Do czego się przyda?
- Miałam czym jeździć i opiekować się.
- To miłe.
- Tata czasami bywa łaskawy. Moja stara, słodka klacz nadal mieszka w
tej stajni, więc na strychu tata trzyma siano. - Po długiej chwili ciszy dodała: -
Wiesz, moi bracia zrobili z tej stajni własny użytek i sprowadzali tam
dziewczyny.
Tasya spojrzała na nią. Tym razem Firebird ją zainteresowała.
- Bo, wiesz, jak na faceta, który kiedyś nie miał żadnych norm moralnych,
tata jest bardzo surowy jeżeli chodzi o zasadę „Żadnego seksu pod jego
dachem”.
- Zauważyłam.
- Tata to prawdziwy tradycjonalista. A tradycyjnie kochankowie muszą
się wymknąć, żeby się ze sobą przespać.
Tasya powoli odsunęła swoje krzesło.
- Co ty próbujesz mi powiedzieć, Firebird?
- Dlaczego uważasz, że próbuję ci coś powiedzieć? - Firebird wychyliła
się przez okno. - Popatrz, jaki wielki ptak. To jastrząb!
Tasya podbiegła do okna i zobaczyła, jak olbrzymi jastrząb w świetle
księżyca poszybował w kierunku stajni.
- Rurik - szepnęła.
- Tata ma słuch wilka - powiedziała Firebird, wzięła swojego iPoda i bez
wahania włączyła głośniki. - Lepiej wyjdź przez okno.
Zorana usłyszała muzykę grającą nad jej głową. Sięgnęła pod kołdrę i
poklepała Konstantine'a po ramieniu.
- Tasya właśnie wyszła przez okno - powiedziała. Konstantine
odchrząknął i chwycił ją za rękę.
- Niczego nie słyszałem. A teraz bądź cicho, kobieto. Próbuję
odpoczywać.
Tasya zeskoczyła na trawnik i pobiegła ścieżką pod drzewami, do stajni.
Ręką popchnęła drzwi. Otworzyły się, skrzypiąc. W stajni pachniało
świeżym sianem, skórą i koniem. Przez otwarte okna wpadało światło księżyca.
Rurik stał obok zagrody. Klacz z uwielbieniem położyła mu głowę na ramieniu,
a on gładził jej pysk.
Nie było na świecie kobiety, która by mu się oparła.
Uśmiechnął się do Tasyi.
Wciąż nie mogła w to uwierzyć - on żył.
- Musiałam zrobić coś naprawdę dobrego w moim poprzednim życiu, że
zasłużyłam na ciebie - powiedziała, a jej głos drżał, kiedy z trudem
powstrzymywała łzy.
Taka dziewczyna.
- Zrobiłaś coś naprawdę dobrego w tym życiu. - Ostatni raz poklepał
konia po pysku i podszedł do Tasyi. - To ja nigdy nie śmiałem nawet marzyć, że
jeszcze kiedyś cię zobaczę.
Miała ochotę rzucić się na niego tak, jak zrobiła to dziś po południu, ale
po tej pierwszej instynktownej reakcji przypomniała sobie jego walkę z
Varinskimi, ogień, który płonął wtedy w jego oczach. Myślała, że został zabity.
A przynajmniej potwornie zraniony i pomyślała, że nawet nadprzyrodzone
zdolności wyzdrowienia mogą nie poradzić sobie ze strzałą, która przeszyła jego
pierś.
- Ty naprawdę żyjesz czy to tylko kolejny sen? - Wyciągnęła ku niemu
rękę, bladą w świetle księżyca.
Podszedł bliżej i położył jej dłoń na swoim sercu. Biło mocno; to ją
uspokoiło.
- Jak udało ci się przez to wszystko przejść? - wyszeptała. Wziął ją za
rękę.
- Chodź, opowiem ci. - Zaprowadził ją do drabiny.
- Twoja siostra powiedziała mi, że sprowadzaliście tutaj dziewczyny na
potajemne schadzki - odezwała się Tasya.
- Jasne. Moi bracia tak, ale nie ja. Ja jestem prawiczkiem.
Spojrzała na niego.
- Kłamca.
- Naprawdę.
Spojrzał w górę, a ona bardzo dobrze wiedziała, że cienka bawełniana
piżama odsłaniała bardzo dużo, kiedy wspinała się po drabinie.
Miała tę rozkoszną świadomość, że on na nią patrzył i jej pragnął.
Wczołgała się na górę, na podłogę pokrytą sianem, odwróciła w stronę
drabiny i patrzyła, jak on wchodzi za nią.
- Może będę mogła coś na to poradzić.
- Marzę o tym.
Blask księżyca wpadał przez okno i oświetlał każde źdźbło siana, a
wszystkie krokwie, bale i widły rzucały głębokie cienie. Tu, na górze, było
ciepło, pod dachem nagrzanym promieniami sierpniowego słońca.
Tasya przyszła tutaj kompletnie nieprzygotowana do uwodzenia.
Końcówki jej włosów nadal były białe i sterczały we wszystkie strony.
Ubrana była w piżamę z materiału ozdobionego gwiazdami, spodnie
zwisały luźno na biodrach.
- Jesteś najpiękniejszym zjawiskiem, jakie w życiu widziałem -
powiedział i podszedł do koca rozłożonego na posłaniu z siana, wyciągnął się na
nim i założył ramiona za głowę. Był żywym, oddychającym zaproszeniem do
grzechu.
Tyle razy, ile byli razem, uwodzili się nawzajem, okłamywali, atakowali,
pożądali.
Dziś w nocy było inaczej. Dziś ona będzie się go uczyła.
Uklękła obok niego, świeże siano trzeszczało pod jej kolanami.
Rozpięła mu koszulę, rozchyliła jej poły, badając powierzchnię skóry na
klatce piersiowej. Znalazła poszarpany fragment, gdzie utkwiła strzała, tuż pod
lewym barkiem. Miał też inną ranę, na ramieniu, dużo większą i poważniejszą,
gdzie skóra nie przykryła mięśni, a brzegi rany lśniły na czerwono.
- Rurik - powiedziała, patrząc mu w oczy.
- Już po wszystkim.
To oznaczało, że cierpiał tak bardzo, że żaden zwykły człowiek by tego
nie zniósł.
Rozpięła klamrę paska, zdjęła mu spodnie i zobaczyła, że z prawego uda
ma wyrwany kawałek ciała, a z biodra wybity kawałek kości.
Delikatnie całowała każdą ranę, głęboko wdychając zapach jego ciała,
upajając się jego życiem i cierpiąc z powodu jego bólu.
Dłońmi objął ją za szyję, podniósł jej twarz do swojej i pocałował ją.
- Już dobrze. Ty żyjesz, ja żyję. Tylko to się liczy.
- Nie, nie tylko to się liczy. Ci dranie omal cię nie zabili. Myślałam, że nie
żyjesz. Mam nadzieję, że smażą się w piekle.
- Myślę, że możesz być o to spokojna. - Znowu ją pocałował.
- Zabiłeś ich wszystkich?
- Tak.
Spojrzała mu w oczy, odgarnęła włosy z czoła.
- Rurik - poprosiła. - Opowiedz mi wszystko. Westchnął i odchylił głowę
do tyłu.
- Ale muszę trzymać cię w ramionach, wtedy wszystko sobie
przypomnę...
Tasya położyła się obok, objęła go w pasie i oparła głowę o jego pierś.
- Jest ci ciepło? Nie zadaję ci bólu? Przytulił ją mocno.
- Przez ostatnie trzy tygodnie nie czułem się lepiej. Słuchała, jak
oddychał, nawet teraz nie mogąc uwierzyć, że żyje i jest tutaj z nią.
- Jesteś cudem - powiedziała.
- Ja nie jestem cudem. Są na tym świecie inne cuda - i inne koszmary. Z
paroma z nich się w swoim życiu zetknąłem.
- Widziałam cię. Walczyłeś z Ilją w powietrzu.
- Rozdarłem go na strzępy szponami, dokopałem mu...
- Widziałam cię. Już go miałeś, a wtedy...
- Wtedy Kassian trafił mnie strzałą. - Rurik dotknął miejsca, gdzie
ugodziła go strzała. - Varinscy to ofiary losu.
Tasya ze strachem przełknęła ślinę.
- To też widziałam. Myślałam, że cię zabili.
- Niewiele brakowało. Naprawdę niewiele. - Delikatnie pogładził jej nagie
ramię, jakby bardzo chciał dotknąć czegoś ciepłego i żywego. - Wiedziałem, że
już po mnie. Odniosłem zbyt duże rany jak na niewielkie ciało jastrzębia...
- Zaraz, zaraz. - Tasya podniosła się i usiadła. - Twierdzisz, że strzała
zabiłaby cię jako jastrzębia, ale nie jako człowieka?
- Niezupełnie. - Próbował jej to jakoś prosto wytłumaczyć:
- Nie wiedziałem, czy mógłbym też przeżyć w ludzkiej postaci; strzała
przeszła przez płuco i miałem większe szanse jako człowiek. Niestety, byłem
wysoko w górze, a jako człowiek nie potrafię latać. Odniosłem zbyt dużo
obrażeń, a ze strzałą w ciele nie byłem w stanie lecieć i utrzymywać równowagi
i za szybko opadłem na ziemię. Wtedy cię zauważyłem. - Wziął ją za rękę i
ucałował palce. - Widziałem, jak odwracasz się i odchodzisz.
- Nie masz pojęcia, z jakim trudem mi to przyszło. - Przytuliła się do
niego.
- Myślisz, że o tym nie wiedziałem? Wiedziałem też, że jeżeli ktokolwiek
mógłby przynieść tutaj ikonę, to będziesz ty. - Ujął w dłonie jej twarz i spojrzał
prosto w oczy. - Tylko ty, Tasyo. Tylko ty.
- Bo tak mówi przepowiednia?
- Nie. Dlatego, że ty nie poddasz się, bez względu na wszystko.
Uśmiechnęła się lekko, kiedy wyznał, jak bardzo w nią wierzył.
- Chciałem dać ci czas na ucieczkę. Uznałem, że nie mam wielkiego
wyboru. Mogłem umrzeć wskutek odniesionych obrażeń albo zaryzykować,
wzbijać się w górę i w ostatniej chwili zmienić się w człowieka, mając nadzieję,
że nie złamię karku. - Rurik miął materiał jej piżamy. - I nie złamałem karku.
Wiedziała, co miał na myśli.
- A co złamałeś?
- Parę żeber, i z moim obojczykiem stało się coś złego. - Rurik wzruszył
ramionami i wyglądało to bardziej jak badanie sprawności obojczyka niż gest
niefrasobliwości. - Ale to, co stało się później, nie ma już znaczenia.
Pogłaskała go, uspokajając się i pocieszając.
Ale zrozumiała, że nie ma czasu na współczucie. Rurik i jego rodzina byli
zamieszani w walkę do samej śmierci, i jeszcze po niej.
A Rurik... Rurik chciał tylko wygrywać. Pragnął sprawiedliwości.
- Kiedy Kassian i Siergiej odwrócili się, wyjąłem strzałę, którą ugodził
mnie Kassian, i wbiłem ją prosto w gardło Siergieja - mówił dalej.
- Świetnie - powiedziała Tasya.
- Krwiożercza dziewczyna. - Mocno pocałował ją w czoło. - Ale ten
podstęp ze strzałą naprawdę wkurzył Kassiana. Wziął swoją laskę - mój ojciec
ma rację, twierdząc, że oni potrafią użyć wszystkiego jako broni - i jej ostrym
końcem ugodził mnie w ramię. Przygwoździł mnie do ziemi.
Tasya wzdrygnęła się, zasłoniła dłońmi oczy, próbując nie dopuścić do
siebie tej strasznej wizji.
- Popatrzyłem w górę, nade mną spadał Ilja, leciał wprost na mnie z
rozczapierzonymi szponami, a wtedy nagle wybuch rozdarł ptaka i posypały się
czarno-białe pióra.
Tasya odkryła twarz.
- Wzięłam ich strzelbę i zastrzeliłam go.
- Zuch dziewczyna! - zachichotał Rurik. - Tak myślałem, że to musiałaś
być ty.
- Wiedziałam, że nie mogę go zabić, ale to nieważne. Miałam nadzieję, że
zrobię mu krzywdę. Mała, nędzna łasica.
- To był orzeł, kochanie. - Sięgnął pod piżamę i pogładził miękką skórę
wokół jej talii. - Nie łasica, ale orzeł.
- Potrafię rozpoznać łasicę - upierała się Tasya.
- No dobra - poddał się Rurik. - Łasica.
- Kontynuuj.
Ręką zawędrował pod pasek jej spodni od piżamy. Złapała go za
nadgarstek.
- Nie to miałam na myśli. Mów dalej.
Jęknął.
- Później możemy pogadać.
Spojrzała w dół jego ciała i już wiedziała, dlaczego stracił
zainteresowanie opowiadaniem swej historii. Kiedy lekko gładził skórę na jej
pośladkach, jej ciekawość też wyraźnie zmalała.
Jednak zbyt wiele pytań nadal pozostawało bez odpowiedzi, a ten
powolny rozkwit namiętności mógł zostać powstrzymany chwilę dłużej.
Chciała znać na nie odpowiedź, i sama też miała coś do powiedzenia.
- Spadł na ciebie?
Rurik westchnął, gotów jej dotykać.
- Upadł o włos ode mnie, i bardzo dobrze, bo i tak byłem wtedy na wpół
martwy. Mógł mnie zadusić, a ja nie byłbym w stanie go odepchnąć. Ten dupek,
Kassian, wściekł się. Pochylił się nade mną, złapał mnie za gardło i powiedział:
„Teraz cię wykończę. Potem wytropię tę kobietę i sprawię, że będzie cierpiała”.
- Rurik zaśmiał się, ale to nie był radosny śmiech. Sprawił, że Tasya była
zadowolona, że nie była Kassianem. - Pamiętasz tę sztuczkę, o której ci
opowiadałem, że mogę sprawić, aby zmieniła się tylko jedna część mojego
ciała?
- Tak - nie była pewna, czy chciała o tym słuchać.
- Zmieniłem ręce w szpony i rozszarpałem nimi jego gardło. - Rurik żywo
gestykulował wolną ręką. - Potem wyłupiłem mu oczy. Potem... Tasyo?
Tasyi szumiało w głowie, widziała niewyraźnie. Ale to nie z powodu
obrzydzenia, jakie czuła, słysząc obrazowe opowieści Rurika. Oczami
wyobraźni widziała go leżącego na ziemi i walczącego życie swoje - i jej.
- Zabiłeś go - powiedziała.
- Tak, zabiłem.
Usiadł i pochylił się nad nią. Jego ciało było dla niej ochroną, a jego twarz
była tajemnicza.
- Przez cały czas, kiedy walczyłem, pragnąłem tylko tego, żeby udało ci
się uciec. Nie płacz nade mną. I nie czuj się winna, że uciekłaś. Zrobiłaś to, co
należy. Przywiozłaś ikonę tutaj, i nigdy nie zapomnę, że... zaufałaś mi.
- Zaufałam i nadal ci ufam. Przykro mi z powodu ikony. - Pogładziła go
dłonią po policzku. - Powinnam była ci powiedzieć, że ją znalazłam.
- Kiedy wracałem do zdrowia, miałem dużo czasu na rozmyślanie. -
Zbliżył czoło do jej czoła. - Znalazłaś ją w kaplicy, prawda?
- Kiedy po raz pierwszy wszedłeś do kaplicy, trzymałam dłoń siostry
Marii Helvig. Była nadal ciepła...
Tasya czuła wstrząs, pomieszany z żalem, ale równocześnie cieszyła się,
że siostra Maria Helvig odeszła i teraz jest ze swoimi siostrami.
- A co mogłaś powiedzieć? - zapytał pospiesznie. - Na przykład:
„Zakonnica nie żyje, ale wiesz, co? Znalazłam ikonę”.
- To prawda. Nie pomyślałam, żeby powiedzieć ci o ikonie. Potem
pogrzebaliśmy zakonnicę, następnie pojawili się Varinscy, a potem...
- Potem nie chciałaś mnie znać. - Pochylił się nad nią, wdychając zapach
jej włosów.
- Nie, wciąż cię kochałam, i byłam za to wściekła na siebie.
- Kochałaś mnie - powtórzył powoli niskim głosem. - Powiedz mi to
jeszcze raz.
- Kocham cię.
Pocałował ją. Jego oddech zmieszał się z jej oddechem, językiem badał
wnętrze jej ust, przytłaczając ją swoim ciepłem. Każdy ruch pełny był ciepła i
życia, a kiedy jego ręka wśliznęła się pod jej koszulę, dotknęła brzucha, a potem
piersi, chciała umrzeć z rozkoszy i resztę życia spędzić w jego ramionach.
Położyła mu dłonie na ramionach.
- Opowiesz mi resztę historii?
Rozwiązał tasiemkę spodni.
- Jutro. Opowiem ci jutro.
Rozdział 33
Zorana uroczyście postawiła ogromną pieczeń wieprzową polaną sosem z
rozmarynu i musztardy na stole w kuchni Wilderów, cofnęła się o krok i
uśmiechnęła, podczas gdy jej dzieci i mąż chwalili i klaskali.
Tasya przyłączyła się. Zaletą lat spędzonych w rodzinach zastępczych
była zdolność obserwowania tradycji rodzinnych, szybkiego ich przyswajania, i
gładkiego dostosowywania się do nich.
Czasami należało wtopić się w tłum, nie rzucać się w oczy.
Tu, u Wilderów, nareszcie czuła się jak w domu. Ta rodzina przyjęła ją na
swoje łono bezwarunkowo, tak jak Rurik obiecał. Konstantine i Zorana
otworzyli przed nią swój dom, nie dlatego, że przyniosła ikonę, ale dlatego, że
kochała ich syna. Podczas tych mrocznych dni, kiedy myśleli, że nie żyje,
rodzice rozmawiali o nim, pytali ją o jego ostatnie dni, pokazywali jego zdjęcia
z dzieciństwa, płakali razem z nią.
Teraz, kiedy wrócił, nie należał już tylko do nich. Za to oddawali jej hołd,
sadzając na honorowym miejscu przy kuchennym stole.
Rurik usiadł na ławce obok, ubrany w luźny czarny podkoszulek i dżinsy,
na nogach miał stare buty do biegania. Upewniając się, że Tasya ma na swoim
talerzu wszystko,na co miała ochotę, zabrał się do swojego powitalnego obiadu.
Firebird wzięła wolny wieczór w pracy w szkole artystycznej państwa
Szarvas. Usiadła obok Rurika. Jej skóra promieniała tym dziwnym blaskiem,
który miały tylko kobiety w ciąży.
Jasha i jego narzeczona Ann przylecieli na to spotkanie z Napa.
Siedzieli przy stole naprzeciw Rurika, otwierając ciągle nowe butelki
wina z winnicy Wilderów i pilnując, by kieliszki były pełne.
- Mamo, jedzenie jest już na stole. Czy teraz Rurik może opowiedzieć
nam, co się wydarzyło?
Jasha patrzył zniecierpliwiony i zdenerwowany, jak tylko najstarszy syn
mógł patrzeć, kiedy odmawiano mu jego przywilejów.
Zorana spojrzała na syna.
- Rurik powinien jeść. Wciąż jest słaby.
- Słaby od czego? Jakim ciężkim próbom został poddany? - Jasha wskazał
na brata. - Jeszcze nie słyszałem tej historii.
- Jestem taki słaby - dramatycznie wyszeptał Rurik. Matka poklepała go
po ramieniu i nałożyła ostatni kawałek pieczeni.
- Jesteś taki przemęczony - w głosie Jashy słychać było irytację, ale jego
widelec zabrał się do pracy przy pełnym talerzu i nie zwalniał.
- Czekanie irytuje Jashę - szepnęła Ann do Tasyi. - Jeśli zależałoby to od
niego, wszystkie ikony byłyby dawno znalezione, pakt zostałby zerwany i
moglibyśmy nareszcie wrócić do uprawy winogron i produkcji win.
- A ty i ja mielibyśmy czas na miesiąc miodowy - dodał Jasha.
- Jeszcze nie zgodziłam się wyjść za ciebie za mąż - wypaliła Ann.
Jasha objął ją mocno.
- Ale się zgodzisz.
Ann dumnie odwróciła głowę, jak kobieta pewna swojego mężczyzny.
- Może.
- Bez ciebie umrę.
Znów odwróciła się w jego stronę, dotykając gojących się blizn na jego
gardle.
- Omal przeze mnie nie zginąłeś. To wystarczy.
Przez otwarte kuchenne drzwi wpadało ciepłe, pachnące letnim
wieczorem powietrze. Zorana serwowała wieprzowinę z pieczonymi
czerwonymi ziemniakami i marchewkami polanymi oliwą z oliwek, i olbrzymią
grecką sałatką.
Wszystko w domu Wilderów wydawało się takie normalne... ale Tasya
nie zapominała, że jadła obiad przy stole swojego wroga.
Jakkolwiek to wydawało się normalne.
Konstantine siedział w swoim wózku inwalidzkim u szczytu stołu.
Kroplówka dyndała na haku. Wypił już tyle wódki, że mógł nią wypełnić
Morze Czarne.
Jasha był tak podobny do Rurika, że Tasya mogła domyślić się, że są
braćmi, jednak byli zupełnie różni. Rurik miał brązowe włosy i piwne oczy.
Włosy Jashy były czarne, a jego oczy miały osobliwy kolor, jak starożytne złote
monety.
Ann była bardzo wysoka i szczupła, powściągliwa, trzymała wszystkich
na dystans, dopóki się nie uśmiechnęła. Wtedy wszystkich natychmiast
oczarowywała. Oczywiście Jasha uwielbiał ją, traktował, jakby była królową, a
on jej najbardziej oddanym dworzaninem.
Tasya nachyliła się do Rurika.
- Podoba mi się sposób, w jaki Jasha odnosi się do Ann - szepnęła mu do
ucha.
Rurik włożył do ust kawałek ziemniaka, przeżuł i przełknął.
- Pantoflarz z niego - powiedział, a Tasya spojrzała na niego groźnie.
- Nie ma nic złego w byciu pantoflarzem - dodał pospiesznie.
Tasya wzięła oliwkę z talerza z przystawkami. Gryzła ją, aż trafiła zębami
na pestkę, językiem oddzieliła miąższ oliwki od pestki i wysunęła z ust samą
pestkę.
Rurik zaczerwienił się, w jego oczach zapłonął znajomy ogień.
Nachylił się do niej.
- Później mi za to zapłacisz.
- Ale przecież jesteś osłabiony z powodu odniesionych ran... i naszego
spotkania ostatniej nocy - mruknęła. - Powinieneś odpocząć.
- Nic mi nie jest - warknął. Uśmiechnęła się.
- W takim razie, liczę na to.
- Mamo, Rurik powiedział, że dobrze się czuje. - Jasha uśmiechnął się do
swojego pyskatego brata. - Może więc opowiedzieć nam, co się stało.
Zorana pogroziła palcem starszemu synowi, ale Konstantine rzekł:
- Prawie skończył jeść, ja też chciałbym wiedzieć, jak Rurik przeżył atak
Varinskich.
Rurik odłożył widelec i nóż. Przy stole zapadła cisza. Zaczął mówić.
- Tasya powiedziała wam, że widziała mnie walczącego w powietrzu z
Ilją...
Podobnie, jak ubiegłej nocy, historia ta znowu wstrząsnęła Tasyą.
Rurik był tak bliski śmierci, a kiedy opowiadał, jak pokonał Ilję, ze strzałą
utkwioną w piersi, zmieniając się w człowieka, by ocalić życie spadając na
ziemię, na przemian wzdrygiwała się i klaskała. Wciąż ledwie mogła pojąć, kim,
lub czym był, i jakim cudem umknął śmierci.
Kiedy doszedł do tej części opowieści, w której Tasya strzela do Ilji,
Konstantine nalał sobie wódki i podał butelkę dalej.
- A teraz wszyscy wznieśmy toast. Za naszą nową córkę, Tasyę!
Wszyscy podnieśli kieliszki i wypili. Z wyjątkiem Firebird, która piła
wodę.
- Za nasze trzy córki. - Zorana przechyliła kieliszek najpierw do Firebird,
później do Ann i Tasyi. - One są w naszych sercach.
Wszyscy znowu wypili.
- Za Rurika! - powiedział Jasha.
- Za Rurika! - powtórzyli wszyscy chórem.
- Oby udało mu się opowiedzieć swoją historię w całości! - Jasha spojrzał
wymownie.
Wszyscy się śmiali, pili i wysłuchali historii jeszcze raz.
- Czy Ilja zginął od uderzenia? - zapytał Konstantine.
- Nie, zatoczył się i chwycił pistolet Kassiana. Kopnięciem podciąłem mu
nogi. - Rurik wybuchnął śmiechem. - A ten idiota sam się zastrzelił.
Przy stole zapadła cisza.
- Domyślam się... że to był śmiertelny strzał... bo zadany przez demona? -
zapytał Jasha.
- Bardziej śmiertelny niż piekło - potwierdził Rurik.
- Varinski strzelił do siebie? Sam się zabił? - Konstantine siedział i patrzył
w dal, zmrużył oczy i zacierał ręce. - Niesłychane, niemożliwe.
Ciekawe, o co chodziło.
- Pakt zaczyna się sypać - powiedziała rzeczowo Zorana.
- Jeśli będziemy mieli szczęście, pozabijają się nawzajem, zanim nas
znajdą.
- Pomarzyć dobra rzecz, mamo.
Zaledwie miesiąc wcześniej Jasha i Ann też mieli przejścia z klanem
Varinskich i pomimo że Jasha został wyleczony, wciąż ma blizny.
- Więc oni wszyscy byli martwi. Ty leżałeś na ziemi. I...?
Firebird machała rękoma, próbując nakłonić Rurika, żeby skończył
opowieść.
- Zwyciężyłem, ale byłem wyczerpany. Byłem postrzelony. Straciłem
mnóstwo krwi. Byłem odwodniony, cały obolały i nie mogłem uwolnić się od
tej laski, która przybijała mnie do ziemi, ani wezwać pomocy.
- Nie - powiedziała Tasya drżącym głosem.
- Było ciemno i zimno, a ja majaczyłem bez świadomości. Był już świt,
kiedy w końcu się uwolniłem i wiedziałem, że umieram.
Zorana zacisnęła pięść nad sercem. Ann otarła oczy chusteczką, a Jasha
objął ją ramieniem. Firebird pogładziła ręką swój zaokrąglony brzuch.
- Bardzo cierpiałem i cieszyłem się, że to już koniec... - Rurik spojrzał na
Tasyę. - Wtedy pojawiło się przy mnie dwoje ludzi.
- Ktoś przyszedł ci z pomocą? - Błękitne oczy Tasyi wypełniły się łzami.
Patrzyła na Rurika z wyrazem, który łamał mu serce, i z zainteresowaniem. -
Niech Bóg im błogosławi.
Podobała mu się ta nowa Tasya, delikatna i czuła, zmieniona przez
miłość. Dotykała go przy każdej sposobności, przyglądała mu się, kiedy
wydawało jej się, że spał, troszczyła się o niego.
Wiedział, że to nie będzie trwało wiecznie. Miłość, tak, będzie trwała, ale
Tasya nie będzie tak ciągle w niego wpatrzona. Kobieta, taka jak Tasya,
potrzebowała konkretnego zajęcia, i trzeba będzie o czymś takim pomyśleć, i to
szybko, ale... mężczyzna łatwo przyzwyczajał się do takiego traktowania.
- Za nimi świeciło słońce, więc nie widziałem ich twarzy. - Rurik chciał
jak najszybciej mieć to za sobą, ale jednocześnie chciał, żeby ktoś mu
wytłumaczył, co właściwie się stało. - Oni wyglądali, jakby świecili.
Podbródek Tasyi przestał drżeć. Usiadła wyprostowana i patrzyła na
niego.
- Kobieta dała mi coś do picia, chyba wodę. To była naprawdę dobra,
czysta woda. Nigdy nie piłem tak dobrej wody. - Na samo wspomnienie Rurik
poczuł się lepiej. - A mężczyzna... jakby ze mną rozmawiał. A przynajmniej
słyszałem jego głos w swojej głowie. Powiedział, że nigdy nie uda mi się
wyrwać tej laski z ziemi, ale gdyby udało mi się podciągnąć pod siebie stopy i
ręką chwycić laskę, mógłbym się podnieść.
- Dlaczego on sam nie wyciągnął jej z twojego ramienia? - zapytał Jasha,
który nadal nie rozumiał. Cóż, Jasha nie był zbyt domyślny.
Firebird patrzyła na niego oburzona.
- Bo to był duch, kretynie - powiedziała.
- Daj spokój - Jasha dobitnie wyraził niedowierzanie. - Miałeś
halucynacje.
Tasya zaciskała pięść na papierowej serwetce.
- Pamiętam tylko, że bolało jak cholera, kiedy w końcu udało mi się
wyswobodzić. - Na to wspomnienie Rurik potarł ramię. Miał nadwerężone
ścięgna, naderwane mięśnie i świadomość, że musiał złamać łopatkę. - Ci ludzie
zaprowadzili mnie do strumienia, który wypływał ze zbocza góry. Zanurzyłem
się w tej lodowatej wodzie, pozwoliłem jej obmyć rany i napiłem się.
Zemdlałem, a kiedy odzyskałem przytomność wschodziło słońce.
- Na pewno miałeś halucynacje - uznał Jasha.
Tasya popatrzyła najpierw na Jashę, potem na Rurika. Chciała coś
powiedzieć, ale zrezygnowała.
- Miałeś szczęście, że nie utonąłeś w strumieniu - powiedziała Ann.
- Z tego, co mówią mieszkańcy Capraru, strumień wysechł, kiedy rodzina
Dimitru została wymordowana.
To zrobiło wrażenie nawet na Jashy. Firebird zadrżała.
- To lepsza historia o duchach, niż te, które słyszałam na obozach.
- Może i miałem halucynacje i wydawało mi się, że widziałem tych ludzi i
strumień, ale moje rany naprawdę się zabliźniły, byłem przytomny i mogłem
stanąć o własnych siłach, a po tej parze ludzi nie został żaden ślad ani zapach. -
Rurik patrzył na swoją rodzinę, wszyscy byli bardzo przejęci jego opowieścią.
- A laska nadal tkwiła w ziemi.
Tasya przełknęła ślinę i odezwała się słabym głosem:
- Wiem, kim oni byli. - Oczy wszystkich zwróciły się na nią. - To byli
moi rodzice.
Zorana pokiwała głową, jakby tego właśnie się spodziewała.
- Najpierw uratowali mnie. - Tasya delikatnie pogładziła Rurika po
ramieniu. - Później ciebie.
Rurik ujął jej dłonie i pocałował.
- Możemy spokojnie uznać, że dali nam swoje błogosławieństwo.
Rozdział 34
- My też. Zorana i ja dajemy wam nasze błogosławieństwo. - Konstantine
uderzył otwartą dłonią w stół. - Jeszcze jeden toast! Za rodziców Tasyi, za
Dimitru!
- Antaia i Jennicę - uzupełniła Tasya.
- Antaia i Jennicę Dimitru! - Konstantine spojrzał na kieliszek z czystą
wódką. - Pahzhalstah, moi przyjaciele. Dziękuję.
Jeszcze raz wszyscy wypili. Konstantine z szacunkiem podniósł trunek,
jakby oddając honor rodzinie Dimitru za ocalenie syna.
Zorana szepnęła coś mężowi do ucha, po czym wstała i zaczęła sprzątać
ze stołu. Tasya i Ann próbowały się podnieść i pomóc, ale Zorana je
powstrzymała, kładąc dłoń na ramionach obu dziewcząt.
- Kuchnia jest mała. Pozwólcie, że sama to zrobię.
- A więc, Rurik. - Konstantine z hukiem postawił swoją szklankę na stole.
- Miałeś dzidę w ramieniu. Zostałeś trafiony strzałą. A twoje palce... były
złamane?
Tasya zmarszczyła brwi, zmieszana.
- Jego palce są w porządku.
Rurik pokiwał głową. Wiedział, do czego zmierza ojciec.
- Bo widzisz, ja mieszkałem tu, w tym domu, przez tydzień, z trzema
płaczącymi kobietami. Wszystko załatwiłaby jedna krótka rozmowa
telefoniczna. - Konstantine podniósł głos. - Jeden telefon, Rurik! Mogłeś
dzwonić na koszt rozmówcy!
Zorana zabrzęczała naczyniami, zgadzając się z jego słowami.
Jasha rozluźnił się i uśmiechnął.
Rurik uśmiechnął się szeroko i powiedział:
- No nie wiem, tato. Jesteś dość surowy, jeżeli chodzi o trwonienie twoich
pieniędzy na rozmowy międzynarodowe.
Tasya uderzyła Rurika pięścią.
- Twój ojciec ma rację. Dlaczego nie zadzwoniłeś? Kiedy spojrzał na jej
wściekłą twarz, natychmiast spoważniał.
- Słuchajcie. Udało mi się dostać do klasztoru. To zajęło mi cały dzień,
chodzenia i czołgania się. Tam było jedzenie i woda, zostałem tam osiem lub
dziewięć dni. Już nie umierałem, chociaż bardzo chciałem. Czułem się jak
gówno i nie mogłem o własnych siłach zejść do miasteczka Capraru.
Jasha zmarszczył brew.
- Przebywanie w klasztorze nie spaliło cię na popiół?
- Nie wchodziłem do kaplicy. Nie dotykałem żadnego ze świętych
przedmiotów. Ale mówię ci, to nie było zabawne. - Rurik zadrżał na
wspomnienie chłodnego klasztoru, twardej, wąskiej pryczy, koszmarów
spowodowanych gorączką i bólem. - Nie tylko dlatego, że jestem związany
paktem z diabłem. Każdy mężczyzna czułby się co najmniej dziwnie, śpiąc w
łóżku zakonnicy. Na szczęście dla mnie byłem tak cholernie chory, że ledwie
mogłem podnieść głowę.
- Wybacz, stary. - Jasha potrząsnął głową.
- W końcu pojawiła się tam kobieta z Capraru. Okazało się, że pani
Gulyas przychodziła tutaj raz w miesiącu, żeby sprawdzić, jak się miewa siostra
Maria Helvig.
- Musiałeś wyglądać koszmarnie. - Firebird złapała gorącą, mokrą ścierkę,
którą rzuciła jej matka, i wytarła stół.
- Byłem cały posiniaczony, ubranie miałem w strzępach, rany na całym
ciele, zaschnięta krew... a kiedy pani Gulyas krzyknęła na mój widok,
obawiałem się, że wystraszyłem ją na śmierć. - Na to wspomnienie Rurik wytarł
twarz serwetką.- Potem zrozumiała, że zakonnica nie żyje.
- Mój Boże. - Tasya zakryła dłonią usta
- Nie znałem języka...
- Mój Boże - powtórzyła Tasya.
- Nie pomyślałbym, że kobieta takiej tuszy mogła uciekać tak szybko. -
Rozpostarł ramiona, by pokazać jej rozmiar.
- Prędko pobiegła z powrotem do swojego samochodu, nie mogłem jej
dogonić. Wiedziałem, że wróci...
- Z glinami? - zgadła Ann.
- Zaciągnęli mnie do miejscowego więzienia. Wrócili do klasztoru,
ekshumowali siostrę Marię Helvig i stwierdzili, że jej nie zamordowałem.
Znaleźli Varinskich. Byli całkiem zadowoleni, że ich zabiłem - mieszkańcy
Ruyshvanii nie są wielbicielami Varinskich. - Rurik uśmiechnął się na
wspomnienie doskonałego, wystawnego posiłku, który właśnie skończyli jeść. -
Kiedy ktoś w końcu przypomniał sobie, że widział mnie z tobą, Tasyo, chcieli
wiedzieć, gdzie jesteś. Powiedziałem im, że uciekłaś przez tunel... Nie uwierzyli
mi, ale poszli tam i sprawdzili. Znaleźli twoje ślady. Zrobili wielkie święto, a
później wypuścili mnie.
Tasya pociągnęła duży łyk wódki. Gdyby nie czułość, jaką ją darzył,
pewnie by się roześmiał. Była taka bohaterska, kiedy musiała się zmagać z
fizycznymi wyzwaniami, i tak tchórzliwa, jeśli chodzi o uczucia innych, a
szczególnie jej własne. Ale nauczy się. W rodzinie tak wylewnej, jak jego, po
prostu będzie musiała.
- Tasya, nie chciałabyś wiedzieć, dlaczego cieszyli się z tego, że udało ci
się wyjść z tego cało? - zapytał.
- Nie - odparła.
- Tasya - powiedział z wyrzutem.
- Dlaczego? - poddała się.
- Bo rozpoznali w tobie księżniczkę Dimitru.
- Nie mogli. I nie rozpoznali - mówiła szybko Tasya. - Nic o tym nie
wiem. Kto mnie rozpoznał?
- Kiedy mnie wypuszczali, przyszła pani Gulyas. Miała ze sobą miniaturę
średniowiecznego obrazu. Przedstawiał królową Dimitru. Tasyo, ona wyglądała
zupełnie jak ty. Czarne włosy i piękne, niebieskie oczy. W twojej rodzinie są
silne geny.
- Nie. Nie mogli mnie rozpoznać. Dlaczego nikt nic nie powiedział? -
Tasya odgarnęła włosy z czoła. Tak naprawdę nie wiedziała, czy ma być
zadowolona, czy przerażona.
- Rozpoznali cię. Ale chcieli uszanować twoje życzenie anonimowości.
Potem... kiedy pojawili się Varinscy, rozpoznali też ich. Opowiadali straszne
historie o tej nocy, kiedy twoi rodzice zostali zamordowani.
Tasya rozejrzała się wokół.
W jej oczach widział jej myśli. Ostatniej nocy spała z urodzonym
drapieżnikiem. Dziś jadła obiad ze swoimi wrogami. Niedowierzanie walczyło z
akceptacją.
Wziął ją za rękę i lekko uścisnął.
- Mieszkańcy Ruyshvanii to bardzo mili ludzie. Bardzo cierpieli pod
rządami Czajkowskiego. Są rozważni, ale nie okrutni. Mają długą pamięć, i są
szczęśliwi, że żyjesz. Bardzo szczęśliwi. - Pochylił się nad nią, objął ją za szyję i
pocałował. - Ja też jestem szczęśliwy.
Zatrzepotała rzęsami i lekko się uśmiechnęła.
- I dlatego jesteśmy sobie przeznaczeni.
Jak mógłby się jej oprzeć? Znowu ją pocałował.
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham - szepnęła.
- Idźcie na górę - powiedział Jasha tonem oburzonego starszego brata.
- Cśśś. To takie słodkie - wtrąciła Zorana. Rurik nadal trzymał jedną rękę
na ramieniu Tasyi.
- W każdym razie, tato, kiedy wsadzili mnie do samolotu, uznałem, że
kolejne dwadzieścia cztery godziny nie zrobią wielkiej różnicy, więc zrobiłem
wam niespodziankę i pojawiłem się osobiście.
- No dobra. - Konstantine pokiwał głową. - Niech ci będzie. A teraz -
jesteśmy rodziną. Obaj moi synowie zdobyli serca godnych ich kobiet...
- I jeżeli będą ciężko nad sobą pracować, może za czterdzieści lat będą ich
warci - przerwała mu Zorana.
Konstantine spojrzał na żonę, potem na Tasyę siedzącą po drugiej stronie
stołu.
- Ona tak mówi, bo jesteśmy razem zaledwie od trzydziestu pięciu lat.
- Więc niewiele ci już brakuje, tato - powiedział radośnie Rurik.
- Wtedy zaczniemy liczyć od początku - Zorana uśmiechnęła się, ale jej
usta drżały. Z tego, co mówili lekarze, Konstantine'owi raczej nie będzie dane
przeżyć z Zoraną kolejnych pięciu lat, a wtedy... Rurik nie mógł znieść myśli, co
mogłoby się stać, gdyby Konstantine umarł z brzemieniem wszystkich swoich
grzechów.
- Usiądź, mamo - powiedziała Firebird. - Ja włożę naczynia do zmywarki.
- Dobrze, ale najpierw!... - Zorana wyciągnęła z lodówki talerz z deserem
i postawiła na stole. - Pierogi z wiśniami!
Jeszcze kilka minut temu Rurikowi wydawało się, że nie jest w stanie
zjeść niczego więcej. Teraz, kiedy patrzył na swój ulubiony deser, powiedział:
- Moja kochana mamo, uwielbiam cię.
- I powinieneś. - Zorana nałożyła porcję Konstantine'owi i usiadła, a ten
odkroił kawałek i nakarmił ją.
- Obaj moi synowie znaleźli godne siebie kobiety - powtórzył
Konstantine. - I wiem, że kobiety, które wybrały moich synów, poślubią ich i
razem spłodzą dużo dzieci. Całe mnóstwo dzieci.
Rurik przerwał karmienie Tasyi pierogami.
- Zaraz, zaraz, tato...
- Panie Wilder, nie chciałabym dyskutować... - Oczy Tasyi rozbłysły.
- Tato, szukasz dziury w całym... - powiedział Jasha.
Firebird z hukiem zatrzasnęła drzwi zmywarki. Dźwięk rozszedł się
echem w małej kuchni, wszyscy zamilkli. Po chwili ciszy Firebird zapytała:
- Rurik, co teraz zamierzacie zrobić?
- Nie wiem - przyznał. - Chcę wrócić na wykopaliska w Szkocji i
uporządkować je. Tasya chce podróżować w różne dzikie miejsca na świecie w
poszukiwaniu materiałów do artykułów.
- Ja tego nie powiedziałam! - zaprotestowała Tasya.
- Nie musiałaś.
Teraz doskonale ją rozumiał. Rozumiał jej słabości i mocne strony, jej
potrzebę ciągłego udowadniania sobie czegoś i pomagania tym, którzy nie mogli
sami sobie pomóc.
- Kłopot w tym, że nasze zawody stawiają nas na drodze Varinskich,
którzy teraz wiedzą, kim jest Tasya i że jako jedynej udało jej się przed nimi
uciec. Nie spoczną, dopóki ona żyje. Oprócz tego wiedzą, gdzie teraz mieszkają
Jasha i Ann. Nikt nie jest bezpieczny. To jakiś obłęd. - Rurik spojrzał na Jashę.
- Myślisz, że możemy sprawić Varinskim tyle kłopotów, że będą bardzo
zajęci, a my będziemy mogli spokojnie pracować?
- Nie będziecie musieli - powiedziała Firebird dziwnym, podniosłym
głosem, jakby przepowiadała przyszłość.
Rurik aż podskoczył i wpatrywał się w swoją małą siostrę. Cholera, tylko
nie ona.
- A co ty możesz wiedzieć, dziecino? - zapytał Jasha. - Boris nie żyje,
został zamordowany przez własną rodzinę - powiedziała Firebird tajemniczo. -
Przywództwo w rodzinie jest teraz do wzięcia.
- Miałaś wizję? - zapytał cicho Jasha.
- Nie. Przeczytałam w Internecie! - Firebird wybuchła śmiechem, zgięła
się w pół i chwyciła za brzuch. - Rany, wy, faceci, jesteście tacy naiwni!
Ann też się roześmiała, potem Tasya, a w końcu Zorana. A mężczyźni
byli solidarni w swojej dezaprobacie.
- To nie jest śmieszne - powiedział Rurik.
- Myślałam, że jest - uśmiechnęła się Tasya.
- No dobrze, córko. - Konstantine spojrzał karcącym wzrokiem na
Firebird. - Zażartowałaś sobie z nas. A teraz opowiedz nam szczegóły.
- Jego ciało zostało znalezione na wysypisku śmieci na peryferiach
Kijowa, wyglądało jak poturbowane przez - Firebird palcami pokazała
cudzysłów - dzikie zwierzęta. Międzynarodowa prasa spekuluje, że Varinscy
zabili go, ponieważ nie udało mu się przerwać procesu bliźniaków Varinskich i
utrzymać całej sprawy w tajemnicy przed mediami. Jeden z Varinskich wydał
oświadczenie, w którym powiedział, że Boris był najsłabszym przywódcą w
historii i zostanie zastąpiony przez kogoś, kto ma wystarczająco dużo siły, aby
przywrócić rodzinie Varinskich dawną świetność.
- Kto to powiedział? Kto jest ich nowym przywódcą? - Ann wyprostowała
się na krześle.
- Nie przedstawił się.
- Oni walczą między sobą na rozkaz - Konstantine pogładził brodę. -
Zastanawiam się, kto to może być.
- Jest kilku kandydatów, chociaż żaden z nich nie ma wystarczających
zdolności organizacyjnych i bezwzględności, żeby zapanować nad tymi
chłopakami - odpowiedziała Ann. Wszyscy wpatrywali się w nią z
niedowierzaniem, a ta pokręciła głową. - Nie jestem jasnowidzem, ale w ciągu
kilku ostatnich tygodni wiele się dowiedziałam.
- Jeśli w sieci była jakkolwiek wzmianka o Varinskich, Ann ją znalazła -
powiedział z dumą Jasha.
- W Internecie można znaleźć dużo śladów działalności młodszych
Varinskich. Grają w gry w sieci, oglądają strony pornograficzne, niektórzy mają
nawet profile na portalach społecznościowych. - Ann uśmiechnęła się z
satysfakcją kogoś, kto odkrył słabe ogniwo.
Konstantine podrapał się w szyję.
- Co za amatorszczyzna - westchnął.
- Ciekawe, jakie jeszcze informacje można by było od nich wyciągnąć -
zastanawiała się Tasya i zmrużyła oczy. Rurik od razu domyślił się, o czym
myślała, więc wydał pierwsze polecenie swojej kobiecie.
- Nie będziesz igrała z bandą młodych, napalonych Varinskich, żebyśmy
mogli dowiedzieć się, co dzieje się w organizacji.
Tasya nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Rurik złapał ją za
ubranie i postawił na nogi. Wtedy na niego spojrzała.
- Obiecaj mi, że nie będziesz wchodziła im w drogę. Teraz oni wiedzą,
kim jesteś. Wiedzą, że jesteś niedokończonym zleceniem, będą chcieli
udowodnić swoją skuteczność, tu chodzi o ich renomę. Nie kontaktuj się z nimi.
- Potrząsnął nią lekko. - Jesteś to winna swoim rodzicom, którzy wrócili z
zaświatów, żeby uratować twoje życie i moje.
- Obiecuję, Rurik - powiedziała Tasya i pogłaskała go po policzku. - Nie
martw się tak.
Nie martw się?
Rurik powoli osunął się na krzesło.
Kobieta, która miała w zwyczaju najpierw działać, a dopiero potem
myśleć, mówiła mu, by się o nią nie martwił.
Tasya dała mu wszystko. Powiedziała prawdę o sobie i prawdę o nim.
Sprawiła, że opanował dziką część siebie. Przyniosła ikonę jego rodzicom i
udowodniła, że znaczył dla niej o wiele więcej niż jej własne ambicje i zemsta.
Teraz musiał ją chronić - przed Varinskimi i przed samym sobą.
- Naprawdę, Rurik. Obiecuję, że nie skontaktuję się z nimi przez Internet.
Uspokój się - powiedziała Tasya i włożyła mu widelec w dłoń. - Lepiej zjedz
swoje pierogi.
- Dzień dobry! Czy jest tu ktoś? - przez otwarte okno dał się słyszeć
słodki, wysoki kobiecy głos. Wszyscy naraz gwałtownie podskoczyli i odwrócili
się.
To była panna Mabel Joyce, zaglądała przez okno. Była wysoka, mocno
zbudowana i tylko lekko zgarbiona. Odkąd Rurik pamiętał, jej włosy zawsze
miały kolor srebrnoszary. Kiedyś jej oczy mogły mieć kolor orzechowy, ale
teraz wyblakły i były bladoszare. Jej szczęki opadały, skóra na policzkach i
podbródku zwisała, a cała twarz była wyrazem łagodnej natury staruszki. Ale na
jej skórze nie było śladu znamion, Rurik nigdy nie widział jej na słońcu bez
kapelusza.
Teraz też trzymała w ręku kapelusz: słomkowy, z szerokim rondem, który
wyglądał jak z meksykańskiej plaży.
- Proszę wejść! - Konstantine przyjaznym gestem zaprosił ją do środka.
Zorana podeszła do drzwi i otworzyła, wpuszczając do środka pannę
Joyce.
- Kto to jest? - szepnęła Tasya do Rurika, patrząc na staruszkę.
- To emerytowana nauczycielka z Blythe. Uczyła nas wszystkich w
liceum. - Rurik dostrzegł nieufny wyraz twarzy Tasyi.
- To niesamowita starsza pani. I dopiero od niedawna chodzi o lasce.
- Jak to się stało, że nikt z was nie usłyszał, jak nadchodzi? - zapytała.
- Ona jest zupełnie zadziwiająca. - Rurik pamiętał, że nieraz panna Joyce
podglądała ich, kiedy grali w podejrzane gry lub walczyli.
Tasya zaczęła wiercić się na krześle.
- Myślisz, że nas słyszała? Słyszała, o czym rozmawialiśmy?
- Nie. Aż tak długo tutaj nie stała.
Wstał i zaproponował pannie Joyce swoje miejsce. Ta machnęła ręką.
- Wpadłam tylko na chwilę. Milburnowie byli w mieście, więc zabrałam
się z nimi. Chcieli skrzynkę malin ze straganu. Robią z nich dżem, i niech ich
Bóg błogosławi, dzielą się nim ze mną. Mam coś dla was, więc przyjechałam.
Zorana podała jej szklankę mrożonej herbaty i staruszka ją wypiła.
Panna Joyce nie piła alkoholu.
- Dziękuję. Uff! - Powachlowała się kapeluszem. - Cóż za upalne lato!
Poszperała w torebce i wyciągnęła podłużną kopertę.
Rurik zauważył na niej zagraniczne znaczki, poplamiony papier,
zamaszysty charakter pisma, którym na kopercie napisano ich adres.
- Przyniesiono mi to przez pomyłkę, ten nowy listonosz z Burlington to
idiota! - Panna Joyce zmarszczyła brwi. - Poczta powinna lepiej dobierać sobie
pracowników. Jednak kiedy zobaczyłam, skąd jest list, pomyślałam, że może
mieć coś wspólnego z..., hm...
- Adrikiem - dopowiedziała przerażona Zorana. Jasha powoli wstał.
Rurik też.
To jasne. Adrik.
Rurik był wściekły na swojego młodszego brata, że przez tyle czasu nie
dawał rodzicom znaku życia, ale jednak... płynęła w nich ta sama krew. Serce
Rurika zaczęło bić powoli i mocno.
Zorana wyrwała kopertę z rąk panny Joyce. Otworzyła ją łatwo, była tak
poszarpana, że list ledwie się w niej trzymał. Porzuciwszy kopertę na podłogę,
rozłożyła cienki arkusz papieru.
Panna Joyce pochyliła się i podniosła kopertę.
- Przeczytaj nam, Zorano. Niech wszyscy usłyszą tę wiadomość - w głosie
Konstantine'a słychać było optymizm, ale i strach.
- Amerykański konsul w Nepalu z przykrością przesyła tak złą
wiadomość, ale Adrik... ciało Adrika w stanie poważnego rozkładu zostało
znalezione i zidentyfikowane. Został poddany kremacji - jej głos przez chwilę
drżał, ale opanowała się. - Jego prochy zostaną nam przekazane.
- O, nie - szepnęła Ann.
Firebird wydała z siebie stłumiony szloch.
- Moi kochani, stało się to, czego się obawialiśmy. Tak mi przykro! -
Panna Joyce pogłaskała Zoranę po plecach.
Tasya przytuliła Rurika, a on oparł się na jej ramieniu.
- Tak, jak podejrzewaliśmy - powiedział Konstantine, który jeszcze klika
minut temu był szczęśliwy, teraz wyglądał mizernie i blado. - Nasz syn i brat nie
żyje.
Poza żalem rodziny była jeszcze jedna potworna sprawa - nie było już
nadziei.
Bez Adrika, bez kobiety, którą kochał, i bez ikony, którą miał znaleźć,
pakt nigdy nie zostanie zerwany.
Konstantine był skazany na piekło.
Wszyscy oni byli potępieni... na wieki.