Prolog
Podczas śnieżnej zimy, na zamarzniętych, pustych stepach Ukrainy, kiedy
noc nastaje tak jak nieproszony gość, moja babka siada przy kuchence olejowej,
rozgrzewając stare kości i przytula mnie mocno. Gdy błagam ją, ona opowiada
mi stare rosyjskie legendy: o pięknej szwaczce Maryushka jak bóg nieśmiertelny
Kashei zmienia ją w feniksa, albo o muzyku Sadko jak poślubił królewnę
morską. Gdy jest już bardzo późno i wiatr szarpie oknami swoimi lodowatymi
palcami, błagam o inną historię - jedną z tych przerażających i nawiedzających
mnie.
Większości ona odmawia. Ale czasami, niechętnie opowiada legendę o
Ciemności, o Konstantine Varinskim i jego cyrografie... jej głos drży.
To zdarzyło się przeszło tysiąc lat temu, jej opowieści często różnią się,
ale zawsze główne fakty nie zmieniają się....
Konstantine Varinski był wysoki, z szerokimi ramionami i nogami jak
długie pnie, miał sprawne ręce, które przy użycia noża mogły wypatroszyć
mężczyznę. W trakcie gorącego lata i mroźnych zim, przechadzał się w
pojedynkę, polując na bezsilnych, kradł, gwałcił i mordował, do czasu gdy jego
sława dotarła aż do samego diabła.
Konstantine był nie tylko tak brutalny jak wilk, ale również przebiegły jak
lis. Zaoferował diabłu pakt: on i jego potomkowie zostaliby oddanymi
służącymi szatana, a w zamian, diabeł przyznałby im umiejętność zmiany w
zwierzęta.
Jego propozycja była tak śmiała, aż diabeł zajrzał w głąb duszy
Konstantina. To co zobaczył zadowoliło go i zdumiało: Konstantine był zły do
szpiku kości, obrzydliwym i użytecznym narzędziem.
Ale Konstantine nie poprzestał ze swoimi żądaniami.
On i jego potomkowie byliby niezwyciężeni, nigdy nie mogli by polec na
polu walki chyba że zostali by zabici przez innego demona. Każdy Varinski
byłby długowieczny i najważniejszy - mieli by jedynie synów. Wszędzie gdzie
by poszli, wnieśliby ciemność. Byliby Ciemnością.
Aby przypieczętować pakt, Konstantine obiecał dostarczyć świętą ikonę
rodzinną, jeden obraz podzielił na cztery wizerunki Madonny.
Tak jak moja babka, matka Konstantine była dobrą kobietą. Odmówiła
żądaniom Konstantina. Chroniła ikonę, serce jej domu, jej życiem... więc
Konstantine użył noża i swoich rąk by zamordować ją.
Gdy jej czerwona krew rozlała się na biały śnieg, przyciągnęła go blisko i
wyszeptała mi do ucha.
Konstantine, chcesz być prawą ręką szatana, zatem tak będzie - do dnia,
gdy mój największy wnuk się urodzi. On będzie tak przesiąknięty złem jak Ty
kiedykolwiek mogłeś zapragnąć, odpowiedni spadkobierca twojej spuścizny...
już przewiduję jego upadek. Jego upadkiem jest kobieta i w dniu gdy on
zakocha się, podstawa paktu z diabłem pęknie.
Ona będzie kochać mojego wnuka, ich miłość będzie silna, silna z mocą
Madonny, w dniu gdy ich czwarty syn urodzi się, twój mistrz stanie w obliczu
porażki.
Pewny siebie z tryumfem, Konstantine zaśmiał się.
Jego matka przycisnęła ikonę do piersi i popatrzała głęboko do tamtego
świata.
Gdy synowie dorosną, twoi potomkowie zjednoczą się przeciwko diabłu.
Pomimo wszystkich przeciwności, oni będą walczyć a kiedy oni wygrają
najwyższą bitwę dobra przeciwko złu, szatan pozbawi Cię swoich łask.
Konstantine odpowiedziało: W takim razie będę musiał upewnić się, że
oni nie wygrają.
Zagłębiał nóż bardziej w jej klatce piersiowej.
Zanim wyzionęła ducha, powiedziała, przeklinam cię, mój synu. Spalisz
się w najbardziej palącym ogniu piekła.
Nie zwrócił żadnej uwagi jej przepowiedni ani jej przekleństwu. Była,
przecież, tylko kobietą.
Nie sądził, że jej ostatnie słowa mają władzę by zmienić przyszłość - i co
ważniejsze, nic nie mogło narazić na szwank jego paktu ze Złem.
Pomimo że Konstantine nie wierzył, w przepowiednie jego matki, szatan
wiedział, że Konstantine jest kłamcą i oszustem. Więc by zagwarantować, że
wiecznie zachowa Varinskich i ich usługi, potajemnie usunął maleńki fragment
z ikony i podarował biednemu plemieniu wędrowców, obiecując, że to
przyniesie im szczęście.
Gdy Konstantine pił aby uczcić umowę, diabeł podzielił Madonne na
cztery części i rzucił je w cztery kąty ziemi.
To zdarzyło się tysiąc lata temu... ale moja babka pamięta.
Ona chciała by zapomnieć.
Dokładnie w miejscu gdzie Konstantine Varinski zamordował swoją
matkę, przez lata powstał dom przepełniony mężczyznami z szerokimi
ramionami i nogami jak pnie, oraz ze sprawnymi rękoma.
Oni są potomkami Konstantina... i czasami zastanawiam się czy moja
babka została zgwałcona przez jednego z tych złych mężczyzn i oddała mu
syna, jak wiele niewinnych kobiet zrobiło to przez lata.
Cyrograf kosztował Konstantina niewiele, tylko jego duszę i dusze jego
dzieci i dzieci jego dzieci, na wieki wieków.
Ale diabeł nie ma takiej władzy by dotrzymać obietnicy wiecznie i jeden
moment może zmieniać równowagę między dobrem i złem....
Ten moment przyszedł trzydzieści siedem lata temu, na stepach
współczesnej Rosji, gdzie nowy Konstantin Varinski przemierzał i walczył.
Był godnym następcą pierwszego Konstantine, wojownik, przywódca...
wilk. Pod jego kierownictwem, Ciemność pracowała dla dyktatorów,
przemysłowców, każdy płacił im złotem. Z powodu ich sprawności w bitwie,
wytrzymałości i stanowczości, doszli do bogactwa, szanowano ich i bano w
Azji, Europie i jeszcze dalej. Tropili niewinnych, walczyli w okrutnych
wojnach. Zyskali bogactwo i moc do czasu gdy pewnego dnia nowy Konstantin
nie spotkał cygańskiej dziewczyny... i zakochał się.
Taka mała rzecz, miłość i taka prosta dla wielu osób. Ale to była miłość
na wieczność, gwałtowna, namiętna i trwała. Konstantina i Zoranę, miłość
zżerała. Nic nie mogło ich rozdzielić. Wbrew wszystkim pragnieniom i
tradycjom, oni pobrali się.
Varinscy poprzysięgli zabić dziewczynę i ocalić ich przywódcę od jego
obłędu i jej czarów.
Cyganie gonili kochanków, wściekli, że Varinski ukradł dziewczynę,
która była ich jasnowidzem.
W tajemnicy Konstantine i Zorana uciekli do Stanów Zjednoczonych.
Zmienili nazwisko na Wilder i osiedli w Górach w stanie Waszyngton. Tam
posadzili winogrona, owoce, warzywa, mieli też trzech synów, Jasha, Rurik, i
Adrik, wszyscy przystojni i silni zgodnie z paktem diabła.
Tak jak jego ojciec, Jasha miał umiejętność przemienienia się w wilka.
Rurik zmieniał się w jastrzębia i leciał na skrzydłach nocy.
Ponura dusza Adrika dostosowała się do przemiany w czarną panterę.
Następnie, po raz pierwszy od tysiąca lat, urodziło się dziecko. Nie syn,
ale córka.
Konstantine sądził, że narodziny są cudem i znakiem, że pakt został
złamany.
I może tak by było... jednak diabeł uprawia hazard z duszą człowieka, on
dąży do zwycięstwa.
Rozdział 1
Wiosna, prawie trzy lata temu.
Brown Uniwersytet, opatrzność, Rhode Island.
W swoim pokoju w akademiku, Firebird Wilder usiadła z długopisem w
ręce, ignorując pęd rozradowanych studentów i wpatrywała się w kartkę na
dzień ojca na jej biurku.
Zgadnij co zrobiliśmy?
Zbyt wstydliwe.
Niespodzianka!
Zbyt lekceważące.
Jesteśmy w tym razem!
Zbyt poufałe.
W końcu, wzięła test ciążowy, umieściła go w kartce, wsunęła do koperty
i zapieczętowała bez napisania ani jednego słowa. Nie było żadnych słów które
mogły wyjaśnić... to.
- Hej, Firebird! - Jacob Pilcher wsunął głowę w otwarte drzwi - Czemu
tak siedzisz? Już koniec. Bawmy się!
Uśmiechnęła się do niego, honorowy student noszący bejsbolówkę
przekrzywioną w bok, koszulkę bawełnianą, która miała napis: Ostrzeżenie,
Wyposażenie pod presją i głupi uśmiech - Czekam na Douglasa.
- Oh. Wspaniały glina z kampusu. - Jacob poruszył swoimi palcami tak
jak magik i wyrzucił sarkazm ze swojego głosu - I to on zabiera cię do Bruna?
Wsunęła kopertę do swojego portfela - Taki jest plan.
- Ok. On jest w porządku. - Jacob podniósł kciuk w górę - Ale zgaduję, że
to oznacza że nie pijesz, hę?
- I tak nie pije. Mam dopiero dwadzieścia lat.
- Wiem, wiem ale można to obejść?
W dole korytarza słychać okrzyki - No chodź człowieku! Idziemy bez
ciebie, człowieku!
- Muszę iść! - Jacob pomachał - Zobaczymy się na miejscu! - zatrzymał
się by spojrzeć na nią - Świetnie wyglądasz. - bez czekania by mu
podziękowała, obrócił się i wybiegł z pokoju - Zaczekaj. Czekać, ty głupku!
Jacob był miłym dzieckiem. Dzieckiem, chociaż był starszy od niej o rok i
zakochany w niej od momentu gdy wprowadziła się do akademika. Był
zdruzgotany gdy spotkała Douglasa, ale kontynuował uśmiechanie się.
Podeszła do lustra i uśmiechnęła się.
Jej róż był brzoskwiniowo złoty, jej rzęsy powłóczyste i czarne, jej blond
włosy zostały upięte z tyłu głowy ale Jacob miał rację - świetnie wyglądała.
- Jesteś piękna, jak zawsze - usłyszała głos od drzwi.
Obróciła się z uśmiechem. - Douglas. Jesteś wcześniej!
- Nie mogłem się już doczekać. - wszedł, jego blond włosy były rozwiane
przez wiatr, w jednym ręku trzymał bukiet czerwonych i żółtych róż, a w drugiej
dużego złotego wypchanego psa.
Pobiegła do niego.
Upuścił psa i uściskał ją.
Opierając głowę o jego ramię, zamknęła oczy. Był ciepły i silny, solidny i
muskularny. Dla niej, wszystko w nim oznaczało bezpieczeństwo i miłość -
wieczną, tak jak jej rodziców.
Niespodziewane łzy napłynęły jej do oczu, trzymała go coraz mocniej,
mając nadzieję, że nie zauważy.
Oczywiście zauważył. Douglas zauważał wszystko. - Hej, co jest? Coś nie
tak z twoimi ocenami końcowymi?
Westchnęła. Zauważał wszystko ale nie był zbyt wnikliwy - Wszystko
poszło dobrze, nawet lepiej.
Spojrzał w kierunku drzwi - Ten facet Jacob zmartwił cię?
- Nie, kochanie! Po prostu jestem szczęśliwa.
Douglas starł jedną z łez kciukiem - Masz dziwny sposób okazywania
tego.
Douglas nie mówił o sobie ani o swojej przeszłości, jak dotąd, Firebird
pozwoliła mu unikać odpowiedzi na jej pytań ponieważ coś nałożyło zbyt wiele
cynizm do jego ciemnych oczu.
Coś jeszcze - ona dawała mu radość, a kiedy przyłapała, jak patrzył na
nią, to widziała to wrażenie szczęścia na jego twarzy, a ona nie chciała tego
popsuć.
Kiedyś nakłoni go do opowiedzenia jego historii życia.
- Przyniosłem Ci kwiaty - puścił ją i podał jej bukiet róż. Pochylając się,
podniósł psa - I milusińskiego kumpla. I gratuluję kochanie, za pięć tygodni,
będziesz maszerować po scenie i dostaniesz twój dyplom.
- Dziękuję - uśmiechnęła się, była zachwycona i odczuwała ulgę, że
przerobiła cztery lata w trzy i skończyła je z wyróżnieniem - Dziękuję.
- Są śliczne. Zapamiętałeś jaki rodzaj kwiatów lubię!
- Pamiętam wszystko co dotyczy Ciebie - przyjrzał się jej, jak napełniła
wazon wodą i ustawiała kwiaty na biurku - Rozpoznałbym Cię w tłumie w
kasynie w Las Vegas.
Śmiała się, nie wierząc w te słowa - Spójrzmy na tego faceta - przerzuciła
wypchane zwierzę i popatrzyła ze zdziwieniem - Myślałam, że to jest pies, ale to
jest kot!
- Pies? Nie dałbym ci psa. - Douglas zabrzmiał jak by się obraził - To
puma.
- Tak, zgadza się. - duża, kędzierzawa puma z białym brzuchem i
ciemnymi szklanymi oczami, które patrzyły wprost w jej duszę.
Objęła pluszaka, przytuliła go i ukryła twarz w pluszowym futrze. Miał
zapach Douglasa: jak szampon i odświeżacz, jak kwiaty, które przyniósł i tak
jak bogaty, upajający zapach jej pierwszego i jedynego kochanka - To
maleństwo prześpi się ze mną w łóżku.
- To jest dokładnie tam gdzie on chce być. - Douglas patrzył na nią tym
wzrokiem, który mówił jej, że uważa ją za cud.
To dlatego pozwoliła mu się uwieść.
Dla Wildersów, zawsze była cudem, pierwszą kobietą urodzoną w
rodzinie od tysiąca lat. Ale była bystrą dziewczyną.
Jej ojciec i matka imigrowali do Stanów Zjednoczonych, uciekając przed
jego rodziną, znaną jako Varińscy. Jej ojciec był ich przywódcą, ale nie
wiedziała co zrobił aby na to zasłużyć, ale jakiekolwiek przestępstwa planował i
wykonywał, żałował ich teraz. Mimo to choćby nie wiem gdzie był, w starym
domu na Ukrainie albo w jego winnicy w Waszyngtonie, wciąż miał zdolność
do zmiany w wilka.
To był cud.
Przekazał te zdolności swoim synom.
Tak jak jego ojciec, jej najstarszy brat, Jasha, przebiegał las jako wilk. Jej
drugi brat, Rurik, przemierzał powietrze jako jastrząb. Jej trzeci brat, Adrik,
zniknąć gdy był siedemnastolatkiem, ale był dziki i buntowniczy, czarna
pantera, która polowała na swoją ofiarę bez skrupułów.
Ona była inteligentna, ciężko pracowała mimo to nie odziedziczyła ani
jednej małej kropli nadprzyrodzonych zdolności. Reszta świata uważała ją za
całkiem normalną, zatem ona tak się zachowywała.
Ale Douglas, glina z kampusu, facet którego spotkała cztery miesiące
temu... zmusił ją do czucia się specjalną.
Upuściła pumę i wróciła w ramiona Douglasa. Włożyła całe swoje serce,
całą swoją miłość w pocałunek którym go obdarzyła i odwróciła go w kierunku
łóżka.
Zebrał siły by się przeciwstawić - Nie. To jest twoją noc by świętować.
Otarła się o niego - Ja chcę świętować po swojemu.
- Chcesz świętować ze swoimi przyjaciółmi, z ludźmi których widujesz
codziennie na zajęciach. - nigdy nie wydawał się zwracać uwagi że nie był
jednym z jej znajomych.
Trzymał się z dala, ale patrzył, zawsze patrzył - Twoi przyjaciele piją u
Bruna.
- Nie mogę pić. Jestem niepełnoletnia. I spotykam się z gliną z kampusu,
więc nie mogę mieć fałszywego dowodu.
- Obiecuję nie wyrzucić cię pod warunkiem, że wypijesz tylko napoje
bezalkoholowe. - przyłożył swoje czoło do jej - Powiem Ci mój sekret.
- Tak?
- Jestem w tym samym wieku co Ty.
Odsunęła się - Nie żartuj. Jak zdobyłeś pracę?
- Mam fałszywy dowód. - nie uśmiechnął się ale jego oczy migotały.
- Nabijasz się - mówił poważnie?
- Nie. Ale nie mów nikomu bo stracę pracę - puścił ją i poszedł do szafy
wnękowej - No chodź idziemy.
Pomógł założyć jej marynarkę - Powiedziałeś, że jesteś gliną od czterech
lat.
- Tak, zgadza się.
- Zacząłeś jak miałeś szesnaście lat? To niemożliwe. - nawet nie ukończył
liceum?
- Jestem dobry w tym co robię, więc departament policji ignoruje
rozbieżności w mojej historii dotyczącej pracy.
- To w czym jesteś takim specjalistą?
- Tropię ludzi. Znajduję przestępców oraz zaginionych.
Wpatrywała się w niego, była nieufna po raz pierwszy odkąd go poznała -
Jak?
Wzruszył ramionami - To dar. Jesteś gotowa?
- Muszę wziąć torebkę - z kartą w środku.
Wyszli na zewnątrz w majowy wieczór.
Kampus był stary i uroczy. Masywne drzewa rosły wzdłuż alejki, ich
liście były jaskrawozielone. Wiosna spowodowała, że kwiaty zakwitły wzdłuż
dróg i zwabiały kochanków na zewnątrz aby spacerowali trzymając się za ręce.
Nikt nie zauważył kiedy Douglas wziął ją za rękę i pocałował jej palce.
- Tropienie to dość dziwny talent - powiedziała. To był talent, który
sprowadził Varinskich na drogę niesławy i bogactwa.
- Dorastałem w dość twardych warunkach. Przesiadywałem na ulicach. -
uśmiechnął się gorzko - Mam kontakty z większością glin.
Firebird zaczęła ciężko oddychać.
Nareszcie, coś o jego przeszłości.
- Zgaduję, że twoi rodzice byli biedni? - zapytała.
- Biedni to nie jest zbyt trafne określenie - zaprowadził ją z dala od
studentów będących na spacerze i śpiewających operę po włosku. Wskazał na
nich - To nie jest coś co oglądasz w większości kampusów na collegu.
Ale ona nie dała się rozproszyć - Dlaczego nie lubisz rozmawiać o swoich
rodzicach?
- Moi rodzice nie byli przyjemnymi ludźmi. Wolałbym porozmawiać o
twojej rodzinie. Gdy mówisz o nich, twoja twarz jaśnieje - objął ją ramieniem -
Lubisz ich. Wiesz jakie to rzadkie?
- Nie, to nie jest rzadkie. Mnóstwo ludzi lubi swoje rodziny.
- Mnóstwo ludzi nie lubi swoich rodzin. - prowadził ją w kierunku
Bruno’s Bar and Grill - Kupię dla ciebie befsztyk.
Wprowadził ją trochę do swojej przeszłości, a teraz proponuje befsztyk,
żeby ją rozproszyć.
Nie ma mowy. Nie pozwoli mu osiągać swój cel. Zatrzymała się na
środku chodnika. Stanęła naprzeciw niego i wzięła go za ręce - Masz dopiero
dwadzieścia lat. Twoja przeszłość jest tak haniebna, że nie możesz o tym
rozmawiać?
- Nie haniebna. Ale to nie jest temat do rozmowy tu i teraz. - wskazał na
śmiejących się i wykrzykujących studentów zmierzających do Bruna.
- W takim razie porozmawiamy o tym później.
Spuścił wzrok na ich złączone ręce, następnie spojrzał na jej twarz - Dziś
wieczorem, powiem ci wszystko. Mam tylko nadzieję, że ty… - zatrzymał się,
jego twarz pokryła się grymasem.
- Że ja co?
- Czasami wolałbym żeby to nigdy się nie zaczęło.
Zaniepokojona, spojrzała na zbliżających się studentów, wtedy odwróciła
się do Douglasa - O czym Ty musisz?
Studenci otoczyli ich. Jej przyjaciele, rozradowani, wyczerpani,
świętujący.
- Hej, Firebird, to już koniec!
- Hej, Doug, zabawmy się!
Popchnęli Douglasa i Firebird, ciągnęli ich wzdłuż drogi, rozdzielili ich.
Firebird śmiała się i rozmawiała z nimi ale miała cały czas Douglasa w polu
widzenia - i on patrzył na nią.
Przyglądał się jej jakby naprawdę była cudem.
Złapał ją gdy weszli Bruna - Wieczorem porozmawiamy. Dobrze?
- Dobrze - Przypomniała sobie o kartce w swojej torebce - Bardzo dobrze.
Miejsce szczelnie wypełniło się rozradowanymi studentami z kampusu.
Douglas trzymał ją u swego boku, próbował zamówić jej befsztyk ale ona
upierała się przy hamburgerze i butelce wody. Faceci w barze próbowali
namówić ją na piwo, a ona cieszyła się, że może używać Douglasa jako
wymówki by powiedzieć nie.
Pozowała do zdjęcia z trzema jej najlepszymi przyjaciółmi kiedy dwóch
facetów, zbyt pijanych żeby iść, zaczęło kołysać się do siebie. Walka rozpoczęła
się lotem błyskawicy i Douglas zabrał się do roboty, rozdzielając walczących i
dokonując aresztowania. Zanim policja i EMTs przybyli, zrobił wrażenie na
Firebird swoją cierpliwością i siłą.
Podbiegł do niej - Muszę tu zostać i pomóc. Zaczekaj na mnie.
- Nie mogę. Padam ze zmęczenia. - w obecnym stanie męczyła się bardzo
szybko - Wrócę do domu na piechotę z dziewczynami.
Obejrzał się na bałagan w barze - Będziesz cały czas ze swoimi
przyjaciółmi? Będziesz uważać?
- Będę ostrożna. Wpadniesz później?
- Nie wiem czy dam radę. To będzie ciężka noc.
- W takim razie zobaczymy się rano. I będziemy rozmawiać.
- Tak. Rano, będziemy rozmawiać.
Pozostałe dziewczyny mieszkały pięć minut drogi od akademika Firebird.
Meghan miała specjalne lody, które jej matka przysłała jej z Teksasu.
Oczywiście Firebird musiała wstąpić aby spróbować domowej roboty Wanilii z
sosem czekoladowym i na szybkie plotki. Od wesołego nastroju przeszły szybko
do stanu refleksji, ponieważ zdały sobie sprawę, że ich wspólne lata dobiegają
końca. Firebird uznała, że lepiej jak wróci do akademika bo inaczej zaśnie na
krześle.
Główna droga kampusu wciąż była zapełniona bawiącymi się studentami,
ale tłum przerzedzał się szybko, a kiedy skręciła w kierunku swojego
akademika, było ciemno i cicho.
Nie zwracała na to uwagi. Douglas powiedział jej, że kampus nie jest
bezpieczny, ale jej ojciec nauczył ją samoobrony.
Wieczór nie ułożył się tak jak chciała. Douglas wspomniał coś o swojej
przeszłości, obiecał że powie więcej, ale jego praca uniemożliwiła mu to.
Obiecał, że porozmawiają rano ale widziała wyraz jego twarzy - nie chciał tego.
Jakie tajemnice ukrywał? Ma tylko dwadzieścia lat. Jest policjantem. Jak
zła może być jego przeszłość?
Gdy przechodziła wzdłuż wysadzanego drzewami chodnika, początkowo
nie dosłyszała dźwięków za nią. Nasłuchiwała kroków, a nie szelestu liści i
skrzypnięcia gałęzi. Ale gdy usłyszała je, wiedziała co wróżą.
Ktoś ją śledził, skradając się wzdłuż przez drzewa i ten ktoś nie był
człowiekiem.
Varinscy.
Jakoś, Varinscy znaleźli ją.
Nie obejrzała się, nie mogła okazać, że wie, że jest śledzona. Jej serce
waliło jak oszalałe.
Nie biegnij mała Firebird, słyszała głos Konstantina w swojej głowie.
Bieganie powoduje pragnienie łowów u myśliwego, a nie możesz wyprzedzić
wilka albo pantery. Nie możesz odlecieć jak jastrząb. Ale możesz ich
przechytrzyć i możesz im uciec.
Gdy Varinski ruszał się od drzewa do drzewa, słuchała dźwięków,
próbując zrozumieć co za istota ją tropiła. Ptak czy może kot skakał między
gałęziami.
Jej akademik wyłonił się z ciemności. Światła rozświetlały około połowę
okien. Ludzie nie spali. Mogła krzyczeć o pomoc.
Ale przecież ktoś odniósłby obrażenia.
Otworzyła swoją torebkę, wyciągając telefon komórkowy, zastanawiała
się czy nie zadzwonić do Douglasa. Pomógł by jej - ale, nie byłby zadowolony,
że spacerowała samotnie.
Po za tym jak podniesie telefon do ucha, to może zostać zaatakowana.
Jak ją zlokalizował? Czego chce?
Jak zbliżała się do akademika, dźwięk za nią stawał się wyraźniejszy.
Wyszperała swoje klucze i włożyła między palce tak aby jeden klucz wystawał
między palcami. Wyjęła telefon i wykręciła dziewięć-jeden - nie mogła trafić w
ostatni guzik, w tym momencie drzwi do akademika otworzyły się gwałtownie.
Ośmiu facetów wyszło z budynku, Jacob był wśród nich, mając na sobie tylko
bejsbolówkę, farbę do ciała i buty do biegania. Gwizdali gdy ją mijali.
Pomachała do nich i wsunęła się do środka zanim drzwi się zamknęły.
Wtedy pobiegła. Wbiegła na piętro do swojej sypialni. Nie włączyła
światła, ale skradała się do okna. Uważała aby pozostać w cieniu.
Był tam, przykucnął przy olbrzymim dębie, wielki złoty kot. Światło
księżyca sączyło się przez liście i oświetlało jego sylwetkę, nawet stąd mogła
zobaczyć, jak jego ciemne oczy patrzyły w jej okno, jego ogon drgał wolno
jakby strata ofiary rozdrażniła go.
Co on planował jej zrobić? Był to samotny Varinski, zabawiający się w
tropienie i zabicie córki Konstantina Wildera? Albo miał zamiar ją porwać i
trzymać jako pionek w ich grze, która miała na celu zniszczenie jej rodziny?
Musiała uciekać. Musiała wyjechać. Nie mogła czekać do zakończenia
roku, musiała odejść od razu - i nie mogła powiedzieć Douglasowi dlaczego.
Nigdy by je nie uwierzył.
- O, moja miłości - co ona sobie myślała, żeby związać się z normalnym
facetem? Nie zrozumiałby o cyrografie i specjalnych talentach jej rodziny. Czy
on mógł? To było całkowicie obłąkane.
Gorzej, jako jej chłopak, byłby w niebezpieczeństwie, takim samym
niebezpieczeństwie, które śledziło ją.
Ale... pogłaskała swój brzuch. Nie miała wyboru. Musi spróbować. To
dziecko zasłużyło na ojca, a Douglas zasłużył na swoje dziecko.
Za oknem, wielki kot zszedł w końcu z drzewa. Stanął i rozciągnął się.
Przyjrzała się mu.
Puma. To była puma.
Zmarszczyła brwi. Jej serce zatrzymało się. Popatrzyła w kierunku łóżka
gdzie duże, miękkie wypchane zwierzę leżało sobie.
Puma?
Gdy kot zaczął przemieniać się, jej serce zaczęło walić jak oszalałe.
Pazury schowały się. Kości przybrały nowy kształt: łapy stały się rękami,
nogi wydłużyły się i wyprostowały, ramiona stały się szersze.
Twarz zmieniła, stając się twarzą człowieka, twarzą dobrze znanego
człowieka... twarzą człowieka, którego kochała.
Wpatrywała się. Wpatrywała się tak mocno, aż rozbolały ją oczy.
Douglas. Douglas był Varinskim.
Przybył do Brown, odszukał ją, zalecał się do niej, uwiódł ją, sprawił, że
ona zaufała mu, namówił ją by zwierzyła się mu.... ze wstydu ukryła twarz w
dłoniach.
Powiedziała mu, że jest z Waszyngtonu. Powiedziała mu, że ma trzech
braci, że jeden z nich jest producentem win, że jej ojciec uprawia winogrona a
jej matka rządzi rodziną.
Powiedziała mu nazwę swojego miasta?
Nie.
Dała mu coś, co umożliwiłoby mu określenie z maksymalną dokładnością
jej lokalizacji?
Nie.
Nie. Proszę, nie.
Stanął tam, nagi w świetle księżyca, miał tatuaż, który wyglądał jak
wielki pazur rozrywający skórę po jego lewej stronie.
Nie widział tego wcześniej. Dbał o to by nie zdejmować koszuli za dnia.
Bystry facet, ponieważ to zdradziło by go. Jej bracia mieli tatuaże, które
były właśnie tak żywe, tak charakterystyczne, pojawiły się ona gdy pierwszy raz
stali się bestiami.
W ogóle nie był skrępowany swoją nagością - niby dlaczego miałby być
skrępowany?
Połowa facetów na kampusie chodziła naga - Douglas odwrócił się i
pobiegł.
Na pewno jest zadowolony z siebie. Przecież dała się mu przelecieć, ale
nie złapał jej. Nie zabił jej.
I nie zamierzała dać mu tej szansy.
Podeszła do łóżka, podniosła miękką, pluszową wypchaną pumę. Jej
ciemne, intensywne oczy wyśmiewały się z niej, gdy szła do zsypu na śmieci.
Pozbyła się tej cholernej rzeczy, zrzucając ją w dół do kontenera.
Wróciła do pokoju, zadzwoniła do linii lotniczych i zarezerwowała
pierwszy najbliższy lot w kierunku wschodniego wybrzeża. Było to do Los
Angeles, ale to i tak było dobre wyjście.
Mogła zatrzymać się tam na chwilę, żeby ludzie pomyśleli że mieszka
tam, wtedy wybrała by się do Napa do wytwórni win Jasha, a stamtąd do
Waszyngtonu.
Spakowała większość swoich ubrań.
Wyszła z akademika, skierowała się do przystanku autobusowego,
zajrzała do torebki, wyciągnęła kartkę na dzień ojca z testem ciążowym w
środku i wrzuciła do śmieci.
Jakkolwiek mocno będzie próbował, nigdy nie zapomni Douglasa Blacka.
Dał jej pamiątkę, która będzie jej o nim wiecznie przypominać.
Rozdział 2
Stan Waszyngton.
Obecnie.
Variński stał w ciemnym lesie i przyglądał się, jak młoda kobieta
podjechała do małego dwupiętrowego domu i wysiadła z samochodu. Oparła się
o niego, popatrzyła w górę na gwiaździste niebo, a ból przemknął przez jej
twarz.
W tym momencie poczuł prawie współczucie dla niej. Prawie.
Ale litość walczyła z żądzą, a żądza walczyła z urazą.
Ponieważ ona była tym co go dręczyło.
Przykryte zielenią góry, pierwotna puszcza która otaczała tę dolinę.
Winorośle pokrywające płaskie tereny, staromodny dom, napełniony światłem,
ciepłem i rodziną. Większość ludzi nazwałaby to sielskim miejscem, z dala od
niespokojnych świateł wielkiego miasta, dwie godziny do Seattle.
Co ważniejsze, miała rodzinę w środku, czekającą na nią.
Firebird Wilder może użalać się nad sobą, ale to ona ma to wszystko.
Z ciężkim oddechem skierowała się do domu. Kładąc rękę na klamce,
zatrzymała się.
Wyprostowała ramiona.
Drzwi otworzyły się. Na je powitanie wyszedł jakiś mężczyzna.
Mężczyzna trzymający w ramionach dwuletniego chłopca.
Varinski wzdrygnął się.
Wtedy pomyślał... nie. Mężczyzna wyglądał jak Variński. Więc to był jej
brat, a dziecko musi być jej bratankiem.
Nie chciał poczuć ulgi... ale poczuł.
Weszła do środka i drzwi zamknęły się za nią.
Wzburzony przez gniew, potrzebę i cel, który miał osiągnąć, Varinski
chodził pośród drzew.
Przypatrywał się domowi, z jego szerokim, serdecznym gankiem z przodu
domu i jego oknami rozsypującymi światło na trawnik.
To miejsce było słabe. Jeden człowiek mógł zaatakować dom i mógł
wyrządzić szkodę - znaczącą szkodę. Stu ludzi mogło zetrzeć całą dolinę i
mogło zniszczyć każdą żywą istotę.
Konstantine Varinski zapomniał o swojej przeszłości, a jego nieuwaga
ściągała na niego i na członków jego rodziny ryzyko.
Wrócił do przodu, wszedł na schody i chodził cicho od jednego końca
ganku do drugiego.
Spojrzał w okno, do pokoju dziennego w którym było tyle życia, ciepła o
miłości.
Pomimo że Konstantine zmienił się, stał się przedwcześnie stary i
beznadziejnie chory, Varinski rozpoznał go. Siedział na leżance, z butlą tlenową
przy nim. On musi mieć prawie siedemdziesiąt lat, ale jest strasznie chudy,
mimo to ma takie samo silne ramię i włosy jak na zdjęciach zrobionych
czterdzieści lat temu.
Jego żona usiadła przy nim. Varinski rozpoznał ją ze starych zdjęć,
niewiele się zmieniła. Jej ciemne włosy błyszczały a oczy były pełne życia.
Gdy tak chodził od okna do okna, widział ich wszystkich. Trzech synów,
którzy bardzo byli podobni do ojca. Trzy kobiety, które ich synowie oczywiście
uwielbiali. Jeden samotny starszy mężczyzna.
Każdy wpatrywał się w Firebird. Siadła na podłodze przy drzwiach.
Brzdąc siedział na jej kolanach.
Jej twarz była twarda i oskarżycielska, mówiła szybko, przytuliła
chłopaczka jakby był jej pocieszeniem.
Gdy Varinski przyglądał się im w furii, zaczął zmianę. Jego ręce
rozwinęły się w łapy, łapy z długimi, ostrymi pazurami, które mogły rozedrzeć
człowieka na strzępy. Jego twarz wydłużyła się, jego zęby ukształtowały się w
kły, jego szczęka stała się duża i dostatecznie mocna aby zmiażdżyć szyję
człowieka.
Jednym skokiem, cicho zeskoczył z ganku i wbiegł w dolinę, poszukując
schronienia w okolicznym lesie.
Firebird była w szpitalu w Seattle. Z informacji jakie zebrał - a był dobry
w gromadzeniu informacji - dzieci Konstantina jeździły tam by oddawać krew
do testów, ponieważ lekarze szukali metody leczenia jego wyjątkowej i
zagrażającej życiu choroby.
Varinski skoczył na drzewo i znalazł szeroką gałąź, z której mógł
obserwować dom i wąską drogę, która wiła się do doliny.
Wtedy zaczął zastanawiać się, co odkryła?
Co spowodowało, że była tak zrozpaczona?
Jak mógłby odwrócić sytuację na swoją korzyść... i zniszczyć rodzinę?
Ponieważ nie był naprawdę Varinskim.
Był rzeczą, o którą nawet Varinscy nie upomnieli się.
Firebird nigdy nie zapomni tego dnia.
Dnia, w którym odkryła, że jej rodzina skłamała.
Dzień, w którym poznała prawdę.
Teraz, gdy znajdowała się w bezpiecznym, znajomym miejscu, które
zawsze nazywała domem, przytuliła swoje dziecko, jej Aleksandra i
opanowanym głosem, który na pewno należał do nieznajomego, zapytała -
Dlaczego nie powiedziałaś mi, że jestem adoptowana? Że nie jestem twoim
dzieckiem? Że nie jestem związana z żadnym z was? - popatrzała na kobietę,
którą zawsze uważała za swoją matkę. Na Zoranę - Dlaczego nie powiedziałaś
mi, że nie jestem twoim dzieckiem?
Jej ojciec spojrzał zadziwiony.
Jej bracia wymienili szybkie spojrzenia, które mówiły „Ona musiała
oszaleć”.
Pozostali w maleńkim salonie - jej bracia ich kobiety, obcy mężczyzna,
którego widzi pierwszy raz - wyglądali na ludzi, którzy wpadli w sam środek
emocjonalnej walki i nie wiedzą jak mają się zachować.
Ale jej matka... o, tak. Jej matka usiadła blada, zmartwiona, z
wybałuszonymi oczami... winna.
Jasha przemówił jako pierwszy, używając tonu rozsądnego starszego
brata, który sprawiał, że chciało się jej krzyczeć - Firebird, myślisz, że zostałaś
zmieniona w szpitalu? Przecież urodziłaś się w domu. Pamiętasz tę historię?
Wszyscy pamiętamy, tę noc, i opowiedzieliśmy ci tę historię przynajmniej
dziesiątki razy.
Jego żona, Anna, dotknęła jego ramienia ale spojrzał na nią i potrząsnął
głową.
- Co? - zdenerwował się - Ja tylko stwierdzam fakty.
Firebird podniosła głos - A ja mówię tylko to co lekarz mi powiedział.
Nie jestem spokrewniona z żadnym z was.
Każdy w Szpitalu w Seattle mówił rodzinie, że Dr. Mitchell jest najlepszy
w dziedzinie chorób genetycznych. Sama doświadczyła, że jest najlepszy w
dziedzinie arogancji i ostatni w dziedzinie taktu.
- Dlaczego twoi rodzice zmuszają mnie do marnowania mojego czasu?
Jesteś adoptowana. Szukam genetycznej mutacji powodującej chorobę twojego
ojca. Jesteś dla nas bezużyteczna.
Odwrócił się.
- Ktoś tu oszalał i to nie są moi rodzice. - Wściekły na go, Firebird
chwyciła go za ramię - Nie jestem adoptowana.
Spojrzał na nią jak by była robakiem - Oh, na Boga. Nie mam czasu
bawić się w to. Nie mam czasu zajmować się twoim wstrząsem i gniewem.
Laboratorium przebadało krew trzy razy. Nie rozumiesz, że do Konstantine i
Zorana Wilder oraz ich synowie są inni niż ty. - cisnął wykres pod jej nos -
Spójrz na to!
Spojrzała. Przeglądała wyniki wiele razy. To nigdy nie zmieniło się.
Konstantin wyprostował się w swojej leżance i powiedział - Ten osioł
lekarz popełnił błąd.
- Nie. Tato ty masz grupę krwi A. Mamo, ty masz AB. To oznacza, że
wszystkie dzieci muszą mieć grupę krwi A, B, albo AB. Laboratorium szpitalne
zaszufladkowało mnie jako O-.
- Więc oni są w błędzie. - Rurik był drugim synem, dawny pilot
wojskowy - Jasha ma rację. Pamiętam tę noc, padało tak mocno - nie było mowy
żeby ktoś zamienił dzieci.
Adrik był najmłodszym synem. Wyjechał i zniknął na siedemnaście lat
robiąc niewiadomo co. Wrócił zmieniony ze śmiejącego się nastolatka w
człowieka ze srogą twarzą. Uklęknął obok Firebird i mówił łagodnie,
przekonany, że ma rację - Ja przypominam sobie jak widziałem cię następnego
ranka. Pomyślałem, że jesteś najbrzydszą rzeczą jaką kiedykolwiek widziałem,
byłaś pomarszczona, czerwona i brzydka. Byłaś na pewno nowonarodzonym
dzieckiem. Szpital musiał się pomylić.
- Sprawdziłam swoją kartę z Czerwonego Krzyża. Jestem O minus. To nie
wymaga zaawansowanej wiedzy o genetyce, żeby widzieć, że ktoś z moją grupą
krwi nie może być dzieckiem dwóch ludzi, którzy mają zupełnie inną grupę
krwi.
Wszyscy wymienili szybkie spojrzenia.
- Może to jest jakiś rodzaj genetycznej mutacji? - Ann zapytała.
Firebird popatrzyła wprost na Zoranę - Nie wiem. Mamo, jak sądzisz?
- Boże - Zorana zbladła z przerażenia - Boże.
Adrik podszedł do niej - Mamo?
- Zorana? - Konstantin pochyliło się do przodu - Co się stało?
Łzy zebrały się w oczach Zorany. Przycisnęła dłoń do ust i potrząsnęła
głową w agresywnych dreszczach.
Wzrok skruszonej twarzy jej matki uspokoił niepokój Firebird.
Najgorsze skończyło się. Miała swoje potwierdzenie.
To była prawda Zorana wiedziała, że to jest prawda.
Firebird nie była jej córką.
Firebird powiedziała - Mamo, może powiesz nam wszystkiego, co możesz
pamiętać o tej nocy gdy urodziłaś... twoje dziecko.
Zorana kiwnęła głową w nieszczęsnej zgodzie i zaczęła historię, którą
Firebird znała ze słyszenia. Ale tym razem, Zorana powiedziała im szczegóły,
które trzymała w ukryciu przez tyle lat...
Rozdział 3
Dwadzieścia trzy lata temu...
Niebo przecięła błyskawica, a następnie było słychać grzmot.
- Przyj, Zorana, przyj!
Deszcz spływał w wiadra, już od godziny, uderzał o okna domu
Wildersów.
Z powodu bólu, Zorana Wilder straciła kontrolę nad pogodą.
- Przyj, Zorana, przyj!
Zorana warknęła na lekarza - Odejdź ode mnie.
- Odejść od ciebie? - Dr. Lewis zachwiał się na nogach, a jego zapach
oznaczał, że wypił mnóstwo whisky i znalazł się w tym miejscu przez burzę -
Jeśli nie odbiorę porodu to kto to zrobi? Ta stara nauczycielka? - ryczał ze
śmiechu.
Panna Joyce, chodziła tam i z powrotem w głównej sypialni Wildersów, z
niepokoju, strachu, albo może ze strachu rumieniec pokrywał jej policzki.
Przybyła z lekarzem, ubrana w jej zwykły uniform. Z ostrożnością w głosie,
wyjaśniła że była z nim gdy zadzwonił telefon i pomyślał, że powinna
przyjechać z nim aby pomóc.
Zorana ledwie powstrzymała się przed powiedzeniem, że najlepszą
pomocą Panny Joyce było by utrzymanie go w trzeźwości.
Jednak pewne sprawy były poza władzą Panny Joyce.
Gdyby tylko Konstantin był tutaj. Zawsze, gdy Zorana rodziła, trzymał ją
za rękę i uspokajał swoim głosem. Minęło dziesięć lat odkąd Zorana rodziła
ostatnio. Teraz było inaczej. Ten syn był większy. Zaczęło się szybko, zbyt
szybko aby mogła dostać się do szpitala, musi rodzić w jej własnym łóżku, przy
świetle dwóch lampek nocnych, w towarzystwie pijaka i sześćdziesięcioletniej
dziewicy.
Konstantine Wilder odpowie mi za to.
- Gdzie on jest? - Zorana wysapała - Gdzie jest ten łajdak, który
doprowadził mnie do tego stanu?
Panna Joyce zeszła jej z widoku, wahała się, jej twarz zniekształciła się.
- Do cholery, Doktorze - Zorana wycedziła przez zęby - Jakie leki mi
podałeś?
Dr Lewis spojrzał na nią ze zdumieniem - Prosiłaś o nie. Pamiętasz?
Powiedziałaś nauczycielce?
- Nie, ja nie mówiłam! - Zorana wykrzyknęła - Żadnych leków. Mówiłam
ci... żadnych leków!
Panna Joyce wytarła czoło Zorany szmatką - Ona nie pamięta - Zorana
usłyszała, jak powiedziała lekarzowi.
Gdyby Zorana miała choć trochę energii, zeskoczyłaby z łóżka i
trzepnęłaby ich obydwoje.
- Przyj, Zorana, przyj! - panna Joyce powiedziała.
Zorana chwyciła swoje kolana, nabrał tchu i zaczęła przeć.
Ciśnienie wewnątrz było silne. Dziecko już prawie wyszło.
- Gdzie jest Konstantin? - zapłakała w panice.
- Tama nad zatoką puściła i on ratuje winorośle przed zalaniem. - Panna
Joyce powachlowała się swoją ręką.
- Nie obchodzą mnie winorośle. Niech je zmyje. - Zorana poczuła kolejny
skurcz - Przyprowadź Konstantina. Jego syn przychodzi na świat.
Dr Lewis śmiał się - Myślisz, że to jest kolejny syn?
Oczywiście, że to jest syn. Przez tysiąc lat, Varinscy, a teraz Wildersi,
mają jedynie synów.
Miała trzech synów, silnych synów, psotnych synów, pięknych synów...?
- Przyprowadź Konstantina natychmiast!
Panna Joyce poprawiła je poduszkę i powiedziała - Jeśli on nie opanuje
powodzi, dom i my razem z nim popłyniemy daleko.
Zorana spojrzała za okno. Wszędzie była czarna noc. Wtedy jasna
błyskawica rozdzieliła niebo.
Jęczała. Łzy bólu i strachu popłynęły z jej oczu, a niepokój rozrastał w jej
umyśle. Jej chłopcy - Jasha, Rurik, i Adrik - powinni leżeć w łóżku pogrążeni
we śnie, ale nikt nie mógł przespać tę gwałtowną burzę. A Konstantin jest tam
gdzieś, w deszczu i szalejącym wietrze, narażając swoje życie... ponieważ ból i
leki zwiększyły jej moc... burza uderzała w nich z jeszcze większą siłą -
Konstantin... - wołała łagodnie.
Lekarz pociągnął łyk z butelki, zawinął rękawy i powiedział tuż przy jej
twarzy- Już nie długo.
Zorana wrzasnęła - Trzymaj się z dala ode mnie!
- Nie bądź głupia, kobieto. Jestem lekarzem. Potrzebujesz mnie. - Dr.
Lewis uśmiechnął się idiotycznie i nachylił się nad nią.
- Nie! - kopnęła go.
Wprawiła go w osłupienie, poleciał do tyłu, machając ramionami i trafił
na toaletkę tak mocno aż lustro zatrzęsło się w ramie - Co Ty robisz? -
zabrzmiał jakby walczył aby stanąć na nogi.
Panna Joyce pochyliła się do niego.
Zorana usłyszała głuchy odgłos, jak dźwięk dojrzałego melona kiedy się
go upuści.
Panna Joyce wstała, jej niebieskie oczy jaśniała w radosnym podnieceniu
- Zemdlał.
- To głupiec - Zorana była wściekła.
- I tak go nie chciałaś.
- Oczekiwałem, że będzie świadomy!
- Nie martw się. - Miss Joyce podwinęła rękawy i zastąpiła go - Ja mogę
odbierać poród.
Zorana nie miała żadnych wątpliwości że mogła. Krążyły pogłoski, że
Miss Joyce jest z Houston, że uczyła w szkole zdominowanej przez chuliganów,
że brutalnie została zaatakowana przez studentów z nożami i spędziła pół roku
w szpitalu. Jeśli kiedykolwiek cierpiała z powodu tkwiącego głęboko bólu albo
niepokoju egzystencjalnego, w żaden sposób nie okazała tego. Panna Joyce
sprowadziła się do tej małej miejscowości w górach wkrótce po narodzinach
chłopców Zorany i uczy w miejscowej szkole od tamtego czasu, zdobywając
reputację niewzruszonej. Żaden uczeń nigdy nie zadzierał z nią.
Panna Joyce pochyliła się - Przyj, Zorana. Przyj!
Zorana parła, stękała z wysiłku rodzenia syna. Już prawie był. Już
prawie....
Błyskawica błysnęła tak jaskrawo, co spowodowano utratę wzroku u
Zorany.
Światła zgasły.
- Byłam na to przygotowana. - Panna Joyce włączyła światło błyskowe,
opierając je o stolik nocny - Jest nieźle. - uśmiechnęła się do Zorany.
Jakieś maleńkie zawodzenie przedziurawiło powietrze.
Ten dźwięk. W panice, wsparła się na łokcie - Już słyszę płacz mojego
maleństwa.
- To lekarz - Panna Joyce poprawiła ją - Jest żałosny.
- Nie to noworodek.
- To przez leki. Masz halucynacje. Teraz skup się! - Panna Joyce
pochyliła się nad Zoraną.
Zorana zaparła się. Parła tak mocno, aż poczuła że dziecko wyszło z niej.
Opadła na poduszki, rozpłynęła się z wysiłku, zapociła.
Dziecko krzyczało, jego płuca były silne.
Zorana uśmiechnęła się jak tylko usłyszała je.
Wtedy jej uśmiech przygasł.
Dwa płacze...? Dwoje dzieci?
Dostawała szału.
Podniosła głowę i zobaczyła, jak Panna Joyce trzyma w ramionach
niemowlę całe we krwi.
Zorana mrugnęła, walcząc ze skutkami leków, które zmuszały ją aby
opadła. Musiała zobaczyć swojego syna zanim zaśnie, upewnić się, że jest w
porządku.
Panna Joyce podeszła w kierunku światła i jakoś przemknęła na zewnątrz.
W panice, Zorana walczyła by czuwać - Możesz go umyć? Możesz
owinąć go? Nie pozwól mu marznąć!
- Zajmę się tym.
Jedna błyskawica rozświetliła każdy zakątek świata i Zorana zobaczyła jej
syna, jego pomarszczona twarz, jego długie ciało.
Był piękny. Zdrowy. Doskonały. Jej syn. Kolejny syn Konstantina.
- W porządku - mamrotała - W porządku - jej wola ustąpiła miejsca lekom
i wyczerpaniu.
Spała.
- Niech pomyślę. Niech pomyślę!
Wysoki, młody głos Adrika obudził Zoranę, ale trzymała oczy zamknięte
i uśmiechała się ponieważ słyszała pozostałych chłopców i Konstantina, który
energicznie uciszał ich.
Adrik był najmłodszy i na pewno nie zwrócił żadnej uwagi żądaniom ojca
- Jeszcze chwileczkę! - nalegał.
- To jest nie to, głupi. To jest dziecko. - to był Rurik, bardziej
doświadczone drugie dziecko.
- Bardzo specjalne dziecko. - głęboki głos Konstantina podgrzał Zorany
duszę.
Zerknęła pod swoimi rzęsami.
To był poranek. Słońce świeciło przez okna. Było czysto. Nie było
żadnych śladów porodu.
Jej trzej chłopcy zebrali się wokół łóżeczka dla noworodka, wpatrując się
w ich mały cud.
Ale Konstantin wpatrywał się w nią. Wpatrywał się w nią z taką miłością,
aż jej serce chciało wybuchnąć z radości.
Cicho pochylił się nad nią. Odsunął jej włosy z czoła. I cicho tak, żeby
tylko ona słyszała powiedział - Dziękuję, liubov maya, za ten wielki dar.
Miał łzy w oczach, ten jej duży barbarzyńca - Dziękuję moja miłości, za
wszystko co mi dałaś.
Starł swoje łzy, wtedy odwrócił się do jego synów - Chłopcy, mama już
nie śpi. Pozwolimy jej potrzymać dziecko w ramionach?
- Mama! - Adrik skoczył na łóżko.
Konstantin zdjął go z materaca i postawił na podłodze - Ostrożnie, mój
chłopcze. - podszedł do łóżeczka.
Jasha objął ramieniem młodszego brata - Jesteś już duży. Tak jak ja i
Rurik. - rzucił znaczące spojrzenie w kierunku Rurik.
Rurik objął ich obydwu.
Adrik nie był głupi. Wiedział, że się z niego nabijają, ale bycie jednym z
dużych chłopców było zbyt pociągające. Uśmiechnął się z wyższością.
Konstantin wymienił uśmiech z Zoraną i podał jej noworodka.
Ostrożnie objęła swoje dziecko, patrzyła na czerwoną, pomarszczoną
twarz, zastanawiając się jak takie maleństwo może spowodować taką mękę -
Jest dużo mniejszy niż pozostali chłopcy.
- Cóż, oczywiście. Myślałem o imieniu. - Konstantin naprężył pierś - To
musi być imię, które będzie coś znaczyło. Sądzę, że to powinno być Firebird.
- Jak samochód, Tata? Jak Pontiac? - Jasha wyglądał jakby jego ojciec
oszalał.
Konstantin śmiał się - Jak rosyjska legenda. Firebird Maryushka. To jest
doskonałe.
Zorana mrugnęła - Ale... to imię dla dziewczynki.
- Dokładnie. Firebird symbolizuje zmianę i światło. Maryushka to imię
szwaczki, która została odmieniona przez firebird, więc to jest dobre imię dla
tego dziecka. Prawda?
Paplał. On musi paplać - Dlaczego chcesz nazwać swojego syna jak ptaka
i kobietę?
- Naszego syna? - Konstantin roześmiał się - Nikt Ci nie powiedział? To
nie jest syn. To jest córka! - położył swoje ramię pod nią, obejmując zarówno ją
jak i noworodka - To jest nasza córka!
- To niemożliwe.
- Gdy lekarz powiedział mi to, powiedziałem to samo. Żadna dziewczyna
nie urodziła się przez tysiąc lat. Ale to jest dziewczyna. Nasza córka. - przytulił
Zoranę mocniej - To jest cud!
- Nie - odsunęła się i wpatrywała w Konstantina - Ja widziałam go.
Widziałam naszego syna.
- Podano Ci leki... Miałaś przywidzenia. Śniłaś. - Konstantin zmienił
dziecku pieluszkę jak by robił to od zawsze - Jak wróciłem wczoraj wieczorem,
spałaś tak mocno, że nie mogłem Cię obudzić abyś nakarmiła dziecko.
Musiałem dać jej butelkę.
- Tak, podali mi środek usypiający, ale widziałam go. Urodziłam syna.
Konstantin zmarszczył brwi z niepokojem - To jest córka.
Zorana odepchnęła Konstantina. Odwinęła dziecko z koca, którym było
opatulone, zrzuciła pieluszkę.
Chłopcy spojrzeli z jednego boku materaca. Konstantin spojrzał z
drugiego.
Adrik zabrzmiał ponuro - To z całą pewnością dziewczynka, Mamo.
- To jest jedyne dziecko, jakie mamy, Mamo. - Jasha spróbował ją
uspokoić, ale to było oczywiste, że matka była zmartwiona - Widzisz. Ona jest
ładna.
Rurik stanął ramię w ramię z Jasha - I kochamy ją.
- Gdzie panna Joyce? - Zorana zapytała - Ona powiedziała, że to był
chłopiec!
- Gdy tylko woda opadła, wyszła - Konstantine powiedział - Ale
pogratulowała mi córki.
Panika wzrosła w gardle Zorany - Co z lekarzem?
- Panna Joyce zabrała go ze sobą - Jasha powiedziała - Uderzył się w
głowę. Miał duże stłuczenie na czole.
- Urodziłam syna - jej pewność nieco opadała.
Konstantin wyglądał na wystraszonego - Dostałaś wiele leków - nalegał.
Zorana spojrzała na dziecko.
Bączek otworzył oczy. Dzieci nie widziały. Nie mogły zobaczyć niczego
tylko zatarte obrazy.
Ale to dziecko patrzało na Zoranę - i zobaczyło ją.
Była taka maleńka. Taka doskonała. Jej palce... jej miękka, słodko
pachnąca skóra... malutka czupryna...
Zorana dostała leki. Może miała halucynacje.
Dziecko wydało z siebie popiskujący hałas, a następnie otworzyło buzię i
wrzeszczało.
Wrzeszczało tak głośno jak żaden z chłopców Zorany kiedykolwiek
wrzeszczał.
- Wow - jej synowie wpatrywali się, z wybałuszonymi oczami na
niemowlę i cofnęli się.
- Podaliśmy jej mleko w proszku - Konstantin zawsze był pewny siebie,
ale teraz zawahał się.
- Mogę ją nakarmić... jeśli Ty nie chcesz.
Krzyki dziecka spowodowały, że piersi Zorany stały się pełne i twarde i
cierpiały z powodu napięcia.
- Mam - twarz Adrika przekręciła się z przerażeniem gdy dziecko
wrzasnęło - Zrób coś! Zrób coś teraz!
Konstantin wyglądał na nieszczęśliwego.
- W porządku! - Zorana rozpięła swoją koszulę nocną - Już dobrze,
nakarmię Cię - przyłożyła dziecko do swojej piersi.
Niemowlę nie potrzebowało żadnej perswazji. Nacisnęło na sutek i
zaczęło szybko jeść.
Adrik wpatrywał się z wybałuszonymi oczami, przerażony - Co Ty
robisz?
- Karmi ją. - Jasha wpatrywał się przy ścianie ponad głową Zorany.
- Fuj. To ohyda! - Adrik powiedział.
- Tak. - Rurik popchnął młodszego brata w kierunku korytarza - Ale tak to
się robi, więc przywyknij do tego.
Próbując szybko wyjść, dwóch chłopców zablokowało się w drzwiach,
wtedy Jasha dogonił ich i wypchnął na zewnątrz.
Zorana zaśmiała się łagodnie.
Konstantin zamknął drzwi za nimi i wróciło do niej - Czy to dobrze, że
mamy córkę?
Zorana spojrzała na dziecko.
Nie przypomniała sobie rodzenia tej maleńkiej istoty.
Ale nie było żadnego innego dziecka, a ona przycisnęła swoją maleńką
pięść do piersi Zorany i ssała z taką siłą, że miłość wezbrała w niej jak rzeka. -
Firebird Maryushka, powiedziałeś?
- Podoba Ci się takie imię? - Konstantin usiadł na materacu przy niej.
- Bardzo mi się podoba.
Rozdział 4
Wrogość, ból, i gorycz zmieszały się jak trucizna w duszy Firebird - Więc
to naprawdę się wydarzyło?
Uśmiech Zorany przygasł i odwróciła się wpatrując się daleko.
- Firebird! Nie rozmawiaj z Mamą w ten sposób - Jasha udzieliła nagany.
Ale nie był jej starszym bratem i nie musiała go słuchać - Dlaczego nie? -
popatrzała wprost na niego - Okłamała mnie wcześniej. Zawsze opowiadała mi
tą dramatyczną historię o burzy i pijanym lekarzu i one Pannie Joyce, która
uratowała sytuację i odebrała poród.... Teraz to brzmi jakby Panna Joyce w
ogóle nie pomogła mi przyjść na świat.
- Przepraszam - Zorana stanęła, uciekła w kierunku łazienki i zamknęła
drzwi na klucz.
Cisza, która nastąpiła gnębiłaby Firebird... jeśli ona była by częścią tej
rodziny. Ale nie była.
- Jeśli chcesz kogoś obwiniać, to obwiniaj mnie. Twoja matka
powiedziała mi prawdę. Nie uwierzyłem jej. Sądziłem, że to przez leki. - głos
Konstantina był niski i opanowany, całkiem niepodobny do jego zwykłego
wrzeszczenia.
To informowało Firebird jak naprawdę był zły. To i jego zaciśnięte pięści.
Lecz także niepokoił się o swoją żonę i o Firebird, która cierpiała.
- W porządku - wymamrotała - Jestem idiotką.
- Z całą pewnością - Rurik powiedział.
Może ci ludzie nie byli jej rodziną ale kochała ich. Kochała Zoranę.
Duża, gorąca łza popłynęła po jej policzku.
Konstantine, Jasha, Adrik, i obcy facet wszyscy spiorunowali wzrokiem
Rurika.
- Dobra robota - Adrik zagrzmiał.
- Tak jak byście wszyscy nie myśleli tak samo - Rurik wyglądał na
zdenerwowanego.
- Tak, ale jesteśmy wystarczająco bystrzy by tego nie powiedzieć - Jasha
powiedział.
- Nie wiedziałem, że się popłacze - Rurik powiedział.
- Ona zawsze płacze - Adrik powiedział.
- Skąd możesz to wiedzieć? Nie było Cię przez siedemnaście lat. Nie
robię tak! - Firebird próbowała się uspokoić.
Aleksandr klepał ją po policzku i spiorunował wzrokiem pokój - Stop. Źli
chłopcy!
- Dość - Konstantin skinął na Ann i Tasya.
Jej bratowe uklękły obok Firebird.
- Nie zwracaj uwagi na tego idiotę mojego męża - Tasya podając Firebird
chusteczkę, powiedziała - Trzymaj, wydmuchaj nos.
Firebird dmuchnęła - Krzyczałam na Mamę.
- Leki... i ci ludzie... Zorana nie wiedziała, na pewno nie... - Ann zawahała
się.
- Zaakceptowała mnie jako jej córkę? Przestała poszukiwać swojego
prawdziwego dziecka? - nie mogła zatrzymać łez. Przytuliła Aleksandra.
Odsunął się i zaprotestował - Mama, nie płacz!
- Mama przeprasza - Firebird krzyknęła na Zoranę, sprawiła ból synowi,
wszystko dlatego, że dowiedziała się prawdy i nie potrafiła się z tym pogodzić .
- Aleksander - kobieta na kanapie poklepała miejsce przy niej - Przynieś
swoją książkę i usiądź przy mnie.
Aleksander spojrzał na swoją matkę - Mogę usiąść koło Karen?
Ann odpowiedziała na jej pytanie zanim zdążyła zapytać - To jest żona
Adrika. Wzięli ślub w zeszłym tygodniu.
Tasya wskazała starszego mężczyznę o szorstkim wyglądzie, który stanął
obok drzwi do kuchni - To jest ojciec Karen. Pomógł w bitwie z Varińskimi.
- Nie było mnie tylko jeden dzień - Firebird wpatrywała się w swojego
zaginionego brata, w jego nową żonę. Gdyby wszystko było normalne,
spędziłaby wieczór pytając o jego życie, słuchając jego historii, spotykając się z
ludźmi, którzy przyjechali z nim - jego nową żoną i nowym teściem.
Trochę, wstydziła się ze zrujnowania powrotu do domu Adrika. Ale dziś...
dziś pomyślała, nic już nigdy więcej nie będzie normalnie.
- Mama! - Aleksander szarpnął za jej koszulę - Chcę iść do Karen.
- Idź - popchnęła go i popatrzyła na niego gdy wpadł do pokoju -
Raczkował jak miał pół roku. - mruczała - Chodził jak miał dziesięć miesięcy.
Rozmawiał wcześnie. Składa układanki. On buduje z klocków. On jest taki
bystry....
- Wszyscy go kochamy. - Tasya powiedziała - On jest wciąż jedynym
dzieckiem w rodzinie.
Firebird śmiała się, krótkim, trochę histerycznym śmiechem.
Drzwi łazienki otworzyły się i Zorana wyszła, jej oczy były czerwone i
wilgotne.
Firebird stanęła niezgrabnie - Mamo, współczuję Ci.
Zorana pośpieszyła do niej.
Spotkały się pośrodku salonu.
- Wiem. Ja też przepraszam. - Zorana przytuliła Firebird.
Firebird wtuliła się w nią i uświadomiła sobie jak bardzo się różniły.
Zorana była oryginalna, metr pięćdziesiąt, z szorstkimi czarnymi włosami
i ciemne oczy. Jej skóra była piękna, czysto brązowa, odporna na słońce i
dowód jej romskiego pochodzenia.
Firebird była wysoka, jasnowłosa i niebieskooka, z jasną skórą. Jej
pochodzenie było prawdopodobnie irlandzkie albo angielskie albo niemieckie.
Nie rosyjskie i nie romskie.
Zorana powiedziała gwałtownie - Kiedy pierwszy spojrzałaś na mnie,
podbiłaś moje serce i nie troszczę się co ten głupi lekarz z Seattle powiedział.
Jesteś moja. Moje dziecko. Wiecznie.
Rozejrzała się po salonie, rodzina Firebird siedziała albo stała, sili się na
uśmiech albo piorunowali wzrokiem w bezsilnej furii ponieważ zdali sobie
sprawę jak zostali zdradzeni przez ludzi, którym zaufali. Trzej bracia Firebird,
Jasha, Rurik i Adrik. Jej trzy bratowe, Ann, Tasya, i Karen. Ojciec Karen. I
rodzice Firebird. O, Boże, jej rodzice. Kochała ich wszystkich tak bardzo - a ona
nie była jedną z nich.
Tylko jej syn był z jej krwi. Tylko Aleksander, który usiadł przy Karen,
ufny ponieważ nigdy nie spotkał nikogo, kto źle mu życzył.
- Jesteś najlepszą matką, jaką ktoś kiedykolwiek mógł mieć - Firebird
powiedziała Zoranie, a na świecie pełnym nagłych niepewności, to przynajmniej
było prawdziwe.
- Szkoda tylko, że nazwała Cię jak samochód - Mimo, że Adrika długo nie
było nie zapomniał żartu rodzinnego.
- Nie, ty zuchwały chłopcze. Nazwaliśmy ją na cześć legendy o ptaku z
takim błyszczącym upierzeniem. Wiedzieliśmy, że nasza córka będzie taka jak
ten ptak.
Zorana wzięła rękę Firebird i poszła do niego.
- Jesteś naszą dziewczynką - powiedział - Dumą mojego serca, a teraz
bardziej specjalna dla mnie niż kiedykolwiek.
Firebird wiedziała co to oznacza i - o Boże - jak teraz tego potrzebowała!
Położyła głowę na jego ramieniu i zamknęła oczy, na moment pozwalając
sobie pogrążyć się w znajomym bezpieczeństwie jej rodziców.
W końcu podniosła się i uśmiechnęła i udawała, że nic się nie zmieniło,
gdy tak naprawdę jej cały świat wywrócił się do góry nogami - Wystarczy tego
wszystkiego jak na dzisiaj. To jest pora do spania dla Aleksandra.
- Nie! - Aleksander zaprotestował.
Jakkolwiek zmęczony był, zawsze protestował. Chciał być z jego rodziną,
grać, śpiewać, układać klocki. Wszyscy go rozpieszczali.
Firebird podniosła go i niosła wokół więc mógł pocałować każdego.
Każda ciotka, każdy wuj, okazał sympatię dziecku, a także jej. Konstantin
podniósł w górę swoje ramiona do Aleksandra i objął go - Przysiągłbym, że
będziesz wilkiem - mruczał.
Sentyment pchnął jak nóż Firebird w serce.
Zorana pocałowała Aleksandra i przytuliła go jakby mogła go upuścić.
Firebird wiedziała, że to jest więcej niż zwykły sentyment, Zorana myślała o
synu, którego jej ukradziono.
Firebird zaniosła go na górę do sypialni, którą dzieliła ze swoim synem.
Dom był mały i stary i bardzo akustyczny to pozwalało słyszeć wszystko.
Więc Firebird stanęła w drzwiach, poczekała i słuchała jak Zorana płacze
- Gdzie jest moje dziecko? Co zrobili z moim dzieckiem?
Rozdział 5
Żałosne pytanie Zorany dręczyło Firebird, ale jak tylko ubrała swojego
syna w piżamę, owinęła w jego koc i umieściła na Bernim, miękkiej żółtej
kaczce z jasnym rachunkiem, zrozumiała.
Jak mogła by nie? Gdy Aleksander urodził się, przyjrzała się mu.
Pomyślała, że jest chudy, z długimi palcami i szerokimi ramionami, co sprawiło
jej kłopot podczas porodu, ale to był jej syn i od razu poczuła przypływ uczuć
macierzyńskich. W tym momencie wiedziała, że jest gotowa zabić aby go
ochronić.
Jak tylko Zorana odkryła, że dziecko, które powiła dwadzieścia trzy lata i
osiem miesięcy temu, zostało ukradzione, to musiała dowiedzieć się gdzie jest.
Jak Firebird patrzyła na syna, śpiącego z ręką pod policzkiem, wiedziała,
że czuła by tak samo.
Kłopot w tym, że odrzucenie nie było wcale mniej bolesne.
Pomyślała, powinna zastanawiać się nad swoimi biologicznymi
rodzicami, ale natychmiast, przestał myśleć o ludziach, których nigdy nie
spotkała. Troszczyła się tylko o rodzinę, którą znała, o bitwie przeciwko złu jaką
musieli stoczyć, czy mogła im pomóc... albo czy była nieistotna, zbyteczna, czy
była ciężarem.
Nie mogła wrócić na dół. Była zmęczona, użalaniem się nad sobą i
wprawiona w zakłopotanie dlatego, że to robiła. Powinna iść spać, ale
zmartwienia brzęczały w tej umyśle jak rój pszczół. Więc przebrała się w
wygodny, ciepły strój - dżinsy, bluza sportowa, kurtka i buty. Podeszła do okna,
otworzyła je, wychyliła się i złapała gałąź olbrzymiego drzewa, które rosło tak
blisko.
W jej życiu, wymykała się tak dziesiątki razy - na serię przez las, albo do
kina, albo całować się z chłopakiem. Ale nie ostatnio. Jej macierzyństwo
trzymało ją w domu. Jej rodzina myślała, że brała na poważnie
odpowiedzialność wobec swojego syna i to była prawda.
Również obawiała się, że gdyby przechadzała się zbyt daleko, ojciec
Aleksandra znalazłby ją.
Znalazł ich. A konsekwencje tego były by zbyt straszne by to nawet
rozważyć.
Nawet teraz... rozważała te konsekwencje.
Drzewo było twarde, zamarznięte. Kora była lodowata pod jej nagimi
rękami. Upadła na nogi i wzięła długi, głęboki wdech, jej pierwszy od momentu,
gdy lekarz przekazał jej wiadomości.
Ktoś zamienił dziecko Wilderów dla nią. Niemowlę odmieńca, na dziecko
od Boga.
Firebird obeszła wokół dom, zamarznięta trawa skrzypiała pod jej butami.
Cicho, otworzyła pierwszą bramkę i poszła w dół drogi w kierunku winorośli.
Droga ciągnęła się długo i wąsko między dwoma górami, płodną równiną,
którą jej ojciec i matka znaleźli i kupili, gdy tutejsi rolnicy próbowali hodować
kwiaty i warzywa bez skutku.
Gleba była żyzna ale pogoda była ciągle pochmurna i deszczowa, ze zbyt
małą ilością słońca.
Ludzie w pobliskiej przemoczonej wiosce Blythe podśmiewali się z
niemądrych rosyjskich imigrantów.
Już się nie podśmiewali.
Konstantin zasadził winogrona. Zorana zasadziła warzywniak i mały sad.
I jakby przynieśli ze sobą słońce, pogoda tak bardzo się zmieniła. Dolina i całe
Blythe - wydawały się być chronione przez czysty pęcherzyk, który
przepuszczał słońce i zatrzymał deszcz.
Do czasu gdy Firebird urodziła się, Wildersowie zaaklimatyzowali się w
społeczności. Całe jej życie, ta dolina była jej do domem a kiedy zaszła w ciążę,
to stała się jej schronieniem.
Teraz przejrzyste, chłodne powietrze uświadomiło jej, że powinna unikać
swojej rodziny.
Musi wyjechać.
Fakt ten tak mocno ją dotknął, aż jej całe ciało zacisnęło się. Po raz
pierwszy od dwóch i pół roku, pozwoliła sobie przypomnieć o Douglasie
Blacku.
Właśnie nadeszła wiosna i całe miasteczko studenckie zaczęło się
zakochiwać. Wszyscy z wyjątkiem Firebird. Była zbyt zajęta szybszym
uzyskaniem dyplomu i nie miała czasu na miłość.
Gdy jednak seksowny nowy policjant przechadzał się po kampusie,
odkryła, że ma trochę czasu aby spojrzeć na niego. Było coś w facetach w
mundurze, a może akurat w tym facecie w mundurze było coś. Nosił wysoko
głowę, miał potężne ramiona, zwężające się do wąskiego pasa i ruszał się bardzo
płynnie, jego buty nigdy nie wydawały dźwięku. Miał twardą, wyrzeźbioną
twarz, co kontrastowało z jego oczywistą młodością. Jego blond włosy
odróżniały się od jego opalonej skóry i te oczy, które zwróciły jej uwagę, oczy
skupione na niej... oczy ciemne, Cygańsko brązowe.
Zanim odeszła, odwróciła się by popatrzeć na jeszcze raz na niego i
złapała go na tym, jak robił to samo. To wprawiło ją w zakłopotanie, odwróciła
się i odeszła szybciej, schowała głowę w książki i zachichotała.
To jest bolesne pamiętać jak nieobyta była, ale miała dopiero dwadzieścia
lat, chroniona córka rosyjskiej rodziny z surową moralnością. Żyła z ojcem i
braćmi więc wiedziała dużo o ludziach, ale nie to co robić gdy ktoś się nią
interesował. Niewielu chłopców w Blythe interesowało się nią po tym jak jej
ojciec albo bracia rozmawiali z nimi. Nic co powiedziała nie zmieniło tego, że
jej rodzina nie widział żadnego powodu aby mogła się umawiać. Jeśli to
zależało by od jej ojca, Firebird umarłby jako dziewica.
Firebird myślała, że nigdy już nie zobaczy przystojnego funkcjonariusza
policji, ale nie miała jeszcze świadomości kim on był. To spostrzeżenie przyszło
później po tym jak została uwiedziona i zauroczona....
Schowała twarz w swoich rękach, próbowała odepchnąć wspomnienia,
które wciąż miały taką władzę nad jej bólem i upokorzeniem.
Jaka była głupia.
Podniosła swoją głowę.
Jaka głupia była teraz, stojąc tutaj sama.
Od czasu, gdy była niemowlęciem, Konstantin chodziło z nią przez las,
uczył słuchać, czego wyczekiwać, kiedy ratować się ucieczką, a kiedy stać i
walczyć. Nauczył ją, że świat jest pełny niebezpieczeństw, a jedynie głupcy są
nieprzygotowani.
Teraz, stojąc tu zostawiała daleko bezpieczeństwo domu, przechadzając
się w nocy, dumając i nie zwracając uwagi na otoczenie, a wszystko gdyż
myślała, że jej dom jest bezpieczny.
Ale las milczał.
Coś patrzyło na nią.
Coś wrogiego.
Coś niebezpiecznego.
Ojciec nakrzyczał by na nią za nieostrożność, ale najpierw powiedziałby
jej: Wracaj bezpiecznie, Firebird. Wróć teraz.
Jak dostać się do domu bez powiadamiania tej rzeczy tam, że wie o jej
istnieniu?
Zadrżała i poprawiła zauszniki. Zawróciła w kierunku frontowego ganku,
szła dziarsko.
Wsunęła ręce do kieszeni kurtki, w jednej miała niewielki nóż
sprężynowy, który ukryła w dłoni, następnie wyjęła go i trzymała blisko klatki
piersiowej. Drugą rękę wyjęła i zakołysała nią w trakcie chodzenia, gotowy by
użyć jej do obrony.
Gdyby krzyknęła, jej rodzina wyszła by z domu, ale byłoby lepiej gdyby
mogli złapać tę rzecz nieświadomą i przesłuchać ją. Przypuszczając oczywiście,
że to jest człowiek. Człowiek... i coś jeszcze.
Gdyby zaczęła krzyczeć wiedzieliby, że wyszła w pojedynkę i została
zaatakowana przez tę rzecz, i nie potrafiła sama się tym zająć.
Nie zniosła by gdy jej bracia musieli zająć się tym za nią. Oni nigdy nie
dadzą jej o tym zapomnieć.
Za sobą, wyczuła ruch - coś schodzącego z konarów drzewa na ziemię i
ruszyło w jej kierunku. Kroki były prawie niezauważalne a mimo to włosy
zjeżyły się na karku Firebird.
Ktokolwiek lub cokolwiek to było, to był drapieżnik i był bardzo zły.
Ruszyła się szybciej kierując się stronę oświetlonego ganku.
Za nią pościg nasilił się.
Jej serce zamarło.
Otworzyła usta do krzyku
Rozdział 6
Adrik otworzył drzwi - Hey, Firebird, ty tutaj?
Drapieżnik za nią skręcił gwałtownie.
Wydała stłumiony okrzyk ulgi - Jestem tutaj - przebiegła resztę drogi do
ganku. Wbiegła na schody do Adrika. Przysunęła się blisko niego i szepnęła -
Tam coś jest.
Adrik spojrzał na nóż sprężynowy w jej drżącej ręce. Włożył głowę z
powrotem do środka, powiedział łagodnie do swoich braci, następnie wyszedł na
ganek. Wziął ostrożnie scyzoryk, zamknął, zwrócił to jej i sprawdził teren -
Czuję jego zapach - szepnął - Był na ganku.
Kolejny dowód na to, że Firebird nie była jedną z tej rodziny.
Konstantine, Jasha, i Adrik dostali wzmożone zmysły węchu. Rurik wzrok
jastrzębia. Mogli wytropić wszędzie i każdego.
Firebird włożyła nóż do swojej kieszeni.
Od momentu gdy zrozumiała szczególne dary swojej rodziny,
pozazdrościła im tego, chciała być taka jak oni.
Za to, zawsze była całkowicie normalna, tak normalna, że nudziła nawet
siebie.
Więc stawiała sobie cele do osiągnięcia: w szkole, w sportach,
szczególnie w gimnastyce.
Gdy robiła ćwiczenia na poręczach, to wyglądało prawie jak by latała.
W końcu ćwiczyła tak mocno i tak wytrwale, upadła na ziemię i
roztrzaskała sobie nogę.
Nawet teraz, chłód wzmagał ból kostki gdzie szpilki spięły kości.
- Czy to... czy to jest Varinski? - zapytała cicho.
- Nie. Przynajmniej, nie pachnie jak któryś z tych, co miałem możliwość
poczuć ich zapach.
Wchodząc do środka, Adrik złapał płaszcz. Wyszedł i zamknął drzwi za
sobą - Jeśli to jest Varinski, to taki który wziął kąpiel, a to jest prawie
niemożliwe.
Śmiała się, mimo że wciąż była zmartwiona - Ktokolwiek to był chciał
mnie skrzywdzić. Mogłam to poczuć.
Powiedział spokojnie - Oni wszyscy chcą nas skrzywdzić. Nie zapominaj
o tym. Oni planują zabić nas. Musisz być bardzo ostrożna, moja mała
siostrzyczko. Bardzo ostrożna.
- Wiem. Jestem. - ale czy to było rozsądne czy nie, ta sytuacja wymagała
trochę odwagi.
- Czuję trochę świeżego powietrza - Adrik powiedział - Chcesz zostać
jeszcze parę minut? Mieć oko na okolice - Chętnie - odpowiedziała.
Obydwoje wiedzieli, że Jasha i Rurik zmienili się i pozwolili sobie na
wyjście. Jasha skoczył na zewnątrz przemieniając się w czarnego wilka. Rurik
wzlatywał jako lśniący jastrząb.
Cokolwiek tam jest, znajdą przynajmniej jego ślad.
W miarę swobodni, Adrik i Firebird podeszli do krawędzi ganku, oparli
ręce o ogrodzenie i odwrócili wzrok ku dolinie.
Jastrząb poszybował wysoko w górę. Wilk sadził susami wzdłuż równiny.
Adrik popatrzył na nich zazdrośnie - Tęskniłem za tym miejscem. Przez
wszystkie długie lata, odkąd odszedłem, śniłem o tym, marzyłem i czułem do
siebie odrazę, że jestem niegodny by wrócić.
Firebird nie miała jeszcze okazji by porozmawiać z jej zaginionym
bratem, przyjrzała mu się uważnie.
Jak Jasha i Rurik, był wysoki i dobrze zbudowany, z siłą wielkiego kota.
Pantera - A teraz wróciłeś?
- Karen kocha mnie, a ja ocaliłem jej życie. Więc ona pokazała mi, raczej
sarkastycznie, że jeśli ona jest coś warta, więc ja też muszę być. - Adrik obejrzał
granicę lasu, czujny, gotowy by walczyć i zabić, w miarę potrzeby - Ona dała mi
odwagę na powrót oraz aby spojrzeć ojcu w twarz. Zawsze myślałem, że nie
będzie chciał mnie widzieć, a on... on przywitał mnie.
- Oczywiście że tak. - Firebird zarzuciła mu ręce na ramiona i przytuliła
go - Jaki z Ciebie głupiec skoro myślałeś, że mogło by być inaczej. On jest jak
duży słodziaczek.
- Dla ciebie. Jesteś jego ukochaną córeczką.
Już nie.
- Ja byłem zawsze synem marnotrawnym i on zawsze trzymał mnie
mocną ręką. Zawsze suszył mi głowę. - Adrik naśladował dudnienie Ojca, i jego
rosyjski akcent - Nie pij, Adrik. Nie pal. Nie zmieniaj się w panterę, to kusi i
przybliża cię do zła i wpadniesz do piekła.
- Miał rację?
- Oczywiście, że miał. Spadłem na sam dół piekła.
Firebird chciała zapytać co jak żył, co zdarzyło się... ale nie teraz. Nie gdy
jej własne piekło zionęło przed nią. Nie gdy podejrzewała, że ze strachu i w
gniewie, zostawiła człowieka, którego uwielbiała, aby spalił się w jego własnym
piekle.
Mógł mi się zwierzyć. Mógł powiedzieć mi kim jest.
Tak, a Ty mogłaś zostać wystarczająco długo aby mógł wyjaśnić. To nie
jest tak, że on nie miał okazji by porozmawiać o tym. I to jest całkiem dobry
zakład, że człowiek, który daje dużą, milusieńką wypchaną pumę jako prezent z
okazji ukończenia studiów i daje ci pierwsze aluzje co do jego przeszłości
przygotowuje się do zwierzenia się ze swojego sekretu.
Nieświadomy z jej wewnętrznego konfliktu, Adrik kontynuował - Gdy
wróciłem, Ojciec nie nakrzyczał na mnie albo nie powiedział „A nie mówiłem”
po prostu rozłożył swoje ramiona i przytulił mnie, tak jakbym były jego
ulubieńcem - wzruszenie odebrało mu głos.
Nie mogła pozwolić swojemu potężnemu, silnemu bratu upokorzyć się i
rozpłakać więc uśmiechnęła się i powiedziała - Przypominasz mi o Ojca.
Zrobiłeś okropne rzeczy ale zapłaciłeś za nie wielką cenę. Teraz jesteś tak jak on
duży słodki cukiereczek.
Adrik spojrzał na nią z ukosa i powiedział - Jesteś bardzo mądra
siostrzyczko.
Jej dobry humor prysł i z brutalną uczciwością, powiedziała - Jeżeli to
była by prawda, nie byłbym w samym środku tego cholernego bałaganu.
Zaniepokoił się - Jakiego bałaganu?
Niestety powiedziała zbyt wiele i jej spostrzegawczy brat zauważył to -
Jakiego? To nie dość, że odkryłam, że nie jestem spokrewniona z rodziną? Czy
musi być coś więcej?
- Chyba nie, ale tak sobie pomyślałem, że twoje kłopoty są poważniejsze
niż to.
- Wychodzenie na zewnątrz przez okno i przyciąganie w lesie czegoś, co
mnie śledziło też jest dość okropne. - poczuła się jakby kluczyła przez pole
minowe prawdy - Ja nigdy nie czułam się tutaj zagrożona. Co się dzieje? Jak
wszystko może zmienić się w jednej chwili?
Adrik wziął ją za rękę - To zdarza się częściej niż myślisz, ale to nie
zawsze jest złe. Czasami zmiana jest dobra, pomimo że w danej chwili nie
uświadamiasz sobie tego. - spojrzał do środka gdzie Karen leżała na kanapie,
dochodząc do siebie po wypadku.
- Gdy patrzysz na nią, wyglądasz tak czule jak Jasha i Rurik, gdy patrzą
na swoje żony. W tej chwili serce Firebird ścisnęło się z zazdrości.
- Nie miałaś okazji porozmawiać z Karen, gdy już to zrobisz, zobaczysz
jaka cudowna ona jest. - Adrik przyłożył swoją rękę do serca - Ona uratowała
mnie od Ciemności.
W tej rodzinie, gdy rozmawiano o Ciemności, nie mieli na myśli braku
światła. Rozmawiali o złu, piekle i diable, wszystkie te pojęcia są bardzo
rzeczywiste w ich życiu.
- W takim razie kocham Karen, tak samo jak Ty. - Firebird przytuliła go.
- Znalazła trzecią ikonę. - wyszeptał każde słowo w ciszy i delikatnością
człowieka dostarczającego cenną tajemnicę.
Firebird zapomniała o Jasha i Rurik poszukujących drapieżnika.
Zapomniała o zimnie.
Zapomniała, że nie jest częścią tej rodziny. Zapamiętała tylko że
troszczyła się o nich - Trzecia ikona - jej głos był tak cichy jak jego -
Oczywiście. Jaki głuptas ze mnie.
Zapomniałam o ikonie.
- Jak mogłaś? Byłaś tu gdy Mama miała swoją wizję.
- Tak. Byłam tu. - Firebird chciała by być gdzie indziej. Ale potem byłaby
jak Adrik, zdesperowana by usłyszeć każdy detal.
- Powiedz mi wszystko. Muszę wiedzieć. - jego oczy lśniły.
- To było... to było okropne. Wiem, że Ojciec zawsze mówił, że Mama
była wyrocznią swojego plemienia, ale ona nigdy nie widziała przyszłości -
Firebird zrobiła cudzysłów swoimi palcami - W każdym razie nigdy tego nie
widziałam. Myślałam, że jest cygańskim wróżem. Dwa i pół roku temu, na
czwartego lipca, zmieniłam moją opinię o niej. Mieliśmy swoje zwykłe
przyjęcie ze wszystkimi sąsiadami. - zapamiętała upał tego dnia, jedzenie,
napoje, fajerwerki... tajemnicę, którą nosiła pod swoim sercem - To było świetne
przyjęcie, oprócz jednego momentu. Przypominasz sobie Szarvases?
- Hipisowscy artyści mieszkający w dole drogi? - uśmiechnął się -
Pamiętam. Sharon i Rivera. Mieli córkę, tak? Byłyście najlepszymi
przyjaciółkami? Ona ma na imię Dewdrop?
- Ona ma na imię Meadow - Firebird powiedziała by zakończyć dyskusję
- Słuchasz, czy zamierzasz dokuczać?
Uspokoił się - Słucham.
- Szarvases organizuje kolonie sztuki i oni uczą malarstwa, rzeźbiarstwa i
cokolwiek chcesz. Sprzedają to w internecie i to przynosi im niezłe zyski... -
odwróciła się do Adrika, tak aby jej głos był słyszalny tylko dla niego - Tego
dnia, zabrali swoją grupkę artystów będących na praktyce u nich, w tym chłopca
z collegu który... był bardzo cichy.
- Cichy seryjny zabójca? - Adrik zyskał popularność szybki.
- Dokładnie. Zrobił posąg z gliny, przedstawiający mnie i to była
najosobliwsza rzecz jaką kiedykolwiek zobaczyłam. To wyglądało dokładnie jak
ja i to naprawdę zmartwiło Mamę. Wszyscy goście wyszli, a rodzina stała
naokoło ogniska. Mama zobaczyła posąg na stole i rozbiła to pięściami. Gdy
dotknęła gliny, coś w niej pękło. Gdy odwróciła się do ognia, nie była Mamą. -
Firebird poczuł się niedobrze ponieważ zapamiętała to dokładnie - Nawet jej
głos nie zabrzmiał na ludzki.
- Jak zabrzmiał?
- Był głęboki. Gładki. Dudniący. Jakby ona mówiła z daleka.
- Pamiętasz co powiedziała?
- Chciała bym móc zapomnieć. - Firebird pomasowała się po czole - Ona
powiedziała, że każdy z jej czterech synów musi znaleźć jedną z Varinskich
ikon. Wtedy, to było niemożliwe. Nie dostaliśmy wiadomość od ciebie przez
wiele lat i myśleliśmy, że jestem... myśleliśmy, że jestem czwartym dzieckiem.
Adrik przytulił ją, ale niestety nie wiedział jak ją pocieszyć.
- Mama powiedziała, że tylko ich miłości mogą odwieźć do domu święte
kawałki. Dziecko dokona niemożliwego. I ukochana rodzina zostanie ocalona
przed zdradą... i skokiem do ognia.
- Rozumiem część, że nasza miłość odwiezie do domu święte kawałki.
Ale co reszta oznacza?
- Wyglądam jak wyrocznia? - Firebird zdenerwowała się.
- Czy ona wie co to oznacza?
- Nie. Najwyraźniej to nie działa w ten sposób.
Adrik rozważył jej słowa - Jak ona wyglądała?
- Tak jak ktoś w transie. Nie wiem jak jeszcze to można opisać. Wierz mi,
rozpoznałbyś to gdybyś zobaczył. - Firebird zadrżała - Ona powiedziała „ślepiec
może widzieć, a synowie Olega Varinskiego znaleźli nas”.
- Z całą pewnością oni znaleźli. - Oleg i Konstantin byli braćmi a kiedy
Konstantin poślubił Zoranę, Oleg wytropił ich, przysięgając zabić ją i odzyskać
Konstantina. Za to, Konstantin zabił Olega, a jego synowie ślubowali zemstę.
- Mama powiedziała „Nigdy nie możesz czuć się bezpieczny, oni zrobią
wszystko by zniszczyć cię i zachować pakt nietknięty”, wtedy wycelowała w
Ojca i powiedziała, „Jeśli Wildersowie nie rozbiją paktu diabła przed twoją
śmiercią, pójdziesz do piekła i wiecznie będziesz rozdzielony z twoją ukochaną
Zoraną, i ty, moja miłości, ty nie będziesz długo na tej ziemi. Ty już umierasz. -
dłonie Firebird miała spocone - Wtedy Papa upadł na ziemię. Od tamtego czasu,
czeka na śmierć.
Adrik uderzył w ogrodzenie, ściszył głos jeszcze bardziej i powiedział jej
- W ubiegłym roku, gdy próbowałem dowiedzieć się co się dzieje między
Varinskimi i Wildersami, pojechałem na Ukrainę do domu Varinskich.
Varinskich domostwo było znane Wildersom. Znaleźli w Internecie
zdjęcia - ono było pełne zakamarków, rozpadające się i brudne, zamieszkałe
przez dużą liczbę pijących drapieżników bez jakichkolwiek morałów - Jak to
zrobiłeś, że wkradłeś się tam? - zapytała.
- Wierz mi lub nie, ale po prostu wszedłem. - przy jej niedowierzaniu,
wzruszył ramionami. - Tam jest tylu ich, a wszyscy wyglądają podobnie.
- I ty wyglądasz jak oni. - co ważniejsze, jesteś kompetentny, bystry, i
przerażając w po waszemu.
Czasami zapominała, że jej ojciec i bracia są Varinskimi - Varinskimi ze
zmienionym nazwiskiem, ale pomimo to Varinskimi.
Adrik kontynuował - Był tam stary facet, wuj Ivan i on jest tak
złowieszczy jak nic, co kiedykolwiek zobaczyłem. On pije jak szewc, jest słaby
i niewidomy, z białkiem na jego oczach. Varinskich chłopcy mówili, że wuj
Ivan od czasu do czasu ma jego własne transy.
Czy coś w tym stylu. Jeden z chłopców powiedział „On mówi językiem
diabła”.
- Co to oznacza?
- Nie mogłem zapytać. Próbowałem nie rzucać się w oczy. Ale wiem, że
powiedział Varinskim, że muszą mieć oko na kobiety, które mężczyźni
Wildersów kochają, ponieważ to kobiety są kluczem do zachowania paktu.
- Och, nie. - Firebird była zimna, i stawała się coraz to zimniejsza.
- Wiedział też o wizji Mamy. Właśnie tam najpierw o tym usłyszałem. -
Adrik przeszukał las jeszcze raz - Mogę powiedzieć, że mamy coś wspólnego z
Varinskimi.
- Tak, co?
- Oni chcą się wymknąć wizji wujka Ivana. Nie popełnią żadnego błędu -
oni mają zamiar zetrzeć nas z powierzchni ziemi.
Jastrząb leciał wobec nich, zanurzony blisko ganku, wtedy przeleciał nad
dachem.
- Jest Rurik - Adrik powiedział - Jasha nie może być daleko z tyłu.
Firebird popatrzyła zazdrośnie.
- To jest dobra rzecz, że to prawie koniec - Adrik powiedział w niskim
tonie.
- Jeśli przeżyjemy bitwę!
Adrik uśmiechnął się - Lekarz mógł udowodnić, że nie jesteś powiązana z
nami przez krew ale brzmisz dokładnie jak Mama.
- Rozsądnie? - Firebird zapytała cierpko.
- Tak przypuszczam. Ale nie lepiej jest dojść do siebie po tej bitwie, a
wtedy możemy być normalni, tak jak inni ludzie?
Firebird zaśmiała się - Ty, kochany braciszku, nigdy nie będziesz
normalnym człowiekiem. Ani Ojciec. Ani Jasha. Ani Rurik. Jesteście i zawsze
będziecie istotami traktowanymi z wielkim szacunkiem.
Wilk, którym był Jasha wpadł na trawnik, dał im znak kiwnięciem głowy
i pobiegł na tył domu.
- Wejdziemy i zobaczymy co mają do powiedzenia?
Adrik zaoferował swoje ramię - Jakieś przypuszczenia?
- Coś było tam ale uciekło zanim znaleźli je, bo jeśli by kogoś znaleźli to,
wzięliby to na tyły domu i przesłuchali.
- Jesteś całkiem bystra siostrzyczko.
- Przecież to jest cecha rodzinna - to było niezłą ironią w ich dyskusji.
Słońce przedzierało się na wschodnim niebie gdy Firebird usiadła na
łóżeczku dziecinnym gdzie spał jej syn i odgarnęła mu włosy z czoła.
Był przystojny i bystry, miniatura jego ojca z twarzy i sylwetki z
wyjątkiem włosów, które były ciemne i proste.
Łza z jej policzka spłynęła na Aleksandra i Firebird wytarła to swoją
wilgotną twarz.
Przez ponad dwa i pół roku, nie pozwoliła sobie myśleć o Douglasie i ich
sprawie.
Aleksander otworzył swoje oczy, obudzony tak jak tylko brzdąc mógł
być, zupełnie świadomy i bez krztyny senności - Mama! - wyciągnął swoje
ramiona.
Podniosła go i objęła - Aleksander, Mama musi wyjść.
Jego wargi zadrżały - Nie!
- Tak. Ale słuchaj. - położyła swoją rękę na jego twarzyczce - Słuchaj!
Mama jak wróci przyniesie ci coś.
- Co? - Bunt wciąż był widoczny w jego brązowych oczach.
- Coś co bardzo co się spodoba.
Aleksander patrzył na nią podejrzliwie - Co?
- Coś bardzo specjalnego.
- Co? - jego ramiona wzniosły się do góry w irytacji.
Położyła go, ułożyła jego koc wokół niego i podała mu Berniego - Jeśli
chcesz tej bardzo specjalnej, bardzo cudownej rzeczy, musisz być dobry dla
Dziadziusia i Babci. Myj zęby. Śpij ładnie. Opiekuj się Bernim. - pogłaskała go
po główce - Zrobisz tak?
- Tak!
- W takim razie pójdę już i przyprowadzę twojego tatusia.
Ponieważ Douglas był prawdziwym potomstwem Wildersów, ich
czwartym synem, ich ostatnią deską ratunku... a jedynie Firebird, jego zbiegła
kochanka, mogła przekonać go do pomocy.
Rozdział 7
- Babciu?
Zorana na wpół obudzona brzmieniem cienkiego głosu - Hm?
- Aleksander i Bernie są tutaj z tobą i Dziadkiem.
Zorana zmusiła Konstantina, aby się odwrócił. Strasznie narzekając,
ruszył się.
Podnosząc nakrycie, zawołała Aleksandra i Berniego do łóżka. Przytuliła
Aleksandra mocno, to jej wnuk i kolejny kawałek jej pękniętego serca.
Cholerny lekarz. Cholerna panna Joyce. Przede wszystkim - Zorana
wiedziała kogo obwinić cholerny diabeł i jego machinacje.
- Babciu, zgadnij? - Aleksandr wił się jak ryba.
Mniejsza o to że to był ledwie świt. Nie spał, i nie zamierzał już zasnąć
przed swoją popołudniową drzemką - Co?
- Mama obiecała mi zdobyć prezent.
- Naprawdę? - Zorana uśmiechnęła się - Co takiego Ci da?
- Mojego tatusia!
Zorana usiadła, zrywając Konstantina z jednej strony i Aleksandra z
drugiej - Co?
- Mój tatuś. Mój tatuś! Mama zdobędzie mojego tatusia! - jego głos
przybierał na sile z każdym powtórzeniem.
Zorana siedziała spokojnie, jej umysł szalał ponieważ próbowała zebrać
do kupy kawałki tej układanki - Skąd ona weźmie twojego tatusia?
- Costco - Aleksander powiedział z nienaganną dziecięcą logiką.
Konstantin nie brzmiał już śpiąco - Kupujesz tatusiów przy Costco?
- Tak. I nową układankę dla Berniego. - Aleksandr zachichotał.
- Aleksander, zostań tu. Babcia pójdzie porozmawiać z Twoją mamą. -
Zorana zaczęła wspinać się przez chłopaczka.
Konstantin zatrzymał ją - Firebird zostawiła go pół godziny temu.
Zorana szarpnęła go - Słyszałeś, jak wyszła? I nie zrobiłeś niczego?
W bladym świcie, był szeroką bryłą pod nakryciami. Światło błysnęło na
jego zbiorniku tlenowym i mgliście mogła zobaczyć rurki, które biegły do jego
nosa i ramienia. Mimo że choroba zjadała ciało, jego oczy były wciąż bystre i
jasne - Zorana. Liubov maya. Wszyscy przeżyliśmy okropny wstrząs. Ale nikt z
nas nie cierpiał tak jak Firebird. Gdy poczuła, że musi wyjść bez mówienia
komukolwiek…
- Aleksander! - Aleksandr powiedział uprzejmie.
- Bez mówienia komukolwiek z wyjątkiem Aleksandra, - Konstantin
zgodził się - w takim razie wiem dobrze, że nie powinniśmy stawać jej na
drodze.
- Ale gdzie ona poszła? - Zorana pytała.
- Costco - Aleksandr powiedział - Po tatusia Aleksandra.
- To brzmi rozsądnie - Konstantin szarpnął Zoranę z powrotem na łóżko i
objął ramieniem ją i Aleksandra.
Zorana nigdy nie była mniej śpiąca - Przez ten cały czas, nigdy nie
powiedziała nam kim jest ojciec Aleksandra. Dlaczego poszła do niego teraz?
- Wczoraj wieczorem, dla Firebird, wszystko się zmieniło. - Konstantin
stuknął w swoje czoło.
Serce Zorany było rozdarte. Kochała dziecko, które było jej córką i
tęskniła za dzieckiem, które jej odebrano.
Łzy napłynęły jej do oczu. Łzy dla niej, łzy dla Firebird, i, przede
wszystkim, łzy dla jej syna.
Gdzie jest jej dziecko? Zaadoptowane przez inną rodzinę? Zabite?
Walczyła by nie spać - Zadzwonię do Firebird. Powiem jej żeby uważała
na siebie.
- Nie. Nie zrobisz tego. - Konstantin przytrzymał ją w miejscu - Jeśli
chciałaby Ci powiedzieć gdzie jedzie to obudziłaby cię zanim wyszła. Co do
bycia ostrożnym... nauczyliśmy ją jak być bystrą i być bezpieczną. Ona jest
dorosłą kobietą. Zostaw ją w spokoju, ona musi zrobić to co musi być zrobione.
Zorana zrelaksowana oparła głowę na ramieniu Konstantina - Jeśli kiedyś
wiedziałabym to co wiem teraz, nie miałbym nigdy dzieci.
Jego śmiech zagrzmiał - Owszem miała byś.
- Nie, nie miała bym.
- Tak, miała byś. Nie miałaś wyboru. W tamtych czasach, przez cały czas,
bzykaliśmy się jak króliczki.
- Konstantin! - Zorana przykryła uszy Aleksandra.
- Bzykaliśmy się jak króliczki - Aleksander powtórzył w zamyślonym
tonie.
- Aleksander! - Zorana spiorunowała wzrokiem swojego męża.
Konstantin rozciągnął się i uśmiechnął się do niej, wyglądając młodo i
beztrosko po raz pierwszy w tym miesiącu - To były dawne dobre czasy.
Zachwycony Aleksander powtórzył - Dawne dobre czasy. Bzykaliśmy się
jak króliczki.
- Zorana, żyliśmy tu prawie czterdzieści lat. Twoje plemię przysięgło
zabrać Cię ode mnie. Varinscy przysięgli, że jestem szalony kochając ciebie i że
zabiorą mnie. Nikt z nich nie znalazł nas. - Konstantin zabrzmiał mniej tak jak
życzliwy mąż Zorany a bardziej jak przygotowany do bitwy - Nigdy nie
zapytałem cię dlaczego.
Jej kręcące się myśli ucichły.
- Ale wczoraj wieczorem, nieznajomy wszedł do naszej doliny. Nasi
bardzo utalentowani synowie poszukiwali go, ale pomimo ich największych
wysiłków, nie mogli znaleźć, a kiedy zostaliśmy sami, powiedzieli mi, że
wyczuli zapach dużego kota.
- Wielki kot - Aleksandr powtórzył zapobiegliwie.
- Tak, mój chłopcze. - Konstantin pogłaskał włosy Aleksandra - pantera,
jak Adrik, albo tygrys, lew lub puma. Więc nieznajomym był Varinski, wróg.
Myślę że przez czterdzieści lat chroniłeś nas przed wścibskimi oczami i myślę,
że może coś zmieniło się. Heh?
Jak Zorana mogła myśleć, że Konstantin nie domyśli się? Konstantin,
który znał tak gruntownie siły nadprzyrodzone... i ją? - Ja nigdy o tym nie
mówiłam. Nie rozumiem jak to działa. Ale jestem jasnowidzem. Przepowiadam
przyszłość... ale nie mam żadnej kontroli na tym kiedy i gdzie to się dzieje.
Chciała bym mieć taką możliwość. Dwa i pół roku temu, dokonałam
przepowiedni i nasz cały świat zamienił się w piekło. Gdybym mogła
wykorzystać moją moc jeszcze raz...
Konstantin przytulił ją, uciszając ją - Dziękuję Bogu, za każdy rodzaj
wiedzy jaki nam daje.
- Tak. Oczywiście, że tak. - nie miała zamiaru skarżyć się. Czuwając,
zawinęła swoje ramiona wokół swoich kolan - Mam też inny talent. Moim
umysłem, mogę robić pęcherzyk, jak balon, ponad miejscem gdzie jestem. To
odstrasza zło. A także burze, które popsuły by winogrona albo wiśnie. Ludzi,
którzy źle nam życzą.
- Rozumiem - Konstantin zrozumiał - Więc jak jeden z nich znalazł się w
tym miejscu wczoraj wieczorem?
- Może wszedł za Firebird. Myślę, że to może być to. Albo może ja...
Ostatnio zastanawiałam się...
- Zastanawiałaś się? - zachęcał.
- Gdy wzięliśmy ślub, linia między dobrem i złem zamazała się. Są
mężczyźni, kobiety, bestie, którzy poświęcili siebie diabłu. I są mężczyźni,
kobiety i bestie, którzy są całkowicie istotami Bożymi. Ale większość ludzi
walczy by dobrze wybrać i osiągają cel albo zawodzą.
Ty, ja i nasze dzieci... mieścimy się w tej grupie. I może ktokolwiek to był
wczoraj wieczorem - może on też mieści się w tej grupie. - Zorana spojrzała na
Konstantina - On był jednym z nas.
- Tak. Masz rację. Stare zasady nie liczą się już. Cały świat się zmienia.
Zbliża się czas walki z piekłem. I musimy zaplanować swój atak.
- Nie wiemy kiedy albo gdzie bitwa będzie mieć miejsce.
- Nie zaczekamy na nich by podjęli tę decyzję. - Konstantin zabrzmiał
silniej niż był przez ostatnie miesiące - My decydujemy gdzie.
- Tu?
- Z pewnością tu. I kiedy. Musimy zaplanować swoją strategię, a pierwszą
rzeczą jaką musimy zrobić... jest przemówienie do naszych znanych wrogów.
- Wrogowie - Aleksandr powiedział wesoło.
- Tak, mój chłopcze. - Konstantin pogłaskał Aleksandra po głowie -
Mamy wrogów.
Zorana nawet nie musiała myśleć - I dokładnie wiem kto najpierw.
Rozdział 8
Zorana patrzyła jak jej synowie, demony, podchodzili do furgonetki. W
ostatniej sekundzie, wszyscy zrobili sprint w kierunku siedzenia kierowcy.
Adrik zdobył je przez prostą strategię otwarcia tylnych drzwi i przeskakiwania
miejsc.
Głupie dzieci. Nie zmienili się ani trochę.
Gdy Jasha i Rurik stanęli na zewnątrz i wpatrywały się ze złością, Adrik
powiedział - Jak za dawnych czasów.
- Tak, jesteś takim samym wrzodem na dupie, jak zawsze byłeś - Jasha
powiedział.
- Ja z przodu - Rurik zawołał.
Zorana zeszła po schodach za nimi - Ja z przodu - korzystając z ich
przerażenia, skoczyła do frontu obok Adrika - Wy chłopcy z tyłu - gdy żaden z
nich nie ruszył się, wyśmiewała się - Chyba nie myśleliście, że puszczę was
samych?
Jasha jako najstarszy powiedział - Mama, nie wiem czy to jest dobry
pomysł. To prawdopodobnie nie będzie miłe.
- Nie troszczę się o to czy będzie miłe. Chcę wiedzieć. - kątem oka,
zobaczyła jak Rurik kiwa głową.
- Masz rację, Mama. - Adrik przekręcił kluczyk - Chłopcy wskakujcie,
albo będziecie nas gonić do Miss Joyce.
Jak tylko wsiedli, Adrik zapytał - Czy kiedykolwiek ktoś z was
podejrzewał Miss Joyce?
- Ani trochę - Jasha odpowiedział - Ale powinniśmy byli. Zawsze kręciła
się koło nas, patrząc na nas, wtykając nos w nasze sprawy.
- Gwoli sprawiedliwości, ona wtyka swój nos w sprawy wszystkich. -
Rurik stuknął w ramię swojej matki - Lepiej zapnij pas Mama. Adrik jeździ jak
wariat.
Zorana zapięła swój pas bezpieczeństwa - A to coś nowego? Wszyscy
zawsze tak robiliście.
- Adrik jest doświadczony w tej kwestii - Rurik powiedział.
Panna Joyce mieszkała w domu zbudowanym w latach dwudziestych,
odpowiednim dla nauczyciela bez rodziny - jedna sypialnia, jedna łazienka,
pokój dzienny, maleńka kuchnia i maleńki trawnik otoczony przez biały parkan.
Miejsce to było nie daleko od skraju miasta, już odizolowane przez obszar łąki,
a mieszkańcy miasta szanowali prywatność panny Joyce.
Zorana pociągnęła drzwi z siatką przeciw owadom i zapukała.
Prywatność. Tak. Panna Joyce chciałaby by prywatność ukryła prawdę o niej
przed jej uczniami, jej sąsiadami... i resztą ludzkości. Była potworem. Potwór.
Cisza była przenikliwa. Zimowe słońce świeciło na jaskrawoniebieskim
niebie, rzucając nagłe cienie ale nie roztaczając wokół siebie żadnego ciepła.
Zorana poczekała kilka chwil, wtedy spojrzała z powrotem na swoich
synów, którzy stali wspólnie przy furgonetce zaparkowanej na poboczu drogi.
Jasha wyglądał na stałego i rzeczowego, a nic w jego wyglądzie nic nie
wskazywało na namiętną duszę, która zdobyła Ann.
Rurik zachował odrobinę pragmatyzmu pilota wojskowego i jednego z
czołowych archeologów świata.
Adrik... Adrik wciąż leczył kość roztrzaskaną w walce, w której prawie
stracił jego Karen. Zagłębił się w dnie zła i ledwie uciekł z tego. Był twardszy
niż dwaj pozostali, rozbity i odbudowany jako inny człowiek, a Zorana nie była
tam dla żadnej ze swoich rozpraw.
- Za to co mi zrobiła, sprawię, że będzie bardzo żałowała - Zorana
ślubowała cicho.
Podniosła swoją rękę pukając jeszcze raz. Wtedy usłyszała to:
powłóczenie nogami po drewnianej podłodze. Zasłona na oknie drgnęła.
Wolno, zamki zaskrzypiały, drzwi otworzyły się na kilka cali i Panna
Joyce przyjrzała się jej.
Panna Joyce wyglądała na zadziwiająco niską. Prawie... skurczoną.
- Zorana, jak się cieszę, że znowu cię widzę. Szkoda, że nie zadzwoniłaś...
Jestem w trakcie czegoś ważnego.... - machnęła niejasno ręką do domu.
- Mam niespodziankę dla ciebie. - Zorana położyła swoją rękę na
drzwiach i otworzyła - Wiadomości o jednym z twoich uczniów. Zawsze
uwielbiasz słyszeć wiadomości o twoich uczniach.
- Powiedz mi - Miss Joyce powiedziała płaczliwie.
- Pozwól, że Ci pokażę.
- To bardzo miło, kochana - jej głos drżał jak starej kobiety którą była, ale
zawsze pokazywała niewiele oznak wieku - Ale niezbyt dobrze się czuję....
- Nie przyjmę odmowy do wiadomości. - Zorana uśmiechnęła się ale była
nieprzejednana.
Panna Joyce popatrzała we wszystkie strony, badając drogę ucieczki.
Zdała sobie sprawę, że czas oceny nadszedł - Wezmę mój płaszcz i
kapelusz.
- Poczekam w środku. - Zorana otworzyła drzwi.
Uderzył w nią straszny smród.
Panna Joyce, która zawsze utrzymywała wzorowy dom teraz mieszkała w
brudzie, z gazetami ułożonymi w stos na podłodze, kurzem na wszystkich
powierzchniach i... gdzieś, coś gniło tu.
- Wybacz mi ten bałagan. Nie miałem okazji posprzątać. - Panna Joyce
chwyciła swój płaszcz, wciągnęła rękawiczki i złapała duży kapelusz z półki
przy drzwiach. Wypychając Zoranę na zewnątrz, wyszła za nią.
Zorana stanęła wstrząśnięta. Światło słoneczne pokazało, wszystkie
zmiany, które zaszły w nauczycielce.
Zawsze była dumna. Była wysoka i wyprostowana. Teraz wszystko było
zmienione: jej wydatny nos był małą kroplą, jej uparta broda oddaliła się, jej
kości wygięły się i zakrzywiły - była teraz mniej więcej wysokości Zorany. I ten
zapach. Zapach jej domu.
Coś gniło w niej.
- Nie wyglądasz dobrze - Zorana powiedziała łagodnie.
Panna Joyce przestała się uśmiechać i wymamrotała - To bardzo długa
zima. - przywdziała swój kapelusz i obejrzała się - O co chodzi z tym uczniem?
Zorana wskazała w kierunku podjazdu.
Panna Joyce uchwyciła się poręczy i bardzo powoli zaczęła schodzić.
Zorana nie dotknęła jej. Nie pomogła jej. Głęboko zakorzeniona odraza
nie pozwoliła jej zbliżyć się do niej. Kiedy panna Joyce doszła na dół i Zorana
wiedziała, że łatwo nie wróci domu, zawołała - Chłopcy!
Jasha, Rurik, i Adrik wyszli zza furgonetki i podeszli do nich.
Panna Joyce poprawiła swoje okulary na nosie i wpatrywała się w nich -
Tak, tak, to są twoi trzej chłopcy. Widzę to. Podobieństwo rodzinne - zatrzymała
się, wysapała - Demony Wildersów. Wszyscy trzej.
Adrik zatrzymał się przed nią - Tak. To jest prawda, Panno Joyce. Ja żyję.
- Miło - Panna Joyce zrobiło krok do tyłu - Miło.
- Miło? - z prędkością jastrzębia, Rurik przeszedł za nią i odciął
jakiejkolwiek drogę ucieczki - To wszystko co możesz powiedzieć o powrocie
Adrika zza grobu?
Jasha podszedł do niej z innej strony. - Ty jesteś tą która przyniosła nam
wiadomość, że został zabity. Pamiętasz? Podeszłaś do naszych drzwi z kopertą i
powiedziałeś nam, że poczta dostarczyła ci to przez pomyłkę.
- Jakie to dogodne że to właśnie Tobie ze wszystkich ludzi zostało
dostarczone - Zorana powiedziała.
- Znałaś nas. - Rurik cicho przesunął się między Pannę Joyce a jej dom -
Wiedziałaś gdzie dostarczyć wiadomości.
- Szczęście - panna Joyce chrypiała.
- A koperta była otwarta. - Jasha dołączył do Rurika, przemierzając
odległość z ostrożnością wilka.
- Śmiałaś się gdy czytałaś wiadomość? - Zorana zapytała.
- Nie... nie! To straszne! Nie, oczywiście, że nie. Nie śmiałabym się ze
śmierci jednego ze swoich ulubieńców... jednego z moich uczniów. - Panna
Joyce obejrzało się po kręgu nieprzyjaznych oczu - Ja muszę usiąść.
- Oczywiście. Jak niegrzecznie z naszej strony, że nie wzięliśmy pod
uwagę twojej choroby. Jasha skoczył na równe nogi na ganek, złapał drewniane
krzesło i umieścił za nią - Siadaj.
- Wolałabym w środku. Albo na ganku. - Panna Joyce popatrzyła na
jaskrawoniebieskie niebo - Mam chorobę skórną.
Zorana nie wierzyła w to ani przez moment - To dlatego nigdy nie
widzieliśmy, jak obnażasz się do słońca?
Adrik pochylił się i wyrwał jej kapelusz z szerokim rondem.
Panna Joyce przykryła swoje oczy, zachwiała się do tyłu i przylgnęła do
oparcia krzesła. Stopniowo opuściła ręce.
Światło słoneczne wyjawiło to co próbowała zamaskować pod
kapeluszem. Jej skóra była pokryta siateczką bladych blizn, które natychmiast
zaczerwieniły się na słońcu.
- Więc pogłoski są prawdziwe - Zorana powiedziała - Zostałaś
zaatakowana przez twoich uczniów.
- Drobni łajdacy… oni pocięli mnie swoimi nożami. Rozbili moje kości
żelazem. Śmiali się... - Panna Joyce spiorunowało wzrokiem synów Zorany -
Oni wykręcili się od kary. Zostali potraktowani jako małoletni, dostali
minimalną karę. Nienawidzę... Nienawidzę...
- To nie byli moi chłopcy, którzy zadali Ci ból - Zorana wskazała.
- Oni wszyscy są tacy sami. Mężczyźni... szkodniki... - Panna Joyce
objęła się. Skurczyła się w sobie i popiskiwała - Myślałam, wiem ale światło
słoneczne szkodzi mojej skórze i nic nie widzę.
Łata jej włosów odpadła, ukazując świecącą różową skórę głowy.
- Czy to dlatego zawarłaś z nim umowę? - Adrik zapytał.
- Nie wiem kogo masz na myśli, kochany.
- Z diabłem. Czy to dlatego zawarłaś z nim umowę? Zielono-złote oczy
Adrika patrzyły na Pannę Joyce bez współczucia. - Dla zemsty?
- Nie! - Panna Joyce szarpnęła się jakby zaskoczona własnymi słowami.
- Więc dlaczego? - Rurik zapytał.
Obejrzała się po pułapce, którą zastawili na nią. Rozejrzała się i
dostrzegła ich nieugiętość i zawodziła jak dziecko. - To z bólu. Nie wiesz co
znaczy mieć wszystkie twoje stawy rozbite, zostać spalonym i pociętym. Byłam
atrakcyjną kobietą, silną i oddaną. Wydałam ich ponieważ ich gang był złem,
czystym złem, kradzież, gwałcenie, zabijanie i co dostałem w nagrodę? Prawie
zostałam zabita. Okaleczona. Lekarze powiedzieli mi, że nigdy nie będę
chodzić. Powiedzieli, że będę przyjmować leki przez resztę swojego życia. A
kiedy chciałam umrzeć, powiedzieli mi nie, żyłabym długie życie. Chciałbyś
tego? Chciał?
- Kiedy więc diabeł przyszedł do ciebie, zgodziłaś się na jego transakcję.
Złagodził ból i przeniosłaś się tutaj i wykonywałaś jego polecenia. - Adrik
wydawał się rozumieć zbyt dobrze.
- Tak - panna Joyce wysyczała.
- Dlaczego diabeł nie zniszczył nas samodzielnie? - Jasha zapytał.
Panna Joyce wykręcała swoje ręce i za każdym razem gdy to zrobiła,
kości wewnątrz rękawiczek wydawały się wypaczyć trochę bardziej - To nie
działa w ten sposób. On nie może mieszać się bezpośrednio. On może tylko tyle
że udziela trochę pchnięcia i szturchnięcia i zatrudnia ludzi by pracowali dla
niego. On nie zarządza, wiesz o tym. Proszę. Rurik. Mówiłeś bardzo mało.
Oczywiście nie pochwalasz prześladowania twojego ulubionego starego
nauczyciela. Daj mi mój kapelusz.
- Źle to rozumiesz, Panno Joyce - Rurik powiedział płynnie - My nie
prześladujemy cię. Prosimy o prawdę. Czyżbyśmy zbyt wiele oczekiwali?
Wszyscy trzej chłopcy obeszli ją dokoła podczas gdy Zorana stanęła
spokojnie przed nią, ze krzyżowanymi ramionami na piersi.
- Zorana... - Panna Joyce osłabła - Ja zawsze byłam twoją przyjaciółką...
- Odebrałaś mi dziecko.
- Tak. Gdy ten głupi lekarz zemdlał i nie mógł tego zrobić - Panna Joyce
nie mogło spojrzeć Zoranie w oczy.
- Powracam myślami i pamiętam - był pijany gdy przybył. Dał mi leki,
których nie chciałam. I potem przewrócił się, słyszałem głuchy odgłos.
Znokautowałaś go?
- Dlaczego miała bym to zrobić?
- Żeby wymienić mojego syna na dziewczynkę.
Panna Joyce oddychała z trudem - Dlaczego tak myślicie?
- Nie myślimy. Wiemy to. - Zorana zrobiła krok w przód i uklęknęła
przed Panną Joyce. Wpatrywała się w jej oczy - Czy wyobrażasz sobie co
poczułam gdy zdałam sobie sprawę, że mój syn został mi odebrany? Nie,
oczywiście ty nie możesz. Nigdy nie myślisz o innych. Myślisz tylko o sobie.
Panna Joyce śmiała się, długo i głośno i na ich oczach pozbyła się swojej
udawanej opiekuńczości i dobroci - Biedna Zorana! Biedna mała imigrantka z
jej przystojnym mężem i jej silnymi synami i jej szczególnymi darami, zawsze
otaczana przez miłość i wsparcie. Powinnam Ci współczuć ponieważ wzięłam
jedno z twoich dzieci? Tak i co? Zostawiłam ci inne w jego miejsce. I byłaś
dumna z niej. Znalazł ją i przyniósł do mnie i powiedział mi co robić. Może nie
cieszyłam się z powodu robienia tego ale przypomniał mi co byłam mu winna.
Nie straciłaś niczego przez to co zrobiłam. - uśmiechnęła się z wyższością,
sparaliżowana jej własnym przyznaniem się - Z wyjątkiem tego, że nigdy nie
rozbijesz paktu ponieważ nie masz czterech synów przy sobie.
- Wiesz o pakcie? On wie o przepowiedni?
- On wie wszystko. On widzi wszystko.
Adrik prychnął drwiąco - I co, powiedział ci?
- On jest diabłem. On nie mógł…
- Okłamać Cię? - Zorana skończyła łagodnie.
Panna Joyce uświadomiła sobie jak głupio zabrzmiała. Jaka głupia była.
Od razu jej ramiona gwałtownie spadły ze słyszalnym pęknięciem. Wzdrygnęła
się, łapała oddech i walczyła by mówić - Masz rację. Okłamał mnie. Powiedział
mi, że złagodzi mój ból i pozwoli mi żyć pod warunkiem, że zrobię co zechce.
Gdy jednak twoje dzieci dorosły i wygłosiłaś swoją cholerną przepowiednię, nie
chciał mnie już. - zaczęła nagle zawodzić - Jestem pogrążona w bólu. Przez cały
czas w bólu i choćby nie wiem co robię, on nie wróci do mnie. Składam się mu
w ofierze mu. Gnijąc podczas życia.
- To wygląda jakby słońce przyspieszało ten proces. - Rurik popatrzył
jako blizna na jej policzku otwarła się do szpiku kości.
Panna Joyce rzuciła mu spojrzenie pełne jadu, cofnął się.
- Co zrobiłaś z moim dzieckiem? - Zorana wstała ponad nią - Co zrobiłaś
z moim synem?
Panna Joyce obróciła się wstydząc - Co zrobisz dla mnie jeśli ci powiem?
- Jak bardzo chcesz przeżyć? - Zorana zapytała łagodnie.
Panna Joyce podniosła swoją zniekształconą rękę aby ocienić oczy i
wpatrywała się w Zoranę - Zmusisz swoich synów do zabicia mnie?
- Zabiję cię własnoręcznie.
Panna Joyce wpatrywała się w oczy Zorany i zobaczyła w nich prawdę.
Zorana nie tylko mogła ją zabić - ona tego chciała.
- Umieściłam to w samochodzie i zawiozłem do Nevady. Krzyczał całe
osiem godzin. - w tonie dumy, powiedziała - I wystawiłam to w nocy, na pustyni
i ruszyłam z miejsca. Ale nie zamordowałam tego. To sprawiłoby, że stała bym
się taka jak chłopcy, którzy zaatakowali mnie. Ślina spieniła się na kącikach jej
ust. Stara kobieta umierała na skutek szaleństwa.
Zorana wolno cofnęła się od niej - Moje dziecko nie było rzeczą. Było
chłopcem.
- Jeszcze lepszy powód by zabić przed tym zanim mógł urosnąć tak jak
oni. - Panna Joyce machnęła swoją zdeformowaną ręką na synów Zorany.
Zorana zacisnęła swoje pięści i zrobiła krok do przodu.
Panna Joyce skuliła się, z ramionami nad jej głową.
Rurik chwycił ramię Zorany - Nie, Mama - szepnął.
- Jestem starą kobietą, która została porzucona przez jej mistrza i
zostawiona na pewną śmierć w bólu - Panna Joyce szepnęła ochryple - To jest
dostateczną karą.
Chłopcy popatrzyli po sobie z odrazą wymalowaną na ich twarzach.
Rurik podał Pannie Joyce jej kapelusz.
Gdy założyła go na swoją głowę, Zorana złapała go, błysk tryumfu skrzył
się w jej oczach.
Wyrywając kapelusz, Zorana spiorunowała wzrokiem swoich synów -
Nie. Nie, nie, nie!
- Mama, jesteś pewna? - Adrik objął ją ramieniem - Nie rób nic, czego
później pożałujesz.
- Podjęła pracę nauczyciela, opiekuna i nauczyła nas ufać jej podczas gdy
używała swojej władzy by zniszczyć nas. Adrik, ona powiedziała nam, że nie
żyjesz. Firebird uciekła z powodu zdrady tej kobiety. - szlochając złapała
oddech, Zorana szepnęła - A najgorsze z tego wszystkiego, że wyrwała mojego
syna z moich ramion. Pozbawiła cię brata. Przez nią, nigdy nie możemy rozbić
paktu, a twój ojciec będzie smażyć się w piekle przez całą wieczność. Zostawiła
na pewną śmierć moje dziecko - na śmierć głodową i odwodnienie, albo śmierć
od mrozu pod obojętnymi gwiazdami, albo zjedzenie przez zwierzęta. - zgniotła
brzeg kapelusza między swoimi pięściami - Ona nie może znieść słońca
ponieważ zawarła umowę z diabłem. Jeśli zdąży z powrotem do domu, ona
będzie żyć.
- To nie w porządku! - Panna Joyce powiedziała.
Zorana spojrzała ostatni raz na trędowatą Pannę Joyce - Będzie jak Bóg
zechce. I tak masz większą szansą niż ty dałaś mojemu dziecku.
- Masz rację, Mama. - biorąc kapelusz, Adrik rzucił go na gałęzie
wysokiej sosny.
Zorana podeszła do furgonetki - Chodźcie moi synowie. Wracajmy do
domu.
Rozdział 9
Doug Black był pierwszy na miejscu, wszystko co wiedział to że matka i
jej dwoje dzieci zginęli przejeżdżając Shoalwater State Park ich SUV-em.
Gdy podjechał, zauważył późny-model Denali GMC w połowie ukryty w
lesie. Gałęzie i mech zostały porozrzucane wszędzie, rododendrony poszły w
strzępy, a poszycie było zaorane w dół za igłami do brudu.
Tak, potoczyli to, w porządku.
Świadek wypadku, biała kobieta w średnim wieku, podbiegła do jego
samochodu jak tylko zaparkował przy lesie. Otworzył drzwi i pochwycił ślad
krwi w zimnym powietrzu.
Ktoś był ciężko ranny.
Świadek zaczął mówić bardzo szybko - Kupiłam pączka i kawę w Rocky
Cliffs i zatrzymałam się na parkingu na śniadanie. On jest pusty o tej porze roku.
Cichy. Przyjrzałam się, jak wjechała na drogę. Przyspieszyła. Była na haju.
Prowadziła bardzo szybko.
Gdy Doug wyciągnął swój awaryjny komplet ze swojego bagażnika,
ocenił swojego świadka. Była w szoku, blada i spocona, utrzymywała się w
pozycji pionowej tylko przez potrzebę poinformowania o tym co zobaczyła.
- Znam ją. To Ashley Applebaum. Biedactwo. Zobaczyłam, jak obejrzała
się. Spadła, potoczyła się trzy razy. Mój Boże, to było okropne. Nigdy nie
widziałam czegoś takiego. Nie w rzeczywistości. - świadek trząsł się z chłodu i
ze strachu.
- Jesteś panią Shaw? Wezwałaś nas? - wyszedł zamaszystym krokiem z
parkingu do lasu.
Pani Shaw poszła za nim, wciąż rozmawiając szybko - Tak, tak, ja
zadzwoniłam od razu, wtedy poszłam pomóc. Z Ashley... naprawdę źle.
Nagle pani Shaw nie szłam za nim.
Spojrzał za siebie.
Oparła jedną rękę o drzewo i zwymiotowała.
Przeskoczył przez jakieś kamienie, zobaczył rozbity pojazd i ocenił
wprawnym okiem. Wszystkie okna były rozbite. Metal zgnieciony jak folia
aluminiowa.
Tak. Mieliby szczęście gdyby nikt nie został zabity.
Wtedy pani Shaw znowu pojawiła się za nim - Ashley kazała mi wyjąć
dzieci. Spróbowałam, ale nie dałam rady. Przepraszam. Jestem taka żałosna! -
Zaczęła szlochać tak bardzo, że współczuł by jej gdyby nie był tak skupiony na
swojej pracy.
- Wszystko w porządku, pani Shaw. Zrobię to. - dzięki Bogu dzieci
zostały przypięte, bo nigdy nie przeżyliby w tej pogniecionej skorupie pojazdu.
- To wybuchnie? Myślisz, że to wybuchnie?
- Możliwe - z całą pewnością wybuchnie pożar.
- Nie zniosła bym jeśli..
Przerwał jej - Z dziećmi wszystko w porządku?
- Tak myślę.
- W jakim są wieku?
- Chłopiec ma siedem lat, tak myślę. Maleństwo trzy miesiące. Cały czas
płacze, ale oprócz małych cięć, ona wygląda nieźle. Chłopaczek jest w bardziej
kiepskim stanie. Myślę, że może jego ręka jest złamana ale… - Pani Shaw
przerwała i zaczęła całą historię jeszcze raz - Ona jechała bardzo szybko.
Zobaczyłam, jak obejrzała się. Obejrzała się. Dlaczego obejrzała się?
- Pewnie rozmawiała z dziećmi. - zatrzymał panią Shaw w miejscu
osłoniętym od wiatru w drzewach - Zostań tu. Przyniosę Ci ich.
Pani Shaw nie przerywała mówienia nawet gdy oddalał się - Myślę, że nie
rozmawiała z dziećmi... to wyglądało inaczej. To przypominało jak by się bała,
patrzyła na drogę za nią.
Otworzył tylne drzwi. Zapach krwi natężał się. Oparł się.
- Nawet nie wiedziałam, że ona potrafi prowadzić - Pani Shaw zawołała.
Dziecko zostało przypięte w fotelu samochodowym i płakało.
Czarnowłosy chłopiec milczał, układając ostrożnie swoje ramię i
oglądając wszystko z szerokimi, ciemnymi oczami.
Pani Shaw miała rację. Nie byli ciężko ranni.
Na przednim siedzeniu, matka wpatrywała się przed siebie, jej głowa
przechylona pod dziwnym kątem, jej ramiona wciągnięte w bólu - Wszystko w
porządku, kochanie. Wszystko w porządku, dziecino. Nie zapłacz. - mówiła
łagodnie, wskazując to samo w kółko.
To Ona była źródłem krwi. Krew ochlapała w poprzek sufit i jej ciemne
włosy.
- Pani Applebaum, jestem patrolowy Doug Black - powiedział.
Przestała mówić.
- Wyjmę twoje dzieci teraz.
- Pośpiesz się - powiedziała.
- Dobrze - jak tylko odpiął fotelik samochodowy zawołał do chłopca -
Hey, tam. - odwrócił się by umieścić go na ziemi, a Pani Shaw była tam, wzięła
dziecko od niego.
Przerażona na śmierć a mimo to robiła co powinna. Dzięki Bogu za takich
ludzi jak ona.
Odchylił się do tyłu samochodu i uśmiechnął się do chłopca - jestem
Oficer Doug. Chcę Ci pomóc. - zmarszczył brwi z powodu pasa bezpieczeństwa.
Uderzenie rozwaliło drzwi i wybuchła poduszka, która teraz przykryła
połączenie. Nic dziwnego, że Pani Shaw nie mogła go wyjąć go - Jak masz na
imię? - Doug zapytał.
- Andrew.
- Andrew, muszę uwolnić cię. - Doug otworzył swój awaryjny komplet i
wyciągnął nóż.
Andrew wzdrygnął się, obracając się tak blady że jego ciemne oczy
wyglądały jak dwie czarne dziury na białym śniegu, patrząc na błyszczące ostrze
- Ja nie płakałem. Nie zapłakałem wcale. Przepraszam za mój nadgarstek.
Proszę nie.
- Nie zadaj mu bólu! - głos Ashley Applebaum wzrósł - Ty łajdaku, nie
zadawaj mu bólu!
Doug wsunął nóż pod pasek i uwolnił Andrew - Nie sprawiłem mu bólu,
Pani Applebaum. Odrzucił ostrze na ziemię, i zaoferował swoją rękę - Chodź na
zewnątrz, Andrew. Potrzebuję cię do pomocy u Pani Shaw z dzieckiem.
Andrew popatrzał na szeroką dłoń Douga i długie palce i pomalutku
przeszedł przez otwarte drzwi.
Doug cofnął się i pozwolił mu wyjść. Lepiej tak niż próbować walczyć w
zapasach z przerażonym dzieckiem.
Gdy Andrew stanął obok samochodu, Doug zaprowadził go do Pani Shaw
na górę i klęknął obok fotelika - To jest Pani Shaw. Możesz iść pomagać
opiekować się twoją siostrą?
Chłopiec popatrzał na niego.
- Wracam po twoją matkę - Doug powiedział.
- Czy ona będzie żyć? - Andrew był zbyt poważny, zbyt mądry.
- Dam znać ci gdy tylko sprawdzę co z nią. Biegnij, szybko. Zapytaj panią
o Shaw o szynę dla twojego nadgarstka.
Andrew poszedł od razu.
Doug spróbował otworzyć drzwi pasażera ale to nie mógł, więc pełzał
ponad krwawiącym przednim siedzeniem do Ashley Applebaum.
Kolumna kierownicy przebiła ją pod żebrami i nadziała jej wątrobę i
jelita. Szkło rozerwało twarz już i tak wychudłą i zmartwioną. Była umierająca.
Nieubłaganie, była umierająca.
- Wyjąłem dzieci. Z nimi wszystko w porządku. - wziął chustkę z jego
kieszeni - Zamierzam zawiązać to na twoim czole aby zatrzymać krwawienie. -
zrobił to i zapytał - Tak lepiej?
- To wcale tak bardzo nie bolało - brała głębokie wdechy zakłócone przez
krwawienie wewnętrzne - Słuchaj. Choćby nie wiem co się stało, nie pozwól ich
ojcu zabrać moje dzieci.
Wiedział dlaczego żebrała tak wzruszająco. Usłyszał, jak Pani Shaw
nazwała ją „Biedna Ashley” zobaczył jak Andrew skulił się na widok jego noża,
usłyszał, jak chłopiec żebrał jakby bał się o swoje życie.
Ich ojciec znęcał się nad nimi. Sprawiał im ból.
- Gdzie jest ich ojciec? - zapytał.
- W domu. Uderzyłam go. On jest nieprzytomny... - Ashley Applebaum
wysapała jak zdychające zwierzę. Wtedy chwyciła nadgarstek Douga. - Nie
ścigaj go. On sprzedaje bomby.
- Cholera - Doug wyciągnął swój telefon i zadzwonił do szefa, Yamashita,
i podał mu wszystkie informacje.
Ashley kontynuowała - Bill sprzedaje bomby białym mężczyznom, którzy
nienawidzą Żydów, czarnych i Meksykanów. A ja... ustawiłam to tak, że kiedy
wstanie z podłogi, wszystkie bomby wybuchną.
- Gdzie mieszkasz? - poczekał ze swoim telefonem w ręce, gotowy by
wypowiedzieć informacje do Yamashita.
- Przy autostradzie sześć. - straciła przytomność.
Podał Yamashitowi swój raport a kiedy skończył, Ashley była ledwie
przytomna.
- Napiętnował ją. Właśnie tak jak napiętnował mnie.
- Oznakował cię?
- Swoim pierścieniem. On podgrzewa go i... to boli tak bardzo. - drgnęła i
zadrżała w bolesnej pamięci.
Doug poczuł, jak znajome, bezsilne przerażenie naprężyło jego mięśnie
ale wycofał mokrą chusteczkę odświeżającą i łagodnie wytarł jej twarz -
Wszystko porządku - powiedział, to w takim samym uspokajającym tonie jaki
użyła wobec swoich dzieci.
- Mógł zrobić to mi. Byłem nic nie warta... ale nie jej. Ona jest jeszcze
dzieckiem... - Ashley Applebaum oddychała nieregularnie - Nie pozwól mu
zabrać ją. Ona jest taka słodka... i Andrew... on nie wie czym jest prawdziwe
życie... - jakby mogła zobaczyć go, obróciła swoją twarz wobec Douga - Nie
pozwól mu mieć ich.
Chciał obiecać jej, że spełni jej prośbę.
Sądy nie troszczą się o takie sprawy. Utrzymali by tą rodzinę nietkniętą.
Oddaliby dzieci ojcu.
Wiedziała jaka jest rzeczywistość. Przewróciła głowę wobec niego, jej
oczy prawie niewidome - Jeśli Bóg jest sprawiedliwy, Bill wysadzi się w
powietrze i nikt go nie ocali.
Doug już wiedział, że sprawiedliwość nie jest tak czysta - Jeśli on zginie
dzieci pójdą do sierocińca, do rodziny zastępczej.
- To będzie lepsze od zostawania z nim. - Łzy popłynęły z jej oczu.
- Nie wiesz o czym mówisz. - nigdy nie był niczego tak bardzo pewien w
swoim życiu.
- Nie wiesz o czym mówisz. - każdy oddech odbiegał od przyjętych norm,
ból w jej klatce piersiowej - Módl się żebym go zabiła. Módl się...
Stłumiony wybuch wysadził powietrze. Ziemia zadrżała, szarpiąc SUV- a.
Uśmiechnęła się - To jest to. To jest to. Tylko jedno zrobiłam dobrze w
swoim życiu i to jest to. Odszedł.
Ashley Applebaum umarła na oczach Douga.
Zamknął jej oczy swoją dłonią.
Wtedy przechylił się przez siedzenie i wyłamał drzwi. Pobiegł pod górę, z
dala od nieuchronnego ognia w kierunku grupki - dziecko, chłopiec, Pani Shaw -
skupili się na wzgórzu.
Słyszał syreny w dali. Szeryf, policja, EMTs - wszyscy byli w drodze.
Klęknął przy Andrew.
- Moja mama...? - Andrew zobaczył odpowiedź w twarzy Douga. Wydał z
siebie szloch - Moja mama...
Doug trzymał w ramionach chłopca gdy ten płakał.
Pani Shaw popatrzyła w górę ponuro - Zobacz co Andrew pokazał mi. -
odkryła ramię dziewczynki. Brutalne czerwone oparzenie wyglądało jak paszcza
lwa na gładkiej, czystej bladej skóry - Ten łajdak Applebaum napiętnował
dziecko tak samo jak zrobił to z Ashley w ich noc poślubną.
- Ten wybuch… - Doug popatrzył znacząco na panią Shaw - To go
wykończyło.
- To nie mogło zdarzyć się milszemu facetowi - Pani Shaw docięła
złośliwie.
Ambulans i szeryf okręgowy wbili się na parking.
Andrew złapał ramię Douga i wbił swoje palce w jego ciało -
Dziewczynki nie liczą się, prawda? Dziewczyny są własnościami. Tylko
własnościami. Musimy im pokazać kto je posiada. - chłopiec powtórzył kredo
swojego ojca jakby to była ewangelia, ale zapłakał, duże, dziecięce łzy w
niezgodzie z jego wielkimi sentymentami.
Doug zajrzał mu w oczy - Dziewczyny są ludźmi. One powinni być
hołubione. Nigdy nie powinno się im sprawiać bólu. Tak nie można. Tak nie
można nigdy.
- Naprawdę? - Andrew spojrzał na Douga i zapadł się z ulgą - Ty tak
myślisz?
- Żaden mężczyzna nie ma prawa zadać ból kobiecie. Nigdy. Nigdy. -
Doug nigdy nie był niczego tak bardzo pewien w swoim życiu.
Patrząc w górę na gałęzie kołyszące się we wczesno porannym świetle,
zapamiętał swoje pierwsze spotkanie z Firebird, potem następne. Użył zapisów z
archiwum żeby ją tropić aż do Szarvas Artist Studio, gdzie pracowała. Czekał na
zewnątrz i mówił sobie, że to nie będzie miało znaczenia jeśli będzie tak ładna
jak zapamiętał.
I nie była.
Była piękna i spowodowała że wstrzymał oddech.
Dojrzałość dała jej głębokość i blask, którego żadne kosmetyki nie mogły
wytworzyć. Wtedy próbował jechać za nią do jej domu i nie mógł, utknął w
kapryśnej górskiej mgle, która otoczyła ją jak więzienie.
Więc wrócił następnego dnia, mając zamiar stanąć twarzą w twarz z nią,
ale jeden z jej dużych, potężnych braci odwiózł ją, odprowadził do drzwi i
wszedł za nią jakby nie mogła pójść sama. Następnie, Doug obserwował i
rozpoznał znaki - despotyczni ludzie, matka, której nigdy nie widział, siostra,
która nigdzie nie wychodzi tylko do pracy i z powrotem, a przez większość
czasu to brat ją zawozi....
Wesoła, otwarta dziewczyna którą zapamiętał teraz była przetrzymywana
jako więzień przez rodzinę, która była bardzo ostrożna.
To wyjaśniło tak dużo - dlaczego nie zaufała mu, dlaczego porzuciła go i
sprawiła mu ból.
EMTs i szeryf okrążyli go, potrzebowali aby złożył raport. Skończył
swoją pracę, przez cały czas przygotowywany i zdeterminowany.
Nie ważne że cierpiał z powodu odrzucenia przez Firebird, przez jej brak
zaufania do niego, musiał obronić Firebird przed rodziną, która ją
przetrzymywała.
Kiedyś podziękuje mu za to.
Kiedyś.
Rozdział 10
O dziewiątej rano, Firebird jechała nadbrzeżem Pacific Coast Highway,
gdzie zauważyła policję i pogotowie na parkingu i w końcu skręciła w
malowniczą przełęcz ku miastu.
Klify sformułowały zatokę w wersji półksiężyca. Stare miasto umościło
się nad wodą, jednak po przyjrzeniu się okolicy można zauważyć, że stare i
nowe domy ciągną się wzdłuż okolicznych wzgórz. Internet wskazał, że Rocky
Cliffs szczyci się tysiącem stałych mieszkańców i że liczba ta wzrasta
pięciokrotnie podczas letniego sezonu turystycznego.
Prowadziła wolno wzdłuż uroczej ulicy głównej, ze sklepami
odzieżowymi, kawiarniami i hotelami.
Rocky Cliffs nie wyglądało jak miejsce w którym Douglas mógłby cuć się
dobrze.
Jej samochód zaskoczył ją zawracając przy When You Are Wicked Diner.
Gdy tylko weszła i usiadła przy jednym ze stolików, zrugała siebie. Wiedziała
co Douglas robi tutaj i gdzie mieszka. Jadąc tutaj była przygotowana na
konfrontację. To dlaczego teraz postanowiła zaczekać?
Ponieważ zamierzała być zła, a to było zgodne z prawdą. Gdyby
uświadomiła sobie... jednak było już za późno dla wzajemnych oskarżeń.
- Co mogę pani podać? - kelnerka w średnim wieku stanęła przy niej.
- Bekon, czips, Denver omlet, tost pszenny, duży sok pomarańczowy,
duża czarna kawa i jedną z tych słynnych na cały świat napoleonek.
Kelnerka uśmiechnęła się i nagryzmoliła zamówienie - Zaszufladkowałam
cię jako jedną z tych kobiet, które jedzą tylko niewyszukany jogurt i piją herbatę
ziołową. To mnie nauczy, że pozory czasami mylą.
- Lubię jeść - Firebird zapewnił ją - Po za tym jestem w drodze przez
cztery godziny.
Gloria zniknęła przygotować zamówienie i wróciła z kubkiem kawy -
Skąd pochodzisz?
- Na północ od Seattle. - zanim Gloria mogła naciskać celem uzyskania
dodatkowych informacji, Firebird wyszperała adres w swoim portfelu - Szukam
tego adresu 323 Seaview Road.
Oczy Gloria naostrzyły ponieważ nalewała kawę - To stare miejsce
Quackenbush.
- Quackenbush? Naprawdę? - Firebird uśmiechnęła się - Nie słyszałam o
tym. Szukam Douglas Black. On i ja przyjaźnimy się. - to było małe
niedopowiedzenie.
- Doug Black? On jest tu dopiero od kilku miesięcy. - Gloria obejrzała
Firebird ostro - Zaczynaliśmy się zastanawiać czy on miał jakichkolwiek
przyjaciół.
- On potrzebuje trochę czasu aby dać się poznać i polubić, ale jeśli raz to
robi, on jest naprawdę bardzo zabawny i miły. - niespodziewany rumieniec
rozgrzał policzki Firebird.
- Jak pierwszy raz zobaczyłem go, pomyślałam o sobie - Gloria
powiedziała ze sprośnym humorkiem.
- Nie to miałam na myśli.
- On jest zbudowany jak marmurowy posąg. Nigdy nie zobaczyłam go
choćby z jednym guzikiem niezapiętym. On jest młody, ale ma wszystko, czego
oczekujesz ze strony policjanta stanowego. Z całą pewnością nie nazwałbym go
duszą towarzystwa. - Gloria odeszła ale zaraz wróciła z zamówieniem Firebird -
Czy on spodziewa się ciebie?
Firebird obejrzała swój talerz - Wygląda świetnie! Nie, sądzę, że Douglas
nie wie, że mieszkam niedaleko. - a może wie. Odkrycie, że żył tak blisko
spowodowało u Firebird ściśnięcie serca. Był, przecież, myśliwym i mało
prawdopodobne by zapomniał, że ofiara, którą miał, uszła mu.
Gloria kiwnęła głową - Quackenbush to miejsce wygląda jakby specjalnie
dla niego. Konieczne jest tam kilka napraw.
- Douglas dobrze sobie radzi z takimi pracami. - Firebird zarumieniła się
jeszcze raz, tym razem mocniej. Ukrywała się w domu tak długo, że nawet nie
mogła przeprowadzić normalnej rozmowy?
- Podejrzewałam to w nim, również - Gloria zgodziła się, a jej oczy
migotały - Jest milczkiem, lub coś w tym stylu tak słyszałam.
- On nie mówi dużo - ponieważ był zajęty ukrywaniem tajemnic.
- Zrobił już dużo prac: wymienił całą instalację elektryczną i instalacja
wodno-kanalizacyjną. Zaczął remont wnętrze. Pomalował podłogi i ściany. To
jest gigantyczny wysiłek, niewarty moim zdaniem - ale nie zainteresował się
moim zdaniem.
- Nie wiem czy on kiedykolwiek słucha kogoś.
- Nie zmienia to faktu, że on musi być bardzo bogaty skoro pozwolił sobie
na kupienie tego miejsca - lokalizacja jest główną nieruchomością - i odnawiać
to. - twarz Glori rozgrzała się z ciekawością, i pochyliła do przodu, gotowy by
wysłuchać jakichkolwiek zwierzeń Firebird może jej udzielić.
- Nie wiem o jego finansach. Nie jesteśmy tak bliskimi przyjaciółmi.
Twarz Gloria posmutniała. Dzwonek zadzwonił przy drzwiach i oddaliła
się do czterech podróżnych.
Gloria wróciła gdy Firebird spałaszował większą część jedzenia na talerzu
i rozgrzała się filiżankę kawy - Wyglądasz jak byś już nie mogła.
- Będę musiała przyznać się do porażki, ale faceci nie żartują. To jest
najlepsza napoleonka na świecie. - Firebird westchnęła z przyjemnością.
- Jestem żyjącym świadectwem. - Gloria klepała swoją pulchną talię -
Słuchaj, myślę że nie ma go w domu.
- Douglasa?
- Wcześnie rano, zobaczyłam, jak jechał w kierunku drogi 101.
Prawdopodobnie tam łapie ludzi za przekroczenie prędkości. Zatrzymał mnie
raz. Zrobił mi wykład jak ważna jestem dla społeczności i jak przekroczenie
prędkości mogło mnie zabić, a wszystko to podczas gdy patrzył na mnie tymi
ciemno brązowymi oczami - Gloria zadrżała - Wystraszył mnie piekielnie,
powiem ci.
- Nie przyśpieszasz już?
- Robię to ale patrzę w lusterka dużo uważniej. - Gloria przekazała
rachunek.
Firebird śmiała się i wyciągnęła portfel. Gloria spojrzała na jej prawo
jazdy ale Firebird trzymała zakryte imię. Nie potrzebowała aby Gloria, która
oczywiście znała całą społeczność Rocky Cliffs, rozmawiała o młodej kobiecie
o dziwnym imieniu, która szukała ich miejscowego gliniarza.
- Wskazać ci kierunek do Quackenbush? - Gloria zapytała.
- Mam mapę - Firebird złapała za nadgarstek Glorii - Mam nadzieję
zaskoczyć go.
Gloria patrzyła na rękę Firebird, wtedy przyjrzała się jej twarzy -
Wyglądasz jak była żona z urazą albo międzynarodowy terrorysta. Więc mogę
trzymać język za zębami do czasu aż go znajdziesz.
- Dziękuję. - Firebird zostawiła spory napiwek i skierowała się do
samochodu.
Dwóch facetów przy barze dokładnie przyjrzała się jej.
Idioci
Nie żeby źle wyglądała. Ubrała się ostrożnie na to spotkanie, chcąc
wyglądać swobodnie i beztrosko, profesjonalnie i odpowiedzialnie, młodzieńczo
ale też dojrzale. W końcu zdecydowała się na wygodną i ciepłą parę ciemnych
dżinsów, zielony golf kaszmirowa i czarne buty do kostek na niskim obcasie.
Zatrzymała się w drzwiach i przywdziała płaszcz.
Faceci przy barze zagwizdali.
Douglas mógł nauczyć ich niejednego o okazywaniu subtelnej uwagi
atrakcyjnej kobiecie.
Była już na zewnątrz.
Gdy skierowała się w kierunku starego Quackenbush dom, wiedziała, że
ma problem. Tak łatwo uwiódł ją wcześniej. Sprawił, że ona kochała go. A po
tym jak go zostawiła, jakkolwiek mógłby być zły i zdradzony poczuła, że wciąż
pragnie go. Kocha go.
Teraz, może... może cały ból i niepokój były na darmo.
Teraz miała coś zupełnie innego na głowie.
Zeszła z ulicy główną na Sutterman Drive, wąska, kręta drogą, która pięła
się na klif przy dalekim krańcu miasta. Tuż zanim doszła do szczytu, wiedziała,
że znalazła, droga dojazdowa zaprowadziła ją do samotnego domu na ulicy,
osadzonego na samej górze z klifu. Dom Douglasa. Objęła to jednym
spojrzeniem - To jest Quackenbush? - mamrotała - Wygląda bardziej jak dom
rodzinny Addamsów.
Dom był w wiktoriańskim stylu, wysoki i wąski, z wieloma gankami,
balkonami i bibelotami. Powiedzieć, że to potrzebowało farby było bardzo
miłym stwierdzeniem. W niektórych miejscach, woda słona zniszczyła deski,
nie zostawiła na nich żadnej farby.
Douglas nigdy nie wydawał się typem domatora. Ciekawe co myślał
kupując tego Behemota?
Ciągle śledziła podjazd z boku domu. Był tam walący się garaż z jednym
samochodem z X5 BMW zaparkowanym po środka. X5 BMW był
wymarzonym samochodem Douglasa. To nie mógł być zbieg okoliczności.
Zaparkowała na obszarze parkingowym i wyszła. Gdy szła do schodów,
wiatr i sól smagały jej wrażliwą skórę policzków, a daleko poniżej, u podnóża
klifu, mogła słyszeć, jak fale uderzały o kamienie. Szła ostrożnie po chwiejnych
deskach na ganku do drzwi. Zadzwoniła i zapukała w tym samym czasie ale nikt
nie odpowiedział.
Gloria nie ostrzegła jej, że jeździ swoim policyjnym wozem patrolowym?
Firebird nie chciał wyjechać i postanowiła poczekać. Obawiała się, że
jeśli zrobiłaby to, straciłaby swoją determinację.
Przekręciła gałkę. Drzwi były zamknięte na klucz, ale cały zamek
zagrzechotał jakby był źle osadzony w ramie.
Wzięła jedną ze swoich kart kredytowych i już była w środku. Zamknęła
drzwi za sobą i odprężyła się, rozkoszując się ciepłem.
Po lewej były wyblakłe pozostałości biblioteki. Na prawo smutne,
wyblakłe pozostałości dużego pokoju dziennego. Prosto przed pozostałości
wspaniałych schodów. Gdy Firebird ruszała się przez dom, widział tylko smutne
ruiny do czasu gdy stanęła w masywnej kuchni.
Kuchnia całkowicie została wykończona, z czarną podłogą łupkową,
szafki w czystym, cudownym czerwonym kolorze, czarny blat kuchenny z
bazaltu i złote toskańskie ściany. Długi stół pośrodku wyglądał na zabytkowy,
solidna dębowa deska opierała się na solidnych nogach.
Kolory powinny być odrzucające. Za to pokój był ciepły, zapraszający.
Zawiesiła swój płaszcz na krześle, przechadzała się i zauważyła szerokie
okna... i nareszcie zrozumiała dlaczego Douglas zakupił ten dom.
Za domem był ogród z obfitością oceanicznej roślinności. Krawędź klifu
miała pięćdziesiąt stóp, a rząd z głazów chronił jakiegokolwiek idiotę, który
mógłby próbować wjechać do oceanu.
Ponadto, czarnozielone morze pomarszczyło się i odetchnęło. Łaty
wodorostów morskich kołysały się tam i z powrotem. Lwy morskie
rozkoszowały się na ciepłej, płaskiej, kamienistej skale, a mewy poszybowały w
górę w chmury szarego i jaskrawoniebieskiego nieba. I dalej... widok rozciągał
się do dalekiego horyzontu i stamtąd do wieczności.
Na zewnątrz, to miejsce wyglądało jak uosobienie cywilizacji ale tak
naprawdę to było pełne dzikości i wspaniałości natury.
Dom był dokładki taki jak Douglas.
Wyrzuciła gumę do kosza na śmieci i wybrała się na piętro. Koniec
schodów był wytarty ale drewniane stopnie i poręcz pozostały solidne. Na
podeście, obróciła się i obejrzała. Tak, dom był zakurzony. Wszystko było
wyblakłe. Ale mimo to dostrzegła dawną wspaniałość domu i to jaki mógłby by
jeszcze.
Gloria miała rację. Jak Douglas mógł z pensji policjanta opłacać ten
remont?
Góra pasowała do parteru, wyblakła i obdarta, z sypialnią za sypialnią w
bałaganie i jedną łazienką z białymi odłupanymi kafelkami i zabytkowymi
stałymi elementami wyposażenia. Dwoje drzwi było zamkniętych: jedne pod
koniec korytarza i szerokie podwójne drzwi na końcu z lewej.
Doszła do nich i czuła się tak jak żona Sinobrodego, otworzyła drzwi po
lewej.
Pokój był niewielki, częściowo zreorganizowany i zawierał biurko,
krzesło biurowe, segregator i laptop podłączony do klawiatury i drukarki.
Jego biuro.
Ruszając się prędko, weszła i dotknęła klawiatury. Monitor zaczął
pracować.
Poczuła się jakby zakłócała prywatność Douglasa, ale to musiało zostać
zrobione. Dostała się do przeglądarki internetowej i napisała szybką wiadomość
do jej matki.
Dojechałam. Odnalazłam ojca Aleksandra. Przekaże najświeższe
informacje kiedy to tylko będzie możliwe. Serdeczne pozdrowienia dla
wszystkich. Ucałuj Aleksandra.
Wtedy szybko wyłączyła komputer i wycofała się.
Idąc do drzwi dwuskrzydłowych w końcu korytarza, otworzyła je i
znalazła główną sypialnię, całkowicie odnowioną, oaza spokoju z ciepłym
szarym dywanem i dopasowanymi do niego ścianami. Na jednej ścianie był
kominek z szarych łupków a przy nim dwa wyściełane granatowe krzesła z
niewielkim okrągłym stołem dla kogoś - Douglasa i przyjaciela. Po obu stronach
z niskiego łóżka były szerokie okna z widokiem na ocean, a nad łóżkiem...
Wstrzymała oddech. Nad łóżkiem był obraz olejny, cudowna plama pomarańczy
i czerwonego, jedno otwarcie oryginała kwiatu do świata.
Podeszła do obrazu, uklękła na materacu, pochylona do przodu czytała
gryzmoły podpisu: f. Wilder.
W college'u, była skłonna do ciśnięcia farbą na płótno w dzikiej
żywiołowości, aby pokazać światu w najżywszy sposób z możliwych że była
zakochana. Nie tylko zakochana - głupia z miłości. Głupia, ponieważ wiedziała
jakie były tego skutki.
Podniosła swoje palce i łagodnie pogłaskała podniesione grzbiety żółtego
pręcika - a za nią ktoś zapytał - Co robisz w moim domu? Co robisz w mojej
sypialni?
Rozdział 11
Nie skoczyła. Firebird zawsze miała nerwy ze stali, a teraz odwróciła się
lekko by stanąć naprzeciw niego, udowodniła, że te nerwy są nieskazitelne.
- Cześć, Douglas. Jak się masz?
Douglas. Spróbował zapomnieć o niej, mówił sobie, że nigdy nie była
warta jego splunięcia, że zmieniła się i że nie lubi jej już. Wtedy nazwała go
Douglas - nie Doug, jak każdy inny - i stare wspomnienia powróciły.
- Co tu robisz? - powtórzył - Dlaczego włamałaś się do mojego domu?
- Na ganku było zimno.
- Więc powinnaś odejść.
- Przejechałam długą drogę żeby się z Tobą zobaczyć - spojrzała do tyłu
na obraz, który zostawiła gdy wyjeżdżała z Brown University - Wciąż go masz.
- A dlaczego nie? - próbował ale nie mógł pozbyć się tego.
- Pomyślałem, że możesz mieć mętlik w głowie gdy wyjechałam bez
powiadomienia cię gdzie jestem. - usiadła na łóżku.
Wyglądała tak samo, a jednak... nosiła swoje długie blond włosy
swobodnie, albo zapinała z tyłu głowy klamerką. Teraz miała zrobione cięcie w
stylu retro lat dwudziestych.
Nie lubił tego.
Wciąż wyglądała na wyższą niż był w rzeczywistości, ale nie była już
straszliwie chuda. Zaokrągliła się: była chuda w pasie, jednak miała bardzo
uwodzicielskie biodra i piersi.
Wcześniej, była dziewczyną.
Teraz jest kobietą.
Ale przecież, wiedział o tym. Obserwował ją.
Podszedł do niej, nie uśmiechając się - Włamanie jest przestępstwem.
Gdy tylko staną nad nią, przestała uśmiechać się, przestała udawać, że
wszystko jest normalne - Znalazłam Cię w Internecie.
- Nie trudno mnie znaleźć.
- Nie - jej niebieskie oczy były ostre jak brzytwa pstryknęły w górę na
niego - Byłam zaskoczona, że to okazało się takie proste.
- Ty natomiast jesteś niezwykle trudna do znalezienia. Po tym jak
uciekłaś... - przerwał, czekając by zobaczyć czy zaprzeczy temu.
Nie zrobiła tego.
- Po tym jak uciekłaś, zrobiłem wszystko, co w mojej mocy aby Cię
odnaleźć. Nie mogłem niestety. Chociaż jestem w tym dobry.
- Ponieważ jesteś gliną.
- Gliną, która używa wszystkich dostępnych zasobów. - nauczył się tego
dla bardzo wystarczających powodów - Ale wyparowałaś.
- Powiedziałam ci, że mieszkam w Waszyngtonie.
Powiedziała. Była ostrożna z informacjami o sobie ale raz zdecydowała
się ufać mu, udzieliła takiej informacji. Jak się okazało, nie dała mu dość
informacji ponieważ przeszukał góry i przepadła bez śladu.
- Mój najstarszy brat ma bzika na punkcie prywatności. - udało się jej
brzmieć całkowicie otwarcie i szczerze - On upewnił się, że moja rodzina nie
jest zamartwiana przez…
- Niepożądane elementy takie jak ja? - jego nastrój pogorszył się.
Byłoby lepiej dla Firebird gdyby nie przyszła teraz, podczas gdy wciąż
jest wstrząśnięty przez śmierć Ashley Applebaum. Nadal był zły z powodu
okrucieństwa z którego Applebaum czerpał radość. Wiedział, zrozumiał jak
ludzie tacy jak Applebaum wykorzystywali swoją siłę i chytrość do
prześladowania ich żon i rodzin.
Ale to dziecko wiecznie będzie nosiło ten rodzaj spalonej skóry.
Rozpoznał oznaki znęcania się nad obojgiem dzieci. I chciał wiedzieć dlaczego,
dlaczego Ashley nie uciekła wcześniej.
I nie mógł znieść że Firebird uciekła od niego, który zawsze mógł ją
obronić i lubił ją, z powrotem w ramiona jej nadzorującej rodziny.
- Zamierzałam powiedzieć, że Jasha upewnił się, że moja rodzina nie jest
zamartwina przez tony katalogów w poczcie i sprzedawców dzwoniących
podczas obiadu. - co więcej, Firebird pokazała mu jaka twarda jest - Ale w
końcu odnalazłeś mnie.
Mógł być tak nastawiony jak ona była - Co masz na myśli?
- Byłeś u mnie wczoraj wieczorem.
Spojrzał jej w oczy - Jeśli dlatego jesteś tu, to popełniłeś błąd.
Wpatrywała się w niego przeszukując jego twarz w poszukiwaniu prawdy
- Czy Ty twierdzisz, że nie byłeś u mnie wczoraj wieczorem? Nie byłeś terenie
posiadłości Wildersów nigdy?
- Nie byłem.
Spojrzała na niego ze wstrętem.
- Masz prześladowcę? - zapytał - Dlatego przyszedłeś tu? Ponieważ
jestem policjantem patrolujący ulice i mogę rozpatrzeć sprawę?
- Nie. Mój ojciec i bracia załatwią to.
- Twój ojciec i bracia mogą mieć kłopoty jeśli wyzwą intruza. Oni mogą
odnieść obrażenia. Przypatrzył się jej, chcąc zobaczyć jak się poczuła. Jego
podejrzenia były słuszne? Bała się o ojca i braci? Dlatego w końcu go
odnalazła?
Popatrzała trochę rozśmieszona i trochę lekko zdziwiona - To mało
prawdopodobne. Oni są bardzo zdolnymi ludźmi. Intruz ma większe szanse by
żałować swojej decyzji, że się nam narzuca.
- To może skończyć się procesem. Mogą trafić do więzienia.
- Ludzie w mojej rodzinie opiekują się sobą.
Tak, ale kto opiekuje się tobą?
- Nie martw się, Douglas. To nie jest Twój problem. Jeszcze nie. - wstając
chwyciła jego rękę.
Jej chwyt nie zmienił się. Trzymała w ramionach człowieka mocno jakby
nie chciała nigdy puszczać go.
- Siadaj. Muszę Ci coś powiedzieć. Coś ważnego.
- W takim razie może powinienem stać.
- Siadaj - szarpnęła mocno.
Usiadł.
Była zdenerwowana. Jeśli on nie był by urzędnikiem państwowym, nigdy
by tego nie zauważył, ale został wytrenowany aby obserwować widome znaki:
oddychanie ostrożnie kontrolowane, zimne palce, rumieniec na jej szyi i klatce
piersiowej.
Od pierwszej chwili gdy alarm powiadomił go że ma intruza w swoim
domu, zastanawiał się czy przyszła tu ponieważ wiedziała o nim, czy z innego
powodu, jednego nie przewidział - Jeśli nie przyszłaś po moją pomoc...? -
podniósł swoje brwi, jeszcze raz chcąc zapewnienia.
Potrząsnęła swoją głową.
- W takim razie co za doniosłe wydarzenie przyniosło Firebird Wilder,
moją dawną kochankę, z jej domu do mojego?
- Nie bądź dupkiem. Nie jesteś jednym z moich braci. - wzięła krótki
oddech - Ale jesteś ojcem mojego syna.
Dobrze wyglądał. Starszy, dojrzalszy niż ostatnim razem gdy go widziała,
ale silny, noszący mundur policjanta państwa waszyngtońskiego.
Na jej oczach stał się odległy, lodowaty.
- Twój... syn? - dwa słowa opuściły jego usta jak kostki lodu.
- Twój syn. Douglas, ja... - cała drogę tutaj, ćwiczyła co powiedzieć, a
teraz w obliczu tego nieprzejednanego bezruchu, słowa uciekły jej i zostało
czekanie, wiedząc, że niedługo jego wściekłość wzrośnie jak roztopiona lawa
wokół niej i wypalił ją na rozżarzonym węgielku - Ja nie prosząc cię o nic. Nie
musisz robić nic. Po prostu pomyślałam, że powinieneś wiedzieć.
- Ile ma lat...?
- Aleksander.
- Ile Aleksander ma lat?
- Skończył dwa pierwszego listopada.
Zmarszczył brwi ponieważ obliczał miesiące - Więc wiedziałaś, że jesteś
w ciąży gdy zostawiłaś mnie.
Pamiętając test ciążowy i kartkę na dzień ojca, którą wyrzuciła tylko
mogła kiwnąć głową.
- On jest powodem, dla którego zostawiłaś mnie bez słowa, bez
jakiegokolwiek wyjaśnienia?
Nie bawiła ją okłamywanie go. Łatwiej udać panikę z powodu odkrycia,
że była w ciąży, niż powiedzieć prawdę.
Ale on pojął też szybko - To nie może być to. Skoro twoje dziecko
urodziło się w listopadzie, wiedziałaś, że jesteś w ciąży miesiącami zanim
odeszłaś.
- Nie miesiące. Uważaliśmy. Nie pomyślałam, że to jest możliwe. Nie
szukałem przejawów. - zatrzymała potok słów - W rzeczywistości, nie miałam
objawów.
- Co masz na myśli, że nie miałaś objawów? - zabrzmiał pogardliwie, jak
tylko nieświadomy człowiek mógł zabrzmieć.
Była przychylna mu jednak nie kryjąc swojego rozdrażnienia,
przedstawiła fakty i nie zważała na jego uczucia - To znaczy, że miałem okres w
pierwszym miesiącu, nigdy nie miałam porannych nudności i czułam się
świetnie. Dlaczego miałbym myśleć, że jestem w ciąży? Użyliśmy
prezerwatywy za każdym razem.
Odchylił się do tyłu - Więc dlaczego miałbym Ci wierzyć?
- Że mamy syna?
- Że jestem ojcem twojego syna. Ponieważ właśnie przypomniałaś nam
obydwojgu, zawsze używaliśmy prezerwatywy.
Douglas zadał jej ból. Potraktował ją chłodno. Rozmyślnie. Wiedział, że
Aleksander jest jego, pierwszy raz kochali się, a ona była dziewicą i płakała z
radości.
- Prezerwatywy nie dają stuprocentowej skuteczności. - szczególnie jeśli
facet jest podobny do Supermena. Włożyła rękę do kieszeni i w opanowanym
głosem powiedziała - Przyszło mi do głowy, że możesz mieć... podejrzenia.
To nigdy nie przyszło jej do głowy.
Chwycił jej rękę - Co zamierzasz zrobić? - jego oczy były ciemnobrązowe
i krzemieniste jak kamień.
- Chce zrobić test DNA - dzięki temu otrzyma materiał potrzebny aby
udowodnić, że jest synem Konstantina i Zorany. Jeśli jednak pomyśli, że to ma
udowodnić, że jest ojcem swojego dziecka, tym lepiej - Jeśli pozwolisz mi
pobrać próbkę z twoich ust...
Wolno wycofała rękę ze swojej kieszeni i przekręciła do góry.
Otwierając palce, pokazała mu probówkę - Jest zapieczętowane. To jest
jałowe. Wewnątrz jest rurka z wacikiem. Jedyne co musimy zrobić to pobrać
próbkę z twoich ust, zapieczętować to w rurze i wysłać do Seattle. Laboratorium
sprawdzi DNA i da ci znać jeśli Aleksander jest Twoim synem.
Doug puścił jej rękę.
- Jeśli mi nie ufasz możesz pójść do laboratorium z Aleksandrem…
- Bardzo proszę - otworzył usta.
Był taki nieufny. Siedział na swoim miejscu, brnąc w ocean niepewności,
już nie wiedział o co jej chodzi i jaki jest tak naprawdę cel jej wizyty.
Zamknął usta. Wziął jej brodę w palce, obrócił jej twarz w kierunku
światła - Dlaczego tak wyglądasz?
- Jak? - słyszała zaczepność w jej własnym głosie.
- Tak jakby ktoś sprawił Ci ból.
- Takie jest życie, nieprawdaż? Nawet jeśli jesteś w najbezpieczniejszym
miejscu wciąż możesz odnieść obrażenia. - to była ironia. Od tamtego czasu gdy
poznała prawdę o Douglasie, od tamtego czasu jak zobaczyła jego przemianę z
pantery w człowieka, trzymała się blisko domu. Wychodziła tylko wtedy jak
musiała. Żyła w strachu, że znajdzie ją i zabierze ich syna aby wychować na
podobieństwo Varinskich. Uwierzyła że w domu, kłopoty nigdy nie znajdą jej.
- Jestem funkcjonariuszem policji. Mogę Ci pomóc. - Douglas wciąż
trzymał jej brodę, wciąż przyglądał się dobrze jej twarzy i po raz pierwszy
zabrzmiał prawie miło.
Tak naprawdę, zabrzmiał jakby współczuł jej.
Wyszarpnęła siebie - Nie ma nic co możesz robić aby mi pomóc przy tym
problemie. - w pewnym sensie, to Ty jesteś problemem. Ale nie mogła tego
powiedzieć. Nie była gotowa powiedzieć mu, że należy mu się miejsce w jej
rodzinie. Nie mogła do czasu aż będzie miała wyniki tej analizy DNA
Rozdział 12
Firebird otworzyła paczkę i wyciągnęła wacik - Otwórz.
Doug złapał jej nadgarstek i przytrzymał ją - Te wyniki zamierzają
dowieść, że jestem Aleksandra ojcem, tak?
- A z jakiego innego powodu przywiozła bym test DNA w swojej
kieszeni? - jej oczy były rozgrzane i złe.
Miał syna. Chłopca, którego nigdy nie spotkał, nigdy nie zobaczył, nigdy
nie przytulił, nigdy nie trzymał w ramionach.
I teraz, ta kobieta siedzi tu, zła ponieważ musiała przyjść do niego i
powiedzieć mu, że ma syna.
Miała odwagę.
- Nadal nie powiedziałaś mi dlaczego - głos ugrzązł mu gardle.
- Dlaczego co? - spróbowała uwolnić swój nadgarstek.
Zacieśnił swój chwyt - Dlaczego nie powiedziałaś mi przed trzema laty.
Dlaczego mówisz mi teraz?
Przestała patrzeć na niego - To długa historia. To jest skomplikowane. Jak
dostanę wyniki tego testu to wtedy…
- Zdajesz sobie sprawę co zrobiłaś? Że zaprzeczyłaś sama sobie? - Czy
zdawała sobie sprawę co miał na myśli? Czy przyszła do niego ponieważ go
potrzebowała? Puścił jej nadgarstek zanim zadał jej ból - Mam syna. Syna, a nie
wiedziałem nic na jego temat. Nie widziałem jego narodzin. Nie zobaczyłem
jego pierwszego uśmiechu. Nie słyszałem jego pierwszych słów ani jego
pierwszych kroków. Nigdy nie ukołysałem go do snu ani nie trzymałem. Nie
oklaskiwałem gdy zdmuchnął swoją pierwszą urodzinową świeczkę. Opuściłem
te wszystkie rzeczy i nie mogę tego cofnąć.
Poderwała się w kierunku swojej torebki - Mam zdjęcia.
- Zdjęcia. Czy ja jestem, taki brzdąc jak Aleksander, że mogę być
rozproszony przez błyszczącą zabawkę? Zdjęcia są płaskie. One nie śmieją się.
Nie płaczą. One nie przytulają. One nie... - wstał i przeszedł do drzwi, już
prawie wychodził.
Ale nie mógł teraz wyjść i mógł pozwolić Firebird by kolejny raz uciekła.
Przeszedł z powrotem do niej - Przez całe życie, przysięgałem sobie, że jak będę
miał dziecko, to cały czas będę przy nim. Sprawiłaś, że złamałem swoje śluby.
Zrobiłaś to właśnie Ty.
- Przepraszam.
- Odebrałaś mi mój czas z moim dzieckiem, ale gorzej, zabrałaś
Aleksandrowi ojca. - to był jego koszmar. Żył w swoim koszmarze.
- Nigdy nie wybaczę sobie tego.
Jej cichy głos sprawił, że spojrzał na nią, wpatrywał się w nią uważnie.
Brzmiała tak jak zapamiętał. Wyglądała tak jak zapamiętał ją.
- Dlaczego zachowujesz się w ten sposób? Tak jakbyś troszczyła się że
opuściłem... Och, zaczekaj - ale w końcu do niego dotarła prawda - To nie
chodzi o mnie, prawda?
- Nie - uznała, że powie prawdę otwarcie - Chodzi o Aleksandra. Masz
rację. Pozbawiła go ojca i on nigdy nie będzie taki sam z tego powodu.
Ok. Doug zgadzał się z tym. Firebird stawiała swojego syna na pierwszym
miejscu i tak powinno być. Sądziła, że chłopcu będzie brakowało czegoś przez
to, że Douga nie będzie w jego życiu.
Ale wciąż nie zrozumiał dlaczego - Dlaczego uciekłaś ode mnie?
Pomyślałaś, że zadam Ci ból?
Nie odpowiedziała natychmiast. Nie odpowiedziała natychmiast.
Nadal myślała, że zada jej ból - O mój Boże, co zrobiłem że pomyślałaś
tak o mnie? Że będę wściekły ponieważ urodzisz moje dziecko?
- To nie tak jak myślisz.
- Co myślę?
- Po prostu pozwól mi robić to po mojemu. Możesz? Pozwolisz mi... -
podniosła głos ale zaraz zagryzła swoją wargę aby nie poddać się swojej
frustracji - Wiem, że jesteś zły. Nie obwiniam cię. Na twoim miejscu też była
bym zła. Wściekła. Ale to jest bardziej skomplikowane. To nie jest łatwe,
Douglas. Nie jestem jakąś suką, która zabrała twojego syna przez złośliwość.
Były powody i to całkiem poważne, że mogłam pomylić się co do ciebie.
- Jaki powód mógł być dość dobry?
- Siadaj.
Nie usiadł i wpatrywał się złowrogo na nią - Odpowiedz mi na to cholerne
pytanie.
- Wyjaśnię kiedy będę miała pewność. A teraz… - stanęła, otworzyła mu
usta i potarła wacikiem o jego policzek. Opieczętowała to w małej rurce,
włożyła w kopertę aby wysłać do laboratorium i zaoferowała mu - Chcesz to
wysłać, żeby mieć pewność że to nie jest oszustwo?
Wyzywała go, robiąc wyrzuty jego sceptycyzmowi, a gdy to robiła,
powietrze między nimi stało się gorące, sprawiając ból jego płucom - A co
gdybym zmienił zdanie?
- Wtedy nie pozwolę abyś miał coś wspólnego z Aleksandrem -
popatrzyła mu prosto w oczy, nieuśmiechnięty i gwałtowny gdy powiedziała o
Aleksandrze.
I uświadomił sobie jak zadowolony był że to ona urodziła jego syna. Była
silna. Była inteligentna. Zrobiła... zrobiła to co uważała za słuszne. Po prostu nie
rozumiał jak mogła pomyśleć, że wyłączanie go z życia Aleksandra to dobry
pomysł.
Ale obiecała wyjaśnić to.
Nie patrząc na kopertę, wziął ją, pochylił się do przodu... i wsunął jej do
kieszeni.
Ich twarze prawie się stykały.
Jej oczy rozszerzyły się gdy patrzyła na niego.
Gdy pocałował ją... nie odsunęła się. Nie odwzajemniła mu pocałunku, jej
wargi były chłodne, ale zamknęła oczy i pozwoliła mu poczuć jej smak.
Smakowała tak samo jak Firebird z jego wspomnień.
To wszystko bardzo go zaciekawiło.
Dlaczego przyszła... teraz? Urodziła syna. Jego syn. Ale wiedziała o
dziecku w chwili gdy go zostawiła. Więc... dlaczego dziś?
Wtedy wsunęła swój język do jego ust, wszystkie jego pytania zostały
rozmyte przez podmuch czystej, gwałtownej żądzy.
Wsunął jedną rękę w jej włosy - miękkie włosy - a drugą rękę pod jej
sweter - miękki sweter - a następnie wokół jej pasa - miękkiej skóry.
Przyciągnął ją do siebie, przytulił do swojej piersi i zatracił się w jej mocnym
zapachu lawendy. Chciał lizać ją, ssać, zawładnąć nią pod każdym możliwym
względem, do czasu gdy mu ulegnie, gdy go rozpozna jego głos, jego smak,
jego zapach, do czasu gdy zatęskni za nim gdy go nie będzie w niej.
To było to co zawsze chciał. Te wszystkie rzeczy chciał zrobić aby ją
uwieść na kampusie Brown.
Instynktownie prześlizną ręką w górę kręgosłupa aż do stanika, który
gładko rozpiął. Wtedy druga ręka powędrowała do jej piersi, odsuwając
miseczki na bok by sięgnąć po skarb ukryty pod nimi. Trzymając w ręku miękki
kaszmir, tarł materiałem wokół jej sutków, zataczał koła i przyglądał się jak jej
oczy otwierają się szeroko.
Zobaczył moment, w którym uświadomiła sobie jak zręcznie doprowadził
ją do takiego stanu - i jak łatwo mógł by doprowadzić to do końca. Położyła ręce
na jego ramiona - popchnęła go.
Nawet się nie zachwiał.
Nie miała szans przeciwko niemu. Nie teraz. Czekał prawie trzy lata na
ten moment. Wyobrażał sobie to, planował, uśmiechał się na samą myśl o tym
jak sprawia, że ona dochodzi i dochodzi i tak w kółko...
Jego tęsknota była jego słabością.
Ale ona nie musi o tym wiedzieć.
Łapiąc inny kawałek bogatego, ciepłego i miękkiego kaszmiru, tą samą
czynność powtórzył z drugim sutkiem.
Z każdym kółkiem, czuł jej uległość.
- Douglas. Nie. Nie porozmawialiśmy. Musimy omówić... omówić...
Przesunął ją dalej na łóżko. Jej nogi zwisały z materaca a ich rozłożenie
bardzo kusiło. Usiadł na niej okrakiem, podniósł sweter ponad piersi i rozpiął
dżinsy.
Zawsze miała najładniejszy brzuch, płaski i silny, a ten pieprzyk obok
pępka doprowadzał go do szaleństwa. Jej brzuch był wciąż płaski i silny, ale
teraz były na nim blade białe linie, które były dowodem, że nosiła ich dziecko...
wykrzywił usta w grymasie. Wyobraził ją sobie w ciąży, powiększającą się z
dnia na dzień w miarę jak ich syn rósł.... Popatrzył w górę.
Wpatrywała się w niego targana przez niepokój.
- Piękna - szepnął.
Zamknęła oczy z ulgą.
Martwiła się, że będzie tak płytki aby potępić jej ciało zmienione przez
poród? Przez narodziny jego syna? Niemądra kobieta. Wcale go nie znała.
Upewnił się aby tak było.
Gdy spotkał ją na kampusie, już wiedział kim jest. To dlatego podjął tam
pracę. Dlatego odszukał ją. Miał zamiar wykorzystać ją dla swoich własnych
celów.
Za to, ona zrobiła z niego durnia.
Co za błąd zrobiła wracając do niego teraz.
Gdy ściągnął dżinsy z jej bioder, jej oczy gwałtownie otworzyły się -
Proszę, Douglas. Tyle muszę Ci powiedzieć i nie możemy zacząć tak gdzie
ostatnio skończyliśmy - czyli w łóżku.
- Nie zaczniemy tak gdzie skończyliśmy. Tym razem będzie więcej. Dużo
więcej.
Nosiła parę prostych białych majtek dla miłośników rzeczy modnych i
eleganckich.
Pomyślała, że to go pohamuje? Mogła nosić majtki babci, a jego kogucik
wciąż mógłby naśladować jedną z tych iglic morski.
Używając tasiemek od jej swetra, potarł nimi po jej brzuchu aż
westchnęła. Wtedy przerażona swoją słabością, podniosła się na łokciach i
powiedziała srogo - Wystarczy, Douglas.
- Stosujesz ten srogi ton w rozmowach z synem?
Jej twarz złagodniała przy wzmiance o Aleksandrze - Jest skuteczny.
- Nie. Nie ze mną. - bardzo szybko wykorzystał jej słabość. Wziął ją w
ramiona, opuścił z powrotem na łóżko i pocałował ją. Pocałował z całą
stłumioną namiętnością, która szalała w nim od dawna.
Gdy objęła go za szyję a jej oddech dopasował się do jego oddechu, jego
długie palce powędrowały na jej brzuch.
Jej skóra była jak aksamit, a gdy ją pogłaskał jej nogi poruszyły się
niespokojnie.
Zawsze była taka, pragnąca go z rozpaczą, która zabierała go poza jego
czarno-białą sferę mądrości i rozwagi aż do świata ochlapanego intensywnym
kolorem. Cała jej namiętność była dla niego. Nigdy nie wątpił w to.
Teraz kolejny raz będzie mógł posiąść jej ciało, usłyszeć jej krzyk w jego
uszach, wiedzieć że ta kobieta należy…
Wibrowanie przy jego pasku zatrzymało go na miejscu.
Jego pager. Jego pager zadzwonił.
Jak kubeł lodowatej wody, rozmowa telefoniczna o obowiązkach
oderwała go z jego śpiączki wywołanej przez namiętność do świata realnego
gdzie wszystko było czarno-białe.
Rozdział 13
Douglas wstał. Popatrzył na pager przy jego pasku. Powiedział - Muszę
iść - poprawił swój krawat i wyszedł.
Po prostu wyszedł.
Firebird leżała tu, rozłożona na jego łóżku, jej dżinsach wokół jej kostek,
jej stanik wokół jej szyi, jej sweter nad piersiami - a on poprawił swój krawat?
Wstała tak szybko, że potknęła się przypadkiem o swoje dżinsy.
Poprawił swój krawat. To było wszystko, czego potrzebował aby
wyglądać jak wcześniej zanim pocałował ją, zanim błądził rękami po jej ciele,
zanim zdjął jej stanik i użył jej swetra aby... Zadrżała ponieważ przypomniała
sobie dotyk kaszmiru na jej sutkach.
Wtedy jego pager bipnął, wstał, opanował się, poprawił krawat i zostawił
ją tu wyglądającą jak zdzira.
Podciągnęła swoje spodnie. Zapięła stanik. Poprawiła sweter.
To łajdak.
Musi stąd wyjść. Musi stąd wyjść teraz.
Maszerowała na dół i wyszarpnęła płaszcz z krzesła kuchennego.
Pojedzie prosto do Blythe, do jej rodziny, do jej syna. Będą rozczarowani
gdy wróci bez rozwiązania. Aleksander będzie zmartwiony gdy nie zobaczy
swojego tatusia. Ale na pewno ucieszą się, że zobaczyć ją. Ona nie należy do ich
rodziny, ale kochają ją. Tak kochają.
Wyszła przez drzwi frontowe. Wiatr owiał jej twarz. Pobiegła do
samochodu i trzasnęła drzwiami tak mocno jak mogła - i chciała by móc zrobić
to jeszcze raz. Odjechała z podjazdu Douglasa - jej opony zapiszczały.
Gdy wjechała do Rocky Cliffs w poszukiwaniu poczty, jej telefon
komórkowy zadzwonił. Nie odebrała. Mówiła sobie, że to dlatego że prowadzi,
ale prawda była taka, że nie chciała rozmawiać z jej matką albo braćmi albo
szwagierkami. Nie chciała wyjaśniać co robi ani dlaczego, albo zapewniać ich,
że dobrze się czuje i nie muszą się martwić. Chciała zrobić to co musi zrobić i
powiedzieć im o tym później.
I zachowywała się trochę dziecinnie, ale chciała by martwili się trochę o
nią.
Sygnał nagranej wiadomości na poczcie głosowej zmusił ją do
zatrzymania się na parkingu przy poczcie i wysłuchania jej.
- Cześć, Firebird, tu Ann. Jasha chciał zadzwonić, ale wiedziałam, że
będzie Ci suszył głowę abyś wracała do domu, więc nie pozwoliłam mu. Ale
pomyśleliśmy, że powinnaś wiedzieć, że chłopcy i twoja mama poszli odwiedzić
Pannę Joyce dziś rano. Przyznała się do zamieniania dzieci. Ona, dokładnie nie
powiedziała skąd cię wzięła. Powiedziała tylko, że jesteś jedną z tych
„porzuconych” współczuję, że nie mogę powiedzieć ci więcej.
Jedną z porzuconych... Co dokładnie to mogło znaczyć?
Ale Ann kontynuowała - Powiedziała również, że zabrała nowo
narodzonego chłopca i pojechała do Nevady i zostawiła go na pustyni. Bardzo
biblijnie.
Było tego więcej. Jakieś czułe komentarze, raport co Aleksander zjadł na
śniadania, kilka dyskretnych pytań o tatusia Aleksandra i Ann skończyła.
Pierdoły.
Firebird walnęła w swoją kierownicę.
Nie chciała tego. Nie potrzebowała tego. Była niezależną kobietą. Jedyną
zaletą odkrycia, że nie jest jedną z Wildersów, to tylko to że nie jest związana
paktem.
Tak naprawdę to co się zmieniło? Douglas jest wściekły na nią. Była
niechętna. Jej duma została obalona. Wiara w moc jej własnej wola słusznie
została zachwiana.
Wciąż był ojcem jej dziecka.
Wyjęła analizę DNA ze swojej kieszeni i patrzyła na kopertę. Uczelniane
laboratorium w Seattle, Szpital gdzie znali rodzinę Wilderów i obiecali
przyspieszyć postępowanie.
Wrzuciła do skrzynki pocztowej i wróciła z powrotem na ulicę.
Jej osobiste uczucia nie liczyły się. Nie teraz. Nie mogła pozwolić sobie
aby odstraszyło ją kilka surowych słów, wątpliwości Douglasa co do niej. Los
jej rodziny, jedynej rodziny jaką kiedykolwiek miała, spoczywał w rękach
Douglasa.
Co ważniejsze, Ann przypomniała Firebird bardzo ważną rzecz - dom był
niewielki - i osoba, która żyła z nimi nie miała żadnej prywatności. Firebird
zatęskniła za swoim dzieckiem ale nie chciała jeszcze wracać do domu.
Zawróciła w kierunku domu Douglasa. Wzięła głęboki, uspokajający
oddech.
Nie spała przez trzydzieści sześć godzin, a przez te trzydzieści sześć
godzin, stanęła przed większą ilością problemów niż jakakolwiek osoba. Padała
ze zmęczenia. Może reagowała zbyt mocno. Jej gniew przeminął, wiedziała, że
wraca do jaskini lwa. Ale wróci do starego Quackenbush. Zamierza położyć się
w łóżku Douglasa i zdrzemnąć się. Być może on jest zimnym, bez serca
łajdakiem, który kochał się z kobietą, a następnie stanął, poprawił krawat i
wyszedł, ale przynajmniej nigdy nie zadawał pytań o jej uczucia. Jak pamiętała,
nie troszczył się o jej uczucia, a w tym momencie to jej odpowiadało.
Wjechała na podjazd z boku domu, zaparkowała i wysiadła.
Douglas Black troszczył się tylko o jedno - o siebie.
Gdy Doug zatrzymał się z przodu swojego domu i zaparkował jego
policyjny wóz patrolowy mówił sobie, że było by dużo spokojniej gdyby
Firebird wyszła już. I tak zrobiła. Spaliła gumę wyjeżdżając z jego podjazdu.
Zgadywał, że nie pragnęła go jako ojca dla swojego syna.
Trzasnął drzwiami samochodowymi i przeszedł do domu.
Był zły. Nie mogła powstrzymać go teraz. Wiedział o dziecku i potępił by
sam siebie gdyby pozwolić aby jego syn dorastając, zawsze zastanawiał się kim
jego rodzice byli, co zrobił że nienawidzili go tak bardzo.
Rozejrzał się po kuchni. Było pusto.
I potępił by siebie gdyby pozwolił tym braciom, których uwielbiała tak
bardzo by go zastępowali. Powinna przywyknąć do pomysłu, że Doug Black
będzie w jej życiu na dobre.
Wdrapał się na schody, jego buty waliły mocno na każdym kroku.
Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale będzie go potrzebować kiedy…
Z dołu złapał jej zapach, zostawiony uparcie.
Będzie potrzebowała go gdy jego plany zostaną zrealizowane. To będzie
zaraz...
Stał w drzwiach sypialni i wpatrywał się.
Bryła w kształcie kobiety leżała pod jego pościelą.
Podszedł ze spóźnioną ostrożnością do boku łóżka i spojrzał w dół.
Jej blond włosy były porozrzucane po poduszce. Jeden bok jej twarzy był
różowy i miała odciśnięte wzory z poduszki. Jej oczy były otwarte i podniosła
wzrok na niego ze wstrętem - Głośniej już nie można?
- Myślałem, że uciekłaś.
- Uciekłam? - rozciągnęła się - Przed czym?
Ok. Robiła dobrą robotę pokazując mu gdzie jego miejsce.
Jakiekolwiek miejsce to było. Dorywczy kochanek? Ojciec Aleksandra?
Co by ona powiedziała kiedy zostanie jej wybawcą?
- Co robimy na obiad? - spuściła nogi z łóżka.
Była całkowicie ubrana.
Cholera - Możemy zjeść tutaj.
- Twoja lodówka jest pusta. - zabrzmiała jak dziewczyna którą znał, która
uwielbia gotować i jeść, dziewczyna dla której zbudował...
Gdyby wiedział, kupiłby artykuły spożywcze. Ale nie wiedział.
Oczekiwał, że ona wyjdzie. Za to, była tu, zachowując się praktycznie i
normalnie jakby nie walczyli, jakby nic się nie stało.
- Więc co robimy na obiad? - powtórzyła.
- Jest pewne miejsce w górze na klifie, podają tam owoce morza. Całkiem
dobre.
Niecierpliwie, zapytała - A co jest najlepsze?
- Pizza Mario w starym domu jakieś trzy ulice dalej - nachylił się ku niej.
Nie dotknął jej. Było by to zbyt kuszące. Ale przechylił się.
Nie zauważyła tego. Za to postanowiła - Więc tam idziemy. Możemy
pojechać twoim policyjnym wozem. Nigdy nie byłam w policyjnym wozie. -
uśmiechnęła się przyjaźnie.
Czy mu się to podobało czy nie - a nie podobało - jej propozycja
spowodowała, że jego serce podskoczyło. Ale nie odwzajemnił uśmiechu.
Czasami, myślał, że zapomniał już jak to się robi - On jest tylko do spraw
służbowych.
Jej twarz posmutniała.
- Weźmiemy Beamera - powiedział - Jest milszy.
- Chcesz popisać się swoim Beemerem. - dokuczała. Podeszła do lustra,
poprawiła swoje włosy, złapała się za policzki i potrząsnęła głową - Muszę się
odświeżyć - szła wolnym krokiem do łazienki z taką pewnością siebie jakby to
miejsce należało także do niej.
Wpatrywał się w zamknięte drzwi, z uczuciem zadowolenia i
zdegustowania w tym samym czasie i z lekka zainteresowany że poczuł
cokolwiek. Ostatnim razem pozwolił sobie mieć nadzieję, że skończy w
pojedynkę, zły i roztrzaskany i poprzysiągł sobie, że nikt nigdy nie pokona
znowu jego barier.
Teraz, zagrała każdy akord w jego duszy tak jak jakiś mistrzowski
pianista na niskiej jakości instrumencie.
Nie. Nie pozwoli jej złamać go jeszcze raz. Tym razem, zamierzała
współpracować. Nie miała wyboru. Wiedział gdzie mieszka. Wiedział o jej synu
- i czy jej się to podoba czy nie - będzie dzielił opiekę nad chłopcem - opiekę
nad Aleksandrem... do czasu gdy inne postanowienia będą mogły być zrobione.
Jego spojrzenie powędrowało do jej torebki, leżącej na stoliku przy łóżku.
Bez skrupułów, otworzył ją i przejrzał jej zawartość. Był tam jej portfel z
około stoma dolarami, tanie okulary przeciwsłoneczne, mały organizator z
notatkami, koperta pełna zdjęć, szminka, puder i jej telefon komórkowy.
Otworzył go gwałtownie zauważył, że ostatnia rozmowa telefoniczna
przyszła dziś po południu ze stanu waszyngtońskiego. Przejrzał menu i
stwierdził, że to jest od niej z domu. Znalazł inne numery do J Wilder, R Wilder,
Wilder, i T Wilder, numer Seattle Swedish Hospital i biznesowe numery
zapisane pod Szarvas Sztuka Studio.
Skopiował te wszystkie numery do swojego notebooka.
Nie ucieknie od niego znowu.
Jak już odłożył wszystko, powiedziała z otworu drzwiowego - Co robisz?
Mimochodem, spojrzał w jej kierunku.
Wyglądała tak samo - miała trochę wilgoci wokół linii włosów, ale jednak
pięknie. Jej niebieskie oczy były lodowate, jej hojne wargi naprężyły się i
tupnęła swoją stopą.
Odłożył jej torebkę na miejsce - Przewróciła się.
- Myślałam, że sprawdzałeś czy nie przyniosłam ukrytej broni.
- Nie. - wrócił do miejsca pośrodku pokoju.
Weszła do pokoju, obserwując go z każdej strony.
Firebird jakoś dowiedziała się co robił?
A jeśli tak, to co zrobi dla niego aby utrzymać w tajemnicy te numery
telefonów?
Rozdział 14
- Ładny samochód - Firebird przejrzała guziki. Ogrzała swoje siedzenie,
obniżyła temperaturę po jej stronie samochodu, przełączyła z płyty na radio,
otworzyła szyberdach, a kiedy zadrżała, zamknęła go - Jak może glina na pensji
pozwolić sobie na BMW X5? To jest Samochód warty 60 000 dolarów.
Ton był niedbały. To nie było pytanie.
Chciała sprawdzić historię GPS-u.
Złapał jej ręka i odsunął od pulpitu - Oszczędzałem.
- Zakupiłeś też dom. Widać jesteś bardzo oszczędny.
- Uprawiam hazard.
- Naprawdę? - rozparła się na swoim miejscu i przyglądała się mu przy
blasku tablicy przyrządów - Od tego uzależniasz swój byt?
Zajechał na parking Mario, wyłączył silnik i spojrzał na nią, jego objęło
siedzenie - Wątpisz w to?
Przyjrzała się mu, rozważała co wiedziała o nim, badała co teraz mogła
zobaczyć - Nie. Myślę, że masz bardzo pokerową twarz, a kiedy uprawiasz
hazard, wygrywasz.
- Dokładnie - wyszedł i pomógł wyjść jej z pojazdu - Całe życie jest grą,
więc gram żeby zwyciężyć.
Gdy zbliżyli się do drzwi, Mario rozsunął je energicznie - Witamy!
Witamy! Chłodny dziś wieczór, prawda? Zbiera się na burzę! Proszę za mną! -
jego włoski akcent był bardzo pozerski tak samo jak jego rozrzutne wąsy, ale
jego pizzeria była ciepła, z ogniem w palenisku i zapachem pizzy. Pomimo że
było już późno i prawie żadnych turystów w mieście, restauracja była więcej niż
w połowie pełna - Mario naprawdę podaje najlepsze posiłki w mieście.
Gdy Mario towarzyszył im do stołu, Doug przytakiwał ludziom, których
znał. Jedno kiwnięcie głową, oznaczające że zauważył ich, ale nie prosił o
sympatię.
Uważał za łatwiejsze zachowywanie dystans niż próbowanie się
zaprzyjaźnić. Przyjaciele oczekiwali by, że będzie rozmawiał, będzie
towarzyski, będzie pamiętał ich imiona, imiona ich dzieci i psów. Chcieliby by
dzielił się z nimi swoimi doświadczeniami. Dla człowieka takiego jak on,
przyjaciele za bardzo przeszkadzali.
- Proszę. Narożnik! Mój najlepszy stół! - Mario przytrzymał krzesło
Firebird - Ty, kochasiu jako policjant patrolujący ulice, możesz usiąść tyłem do
ściany. Wiem, że gliny lubią mieć ścianę za plecami. A twoja ładna pani może
siedzieć przy oknie wychodzącym na dolinę i ocean. Doskonale, prawda?
- Wspaniale - Firebird klepała rękę Mario - Dziękuję. Jesteś wspaniałym
gospodarzem.
Doug przyjrzał się wyraźnie, jak Firebird odprężył się ponieważ uważała
ponad szalejącym oceanem, ciemne chmury podzieliły przez odpryski
umieszczania słońca, i światła, które nadchodziły poniżej, jeden po drugim, jak
stałe świetliki.
I uśmiechnął się. Krótko, boleśnie, ale zrobił uśmiech.
- Taka ładna pani! - Mario użył swoich rąk by obramować jej twarz dla
Douga - Ale Ty wiesz, o tym heh? Dla ciebie, dziś wieczorem, oddaje swojego
najlepszego kelnera, Quentina. I pozwolę sobie własnoręcznie przygotować
posiłek twojego życia! - poruszył palcami ponad stołem i oddalił się tanecznym
krokiem w kierunku kuchni.
Firebird popatrzył na niego z pełnym niedowierzania uśmiechem - Co za
miły człowiek.
- Ten akcent... on nie jest Włochem bardziej niż Ty.
Wzdrygnęła się jakby Doug dźgnął ją nożem - Nigdy nie wiadomo.
Mogła bym być. - zanim zdążył mrugnąć przeszła do ataku - A Ty jesteś
ostatnią osobą, która mogła by się spierać czy on jest tym za kogo się podaje.
- Co masz na myśli?
- Jest dużo rzeczy, których mi nie powiedziałeś o sobie.
Tak. I dużo więcej nie miał zamiaru powiedzieć jej.
- Nie mamy tutaj rozmawiać o mnie. Mamy rozmawiać o naszym synu,
zdecydować jak załatwimy sprawę przedstawiania mnie mu.
- Nie martw się o to. On spodziewa się ciebie. Powiedziałam mu, że
zamierzam sprowadzić jego tatusia.
Doug zesztywniał. Był tak urażony o opuszczanie pierwszych lat
Aleksandra, że nie rozważał rzeczywistego spotykania z dzieckiem. Czego
Aleksander oczekiwał? Będzie rozczarowany? Doug miał już dotyczenie z
dziećmi, gdy dorastał musiał opiekować się innymi, a jako funkcjonariusz
policji, miał doczynienie z przerażonymi albo skrzywdzonymi dziećmi.
Ale teraz... teraz było inaczej. To był jego syn.
- Co powiedział?
- On pragnie tatusia. Zawsze chciał tylko tego. - uśmiechnęła się
ponieważ widziała jak walczy z tremą - Ty jesteś jego najbardziej kochaną
fantazją.
- Nigdy wcześniej nie byłem niczyją najbardziej kochana fantazja.
- Nie powiedziałbym - szepnęła.
Brzoskwiniowe miękkie krągłości jej policzka, jej uśmiech przypomniał
mu o tych wczesnych dniach zalotów do niej, gdy patrzała na niego jakby był jej
rycerzem w świecącej zbroi.
A teraz siedzą tu prawie trzy lata później, z goryczą między nimi, której
nie łatwo się pozbyć - Uciekłaś.
Gdy tak wpatrywała się w niego, jej całe ciepło uciekło, zostawiając
kobietę, która umiała rozpoznać kłopoty gdy tylko je zobaczyła - Czasami
fantazja jest innym określeniem dla koszmaru.
- Co zrobiłem, że to sprawiło, że pomyślałaś o mnie jak o koszmarze?
- Zmieniłeś się.
Odsunął się. Co miała na myśli?
Zamknęła oczy ukrywając swoje myśli. Wyjęła kopertę ze swojej torebki,
wyjęła pierwsze zdjęcie i położyła na stole - To Aleksander czytający książkę.
Zmieniała temat z wielkim zapałem. On powinien kontynuować, ale
powiedziała, że zmienił się. Po raz pierwszy odłożył na bok swój gniew i urazę i
zastanawiał się, Czy to rozdzielenie się było jakoś jego winą?
Wtedy zobaczył, jak mocnej budowy brzdąc siedział w olbrzymiej
leżance, marszcząc brwi nad jakimś rodzajem romansu dla kobiet. Dziecko
trzymało książkę do góry nogami, a nieumiejący powstrzymać się, Doug sięgnął
po zdjęcie, podniósł je i zalała go czułość. Odchrząknął i przestudiował zdjęcie,
odchrząknął jeszcze raz i zapytał - Czy on nie jest trochę za młody na taki rodzaj
książek?
- Nigdy nie jest się za młodym na romans. - umieściła kolejne zdjęcie na
stole - To Aleksander bawiący się na śniegu. W zeszłym tygodniu spadło osiem
cali w jedną noc. - zdała sobie sprawę co powiedziała i wtedy zaczęła mówić
szybciej jakby miała nadzieję, że nie pojął - To Aleksander układający puzzle.
Chłopiec miał brązowe oczy, które Doug widział co poranek w lustrze.
- Oto Aleksander z jego wujami - powiedziała.
Dwaj wysocy i mocno zbudowani mężczyźni, bardzo do siebie podobni
stali w kuchni. Wyciągnęli swoje ręce a Aleksander stał na nich utrzymując
równowagę. Trzy identyczne psotne uśmiechy widniały na zdjęciu.
- Nie było mnie tam gdy robili to zdjęcie - Firebird potrząsnęła głową -
Moi bracia myślą, że Aleksander jest ich zabawką, a jeśli pozwoliła bym na to,
spędzałby cały swój czas chodzeniu po drzewach i uczeniu się strzelać.
- Strzelać - Doug podniósł swoje brwi - Mając dwa i pół roku?
- Kosze. Moi bracia są zwariowani na punkcie koszykówki.
- Umhm. - Doug nie sądził, że to jest co miała na myśli.
- Oto moja mama nosząca Aleksandra żeby go uśpić - twarz Firebird
złagodniała i uśmiechnęła się do zdjęcia - On jest już prawie większy od niej,
ale ona nie postawi go. Ona mówi, że on śpi lepiej gdy się nosi.
Kobieta była drobna. Chłopiec był mocnej budowy. Sympatia, z którą
trzymała w ramionach dziecko była oczywista - Jest uparta - Doug powiedział.
- Ona jest Romką. Cyganką. Najbardziej kochająca kobieta na całym
świecie, ale ma także swoją złą stronę. Potrafi wyrwać serce łyżeczką - Firebird
wyjęła ostatnie zdjęcie z koperty i umieściła przed nim - To jest Aleksander z
jego dziadziusiem.
Doug obejrzał zdjęcie, na którym chłopiec dumnie siedział na kolanach
starca - Twój ojciec jest chory.
- Tak.
- Co mu jest?
Siliła się na uśmiech - Cierpi z powodu połączenia dawnych grzechów,
dobrego małżeństwa i paktu z…
Kelner pojawił się i podał im wino teatralnym gestem - Sir?
Przeklęty wybrał najgorszy moment na świecie. Doug mógł kopnąć go, aż
przeleciał by w poprzek restauracji.
Quentin wiedział o tym - Mogę wrócić później - powiedział pośpiesznie.
Doug spojrzał na Firebird. Trzymała głowę pochyloną w dół ponieważ
zbierała zdjęcia do koperty.
- Nie - ta chwila odeszła.
Spojrzała na etykietę na butelce - Niech pani spróbuje. - jej rodzina miała
interes winiarski: jej tata uprawiał winogrona, jej brat posiadał winnicę, a Doug
zawsze był zdumiony jej wiedzą o tym.
Podczas gdy Quentin nalewał małą ilość wina do szkła, Firebird
popchnęła zdjęcia w kierunku Douga - Ja przyniosłam je dla ciebie.
Pomyślałam, że będziesz chciał mieć je aby spoglądać podczas gdy ty
będziesz... myślał. - poczuła smak wina i kiwnęła głową - Bardzo dobre.
Douglas, zamówiłbyś dla nas?
Nie była tak ufna wcześniej. Albo może nie była tak skłonna na
pozwalanie mu brać sprawy w swoje ręce - Poproszę sałatki domowe i średnią
pizzę z kurczakiem i czosnkiem. - odprawił kelnera - Jeśli obydwoje zjemy
czosnek, wciąż będę mógł cię całować później.
Zignorowała to - Czosnek i kurczak? Pizza brzmi zdrowo.
- Nie. Zbyt dużo sera. - włożył kopertę do swojej kieszeni w koszuli.
Drzwi otworzyły się i przyjrzał się, jak dwóch dużych, o szorstkim
wyglądzie facetów wkroczyło do środka. Nie widział ich w mieście wcześniej i
jednym spojrzeniem, skatalogował wszystko o nich. Jeden brązowe włosy, drugi
włosy blond. Kwadratowe brody. Tendencyjne, prawie azjatyckie oczy.
Nieporęczne ramiona i klatki piersiowe. Prawdopodobnie bracia. Z pewnością
kłopoty.
- Co? - spojrzała do tyłu, ale natychmiast odwróciła się powrotem - Oh.
- Co to oznacza? - Doug zapytał.
Mario posadził ich niedaleko łazienek.
- To są dwaj budowlańcy z baru gdzie jadłam śniadanie dziś rano.
Doug skupiony na Firebird, dostrzegł grymas na jej twarzy - Co oni
zrobili?
- Zagwizdali i obejrzeli mnie od stup do głowy.
- Nie mogę ich winić za dobry gust - sączył wino i czuł smak pieprzu i
czeremchy, przyprawy i słodkości i myślał jak bardzo to wino przypomina
Firebird, skomplikowane i bogate... i uzależniające.
- Dziękuję, ale jest oglądanie i jest oglądanie, jeśli wiesz co mam na
myśli. Ci faceci mogli by nauczyć się kilku rzeczy o byciu uprzejmym od King
Konga.
Doug kiwnął głową - Popytam o nich. Miasta nie jest duże. Ktoś powinien
wiedzieć jeśli sprawiają jakieś problemy.
- Nie próbuję ściągnąć na nich kłopotów - głos Firebird był niski i mocny
- Nie powiedziałam, że jest z nimi coś nie tak. Powiedziałam tylko, że są
wstrętni.
- Ufam twoim instynktom.
- Naprawdę? Dlaczego?
Ponieważ wiedziałeś, że ze mną jest coś nie tak i uciekłaś. Ale teraz nie
był odpowiedni czas żeby przyznać się do tego. Nie gdy była tu z nim, dzieląc
jego posiłek i jego wino, pokazując mu jej zdjęcia... dając mu jego syna.
Jego syn. Ze wszystkich możliwych rzeczy, o których myślał kiedy
odeszła, nigdy nie wyobraził sobie, że odchodzi ponieważ stworzyli dziecko.
Pomysł bycia ojcem... to napełniało go dumą i strachem. Co człowiek taki jak
on wiedział o odpowiedzialności i wychowaniu dziecka? Kierując się swoimi
wątpliwościami, zapytał - Dlaczego uciekłaś ode mnie? Pomyślałaś, że będę
złym ojcem?
- Nie pomyślałam o tym. Nie wiedziałam tego. Jak mogła bym?
- Co masz na myśli?
- Nie wiedziałam niczego o tobie. Mówiłam ci o moim ojcu, mojej matce i
moich braciach. Mówiłam ci o moim najlepszym przyjacielu. Mówiłam ci o
wypadku na gimnastyce, wszystkich operacjach, dzięki którym moja noga
wróciła do sprawności. - odchyliła się - A Ty powiedziałeś mi dokładnie... nic.
- Nie ma nic do powiedzenia.
- Bardzo pomocne - wyśmiewała się - Przecież musisz mieć jakieś
wspomnienia, którymi możesz się podzielić. Przecież, nie urodziłeś się w dniu
kiedy Cię spotkałam.
Był obecny twardy, wyprostowany i wpatrywał się w nią.
Chciała wiedzieć o nim? Wszystko o nim? Wątpił w to. Wątpił w to
bardzo.
Ale na Boga, zapytała. Więc niech się dowie komu pozwoliła wejść do
swojego życia.
- Nie. Urodziłem się dwadzieścia trzy lata temu. Jakoś około czwartego
lipca. Oni nie są pewni dokładnie w jakim dniu się urodziłem, ponieważ moi
rodzice pozbyli się mnie, nagiego na pustyni Nevada i ruszył z miejsca nie
oglądając się za siebie.
Rozdział 15
Firebird wyglądał dziwnie. Z miną jakby ugryzła cytrynę. I w
rzeczywistości położyła swoją rękę na swoim sercu jakby jej zaszkodziła - Ja
również urodziłam się na czwarty lipca. Jak przeżyłeś? - jej oczy wyglądały na
duże, niebieskie i smutne.
- Jakiś ranczer miał kłopoty z kojotami atakującymi jego owcę, i
obserwował stado i wtedy zaczął strzelać. Wszyscy uciekli z wyjątkiem jednego.
- Samicy - ostrożnie, Firebird podniósł swoje wino i wypił łyk.
- Tak. Skąd wiedziałaś?
- Rozumiem zachowanie stada lepiej niż większość ludzi.
- Nie wątpię, że tak jest - spotkali swoje spojrzenia i przez dłuższą chwilę
patrzyli w ciszy ponieważ zmuszał ją siłą woli do ufania mu, powiedzenia mu…
- Co zrobiła samica? - Firebird zapytała.
Doug musiał pamiętać, że - Firebird nie ufa mu. To było nazbyt oczywiste
- Ona leżała na czymś. Nie poruszyła się. Ranczer był gotowy zastrzelić ją. Ale
usłyszał, jak coś zapłakało, pomyślał, że to zabrzmiało jak dziecko i podszedł
żeby sprawdzić. Boże pobłogosław bestię. - większość czasu Doug tak właśnie
myślał, ale czasami... czasami myślał, że było by lepiej gdyby umarł.
- To byłeś Ty. Mama kojot ogrzewała Cię. - Firebird śmiała się jąkającym
śmiech. Wtedy, jakby odpowiadała sobie, powiedziała - Ależ oczywiście że tak
było. Nie mam racji?
- Ranczer również tak powiedział. Owinął mnie swoim płaszczem i zabrał
do jego samochodu, wyciągnął mamkę dla owiec i nakarmił mnie owczym
mlekiem. - Doug popatrzył na nią, spodziewając się wstrząsu, że został
porzucony, może współczucia, może źle niepokoju, że ojciec jej syna pochodzi z
takiej mało wartościowej rodziny. - On wezwał opiekę społeczną. Zabrali mnie i
wzywali moich rodziców do ujawnienia się.
- Czy to był jakiś duży temat w wiadomościach? - popatrzyła jakby
chciała wchłonąć każde jego słowo.
- Nie. Kilka ogłoszeń w lokalnej prasie. A dlaczego pytasz?
- Wydaje się że dziennikarze lubią takie historie chwytające za serce?
- To byłaby chwytająca za serce historia, gdyby moi rodzic zgłosili się po
mnie. Ale oni nie pojawili się a ja byłem prawie martwy - oparzenia drugiego
stopnia od słońca, niedożywiony, i odwodniony. Najwyraźniej przepłakałem
swój pierwszy rok życia.
- Nie byłeś potencjalnym kandydatem na adopcję.
- Nie. Mój nauczyciel z pierwszej klasy powiedział mi, że urodziłem się z
odłamkiem w swoim ramieniu i że gdybym nie wyprostował się, to szybko
poszedł bym do piekła. - Zabawne. Nie pamiętał o tym aż do dzisiaj.
Firebird posmutniała - To nie coś co można powiedzieć pierwszoklasiście.
- Moimi pierwszymi wspomnieniami było jak wyrównywałem rachunku -
uśmiechnął się złośliwie - Nie martw się. Dokopałem jej.
Zaskoczył Firebird i zaśmiała się - Pobiłeś dziewczynę?
- Miałem cztery lata. Ona miała szesnaście, była jedną z wolontariuszek w
Ośrodku Pomocy Społecznej. Chciała opiekować się dziećmi, nie gromadką
zasmarkanych krasnali, więc szykanowała małą dziewczynkę, która nosiła
okulary jak denka od butelek i jąkała się.
Uśmiech Firebird przygasł.
Wyobraził sobie szesnastolatkę przekonaną o swojej nieomylności,
zadowolona z siebie i słyszał jej krzyki gdy uderzył ją w jej miękki, obwisły
brzuch - Boże, nienawidzę łobuzów.
- Czy to dlatego zostałeś policjantem? - jak zawsze, Firebird zobaczyła
więcej niż większość ludzi.
- Nie, zrobiłem to ponieważ pomyślałem, że jest to najłatwiejszy sposób
aby wytropić moją rodzinę bez ujawniania się i dodatkowych opłat. - niech ona
zrobi z tym co chce.
- I dlatego, że nie lubisz łobuzów. - uśmiechnęła się do niego.
Chciał wyprowadzić ją z błędu, wtedy pomyślał, że skoro ona chce
myśleć o nim jak najlepiej to kim on jest aby ją powstrzymywać? - Pewnie. W
każdym razie, nikt nie wybrał mnie do adopcji i żyłem w sierocińcu i w
rodzinach zastępczych do czasu gdy... Uciekłem.
Firebird wzięła go za rękę, którą zacisnął w pięść na stole - Czy wszystko
było tak okropne? - zapytała.
- Nie wszystko.
- Tak myślałam - oparła się i pozwoliła kelnerowi postawić sałatkę przed
nią.
- Co masz na myśli?
Podniosła swój widelec - Ktoś nauczył cię być dobrym.
Tak, kochanie możesz sobie tak myśleć.
Ale to był zawsze kłopoty z Firebird. Lubiła ludzi. Nie była głupia,
ostrożnie obchodziła się z nieznajomymi i wiedziała jak się obronić. Ale po
pierwszym wrażeniu, myślała dobrze o każdym, a kiedy Doug podszedł do niej
przy kampusie, natychmiast umieściła go na swojej liście bohaterów
pozytywnych.
Rzecz w tym, że jak był z nią, próbował żyć tak aby spełnić jej
oczekiwania. Co on do diabła sobie myślał, nigdy nie wiedział... No cóż
wiedział. Myślał, że będzie grał swoją rolę aby znaleźć się między jej nogami.
Proste. Wyraźne.
Kłopot w tym, że siedząc tutaj myślał o tym samym.
- Dobra sałatka! - powiedziała - Umieram z głodu.
- Zawsze jesteś głodna - miał o niej takie zdanie.
- Tak - zgodziła się wesoło - Nie mogę doczekać się na pizzę.
Gdy pomyślał sobie jak blisko dziś po południu był tego aby się z nią
kochać, chciał krzyczeć na kierowcę który stoczył się z drogi. Ale wzrok rannej
kobiety skłonił go do zmiany zdania. Za to pomógł pracownikom medycznym
załadować ją do ambulansu, kierował gruntownym sprzątaniem i ochoczo ruszył
z powrotem do domu jak szczenię na smyczy czy, której drugi koniec trzymała
Firebird.
Nawet gorzej, zrobił tak myśląc, że wyjechała.
Zjadł swoją sałatkę szybko - glina zjadła tak szybko jak może, ponieważ
nigdy nie wie kiedy będzie miał czas na następny posiłek - i mówił dalej - Kiedy
miałem osiem lat, wpakowałem się w kłopoty w Carson City. Organizowanie
gangu do kradzieży sklepowych.
Firebird zamarła w widelcem w połowie drogi do ust.
- Zostałem osądzony i zdecydowali się wysłać mnie do Las Vegas.
- Las Vegas? Genialnie - mamrotała i odłożyła widelec.
- Podsunęli diabłu…
Skrzywiła się.
- pomysł, który był znakomity. Na szczęście była tam Pani Fuller. Brała
beznadziejne przypadki takie jak ja i reformowała nas.
Oczy Firebird błysnęły - Jak?
- Nie robiła nic. Po prostu żyła w bogactwie i pozwoliła nam dzieciom
żyć razem z nią. - nie mówił o Pani Fuller od dnia, w którym uciekł ale
zapamiętał, jej ciepłą, okrągłą, pomarszczoną twarz i nigdy jej nie zapomni -
Ona była chrześcijanką. Prawdziwą chrześcijanką, nie jedną z tych które są
religijne w niedzielę a przez resztę tygodnia nie możesz znaleźć w ich czynach
w ogóle dobroci.
- Rozumiem - Firebird zrelaksowała się - Jak wiele dzieci ona miała?
- Zawsze trzymała trójkę, a w nagłych wypadkach takich jak ja,
dostawiała łóżeczko dziecinne.
Kelner przyniósł pizzę i teatralnym gestem umieścił ją na stole. Zapach
czosnku doskonale komponował się z pełną życia skórką. Kurczak umościł się
w miękkim serze.
Doug zauważył jak Firebird wciągnęła powietrze i zamknęła oczy z
zachwytu. Później, zamierzał doprowadzić ją do takiej samej ekstazy na
twarzy...
Spojrzał w górę, zobaczył jak Quentin patrzy na nią z taką samą
fascynacją i tęsknotą.
Łajdak.
Doug złapał rękę Quentina i ścisnął. Mocno.
Quentin skoczył. Jego pełne skruchy spojrzenie przesłał do Douga.
Doug spiorunował go wzrokiem.
Quentin zmieszał się, nalał więcej wina, zapytał czy może przynieść im
coś jeszcze i prysnął stamtąd.
Firebird popatrzyła zdziwiona - Co mu się stało?
- Prawdopodobnie miał inne ważne zamówienie - Doug podniósł widelec
i położył kawałek pizzy na jej talerz - Smacznego.
Ugryzła kawałek. Jej silne, białe zęby przebiły się przez ser, przez skórkę
aż westchnęła - Bajeczna. W Blythe, mamy kawiarnię, która podaje śniadanie i
lunch i to wszystko.
- Mieszkasz w Blythe? - zapytał płynnie - Czy to nie jest to małe
miasteczko w Cascades?
Patrzała na niego, patrzyła twardo, wtedy zrelaksowała się, jakby podjęła
decyzję co do niego - Blythe jest tak małe, jak zaokrąglone plecy myszy.
Jego usta uniosły się w jednym kącie.
- Mieszkam poza miastem na sześciuset czterdziestu akrach ziemi.
- To... dużo. - zjadł kęs pizzy, upewnił się, że ma kolejny kawałek gdyż
skończyła pierwszy.
- Mamy dolinę zasadzoną przeważnie winogronami i wieloma drzewami
wokół nas. Mój tata i mama kupili tę ziemię tanio ponieważ nikt jej nie chciał.
Teraz to jest ich główna własność. - uśmiechnęła się dumnie - Oni dobrze sobie
poradzili jak na imigrantów, którzy przybyli do tego kraju z niczym.
- Gdy ich poznam wiem, że ich polubię.
- Tak. Oni Ciebie również polubią. - w oczach Firebird pojawiły się łzy.
Nie mógł wyobrazić sobie dlaczego, ale wizja płaczącej Firebird
przeraziła go. Co zrobiłby? Siedział tam jak kłoda? Poklepał po plecach?
Pocałował ją i...?
- Ta pani Fuller - jak długo pracowała nad tobą zanim zostałeś
zreformowany?
Cholera. Firebird opanowała się szybko, a kiedy chciała informacji, była
jak pocisk kierowany za pomocą termo lokalizacji.
Na szczęście dla niego, był rozgrzany - Pierwszy rok był ciężki.
- Co uzdrowiło sytuację?
- Zanim trafiłem do Pani Fuller, nie miałem zamiaru zostać
utemperowany. Żyłem na ulicy, kradłem i załatwiałem sprawy dla facetów,
którzy posiadali kasyna. Mówiła mi, że widzi we mnie potencjał. Opowiedziała
mi o wielkich ludziach którzy mieli podobne początki. Kazała mi korzystać z
mojej głowy, dobrze zastanowić się nad przyszłością, studiować i zrobić coś dla
siebie. Być szefem, nie gońcem. Powiedziała, że jeśli dalej będę postępował jak
wtedy, to przed dwudziestką będę martwy. - skończył ostatni kawałek pizzy i
usadowił się wygodnie w swoim krześle - A najważniejsze, powiedziała mi, że
mogę porozmawiać z nią o wszystkim, a ona zrozumie mnie.
- Ona wydaje się cudowna.
- Taka była ale nie słuchałem jej. Przysięgałem, że nie posłuchałam.
Myślałem, że wiem lepiej niż starsza pani w bogatym domu. Boże, nie
cierpiałem tych zadowolonych z siebie, twarzy, takich słodkich i niewinnych.
Nie miałem nawet jednej cholernej rzeczy wspólnej z nimi. Wtedy...
Wylądowałem w niewłaściwym miejscu, wykonując polecenie dla
niewłaściwego faceta i niemal zostałem zgwałcony.
- Och, Douglas. - Firebird sięgnęła przez stół i chwyciła go za rękę.
Nie potrzebował pocieszenia. To było wiele lat temu i z czasem
przerażenie i bezsilność przeminęły. Ale pozwolił jej trzymać go nadal,
obracając swoją rękę aby dopasować się do jej - Na szczęście dla mnie byłem
dużym dzieckiem i byłem zły i waleczny. Wyrwałem się, nie byłem zbyt
rozsądny i nie powiedziałem nikomu.
- Szczególnie pani Fuller.
Firebird była jedną z tych bystrych kobiet - Szczególnie nie jej, ponieważ
wiedziałem, że powie „A nie mówiłam”.
Quentin pojawił się, ostrożnie nie patrząc na Firebird i zapytał - Deser?
Nasze tiramisu jest słynne na całym świecie.
- Jest wiele jedzenia słynnego na cały świat tu w Rocky Cliffs. Ale nie
mogła bym zjeść niczego więcej - Firebird powiedziała z żalem.
- Może kawa? - kelner zapytał.
- Kawa bezkofeinowa, proszę - Firebird odpowiedziała.
- Dla mnie zwykła - Doug wypił jeden kieliszek wina mimo to butelka
była pusta. Zastanawiał się czy Firebird zdała sobie sprawę, że jest wstawiona,
że jej gesty są wolniejsze, jej oczy cieplejsze, a jej głos nieznacznie markotny.
Zastanawiał się czy czułby się winny jakby wykorzystał kobietę pod wpływem
alkoholu. Podejrzewał, że nie. Nie troszczył się jak albo dlaczego pod
warunkiem, że wpadła by mu w ramiona.
Quentin postawił jedną zwykłą i jedną bezkofeinową kawę na stole,
śmietanką i słodzik i odszedł.
Doug przyjrzał się, jak Firebird wlała połowę śmietanki do swojej
filiżanki, dodawała trzy saszetki cukru i zamieszała energicznie. Zaoferowała
mu dzbanek ze śmietanką ale potrząsnął swoją głową - Ja wolę czarną.
- Oczywiście, że tak - powiedziała - Więc jak Pani Fuller dowiedziała się?
- Ograniczyłem swoją działalność uliczną - bałem się, że człowiek, ten
który molestował nieletnich znajdzie mnie. Zachowywałem się jak model
obywatela. - kawa była gorąca i orzeźwiająca, dokładnie taka jakiej potrzebował
dzisiejszego dnia - Myślałem, że byłem dyskretny po całym tym incydencie.
- Założę się.
Podniósł swoje brwi przy jej sceptycznym tonie.
- Dokładnie wiem jak dyskretny może być głupi chłopiec - wyjaśniła -
Pamiętaj, mam trzech braci. Prawdopodobnie mogłeś równie dobrze wystrzelić
fajerwerki.
- Tak. Pani Fuller kazała mi usiąść, dała mi filiżankę herbaty, jakieś
ciasteczka, osłabiła mnie... - nigdy nie pomyślał o tym wcześniej ale Pani Fuller
zrobiłaby wielką karierę jako śledczy policyjny - Wtedy, bam! Zapytała mnie co
zdarzyło się i pękłem. Zrobiłem z siebie całkowitego głupca. Zacząłem szlochać
na jej kolanach. Powiedziałem jej wszystko, właśnie tak jak mi wcześniej
powiedziała, że mogę zrobić. Byłem tak zawstydzony.
- Wtedy Cię zreformowała?
- Nie musiała. Po tym, ja sam się zreformowałem.
- Chodziłeś do szkoły, stałeś się bystry i zrezygnowałeś z życia drobnego
przestępcy?
- Przeważnie.
- A co z facetem, który próbował Cię zgwałcić? Wciąż musiałeś ukrywać
się przed nim?
- Interesująca rzecz jeśli chodzi o niego. - oczy Douga zwęziły się - Pani
Fuller poszła do kasyn i następnego dnia... zniknął z Las Vegas, nigdy go już nie
zobaczyłem.
- Cudownie. Pani Fuller miała znajomości. - Firebird drążyła temat -
Założę się, że wychowuje mnóstwo dzieci, które uciekły z kasyna.
- Prawdopodobnie - spojrzał nad swoją kawą - Mieszkałem z nią przez
cztery lata.
- Cztery lata? Dlaczego tylko cztery lata? - Firebird wpatrywała się w
niego ponad swoją filiżanką.
- Musiałem odejść - wspomnienia wciąż bolały.
- Odejść? Ale musiałeś mieć... ile? Dwanaście lat? Dlaczego odszedłeś?
On powinien powiedzieć jej? Zrozumiałaby, to co większość kobiet nigdy
nie mogła by zrozumieć. Ale Firebird była bystra, zbyt bystra. Gdyby
powiedział jej, zdałaby sobie sprawę, że ich pierwsze spotkanie nie było żadnym
zbiegiem okoliczności. Wiedziałaby, że śledził ją, i ona na pewno odgadła by
dlaczego.
Był całkiem pewny, że nie chce podjąć tej rozmowy publicznie ponieważ
był całkiem pewny, że ona wścieknie się. Podczas gdy dał znak kelnerowi,
powiedział jej - Okazało się, że nie mogę mówić jej wszystkiego. Pewnych
rzeczy Pani Fuller nie była gotowa usłyszeć.
- Jakich?
- To nie jest temat do rozmowy w miejscu publicznym - Doug powiedział.
- Powiem ci... później.
Rozdział 16
Później.
Firebird przyjrzała się Douglasowi, zaczynając od jego zmierzwionej
blond głowy, idąc przez jego szerokie ramiona a zatrzymując się na jego twarzy
niezdradzającej żadnych emocji.
Pozbawiona wyrazu. Kiedy ten człowiek nabył umiejętność nie
pokazywania żadnych uczuć? Nie był taki wcześniej. Dużo częściej się
uśmiechał i ruszał się bardziej po męsku a mniej jak sztuczna osoba.
Sprawiał również wrażenie bardzo kompetentnego i całkowicie pewnego
siebie. Tak jak teraz, zachowywał się jakby wiedział, bez wątpienia, że wróci z
nim do jego domu.
Gdyby tak zrobiła, co się wydarzy? Musi to przemyśleć bardzo ostrożnie
zanim się zgodzi ponieważ ma tylko jedno łóżko, a on na pewno nie ma zamiaru
spać na krześle. Tak naprawdę, podejrzewała że nie ma zamiaru spać w ogóle.
Wtedy powiedział to. To zagwarantowało, że pozbyła się niepokoju o
swoją cnotę - Teraz moja kolej zadawać pytania.
- Dobrze - odstawiła swoją filiżankę, a jej ręka zadrżała - Zaczynaj.
- Nigdy nie zapytałaś mnie wcześniej o moją przeszłość. Nie byłaś
ciekawa. Dlaczego troszczysz się o to teraz?
- Ze względu na Aleksandra.
- Chcesz wiedzieć kim tak naprawdę jest jego ojciec.
- Tak.
- Dlaczego po tak długim czasie, zdecydowałaś się powiedzieć mi o nim?
Zaufała Douglasowi aby przejść prosto do sedna sprawy - Chcesz
prawdy?
- To byłaby miła odmiana.
- Ok, powiem ci. - uśmiechnęła się - Ale powiem ci... później.
Prawie udało się jej go rozśmieszyć - Później, zamierza być jednym
długim, niezwykłym doświadczeniem.
Zaripostowała - Później będzie zawierało dużo rozmawiania i mało…
Mario pojawił się obok stołu - Smakował obiad?
- Był cudowny. Wszystko było cudowne, ale ciasto! - Firebird pocałował
swoje palce i uświadomiła sobie, że wypiła zbyt wiele wina - Co za cudowny
smak. Idealny zaczyn. Moja matka zabiłaby dla twojego przepisu.
Mario uśmiechnął się promiennie i machał ręką - Nie, nie. To jest
rodzinna tajemnica mojej starej poczciwej babki na Sycylii. Ale przyprowadź
swoją matkę i wtedy porozmawiamy.
- Bardzo bym chciała. Musimy załatwić kilka spraw ale po tym
wszystkim będą należały cię jej wakacje. - Firebird wciąż uśmiechnął się, ale
trochę cierpko.
W tym śmiertelnie poważnym głosie poczuła, że chce rozprawić się z
tym, Douglas powiedział - Poproszę rachunek.
- Dziś wieczorem, na koszt firmy. - Kiedy Douglas zaprotestował, Mario
stanowczo potrząsnął głową - Ty co tydzień razem z twoimi przyjaciółmi z
policji albo samemu jadasz u mnie i płacisz. Ale dziś wieczorem, jesteś z
piękną, młodą damą i byłbym bardzo nie pocieszony gdybym nie postawił jej
obiadu.
Zanim Douglas zdołał szorstko odmówić, Firebird podziękowała mu -
Mario. Jesteś kochany!
- Wiem. I jeśli ten duży niedojda nie nosił by broni, odbił bym Cię mu.
Ale niestety. - Mario położył obie ręce na swoim sercu - Muszę cierpieć, albo
umrzeć.
- Tak, gdyż twoja żona zabiłaby cię - Douglas powiedział.
- Ona jest zazdrosną kobietą. Ale mogę jej obwiniać? Teraz - Mario
wskazał na Quentina, który przyniósł pudełko i dłużą papierową torbę
papierową - Przyjmijcie dwa tiramisus i butelkę wina. - pochylił się nad
Douglasem i powiedział mu do ucha, ale dość głośno by Firebird usłyszała - Dla
miłej zabawy, potem. - poklepał go po ramieniu, następnie przytrzymał płaszcz
Firebird, gdy go zakładała.
Gdy przeszli przez restaurację, Firebird była bardzo świadoma
romantycznego wyznania Mario, dwóch robotników budowlanych patrzących na
nią i rozmawiających ze sobą, a przede wszystkim, Douglasa idącego za nią...
nie, popychającego ją w kierunku drzwi.
Gdy Douglas otworzył drzwi, wiatr powiał gwałtownie.
Mario cofnął się szybko - Będzie burza.
Firebird wciągnęła swoje rękawiczki i zawiązała swój szal mocno wokół
głowy. Wzięła pudełko.
- To jest wiatr z nad zatoki. Przez ten wiatr, temperatura spada do minus
dwudziestu pięciu stopni. - Doug nie chciał by zamarzła zanim weźmie ją do
łóżka.
Kiwnęła głową, i zapamiętał - że to on nalegał by to był czas na
wyznania.
Miała zamiar rozmawiać. Pierdoły. Kiedy stała się taka zachłanna na
prawdę?
- Pośpieszymy się - powiedział do Mario i zabrał butelkę wina i schować
w jego pojemnej kieszeni płaszcza.
Wyszli.
Usłyszał gwałtowny wdech Firebird. Automatycznie wziął jej rękę i
włożył ją pod jego ramię. Poddała się mu i automatycznie oparła głowę o jego
ramię.
Wsadził ją do samochodu i przeszedł na druga stronę samochodu.
Drzwi restauracji otworzyły się i zamknęły.
Spojrzał w tamtym kierunku, ale było ciemno. Ktokolwiek to był zniknął
w ciemnościach, prawdopodobnie wracając na piechotę w kierunku jednego z
domów na wzgórzu, albo do miasta w kierunku jednego z hoteli.
Musi zawieść Firebird do swojego domu. Tam będą bezpieczni,
zabezpieczeni przed wtrącaniem się. Jak tylko tam się dostaną tam, nikt nie
będzie mógł ich dotknąć.
Będą mogli rozmawiać.
Skrzywił się. Tak, obiecał jej, że powie prawdę. Ale Ona także obiecała
mówić prawdę, więc nie mógł już się doczekać tego.
Prowadził w kierunku jego domu, domu, który kupił... dla niej.
Zaparkował w swoim mało ekskluzywnym garażu, który był następny na jego
liście do remontu i obszedł samochód aby pomóc jej wysiąść. Obrócił ją w
kierunku drzwi głównych.
Sprzeciwiła się, ciągnąć w kierunku wybrzeża. Chciała stać i patrzeć na
szalejącą burzę, a on wiedział dlaczego. Kochała szaloną burzę, szalejące fale,
gwałtowne podmuchy. To karmiło jej duszą tak samo jak jego.
Mieli to wspólnie. Zawsze łączyły ich szalone natury.
Doszli do krawędzi klifu i spojrzeli uważanie w kierunku horyzontu,
czarnego, niekończącego się... czekając.
Wiatr zahuczał. Fale huknęły. Słyszał ją wyraźnie zanim odwróciła się do
niego - Ta rzecz, która Cię zmieniła, ta która sprawiła, że zostawiłeś Panią
Fuller. Ja rozumiem. Ja wiem. Muszę powiedzieć ci - zatrzymała się.
Zesztywniała.
Jakiś dźwięk, bardzo złowieszczy, doszedł do jego ucha.
Prymitywny, zadowolony zdławiony chichot, dźwięk ludzi, którzy tropili
ich i złapali w pułapkę ich ofiarę.
Doug obrócił się.
Jego wzrok, zawsze był dobry w nocy, zobaczył ich. Bestie z restauracji,
Ci dwaj, którzy obrazili Firebird dziś rano. Za nimi, czterech kolejnych,
zbierający się jak sępy na ucztę.
Varinscy.
Varinscy.
- Jaka ładna dziewczyna - jeden z nich powiedział. Mówił z wyraźnym
rosyjskim akcentem i seplenił. Nie, nie seplenił. Syczał - Ona jest głupia, tak jak
wszystkie kobiety, ale jak słodko że zabrałeś ją tutaj gdzie łatwo pozbyć się ciał.
Doug powinien zdać sobie sprawę, że za nimi pojechali. Gdyby nie został
rozproszony przez zapach Firebird, przez możliwość jej miłości, zauważył by to.
Żadne usprawiedliwienie. Nie ma żadnego usprawiedliwienia.
Ale miał swój pistolet służbowy. Odbezpieczył go.
Za sobą, usłyszał jak Firebird oceniała wagę pudełka.
Miał tylko moment na zmarszczenia brwi i zastanowienie się co ona do
cholery robi, gdy pudło przeleciało obok jego ucha i wybuchnęło na twarzy
Varińskiego.
Ta miękka, ładna młoda kobieta została nauczona jak użyć każdego
możliwego zasobu, jako broni.
Księżyc wybrał ten moment aby wydostać się zza chmury, rozjaśniając
jasną śmietankę i serek mascarpone, który rozmazał się na twarzy faceta.
Wrzeszczał z furią i wytarł biszkopty z jego oczu.
Inny Varinski śmiał się.
Doug śmiał się także. Nie mógł nic na to poradzić. To była walka w stylu
Charlie Chaplina ale kończąca się prawdziwą śmiercią w krwi i rozpaczy.
Wziął to na siebie. To było jego winą, że Firebird jest zagrożona.
Postrzelił sukinsyna prosto w serce.
Varinski upadł jak kamień. Mieli by może jakieś szanse, jeśli pozostali
Varinscy byli by normalnej wielkości, zamiast ogromnych potworów, ciemnych
plam w świetle księżyca, no i jeśli Firebird była by mężczyzną zamiast miękkiej,
ładnej młodej kobiety - młoda kobieta, która wyciągnęła nóż sprężynowy z
kieszeni płaszcza. Trzymała go balansując na stopach jak bokser uliczny.
Miękka? Ładna? To było prawdziwe. Firebird posiadała obie z tych
rzeczy. Ale walczyłaby i będzie walczyć do końca.
A koniec był bliski. Stanęli przed pewnym ubojem.
Varinski, który miał na twarzy tiramisu wyciągnął swój pistolet i
wymierzył w Douga.
Firebird rzuciła nóż, przekłuwając jego gardło.
Varinski wyszarpnął ostrze i spróbował mówić ale nie mógł wydobyć nic
więcej niż pisk. Przedziurawiła jego krtań. Gdy jego krew biła z jego gardła, on
podniósł pistolet jeszcze raz.
Obracając się szybko, Doug podniósł Firebird i skryli się za jednym z
głazów na krawędzi klifu. Przykucnęli nisko przy ziemi. Strzał zagwizdał ponad
ich głowami.
Położył ręce na głazie, przeskoczył w górę i uderzył Varinskiego w
żołądek. Przeniósł go ponad sobą i ponad klifem.
Varinski krzyczał z przerażenia do czasu gdy nie wpadł na skały... z
głuchym chrzęstem słyszalny nawet ponad odgłosami wiatru i fal.
Pozostali Varinscy okrążyli ich, a gdy to robili, zmienili się... w drapieżne
bestie. Byli stadem wilków, śmiertelnymi drapieżnikami, zasadzenie na ich
ofiarę. Głęboki pomruk wydobył się z wielkich gardeł wilków.
To nie było takie zakończenie wieczoru jakie Doug zaplanował.
Jeden z nich, który nadal był w ludzkiej postaci ostrzegał - Nie
skrzywdźcie ładnej dziewczyny za bardzo. Chcemy, żeby cierpiała i każdy chce
mieć swoją kolej, prawda?
On był przywódcą. On musi zginąć.
Doug szukał po omacku swojego pistoletu.
Nie było go. Musiał go zgubić.
- Mamy tylko jedyną szansę - Firebird powiedziała. Stanęła przy nim -
Musimy skoczyć.
- Nie możemy. Ta woda jest lodowata - wiedział o tym. W swojej pracy,
widział nie jedną osobę, jak po wejściu do tej wody po alkoholu już nie
wychodziła żywa - Będziemy mieli może trzydzieści minut zanim dopadnie nas
hipotermia. Wtedy utopimy się.
- Przeżyjemy - wyciągając butelkę winna z kieszeni Douga, rozbiła ją na
pysku wilka.
Wino chlapnęło. Krew biła.
Rozpacz i przerażenie zawirowały w umyśle Douga.
Wilk odzyskał siły bardzo szybko i z jękiem a następnie warknięciem
skoczył do jej gardła.
Z siłą rosyjskiego ciężarowca, Doug cisnął jednym z głazów i rzucił w
stronę wilka.
Bestia skierowała się w jego stronę, a wtedy inny skorzystał z okazji by
zbliżyć się do niej.
Ruszając się z lekkością i biegłością matadora, odsunęła się na bok i
przeciągnęła ostrym, poszarpanym kawałkiem szklanej butelki przez twarz
wilka, wbijając je w jego oko.
Co za kobieta.
Zbliżyła się do Douga - Wolę raczej ocean niż ich.
- Umiesz pływać? - zapytał.
Spojrzała na niego niedowierzająco - A jaka to różnica? Będziemy mieli
szczęście, jeśli przeżyjemy skok.
- Zgadza się - będą mieli szczęście, jeżeli uderzą w wodę zamiast
kamieni, a gdy uderzą w wodę, będą mieli szczęście jak przeżyją przypływ.
Wilki przesunęły się do przodu jeszcze bardziej, warcząc.
Za nimi, syczał jeden powtarzając w kółko - Bądźcie ostrożni z ładną
dziewczyną. Ona jest naszym deserem.
Doug i Firebird nie mieli wyboru.
Łapiąc jej rękę, powiedział - Biegnij i skacz tak mocno jak tylko możesz.
- Ok. - pocałowała go w usta.
Razem, obrócili się.
Razem, nabrali tchu.
Razem, pognali do krawędzi klifu - i skoczyli w ciemność.
Rozdział 17
Wiatr zagwizdał w uszach Douga. Ocean pod nimi był bardzo wzburzony,
fale przetaczały się przy świetle księżyca. Doug i Firebird mknęli w powietrzu,
w kierunku morza i kamieni, które wystawały z wody jak silne, olbrzymie
czarne zęby.
Chciał uderzyć prosto, a nie odbić się i żyć kolejne dziesięć minut w
agonii. Ale...
Proszę, Boże, niech ona przeżyje.
Zanim uderzyli, Firebird uścisnęła go za rękę. Słona woda wydobyła się
przez jego nozdrza. Chłód wyszorował skórę jak papier ścierny. Ciśnienie
wyrwało jej rękę daleko od jego.
Proszę, Boże, niech ona przeżyje.
Był coraz niżej, zagłębiając się w dół nie wiedział, w którym kierunku
powinien płynąć. Rozpaczliwie się szarpał, chciał pomóc Firebird wydostać się
na powierzchnię.
Zniknęła. Rozpłynęła się w czarnym morzu.
Proszę, Boże, niech ona przeżyje.
Szukał po omacku, młócąc rękoma, próbował chwycić jej rękę, stopę,
kosmyk włosów... i złapał ją! Odepchnął się mocno w kierunku powierzchni,
ciągnąc ją za sobą. Wybił się na powietrze, które w porównaniu z oziębłym
morzem wydawało się bardzo ciepłe i wziął głęboki wdech. Odwrócił się
przodem do jej.
Trzymał w garści pęk wodorostów.
Fale unosiły go na swojej powierzchni. Księżyc świecił nad czarną wodą.
Firebird nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
Zaczerpnął powietrza, zanurkował i pływał zrozpaczony, szukał jej w
ciemnej otchłani.... Trzymał ją za rękę do czasu gdy woda nie rozdzieliła ich.
Nie mogła być daleko.
Tracił powietrze. Konieczność wysłała go na powierzchnię. Kolejny raz,
zaczerpnął powietrza, przeszukiwał wodę rozglądając się za jasnowłosą głową z
promiennym uśmiechem.
Nic. Nie ma jej tu.
Coś ukłuło go w ramię nad obojczykiem.
Fale poniosły go, spojrzał w dół. Coś go zraniło, rozerwało skórę.
Coś wpadło do wody obok niego, tworząc mały gejzer, aż w końcu
uświadomił sobie... To Varinscy, Ci łajdacy w górze strzelali do niego.
Zanurkował jeszcze raz, pływał w kółko i tym razem, zobaczył blask. Coś
białego i jasnego w wodzie, jakby światełko świeciło w dali. Popłynął w
kierunku tego, wyciągnął rękę i coś przesłoniło to.
Las krasnorostów morskich, splątany, żywy. W jego środku, ta rzecz
świeciła, jak latarnia o trzech calach kwadratowym.
Co to jest? Skąd to pochodzi? Czy to jakaś obca żywa istota morska?
Zagłębił swoją rękę w galaretowate łodygi i zapiaszczone ostrza i złapał
to światło.
Płaska, twarda opalizująca dachówka zmieściła się w jego rękę - i
oparzyła jego skórę.
Ale przez jego palce przebijało światło, więc zaczekał, szukał po omacku,
znalazł ciało Firebird kilka metrów dalej. Złapał za jej pasek i spróbował
wyciągnąć ją do góry.
Ledwie drgnęła - jej światło życia prawie zgasło, przez przejmujący chłód
i brak powietrza.
Działając na ślepo, przebijał się rękoma aż dotarł do jej głowy. Wodorosty
oraz olbrzymie krasnorosty morskie owinęły się wokół niej, więziły ją, kradły
jej życie. Lepkie ostrze zagnieździło się w jej włosach. Gumowaty kosmyk
chwycił ją wokół szyi. Tam przy jej gardle, dziwny blask pulsował, wtedy
przygasnął, tak jakby jakiś wskaźnik jej sił witalnych.
Nie. Nie pozwoli jej odejść.
Jak oszalały, rozdarł wodorosty morskie, walczył z prądem, z zimnem.
Olbrzymia fala wyrzuciła go ponad wodę.
Krasnorosty morskie trzymały w ją w ramionach bez litości, nieugięte.
Trzymał wodorosty, zaczerpnął powietrza i zanurkował jeszcze raz,
szarpiąc się z nożem, który trzymał przy swoim pasku. Jego palce były
nieforemne, miał spaloną skórę, jego nerwy były zamarznięte.
Nie poszedłby pod górę bez niej. Gdyby nie mógł uwolnić jej, umarłby
razem z nią.
Rozpaczliwie, wyciął wodorosty przy jej włosach oraz gardle Firebird.
Kolejna fala złapała go. Trzymał ją mocno - i pod natężeniem tego
ogromnego prądu, była wolna.
Zawieszając ją na ramieniu, wystrzelił do powierzchni.
Sapiąc, przycisnął ją do swojego ciała i zrobił masaż serca.
Nic.
Zrobił to jeszcze raz. Proszę, księżniczko. Proszę!
Ocknęła się. Kasłała. Zwymiotowała wodę.
Kula wpadła do wody obok nich.
W ułamku sekundy, fala gniewu podgrzała go. Spojrzał w górę. Varinscy
wciąż strzelali, ale kule spadały nie robiąc im krzywdy, ponieważ porywało je
pełne morze.
Zostali skazani na śmierć.
Rozdział 18
Dom Varinskich
Ukraina
- Wychodźcie z domu. Wychodźcie teraz. - Vadim Varinski mówił
łagodnie ale z taką intensywnością żeby dotarło do każdego z jego kuzynów i
braci - Nadszedł czas.
Oczywiście, niektórzy z nich nie zwracali uwagi, nie słyszeli, nie
zrozumieli.
Nie troszczył się o to. Ci którzy byli zbyt pijani albo zbyt głupi, byli
bezużyteczni dla niego
- Wychodźcie na zewnątrz - powtórzył ale jego głos stał się bardziej
cichy.
- Pozwól mi pomóc ci. - Georgly stanął przy nim, wyższy niż Vadim,
szerszy niż Vadim, inteligentny, przedsiębiorczy i najważniejsze, całkowicie i
ślepo lojalny wobec Vadima.
- Możesz skończyć dwa razy szybciej jeśli Ci pomogę.
Vadim pomyślał przez moment, wtedy kiwnąć głową - Ty weź tyły.
Upewnij się, że wyjścia są zabezpieczone - Vadim skonsultował się ze swoim
wachtowym - trzy minuty.
- Dobrze - Georgly popchnął Michaiła - Idź do autobusu.
Michaił był duży, rosyjski człowiek niedźwiedź, nie jasny, nie przystojny,
nawet nie całkowicie ludzki - czarne włosy pokrywały jego ciało w dół jego
szyi, jego ramiona, oraz ręce. Zlekceważył poniewieranie Georgly i uśmiechnął
się promiennie - Nigdy wcześniej nie leciałem samolotem. Nie mogę się
doczekać.
- Ja też nie mogę się doczekać - Vadim powiedział. Im szybciej wykona
zadanie, tym lepiej.
Przez parę ostatnich tygodni, powoli wykwaterowywał swoich ludzi z
domu, wywoził z kraju i rozstawiał ich na pozycjach w związku napaścią na
Wildersów. Dziś, ostatni samolot wyczarterowany czekał na lądowisku. Żaden z
tych wszystkich Varinskich nie był świadomy, że gdy wejdzie na pokład i
odlecieli, nigdy już nie wróci do ojczystego kraju. Vadim postanowił, że to już
czas ruszyć na przód. Wyeliminował starych wujów - jedynie około czterdziestu
Varinskich pozostawił przy życiu. Dokonał cesji ich majątku na szwajcarski
bank, popilnował aby tylko on znał kody do tego konta. Zakupił olbrzymi stary
dom w Wyoming, który Varinscy teraz będą nazywali domem.
Sam miał apartamentowiec w Nowym Jorku.
Został tylko jeden szczegół do załatwienia.
Wylewając benzynę z karnistra, wyszedł z domu.
Varinskich dom był całkowicie z drewna. Wszystko było stare. Rozpadało
się. Gniło.
Opary benzyny unosiły się w górze, ponieważ dokładnie oblał deski
podłogowe.
Pośpieszył się, ta czynność musiała zostać skończona szybko, ale i bardzo
dokładnie. Ponieważ, Wuj Ivan leżał twarzą do dołu w legowisku, chrapiąc
głośno, a jedyna rzecz jaka mogła by go obudzić - to gdyby ktoś spróbował
usunąć butelkę wódki z jego pięści.
Vadim nie miał żadnego zamiaru robić tego.
Tylko przed sobą Vadim mógł przyznać się jak bardzo Wuj Ivan, z jego
sękatymi stawami i wpatrującymi się bladymi oczami, przyprawia go o
dreszcze. Oczywiście, to nie był naprawdę Wuj Ivan który przeszkadzał mu. To
była rzecz, która siedziała wewnątrz Wuja Ivana, oglądająca działania
Varinskich przez te niewidome oczy. Tylko raz od tej pory, gdy Vadim przejął
obowiązki lidera miał okazję widzieć jak bestia przejęła w posiadanie ciało
Wuja Ivana. Tylko raz Vadim zobaczył blade, niebieskie, pozbawione blasku
oczy Wuja Ivana.
To był diabeł. Diabeł, który myślał, że skoro zawarł pakt z pierwszym
Konstantinem, miał prawo być przeciwnym planom Vadima.
Vadim miał gdzieś ten nieudolny stary pakt. Pakt rozpadał się na jego
oczach. Varinskich chłopcy dorastali do bycia drapieżnikami, takimi jak: łasice,
węże, szczury... Kto zamierzał wynająć przerażającego borsuka jako zabójcę?
Nikt.
Gorzej, połowa chłopców była śliniącymi się idiotami, nieporadnymi
nawet do drapania ich własnych dup.
Oni zostali w domu, zostaną spaleni i nigdy nie będzie się już o nich
martwił.
Jeśli Zły wyobrażał sobie, że ze względu na stary pakt Konstantina, mógł
wyegzekwować od Vadima bezgraniczną lojalność, był w błędzie. Vadim
przestudiował amerykańskie społeczeństwo oraz przestępczość zorganizowaną,
która tam prosperowała i wciągnął rodzinę do legalnej korupcji.
Nie potrzebował już Lucyfera.
Gdy szedł w kierunku drzwi głównych, rzucił okiem na legowisko.
Wpadające przez kwadratowe okna, wychodzące na wschód światło,
rozświetliło Wuja Ivana, wciąż nieświadomego, nieświadomego losu, który
czekał na niego. Vadim przypuszczał, że to jest wstyd, gdy stary facet tak
cierpiał podczas gdy diabeł był w jego ciele.
Vadim polał próg obficie benzyną.
Wuj Ivan sapnął. Podniósł swoją głowę - Kto tam jest? - warczał.
Vadim zamarł.
Stary facet rozglądał się po pokoju jakby mógł widzieć i na moment,
Vadim pomyślał, że jego spojrzenie spoczęło na nim i na kanistrze. Gdy jednak
nikt nie odpowiedział, Wuj Ivan pociągnął duży łyk wódki. Beknął, położył
swoją głowę z powrotem na posłaniu, i spał nadal.
Wolno, ostrożnie, Vadim cofnął się z legowiska. Gdy doszedł na ganek,
pozbył się ostatniej kropli benzyny przy zewnętrznej części legowiska, pod
oknami i w dół na chwiejących się schodach. Wuj Ivan nie ujdzie żywy z tego
pożaru.
Oddalając się, Vadim cisnął zapaloną zapałkę na wilgotne drewno.
Dom zapalił się ze świstem. Łakome, płomienie zjadały wszystko po
kolei. Ogień zatańczył pod oknami, do otwartych drzwi głównych, w dół
korytarza.
Vadim słyszał pierwszy okrzyk i Georgly wybiegł zza rogu, jego twarz
pociemniała od sadzy, jego brwi spaliły się - Powiedziałeś trzy minuty. -
potrząsnął swoim zegarkiem w stronę Vadima - A nie dwie minuty i czterdzieści
sekund. Co do diabła jest z tobą nie tak? Prawie mnie zabiłeś!
- Ojej - Vadim wzruszył ramionami udając niewinność - Mój błąd.
Georgly warknął, było to gardłowe warknięcie rozjuszonego tygrysa.
Vadim obrócił swoją głowę i patrzył na Georgly. Tylko popatrzył.
Ale Georgly wymknął się tyłem.
Vadim nigdy nie zmienił się w drapieżnika, jakim był dzięki paktowi. Nie
pozwolił diabłu panować nad nim, mimo to miał swój dar. Wzbudzał strach w
ludziach. Zawsze tak było. I to była jego moc.
- Jeśli idziesz ze mną, wsiadaj do autobusu - Vadim powiedział.
- Oczywiście, że idę z tobą. Jestem twoją prawą ręką. Jakbym miał zostać
bez ciebie! - Georgly zaprotestował.
- Myślałem, że będziesz przeciwny takiemu rozwiązaniu. - Vadim
machnął ręką w kierunku domu Varinskich pochłoniętego w płomieniach -
Ponieważ z tego nic nie zostanie?
Ryki i wrzaski dochodziły z domu. Varinskich idioci palili się.
Wszystkie okna w autobusie były opuszczone. Jego ludzie patrzyli i nawet
stąd Vadim mógł słyszeć ich pomruki, mógł wyczuć ich zmieszanie.
Natychmiast poczuł strach, że jakiś z nich zastanawia się nad buntem przeciwko
człowiekowi, który pali ich dom i ich braci.
- Wsiadaj do autobusu - Vadim powiedział do Georgly - Mniej ludzi pod
kontrolą.
Georgly pośpieszył się by zrobić tak jak Vadim go poinstruował - Kiedy
przyjdziesz?
- Przyjdę gdy będę miał pewność, że wszystko zostało dobrze załatwione.
- Vadim uśmiechnął się na zapach spalenizny, śmiał się gdy płomienie sięgnęły
do jednego z kanistrów schowanego i eksplozja wstrząsnęła terenem. Gdy
gorąco stało się już nie do zniesienia, cofnął się.
W końcu zobaczył to czego szukał. W oknie, płonąca samcza forma
brykała i kręciła się, krzycząc, próbując ujść płomieniom.
Wuj Ivan.
Wuj Ivan próbował otworzyć okno. Szyba wybuchła, a on krzyczał
jeszcze głośniej.
Kierowca autobusu, służący, którego Vadim zatrudnił by zawiózł ich na
lądowisko, skoczył w dół i zwymiotował.
Ogień wspiął się na kolejne piętra, liżąc pod dachem ganku, przedzierał
się przez drewniane półki. Samochody, które były zaparkowane wokół domu
dostały pęcherzy na swojej farbie, a Volvo zaczęło palić się złowrogo.
Zza domu, zabrzmiał gwałtowny wrzask i ludzki płomień uciekł w
kierunku zatoki, zapalając po drodze trawę.
Wciąż w legowisku, Wuj Ivan biegał od jednego okna do inny, krzycząc.
Nie był już człowiekiem, jedynie kulą ognia.
Zaspokojony załatwieniem sprawy, Vadim odwrócił się i podszedł do
autobusu. Przechodząc przez autobus, przyjrzał się twarzom, jedne inteligentne,
inne znudzone głupotą... wszystkie patrzące na niego z przerażeniem i
respektem.
Dobrze. Osiągnął dwa cele - pozbył się Wuja Ivan i jego diabła i umocnił
swoją pozycję jako lidera.
Zawołał gestem Georgly na przednie siedzenie.
Georgly chętnie poszedł.
Do kierowcy autobusu, Vadim powiedział - Skończ z rzyganiem i jazda,
albo podrzucę cię na stos.
Człowiek z ziemistą twarzą zrobił jak mu powiedziano, a gdy ruszyli z
miejsca, Vadim rzucił okiem ostatni raz na dawny dom.
Wuj Ivan jakoś wydostał się z domu. Teraz kołysał się na ganku gdy dach
zwalił się wokół niego. W ogóle nie był rozpoznawalny. Zupełnie - tyle że,
nawet z tej odległości, Vadim mógł zobaczyć wynaturzony niebieski blask w
głębi jego oczu.
- Brać to - mamrotał i pozdrowił ironicznie. Wtedy, wyciągnął swoją
torbę spod siedzenia, włożył swoje słuchawki, włączył iPoda, zamknął oczy i
zaczął słuchać swojej książki.
Vadim nie zauważył, daleko w głębi z autobusu, wynaturzonego
niebieskiego blasku, który pojawił się w dwóch brązowych oczach.
Rozdział 19
Na pewno umrą. Firebird wiedziała to. Klify malały w dali. Prąd ruszał się
coraz bardziej. Wiatr smagał ich, a fale targały nimi jak dryfującym drewnem.
Ale ona i tak się śmiała.
Cierpiała na hipotermię. Wiedziała o tym również. Ponieważ w innym
wypadku nie chichotałaby jak wariatka.
Owinęła swoje ramiona wokół szyi Douglasa i machała stopami by
pomóc mu utrzymać równowagę - Czy wiesz, że ludzie cierpiący na hipotermię
są często... są często... - zadrżała z chłodu i próbowała zapamiętać co mówiła -
Czy wiesz, że ludzie cierpiący na hipotermię są często irracjonalni i
nieskoordynowani?
Fale wzmagały się i opadały, olbrzymia fala, które wydobyła ich na
powierzchnie, teraz pogrążyła ich pod wodą.
Douglas próbował utrzymać swoją głowę na powierzchni, ale ona śmiała
się gdy lodowata woda uderzyła ją w twarz - Ja to wiem.
- Co wiesz?
- Że ludzie cierpiący na hipotermię są irracjonalni. - nie śmiał się. W
białym świetle księżyca, jego twarz wyglądała tak samo ponuro i kamiennie jak
klify.
- Uśmiechnij się, kochanie. Będziemy niedługo w Chinach. - zadrżała
jeszcze raz, jej zęby szczękały tak mocno, aż brzękały w jej ustach. Gdy
wstrząsy złagodziły się, pocałowała go i zaśpiewała - Zamierzam zabrać cię na
powolnej łodzi do Chin....
Kolejna fala przetoczyła się pod nimi, podnosząc ich wysoko, a następnie
pogrążając ich na dnie.
Wytarła swoją twarz i zaśpiewała głośniej - ...Mieć cię, um, w moich
ramionach wiecznie. Żyć, um, czekając... - przerwała - Nie mogę przypomnieć
sobie słów. Znasz słowa?
- Nie - oparł się swoim czołem o jej - Firebird, przepraszam.
- Za co? - uśmiechnęła się do niego.
- To moja wina, że umrzesz.
- Nie. Wierz mi, wiem kogo obarczyć odpowiedzialnością. To jest
Varinskich wina. - podniosła swoją pięść i wykrzyknęła - Wy bezwzględne
chuje, mam nadzieję, że wszyscy jecie gówno!
Morze wciągnęło ją w dół do dna. Jej mięśnie hamowały, jej kości
trzeszczały pod wpływem stałego, wstrząsającego chłodu. Była kotwicą
przymocowaną do Douglasa, ale on trzymał ją kurczowo z całą swoją siłą.
Tym razem zabrało jej dłużej wyjście na powierzchnię, a kiedy to zrobiła,
miała tylko jedyną myśl w jej umyśle - Myślisz, że żreć gówno jest zbyt
prymitywne?
- Nie. Żreć gówno jest odpowiednie.
Poczuła się jak pijana. Poczuła się głupio. Ale nie czuła teraz zimna. Tak
naprawdę, było jej ciepło.
Głupio czuć się cieplej, ale nie troszczyła się o to - Musisz mnie zostawić,
ale zanim to zrobisz, mam coś bardzo ważnego do powiedzenia ci. - zawinęła
swoje ramiona wokół jego szyi i spojrzała z marsową miną na niego - To
dotyczy tego kim jesteś. Bo jeśli nie powiem ci i umrę, nigdy nie będziesz
wiedział.
- Nigdy Cię nie zostawię. Umrzemy razem.
- Nie. - musiała skoncentrować się ponieważ przegrywała walkę o
przytomność - Słuchaj. O twojej rodzinie. Słuchaj...
Światło ześliznęło się przez wodę.
- Hej! - pomachał ręką i krzyknął jeszcze raz - Hej!
Przyjrzała się, jak światło prześliznęło się wobec nich - Zgaduje, że to jest
to. Światło z nieba. Ale... może nie. Czy ja się kwalifikuje do nieba?
Nie zwrócił na to jakiejkolwiek uwagi. Właśnie kontynuował
wykrzykiwanie - Hej! - i machał ramieniem.
- Jestem niespecjalnie Wilder, więc kwalifikuję się. Tyle że nie żyłam
zbyt przykładnym życiem, więc może nie. To zależy o jak surowych zasadach
jest anioł Gabriel jest....
Kolejne światło połączyło się z pierwszym. Dwa światełka stały się
jaskrawsze.
Anioły zaczęły wykrzykiwać.
Popatrzyła w górę ponieważ złapali ją pod ramionami i wciągnęli na łódź,
a ona zaśpiewała - Śniłam wczoraj wieczorem, że jestem w łodzi do nieba, i
wielgachna fala nadeszła i zmyła mnie z pokładu za burtę...
Światło świeciło prosto w jej twarz.
Douglas mówił, owijając ją w koc. Nie mogła czuć tego - była zbyt
zziębnięta - a kiedy spróbował rozmawiać z nią, zaśpiewała głośniej, wtedy
przerwała i powiedziała - Założę się, że nie wiesz, że grałam główną rolę w
Facetach i Lalkach w liceum.
- Nie wiem - przyznał się.
- Nie mogę śpiewać. - jej głowa opadła na bok.
- Wiem o tym.
Poczuła niejasne oburzenie ale potem zaczęło się drżenie, dręcząc jej
kości.
Zasłużyła na ból - Powinnam powiedzieć ci.... Słuchaj mnie, Douglas.
Powinnam powiedzieć ci. Prawie straciłam szansę na to. Prawie umarliśmy i
nigdy nie dowiedział byś się....
Nie zwracał uwagi na nią. Słuchał aniołów, słuchał z niepokojem i
gniewem.
Anioły rozmawiały między sobą bardzo cicho a ona wykrzyknęła -
Trochę głośniej chłopcy, nie mogę rozumieć was.
Douglas stanął ze swoimi rękami na biodrach. Wciąż nosił swój uniform,
ociekał - Przystojny jak grzech - powiedziała. Byli wystarczająco hałaśliwi ale
to wciąż brzmiało jak jazgotanie.
Albo - przechyliła swoją głowę - to był rosyjski - Jej rodzice są
Rosjanami. Mówiła trochę po rosyjsku - Zdravstvuite - powiedziała.
Anioły zamilkły. Anioły wpatrywały się w nią. Wpatrywały się
wyłupiastymi oczami.
Łódź zatrzęsła się.
Wiatr zagwizdał.
Jeden anioł próbował złapać ją za gardło.
Douglas chwycił jego rękę i mówił coś ostro.
Nagle, anioły pognały zajmować się żaglami. Kapitan podniósł głos.
Wykrzyknął polecenia. Wtedy łódź zaczęła żyć swoim własnym rytmem, łapiąc
wiatr, fale, przypływ i zaczęła mknąć w kierunku jakiego nie mogła sobie
wyobrazić.
Na moment wróciła jej świadomość. Żyła. Nie była w łodzi do nieba.
Wiedziała jak blisko była śmierci, że śmierć jest wciąż blisko - i zdała sobie
sprawę, że Douglas musi być w takim samym stanie jak ona, mimo to stał nad
nią, chroniąc ją.
- Douglas, proszę. - podniosła krawędź koca - Chodź do łóżka ze mną.
Wiesz, że tego chcesz.
Zdenerwowany męski śmiech zabrzmiał na łodzi.
Była za głośno. Nie miała żadnej kontroli.
Łzy napłynęły jej do oczu.
Douglas uklęknął przy niej - Nie martw się. Mam większą masę ciała,
wypiłem mniej wina, a chłód mnie mniej dotknął. - dotknął swoją rękę jej czoła
- Idź spać. Będę opiekował się tobą.
- Ale kto będzie opiekował się tobą? - podniosła silnie trzęsącą się rękę i
dotknęła jego twarzy - Obiecuje... obiecuje przeżyć abym mogła zabierać cię...
do twojej matki.
Rozdział 20
Firebird obudziła się.
Był poranek.
Albo coś tam.
Widziała światło przez zamknięte powieki. Ale jej gałki oczne bolały ją,
więc nie otworzyła oczu.
Jej kostka bolała, również. Wszystko ją bolało, ale jej kostka szczególnie.
Ona była przekrzywiona w bok. I nie mogła przenieść jej. Kiedy bowiem
próbowała, to naprawdę bolało. W końcu, z głębokim rozdrażnieniem,
wyciągnęła rękę, żeby podnieść jej nogę i znalazła coś na drodze. Koce.
Rozdrażnienie przeszło we wściekłość. Brutalnie odrzuciła przykrycia na
bok. Co sprawiło, że jej skręcona kostka wyprostowała się. To z kolei zadało jej
tyle bólu, że wykrzyknęła - Jasna cholera - i nareszcie, otworzyła oczy.
Była w sypialni Douglasa. Stanął nad nią. Na moment, wspomnienia
wróciły, obiad w Mario nigdy nie wydarzył się, a ona stawała naprzeciw
Douglasa jeszcze raz po raz pierwszy po gorącym antrakcie na tym samym
łóżku.
Wtedy zobaczyła jak wygląda, jak mężczyzna który był w piekle i wrócił,
a wtedy wieczór u Mario i ocean, ze wszystkimi wyznaniami, wrócił na miejsce.
- Już Ci lepiej. - pociągnął wszystkie nakrycia aż do nóg łóżka.
Nosiła staromodną koszulę nocną z flaneli, z długim rękawem i zapinaną
na guziki aż pod samą szyje.
Skąd to się wzięło?
- Jak się domyśliłeś? - jej głos miał dziwne brzmienie jakby to zostało
potarte papierem ściernym.
- Klniesz - jego włosy blond opadły w bezczelnych lokach na jego czole -
Dobrze to słyszeć.
- Jesteś niesamowity.
Pochylił się, wziął ją w ramiona i łagodnie podniósł w górę na stos
poduszek.
Jęknęła. Jej bolące kolano. Jej boląca kostka. Każdy staw w jej ciele bolał.
Jej skóra bolała jakby była obtarta. Jej głowa pękała z bólu.
Zaoferował jej otwartą butelkę wody ze słomką wbitą do środka i dwie
białe tabletki tkwiące w jego dłoni - Ból jak u zmiennika miotacza - powiedział -
Ibuprofen. Na ból głowy.
Skąd wiedział?
Oczywiście - ona musi wyglądać piekielnie. Wzięła tabletki i popiła
napojem, który nie przestała pic do czasu gdy butelka nie była w połowie pusta.
Odprężając się z powrotem na łóżku, przebiegła palcami po włosach i usiadła
wyprostowana - Co się stało z moimi włosami?
- Musiałem odciąć je swoim nożem. - zebrał siły jakby oczekiwał ataku.
Był bystrym człowiekiem.
- Daj mi lustro.
- Nie mam żadnego.
Chciała nazwać go kłamcą. Ale był boso. Stanął tam w dżinsach
opuszczonych nisko na jego biodrach i starej, wąskiej koszulce bawełnianej,
która była mocno powyciągana w poprzek jego ramion. Miał długą rysę na
jednym policzku i bandaż na jednym ramieniu nad obojczykiem. Gazą zawinął
swoją prawą rękę, a nowe zmarszczki pojawiły się przy jego ustach.
Jej spojrzenie błądziło wokół jego sypialni. Przyciągnął jedno ze swoich
wygodnych krzeseł do łóżka i umieścił je tak by mógł patrzeć na nią. Taca z w
połowie zjedzonym posiłkiem stała obok krzesła, które stało przodem do
telewizora. Tam Kanał meteorologiczny pokazywał, że kolejna zimowa burza
gotowa jest by uderzyć w wybrzeże waszyngtońskie.
Na stoliku nocnym, jeden żółty pąk róży pływał w czystej misce.
Cała scena przypominała miejsce czuwania przy umierającym.
To przypomniało jej sprawy których unikała: podzielone wspomnienia o
niej - Ostatnia rzecz, którą pamiętam to skok. Później ten wkurzający zimny
ocean i cieszenie się, że to była woda a nie kamienie. Złapałam na czegoś. -
spociła się ze zmęczenia - Walczyłam do czasu gdy zemdlałam.
Złapał myjkę z niskiego stolika i wytarł jej czoło i dłonie. Myjka była
miękka i wilgotna. Jego głos był spokojny i kojący - Byłaś zaplątana w
krasnorostach morskich. Prawie znalazłem cię za późno. Na szczęście, zimna
woda spowolniła metabolizm, pozwalając mózgowi wytrzymać bez tlenu o
wiele dłużej. Przeważnie to przytrafia się dzieciom, ale... tak więc, śpiewałaś.
- Śpiewałam? To głupie. Dlaczego miałabym... - Wspomnienie
gwałtownie dotarło do niej - Przypływ wydobył nas na powierzchnie.
Odrzucił myjkę i pochylił się do przodu, jego dłonie leżały płasko na
materacu - Powiedz mi co pamiętasz.
- Pamiętam fale dźwigające nas tam i z powrotem, a ty próbowałeś
trzymać moją głowę nad wodą.
- Połknęłaś dość wody z oceanu.
- Byliśmy w drodze do Chin.
- Powtarzałaś żeby się nie martwić, że wszystko będzie dobrze.
- Myślałam, że umrzemy na hipotermie zanim się tam dostaniemy -
powiedziała. Hm. Była wciąż trochę napastliwa - Jak tutaj wróciliśmy?
- Była łódź koło kanadyjskiej granicy, wypełniona rosyjskimi
imigrantami. Zamierzam zabrać cię na powolnej łodzi do Chin... Och, nie.
Śpiewałam.
- Wciągnęli nas na pokład i nie ucieszyli się gdy zobaczyli uniform
policjanta stanowego.
- Jestem zaskoczona, że nie wyrzucili nas za burtę.
- Myśleli o tym.
- Rozmawiali o tym przy tobie?
- Po rosyjsku. Sądzili, że nie mogę rozumieć ich języka.
- Mówisz po rosyjsku? - Naprawdę? - Dlaczego?
- Mówię także po hiszpańsku i trochę po japońsku. Pamiętaj, mieszkałem
w Las Vegas i jestem funkcjonariuszem policji więc powinienem znać kilka
języków.
Nie była usatysfakcjonowana.
Kontynuował - Wtedy mówiłaś po rosyjsku do nich i zobaczyli...
- Zobaczyli co?
- Jak piękna jesteś - spojrzał w bok, speszony i wyglądał zupełnie jak
Aleksander gdy kłamał - Jak już zobaczyli jak piękna jesteś, postanowili, że
zostawią nas.
- Byłam piękna? Cierpiąc na hipotermię i pokryta krasnorostami morskimi
i byłam piękna? - musiał popracować nad swoimi kłamstwami trochę bardziej.
- Zgaduję, że byli tam przez dłuższą chwilę. - wydawał się uświadomić
sobie jak nietaktowne to było, szczególnie w stosunku do kobiety z włosami
wyciętymi w połowie i dodał pośpiesznie - Ty zawsze jesteś piękna.
- To brzmi prawie jakbym naprawdę była ładnymi zwłokami - coś
martwiło ją w tej historii. Coś ważnego. Jeśli byłby cicho przez moment,
mogłaby się skoncentrować...
Ale wyglądał na nieświadomego, mówiąc szybko, opowiadając jej detale -
Kazałem im zabrać nas do zatoki gdzie mieszka Pani Burchett.
- Pani Burchett? - jeśli próbował rozproszyć ją, robił dobrą robotę.
Firebird wyobraziła sobie wdowę ze słodką twarzą, która zaprosiła do środka
nowego policjanta na filiżankę kawy i na ciepłe przytulanie w zimny dzień -
Pani Burchett? - zapytała chłodno.
- Mamy pewne sprawy - powiedział, z twarzą kamienną jak zwykle.
- Nie wątpię - Firebird skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej.
Douglas spojrzał na nią i uśmiechnął się - Pani Burchett ma
dziewięćdziesiąt cztery lat. Ona żyje samotnie w następnej zatoczce, w tym
samym domu gdzie wzięła ślub siedemdziesiąt pięć lata temu. Od czasu do
czasu ona upada. Ona wtedy dzwoni do mnie i ja idę tam i pomagam jej.
- Och - Firebird poczuła się niemądrze, podejrzliwie... i była zaskoczona.
Jakoś, nigdy nie wyobrażała sobie Douglasa jako życzliwego funkcjonariusza,
który pomaga starszym paniom - Jak się tam dostaliśmy?
- Rybacy wprowadzili nas do zatoczki, umieścili nas w ich pontonie, a
fale dostarczyły nas do plaży. - Douglas ześlizgał się z krzesła jakby pozycja ta
kosztowała go zbyt dużo wysiłku - Byłaś nieprzytomna. Byłem... Moje siły
wyczerpywały się. Wyprowadziłem nas z plaży do podnóża klifu, gdzie padłem
z nóg.
- Jak daleko to było od Pani Burchett's?
- Jakieś trzydzieści kroków - prosto w górę klifu.
Jakkolwiek Firebird przeszukiwała swoją pamięć, nie mogła znaleźć
kosmyka z pamięci, który przywiązałby ją do tego momentu - Co zrobiłeś, że się
tam dostaliśmy?
- Przede wszystkim to dlatego, że rządziłaś mną do czasu gdy nie wstałem
i nie zaniosłem w górę stoku.
- Byłam świadoma?
- Tak i nie. Suszyłaś mi głowę jak byłaś świadoma. Drżałaś w pozycji
płodowej gdy odpływałaś. Ale byłaś dzielna. Zawsze dzielna, zawsze walcząca.
- jego pochwała podgrzała ją - Nawet przez moment próbowałaś ciągnąć mnie.
Jej oczy zwęziły się w jej umyśle, zobaczyła jego podatne ciało i zdała
sobie sprawę, że gdyby nie zrobiła czegoś, zginąłby. Złapała jego ramiona
podniosła go, ale był wyższy od niej i całe sto funtów cięższy, a hipotermia
osuszyła jej siłę. Był mokry, był wiotki i nie mogła nakłonić go do zmiany
pozycji.
Więc suszyła mu głowę.
Najwyraźniej, zareagował na to.
- Tylko pamiętam... fragmenty, jak DVD z zadrapaniem. - nie cierpiała
tego. Chciała wiedzieć co zdarzyło się, wiedzieć z jej punktu widzenia, nie przez
jakiś zwiewny filtr, który użył dla wygody.
- Zdążyliśmy ale to było jedno wielkie piekło, ta wspinaczka. - jego twarz
zrobiła się ponura - Pani Burchett leżała w łóżku. Wystraszyłem jej na śmierć
waląc w drzwi, ale pozwoliła nam wejść do środka, była wspaniała. Uratowała
nasze życia.
- Niech Bóg błogosławi Pani Burchett. - Firebird rozglądała się po pokoju,
zauważyła światło przenikające przez okna wychodzące na zachód - Jak długo
byłam nieprzytomna?
- Doszliśmy do Pani Burchett przed północą. Przyszliśmy do domu po
tym jak się ściemniało wczoraj wieczorem, około ósmej. Teraz jest piąta rano.
Tak około trzydzieści godzin. Trzydzieści godzin od tej pory, gdy wyszła
z restauracji i uderzyła w wodę. Trzydzieści godzin, których nie zapamiętała.
Trzydzieści godzin bez skontaktowania się z jej rodziną... Nigdy nie miała
zamiaru ignorować ich tak długo. Nie teraz. Nie w tych niebezpiecznych
czasach - Kto wie, że żyjemy?
- Pani Burchett wie, że żyjesz. Mój szef wie, że ja żyję. Większa część
miasta prawdopodobnie myśli, że wyszliśmy by romansować. Jedyni ludzie,
którzy wiedzą, że zaginęliśmy to Varinscy i o ile mi wiadomo, wyjechali z
miasta.
- Skąd wiesz?
- Wyszedłem i rozejrzałem się.
- Ok. To dobrze. Tak zasadniczo, żyjemy ponieważ Varinscy sądzą, że nie
żyjemy.
- Tak, zgadza się. - walczył, jakby decydując się jak dużo powiedzieć -
Według mojego systemu alarmowego, podczas gdy wyjechaliśmy, Varinscy
przeszukali dom.
Zatroskana o niego, oraz ten dom, który z taką miłością zreorganizował,
podniosła się na jednym łokciu - Co te świnie zrobiły?
- Nic.
- Nic? Nic nie zrobili? Varinscy? - jej niedowierzanie rosło z każdym
pytaniem.
- Pewne rzeczy zostały przeszukane, szczególnie w moim biurze.
- Czego szukali? - musiała zadać pytanie, pomimo że bała się odpowiedzi.
Gdyby przyszli tu dla ikony, to oznacza, że rozwinęli swoje poszukiwania na
każde miejsce, gdzie Wildersi byli albo będą.
Wyłączył telewizję - Nie wiem.
Nie, oczywiście że nie. Mimo to wiedział dużo więcej, niż powiedział. To
był czas na mówienie, ponieważ w tym przypadku, co nieznane mogło sprawić
mu ból.
Usunęła pilota z jego pięści mocno zaciśniętej i szarpnęła go - Chodź i
siadaj ze mną.
Zrobił to, siadając na materac z taką ostrożnością, jakby obawiał się, że
rozbije ją.
- Musimy porozmawiać o Varinskich - powiedziała.
Był on człowiekiem, który świetnie opanował sztukę ukrywania swoich
uczuć, ale teraz dostrzegła połysk wilgoci na jego czole - Ja już dużo wiem o
Varinskich.
- Zdaję sobie z tego sprawę i wiem dlaczego.
- Naprawdę - to nie było pytanie. Bardziej jak niedowierzanie.
- Wiesz to, ponieważ również jesteś Varinski.
Rozdział 21
Serce Douga zabiło gwałtownie ale zmusił się do spokoju - Dlaczego
mówisz, że jestem Varinski?
- Ponieważ widziałam cię. Gdy szedłeś za mną. Na uniwersytecie.
Wszystko zrozumiał, wszystko co myślał przez ostatnie dwa i pół roku, w
tym momencie przestało mieć znaczenie - Widziałaś mnie.
- Wiedziałam, że jestem śledzona. Wiedziałam, że to Varinski.
Zobaczyłam pumę. Złotą pumę. - słowa Firebird były nerwowe - I po prostu nie
zdawałam sobie sprawy, że to jesteś ty. Byłam pewna, że Varinscy poszukiwali
mnie, aby mnie uprowadzić, więc zrobiłam to czego nauczył mnie mój ojciec.
- A to było...?
- Znalazłam się w bezpiecznym miejscu i patrzyłam. Zobaczyłam, jak
zmieniłeś się z powrotem... - machnęła swoją ręką po jego ciele - I zdałam sobie
sprawę, że jesteś jednym z nich. Zdałam sobie sprawę, że to nie jest zbieg
okoliczności, że spotkałam ciebie. Zdałam sobie sprawę, że zdobyłeś mnie nie
ze względu na to, że zakochałeś się od pierwszego wejrzenia, ale dlatego, że
chciałeś czegoś ode mnie.
Wiedziała kim był. Czym był. I to, że od pierwszej chwili okłamywał ją.
Nic dziwnego, że uciekła - Co myślałaś, że chciałem od Ciebie? - zapytał
ostrożnie.
- Miejsce pobytu moich rodziców. Varinscy mają na celu zabicie ich i
każdego w mojej rodzinie. Pomyślałam, że jesteś jednym z Varinskich, który w
końcu wytropił nas - albo raczej, mnie. Pomyślałam, że uwiodłeś mnie i
sprawiłeś, że zakochałam się w tobie, dla żartu. - jej głos był bardzo ostry, Ale
na moment zachwiała się - Myślałam, że wyśmiewałeś się ze mnie.
- Więc odeszłaś - i zniweczyła jego ostatnią nadzieję.
- Ale teraz zdaję sobie sprawę, że nie byłeś jednym z Varinskich, albo
człowiekiem pracującym dla Varinskich. Szukałeś swojej rodziny.
Poczuł jakby balansował na ostrym brzegu żyletki, a złe słowo pokroiłoby
go na pół - Co skłoniło Cię do takiego przypuszczenia?
- Ja rozumem przemianę jaką przechodzisz. Naprawdę. Jestem jedną z
nielicznych kobiet, które w rzeczywistości mogą to zrozumieć. - uśmiechnęła się
do niego ale jej palce gniotły koszulę Pani Burchett - Nie zapytałeś mnie
dlaczego wiem o Varinskich, albo dlaczego oni ścigają moją rodzinę.
- Powiedz mi.
- Ponieważ mój ojciec jest - albo raczej - był jednym z Varinskich.
Zmienił nazwisko.
To Doug już wiedział.
- Był przywódcą Varinskich do czasu gdy spotkał moją matkę, zakochał
się i wziął ślub. Dla tego, Ojciec musiał wyemigrować. Mieli trzech synów
jeden za drugim. - uśmiechnęła się kostycznie jakby ugryzła ziarnko pieprzu -
Wtedy, po dziesięciu latach, urodziła się im córka.
- Ty.
Przerwała jakby zbierając siły - Przez całe życie tak myślałam. Ale
najwyraźniej byłam w błędzie. W rzeczywistości, Varinscy mogą mieć jedynie
synów, a dziecko, które moja matka urodziła, to nie byłam ja. To był chłopiec.
Dougowi dzwoniło w uszach. Czerwone plamy pojawiły się mu przed
oczami. Uświadomił sobie, że wstrzymywał oddech.
- Kobieta, która odebrała poród zamieniła mnie z tym dzieckiem. Wtedy
panna Joyce - ten Judasz, ta suka - zabrał go na pustynię Nevada i zostawiła tego
malutkiego chłopca aby umarł.
Nareszcie Doug mógł oddychać. Mógł oddychać ponieważ... wszystkie
jego dziecięce pragnienia właśnie zostały spełnione.
Miał matkę. Miał ojca. Miał braci. Miał syna, a matka jego syna siedziała
tu, jej szerokie niebieskie oczy wpatrywały się w niego, czekając by powiedział
coś, co wyraziło by jego uczucia.
A jego dominującym uczuciem było... przerażenie.
Był niewyobrażalnie głupi i jak na człowieka, który szczycił się swoim
logicznym myśleniem i zdecydowanym działaniem, żałośnie niedojrzały.
Był łasicą, wężem, Judaszem jak nazwała Pannę Joyce.
Wstał na nogi. Oddalił się od niej.
Ale nie musiał przyznawać się do niczego. Jeśli będzie sprytny i jeśli
zabierze się prędko do naprawienia swojego błędu, jego nowa rodzina nigdy nie
dowie się.
Firebird nigdy nie dowie się.
Może naprawić to co zrobił. Musi to zrobić.
Wrócił i usiadł.
- Rozumiesz co mówię? - chwyciła go za rękę i ścisnęła jego palce trochę
za mocno - Ty byłeś tym malutkim chłopcem.
- Rozumiem. - musiał znać odpowiedź na jedno pytanie zanim postanowi,
to zrobić - Czy oni są dobrzy do ciebie?
- Kto?
- Twoja... rodzina. Wildersowie. Czy oni są dobrzy dla ciebie?
- Chcesz wiedzieć, czy byli źli na mnie ponieważ nie byłam naprawdę ich
córką? - stawała się poirytowana - Nie byli. Wiem, że nie znasz ich, ale nie są
takim rodzajem ludzi.
Poirytowana czy nie, musiał wiedzieć - Czy byli dobrymi rodzicami i
dobrze się Tobą opiekowali przez całe życie?
- Martwisz się jak Cię przyjmą? Oni są naprawdę dobrymi ludźmi. Cała
rodzina. Gwarantuję ci to. Kocham ich bardzo i oni kochają mnie i chciała
bym… - zatrzymała się.
- Co byś chciała?
- Chciała bym być wciąż ich dzieckiem. Nie wiesz - zatrzymała się
jeszcze raz.
- Czego nie wiem?
- Jeśli nie chcesz ich, to ja tak. - podniosła się wyżej - Ja wiem, że miałeś
ciężkie życie. Nie mogę wyobrazić sobie jak trudne to było dla ciebie, przejście
przez Twoją pierwszą zmianę i brak wiedzy o tym co zdarzyło się, musiałeś
dorastać w sierocińcu i na ulicach, poszedłeś do pracy w policji gdy byłeś tak
młody, aby móc znaleźć swoich rodziców. To musiało być okropne. Nawet nie
próbuję o tym dyskutować.
- To nie było takie złe. - nie wiedział co jeszcze powiedzieć, jak
załagodzić jej zwiększający się niepokój. Nawet nie rozumiał czym była tak
poruszona.
- Ale nareszcie, twój sen spełnia się. Znalazłeś swoją rodzinę. Ojciec i
Mama, Jasha, Rurik, i Adrik.
- I Aleksander - przypomniał jej.
- I Aleksander. Jak mogłabym zapomnieć Aleksandrze? - jej ręce drżały.
Jej głos wzrastał - Wejdziesz na to należne Ci miejsce, a wiesz dlaczego? Bo dla
Ciebie, ja muszę stamtąd wyjść. Całe swoje życie, byłam cudownym dzieckiem,
dziewczynką. Byłam dzieckiem. Zostałam rozpieszczona. Teraz jest ty. I tak jak
powiedziałam, wiem, że miałeś do tego prawo bardziej niż ja, wiem, że jestem
samolubna ale to jest to co czuję i mam prawo do swoich uczuć.
- Wow. Nic dziwnego, że byłaś zła na mnie, że byłem wściekły o
Aleksandra.
- Masz również prawo do swoich uczuć. - ale mówiła szybko i bez krzty
szczerości - Po prostu nie zachowuj się jakby to była oferta pracy i nie jesteś
pewny, że chcesz to stanowisko. Przyjmiesz to i będziesz wdzięcznym, a ja
stanę na zewnątrz i spróbuję być uprzejma.
Dobrze się zastanawiał, żeby powiedzieć właściwą rzecz. Za to
powiedział - Więc, tak naprawdę po to była ta analiza DNA.
- Tak, ale test jest już zbędny. Jak tylko poinformowałeś mnie o tym, że
zostałeś znaleziony w Nevadzie, wiedziałam, że jesteś tym dzieckiem. - łza
spływała po jej policzku - Kiedy odkryłam, że moi rodzice nie są moimi
biologicznymi rodzicami, wtedy zrozumiałam związek pomiędzy złotą pumą,
która śledziła mnie i dzieckiem, które moi rodzice zgubili. Jesteś synem moich
rodziców.
Musiał wyrwać się z tego, wziąć się w garść, zanim wygada co zrobił.
Zbierając swój w połowie zjedzony posiłek, powiedział - Jesteś pewnie głodna.
Przygotuję zupę.
Firebird przyjrzała się, jak wyszedł zamaszystym krokiem z pokoju i
ścisnęło ją w żołądku.
Byłaby szczęśliwsza gdyby krzyknął na nią. Za to popatrzył dokładnie jak
piętnaście minut temu - beznamiętnie i nieruchomo, jak staw czekający na
kamień, który będzie wrzucony na jego dno.
Gdy spotkała go na studiach, nie był taki. Był intensywny, przepełniony
uczuciami, które buzowały pod powierzchnią, ukrytym ogniem, który chciał
dotknąć płomieniami jej serca. W tamtych czasach, pomysł igrania z ogniem był
bardzo atrakcyjny i podjęła to wyzwanie.
Co za dziecko była.
Z westchnieniem, wyśliznęła się z łóżka i pokuśtykała do łazienki. Była
ona urządzona w chłodnych odcieniach niebieskiego i ciepłych odcieniach złota,
był tam duży szklany prysznic, dwa zlewy miedziane i toaleta ukryta we wnęce.
Jak korzystała z toalety, uśmiechnęła się do stojaka na magazyny. Typowy facet,
skoro pomyślał o tym.
Gdy myła ręce, zwróciła swoją uwagę na kran, który wyglądał jak
staromodna pompa. Bardzo modny, nie był to rodzaj rzeczy, o które
podejrzewałaby Douglasa, dopóki tak wpatrywała się w kran, nie musiała
patrzeć w brązowo oprawione lustro ponad zlewem.
Jeszcze nie miała dość siły by obejrzeć jej odbicie i jej biedną, w połowie
ostrzyżoną głowę.
Usłyszała go w sypialni i poznała go w drzwiach łazienki.
- Wszystko w porządku? - jego spojrzenie omiotło ją od stóp do głów, a
podczas gdy jego niepokój podgrzał ją, nie było skrawka namiętności w jego
oczach.
Nie mógłby zobaczyć jej pod koszulą nocną z flaneli?
Widocznie nie.
- Mam się dobrze. - wróciła do łóżka. Ruszała się łatwiej. Już nie miała
wrażenie, że jej kostka zaraz pęknie. Ból w jej stawach zelżał.
- Żadne krwawienie? Żadne urazy…?
- Mam się dobrze - podniosła nakrycie i położyła się i spojrzała na niego.
Zaoferował zaizolowany plastikowy kubek - Zupa pomidorowa z bazylią.
Mam nadzieję, że lubisz.
- Lubię bardzo. - podniosła się i wypiła łyk. Szybko przeniknęło ją ciepło
i poczuła doskonały smak aż westchnęła z radością - Cudowna.
- To dobrze. - siedział na swoim krześle i wpatrywał się w nią.
- Wszystko w porządku? - siorbnęła trochę. Wprawiał ją w zakłopotanie,
ale miał rację: naprawdę była głodna.
- Tak.
- Jesteś zły na mnie, że nie powiedziałam ci o moich rodzicach... twoich
rodzicach wcześniej?
- Nie.
Wzięła łyk zupy z dużym kawałkiem mięsa, przeżuła i połknęła, wtedy
delikatnie zapytała - W takim razie co myślisz?
- Że prawie przeze mnie umarłaś.
- Powiedziałeś to już wcześniej, tak myślę. - spróbowała przypomnieć
sobie ten moment i miała wrażenie rozlewania fal - w oceanie.
- To jest prawdziwsze niż kiedykolwiek.
- Nie, to jest tak. Varinscy poszukują mnie. Oni nie wiedzą o tobie. Nie
mogą wiedzieć.
Zmieszał. Wstał. Podszedł do okna i oparł się o ramę. Poranne światło
objęło go, plątało się w jego blond włosach. Jego wyrzeźbiona szczęka
wysunęła się do przodu, jego czoło zmarszczyło się...
- Jesteś zły.
- Nie na ciebie. - odwrócił się przodem do niej - Byłem - wściekły że
zostawiłaś mnie bez słowa. Przez prawie trzy lata, byłem wściekły, że porzuciłaś
mnie tak jak moi rodzice. Nigdy nie podejrzewałem, że widziałaś mnie jako
pumę. Gdy przyszłaś tu i poinformowałaś mnie o Aleksandrze, byłem wściekły,
że urodziłaś mojego syna i nie powiedziałaś mi. Ale teraz rozumiem. Rozumiem
wszystko i nigdy nie możesz czuć się winna, nie powiedziałaś mi moich... o
Konstantinie i Zoranie. - podszedł do łóżka, usiadł i pochylił się do niej - Przed
trzema laty, zraniłem Cię że nie zaufałem Ci i nie poprosiłem o twoją pomoc,
ale nawet przez minutę nie wierz w to, że gdy mówiłem ci, że Cię kochałam to
kłamałem. Mówiłem poważnie.
- Kochałeś mnie? - mówił prawdę, czy to co chciała słyszeć?
- Zanim cię spotkałem, przeszukałem twoje akta ale znalazłem
pomieszane informacje. To mogła być usterka komputerowa, albo błąd
operatora, ale nie wierzyłem w to.
Kąciki jej ust uniosły się z satysfakcji - Żona mojego brata, Ann... ona
dobrze sobie radzi z komputerami i doskonali się przez cały czas. Tylko ona
mogła pomieszać te informacje. To uniemożliwia znalezienie jakiekolwiek
detali o Wildersach.
- Gdy szedłem do liceum wiedziałem co chce robić - zostać
funkcjonariuszem policji. Ponieważ człowiek, który może zmieniać się w pumę,
która może tropić wszystkich przestępców może dostać pracę gdziekolwiek w
USA i gliny mają dostęp do różnych danych. - kontynuował przypatrując się jej
- A także dlatego, tak jak powiedziałaś, chciałem znaleźć swoje korzenie.
- Gdybyś przeszukał wszystko, znalazł byś Varinskich. - odłożyła pusty
kubek - Oni są w internecie, zarówno jako legenda jak i ich działalność.
- Znalazłem ich. Było to jak miałem trzynaście lat. Napisałem do nich
maila. Powiedziałem im, że jestem taki jak oni. - Douglas wspomniał swoje
młodzieńcze lata z drwiącym uśmiechem - Nigdy nie odpowiedzieli. Patrząc
wstecz, zdałem sobie sprawę, że oni muszą dostawać sto e-mailów dziennie od
dzieci, które myślą, że to byłoby super zmieniać się w zwierzęta.
- Od dzieci, które czytają zbyt dużo Harry'ego Pottera. - gdy pomyślała o
Varinskich otrzymującym e-maile od niewinnych dzieci, gdy pomyślała o nich
dostających wiadomość od Douglasa, chciała drżeć ze strachu. Gdy zdała sobie
sprawę, że Aleksander zrobi rzecz równie głupią, tak samo niebezpieczną,
chciała przytulić go i bronić go przed demonami, które postrzegały ludzi jako
ofiarę - i od ludzi, którzy zobaczyli te dzieci jako cele.
- Nawet wcześniej zanim ukończyłem liceum, zająłem się ochroną
porządku publicznego. Zdobyłem swoją reputację natychmiast. - coś w jego
zachowaniu sprawiło, że ona zauważyła, że był dumny z tego co zrobił w swojej
pracy - Użyłem tej reputacji by szukać tropów o mojej przeszłości. Moją
najlepszą teorią było, że mój ojciec był Varinskim, może podróżującym, który
znalazł kobietę i zgwałcił ją. Myślałem, że to jest najprawdopodobniejsze
wyjaśnienie, biorąc pod uwagę, że zostałem porzucony przez swoją matkę.
Firebird kiwnęła głową. To było logiczne - Varinscy nigdy nie parzyli się,
nigdy nie brali ślubu. Ich synowie rodzili się z szybkich, brutalnych napaści.
Faktycznie, Varinscy początkowo byli oburzeni, że jej ojciec wziął ślub. Później
dostali kolejny powód i przysięgli sobie w duchu zemstę: gdy gonili
nowożeńców, chroniąc jego żonę, Konstantin zabił swojego brata.
Douglas kontynuował - Później znalazłem blog napisany przez jednego z
młodych Varinskich. Zrobił to gdy ich stary przywódca, Konstantine, uciekł do
Ameryki ze swoją żoną, klan utracił silną pozycję i potrzebował jakiejś odmiany
w przywództwie.
Firebird śmiała się drwiąco - Nie mogę uwierzyć, że był wystarczająco
głupi by umieścić to w internecie.
- Widziałaś, jakie rzeczy ludzie tam umieszczają? Pierwsza rzecz jaką
robi oficer policji kiedy rozwiązuje jakieś przestępstwo to wchodzi na
Facebooka i widzi czy ktoś przechwalał się na ten temat albo przyznał się to
czegoś. To oszczędza dużo kłopotów.
- Pomyślałem, że historia Konstantina była warta, aby się jej lepiej
przyjrzeć - Douglas powiedział - ale w Stanach Zjednoczonych, nie był
Varinskim i nie mogłem go znaleźć. Więc poszukałem rosyjskich imigrantów, a
dokładniej rosyjskich imigrantów w Nevadzie i zachodnich Stanach
Zjednoczonych.
- Jest takich mnóstwo w Stanie Waszyngton.
- Rozmawiałem z nimi. Wszyscy znali historie o Varinskich, historie
które opowiadali swoim dzieciom aby wystraszyć ich i zmusić do dobrego
zachowywania się. Nawet dowiedzieli się o Konstantine który porzucił rodzinę
by poślubić Cygankę i jak klan poprzysiągł zemstę. Ale nie wiedzieli gdzie jest,
ani nawet czy to jest prawda.
- Ponieważ Konstantin i Zorana byli bardzo ostrożni - objęła kolana
ramionami - Wielu Rosjan rozpoznałoby Varinskiego gdyby zobaczyli jednego.
- Tak. Wypełniasz mi luki - satysfakcja złagodziła naprężenie ze jego
twarzy - Mając opowieść o Konstantinie w głowie, zbadałem rejestry
imigracyjne i znalazłem rosyjską parę imigrantów, która przybyła mniej więcej
w tym czasie i która miała bardzo niezwykłe nazwisko - Wilder.
- To nie jest niezwykłe nazwisko - powiedziała cierpko.
- Jest dla rosyjskiego imigranta. Więc poszukałem obecnej lokalizacji
Wildersów, ale nie mogłem jej znaleźć. Ale znalazłem Wytwórnię Win w Napa
Valley, i Jasha Wilder, urodzonego w USA z bardzo rosyjskim imieniem, który
przechwalał się przed jego pracownikami swoją siostrą, która dostała pełne
stypendium na Brown University w Rhode Island.
Douglas wprawił ją w zakłopotanie - był zbyt mądry.
- Więc odnalazłem cię, a Ty myślałaś, że jesteś tak rozsądna, tak
przebiegła, że nie podawałaś informacji o twojej rodzinie.
- Byłam!
- Byłaś dzieckiem. - rozbawienie przemknęło przez jego chłodną twarz -
Przymilałem się do Ciebie aby uzyskać informacje, ale uwodzenie cię było
moim błędem. Spędziłem tak dużo czasu na rozmawianiu z tobą, dowiadywaniu
się, że ty mówisz w języku rosyjskim, że znałaś swoją drogę wokół sztuki
ponieważ twój najlepszy przyjaciel był artystą, że malowałaś dla żartu ale
nauczyłaś się oprogramowania softwarowego i japońskiego więc mogłaś
pracować dla wytwórni win, że lubiłaś żółte róże i czerwone goździki...
Jej spojrzenie powędrowało jeszcze raz na żółtą różę pływającą w misce
obok łóżka.
- Odkryłem tysiące szczegółów o tobie, ale zapomniałem o tym z powodu,
którego Cię odszukałem - kim jest twój ojciec i gdzie mieszka twoja rodzina - a
wszystko przez to, że zostałem zafascynowany przez tę cudowną twarz. - jego
koniuszki palca wisiały w powietrzu tuż nad jej policzkiem - Kiedy uśmiechałaś
się do mnie, twoja cała twarz rozjaśniała się, a mi było... tak ciężko.
Może uwierzy, że kochał ją. Niby, dlaczego kłamałby - Kiedy odeszłam,
źle to przyjąłeś?
- Tak.
- Dobrze. - miała wrażenie, że wielki ciężar został zdjęty z jej piersi i
wzięła swój pierwszy swobodny oddech odkąd zobaczyła, jak zmienił się z
pumy w człowieka - Bo ja byłam załamana.
- Tak, ale ty nie...
- Nie co?
Jego palce w końcu dotknęły jej twarzy i tym jednym dotknięciem,
przytrzymał ją w miejscu aby ją pocałować. Otworzył jej wargi i wśliznął się w
głąb swoim językiem.
Zamknęła oczy. Poddała się uczuciu, zadowolona ponieważ powiedziała
mu o jego nowo odkrytej rodzinie. Zadowolona że wyjaśnił jej, dlaczego
odszukał ją na uniwersytecie i dlaczego uwiódł ją.
Kochał ją. Czy Kocha ją teraz?
Nie, nie powiedział tego, ale może mógłby kolejny raz spróbować.
A jeśli nie... trudno. Była sama już od dłuższego czasu. Na teraz, musi
zadowolić się tym.
Rozdział 22
Firebird owinęła swoje ręce wokół ramion Douga i przyciągnęła go do
siebie, a kiedy jego klatka piersiowa znalazła się blisko jej i jego serce zbiło
takim samym rytmem, odprężył się po raz pierwszy w swoim życiu.
- Jesteś głodna? - usiłował brzmieć swobodnie.
Potrząsnęła głową.
- Spragniona? Zmęczona? Może potrzebujesz skorzystać z łazienki?
Jeszcze raz potrząsnęła głową.
- W takim razie bardzo chciałbym kochać się z tobą. - wstrzymał oddech,
czekając na najważniejsze potwierdzenie w jego życiu.
Uśmiechnęła się tym swoim cudownym i wielkim uśmiechem, tym który
roziskrza jej oczy i ukazuje głębie jej duszy... tym który uwiódł go. - Ja także
bardzo tego pragnę.
Krew odpłynęła z jego mózgu i popędziła prosto do jego chuja i
podejrzewał - obawiał się - był pewien, że ma dość uciekania ten jeden jedyny
raz.
Dosięgając ponad nią, dotknął włączników na stoliku nocnym.
Kominek zaczął płonąć. Niska, erotyczna, jazzowa muzyka zaczęła grać.
- To miało zrobić wrażenie na mnie? - zapytała.
- A zrobiło?
Biorąc jego wyciągniętą rękę, przyciągnęła to swojej twarzy i ucałowała
jego palce mówiąc - Sprytnie zaplanowane. Ręka stabilna jak skała. Spokojne
ruchy. Ogólnie rzecz biorąc, dobrze wykonana robota.
Czy poznała że z każdym pocałunkiem, stawał się mniej układny i
brutalniejszy?
Pogłaskał jej twarz, rozkładał jej włosy na poduszce, dotknął ostrzyżonej
strony i zamruczał - Przepraszam.
Uśmiechnęła się do niego - Więc napraw to.
Co noc od tej pory gdy zniknęła, śnił o trzymaniu jej w ramionach pod
sobą i każda noc była podporządkowana jej i rzeczom tego rodzaju, których
nigdy nie spróbowałby ze słodką, nieśmiałą dziewczyną jaką była Firebird. Ile
razy wyobraził sobie, że ją odnajduje, była sama i tak się składało, że
przypadkiem była ubrana w koronkową bieliznę z pasem do pończoch, albo
obcisły skórzany top bez ramiączek, albo, najlepiej ze wszystkich, prosty strój
domowy bez niczego pod spodem. Ale choćby nie wiem co z nią robił - w
swoich snach był silny, wspaniale seksualny - zawsze krzyczała w momencie
kulminacyjnym i trzymała go w ramionach, a potem płakała i żebrała o jego
przebaczenie...
- Cholera - pragnienie uderzyło w niego jak milion woltów elektryczności.
Podniosła swoją głowę z poduszki - Co się stało?
- Nic - chrypiał.
Nie mógł zrobić żadnej z tych rzeczy, o których śnił i wyobrażał sobie,
ponieważ to była jego wina, że uciekła. Wszystkie te scenariusze już
zagnieździły się w jego umyśle, poddając w wątpliwość jego kontrolę,
sprawiając, że chce wziąć ją szybko, a później jeszcze raz, czuć jej smak między
nogami i wziąć ją jeszcze raz. Nieważne, że była nieświadoma wykroczenia:
demon szepnął w jego umyśle, żeby uwięzić ją i zaspokoić siebie.
Nawet ubrana w koszulę nocną z flaneli Pani Burchett, próbowała swojej
kontroli.
- Jesteś nieśmiały? - przewróciła go na plecy i rozłożyła się na jego klatce
piersiowej - Czy minęło aż tyle czasu, że zapomniałeś podstaw? Pozwól, że
pokaże Ci parę rzeczy - rozpięła pierwsze cztery guziki swojej koszuli nocnej.
Nie ruszył się, przybity przez jej szyję, przez gładką skórę jej klatki
piersiowej.
Śmiała się z niego i oskarżyła - Chcesz bym wykonała całą pracę!
- Nie. To nie to - obawiał się, że jeśli zauważy jej pierś, rozpiąłby i -
Cholera. On nie powinien mieć nawet myśl o jej piersi. Teraz jego chuj
próbował wydrapać wyjście z jego dżinsów.
- W takim razie niech pokażę ci podstawy. Najpierw zdejmujesz swoją
koszulę. - nakłoniła go by usiadł i odrzucił ją daleko.
Jego tatuaż świecił tak jak technikolor film w latach pięćdziesiątych.
Czerwień była prawdziwa, niebieski był zimny, żółty był gorący, wszystko
razem ciągnęło się od jego ramienia aż do pasa, jakby pociągnięcie pazura
pumy.
Nie troszczył się o to.
Jedyne co go żenowało to było drobne czarne oparzenie przy podstawie
jego gardła. Oparzenie, które miało kształt krzyża.
Zobaczyła to wszystko. Nie wydawała się troszczyć o to, albo nawet
szczególnie zauważać - Teraz zdejmę moją koszulę nocną. - uniosła się na
swoich kolanach i zdjęła ją.
Miała na sobie majtki. Dzięki Bogu!
Ale piersi, których bał się były tam, małe i doskonałe, z sutkami
wycelowanymi w jego usta i błagały by się nimi zająć. Zamknął oczy i po
omacku sięgnął w jej stronę, szarpnął do przodu, i w ogóle nie patrząc, wziął jej
pierś do ust.
Smakowała jak bita śmietana i cynamon i seks, a on umierał z głodu.
Okrążał swoim językiem wokół sutka, a gdy zaczął go ssać, wtedy stwardniał w
jego ustach od tej pieszczoty. Zainspirowany, przykrył ręką drugą pierś, złapał
sutek między kciukiem a palcem wskazującym i szarpał łagodnie.
Zadrżała. Wsunęła palce w jego włosy i przytrzymała jego głowę w
miejscu i zadrżała jeszcze raz.
Podniósł swoje kolano między jej nogami i potarł raz, potem drugi a kiedy
zabiegała o ten nacisk, uwolnił jej pierś i rzucił ją na plecy. Ukląkł nad nią i
kolejny raz wśliznął się swoim kolanem między jej nogi. Ale tym razem
zastosował ciągłe zapieranie i pocałował jej usta. Jej czoło, policzki, oczy,
ucho... Próbowała złapać jego pocałunek, obracając swoją głowę za nim, ale nie
pozwolił jej na to.
Ponieważ w tej chwili, jego dyscyplina jeszcze trzymała.
A gdyby pocałował ją tak jak tego chciał, gdyby wepchnął jego język do
jej ust, przypomniał by sobie swoje marzenie całowania i pieprzenia się z nią w
tym samym czasie, swoje fantazje jego twardych, agresywnych ruchów, które
wyryłby go w jej…
Musiał myśleć o czymś innym.
Trącił nosem jej szyję, musnął jej miękką skórę przy gardle, następnie
powiódł przez obojczyk, najpierw w jedną stronę, później w drugą.
Przez ten cały czas, bestia w nim mówiła mu: Weź ją. Weź ją teraz. Weź
ją ostro. Uczyń ją twoją.
- Drżysz - pogłaskała jego czoło - Zapomniałam, przecież także byłeś w
wodzie. Miałeś hipotermię. Jesteś zdolny do - podniósł swoją głowę tak szybko,
aż jego szyja trzeszczała - Nie mogę zatrzymywać się.
Nie mogła go o to poprosić.
- Ale sprawisz sobie ból jeśli ty...
Opuścił głowę prawie do jej mostka, dokładnie na jej serce, dmuchnął na
nią jak mężczyzna na zamarznięte okno. Umieścił całe gorąco swojej duszy w
tym oddechu, jego żądzę i rozpacz prosto na jej skórę, jej tkanki i do jej bijącego
serca.
Uciszyła się. Zamknęła oczy do połowy. Wydawała się być zasłuchana i
wchłaniająca jego istotę i jego ochotę.
Wtedy, nie zdając sobie sprawy z tego co robi, spełniła jeden z jego
niecnych snów.
Wyciągając jej ramiona nad głową, chwyciła rogi swojej poduszki - Jeśli
pozostanę nieruchomo i pozwolę ci robić wszystko co chcesz, obiecujesz
uważać na siebie?
Słyszał słowa ale nie mógł ich zrozumieć przez ryczenie w jego uszach.
Jego spojrzenie omiotło jej ciało, wyłożone jak bachiczna uczta. Poczuł zapach
pobudzenia, który sączył się jak afrodyzjak z jej skóry. Słyszał pęd powietrza
przez jej płuca, pośpieszny oddech, który sprawił, że on zdawał sobie sprawę, że
ona przewidziała przyjemność.
Jego język wysunął się gwałtownie i spróbował wyjątkowego smaku
Firebird, a następnie poczuł również smak strachu.
Ich poprzednie stosunki były krótkie i intensywne. Nigdy nie dzielili
swobody starych kochanków.
I teraz... nie znała go dobrze ale wiedziała, że był zły na nią. Martwiła się,
że jest wciąż zły na nią.
To złagodziło, uspokoiło rozpacz.
- Douglas?
Spotkał jej niespokojne spojrzenie - Nie obiecuje niczego, z wyjątkiem
tego, że gdy skończę z tobą, będziesz bardzo - pocałował jej brzuch - bardzo -
rozłożył jej nogi i pocałował ją tam - szczęśliwa.
Rozdział 23
Firebird wykończył ostatni niepohamowany, bajeczny orgazm i
rozluźniona opadła z powrotem na łóżko.
Prawie nie mogła się ruszać. Każda kość i mięsień były przećwiczone,
pocałowane, wymasowane i zaspokojone. Douglas nakarmił jej zadowolenie -
dostosował się do niej i jej fantazji. Teraz, wyczerpana przekręciła swoją głowę
na poduszce i patrzyła na Douglasa.
Wyglądał na... zadowolonego.
Poczuła się... niewiarygodnie.
I wyglądał na... zadowolonego.
Gdy kochali się wcześniej, to było starcie dwóch strasznie żywych istot,
które pomacały, zobaczyły, poczuły zapach i dotknęły ze wszystkimi
cudownymi uczuciami ich dusz. Ona spaliła się dla niego i wiedziała, że on
spalił się dla niej.
Teraz, seks z nią zadowolił go.
Zwęziła swoje oczy do czasu gdy nie patrzała na niego tylko przez szparę,
próbując prześwietlić go, przez jego skóra do jego myśli.
Nie. Kontrolowany seks z nią zadowolił go.
Jego głos wystraszył ją. Bardzo spokojnie powiedział - Muszę powiedzieć
ci dlaczego nie zostałem z Panią Fuller.
- Oczywiście - te słowa, każda kobieta chciała usłyszeć od jej kochanka
po wielkim seksie.
- Większość chłopców staje się mężczyznami około dwunastego roku,
gdy mają swoją pierwszą niekontrolowaną erekcję to ich zdumiewa, wstrząsa,
ale także napawa dumą. - wciąż brzmiał spokojnie i cywilizowanie, ale potarł
swoje czoło jakby zwykła rozmowa sprawiała mu ból - I tak było ze mną, z
wyjątkiem... Wiedziałem, że to nie jest zwykła rzecz, zmienianie się w pumę.
Nawet w wieku dwunastu lat miałem odrobinkę logiki.
Firebird zaczęła odrywać myśli od sobie. Zaczęła domyślać się dlaczego
Douglas omawiał swój okres dojrzewania płciowego gdy ona wciąż cieszyła się
spełnieniem - Jak się dowiedziała?
- Oprócz tego wszystkiego - pierwsza erekcja, włosy łonowe, ryzykowne
zachowanie - pojawił się ten tatuaż na mojej klatce piersiowej.
- Tak to jest jedna z tych rzeczy, które identyfikują cię jako jednego z
Varinskich. - Firebird wiedziała to na pewno.
- Więc zebrałem się w sobie. Ale w tym czasie, wszystko, co wiedziałem
to że moje ciało zdradzało mnie pod każdym możliwym względem. Mój chuj
chłostał się wokół jak igła na kompasie. Gdy patrzyłem w lustro, czasami
wyglądałem... - potrząsnął głową - Jak puma. Złota puma. I nocą, miałem ten
tatuaż na mojej klatce piersiowej. Był duży, był śmiały i kolorowy. Starałem się
go ukrywać, ale Pani Fuller miała tylko dwie łazienki i ta, którą my chłopcy
używaliśmy nie była zbyt prywatnym miejscem. Zamek był wyłamany; zawsze
robiliśmy sobie kawały z wodą z lodem... Mały gówniarz, który spał w łóżku
piętrowym nade mną zobaczył tatuaż i powiedział pani Fullera.
- Nie uwierzyła w tatuaże.
- Wezwała mnie do swojego salonu i urządziła mi piekło. - cofnął się do
przeszłości i wszystko to powiedziało jej, że jest ogarnięty bolesnymi
wspomnieniami - Nie wiedziała gdzie dostałem pieniądze na tatuaż i obawiała
się, że znowu kradnę. Pomyślała, że wstąpiłem do szajki, a to było powodem
tatuażu. I... chciała mi uświadomić, że choćby nie wiem co, wciąż kocha mnie i
mogę jej wszystko powiedzieć.
- Więc powiedziałeś jej?
- Tak. Ale nie uwierzyła mi.
- Więc pokazałeś jej?
- Tak - ucichł co złamało jej serce - Więc zobaczyła, jak się zmieniłem.
Zobaczyła pumę.
- O Boże. - Wildersi zawsze zachowywali tajemnicę, ponieważ
Konstantin nauczył ich, że - uczy każdego z nich - nikt tego nie zrozumie. Nikt
nie uwierzy.
- Tak jak mówiłem ci, Pani Fuller była chrześcijańską kobietą z dobrym
sercem. I kochała mnie. Kiedyś w to wątpiłem, ale teraz to wiem, ponieważ
wzięła jej własny krzyż, który zawsze nosiła na szyi i zawiesiła wokół mojej
szyi.
- Dlatego masz ten krzyż wypalony na twojej skórze przy podstawie
gardła. - Firebird widziała to. Zastanawiała się nad tym. Teraz wiedziała.
- Właśnie dlatego. - jego klatka piersiowa unosiła się gwałtownie - Ból
był straszliwy, ale nie tak straszliwy jak ten gdy dostrzegłem wyraz twarzy Pani
Fuller, gdy zdała sobie sprawę, że niebo odrzuca mnie tak całkowicie.
- Co zrobiła? - koniuszkiem palca, Firebird obrysowała wokół blizny
kółko.
- Płakała. Płakała.
W tym momencie, Firebird nienawidziła chrześcijańskiej Pani Fuller - Co
wtedy zrobiłeś?
- Uciekłem. Po raz ostatni, uciekłem. - potarł przy swoim sercu ręką - Ale
Pani Fuller przekonała mnie, że jestem zbyt bystry by pozwolić komukolwiek
kontrolować mój los. Więc przeprowadziłem się do Kolorado i skończyłem tam
liceum. Skończyłem je wcześniej.
- I zająłeś się ochroną porządku publicznego.
- Tak.
- I używałeś twoich mocy kiedykolwiek musiałeś utrzymać się w grze.
- Tak.
Ok. Teraz zrozumiała - dużo rzeczy. Jej ojciec... Konstantin... zawsze
kazał swoim synom uważać, nie zmieniać się jeśli to nie było niezbędne.
Powiedział, że za każdym razem dogadzając swojej radości podczas latania i
biegania, przybliżali się do zła. Przybliżali się do twórcy paktu. Przybliżali się
do piekła, do diabła.
Douglas używał swojego prezentu w poszukiwaniu mocy i prawdy.
Był bardzo bliziutko do zgubienia jego duszy. I w głębi serca, wiedział o
tym.
Firebird zrozumiała teraz. Kochali się i był zadowolony. Oczywiście, że
był zadowolony.
Udało mu się sprawić jej przyjemność przezwyciężając jego dziką część.
W całym jego życiu, namiętność dowiodła, że jest błędem. Zawsze błędem. Gdy
chodziło o nią, nie ośmielił się pozwolić sobie na namiętność, ponieważ nie
chciał by namiętność poniosła go.
Nie chciał zadać jej bólu.
Bardzo dobrze. To było świetne. Dobrze, że nauczył się takiej
powściągliwości. Ludzie w jej rodzinie wszyscy robili wrażenie swoją
powściągliwością. Nigdy w życiu nie martwiła się, że będą wściekli i że
zmiażdżą ją.
Co ważniejsze, powierzyła im życie jej dziecka.
Ale również budzili grozę w swoich namiętnościach. Każdy mężczyzna
kochał swoją kobietę całym jego sercem, jego duszą, każdym włóknem -
wszystko razem z namiętnością - jego ciała. To był rodzaj miłości, której ona
chciała. To był rodzaj miłości, którą mogła by mieć.
Wyśliznęła się z łóżka, poza zasięg Douglasa.
Od razu, jego głowa odwróciła się do niej.
Rozciągnęła się, wolno, w kocich ruchach, z jej rękami ponad głową.
Wtedy wolno powiodła dłońmi w dół boków jej piersi i w dół jej żeber i ponad
jej biodrami - Mmmm - westchnęła - Idę wziąć prysznic. - spacerowała w
kierunku łazienki. Stanęła w drzwiach i obejrzała się na niego - Przyjdziesz?
Rozdział 24
Stopy Douglasa uderzały mocno o podłogę.
Firebird zaśmiała się cicho. Przechadzała się w kierunku próżności.
Przestała śmiać się gdy zobaczyła swoje odbicie. Miała stłuczenia wokół
szyi, które wyglądało jakby była duszona.
Krasnorosty morskie, przypuszczała. Więcej stłuczeń na jej ramionach,
wyglądało jakby było zrobione przez rękę człowieka.
Domyśliła się, że Douglas zrobił je podczas rozpaczliwej walki aby ją
uwolnić.
I jej włosy... Dorastając w rodzinie gdzie przeważały ciemne włosy,
zawsze pyszniła się swoją jasnowłosą pogodnością i kochała to cięcie. Lubiła je.
Sprawiały, że ona wyglądała wyrafinowanie, bezczelnie i nie jak matka
Aleksandra, ale jak seksualna, pociągająca młoda kobieta.
To była niegroźna fantazja, jedna z tych, które nie zmieniały faktów... a
teraz jedna strona jej fryzury była wycięta aż do skóry głowy.
Trzeba było coś zrobić. Otworzyła szufladą i znalazła nożyce o trzech
calach długości, które były używane do przycinania wąsów.
Stał patrząc na nią w drzwiach, ramiona miał złożone na klatce
piersiowej. Jego twarz była wciąż sroga, beznamiętna ale podejrzewała, że to
jest fasada.
Nie. Wiedziała, że to jest fasada. Ponieważ jakkolwiek on chciał się
kontrolować, jedna część jego ciała mówiła prawdę, a prawda była taka, że był
napalony.
Postanowiła dowieść tego.
Z niewielkim uśmiechem, przechyliła się przez zlew, w kierunku lustra.
Biorąc dłuższy kosmyk włosów w rękę i ścięła go.
- Nie - wciąż opierał się o futrynę drzwiową, ręce nadal miał skrzyżowane
na piersi, ale teraz zacisnął pięści - Zaczekaj do rana. Pójdziemy do salonu.
- Albo do fryzjera męskiego. - obcięła kolejny kosmyk. - Mogę to
naprawić, a po za tym chciałam mieć nową fryzurę. - kłamała.
Ale wyglądał na tak winnego. Wzdrygał się z każdym nacięciem nożyc i
nie mógł zatrzymać spojrzenia na jej głowie. To zmusiło go do w dół i... w dół
do miejsca, które mógł zobaczyć kiedy pochylała się do przodu.
Biedny facet. To musi być niewygodne być tak rozproszonym.
- Douglas, mógłbyś obciąć mi z tyłu? - obróciła się i podała nożyce - Nic
nie widzę, żeby zrobić to sama.
- Naprawdę powinniśmy zaczekać. - spojrzał na jej piersi, na jej brzuch,
na pas blond włosów między jej nogami i zwilżył swoje wargi - Ja nie wiem nic
o obcinaniu włosów.
- Ja też nie, ale wiem, że nie będę chodziła wyglądając w ten sposób. -
rozsiadła się, a jej oczy rozmyślnie były szerokie i błagalne - Chodź kochanie,
musisz mi to zrobić albo zrobię to sama.
- Co? - rumienieć wypłynął na jego policzki.
- Zrobić mi - powtórzyła - Obciąć moje włosy.
- No dobrze. - przeszedł do przodu zachowując kontrolę.
Zbyt niezdrowo dla niego, że miał ten barometr, który wskazywał
nasilenie sztormowe.
Podała mu nożyce, wtedy odwróciła się i pochyliła, nogi ustawiła trochę
osobno. Patrzyła na niego w lustrze.
Wpatrywał się, nie w tył jej głowy, ale w szczelinę między jej
pośladkami.
Gdy w końcu oderwał swoje spojrzenie i popatrzył jej w oczy w lustrze,
powiedziała - Po prostu wrzucaj włosy do zlewu.
Patrzył na nożyce w swojej ręce jakby nie wiedział do czego służą.
Pomyślała przez chwilę że już rozbiła go - dobra robota, Firebird - wtedy
wyraźnie dyscyplinował się i zabrał się do pracy.
Udowodnił jak bardzo ma się na baczności. Najpierw obciął długie
pasma, a następnie wziął je między swoje palce i podciął jeszcze raz. Za każdym
razem gdy przebiegał swoimi palcami przez skórę jej głowy, przesunęła się -
przypadkowo - napierając na niego swoimi biodrami - Uwielbiam obcinać
włosy. A kiedy ktoś głaszcze moją głowę, roztapiam się. A ty?
- Nie - trzymał spojrzenie surowo na swojej pracy.
- Ludzie. Jesteś nieustępliwy i surowy, nigdy nie poświęcasz czasu na
cieszenie się małymi przyjemnościami w życiu. Gdy wejdziemy pod prysznic,
umyję cię i zobaczymy jak Ci się to podoba.
- Nie zamierzam brać z tobą prysznica.
Wykonał już dość cięcia.
Nowe cięcie sprawiło, że ona wyglądała na chudszą, młodszą, bardziej
nieustępliwą, ale to nie wyglądały źle.
Ostrożnie odepchnęła jego ręce od swojej głowy. Obróciła się i stanęła
naprzeciw niego. Kładąc jej palce na jego klatce piersiowej, popatrzyła w górę
na jego twarzy - W takim razie po co tu przyszedłeś?
- Siku.
Rozmyślnie prowokował. Próbował przepędzić ją.
Niedoczekanie przecież miała braci.
Wpatrywała się w dół jego ciała w jego naprężony członek - Dobrze. Ale
wysiusiasz się na suficie.
Prześliznęła się obok niego i przeszła w kierunku kabiny prysznicowej,
która była zbudowana z naturalnego kamienia. Otworzyła szklane drzwi,
odkręciła kran i podczas gdy czekała aż woda się podgrzeje, rzuciła okiem z
powrotem na niego.
Wciąż stał tyłem do niej ale popatrzył na nią w lustrze, nożyce trzymał
kurczowo w ręce, jego spojrzenie było gorące i głodne.
- Chodź kochanie - skłaniała - Możesz usiąść na miejscu, a ja wykąpię
cię... calutkiego.
Dostrzegła blask sił nadprzyrodzonych czerwony w jego oczach.
Obrócił się i skoczył do niej, wtedy zatrzymał się i wpatrywał się w
nożyce, zapomniane w jego ręce.
Zachichotała i wśliznęła się do kabiny.
To z pewnością zostało zbudowane dla dwojga, z mnóstwem strumieni
wody, imponującym prysznicem, półka wypełniona była mydłami, szamponami
i pieniącymi się żelami i gładkim kamiennym miejscem zbudowanym na
jednym końcu.
Spojrzała na Douglasa i uświadomiła sobie, że wciąż stoi nieruchomo
pośrodku podłogi, trzymany tam przez zwykłą siłę jego woli i nożyc trzymanych
kurczowo.
Przejrzała butelki - Masz mój ulubiony zapach.
Jakby nie mógł powstrzymać się, patrzył w górę na nią, wpatrując się
przez szklaną przegrodę.
Napełniła dłoń szamponem, podniosła ramiona i wyszorowała jej biedną,
ostrzyżoną głowę. Włosy myła niedługo. Więc powiodła dłońmi w dół swojego
ciała, podburzając go, przypominając mu o jej piersiach, jej brzuchu, jej udach i
jej własnej zmysłowości - Kocham zapach mięty. Skąd wiedziałeś?
- Pachnie jak słońce - wymamrotał - Jak ty.
- Co powiedziałeś? - odwróciła się by ukryć jej uśmiech, zatem mógł
zobaczyć, jak jej mydlane ręce prześliznęły się pod jej brzuchem.
- Powiedziałem, że zgadywałem, że będę brał prysznic z tobą. Więc jest
dużo miejsca. - przeszedł z powrotem do umywalki, tak zupełnie kontrolując się,
odwróciła się w podszedł do prysznica.
Pośpiesznie spłukała siebie, złapała szampon i cofnęła się aby mógł
wejść.
To był duży prysznic.
On był dużym mężczyzną.
Ale wtłoczyła go do kąta, a kiedy tyły jego kolan uderzyły o miejsce,
usiadł.
Napełniła swoją dłoń szamponem, wtedy wrzucił butelkę w jego ręce -
Potrzymaj.
- Mogę sam umyć swoje włosy.
- Pozwól mi. - masowała swoimi palcami jego głowę, zrobiła dużo piany,
masowała jego skórę głowy. Ruszała się powolni, pozwalając każdemu
kółeczku masować skórę od jego czoła w kierunku tyłu głowy.
Ale nie odprężał się. Wpatrywał się, zahipnotyzowany... w jej piersi.
Zadrżały mięśnie na jego twarzy ponieważ zakołysała się z rytmem
swojego masażu.
Kto by zgadnął, że zostanie przyciągnięty przez jej piersi, które tak
niedawno całował i pieścił?
Dobrze... ona wiedziała.
Okazało się, że zgadła.
- Czy tak nie jest cudownie? - potarła go za uszami, wtedy przesunęła ręce
w tył jego szyi.
Rozciągnął się jakby wyciągnęła nić przez czubek jego głowy - Jest
dobrze. - przerwał, walcząc o słowa - Podoba mi się to.
Cóż. Nigdy nie był kochankiem jasno wysławiającym się - faktycznie, w
tej chwili, brzmiał jak Tarzan - ale ona przypuszczała, że gdyby chciała
elokwencji, zawsze mogła iść oglądać te głupie reklamy masła.
Ruszając się szybko, nie dając mu czasu odzyskać panowanie nad sobą,
złapała żel pod prysznic i zabrała się do roboty, zaczynając od jego ramion a
następnie klatki piersiowej. Myjka, którą wzięła była nowa, nigdy nie używana,
z tekstury ocierającej jego zakończenia nerwowe, gdy przeciągnęła ją w kółko
jego sutków.
Gdy zrobiła to, podniósł ręce w jej kierunku - wtedy opadały i chwycił za
skraj miejsca na którym siedział.
- Masz naprawdę cudowne ciało. Kocham twoje mięśnie brzucha. -
pogłaskała go najpierw myjką, a następnie jej nagą ręką - Lubię tę kępkę
włosów na twojej klatce piersiowej która wije się w dół... - przejechała swoim
palcem podążając za swoim spojrzeniem w kierunku jego pachwiny i jego
naprężonego członka. Powstrzymała się jednak.
Nie miała zamiaru dotykać go tam. Przynajmniej do czasu, aż nie
doprowadzi go na skraj szaleństwa.
Ale jej ciało miało inne pomysły.
- Wstań - powiedziała, ciągnąc go. Gdy zrobił to, przekręciła go aby stał
przodem do ściany - Podnieś twoje ramiona w górę i pochyl się do przodu. I
rozstaw nogi proszę pana.
- Zamierzasz mnie obszukać? - zapytał, a jego głos zabrzmiał o oktawę
głębiej niż normalnie.
- Każdy cal ciebie. - jego plecy, jego wytworną, ciasną dupę, między jego
pośladkami, tył jego dobrze skonstruowanych ud i... nawet podniosła jego stopy
i wyszorowała podeszwy.
Nie poruszył się. Stanął tak stanowczo jak jeden ze stogów
przytrzymujących morskie fale.
Ale ocean zawsze wygrywał - ostatecznie.
Z rękami na jego biodrach, odwróciła go i jeszcze raz umyła jego
ramiona, zwracając szczególną uwagę na jego dłonie, później jego klatkę
piersiową i brzuch, przód jego ud i łydki... a skoro była na swoich kolanach
przed nim, została tylko jedna rzecz, która musiała być umyta.
Namydliła myjkę a wtedy ostrożnie, o, tak bardzo ostrożnie, pośliznęła się
myjką między jego nogami, a następnie od nasady jego penisa do jedwabistej
główki - Jak Ci się to podoba?
- Jest... szorstko. - ledwie mógł burknąć.
- Nie chcę być szorstka. - upuszczając myjkę, użyła swoich rąk, powiodła
wokół jego jąder, badając dwie nabrzmiałe piłeczki wewnątrz jego worka.
Cały czas czekała, wykonała ślizg jej ręki po długości jego penisa. A
kiedy dotknęła go, wiedziała, że dzieją się czary.
Każda żyła zabarwiła się na niebiesko pod bladą skórą, a w odróżnieniu
od jego jąder, skóra tutaj była gładka, jak jedwab pod jej palcami. Główka była
różowa, a gdy lekko potarła go, cały organ stał się większy i sztywniejszy.
Tak. Czary.
Mydło spieniło się na biało, wtedy spłukała je wodę i schyliła swoją
głowę aby wziąć go do ust.
W końcu, jęknął. Długi, niski, cichy jęk.
Wirowała językiem, ssała łagodnie, następnie mocniej, wtedy znów
delikatnie. I z każdym ruchem, stała się bardziej świadoma swoich sutków
zaciskających się przewidując ból między jej nogami, oraz wody spływającej w
dół między jej pośladkami. Była w potrzebie, a gdyby nie skapitulował
niedługo, zamierzała zaatakować.
Trzymał swoje ramiona prosto, a ręce na ścianach, zbierając siły jakby
chciał rzucić się na nią.
Spóźnione ostrzeżenie sprawiło, że wstrzymała oddech. Mimo tego, to
szaleństwo było tym czego pragnęła, natychmiast, zastanawiała się czy ujdzie z
tego cało.
Przecież, on jest Varinskim.
Stanął na nogi. Spojrzał w dół na nią. Jego oczy świeciły na czerwono,
stały, gwałtowny, groźny blask.
Jego ogromna kontrola skończyła się w końcu.
Była, uświadomiła sobie, kobietą która złapała się w pułapkę przez jej
własne podstępy.
Pomimo ostrzeżenia, gwałtownie naparła na niego, z zamiarem
przewrócenia go, zdominowania go, pokazania mu raz na zawsze, że nie budzi
w niej grozy.
Rozdział 25
Douglas złapał Firebird wokół pasa. Przycisnął ją do zimnej podłogi.
Wyszeptał do ucha - Nigdy więcej tego nie rób. Słyszysz mnie?
Wpatrywała się w złotą posadzkę pod swoim policzkiem, obserwowała,
jak woda wpływa do odpływu, poczuła jego erekcję na swoich pośladkach.
- Słyszysz mnie? - powtórzył.
- Nigdy nie przestanę. - nieprzydatne, ale jakże prawdziwe
nieposłuszeństwo.
- W takim razie będę musiał Cię wycieńczyć - przesunął swoją rękę w dół
jej kręgosłupa, a następnie między nogi. Otworzył ją na swoje poszukiwania i to
co tam znalazł wywołało zdławiony chichot - Prawie gotowa. Prawie.
Prawie? Jego palce ledwie otarły się o nią. Otworzył ją nieznacznie. A
ona już sromotnie, kręciła się na krawędzi punktu kulminacyjnego.
Przesunął w górę, a następnie w dół.
Uniosła się w górę pod jego dotykiem, ale położył ją swoją dłonią z
powrotem - Nie ruszaj się. Zrobiłaś już wystarczająco dużo.
Została złapana w sidła własnej namiętności, ale to ona miała być tą która
kusi. Teraz przyjdzie jej za to zapłacić.
Jego palce odnalazły ją jeszcze raz i tym razem osiągnęły cel. Otworzył
ją, pieścił, wchodził w nią... a kiedy to robił, uderzyło w nią gorąco.
Używał jakiegoś olejku, czegoś, co zmusiło ją leżeć pod jego rękoma na
podłodze.
- Co się stało? - jego głos był gardłowy.
- To zbyt wiele.
Podniósł jej biodra swoimi rękoma - Ledwie zaczęliśmy.
Jego penis wśliznął się w nią i uderzył całą długością, bez zatrzymywania
się.
Zbyt pełno. Zbyt duży. Zbyt gorący.
Zatrzymał go w środku, nieruchomo, czekając na... coś.
Zbyt wiele... Boże, dlaczego nie rusza się?
Mimowolnie jej wewnętrzne mięśnie prężyły się wzdłuż twardej długości.
I jakby dała mu sygnał, wyładował swoją namiętność na niej.
Wtargnął w nią dziarsko, z okrucieństwem. Nie było sensu stawiać mu
opór, nie miała żadnej okazji by wziąć sprawy w swoje ręce. Musiała poruszać
się tak jak nią kierował, pogodzić się z jego dominacją... z każdym pchnięciem,
była bliższa dojścia, aż w końcu nadeszła fala gwałtownego spełnienia i
potrzeba wzbudziła się na nowo.
Woda spływała po nich. Spływała po ich ramionach i skapywała z jej
brody, śpiewając swoim własnym słodkim, ciepłym rytmem.
Jęczała, naprężając się, zaciskając wszystkie swoje mięśnie gdy wchodził
w nią z rytmem morza, wiatru i ziemi. Wsparła się na ręce i wygięła w łuk do
tyłu, próbowała wyrwać się, starała się dostać więcej. Przyjemność była
nieznośna a kiedy jego ręka wśliznęła się między jej nogi i nacisnął na
łechtaczkę - krzyczała.
Światła wybuchnęły pod jej zamkniętymi powiekami.
Gwałtownie, zagłębił się w niej, wypełniając ją swoją spermą - i żadne z
nich nie przejmowało się konsekwencjami.
Wczoraj, stanęli przed śmiercią.
Dziś, stanęli naprzeciw siebie.
Pozostała na swoich rękach i kolanach, dyszała, wyczerpana i
zaspokojona.
Uśmiechnęła się.
Stopniowo cofnął się, drażnił każdy jej nerw i wewnętrzne tkanki.
Jęknęła.
Podniósł ją, odwrócić i położył. Wyglądał jak rekin gotowy by ugryźć
kawałek ze swojej ofiary - Teraz moja kolej by cię umyć.
I uświadomiła sobie - właśnie doszedł dwa razy, a wciąż był twardy.
Przez cały czas gdy używał prysznica by ją spłukać, była tylko wiotką
szmatką w jego ramionach.
I to był właśnie stan, do którego chciał ją doprowadzić.
Obwiniaj ją o rozdarcie jego kontroli. Zasłużyła na demona, którego
stworzyła.
Zawsze planował znaleźć ją i odciągnąć do kryjówki, którą zbudował dla
niej, ale nigdy nie wyobrażał sobie, że będzie musiał tak rozpaczliwie zgłaszać
swoje pretensje do niej, pod każdym możliwym względem.
Teraz, gdy ją wycierał, przykładając się do każdego zakamarka,
wzdrygnął się na jej stłuczenia, żałował włosów, chciał by spędzili więcej czasu
ze sobą. Bo wtedy, zabrałby ją do łóżka jeszcze raz i pokazał jak wiele razy
zagłodzona puma może zadowolić siebie... i ją.
Podniósł ją i zaniósł do sypialni.
Ale nie mógł kochać się z nią jeszcze raz. Miał inne zadanie, obowiązek
by ustalić co zrobił źle.
Ułożył ją na łóżku, okrył pocałował w czoło. Jej poważne oczy popatrzyły
na niego - Wszystko w porządku?
Znała go zbyt dobrze, dostrzegła niepokój, który tak bardzo chciał ukryć.
- To pytanie powinienem ja zadać Tobie - powiedział - Wszystko w
porządku?
Śpiący, erotyczny uśmiech pojawił się na jej wargach - Jest mi cudownie.
- Tak jesteś cudowna.
Na zewnątrz, deszcz lizał okna, a wiatr zawodził wokół parapetów.
Następna burza nadchodziła. Noc skradała się przez ziemię. Wyczerpanie
przejęło kontrolę nad jej umysłem i sercem.
Zamknął jej oczy swoimi palcami - Idź spać. Mam kilka spraw do
załatwienia.
Jej oczy otworzyły się. Odepchnęła jego rękę - Służbowe?
- Służbowe - zgodził się. Tak do końca to nie kłamał. Musiał zameldować
się u swojego sierżanta. Zniszczył swój pager w oceanie. Zgubił telefon
komórkowy, a także jego pistolet służbowy. Yamashita nie ucieszy się z tego
powodu, ale Doug powie mu swoją wersję prawdy - że zanurzył się w oceanie
za krnąbrnym psem - i Yamashita zostanie uspokojony. Dał Dougowi wolne, ale
w pracy policjanta było całkiem duże prawdopodobieństwo wezwania. Gdyby
zdarzył się wypadek i każdy inny byłby zajęty, zadzwoniliby do niego, a on
poszedłby bez wahania.
- Wróć niedługo - Firebird popatrzyła na niego tym łamiącym serce
wzrokiem z tym uczesaniem na punka i tym trwożliwym uśmiechem - Chcę Cię
zabrać do domu. Do Twojej matki. Ona będzie taka zadowolona.
Gdyby Firebird tylko wiedziała...
- Pojedziemy, ale najpierw, mam robotę do zrobienia.
Czy chciała czy nie, jej oczy zamknęły się - Bądź ostrożny.
Gdy tak obserwował jej sen, zamruczał - Trochę na to za późno.
Okrył ją dokładnie i poszedł do swojego biura po sąsiedzku.
Tam monitorował swój najnowocześniejszy system bezpieczeństwa. Tam
trzymał swój komputer i wszystkie jego zapisy.
Kochał swoje biuro. Kochał swój dom. I obawiał się, że nie będzie tego
miał zbyt długo.
No cóż.
Gdyby musiał zapłacić za to co zrobił, to nie tylko na to zasłużył.
Teraz jednak musi się upewnić, że jego rodzina nie zapłaci za to, ani
Aleksander nie zapłaci, ani Firebird nie zapłaci.
Przeszukał rupiecie w swoim biurku, znalazł wizytówkę, której
potrzebował, podniósł telefon i wykręcił numer. Telefon dzwonił i dzwonił i
nikt nie odbierał przez cholernie długi czas.
Gdzie on jest? Gdzie jest ten łajdak Vadim?
Doug był gotowy odłożyć słuchawkę gdy nareszcie ktoś odpowiedział.
Muzyka grała w tle. Głosy rozlegały się. Kobiety śmiały się. I jakiś facet z
wyraźnym rosyjskim akcentem krzyknął - Co?
Przyjęcie. To małe ścierwo zrobiło przyjęcie.
- Vadim - Doug powiedział zwięźle - Teraz.
- Kto chce z nim rozmawiać? - facet wykrzyknął.
- Facet, którego próbował zabić.
Telefon upadł ciężko na podłogę.
Doug czekał, niepewny czy dziecko, które odebrało telefon w
rzeczywistości przekaże wiadomość.
Ale Vadim odpowiedział prawie od razu i zabrzmiał na napiętego - Który
facet, którego próbowałem zabić?
- Doug Black.
- Ooo - Vadim zrelaksował się i zachichotał - Ty.
Doug rozmawiał z tym facetem, powiedział mu swoją historię, przekonał
go, że jest samotnym Varinskim. Sprzedał się Vadimowi, a jednak nigdy nie
gardził Vadimem bardziej niż w tej chwili. Gardził Vadimem - i sobą -
Wykonałem dla ciebie robotę. Dałem ci współrzędne domu Wildersów.
- Zapłaciłem ci za to - Vadim przypomniał mu miło.
- I aby pokazać mi swoje uznanie, wysłałeś swoich matołów za mną. -
Doug pozwolił całkowicie jego wściekłości i frustracji wziąć górę. Wściekłość
na Vadima. Frustracja z powodu bycia tak głupim.
Vadim nie był pod wrażeniem. Śmiał się - Nie wysłałem ich za tobą.
- Kłamca.
- Wysłałem ich za dziewczyną Wilderów. Wszedłeś im w drogę.
Jeszcze gorzej - Miałem szczęście.
- Tak, przepraszam. Moi ludzie mieli polecone wykonać zadanie
skutecznie i szybko. - Vadima głos stał się ściszony i zamyślony - I powiedzieli
mi, że ją wykonali. Powiedzieli, że obydwoje poszliście na dno oceanu i nie
wyszliście.
Doug musiał być ostrożny, bardzo ostrożny, z tym co następnym razem
powiedział do Vadima - Obydwoje skoczyliśmy do oceanu by uciec od twoich
zabójców. Dziewczyna Wildersów wylądowała w krasnorostach morskich.
Jedna z łodyg zawinęła się wokół jej szyi jak pętla. Nie miała szans wydostać
się na powierzchnię.
- Widziałeś ciało?
- Znalazłem ją - Doug rozluźnił rękę, którą trzymała telefon. Igła na jego
barometrze odpadała, podmuchy wiatru wzmagały się. Z całą pewnością on nie
powinien pozwalać Vadimowi wkurzyć go tak bardzo, że byłby w stanie rozbić
telefon swoim chwytem.
- To dobrze - Vadim wydawał się na zadowolonego - Wyciągnąłeś
dziewczynę do brzegu?
- Zwariowałeś? Miałem szczęście, że sam wyszedłem. To jest pieprzony
zimny ocean. - Doug mówił z zaciśniętymi zębami - Miałem hipotermię.
- Też mi coś.
- Jestem pewny, że twój facet wąż jest wciąż zapłakany.
- Foka - Vadim zachichotał - Przerażający facet, nie sądzisz?
- On jest tym, który będzie się zajmował problem Wildersów? - Doug
zapytał z wymuszonym brakiem niepokoju.
- Problemem Wilderów będę zajmował się osobiście. Sytuacja jest zbyt
delikatna by zostawić ją podwładnym.
- Co to było, co powiedziałeś mi, że zamierzasz zrobić? Coś o
poinformowaniu urzędu imigracyjnego kim naprawdę jest Konstantin i o
wszystkich jego przestępstwach, które popełnił i dopilnowaniu aby
wyeksmitowano go z kraju z jego śliczną żoną?
- To był moim pierwotny plan. - Doug mógł słyszeć śmiech w Vadima -
teraz nastąpiło kilka zmian.
- Jaki jest twój plan teraz? - Dougowi było niedobrze - Teraz zamierzasz
wykończyć ich również finansowo?
- Może coś trochę bardziej niż to. Właśnie przystępuję do wyciągnięcia
ich na zewnątrz.
Doug chciał uderzyć w biurko. Jak mógł być tak głupi żeby wierzyć
Vadimowi w to co mówił Wildersach? Jak mógł wierzyć w cokolwiek? Jak
mógł sprzedać siebie i swoje talenty Vadimowi?
Vadim obniżył swój głos - Co z ikoną? Znalazłeś ją?
- Ikona? Jak ikona?
- Pamiętasz. Rozmawialiśmy o tym.
Faktycznie. Vadim bardzo jej chciał - Nie poznał bym ikony gdyby nawet
ugryzła mnie w dupę.
Głośny wrzask kobiety przerwał hałas przyjęcia i chaos ucichł.
- Zaczekaj - Vadim mamrotał.
Dźwięki stały się cichsze. Doug słyszał zamykanie drzwi i było cicho.
Vadim mówił łagodnie jakby bał się, że przypadkiem zostanie
usłyszanym - Tą rozpoznasz. To jest niewielka biała bryłka, może trzy na trzy,
antyk, z portretem Maryi Dziewicy.
Doug zaśmiał się - Wielki Varinski, przywódca zbiera religijną sztukę?
- Znajdź to, a zapłacę dwadzieścia milionów.
Doug odgrywał niemowę. Studiował historię Varinskich organizacji oraz
legendy o nich. Wiedział której ikony Vadim szuka. To musiała być jedna z
czterech ikon rodzinnych, które Konstantin dostarczył diabłu do scementowania
umowy.
Ale te ikony zniknęły. Dlaczego Vadim szukał ich teraz? Dlaczego ta
szczególna ikona była tak ważna że zapłaciłby taką wyśrubowaną sumę za to?
Jak Doug mógłby użyć tego na swoją korzyść? - Musi być więcej niż jedna
rosyjska ikona. Jak wiedziałbym czy znalazłem tę właściwą ikonę?
- Podnieś ją, a ona wypali cię do szpiku kości.
Doug poruszył swoją ręką - Co ta ikona ma przeciwko mnie?
- Nie tylko przeciwko Tobie. To spali jakiegokolwiek Varinskiego. -
akcent Vadima był prawie niezauważalny. Brzmiał jak młody Amerykanin, i nie
jak bezwzględny zabójca, ale Doug znał prawdę. Facet był nieustępliwy w
pościgu i zrobił swoje w poszukiwaniu ikony.
- Więc każdy członek twojej organizacji szuka tej głupiej ikony? To
znaczy... każdy kto nie jest na przyjęciu z tobą?
Prawie mógł słyszeć, jak Vadim decydował się jak dużo powiedzieć -
Moje źródła informują, że Firebird Wilder może ją mieć.
- Pieprzyć to, jeśli wejdę do wody jeszcze raz by przeszukać jej ciało -
Doug powiedział przeciągając samogłoski - Już przeszukałem jej rzeczy, które
tu zostawiła. Nie było niczego co by wyglądało jak ikona, którą mi opisałeś.
- Wyślij mi wszystko.
- Zwariowałeś? Rzuciłem to do oceanu. Gdy zorientują się, że zniknęła i
byłem ostatni, z którym ją widziano, to będę miał przesrane. Będę potrzebował
alibi i powiem, że była załamana ponieważ nie chciałem jej i popełniła
samobójstwo. - ze wstrętem w jego głosie, Doug powiedział - Naprawdę
spieprzyłeś to dla mnie, ty dupku.
- Dwadzieścia milionów za ikonę powinno załagodzić twoje zranione
uczucia.
- W porządku. Popatrzę. Ale wiesz co, przemyślę to. Ostatnim razem
przekazałem ci informacje, zapłaciłeś mi i wtedy próbowałeś mnie zabić.
- Mówiłem ci to nie Ty byłeś celem. Ponadto, nadal żyjesz, więc skończ
marudzić. Dwadzieścia milionów za ikonę.
Doug nie zwrócił na to uwagi - Obejrzę każde miejsce gdzie była Firebird.
Wiem gdzie ukryłem jej samochód. Jeśli miała ikonę, znajdę ją, a kiedy zrobię
to, pobiorę opłatę dość, a kiedy twoi matoły przyjdą po mnie, będę miał
ochronę. Więc sprzedam to - zrobił efektowną pauzę - za sto milionów.
- Sto... Ty... głupi... Amerykanie! - Vadim wyjąkał zdziwiony - Nie
zapłacę tyle!
- W takim razie wystawię ją na licytację. Ktoś zapłaci.
- Ty... ty... Czy znajdujesz ikonę czy nie, zamierzam zabić cię! - teraz
Doug mógł słyszeć jego akcent, wyraźnie.
- Oh. Drżę ze strachu - Doug wyśmiewał się.
- Prowokujesz mnie!
- Po prostu się Ciebie nie boję - z dużym zadowoleniem, Doug odłożył
słuchawkę.
Miał informacje, rozproszył i rozwścieczył Vadima i przekonał go, że
Firebird nie żyje.
Teraz wszystko co miał do roboty to czekać na rozmowę telefoniczną,
która na pewno będzie miała miejsce.
Otwierając szufladę swojego biurka, spojrzał na zwój wodorostów
morskich wewnątrz niej - zwój, który złapał w pułapkę Firebird w oceanie, zwój
który nosiła jak naszyjnik wokół swojej szyi.
Złapał główną łodygę. Bardzo ostrożnie, podniósł krasnorosty morskie.
Wpatrywał się w mały, kwadratowy biały kwadracik zaplątany w liściach
pierzastych - i ciemnooką Dziewicę Maryję, wpatrywała się z wyrzutem na
niego.
Vadim nie uświadamiał sobie tego ale Doug trzymał wszystkie atuty w
ręku.
Rozdział 26
Adrik przekroczył drzwi do kuchni, gdy tylko Zorana wyciągnęła dwa
bochenki świeżutkiego chleba z piekarnika.
Jej synowie zawsze mieli zwyczaj przybywać gdy wszystko było już
zrobione a jedzenie gotowe.
Zdejmując płaszcz, otrzepał z niego krople deszczu, powiesił na haku,
wtedy pocałował ją w policzek - Mama, ten chleb pachnie świetnie. - następnie
pocałował swoją żonę, kładąc dłuższy pocałunek na ustach Karen.
- Jesteś wilgotny. - odsunęła jego ciemne włosy z jego twarzy.
- Zaczęła się burza. - zasiadając przy długim drewnianym stole z
pozostałymi członkami rodziny, popatrzył poważnie na Konstantina, na ojca
Karen, na Jasha i Rurika. Gdy mówił, nie wstydził się obejmować swojej
kobiety - Ale nic nie zostało uszkodzone. Wszystko jest wciąż na miejscu,
gotowe by skopać dupy Varinskim.
- Potrzebujemy więcej - Konstantin powiedział.
- Zrobimy tyle ile damy radę Ojcze. Po prostu nie wiemy ile mamy czasu.
- Jasha miał przed sobą listę i pióro w jego ręce - Z tym co mamy teraz jesteśmy
w stanie, więcej niż paru z nich, pokazać jak bardzo będą żałowali, że
kiedykolwiek spróbowali zabić Wildersa.
- Obecnie jest wielu nieznajomych w lasach - Adrik powiedział.
Zorana wyjęła bochenki z foremek i położyła na kratkach pod gorące
naczynia.
Jasha skoczył na równe nogi, złapał jeden i usiadł na swoim miejscu -
Żaden z nich to nie obozowicz.
- Jest zbyt zimno na to. - Jackson Sonnet był bardzo bezpośredni,
sportowiec, miłośnik sportów na wolnym powietrzu i hotelarz. Według niego,
obozowanie zimą nie było popularną działalnością.
Rurik wstał i wyjął masło z lodówki - Podaj mi kawałek chleba.
- Hej, Mama zrobiła to dla mnie! - Adrik powiedział.
- Już skończyła z witaniem cię do domu, ty duża niezdaro. - Jasha rozdarł
bochenek, uwalniając wybuch pary i ukazując bladą faktura wnętrza - Ona już
ma ciebie dosyć, tak samo jak reszta nas.
Adrik trzasnął go w tył głowy.
Jasha oddał mu uderzenie i stracił bochenek w wyniku szybkiego,
zdradzieckiego ataku Rurika - Hey!
Rurik skrzywił się ponieważ brązowa skórka poparzyła jego rękę.
Przekładał bochenek od strony do strony gdy darł go mniejsze kawałki. Położył
jeden na talerzu, a resztę podał swojemu ojcu - Więc, Tato, Varinscy zaczęli
zbierać się na bitwę. Ale są również inni ludzie, którzy patrzą na nas - i na nich.
- Może Varinscy mają służących. - Konstantin siedział na swoim wózku
inwalidzkim, a jego butla z tlenem była przypięta z tyłu. Od czasu do czasu
przykładał maskę do twarzy i brał długi oddech. On może był słaby ale był w
swoim żywiole.
- Albo pomyśleli, że jesteś tak bezsilny, że zatrudnili kogoś by wykurzyć
Cię - Jackson powiedział.
Wildersi wymienili pełne niedowierzania spojrzenia i jednogłośnie
oświadczyli - Nie.
- Skoro tak mówicie. - Jackson zjadł chleb z masłem i z otwartymi ustami
powiedział - Świetny, Zorana. Naprawdę świetny.
Kobiety - Zorana, Ann, Tasya, i Karen - oparły się o ścianę kuchenną,
patrzyły na mężczyzn jak w rekordowym tempie pochłonęli bochenek chleba.
- To jest jak karmienie dzikich zwierząt - Ann mruczała do innych kobiet
- My dokładamy jedzenie. Oni warczą na siebie, rozrywają, opierdalają i
wracają do swoich planów.
- Nie to, żeby Rurik był domatorem, ale nigdy nie widziałam, żeby
zachowywał się jak jaskiniowiec. - Tasya uczyniła swój głos głęboki i groźny -
Skombinuj mi jakieś jedzenie. Daj mi jakiegoś seksu. I na Boga, kobieto,
cokolwiek robisz, nic nie mów.
Zorana spojrzała na ukochanego wnuka, który siedział na swoim wysokim
krzesełku obok Konstantina, obgryzał skórki i paplał z jego wujami i dziadkiem
- Aleksander jest taki sam jak oni.
- Firebird odeszła w odpowiednim czasie. - Tasya chwyciła ramię Zorany
- Nie miałam zamiaru martwić cię.
- Wszystko w porządku. Ona jest bystrą dziewczyną. Wiem, że ona jest
bezpieczna. - Zorana wierzyła, że to jest prawda - Ale masz rację. Jej nie będzie
przykro, że przegapiła to. Mówię ci, to jest genetyczne. To jest ich żywioł.
Posłuchaj ich.
- Zawsze rowerzyści i wędrowcy są w lasach - Rurik powiedział - Więc
miny lądowe muszą być wyeliminowane.
- Zero dobrych wybuchów. - Adrik potrząsnął swoją głową smutno.
- Staromodna broń będzie odpowiednia. Pułapki. Niespodzianki.
Zobaczysz. Oni nie będą wiedzieć co ich uderzyło. - Konstantin uśmiechnął się
po chłopięcemu, któremu dano upominek.
- Wy panowie wystaraliście się o dobre pomysły. Nie mówię, że nie i
wiem, że Varinscy mogą być zabici tylko przez innego demona, ale
potrzebujecie lepszej broni. - Jackson pochylił się do przodu, jego oczy lśniły
radosnym podnieceniem i przyjemnością. Ojciec Karen nie był jak Konstantin
albo jak jej synowie; Jackson nie wydawał się na człowieka, który trzyma w
ramionach kobietę z szacunku, nie jest jak Aleksander albo jakiekolwiek
dziecko i nie okazuje Zoranie spontanicznej sympatii, a jego wielka miłością jest
polowanie, rybołówstwo i obozowanie. Już pokazał swoją prawdziwą siłę
charakteru gdy walczył z bandą Varinskich o życie swojej córki. - Strzały z M16
są w stanie oderwać nogę, a jednonogi Varinski nie dogoni nawet ciebie
Konstantin. Wykorzystałem pieniądze i kontakty by mieć broń szybko.
- W porządku. Jakiś arsenał może być pomocny. Ale nie poczekam na
ciebie aż wrócisz, by zacząć bitwę - Konstantin powiedział.
- Zaufaj mi, Konstantine. - Jackson oparł swoją rękę o ramię Konstantina
- Wyjdę później w ciągu dnia i wrócę zanim się zacznie. Nie opuściłbym tej
walki za nic na świecie!
- Jak możesz rozmawiać o wojnie z taką radością? - Ann była najbardziej
ujmująca z synowych Wildersów, jedna z najmilszych ludzi, jakich Zorana
kiedykolwiek spotkała i niepokoiła się szczerze o ten pokaz męskiej ostrości.
Mężczyźni wymienili zdezorientowane spojrzenia.
- Nie szukaliśmy tej walki, ale skoro to jest nieuniknione, my możemy to
lubić - Jackson powiedział.
Tasya chwyciła ramię Zorany i potrząsnęła nim - On nie jest z rodziny, a
myśli tak jak oni.
Ann walczyła jeszcze by przemówić im do rozumu - A co będzie potem?
Jest bardzo prawdopodobne, że ktoś z nas - któryś z was - umrze, pozostawiając
kogoś bliskiego w rozpaczy.
- To zdarza się na wojnie - Konstantin powiedziało wprost.
- Kiedy będzie po wszystkim, my pozbieramy kawałki waszych istnień -
sam pomysł przemocy wniósł ból do niebieskich oczu Ann.
- Rozumiemy to, kochanie - Jasha powiedział cierpliwie - Ale nie
szukaliśmy tej walki, a skoro to jest nieuniknione, my możemy to lubić.
- To jest dokładnie to co powiedział Pan Sonet - Zorana powiedziała.
- No... tak. Kiedy masz rację, to masz rację. - Jasha przybił piątkę z
Jacksonem.
Mężczyźni roześmiali się.
Błyskawicznie, łzy Ann wyschły, a jej oczy błysnęły z irytacją - Jasha
Wilder, gdy to się skończy i jeśli przeżyjesz, sprawię, że będziesz żałował że tak
się stało.
Usta Jasha otworzyły się, jakby nie mógł uwierzyć w słowa żony - Teraz
kochanie...
- Chodźcie dziewczyny. - Tasya dotknęła ramienia Zorany - Chodźmy na
spacer. Wszystkie szalejemy z niepokoju.
Jasha potrząsnął głową - Nie możecie iść na spacer.
Ann pociągała go - Dlaczego nie?
Z przesadną cierpliwością, Jasha powiedział - Ponieważ w lesie są
nieznajomi.
Zorana stwierdziła, że jej otwarta ręka mimowolnie unosi się w kierunku
syna.
Ann złapała ją zanim go dosięgła.
Karen, którą do tego momentu była cicho, teraz mówiła czystym,
wolnym, donośnym głosem - Słuchajcie panowie. My kobiety musimy wyjść z
domu. Musimy wyjść teraz.
Wszyscy mężczyźni, nawet Aleksander, spojrzeli ze zdziwieniem.
Adrik od razu staną na nogi - Oczywiście. Zabiorę cię.
- Pantoflarz - Rurik szepnął.
Adrik zignorował swojego brata - Gdzie chcecie pójść? Centrum
handlowe?
Kobiety popatrzyły gniewnie na niego, na innych mężczyzn, którzy
siedzieli tam kiwając głowami jakby jego propozycja miała sens.
- Co do cholery będziemy robić w centrum handlowym? Kupować
sweter? - Tasya darła już i tak krótkie ciemne włosy - Wy faceci jesteście…
Karen położyła swoją rękę na ramieniu Tasya.
Tasya odwróciła się - Idioci - mamrotała.
Rurik odsunął ławkę - Może chcecie pójść do kina?
- Na jakiś ckliwy film - Jackson powiedział bardzo cicho.
- Dobry pomysł - Konstantin zawtórował - Wrócą wszystkie miękkie i
płaczliwe, zrobią dla nas obiad, wtedy obejrzą jeden z tych programów o
dekorowaniu domów. Potem…
- Zdajesz sobie sprawę, że Cię teraz słyszymy? - Tasya zapytała.
Faceci zrobili miny jakby mówili: No i?
- Chcemy porozmawiać. Tylko kobiety. - głos Ann rósł z każdym
słowem. - Jest gdzieś jakieś miejsce, gdzie możemy mieć jakąś prywatność?
- Masz pewnie dosyć gotowania dla nas - Jasha powiedział - Może
mogliśmy wszyscy zjeść coś na mieście?
- Może pójdziemy do Taco Time? - Adrik zapytał z zapałem - Nie byłem
w Taco Time od tej pory co uciekłem.
- Jasne. Czterech rosłych facetów, mały chłopiec, jeden mały dom i
nieograniczona ilość odsmażanej fasoli. - głos Tasya ociekał sarkazmem - Nie
sądzę!
Zorana nie myślała tak samo - Ułatwimy wam to. Nawet nie opuścimy
doliny. Pójdziemy do stajni. Wypijemy butelkę wina i zjemy jakiś chleb i ser.
Aleksander może pobawić się w słomie. My kobiety możemy porozmawiać
inteligentnie z daleka od mężczyzn, którzy regularnie zmieniają się w bestie. -
słabo, zdała sobie sprawę, że także uniosła głos.
Faceci wpatrywali się z nie ze zmarszczonymi czołami.
Karen powiedziała jeszcze raz, wolno i wyraźnie - Chcemy iść do stajni.
Bez was. Czy to jest bezpieczne?
- Oczywiście, że to jest bezpieczne. Tam przechowujemy wszystkie nasze
uzbrojenie i - Rurik urwał - Zanim wyjdziecie, my sprawdzimy stajnię i okolicę.
- Wtedy tam... pójdziemy. - Karen odwróciła się do innych kobiet - Kiedy
rozmawiasz z nimi i jeśli chcesz by pojęli, musisz używać krótkich słów i
mówić wolniutko.
W ciszy która nastąpiła, Aleksander ogłosił wyraźnie - Pieprzyć się jak
króliczki.
Konstantine zaśmiał się.
Aleksandr śmiał się również i powtórzył - Pieprzyć się jak króliczki.
- Gdzie on się tego nauczył? - Ann zastanawiała się.
Gdy Zorana spiorunowała wzrokiem Konstantina, zmienił swój śmiech w
kaszel.
Tasya i Ann zapełniły kosz innym bochenkiem chleba, dobrym serem i
wytwornym winem. Karen przyniosła narzutę z kanapy.
Rurik i Jasha byli już na zewnątrz przeprowadzając inspekcję stajni i
okolicy.
Ponieważ Zorana zabrała swojego wnuka ze jego wysokiego krzesełka i
owinęła w koc, Konstantin sprzeciwił się - Nie rozpieszczaj chłopca.
- Nie martwić się one, nie zamienią go w cykora, Ojciec. - Adrik
pozbierał ich płaszcze przeciwdeszczowe - Aleksander jest już wojownikiem.
Nic, co te kobiety zrobią nie może zmieniać tego.
Karen wściekła się wreszcie - Adrik moje nerwy są już napięte, a Ty
przeciągasz strunę.
Adrik przyniósł marynarkę i pomógł jej założyć, wtedy wziął ją pod rękę -
Kocham Cię skarbie. Teraz... jest znacznie lepiej, ale wciąż kulejesz i wiem, że
te żebra sprawiają ci ból. Zaprowadzę cię do stajni.
Sprzeciwiła się na moment, ale szybko oparła się o niego.
- Każdy musi wziąć swój telefon komórkowy - Adrik powiedział - Więc
będziecie mogły zadzwonić w razie kłopotów.
- Cieszę się, że mi to powiedziałeś, O rozsądny. Z tobą u boku, nigdy nie
muszę nadwyrężać swojej pięknej główki. - Karen wyciągnęła swój telefon z
kieszeni i pokazała mu.
- Zrzędzenie jest jej ulubionym zajęciem - Adrik wyjaśnił swojemu ojcu.
- Mam torbę z pieluchami. - Tasya podniosła ją i sprawdziła zawartość -
Jesteśmy gotowe?
- Babciu - Aleksander wziął twarz Zorany i przekręcił w swoją stronę. Z
uśmiechem pokazującym wszystkie zęby, który zawsze zmiękczał serce, zapytał
- Aleksander chcieć bawić się twoimi skarbami.
- Co mówisz? - Zorana zapytała.
- Proszę. - przeciągnął słowo, stając się głośniejszy i głośniejszy, do czasu
gdy zgodziła się.
Ann poszła do barku i wyjęła pomalowane i zniszczone drewniane pudło,
wystarczająco duże by trzymać najbardziej ważne wspomnienia z pierwszego
życia Zorany, ale już wystarczająco małe dla niej by trzymać skarby z nowego
życia.
- Prawie mnie zabito, gdy kradłem to pudło z twojego romskiego
plemienia, Zorana. - Konstantin podniósł maskę do twarzy i wziął długi oddech
- Ale zrobiłem to dla ciebie ponieważ odczuwałaś brak tego i ponieważ Cię
kocham.
- Nie nabierzesz mnie z tym pełnym współczucia wspomnieniem -
powiedziała.
- Nie wiem co masz na myśli.
- I niewinna mina nie poskutkuje także.
Był w swoim żywiole, ponieważ uknuł ich obronę. Tu w Stanach
Zjednoczonych, on może udawał spokojnego hodowcę winogron, ale na
Ukrainie, był Konstantinem, przywódcą Varinskich. Jego strategie uczyniły ich
najbogatszą i najbardziej groźną rodziną w świecie kryminalnym, a jego
bezlitosne czyny skazały go na piekło.
Zorana wiedziała, że bez względu na to czy będzie bitwa albo nie, czas
jego śmierci nadchodził - chyba, że jakoś zgromadzą cztery ikony Varinskich i
rozbiją cyrograf. Podeszła do męża, pocałowała go w policzek i wyszeptała - W
istocie, pieprzyć się jak króliczki.
- Przypuszczasz, że gdzie Aleksander nauczył się takiego zwrotu? -
Konstantin zapytał niewinnie.
Gdy już wychodziła, Zorana spojrzała jeszcze raz na swojego męża.
Puścił do niej oko.
Wysoka stodoła została zbudowana gdy Konstantin dostosował się do
żądań Firebird, aby mieć konia. Konia już nie ma, ale stodoła pozostała.
Wiatr dmuchał na nich jak szli do stajni, a zimny deszcz spadł jak tylko
weszli do środka, a tam poczuli ciepło i spokój. Pachniało tam sianem, skórą i
dobrym koniem. Zorana wyczuwała te szepty miłości i przypomniała sobie
momenty z przeszłości gdy ona i Konstantin wymykali się tutaj aby uciec od
hałaśliwych chłopców i ich młodszej siostry.
Przez ciepłe spojrzenia jej synowych które patrzyły w kierunku drabiny,
Zorana podejrzewała, że cieszą się podobnymi wspomnieniami.
- Tu jest bezpiecznie - Rurik zapewnił ich.
- Sprawdziliśmy - Jasha powiedział.
Parter został zagracony straganami, polanami na ognisko z okazji
czwartego lipca oraz wielką kupą rzeczy przykrytych przez derki.
- Zastanawiam się co jest pod kocami - Tasya dumała.
- Nie wiem. Co to może być? - Ann podeszła i zaczęła kopać.
Jasha ruszył się z prędkością światła, blokując jej stopę - Nie... kop...
detonatorów.
- Nigdy nie miałam takiego zamiaru - Ann powiedziała mile - Po prostu
chciał się trochę odpłacić za ten śmierdzący testosteron, który ostatnio tak
rozprzestrzeniacie.
Potarł swoją bladą twarz - Bardzo zabawne. Chcecie bym wniósł kosz na
górę?
- Możemy zrobić to same. Właśnie - Ann pchnęła go - wychodzisz.
- Adrik zostanie tutaj i spatroluje obszar - Rurik powiedział - Podczas gdy
mężczyźni zaplanują bitwę.
- Tylko najwytworniejszy wojownik zostanie aby chronić największe
skarby Wildersów - Adrik uśmiechnął się zadowolony z siebie przy Jasha.
Zorana klepała policzek swojego drugiego syna - Tylko mędrzec
dostrzega porażkę kiedy jej doświadczy. - zamknęła drzwi przed ich nosami.
Tasya i Ann już pomagały Karen wspiąć się po drabinie na piętro. Gdy
doszli do szczytu, Zorana podała im Aleksandra i sama wdrapała się na drabinę.
Kobiety zrzuciły swoje żakiety i ulokowały Aleksandra.
- Mężczyźni nie będą mogli podsłuchać nas tu na górze. - Ann rozłożyła
obrus na podłodze i zmusiła do ułożenia się na bok sterty siana aby spełnić rolę
krzeseł - A ja mam coś do powiedzenia co im się nie spodoba.
- W takim razie - Tasya wyładowała zapasy z kosza - proszę powiedz
nam. W tej chwili mogę się doczekać uczynienia ich nieszczęśliwymi.
- Gdy Jasha i ja pierwszy raz byliśmy ze sobą... - Ann zarumieniła się - To
znaczy, gdy zdałam sobie sprawę, że jest częścią paktu, Jasha został postrzelony
strzałą i musiałam ją wyjąć.
- Euw. - Karen zmarszczyła swój nos.
- Wiem - Ann przycisnęła swoją rękę do brzucha - Gorzej, podczas gdy
miałam swoją rękę wewnątrz jego ramienia, zraniłam się w dłoń i jego krew
połączyła się z moją. To zmieniło mnie. Od tamtego czasu, poczułam się
silniejsza, bardziej nieustępliwa. - pochyliła się do przodu i potrząsnęła palcem -
Ale co ważniejsze - gdy stanęłam twarzą w twarz z Varinskim, rozwinęłam
pazury. Tak w okamgnieniu! A to uratowało moje życie.
- Tak! - Karen podskoczyła na swoim miejscu i zabrała się za krojenie
kawałów brie - Kiedy poczułam smak krwi Adrika, byłam gwałtowniejsza i
wiem, że wyglądam na słabą, ale mniej niż miesiąc temu, cierpiałam z powodu
tuzina złamanych kości, a moje obrażenia wewnętrzne powinny były mnie
zabić. Lekarze mówią, że wyleczyłam się w zadziwiającym tempie. Pomyślałam
od samego początku, że to krew Adrika przywróciła mi moje zdrowie.
Tasya patrzyła na Zoranę - Ja nie dzieliłam krwi z Rurikiem, jeśli jednak
mogła bym być lepszym wojownikiem i pomóc w bitwie... Chcę tego.
- Nie dzieliłam krwi z Konstantinem także. - napięcie Zorany, które
trwało od czasu tej okropnej wizji opadło i wzięła swój pierwszy pełny oddech
od dwóch lat - Ale mam taki zamiar. Oczywiście, dla mnie, korzyści przeważają
wady.
- Jakie mogą być wady Mama? - Tasya otworzyła butelkę wina i napełniła
ich szklanki.
Ann była najbardziej roztropną dziewczyną i odpowiedziała natychmiast -
Jeśli dzielimy więź krwi ze swoimi mężami, możemy podzielić taki sam los -
jeśli pakt nie zostanie rozbity i zostaniemy zabite, możemy być skazane na
piekło jak demony.
- Pfft! - Tasya machnęła tym argumentem - Ja wybieram piekło ponad
wieczność w samotności.
- Tak - Zorana siadła na podłodze, usadowiła Aleksandra na jej kolanach -
Ja raczej spalę się z Konstantinem, niż będę się dobrze bawić na wszystkich
cudach nieba.
- Ja również - Karen powiedziała.
- I ja - Ann zgodziła się.
Zorana wyciągnęła swoją rękę ponad obrusem. Ręka Ann przykryła jej.
Tasya była następna a Karen ostatnia. Kobiety spojrzały sobie w oczy i kiwnęły
głową jednomyślnie.
- Nasz własny pakt - Zorana powiedziała - Dobry pakt, by walczyć ze
złem, które co noc skrada się bliżej.
- Babciu - Aleksander szarpnął za jej rękaw - Skarby!
Kobiety przerwały swój uścisk dłoni, podniosły szklanki i wzniosły toast
za siebie.
Wtedy Ann podała Zoranie drewniane pudło i dziewczyny przysunęły się
bliższej, gdy je otworzyła.
- Czym są twoje skarby? - Karen nie była w rodzinie wystarczająco długo
by wiedzieć.
- Pamiątki z mojego dawnego życia z moim cygańskim plemieniem i
jedyna majętność jaką przyniosłam gdy wyemigrowałam z Ukrainy - najpierw
Zorana wyciągnęła kulkę przędzy - To jest wełna, którą odwirowałam jako
dziewczyna. - dała to Aleksandrowi, który najpierw potarł to na jego twarzy a
następnie, jak koszykarz, rzucił tym do kosza.
Tasya oklaskiwała - Dwa punkty!
- Juhu! - Aleksander podniósł swoje piąstki.
- To jest wrzeciono, którego używałam by kręcić przędzą. - Zorana
uśmiechnęła się ponieważ coś sobie przypomniała - To jest również wrzeciono,
którego użyłam do dźgnięcia Konstantina gdy mnie uprowadził.
Karen śmiała się - Naprawdę? Pchnęłaś go nożem?
- Zasłużył na to. - Zorana podała to Karen.
- Nie mam co do tego wątpliwości - Karen powiedziała żarliwie.
- Oto mój kapelusz, część cygańskiego stroju. - Zorana nałożyła kolorowo
wyhaftowaną czapkę na głowę Aleksandra - Moja babka zrobiła ją dla mnie.
Była bardzo rozsądna. Powiedzieli mi, że pierwszy raz, jak mnie zobaczyła po
narodzinach, oświadczyła, że mam dar jasnowidzenia.
Aleksander zdjął czapkę, przeszedł przez obrus i położył ją na głowie Ann
- Ładnie! - powiedział.
- Dziękuję, Aleksander. - Ann pozowała mu.
- Ale to są po prostu symbole mojego życia. - podniosłym tonem, Zorana
przygotowała się by pokazać prawdziwy spadek - Teraz pokaże ci skarb.
- Skarb! - Aleksander śpieszył się z powrotem do Zorany i oparł o jej
ramię.
Wzięła zwykły brązowy worek skórzany z pudła, Zorana poluzowała
tasiemki i cztery kamienie wypadły na obrus przed nią. Jeden był kawałkiem
turkusa. Drugi był błyszczącym, ostrym, czarnym plastrem obsydianu, trzeci był
dużym, nieoszlifowanym czerwonym kryształem. Ostatni był zdeformowanym
białym kamieniem - Przez tysiąc lat, ta kolekcja kamieni była przekazywana
jasnowidzowi, który rodził się w każdej generacji.
- Jeśli ja była bym wciąż reporterem - Tasya powiedziała do Karen -
Zrobiła bym historię o tym.
Zorana potarła turkus swoim kciukiem - To jest kawałek nieba. -
następnie dotknęła obsydianu - To jest oknem nocy.
Karen przesunęła swoim koniuszkiem palca po ostrzu kamienia - Och! -
powstrzymała się i zbadała skórę - Skaleczył mnie!
- Obsydian jest wulkaniczną szklanką i brzeg może być tak ostry jak
skalpel chirurga - Ann powiedziała jej.
- To jest zamrożony płomień. - Zorana podała Karen szkarłatny kamień.
Karen trzymała to pod światło i w głębi jego serca, kamień świecił krwistą
czerwienią z niebieskimi pasmami. Wysapała w respekcie - To jest rubin?
- Największy jaki kiedykolwiek widziałam - Tasya powiedziała.
Zorana ułożyła ostrożnie biały, zdeformowany odprysk kamienia na
swojej dłoni - Ten jest najcudowniejszy ze wszystkich. To jest czystość.
- Z czego to jest? - Karen zapytała.
- Czystości - Aleksander odpowiedział ze zniecierpliwieniem brzdąca.
Zebrał cztery kamienie - niebieskie niebo, czarna noc, czerwony płomień i białą
czystość - i położył je w rzędzie przed nim. Wtedy, jeden po drugim, nazwał je i
położył w dłoniach Zorany.
Kiedy czwarty kamień, biały kamień, dotknął jej skóry, ziemia przechyliła
się na swojej osi, a w jej mózgu, słyszała echa jej własnej przepowiedni...
Dziecko dokona niemożliwego. I ukochana rodzina zostanie rozbita przez
zdradę... i skok do ognia.
Zadrżała.
Gdy była świadkiem wizji, nikt nie wiedział co to oznaczało, teraz jeden
po drugim, kawałki wpadły na swoje miejsce. Co więcej słyszała głos w swoim
umyśle...
Dziecko dokona niemożliwego. I ukochana rodzina zostanie rozbita przez
zdradę... i skok do ognia.
Nie wiedziała co to oznacza - czy Aleksander jest tym dzieckiem? I kto
jest ukochanym? Ale niedługo, będzie wiedziała. Może tylko pomodlić się, że
nikt nie umrze przed rozbiciem paktu, a jeśli ktoś musi, to lepiej ona niż
Konstantin. Lepiej ona niż, które z jej dzieci. Chętnie poświęciłaby się dla
swoich dzieci, dla ich żon, dla Aleksandra i dla Konstantina.
- Babciu - Aleksander potrząsnął nią - Aleksandr chcieć skarbów.
Nie zdając sobie sprawy co robi, trzymała kurczowo kamienie mocno w
swoich pięściach.
Rozejrzała się.
Jej synowe miały spokojne miny, dzieliły jedzenie i nie zauważyły
niczego. To dobrze. One powinni mieć jedną godzinę nie zacienione przez pakt,
przez wojnę, przez niepokój.
Zorana skubała swoje jedzeniu i sączyła wino i zauważyła Aleksandra,
który wyjaśniał Karen, po raz trzeci, czym były kamienie i co oznaczały.
Wspominała - On przypomina mi o Adrika w tym wieku, był bardzo skupiony i
intensywny.
Jej synowe wymieniły szybkie spojrzenia.
Łagodnie, Tasya powiedziała - Aleksander jest synem Firebird i wszyscy
kochamy go bardzo. Ale on nie jest powiązany z Adrikiem, albo Jasha, albo
Rurikiem.
Zorana wpatrywała się w Tasya. Na Aleksandra. Na kamienie. Słuchała
jego głosu, takiego jak jej synowie.
I znalazła się szybko na nogach - To nie prawda. Aleksander jest moim
wnukiem.
- Mama? - Ann również wstała - Myślisz...
- Ojciec Aleksandra jest moim synem. - to co sobie uświadomiła złamało
jej serce Zorana i dało nadzieję - I Firebird poszła po niego.
Rozdział 27
Około trzy godziny po rozmowie Douga z Vadimem, zadzwonił jego
telefon komórkowy.
- Doug? Tu Gloria. Słuchaj, nie cierpię zawracać Ci głowy o tej porze, ale
jacyś dziwni faceci kręcą się po śródmieściu dziś wieczorem. Alarm się włączył
przy restauracji i szeryf zadzwonił i poprosił mnie bym to sprawdziła. On jest
zajęty karambolem samochodowym. Jestem zaskoczona, że to nie Ty się tym
zajmujesz. - Wścibska jak zawsze, to była Gloria.
Ale był wdzięczny - Co z alarmem?
- Wiatr spowodował naderwanie się deski przy oknie i pękło, nie mogę
spać więc zeszłam by pomóc sprzątać. Tych dwóch facetów przechadzało się w
trakcie burzy, a jeden z nich, gdy rozmawiał, to jakby syczał.
- Jak wąż?
- Tak! Znasz go?
- Myślałem, że wyjechał z miasta.
- Tak jak powiedziałam, dziwne. Myślę, że oni muszą zażywać narkotyki.
- Gloria nie była kobietą, którą łatwo wstrząsnąć, ale teraz zabrzmiała
niespokojnie.
- Widziałaś może w którą stronę poszli?
- Wsiedli do samochodu i rozglądali się. Pomyślałam, że oni mogą
wywoływać zamieszki.
- Dzięki Gloria. Pójdę to sprawdzić.
- Hej, Doug? Możesz poprosisz o wsparcie. Oni naprawdę są facetami o
strasznym wyglądzie.
- Nie martw się. Zajmę się tym.
Uśmiechnął się zadowolony. Vadim zrobił dokładnie to czego Doug
spodziewał się: zorganizował zasadzkę.
Teraz, wszystko co Doug musi zrobić to sam musi wpaść im w łapy, by
dowiedzieć się szczegółów o ataku na Wildersów i przy odrobinie szczęścia
trzymać Vadima zabójców z dala od Firebird, wystarczająco długo by wróciła
do swojej rodziny i ostrzegła ich.
Oni byli jej rodziną. Nie byli jego - nie pragnęli go wcześniej i teraz oni
nigdy nie będą go chcieli.
Kto pragnąłby faceta, który sprzedał jego własną rodzinę bandzie
bezwzględnych morderców?
Światło z łazienki obudziło Firebird. Wsparła się na łokieć i osłoniła oczy.
Douglas był wyłaniającą się sylwetką w drzwiach - Przepraszam, że Cię
obudziłem.
Było ciemno na zewnątrz. Zegar wskazywał czwartą rano, ale był ubrany
w swój mundur policyjny.
- Co jest?
- Mój szef zadzwonił do mnie. - podszedł do niej - Ktoś wzywał do
wypadku na autostradzie.
Nauczyła się budzić się szybko, gdy musiała wstawać do dziecka. Jak
tylko obudziła się całkowicie, poprawiła poduszkę za plecami i skupiła się.
- Burza zerwała elektryczność powiedział.
Słyszała, jak wiatr bił przez drzewa.
Kontynuował - Ja mam generator. Telefony nie działają. Nie mogę z tym
nic zrobić. Ale jest już po burzy, a ponieważ jestem gliną, firma telefoniczna
zawsze naprawia moje linie jako pierwsze więc to powinno nastąpić niedługo.
- Jeśli nie działają telefony, to jak dowiedziałeś się o wypadku?
- Mam telefon komórkowy we wsparciu. W moim zawodzie, nie mogę
być złapany bez niego. - wyciągnął to ze swojej kieszeni w koszuli i wpatrywał
się niezdecydowanie - Powinienem zostawiać go Tobie.
- Nie. Potrzebujesz tego bardziej niż ja. Ale wiesz co? - wzięła go od
niego i zaprogramowała w nim numer to Wildersów - Jeśli wpadniesz w
jakikolwiek rodzaj kłopotów, możesz zadzwonić do domu i ktoś przyjdzie Cię
ocalić. Zapisałam ich pod czwórką, jak czterech braci. - zwróciła mu komórkę z
uśmiechem.
Nie odwzajemnił uśmiechu - Dziękuję. Dobry pomysł. Mam nadzieję, że
nigdy nie będę miał tego rodzaju kłopotów.
- Ja również, ale rodzina po to jest. - nie wiedział tego jeszcze. To
prawdopodobnie potrwa lata zanim zda sobie sprawę jak całkowicie może
polegać na jego braciach, jego ojcu i matce... i jej. Ale nauczy się. Ona tego
dopilnuje.
- Wyszedłem i rozglądałem się - powiedział - Nie czułem Varinskich, ale
system bezpieczeństwa powiadomi mnie o jakichkolwiek intruzach, ten pokój
służy jako solidna forteca i system odeprze napastników. Będziesz bezpieczna
podczas gdy będziesz spać, jeśli jednak nie wrócę przed tym jak wstaniesz i
będziesz chciała jeść, musisz wpisać kod. - umieścił kawałek papieru z
nagryzmolonymi liczbami na stoliku nocnym - Nie zapomnij.
- Nie zapomnę.
Umieścił Glocka obok papieru - Wiesz jak tego użyć?
Podniosła, sprawdziła - Mogła bym zastrzelić moich braci.
- Nigdy nie wątpiłem w to. - Douglas uśmiechnął się.
Dobrze, nie uśmiechnął się. Ale wyglądał na zadowolonego. Dobrze, nie
zadowolony... ale pomyślała, że zaczyna rozumieć go lepiej i to ją zadowoliło.
- Pistolet jest naładowany - powiedział - Jeśli wychodzisz z
jakiegokolwiek powodu…
- Wezmę to.
- Nie wyszedłbym gdybym myślał, że grozi Ci niebezpieczeństwo.
- Wiem.
Wyciągnął rękę i jego palce wisiały w powietrzu cal od jej policzka -
Bądź ostrożna. Zostań tu. Wrócę gdy tylko będę mógł, a następnie my... wtedy
możesz zawieść mnie do swojej matki.
- Twojej matki.
Jego ręka odpadła - Mojej matki.
Ponieważ odwrócił się, złapała go za mankiet - Nie powiedziałam ci
wszystkiego. Nie dla tego, że rozmyślnie to pomijałam, ale dlatego że mieliśmy
tyle innych rzeczy na głowie...
Stanął jak puma przewidująca atak - Co pominęłaś?
Nie było żadnego sposobu by powiedzieć to taktownie - My sądzimy, że
prędzej czy później - prawdopodobnie prędzej - Varinscy wprowadzą w życie
swój plan zaatakowania mojej rodziny i wymordowania ich.
- A więc zgaduję, że jak skończę swoją pracę dziś wieczorem to mogę
pomóc przy walce. - zabrzmiał tak mało porywająco, jakby bitwa rodziny była
czymś naturalnym. Wtedy pocałował ją.
Czuł jej smak, oddychał z nią a kiedy skończył, objął ją i wdychał zapach
jej włosów. To było jakby on mówiły żegnaj... wiecznie.
Położył ją na poduszkach i podszedł do drzwi; wtedy, jakby sobie coś
przypomniał - Powiedz mi - dlaczego Varinscy chcą ikony?
Krew odpłynęła z jej twarzy - Jaka... ikona?
- Oni proponują nagrodę za rosyjską ikonę. Myślałem, że wiesz coś o tym.
Tego Wildersi nie przewidzieli - Varinscy otwarcie polują na ikonę. Nie
zdali sobie sprawy, że każdy drań na świecie szuka ikony i szanse znalezienia jej
zostały zmniejszone.
Ale do tej pory, odkrycie każdej ikony było niewiarygodne. Musiała ufać
że cuda nie zawiodą ich i teraz.
Jak sprawnie wyjaśniać sytuację Douglasowi? - Są cztery ikony.
Posiadamy trzy. Gdy znajdziemy czwartą, gdy zbierzemy je razem, rozbijemy
cyrograf.
- Więc ikona jest bardzo cenna.
- Ona jest bezcenna. Varinscy nie chcą pozwolić nam zdobyć ją. Słuchaj,
Douglas. - chwyciła go za rękę - Moja matka miała widzenie i w jej wizji, każdy
z czterech synów Wildersów znajdzie ikonę. Varinscy nie zdają sobie sprawy,
że jesteś czwartym synem, ale... uważaj tam.
- Zawsze uważam - tym razem, ponieważ przyjrzała się jego twarzy,
pomyślała, że wygląda na zmartwionego. Ale pochylił się, pocałować ją
ciepłymi wargami.
Wtedy wyszedł.
Źle osądziła go. Był bohaterem pozytywnym. Dobrze zrobiła przychodząc
tu po niego.
Osunęła się niżej pod nakryciami i spróbowała wrócić do snu ale była już
całkowicie obudzona i zmartwiona.
Varinscy szukają czwartej ikony. Proponując nagrodę. czy Wildersi
wiedzieli?
Firebird odsłuchała wiadomości od Ann na jej telefonie komórkowym, ale
nie rozmawiała ze swoją matką od tej pory jak zostawiła ich trzy dni temu. Nie
wiedziała czy próbowali odnaleźć ją - jej telefonem został zniszczony w
oceanie.
Ale oczywiście odpowiedzieli na jej e-mail.
Wstała, owinęła koc wokół ramion i użyła kodu by zresetować system
bezpieczeństwa.
Wtedy przeszła korytarzem do biura Douglasa.
Drzwi zostały zamknięte na klucz.
Wpatrywała się niedowierzająco, wtedy spróbowała jeszcze raz.
Z pewnością zamknął na klucz.
Jej twarz poczerwieniała z gwałtownego wstydu.
Wiedział, że weszła do jego biura i użyła jego komputera. Dzięki
systemowi bezpieczeństwa znał każdy pokój, który odwiedziła.
Walnęła drzwi ręką.
Nie zaufał jej?
Nie. Wygląda na to, że nie
Miała gulę w głębi z swojego gardła, na to uczucie składało się z
zawstydzenie i zdrada.
Ale nie zdradził jej, niespecjalnie. On właśnie... nie miał takiej samej
wiary w nią jak ona w niego.
Jakiś głos wewnątrz jej głowy nasunął jej wątpliwości: co miał do
ukrycia?
Ale zignorowała tę obawę.
Wciąż musiała porozumieć się ze swoją rodziną.
Ok. Żaden e-mail. Telefon domowy był wyłączony. Ale Douglas miał
nowe BMW w garażu. Trzymał przynajmniej jeden dodatkowy telefon
komórkowy. Czy był tam?
Łapiąc jej torbę, poszła do łazienki. Gdy wyszła, miała na sobie dżinsy i
ubrudzoną brązową, dopasowaną koszulkę bawełnianą. Miała nóż przypięty do
jej nadgarstka. Spoczęła w fotelu i zasznurowała buty. Włożyła pistolet za pasek
i poszła przejrzeć płaszcze aby jakiś założyć - jej zniknął gdzieś w oceanie.
Znalazła brązową kurtkę ze skóry w szafie wnękowej, która to musiała
pasować Douglasowi jak rękawiczka. Skóra była miękka. Sprawdziła firmę - ta
rzecz musiała kosztować majątek.
I kolejny raz wątpliwość pojawiły się w jej głowie.
Gdzie Douglas dostał pieniądze za tę kurtkę? Na przeprojektowanie tego
domu? Na BMW?
Powiedział hazard, jeśli jednak to było prawdą, dlaczego zamknął na
klucz swoje biuro?
Znalazła klucze do BMW natychmiast; wisiały na haczyku wewnątrz
spiżarni gdzie Douglas mógł złapać ich po drodze na zewnątrz.
Nastawiła alarm, wyłączyła światła, wyciągnęła pistolet, otworzyła tylne
drzwi.
I słuchała.
Chmury ukryły księżyc. Noc była ciemna, bez oznaki nieuchronnego
świtu. Wiatr powiał, szarpiąc luźnymi deskami na ganku, wprawiając w drganie
metalowe rynny wyżej. Fale przetoczyły się do brzegu.
Ale nie słyszała żadnego ukradkowego ruchu, nie wyczuła żadnych
drapieżników w oczekiwaniu.
Ruszyła się ostrożnie w dół ganku, przystawała i słuchała, ale stawała się
pewniejsza siebie z każdym krokiem.
Jeśli jej ojciec miał rację - a zawsze miał - Varinscy sądzili, że gdy poszła
na dno oceanu, z powodzeniem zakończyli swoją misję. Gdyby myśleli inaczej,
zaatakowaliby przy domu Pani Burchett, albo tutaj. Była przekonana, że była
sama i bezpieczna.
Ale nie położyła pistoletu.
X5 BMW Douglasa zostało zaparkowane na żwirowym miejscu do
parkowania.
Na miejscu jej samochodu. Douglas umieścił go w garażu? Nie traciła
czasu na dowiedzenie się tego. Jej zawstydzenie co do nieufności do Douglasa
zmieniło się w niepokój.
Coś było nie tak.
Otworzyła samochód i usiadła na siedzeniu dla kierowcy, zamknęła na
klucz drzwi za nią i umieściła pistolet przy sobie. Włożyła kluczyki do stacyjki,
gdyby musiała uciekać, wtedy, za pomocą jej światła błyskowego, przedostała
się przez konsolę między miejscami a schowkiem. Zbadała kieszenie drzwi z
przodu i z tyłu. Pomacała pod siedzeniami i nad przednią szybą.
Żadnego telefonu komórkowego.
Ale ten samochód miał gałki wszędzie. Były gałki na suficie do
szyberdachu i gałki między miejscami na konsoli. Były gałki na kolumnie
kierownicy, na sprincie. BMW Douglasa miało wszystko - zdolność widzenia w
ciemnościach, wyregulowanie miejsca, czujnik parkowania. Gdzieś tam musi
być pewnego rodzaju urządzenie komunikacyjne.
Szturchała i szturchała, znaleziony czujnik parkowania... Jakoś, przeszła
do funkcji historii w systemie nawigacji. Próbowała przejść do następnej
funkcji, ale za to przeniosła się jeden poziom głębiej i znalazła listę odbywanych
tras.
Nie miała zamiaru sprawdzać.
Ale dwa słowa przyciągnęły jej uwagę.
Blythe, Waszyngton.
Ostatnim razem, gdy prowadził ten samochód, był w małej miejscowości
w Górach.
Jej usta były suche, jej oczy naprężyły się gdy sprawdzała trasę... zaczął w
Seattle, przy Szpitalu, prowadził prawie do jej domu i zrobił to tej samej nocy,
której wróciła z Seattle z dowodem, że nie jest córką Wildersów.
Pojechał za nią.
Był tym który patrzył na nią tej nocy. Udał się na zwiad lokalizacja
Wildersów domu.
Gdy zapytała go czy był tam, skłamał jej.
Dlaczego? Dlaczego kłamał?
Odpowiedź była zbyt oczywista.
Już wszystko zrozumiała, obejrzała się po lśniącym chromie, skórzanych
siedzeniach, supernowoczesnych technologicznych rozwiązaniach.
A kiedy już miał współrzędne, złożył propozycję Varinskim. Zapewnił
ich, że może dostarczyć namiary na Wildersów i zapłacili mu zaliczkę. To był
dowód na to jak dwudziestotrzyletnia sierota pozwoliła sobie na BMW, majątek
i kurtkę ze skóry.
Zdradził swoją rodzinę, jego syna... i jego dziwkę.
Ponieważ była tylko tym dla niego.
Biorąc klucze, światło błyskowe i pistolet, wysiadła z samochodu.
Wróciła na piechotę do domu, przyczajona w ciemności, nasłuchująca kłopotów.
Wściekłość nie sprawiła, że ona wyzbyła się swojej ostrożności.
Wprowadziła kod zabezpieczający i poszła na górze do jego biura.
Udzieliła informacji Douglasowi o rodzinie i ich słabościach. Powiedziała
mu że oni muszą mieć go po swojej stronie by wygrać ich bitwę z Varinskimi.
Zaufała mu kiedy ona nie powinna, zdradzając tym samym rodzinę, która
wychowała ją i dała jej wszystko, skazując na śmierć jej własnego syna.
Najważniejsze, że bez czwartej ikony, cyrograf nie mógł być rozbity. Konstantin
i ludzie, których traktowała jak braci i również jej kochany Aleksander, został
skazany na wieczność w piekle.
Ale te zamknięte na klucz drzwi do biurowa Douglasa, świadczyły, że
ukrywa coś. Niewiele myśląc, podniosła pistolet i błyskawicznie strzeliła do
zamka w drzwiach.
Pozwoli zarejestrować to jego systemowi bezpieczeństwa.
Podeszła do jego biurka i była rozczarowana odkryciem, że było otwarte.
Była bardzo chętna do odstrzelenia więcej zamków.
Grzebała w szufladach i w trzeciej szufladzie od dołu było to czego
szukała.
Czwarta ikona, zaplątana w wodorostach morskich, które próbowały
udusić ją i utopić.
Każdy z moich czterech synów musi znaleźć jedną z ikon Varinskich.
Tylko ich miłość może odnieść do domu święte kawałki.
To była wizja Zorany.
Ale to było gówniane. Firebird nie była miłością Douglasa Blacka.
Ponieważ okantował ją. Powiedział jej, że ją kocha ją. Obnażył jego serce i
duszę.
Ale to wszystko było kłamstwami.
Rozdział 28
Doug wolno jechał stromą, ciemną, krętą drogą, a jego potężny reflektor
punktowy omiatał od strony do strony ponieważ miał się na baczności przed
pułapką, która została zastawiona na niego.
W pewnej części jego umysłu, martwił się. Martwił się o zostawianie
Firebird w jego domu. Martwił się co Vadima Varinski zaplanował. Martwił się
o swojego syna, Aleksandra. Jeszcze nigdy nie miał nikogo, o kogo mógł by się
martwić, teraz odkrył, że posiadanie rodziny ma swoją cenę.
Przypominając sobie o telefonie komórkowym w jego kieszeni i numerze,
który Firebird zaprogramowała, zmienił swoje myśli. Posiadanie rodziny miało
swoją ceną - i schronienie. Całe swoje życie, nie miał nikogo za swoimi
plecami. Teraz, jaka dziwna myśl, że jeśli on byłby w tarapatach, ktoś
przyszedłby mu z pomocą. Albo, przynajmniej, Firebird myślała, że ktoś
przyjdzie mu z pomocą.
Jego reflektor punktowy wykrył wrak. Trzasnął po swoich hamulcach.
Skierował reflektor w kierunku skraju drogi. I tam to było, samochód
niedaleko krawędzi nasypu z jego przodem na chodniku.
Może to nie sztuczny wypadek. Może Varinscy mieli trochę zbyt wiele
zabawy.
Doug śmiał się z jego własnego humoru, wyregulował reflektor i zbadał
samochód od strony kierowcy i pasażerów. Nie mógł zobaczyć nikogo.
Gdzie byli?
Wyciągnął swój pistolet służbowy i ukrył w dłoni jego nóż, wtedy
wyszedł z wozu policyjnego. Smród Varinskich zachwiał nim jak uderzenie.
Tam musi być co najmniej pięciu albo sześciu z nich.
Foka naprawdę przecenił umiejętności Douga. Albo może to była kwestia
dumy. Może tym razem Foka chciał upewnić się, że zabił go.
Jak tylko Doug oddalił się od samochodu, potężny wilk wyskoczył z
ciemności. Obrócił się w bok i ranił go nożem, ponieważ bestia popchnęła go na
chodnik.
Varinski wydał okrzyk bólu. Doug złapał jego pysk, owinął ramię wokół
gardła, skręcił szyję pod jego ramieniem i tak mocno jak mógł, ugryzł go w
ucho. Dla jego ogromnej satysfakcji, krew napełniła się jego usta. Przekręcił
mocniej, poczuł, jak nogi kopnęły, pazury drapią... trzask szyi.
Jeden w mniej.
Kątem oka, zobaczył innych. Trzy wilki i dwóch ludzi, jeden niewielki i
wąski, drugi masywny, James Bond ciemny charakter.
Użył zwłok by tamować jego ruch, złapał pistolet i strzelił. Duży facet
zabulgotał i umarł.
Wtedy, od tyłu, ktoś kopnął Douga w żebra.
Jego następny strzał chybił. Kasłał. Strzelił jeszcze raz, wysyłając jednego
z wilków do lasu skamlącego jak szczenię.
Facet za nim zdzielił Douga i usunął pistolet z jego ręki. Kładąc jego
masywną stopę na szyi Douga, odwrócił go twarzą do chodnika i trzymał go tak.
Sześciu z nich. Siedmiu liczące zmarłego wilka. To gówno Vadim sądził,
że Doug ma ikonę i wysłał siedmiu ze swoich matołów by odzyskać ją.
Doug spojrzał w górę i zobaczył bliźniaka faceta, którego zastrzelił.
Świetnie. Dobry sposób by przysporzyć sobie przyjaciół. Zabij jego
bliźniaka.
Chudy Varinski mówił cicho do swoich ludzi - Wilki są tu bezużyteczne.
Chcę ludzi.
Dwa pozostałe wilki patrzały na siebie wątpliwie.
- Zmiana teraz - chudy powiedział. Nie podniósł swojego głosu ale Doug
zobaczył, jak wilki cofnęły się i zaczęły zmianę - Tak lepiej - zrobił krok w
przód, do reflektora Douga.
Brzydki. Cholera, ten facet był brzydki. Wąskie czoło, spiczasty ryj, ostre
zęby, szeroka szyja - przypominał olbrzymią, zmutowaną jaszczurkę. I Doug
rozpoznał głos. Ten facet był odpowiedzialny za atak na klifach.
- Foka - powiedział.
- Jakie pochlebiające. Znasz moje imię. - język Foka wysunął się
gwałtownie dotknął jego warg - Będziesz je wykrzykiwał niedługo.
- Czego chcesz? - Doug zapytał.
- Goga, wyjaśnij naszemu amerykańskiemu kuzynowi czego chcemy -
Foka powiedział.
Goga złapał jedną ręką włosy Douga i podniósł go do poziom swojej
twarzy. Z podmuchem czosnku, wykrzyknął - Gdzie jest czwarta ikona?
- Gdzie moje sto milionów dolarów? - Doug zapytał.
- Nie jesteś na pozycji do negocjowania - Foka powiedział - czwarta
ikona. Mów nam teraz, natychmiast. Chyba, że chcesz cierpieć.
Doug miał swoje stopy pod nim. Chwycił rękę, która trzymała jego
gardło. Użyć jego innej ręki do ściśnięcia tchawicy Goga. Ponieważ Goga
zwolnił uścisk Douglas kopnął w górę i na zewnątrz.
Jego stopa odbiła się od ramienia Goga.
Goga zawinął swój łokieć wokół kolana Douga i przekręciła.
Doug poczuł pęknięcie kolana.
Ból. Ból jak żaden, jaki kiedykolwiek czuł wcześniej. Pozostali dwaj
Varinscy warknęli i postąpili naprzód.
Doug nie poświęcił im żadnej uwagi. Za to zrobił szybki ruch i wcisnął
czwórkę na swoim telefonie.
Za nim, Goga wrzeszczał ze śmiechu.
Foka zachichotał i zapytał - Co zamierzasz zrobić? Wezwiesz wsparcie?
- Nie, dupku, podaję informacje swojej rodzinie o tobie i o tym co chcesz.
Wysyłam ich by ocalić Firebird, i może... ocalić mnie. I zabić ciebie.
Jeden z wilków usunął telefon z jego ręki, a gdy jego palce złamały się,
usłyszał, jak kobieta odpowiedziała - Hello?
Rozdział 29
- Halo? Halo? - Zorana usiadła na łóżku.
- Pomyłka? - ale Konstantin nie uwierzył temu tak łatwo. Nie teraz, gdy
wyczuwał smród Varinskich w swoich nozdrzach
- Nie sądzę. Musisz posłuchać tego. - włączyła światło i włączyła na
system głośnomówiący.
- Pewnie - przez planowanie bitwy on i tak nie zaśnie. On równie dobrze
może odbyć rozmowę z…
- Gdzie czwarta ikona? - niski głos wrzeszczał, ale w pewnej odległości -
Oddaj nam ikonę!
- Sprzedałem ją Wildersom. - głos, który wykrzyknął odpowiedź brzmiał
znajomo.
Teraz usłyszeli dźwięk łamania kości.
- Naucz się lepiej kłamać - głos był cichy ale groźba roznosiła się
wyraźnie po ich sypialni.
- Co Cie to obchodzi? - ten prawie znajomy głos wykrzyknął - Vadim
mówi, że zaatakujesz ich przed upływem miesiąca. Gdy to zrobisz, odzyskasz
ją.
- Ty głupcze. Atakujemy dziś jak tylko Vadim przybędzie. To jest dość
czasu dla nich aby połączyć ikony i… - ten cichy, okropny, syczący głos
przerwał - Muszę zadzwonić do Vadima. Goga, Dimitri, Grigori, Lyov -
upewnijcie się, że nasz drobny kuzyn nie kłamie.
Zorana stłumiła dźwięk telefonu - Co to jest? Kto to jest?
- Ktoś próbuje wystrychnąć Varinskich i zgaduję - Konstantin patrzył na
swoją żonę, tak bladą, tak dzielną - zgaduję że to jest nasz syn.
Zorana nacisnęła alarm ostrzegawczy obok łóżka.
- Co robisz? - Konstantin zapytał. Jakby nie wiedział.
- Wyślę kogoś by go uratować.
Adrik przybył jako pierwszy, rozbudzony i w ubraniu. Wszedł do pokoju
wolno, słuchając powtarzających się żądań czwartej ikony - ktoś próbuje
wyciągnąć informacje z niego.
- To twój brat. - przy tym pierwszym znaku od jej zaginionego syna,
Zorana przycisnęła rękę do swojego serca ale jej głos był opanowany.
- Tak też myślałem - Adrik pomasował swoje ramię - Zastanawiam się
czy mogę mieć dostęp do GPS-u w tym telefonie.
- Ja mogę. - Ann stała w drzwiach. Nosiła piżamę i szlafrok, ale jej oczy
były tak czujne jak Adrika - Trzymaj to w zawieszeniu. Wezmę to do pokoju
dziennego do komputera.
- Super! - Adrik był już na zewnątrz.
Jasha stanął za nią - Co mogę zrobić by pomóc, kochanie?
Obróciła się w kierunku swojego komputera w pokoju dziennym - Zrób
kawę.
Jasha wyszedł za nią skarżąc się - Zrób mi kawę. Napisz moje listy. Goń
mnie wokół mojego biurka. „Traktujesz mnie jak swoją sekretarkę” - ale zanim
wyszedł, ponuro obejrzał się na swojego ojca i jego wiadomość była jasna.
Miał do przekazania informacje, których dowiedział się wczoraj
wieczorem na swoim wypadzie do lasu.
Konstantine kiwnął głową. Porozmawiają później.
- Zrobię śniadanie - Tasya powiedziała.
- Pomogę. - Karen pojechała razem z Tasya w kierunku kuchni.
Konstantin został pobłogosławiony w jego dzieciach i ich żonach.
Rurik przybył, ziewając - Co opuściłem?
- Ty, leniwy synu, ty możesz mi pomóc się podnieść. - Konstantin
przeklął słabość, która przywiązała go do wózka inwalidzkiego.
Ale przez całą noc, knuł inną taktykę... Poczekał do czasu gdy Zorana
weszła do łazienki i zapytał cicho - Jak wiele detonatorów nam zostało?
- Kilka - Rurik pomógł mu przejść z łóżka do wózka inwalidzkiego -
Dlaczego pytasz?
- Varinscy zbierają się tam po co? Nie ruszamy się z domu. Czemu nie?
Wydajemy się praktycznie bezbronni. Cztery kobiety, trzech mężczyzn w pełni
sił, ale tylko trzech i ja, inwalida na wózku inwalidzkim.
- I Aleksander - Rurik powiedział.
- I Aleksander - Konstantin zgodził się.
- Ojcze, nie powinniśmy odesłać małego? - Rurik sprawdził wskaźnik w
butli tlenowej, która zwisała z oparcia krzesła.
Konstantin poklepał zmartwioną twarz Rurika - Mój synu, nie ma
żadnego bezpiecznego miejsca. Nawet tu nie jest bezpiecznie, ale on powinien
zostać z nami, z ludźmi których kocha, niż iść do nieznajomych i tam umrzeć.
Oni będą poszukiwać go. Oni zabiją go. Varinscy są bardzo dokładni.
- Wiem, Ojcze.
- Twój brat - Konstantin wskazał gestem w kierunku telefonu - twój
zaginiony brat właśnie podał nam informacje, które musimy wykorzystać.
Varinscy chcą zaatakować nas dziś. - przyłożył maskę tlenową do twarzy i wziął
długi oddech. Zachowywał swoją siłę, do czasu aż nadejdzie czas by zbić
Varinskich.
Nie miał wyboru.
- Oni czekają tylko na swojego przywódcę i może na wsparcie.
- Myślisz, że nie powinniśmy czekać - Rurik domyślał się.
- Niespodzianka jest zawsze dobrym elementem w bitwie. - Konstantin
był pochylony ku swojemu synowi i szepnął - Jeśli przyniesiesz mi detonator,
obiecuję, że mogę zaskoczyć ich.
Powiedział Rurikowi swój plan, a gdy jego syn zachichotał, Konstantin
poczuł dumę. Oczywiście, jeszcze nie stracił starego daru na dobrą strategię.
Ich druga linia zadzwoniła.
Rurik i Konstantin wymienili szybkie spojrzenia. Więcej złych wieści?
Zorana wyszła z łazienki, z ręcznikiem na głowie - Kto to?
Rurik spojrzał na ich aparat - Czy jesteś Nikczemnym Gościem? -
nacisnął guzik i włączył na głośnomówiący.
Kobieta w telefonie powiedziała - Tu Firebird.
Konstantin wzdrygnął się. Nie słyszał tego bólu w głosie jego córki od
czasu gdy przesłuchiwał ją o ojcu Aleksandra.
Zorana szybko przeszła w kierunku telefonu, gotowy by objąć dowództwo
rozmowy.
Konstantin nakazał jej ciszę - Co jest nie w porządku, bączek?
- Tato - Firebird wzięła długi oddech - Tata. Wszystko dobrze. Nie dzieje
się nic złego. Aleksander ma się dobrze?
- Bardzo dobrze Konstantin powiedział.
- Moje dziecko... - Firebird wzięła kolejny oddech - Przypuszczam, że
prawdopodobnie domyśliłeś się tego, ale wyjechałam aby znaleźć ojca
Aleksandra. Zrobiłam to. On nazywa się Douglas Black i jest również twoim
zaginionym synem. Nie uświadomiłam sobie tego wcześniej, oczywiście
myślałam, że jest Varinskim, który wytropił mnie i uwiódł w celu uzyskania
wiadomości o mojej rodzinie. O Wildersach.
Konstantin wykręcał swoje knykcie i zaplanował pierwszą lekcję, której
udzieli swojemu nowo odkrytemu synowi - gdy przeżyje bicie Varinskich, które
teraz wymierzają mu.
Firebird kontynuowała - To okazało się, że wtedy miałam rację.
Douglas... Douglas Black sprzedał nas Varinskim.
- Nie! - Zorana zrobiła krok w kierunku telefonu.
- Zanim się tego dowiedziałam, udzieliłam mu informacji. O nas.
Przepraszam tato - głos Firebird łamał się - Przepraszam.
Konstantinowi było przykro. Przykro, że jeden z jego własnych synów
zdradził jego rodzinę. Przykro, że ona cierpi przez to.
- Może ma coś na swoje usprawiedliwienie - Rurik mruczał.
- Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla niemoralności - Konstantin
powiedział chłodno.
Zanim mógł powiedzieć Firebird prawdę - że ten smarkach Douglas został
wykorzystany przez swoich niegdysiejszych sojuszników - dodała - Ale słuchaj.
To jest ważna część. Wracam do domu.
- Nie - Konstantin powiedział ostrzegawczo - Zostań gdzie jesteś.
Zaczynamy bitwę dziś rano.
- Muszę wrócić do domu, Ojcze. Mam czwartą ikonę.
Konstantin chciał krzyczeć z radości. Chciał płakać z przerażenia.
Jego córka, dziecko, które trzymał na swoim kolanie, ma w swoim
posiadaniu czwartą ikonę. Czwarta ikona! Ikona, która zjednoczy pozostałe i
rozbije cyrograf.
- Wiem, że przynieść ją powinna osoba, którą twój syn kocha, ale Douglas
nie kocha nikogo, więc przypuszczam, że jest to jedna z tych rzeczy, którą twój
syn spieprzył. - Firebird wyrzuciła z siebie słowa - Więc przepowiednia jest
poprawna w swojej drodze.
Nie zastanawiał się nad tym ze względu na gorycz. Konstantin powiedział
- Firebird, masz rację. Nie ma żadnego wyboru. Musisz wrócić do domu. - była
teraz w większym niebezpieczeństwie niż ktokolwiek z nich.
Rurik przeszedł blisko telefonu - Gdzie jesteś?
- W Rocky Klif - gdy przekazywała wiadomość, pociągała nosem.
Gdy Rurik odezwał się, wykorzystał swoją siłę kapitan lotniczego -
Firebird, jest tam gdzieś jakieś miejsce gdzie możesz spotykać się ze mną?
Jakieś mieszkanie?
- Um. Tak. Tak! - zabrzmiała na zaskoczoną - Jedź w kierunku
Shoalwater State Park. Jest tam parking.
- Doskonale. Będę tam w mniej niż godzinę.
- W mniej niż godzinę? - zabrzmiała na zdezorientowaną - Ale…
- Wyjdź stamtąd teraz, zanim oni wytropią cię - Konstantin dodał.
Słyszeli stuk ponieważ odłożyła na miejsce telefon.
Zorana złapała ramię Rurika - Przyprowadź ją do domu. Jakoś, odwieź ją
do domu.
- Dobrze, Mama. - Rurik poklepał jej rękę, wtedy obrócił się w kierunku
drzwi.
Adrik dotarł, uśmiechając się brutalnie - Ann znalazła go. Wiem gdzie
nasz zaginiony brat jest i jadę po niego.
- Upewnij się, że żaden z Varinskich nie jedzie za tobą - Konstantin
powiedział - I upewnij się, że oni nie wrócą!
- Dobrze Ojcze - chłopcy powiedzieli chórem.
Rurik objął Adrika za szyję - Chodź ze mną.
- Iść z tobą? - Adrik prychnął - Ja prowadzę. Jestem szybszy.
- Tak, możesz zawieźć nas na lotnisko - Rurik odpowiedział.
Adrik zatrzymał się ostrożnie - Co zamierzamy robić na lotnisku?
Rurik powiedział słowa, które zagwarantują dumę w sercu ojca -
Ukradniemy helikopter.
Rozdział 30
Doug nie wiedział jak długo Varinscy znęcali się nad nim. To wyglądało
jak dni. To było prawdopodobnie nie więcej niż godzina ponieważ słońce wciąż
nie przekroczyło horyzontu. Jednak musiał powiedzieć jedno dobrze sobie
radzili, to były świetne tortury. Ocenili jego ciężar podnosząc w górę za kaptur
wyjęli scyzoryki i przystąpili do pracy. Pocięli jego koszulę i odcięli jeden z
jego sutków. Grzebali między jego żebrami. I nawet nie chciał zastanawiać się
co zrobili z jego rękami.
Krew, zanim zaschnie jest bardzo lepka. I Doug zastanawiał się jak powie
Yamashita o dużej czerwonej plamie w samochodzie. Enzymy w krwi
zniszczyły farbę?
Foka przysunął swoją twarz blisko Douga i w jego bardzo akcentowanym
głosie powiedział - Jestem znudzony tobą. Jestem znudzony twoim oporem.
- Nie sprzeciwiam się. Mówiłem ci. Sprzedałem ikonę Wildersom.
Bezczynnie, Doug zastanawiał się ile kości mu złamali. Jego kolano, jego
żebra i jego ręka, po za tym czuł się całkiem dobrze. Oczywiście, to może być z
powodu upływu krwi, która wyłączyła jego mózg...
- Vadim nie wierzy ci. Powiedział, że jesteś łakomy. Powiedział, że są
inni licytanci który mogli zapłacić więcej. On mówi, że nie miałeś czasu dostać
tej oferty. - Foka oparł jego groźną twarz blisko - Tu są inne części ciała, które
Goga może odcinać.
Goga uśmiechnął się i kiwał głową.
- Jeden z nich, może zrobić krzywdę małym palcem. Czy wiesz czym oni
są? - Foka zapytał.
Doug wiedział dokładnie czym byli. Podniósł swoją głowę z przedniej
szyby. Uśmiechnął się bezczelnie - Jesteś jeden z tych facetów? Który uwielbia
bawić się klejnotami rodzinnymi innego faceta?
- Koshka - Foka wysyczał, a kiedy to zrobił, źrenice w jego oczach
zmieniły się w wąskie szpary.
- Jestem kawałkiem gówna? To od faceta, który nie tylko lubi grać
klejnotami innego faceta, ale naprawdę lubi kiedy one są klejnotami faceta z
rodziny.
Foka dał znak Goga.
Goga trzasnął swoją pięścią do brzucha Douga.
Super. Trochę uszkodzenia w miękkich tkankach.
Gdy skończył go kneblować, pomyślał, że ryczenie w jego uszach
ucichnie. Ale nie. To stało się głośniejsze i głośniejsze. Wtedy trąba powietrzna
dotknęła ziemi, napełniając powietrze brudem i cedrem i światełko tak jaskrawe
jak słońce oślepiło go.
To nie była jego wyobraźnia, albo początek śmierci. Varinscy ochraniali
swoje oczy i wykrzykiwali z niepokojem.
Bóg przybył egzekwować swoją zemstę na nich wszystkich.
Wtedy głos przy krawędzi światła odezwał się i Doug wiedział, że to nie
jest Bóg.
Ten głos powiedział - Wy gówna na pewno przeprosicie, za szykanowanie
mojego brata.
Doug nie mógł uwierzyć w to. Jego rodzina przybyła i to helikopterem.
Pantera, czarna jako noc, skoczyła na dwa wilki, rozcinając jednego
wzdłuż twarzy, rozdzierając drugiemu szyję jednym ugryzieniem.
Doug spadł z samochodu razem z Foką i wyciągnął pistolet zza paska
Foka i rozprawił się z nim ostro.
Pomyślał, że ma pięć strzałów i gdy tylko schował się za samochodem,
wysypał każdy wystrzał do swoich dręczycieli.
- Szybciej. Szybciej! - Firebird przemierzyła obok samochodu. Z każdym
krokiem, była świadoma ikony włożonej pod jej stanikiem wprost na jej sercu.
Jak tylko znalazła ją, była gotowa uciec z tego domu przy maksymalnej
prędkości. Nie zawahała się wziąć Glocka albo samochód Douglasa.
Potrzebowała wszystkiego, gdyż zamierzała zabrać tę ikonę do domu bez
ingerencji Douglasa i jego Varinskich. Przerwa w Rocky Cliffs była krótka,
wystarczająca aby zadzwonić do domu, a jazda do Shoalwater State Park była
denerwująca.
Rozejrzała się jeszcze raz - Szybciej, Rurik.
Nie chciała zatrzymać się na pustym parkingu wypełnionym stertą
przemoczonych liści i wyblakłych białych linii położonych na warstwie
czarnego asfaltu. Chciała kontynuować jazdę, aby znaleźć się jak najdalej od
Douglasa jak tylko mogła. Nie chciała stanąć twarzą w twarz z nim i nie tylko
dlatego, że pewnie zamordowałby ją, pomimo że to był wystarczający powód.
Nie, nie mogła przyglądać się, jak uśmiecha się z wyższością po zdradzie jej
rodziny.
Gdzie jest Rurik? Co on robi? Mogła dojechać Beemerem Douga do
domu za cztery godziny, albo pięć gdyby nie było dużego ruchu ulicznego i pod
warunkiem, że nie była by zatrzymana zbyt wiele razy przez patrol policyjny i
pod warunkiem, że Doug nie poinformował o kradzieży swojego samochodu.
Zawszony sukinsyn.
Prawdopodobnie to zrobił. Prawdopodobnie domagał się żeby ona została
aresztowana.
Chop-chop-chop, śmigła helikoptera przerwały jej zadumę. To nachodziło
szybko, przybierając na sile przez moment. Odwróciła się na północ wzdłuż
brzegu i tam to było, podchodził szybko, odkurzając wierzchołki drzewa,
stwarzając wir szczątków. Samolot wisiał w powietrzu nad parkingiem, wtedy
łagodnie zatrzymał się na asfalcie. Drzwi pasażera otworzyły się i ujrzała Rurika
wołającego ją. Pobiegła z głową pochyloną do dołu, śmigła przecinały
powietrze, rozprawiając się ostro z nią do czasu gdy osiadła na miejscu. Zanim
nawet zapięła pasy podniósł się w górę w powietrze i jak tylko była
zabezpieczona, skierował się w stronę domu lecąc szybko.
Założyła słuchawki.
Mówił do mikrofonu, jego głos rozbrzmiewał w jej uszach - Co do
cholery stało się z twoimi włosami? To wygląda jakbyś wpadła pod kosiarkę do
trawnika.
- Nie, to zostało ścięte nożem.
Prawie mogła słyszeć, jak szukał po omacku dobrej odpowiedzi. Po
trzydziestu sekundach, powiedział - Super helikopter, hę?
- Super - mamrotała. Ale to był świetny helikopter, ze skomplikowanymi
wskaźnikami i bogatymi skórzanymi siedzeniami.
- To jest Bell 206B3 JetRanger III, miejsca na pięć osób, robi dwieście
dwadzieścia kilometrów na godzinę...
Spiorunowała go wzrokiem z miażdżącą pogardą.
- Albo, dla ciebie szczura lądowego, sto trzydzieści sześć mil na godzinę.
W domu będziemy w ciągu pięćdziesięciu minut - spojrzał na nią - Masz to?
- Ikona? - ścisnęła swoją rękę na małym, twardym kwadracie ukrytym na
jej ciele - Jest w bezpiecznym miejscu.
- Niebo nie jest mi przychylne, ale modliłem się, aby czwarta ikona
odnalazła się - z typową braterską szczerością, powiedział - Ty to znalazłaś?
Jesteś pewna, że nie jesteś prawdziwą miłością naszego brata?
- Skąd masz helikopter? - zapytała.
- Oh Firebird. Powiedz mi jaki on jest.
- On jest wstrętną, kłamliwą łasicą.
- Naprawdę? - Rurik najwyraźniej był wstrząśnięty - łasica?
W tej rodzinie, nawet nie mogła użyć metafory - Nie. Jest pumą. Ale to
nie zmienia faktów. On powinien być łasicą.
Rurik musiał słyszeć drżenie w jej głosie i musiał bać się ataku łez, bo
powiedział - Pożyczyłem to od przyjaciela.
- Co?
- Helikopter.
Miała dziwne przeczucie - A on wiedział, że pożyczyłeś to?
- On nie będzie zwracał na to uwagi. On jest byłym pilotem wojskowym,
facetem z talentem do zarabiania. - Rurik skoncentrował się bardzo mocno na
wskaźnikach i horyzoncie.
Wyszarpnęła podkładkę do pisania i rzuciła okiem - Był używany tylko
dwa razy.
- Tak, wdrażam go do pracy.
- Nie wiedziałam, że możesz latać helikopterem.
- Pewnie, że mogę. Pamiętaj, gdy zmieniam się, jestem jastrzębiem. Mogę
latać wszystkim.
- Pewnie - obróciła się do niego - Powiedz mi ile helikopterów
pilotowałeś?
- Spędziłem dużo godzin w symulatorze helikoptera.
Wyrosła w tej rodzinie śmiałków - To jest twój pierwszy raz przy
kontrolkach?
- Nie wrzeszcz w ten sposób! - stuknął w swój kask ponad swoim uchem -
To jedynie mój pierwszy raz w powietrzu. I miałbym ochotę zwrócić uwagę, że
prowadziłaś miły Beemer.
- Pożyczyłam od przyjaciela. - Firebird obnażyła swoje zęby w dzikim
uśmiechu - On nie będzie zwracał na to uwagi.
Radio zatrzeszczało - Rurik, ty łajdak, co robisz z moim JetRangerem?
- Po prostu wziąłem go na przejażdżkę, Ethan. Po prostu wziąłem go na
przejażdżkę.
- Właśnie dałem w rozliczeniu stary za tą piękność, a jeśli zrobisz
chociaż jedną rysę na jego nieskazitelnie czystej farbie…
- Ojej! To była gęś uderzająca przy dwustu dwudziestu kilometrach na
godzinę - Rurik wykrzyknął.
- Jedno zadrapanie - Ethan odkrzyknął - i będę miał cię aresztowanego i
zamkniętego w celi więziennej tak głęboko, że jedyną rozrywką będzie walenie
konia!
Po raz pierwszy od tej pory, gdy znalazła ikonę, napięcie opadło z
Firebird i uśmiechnęła się.
Rurik dotknął swojego policzka swoim palcem. Wciąż z tą oburzającą
niewinnością w jego głosie, powiedział - Cóż, Ethan, jesteś strasznie surowy. To
nie jest tak, że ja nawet nie wiem jak latać helikopterem.
Firebird usadowiła się na swoim miejscu i pozwoliła kłótni tych dwóch
ludzi oderwać ją od jej niepokojów, od jej smutku, od okropnej prawdy.
Trzymała czwartą ikonę. Teraz wszystko zależało od niej i ona sama
zjednoczy to z pozostałymi trzema i zakończy cyrograf.
Rozdział 31
Doug obudził się gwałtownie spadając z miejsca dla pasażera jego
policyjnego wozu jadącego w dół autostrady, na sygnale. Wpatrywał się w
prędkościomierz, który zachwiał się przy przeraźliwej prędkości i głosem, który
był niczym więcej niż rechotem, zapytał - Co ty do cholery robisz?
- Wiozę nas do domu w pośpiechu. - ręka pojawiła się przed twarzą
Douga - Jestem twoim bratem Adrikiem.
- Na miłości boską, połóż rękę na kierownicy - Doug powiedział.
Ręka zniknęła - Za bardzo się przejmujesz.
- Jestem gliną. Moim obowiązkiem jest się martwić. - Doug potoczył
swoją głowę w kierunku kierowcy.
Oprócz ciemnych włosów i zielonych oczu, ten facet wyglądał jak Doug,
którego widywał w lustrze co ranek - wysoki, z szerokimi ramionami.
Wow. Naprawdę miał brata.
Brat, który mógłby ocalić Firebird - Ktoś musi…
- Iść po Firebird? - Adrik skończył - Ktoś poszedł.
- Przyrzekasz?
- Nie kłamię.
- Dzięki Bogu! - Doug wymamrotał.
Na ile był w stanie stwierdzić, każda część jego ciała została zmiażdżona,
rozdarta, rozbita, i porąbana. Podczas gdy torturowali go, krzyczał trochę jak
dziewczyna ale miał swoją zemstę - zabił człowieka, który wyglądał jak
jaszczurka i widział z zadowoleniem jak Adrik, jego brat pantera, wyczyścił
drogę z ostatnich z nich.
Doug powinien być wrakiem, fizycznie i emocjonalnie, ale za to, gdy zdał
sobie sprawę, że jego rodzina wysłała kogoś by ratował jego dupę, dobrze się z
tym czuł - Jestem twoim bratem Douglasem - powiedział.
- Muszę Ci pogratulować.
- Że przeżyłem tortury?
- Nie. Dlatego, że posiadasz normalne imię. - Adrik uśmiechnął się - My
Wildersowie żyjemy po to by być torturowanymi.
- Jestem zadowolony, że zachowałem tradycję rodzinną.
- Masz. To jest dla ciebie. - Adrik podał mu butelkę wody - Wypij to
wszystko. Jesteś Wilderem - szybko się uzdrawiamy, ale jesteś w gównianym
stanie, a będziemy Cię potrzebowali w bitwie. Jest też kanapka dla ciebie na
podłodze - woda ugasiła okropne pragnienie, a zwykła wzmianka o kanapce
sprawiła, że gruczoły ślinowe Douga zaczęły pracować. Dał nura w brązową
torbę i wyjął kanapkę z tuńczykiem.
- Uczynisz naszą matkę bardzo szczęśliwą - Adrik powiedział niejasno.
Doug otworzył pojemnik z kanapką i zastanawiał się dlaczego zwykła
wzmianka o jego matce sprawiła, że jego dłonie pocą się. Gdy zastanowił się
nad tym musiał przyznać...
- Mimo wszystko, szkoda twojego palca. Po tym jak zabiliśmy
Varinskich, rozejrzałem się za nim, ale nie miałem szczęścia.
Doug podniósł swoją prawą rękę i trzymał ją przed oczami. Tylko
pokrwawiony kikut pozostał gdzie powinien być jego mały palec - Nie mogłeś
tego znaleźć. Ścięli to w innym miejscu.
- Zrobili też coś z twoją drugą ręką.
Doug podniósł swoją lewę ręka i wpatrywał się w głębokie rozcięcie w
jego dłoni - Oh, tak. Pamiętam. Chcieli wziąć mój kciuk ale używali scyzoryka i
kość była zbyt mocna. Więc machnęli ręką i odcięli mały palec.
- Do dupy - Adrik zabrzmiał jakby wiedział dokładnie jak to było bardzo
do dupy, a także wiedział, że Doug przeżyje by walczyć jeszcze raz. Szybko.
Jesli nie zostaną zabici przez jego prowadzenie. Adrik sięgnął do chipsów
jedną ręką i użył drugiej by odsunąć jego ciemne włosy z jego oczu.
- Co kierujesz swoim ptakiem? Naprawdę, człowieku - Doug powiedział -
Zwolnij.
- Byłem młodocianym przestępcą, wiesz. Prowadzenie policyjnego wozu
patrolowego było moim marzeniem. - Adrik zabrzmiał pogodnie - Po za tym
mamy wojnę do wygrania.
- Później - Doug zjadł kęs kanapki i garści chipsów
- Tata wszystko zaplanował. Rurik i ja zaprowadziliśmy czterech
Varinskich na szukanie wiatru w polu po drodze na lotnisko, a kiedy złapaliśmy
ich w pułapkę, wyeliminowaliśmy ich. To pomoże, ale nie dostatecznie,
ponieważ bitwa właśnie się zaczęła - Adrik rzucił okiem na swój nadgarstek,
gdzie nosił zegarek - Teraz.
Doug docenił brata za poczucie humoru. Nie był tak szczęśliwy jak Adrik
- Prędkościomierz tylko idzie do stu dwudziestu.
- Chcemy wyprzedzić Rurika - Adrik zaśmiał się głośno - Ale nie mamy
szans bo helikopter potrzebuje tylko pięćdziesięciu minut. Ale kocham
prędkość.
- Dlaczego chcemy go wyprzedzić?
- Ponieważ on jest tym który ma Firebird.
- On ma ją bezpieczną? Doug chciał paść z nóg - Wiesz to na pewno?
- Wiem to na pewno. - przyjazny ton Adrik zniknął - I również wiem, że
powiedziała, że zdradzasz nas do Varinskich.
Tortury, które Doug cierpiał były niczym w porównaniu do bólu jaki
odczuł, że Firebird dowiedziała się co zrobił - Ona wie?
Adrik był tak przyjazny jak jaszczurka, która odcięła palec Douga -
Wszyscy w rodzinie wiedzą.
- Pieprzę każdego w rodzinie. Nie troszczę się o rodzinę. Nie znam
rodziny. - Doug wiedział, że zranił człowieka, który ocalił go od pewnej śmierci
- Ale lubię Firebird i schrzaniłem wszystko... Kocham ją a ona mnie nienawidzi.
- To jest milsza wersja tego co powiedziała.
Gdyby Doug myślał, zauważyłby, że Adrik zabrzmiał znowu przyjaźnie,
tak jakby pochwalił faceta, który lubi jego siostrę nade wszystko.
- Nie wiem co zrobić, żeby jej to wynagrodzić.
- Mała sugestia - gdybym był tobą, ocaliłbym jej życie.
- O czym Ty mówisz?
- Firebird ma czwartą ikonę.
- Cholera co Ty mówisz. - jak znalazła ikonę? Gdy Doug wyszedł,
zamknął na klucz swoje drzwi od biura. Co zrobiła by się tam dostać? I
dlaczego?
Adrik kontynuował - Varinscy już otoczyli dolinę, więcej ich przychodzi
przez cały czas i zrobią wszystko by zabić tego, kto przyniesie ikonę.
Nagle, wszystkie dolegliwości, wszystkie pytania i wina, która zadręczała
Douga opadły - Jedź szybciej - powiedział.
Rozdział 32
- Jak wiesz, czwarta ikona jest w drodze. Pozostałe trzy są na górze w
pokoju czekając na szansę zjednoczenia - Konstantin usiadł przy stole
kuchennym, kierując operacją w tym spokojnym, pewnym siebie sposobie - Ann
odkryła dla nas na swoim komputerze, że młody dowódca Varinskich, Vadim,
za godzinę wyląduje na ziemi w Everett prywatnym odrzutowcem. Wynajął dla
siebie limuzynę by zabrała go tu. On przywiezie ze sobą tuzin ludzi. Oni są
najlepszymi wojownikami i strategami Varinskich. Wojsko, które oblega nas...
nie jest takie. - wskazał kołem w kierunku domu - Potrzebujemy przewidzieć
zakłócenia jakie mogą spotkać Rurika i Firebird. Potrzebujemy czasu dla Zorany
by zebrała ikony i rozbiła pakt. I oczywiście musimy zgotować młodemu
Vadimowi taką scenę chaosu, że kiedy on przybędzie zapłacze jak niemowlę. Ze
względu na te wszystkie powody, zdecydowałem się podjąć inicjatywę i
wszcząć bitwę. Wiem, że jest nas niewiele.
Zrozumiał sens niedopowiedzenia, szczególnie teraz, kiedy sześcioro
ludzi usiadło naprzeciw niego - cztery kobiety, jeden mężczyzna i dziecko.
Tak, szanse były bardzo niewyrównane.
Zorana, Ann, Tasya, i Karen były gwałtowne w ich determinacji i obronie
ich ukochanych. Dobrze zostali nauczeni samoobrony. Ale były miękkie jak to
kobiety. Nie cierpiały zadawania jakiegokolwiek bólu.
Jego synowe były ubrane jak żołnierze i nosiły broń osobistą, ale nie
mogły nabrać zawodowego wojownika. Miały piersi i biodra. Pachniały
kwiatami i przyprawą. Były kobietami.
Jasha również został ubrany w moro i miał broń.
Konstantin uczył Jashe walki od dnia narodzin i prawdopodobnie był
twardszy niż jego inni synowie, Jasha był jego najstarszym.
Aleksandr był diamentem rodziny, czysty, silny i musiał być chroniony.
Zajmował miejsce przy Karen, układał swoją układankę i patrzył w górę od
czasu do czasu by dodać słowo albo dwa, zazwyczaj było to - Nie! - albo -
Pieprzyć się jak króliczki! - A czasami - Źli Varinscy!
Konstantin kontynuował swoją przemowę zagrzewającą do wysiłku - Ale
mamy sporą przewagę nad Varinskimi. Widziałem jak ich ludzie zbierają się w
lesie otaczającym dolinę.
Jeszcze lepiej, wczoraj wieczorem, wysłałem swoich synów wśród nich
jako szpiegów. Czemu nie? Bestie na zewnątrz nie znają każdego kuzyna i po
ciemku, moi synowie wyglądali i brzmieli jak Varinscy.
- Od dnia gdy dowodziłem Varinskimi, organizacja stała się byle jaka.
Wielu z tych młokosów nie ma doświadczenia. Przyszli bez zapasów albo
zaopatrzenia. Oni są głodni i jest im zimno. Oni nie mogą ruszyć się do czasu
gdy ich przywódca nie znajdzie się w tym miejscu. Najlepsze ze wszystkiego
jest to, że - uśmiechnął się - oni sądzą, że jesteśmy słabi.
- Jakie są nasze wady, Ojcze? - Karen siedziała naprzeciwko, jej ręce
złożyła przed sobą.
Odpowiedział szczerze, jaki miał inny wybór - Varinscy są najlepszym
wojskiem diabła i jest tam co najmniej stu ludzi. Ludzi ze złym płynącym w ich
żyłach. Ludzi, którzy lubią zabijać, którzy lubią tortury. Oni rozerwą nas na
strzępy.
Tasya podniosła swoją brodę - Mam taką samą łaskę dla Varinskich, jaką
oni mieli dla mnie w kopalni.
- To jest rozsądne - Konstantin powiedział - Największą wadą, którą
mamy jest to, że oni walczą by być specjalnymi, zmieniać się w ptaki drapieżne
i lecieć na skrzydłach w burzy, albo stać się wilkami i biec przez las, albo stać
się wielkimi kotami i skakać od drzewa do drzewa. Doświadczyłem radości tych
wolności - one są uzależniające i za każdym razem gdy oddałem się
przyjemnościom, stawałem się bardziej bezwzględny i mniej ludzki. - spuścił
wzrok na swoje ręce.
Patrząc w górę, zauważył podobny smutek na twarzy Jasha.
Tak, Jasha wiedział. On i jego syn byli wilkami, a dzikość w ich duszach
nie chciała być zamknięta w klatce.
Konstantin przyznał się - Także ja jestem wadą. Dla ciebie. Dla
wszystkich z was. Zażywam swoje leki, oddycham za pomocą maski tlenowej.
Boję się, że w decydującym momencie, zawiodę was.
Jasha śmiał się długo i głośno - Tato, nie jesteś żadną wadą. Bez ciebie,
nie mielibyśmy żadnego planu bitwy. Przede wszystkim, zabijemy ich
wszystkich i rozbijemy pakt tak abyś mógł żyć długo! A kiedy przejdziesz na
tamten świat, będziemy wiedzieć, że gdy nadejdzie nasza kolej, zobaczymy się
w niebie.
Jego syn był dobry. Dobry. Dotknięty, Konstantin powiedział - Ja też
mam taką nadzieję. Padnę w walce. To, przynajmniej mogę obiecać.
Ann wyciągnęła swoje ręce, Jasha i Karen i jeden po drugim każdy przy
stole dołączył swoje ręce - To są Varinscy - powiedziała - Oni są Ciemnością.
Walczymy z nimi więc to robi z nas Światło.
Aleksander podszedł do stołu i także położył swoje ręce.
Serce Konstantina napełniło się z dumą - Jak na kobietę, Ann wygłosiłaś
dobre przemówienie.
Ku jego zaskoczeniu, Ann westchnęła.
- Możesz wyjąć człowieka z kraju rodzinnego ale nie możesz usunąć kraju
rodzinnego z człowieka - Jasha poradziła jej.
Konstantin nie zrozumiał co powiedział źle, ale czasami, to było tylko
wiadome dla kobiet, więc nie chciał nawet próbować. Założył okulary na nosie,
podniósł papier, który leżał przed nim - Jasha, zabierz Ann i jej komputer.
Spowoduje to oczywiście że oni pomyślą, że wyjechałeś. Ktoś na pewno
pojedzie za tobą, ponieważ pojechali za Rurikiem i Adrikiem. Gdy odciągniesz
ich daleko, pozbyć się ich, zabierz Ann tam gdzie będzie miała połączenie z
Internetem i pozwól jej pracować. Ann wiesz, co zrobić.
- Przelać wszystkie pieniądze Varinskich z kont jakie tylko znajdę na
rzecz organizacji charytatywnych - anemiczna cera Ann płonęła w oczekiwaniu
- Daj mi dwie godziny a wszystko wyczyszczę.
- Wiem, że będę tu i będę walczyć dobrą walką - Tasya powiedziała - Ale
jestem dumna z ciebie Ann. Nie wiem czy będziemy mogli zniszczyć pakt…
Jasha przerwał jej - czwarta ikona jest w drodze. Rurik i Firebird nie
zawiodą nas.
Tasya kiwnęła głową - Tak, ale choćby nie wiem co, bieda naprawdę
zaboli Varinskich.
Ann uśmiechnęła się promiennie - Nie mogę się doczekać.
- Jasha, wracaj szybko jak tylko będziesz mógł. - Konstantin patrzył na
Ann ponad swoimi okularami - Nie podoba mi się, że zostawimy cię samą,
ale…
- Tato - Ann wzięła go za rękę - Zwyciężyłam Varinskich już wcześniej.
Chcę to zrobić jeszcze raz. - popatrzyła znacząco na Jasha - Zwyciężyłam
Varinskich, zdobyłam i utemperowałam Wildera.
- Tak samo ja. - Tasya uśmiechnęła się po szelmowsku.
- I ja - Karen powiedziała - Jak to zrobiłaś?
- Wzięłam krew od niego? Ugryzłam go - Tasya zwierzyła się - On lubił
to.
- Tak jak ja. Tak jak on - Ann uśmiechnęła się do Jasha - Jesteśmy
jednością.
Jasha zmarszczył brwi niezmiernie - Ja nie chcę byś podzieliła mój los.
- To jest moja decyzja, moja miłości - Ann odpowiedziała.
Konstantin posłał Zoranie zaskoczone spojrzenie.
Uśmiechnęła się pogodnie.
On, również, został ugryziony w nocy. On, również, lubił to, albo
przynajmniej lubił sprawy, które towarzyszyły temu - Jaki jest tego cel?
- Wasza krew daje nam siłę - Zorana powiedziała.
- I one będą smażyć się w piekle z nami przez dzielenie tej więzi - Jasha
powiedział swojemu ojcu.
Konstantin wpatrywał się w swoją żonę: drobna, kochająca, gwałtowna -
Tylko ja jestem pewny cierpień w piekle jeśli umrę przed rozbiciem paktu. Ale
gdy myślę, że dobrowolnie podzieliłabyś ten los...
Zorana wstała i podeszła do niego, chwyciła go za rękę i uklękła - Nigdy
nie było wątpliwością co do mojej miłości. Ani czas ani odległość nie mogą
rozdzielić nas. Jesteś wszystkim dla mnie.
Łzy napłynęły do jego oczu. Zarzucił ręce wokół jej szyi. Przyciągnął ją
blisko, przycisnął swoje wargi do jej czoła i wyszeptał - Wiele... lat temu,
Zorana, uratowałaś mnie przed samym sobą. Choćby nie wiem gdzie mój los
zaprowadzi mnie, będę kochał cię na wieczność, w ziemskim padole albo
następnym.
Gdy nareszcie podniósł swoją głowę, Ann stała ze swoją twarzą ukrytą na
klatce piersiowej Jasha, a Tasya i Karen wycierały ich wilgotne oczy w ręczniki
papierowe.
Konstantin wyraził gestem, aby dały mu jeden z ręczników papierowych i
wydmuchał nos - Teraz, musimy śpieszyć się. Ten Vadim, ten przywódca,
będzie tu w ciągu dwóch godzin. Tak, Ann i Jasha, wychodzicie teraz - gdy Ann
zawahała się, powiedział - Już się pożegnałaś. Teraz!
Jasha owinął ją w płaszcz i wziął ją za rękę.
Konstantin nasłuchiwał ich samochodu, a kiedy go usłyszał, machnął do
Tasya aby podeszła do okna. Była reporterką; zaufał jej osądowi.
- Prowadzi Ann. Cofa się. Jadą do przodu. Cofają się, jadą do przodu. Nie
to zawracanie na trzy. Zawrócili i wyjeżdżają. Jest jeden pojazd Varinskich na
ich ogonie. - Tasya odwróciła się do pokoju i prawie uśmiechnęła się, ale nie
całkiem - Oni pociągnęli przynajmniej pięciu Varinskich za sobą. Mam
nadzieję, że jak trzeba będzie się nimi zając to ona sobie poradzi.
- Ann jest bardzo inteligentna. Jeśli ona postanowi, że powinna uczyć się
czegoś, ona jest jak bibliotekarz. Prowadzi badania i uczestniczy w zajęciach. -
Konstantin podniosło papier jeszcze raz - Zanim została kobietą Jasha, brała
lekcje jazdy. Ona uczyła się jak powstrzymać porywacza, jak prowadzić szybko,
jak do wpaść w poślizg kontrolowany i zahamować. Moja córka Ann - ona nie
jest ani tak słodka ani tak bezsilna jak wygląda.
Konstantin szarpnął papierem - Tasya, zajmiesz miejsce Rurika w
planowaniu. Karen, zajmiesz miejsce Adrika. Wszyscy wiecie, co zrobić?
Każdy kiwnął głową.
- W takim razie zaczniemy w ciągu dziewiętnastu minut, dokładnie o
dziesiątej - uśmiechnął się. Przewidywał ten moment od bardzo dawna -
Zorana? Czy pomożesz mi w moich przygotowaniach?
Rozdział 33
Zorana wypchnęła Konstantina na frontowy ganek - Nie podoba mi się to
- mamrotała - Musi być inny sposób.
- Jest sto różnych możliwości, ale to jest najlepsza droga od samego
początku. - skupił swoją uwagę na tłumie Varinskich, którzy stanęli za
parkanem wokół jego trawnika. Popatrzyli na niego, dwa tuziny silnych i
rosłych mężczyzn, którzy już dłużej nie słuchali rozkazów Vadima by pozostać
w ukryciu. Ubrany w swoją piżamę i szlafrok, osunął się w swoim wózku
inwalidzkim.
- Idź zagraj swoją rolę - powiedział do Zorany - I spróbuj wyglądać słabo.
Podeszła do ogrodzenia i zamachała do Varinskich.
Nie odmachali.
- Mój mąż, wielki Konstantin, wie kim jesteście i że patrzycie na nas -
krzyczała.
Konstantin krzyknął do niej - Głośniej.
- Kazałeś wyglądać na słabą więc nie chciałam wrzeszczeć. Nie myśl
sobie, że nie wiem jak - warczała nerwowo - Mimo wszystko, byłam Twoją
żoną przez trzydzieści siedem lat.
- Jesteś niezłą komediantką - ale nie powiedział tego głośno; była i tak już
narażona na stres.
- Mój mąż, wielki Konstantin, wie kim jesteście i że patrzycie na nas. -
Zorana rzeczywiście wiedziała jak ryknąć. Dowiodła tego teraz - Zapewne
dzięki twoim wielkim umiejętnościom obserwacji, wiesz, że nasi synowie
zostawili nas. Więc mój mąż chce zaproponować ci interes.
Nikt nie poderwał się w kierunku ganku. Nikt nie wyciągnął pistoletu.
Teoria Konstantina była prawdziwa - czekali na instrukcje od ich
przywódcy.
- Mój mąż, wielki Konstantin, chce zaproponować sibie jako poświęcenie
dla jego rodziny. - Zorana odgrywała swoją rolę - Zabierzecie go i zróbicie z
nim co tylko chcecie a w zamian, pozwolicie nam odejść w spokoju!
Rozbawienie przemknęło po zebranym tłumie.
Wtedy ktoś uciszył ich - Zgadzamy się na transakcję.
- Zabierzesz go stąd i pozwolisz nam odejść? - głos Zorany przedarł się
przez kłótnie, które uciekły przez mówiącego.
Ten sam głos odpowiedział - Jaka szkoda mogła by to być? - wtedy
powiedział głośniej - Zgadzam się.
Zorana przeszła z powrotem do Konstantina. Przykryła go kocem, a cała
jej rozpacz, ból, i miłość odzwierciedliły w jej oczach.
- Nie martw się, liubov Maya - powiedział - Uwierz we mnie. W tym,
jestem specjalistą.
Pocałowała go tęsknie - Byłabym szczęśliwsza gdybyś się tak przy tym
dobrze nie bawił.
- Wcale się dobrze nie bawię - zaprotestował.
- Kłamca.
Ukrył swój uśmiech za swoją maską tlenową. Osunął się w swoim
krześle, podjechał do szczytu zjazdu, który zbudowali jego synowie i ze
staranną kontrolą, stoczył się na frontową drogę. Gdy dojechał do bramy,
podniósł swoją maskę tlenową i wyraził gestem na jednego młodzieńca z
piórami wyrastającymi z jego głowy - Otwórz to, synek. Wyraź jakiś szacunek
dla wielkiego Konstantina.
Dziecko podeszło do przodu, otworzył bramę i trzymał ją szeroko podczas
gdy, drżącymi rękami, Konstantin odłożył na miejsce maskę, położył jego
żylaste ręce na kołach i wyjechał całkowicie. Konstantin usłyszał, jak mamrotał
- To ten wielki Konstantin?
Konstantin posuwał się do przodu do tłumu, pozwalając im oblegać go.
- Jesteś Konstantin, które doprowadził naszą rodzinę do jego złotego
wieku?
- Uczyniłeś nas wielkimi i cudownymi i groźnymi?
- Jesteś stary.
- Jesteś chory.
- Jesteś nikim. Nikim!
Byli stadem śliniących się psów bez inteligencji.
Byli głupcami.
Popatrzył w kierunku ganku.
Zorana nie poszła do środka, zgodnie z instrukcją. Weszła na ganek i
obejrzała się, a kiedy zobaczyła, jak spiorunował ją wzrokiem, podniosła swoją
brodę.
Tłum Varinskich zwiększył się do trzydziestu, później czterdziestu,
ponieważ wychodzili grupkami ze wzgórza i przyszli obejrzeć widowisko.
Wciskali, obmacywali go, szarpali jego ubranie. Jeden rozdarł jego twarz
pazurem.
Błyskawicznie, Konstantin zrobił to samo. Nie mógł pozwolić aby zabrali
mu maskę.
Młodzieniec wyrwał swoją krwawiącą rękę.
Tłum cofnął się do tyłu tłum, zaskoczony jego atakiem furii.
Gdy on także się odsunął, parli do przodu, był zły na siebie z powodu tego
krótkiego strachu przed nimi.
Usłyszał głos z tyłu - Przepuście mnie do niego. Zawarłem umowę; niech
będę miał jakąś zabawę z tego.
Cichszy głos oznajmił - Tak przepuście Afonosa. Niech on zobaczy co
zrobił, że Vadim zabije go za to.
- Ucisz się Kolya. Vadim nie zabije mnie. Nie teraz gdy zabił tak wielu
innych. On nie może pozwolić sobie na stratę żadnego człowieka.
Interesujące, Konstantin pomyślał. Ten Vadim zabijał jego własnych
braci?
Z drugiej strony - Konstantin popatrzył zapobiegliwie na Varinskich -
wielu z nich nie było ludźmi ani bestiami. Byli dziwnymi i okropnymi
kombinacjami, tak jak facet z piórami wychodzącymi z jego głowy. Cyrograf z
diabłem zaczął się rozpadać a to wywołało osłabienie ciała Konstantina.
Krzepki trzydziestolatek przeszedł przed wózkiem inwalidzkim. Kładąc
swoje ręce na biodrach, Afonos wpatrywał się pogardliwie w pomięty szlafrok,
zniszczone pantofle domowe, maskę tlenową i na Konstantina, który zadrżał i
przysunął wełniany koc do jego szyi - Wielki Konstantin, rzeczywiście. Nie
pamiętasz kim jesteśmy? Jesteśmy Varinscy. Jesteśmy Ciemnością. Nie
dotrzymujemy umów sporządzonych z niemądrym starcem, który proponuje
siebie jako poświęcenie.
- Nie? - szukał po omacku pod kocem, znalazł swoją broń i uzbroił się.
Afonos kontynuował - Złapiemy twoją rodzinę. Zgwałcimy twoją żonę i
twoje córki. I -
- Zamknij się. - Konstantin wstał z wózka inwalidzkiego. Trzymał koc
jedną ręką, a drugą pociągnął swoją maskę. Trzymał kurczowo ją w pięści,
wyszarpnął rurki ze zbiornika tlenowego, uruchamiając minutnik na
detonatorze. Raz. Stanął twarzą w twarz z Afonoso. Poshyol ty.
Podczas gdy Afonos wpatrywał się w zniewagę, Konstantin wyciągnął
pistolet z kieszeni swojego szlafroka i strzelił Afonosowi prosto w serce. Tym
strzałem postrzelił człowieka za Afonoso i jeszcze jednego za nim. Dwa. Trzy.
Odrzucając koc, wyciągnął maczetę ze swojej pochwy na nodze. Pobiegł drogą,
zrzucając jego pantofle domowe, ukazując swoje buty do biegania, w wszystko
to gdy w swojej głowie liczył, Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Osiem.
Upadł na ziemię.
Bomba przypięta do wózka inwalidzkiego zdetonowała się. Jego butla
tlenowa wyleciała w powietrze. Szrapnel wysadził na wszystkie strony.
Varinscy krzyczeli, z bólu, z furii. Pozostali nie wydali żadnego dźwięku.
Konstantin obejrzał się, oceniając szkody. Około dwudziestu zmarło i
było rannych. Ale wielu uniknęło uszkodzenia. Stanęli ogłuszeni, pełni
niedowierzania, wtedy to wszystko przerodziło się we wściekłość. Wszystko
razem podczas gdy, więcej Varinskich wychodziło spośród drzew.
Drżenie z powodu zmęczenia dotarło do jego stóp. Schował do pochwy
swoją maczetę i włożył pistolet do kabury przy jego pasku.
Pomruk, który wydali Varinscy był dźwiękiem, zjednoczenia bestii.
Gdy Konstantin planował to, obawiał się, że padnie z nóg w złym
momencie.
Widząc, jak te twarze zmieniały się od ludzkich do zwierzęcych, od
brutalnej furii do wściekłego szaleństwa, dało mu to bodziec, którego
potrzebował aby stanąć na nogi. Podrzucając maczetę, pobiegł sprintem w
kierunku stromego wąwozu, w kierunku tamy zbudowanej aby nawodnić jego
winogrona. Musiał dotrzeć tam na czas - to było jeszcze trudniejsze niż bomba
w wózku inwalidzkim - jeśli jednak Tasya wykonała swoje zadanie, on może
będzie żył wystarczająco długo by zobaczyć zachód słońca.
Tasya była błyskotliwą młodą damą aby nie wysadzić ziemi pod jego
stopami.
Na wzgórzu nad nim, kawały betonu poleciały w powietrze.
Tasya spowodowała rozerwanie tamy.
Spoglądając na głęboki wąwóz, zobaczył, że zielona ściana pędzi w dół,
niszczy drzewa, toczy głazy w jego kierunku - i w kierunku Varinskich, którzy
siedzą mu na ogonie.
W samą porę, gwałtownie skręcił w górę zbocza wąwozu, skoczył i złapał
konar drzewa. Zamierzył się na Varinskiego, który był za nim, zaskakując go i
popychając na innych. Oni padali jak kostki domina do potoku. Wtedy
podciągnął się ponieważ lodowata woda dosięgnęła do jego stóp, ściągając go z
powrotem do doliny, topiąc go, miażdżąc i zakopując w błocie.
Ale w końcu jego chore ciało zbuntowało się. Wysapał. Szukał po
omacku jego leków.
Leki. Były blisko. Tak blisko. W jego kieszeni...
Drżącymi palcami, wyjął butelkę, spróbował otworzyć... upuścił.
Ciemność otoczyła go. Walczył - musiał bo zrobił zbyt wiele by teraz
zawieść.
Już nie miał o co walczyć.
Co Varinscy nie mogli zrobić, to zrobiła ta nędzna choroba.
Już po wszystkim.
Umrze tu w brudzie.
Rozdział 34
Jego synowa miała inny pomysł.
Głos kobiety: zdecydowany, energiczny - Tata, wstawaj teraz. Zabieram
cię do domu. Tato. Teraz!
Konstantin otworzył oczy.
Tasya popatrzyła na niego swoimi niebieskimi oczami skrzącymi się
determinacją.
- Biegnij - powiedział słabo - Zostaw mnie.
Uklękła przy nim. Podniosła butelkę i zmarszczyła brwi, włożyła tabletkę
do jego ust i powiedziała - Połknij. Teraz! Szybko!
Połknął - Nie ma dla mnie ratunku - szepnął - Ratuj siebie.
- Ratować się? - zawinęła swoje ramiona wokół niego i spróbowała go
podnieść go - Żeby Mama zabiła mnie gdy wrócę bez ciebie? Myślisz że
zwariowałam?
Głupia dziewczyna. Był za ciężki dla niej.
Więc podniósł się na swoje kolana.
Ból przeszył całe jego ciało.
Stanął.
- Lepszy umrzeć na nogach i walcząc, prawda tato? - Tasya złapała go za
ramię i pomogła powoli zejść ze stoku.
Zatrzymał się i z trudem łapał oddech. Niepewnie, zapytał - Gdzie
zamierzasz mnie zabrać? Myślisz, że Varinscy pozwolą nam wracać na piechotę
do domu jakbyśmy byli na przechadzce?
- Nie - Tasya rzuciła okiem na swój zegarek - Ale jeśli dostaniemy się na
dół na czas, stawiam, że Karen zapewni nam jakieś schronienie.
- Ahhh. - Konstantine przypomniał sobie i może to było dzięki lekom, ale
raczej to była prawdopodobnie przyjemność wyobrażania sobie jak następnym
razem zwali się na Varinskich - niczego niepodejrzewające głowy.
Dotarli do niczym nieprzesłoniętego punktu jego doliny.
Ściana wody wypłynęła z wąwozu, spuszczając Varinskich jak balasty w
dół kanału ściekowego. Woda wydarła jego winogrona a szlam rozprzestrzenił
się na pnie drzew. Woda osiągnęła swoją granicę tuż niedaleko domu, a parkan
wyglądał jak tama zabezpieczająca przed powodzią. Wszędzie leżeli zmarli
Varinscy. Kto wciąż żył walczył by stać w zimnym, śliskim błocie. Sprawdzali
swoją zrujnowane broń.
Wildersi nie wyeliminowali wszystkich Varinskich - coraz więcej
przybywało ich w dół doliny - ale przerzedzili ich liczbę i doprowadzili do
szału.
Tuzin wciąż suchych, wciąż bez szwanku, wciąż ludzkich,
przygotowywało się by zniszczyć dom wyrzutnią rakietową.
Zorana i Aleksandr byli tam.
Pozostali Varinscy skradali się przez dolinę w ich zwierzęcej formie,
rycząc i warcząc, poszukiwali swoich ofiar. Szukali Wildersów.
Jego synowa była tą ofiarą.
- Nie - Konstantin zrobił nieroztropny krok - Nie!
Tasya złapała go i przytrzymała w miejscu go - Zaczekaj tato. Poczekaj!
Słuchaj!
Wysoko nad innym zboczem doliny, usłyszeli detonację.
Varinskich wojownicy zatrzymali się. Popatrzyli w górę.
Kłody, olbrzymie kłody ważące tony, sunęły w dół, toczyły się i odbijały,
nabierały prędkości, zmierzały do obszaru przed domem, w kierunku ludzi,
którzy chcieli zniszczyć dom Konstantina, jego żonę i jego wnuka.
Sławił siłę polan. Popatrzył na nie bojąc się błędu w obliczeniach, że
jedna z nich może porozrywać ściany domu.
Ale nie. Wyrzutnia rakietowa runęła na całą swoją długość. Ludzie,
którzy strzeliliby z tego zniknęli w błocie albo zostali rzuceni jak kukiełki.
Kłody spowodowały śmierć i zniszczenia na polu bitwy, zabijając i okaleczając
tuziny Varinskich, zostawiając paru, tylko paru, nienaruszonych.
Zadowolenie ogarnęło Konstantina - Oglądałem Disney Channel z
Aleksandrem, widziałem Swiss Family Robinson i nauczyłem się jak walczyć.
Widzisz? Nie ma żadnej nowoczesnej bomby, która mogłaby objąć tak duży
teren i która mogłaby spowodować takie zniszczenie. Na wiosnę to zakwitnie
jeszcze raz.
Tasya patrzyła z podziwem - Wykorzystanie tych drzew to świetny
pomysł. Ekologiczna broń.
Konstantin uniósł swoją dłoń.
Ona przybiła mu piątkę - Zwycięstwo. Teraz możemy ich wymazać.
Wygraliśmy!
- Nie całkiem. - bystre oczy Konstantina dojrzały limuzynę jak jechała w
górę wijącą się drogą dojazdową, usłyszał mruczenie jej silnika.
Nie, nie tylko jedna limuzyna. Dwie. Gdy samochód wiodący wypadł z
ostatniego zakrętu, kierowca ostro zahamował. Drugi zatrzymał się z piskiem
opon tuż za nim.
- Co do cholery! - Vadim wpatrywał się w zniszczenie przed nim -
zniszczenia poczynione jego wojsku przez rodzinę rolników. Wpatrywał się w
swoich ludzi leżących w błocie, na porozrzucane kłody, na Varinskich ciała
porzucone wśród nich... w staromodny, w amerykańskim stylu dom, wciąż
nieskazitelny pośród tych zniszczeń, symbol Wildersów i ich sukcesu.
Jego ludzie, jego ochroniarze, poczuli respekt.
Konstantin zrobiło to. Z kiepską bronią dzierżoną przez jego synów i ich
kobiety, wielki Konstantin zwiększył legendę o nim - i zrobił z Vadima durnia.
- Wow - słaby i nieświadomy amerykański kierowca wyciągnął swoją
szyję aby zobaczyć, wtedy podnieść swój telefon - Muszę to zgłosić. Ktoś tu
nieźle skopał im tyłki.
Chłodna furia ogarnęła Vadima. Wyciągając jego pistolet, postrzelił
kierowcę.
Jego głowa wybuchła. Przednia szyba roztrzaskała się. Krew obryzgała
szkło, koła, sufit.
Vadim odwrócił się do swoich ludzi.
Miękkim tonem, który zadziałał na nich jak aksamitny bat, powiedział -
Zabijcie ich wszystkich. Zetrzyjcie dolinę. Spalcie dom. Wypalcie las. Nie
zostawcie ani jednej istoty żywej.
Czterech ludzi, wysokich, dobrze zbudowanych, ubranych w ciemne
garnitury, wyskoczyło z zakrwawionej limuzyny. Kolejnych sześciu wyszło z
drugiej limuzyny.
Jeden człowiek, młodszy niż inni, wybił się do przodu. Jego wściekłość
była wyraźna - i nawet przez dolinę, budził grozę.
Ten młodzieniec miał moc. Konstantin mógł poczuć to.
- Vadim! - wołanie to pochodziło z nadal ludzkich Varinskich, którzy
wciąż stali na nogach. Biegli do niego, przeskakiwali polana i błoto. Wilki
wydały pomruki, a wielkie ptaki drapieżne zanurkowały i krzyczały.
Vadim uniósł swoją rękę.
Zatrzymali się.
Powiedział, jedno słowo, niesłyszalne przy takiej odległości.
Varinscy cofnęli się.
Powiedział jeszcze raz, a oni przyjęli to wiwatami.
Konstantin wiedział o co chodziło.
Ludzie Vadima mienili się w słońcu; wtedy, jeden po drugim, zmieniali
się. Sześciu stało się tygrysami, dużymi, bezwzględnymi z bezwzględną
miłością do polowania.
Skradali się do przodu przez pole bitwy w kierunku domu Wildersów.
Tam jego żona i wnuk czekają z trzema ikonami.
Vadim, Varinscy i sam diabeł miał zamiar wykończyć ich.
Dwaj ludzie Vadima wznieśli się w powietrze jako orły. Wznieśli
wysoko, ich oczy szukały ofiary - szukały jego, Tasya i Karen będącej na
tamtym brzegu z doliny.
- Chodź - Konstantin szarpnął Tasya - Zajmijmy pozycję.
Nieważne jak silna była jego wola, nie był w stanie przyspieszyć.
Ponieważ potknął się na granicy lasu, musiał na każdym kroku patrzeć pod nogi,
każdy krok był wyzwaniem.
Tasya pomagała mu, zachęcała go, ale ich marsz przeciągał się w
nieskończoność.
- Musisz pójść dalej beze mnie. Musisz kontynuować walkę - pociągnął ją
za ramię.
- Obiecaj mi, że będziesz szedł dalej. - jej nieustępliwość przypomniała
mu buldoga, tutaj w lesie, z wysokimi drzewami oblegającymi ich i
niebezpieczeństwem czyhającym wszędzie, wyglądała na taką kruchą, taką
młodą.
- Obiecuję. - odepchnął ją od siebie.
Wysoko nad nimi, słyszał krzyk orła.
Spojrzał na dwu ludzi przy limuzynie.
Jeden podszedł do otwartych drzwi i wyjął strzelbę, zanim drugi zrobił to
samo.
Vadim podniósł strzelbę i wskazał to w kierunku Konstantina.
- Padnij! - rzucił się w kierunku Tasya.
Słyszał strzał.
Tasya krzyknęła, zakręciła się i padła na ziemię. Trzymała swoje udo i
wiła się w mękach. Krew pulsowała spomiędzy jej palców.
- Nie! - powinni go zabić. Czołgał się w jej kierunku - Nie, córko. Nie! -
oderwał skrawek ze swojego szlafroka i przewiązał go ponad raną, spróbował
podnieść ją i iść w kierunku domu.
Nie. Nie! To nie mogło się tak skończyć, jego niepowodzeniem w
ratowaniu życia Tasya.
Jakby na sygnał, siedmiu ludzi wyszło z lasu, z farbą maskującą na ich
twarzach i otoczyli Tasya i Konstantina. Trzymali swoje strzelby skierowane na
Konstantina i Tasya z chłodnymi, ciemnymi oczami.
Varinscy. Więcej Varinskich. Cholera.
Wykończą Tasya. Zabiją go. Zamknął swoje oczy, przygotował się na
kulę, która położyłaby kres jego życiu. Wziął swój ostatni oddech... i poczuł
subtelny zapach ich ciał.
Jego oczy otworzyły się gwałtownie - Jesteście Romami. Cyganie!
Przywódca był młody, silny, ciemnowłosy, samcza wersja Zorany w jej
młodości, z oczami w kolorze czarnej stali - Bardzo dobrze, Konstantin. - podał
rękę Konstantinowi, pomógł wstać mu na nogi i - Jestem Prokhor.
- Co tu robisz? - Konstantin zapytał.
Odwracając się do jednego ze swoich żołnierzy, Prochor powiedział -
Zatamujcie Tasya krwawienie, wtedy zaprowadźmy ich do domu.
- Skąd znasz jej imię? - Konstantin zapytał.
- Obserwowaliśmy Cie od dłuższego czasu. Znamy każdego w twojej
rodzinie - Prochor powiedział.
Lekarz ukląkł na kolana obok Tasya. Dał jej morfinę, a podczas gdy
czyścił jej ranę, Konstantin zapytał Prochora - Dlaczego nas znasz?
- Dopóki ikony nie będą zjednoczone, chronimy cię.
- Dlaczego? - gdy Konstantin wykradł Zoranę, jej plemię poprzysięgło
zemstę. Co się zmieniło?
Prochor obnażył swoje silne, białe zęby - My nie zaznamy żadnego
szczęścia, nie będziemy cieszyć się żadnym dobrobytem, do czasu gdy nie
spełnimy swojego przeznaczenia. A tym przeznaczeniem jest ochrona Ciebie i
twojej rodziny do czasu aż zjednoczysz te ikony!
- Skąd wiesz o swoim przeznaczeniu?
- Mieliśmy ogólne zgromadzenie Romów i poprosiliśmy o informacje. -
Prochor zadrżał.
Konstantin zadrżał, również. Widział diabła w pracy na świecie. Widział,
jak jego ukochana żona ma wizje. Nauczył się bać wszystkiego co jest z nie tego
świata. Przypuszczał, że to jest oznaką starzenia się, ale... chciał pokoju. Chciał
zajmować się swoimi uprawami, swoją żoną, trzymać wnuki na kolanach, radzić
jego synom, denerwować jego córki.
Pogłaskał spocone czoło Tasya. Była cicha, morfina zrobiła swoje, a
lekarz prawie skończył opatrywanie rany.
Prochor położył strzelbę na swoim ramieniu, skierował przez dolinę i
strzelił.
To była odległość więcej niż pół mili, wtedy Vadim zakręcił się i upadł.
Czołgał się w kierunku limuzyny.
- Spudłowałem - przywódca powiedział lakonicznie.
Ale Konstantin rozpoznało dobrego strzelca wyborowego w pracy -
Sprawiłeś mu ból.
Inny strzał powalił ochroniarza Vadima na samochód - pochodził z
drugiego zbocza doliny.
- Mamy trzech ludzi na tamtym brzegu. - Prochor podniósł swój
radiotelefon i posłuchał raportu - Mają Karen bezpieczną.
Konstantin odetchnął z ulgą.
- Szybko - jeden z pozostałych ludzi powiedział lekarzowi - Vadima
ochroniarze są w drodze.
Tygrysy skoczyły do biegu, sadząc susami przez dolinę. Nad nimi, orły
obeszły dokoła i wykrzyknęły zachętę. Inny Varinski przyłączył się do
polowania, zmieniając się w wilka, w okropniejszą bestię jaka chodziła po
ziemi.
Jeden Rom podniósł Tasya na ręce. Inny barczysty młodzieniec podniósł
Konstantina. Cała grupa pobiegła sprintem do przodu.
Gałęzie uderzały w nich. Gwałtownie skręcili i uchylili się, przeskoczyli
powoli zatokę, pośliznęli się na lodowatej łacie głęboko w cieniu.
Konstantin odbił się od twardych ramion swego wybawcy, walczył by
złapać oddech, spojrzał w co się dzieje w dole.
Tygrysy biegły skośnie, mając zamiar odciąć im drogę do domu.
- Musimy zejść do doliny. To jest jedyna szansa dla nas. Będziemy ich
nieść - Prochor wykrzyknął, on i dwóch z jego ludzi upadli na jedno kolano i
podnieśli swoje strzelby.
Inni byli pochłonięci, obieraniem nowej drogi i łatwiejszego kursu.
Za nimi, Prochor pociągnął za spust i tygrys zawył z bólu. Strzały
powrotne przeleciały przez drzewa.
Konstantin usłyszał śmiertelne stęknięcie. Podnosząc głowę, obejrzał się i
zauważył Romów przedzierających się przez poległych.
Biegacze rozprzestrzenili się pośród drzew.
Tygrysy były wystarczająco blisko Konstantina by mógł zobaczyć ich
wąsy i ich uśmiechnięte, ostre zęby. Orzeł spadał lotem nurkowym ze szponami
na zewnątrz i otwartym dziobem - Postaw mnie - Konstantin powiedział -
Musimy walczyć!
Rom wpadł w poślizg, zatrzymał się i pozwolił Konstantinowi zjechać z
jego ramienia.
- Biegnij - Konstantin krzyknął na człowieka, który trzymał Tasya -
Zabierz ją stąd.
Jej tragarz popędził w kierunku domu, za nim dwaj Romowie.
Dwa tygrysy skierowały się za nimi.
Dwóch bardzo wściekłych, ubrudzonych błotem, wciąż ludzkich
Varinskich włączyło się do pościgu. Jeden podniósł swoją broń i strzelił.
Tygrys odwrócił się od niego i warknął.
- Co się zdarzyło? - jeden z Romów zapytał gdy usadawiał strzelbę na
ramieniu.
- Varinscy lubią bezpośrednie zabijanie. - Konstantin wyciągnął swój
pistolet i wycelował w tygrysa biegnącego wobec nich - Szczególnie teraz,
kiedy oni stoją w obliczu porażki. Oni chcą rozedrzeć jej kończynę po
kończynie, gryźć ją i wykorzystywać jej przerażenie do sparaliżowania nas.
Trzech Romów przesunęło się z dala od Konstantina. Pamiętali kim - i
czym - był.
Jeden Rom nacisnął spust, wyrywając dziurę między uszami tygrysa.
Tygrys zatrzymał się, potrząsnął głową, wtedy utkwił jego żółte oczy na
nich i warknął.
- Strzelajcie - Konstantin rozkazał - Nie przestawajcie.
Ci Romowie umrą. On umrze. Ale może Tasya będzie żyła. Może.
Wtedy eksplozja wstrząsnęła terenem.
Bitwa skończyła się.
Konstantin popatrzył na czas by zobaczyć, jak leciały pozostałości
pierwszej limuzyny, wtedy zobaczył, jak druga unosi się i rozpada na milion
kawałków.
Z tyłu, na drodze, Jackson Sonnet siedział na motocyklu, machając ręką
na znak zwycięstwa.
Trzy wilki, które biegły by dołączyć do pościgu za Tasya rzuciły się i
pobiegły sprintem wobec niego.
Strzelił do jednego ze sztucera. Wilk walczył by wstać ale jego noga była
rozwalona. Jackson zwiększył obroty motocykla i pomknął w dół drogi.
Tygrysy wróciły do ataku na Konstantina i Romów, a ich oczy świeciły
czerwoną furią.
Wtedy, jak lecący cud, czarno-biały helikopter zanurkował ponad górą, ze
stoku i do doliny.
Odsiecz przybyła.
Rozdział 35
- Popatrz na to. - Rurik przekręcił helikopter w bok i przeleciał przez
dolinę, ruszał się jak olbrzymia kosa, wysyłając tygrysy i Varinskich na ich
twarze.
- Czyżby? - Firebird obserwowała orły spadające lotem nurkowym i
wirujące na niebie - Podleć do jednego z tych ptaków. - dolecieli do innego
końca doliny, Rurik pociągnął ostro w górę, zwolnił prędkość lotu do zera.
Firebird złapała podkładkę do pisania, otworzyła drzwi i rzuciła tym jak frisbee.
Metalowy zacisk wrzynał się w skrzydło orła, tąpnęło ptakiem w bok,
wtedy nurkowanie wymknęło się mu spod kontroli.
Rurik poklepał ją po ramieniu - Zawsze byłaś najlepsza w ruchomych
celach.
Strzał spod zagwizdał jej przy uchu i pocisk utkwił w suficie.
- Ty sukinsynu, nauczę cię, że nie wolno strzelać do mojej siostry. - Rurik
obrócił się, a jej drzwi zatrzasnęły się. Skierował nos w kierunku spluwy.
Uczucie było jak zejście z pierwszego wzgórza na kolejce górskiej. Nie miała
mogła złapać oddechu, jej serce biło gwałtownie. Okrutna twarz Varinskiego
stawała się bliższa i bliższa, jego oczy zwęziły się wpatrując się w Rurika. W
samą porę, Rurik szarpnął helikopterem i przekręcił się tak szybko, że uderzył
Varinskiego w klatkę piersiową, powalając go twarzą na ziemię i wysyłając
strzelbę w błoto.
Rurik okrążył helikopterem dolinę zapoznając się z sytuacją bitwy - Tam
jest tata. Varinscy mają go okrążonego.
- Jacyś mężczyźni są z nim. Chronią go. - popatrzyła na wojowników w
kamuflażu, zobaczyła jak nieustraszenie walczą - Kim oni są?
- Nie wiem, ale patrz na to. - Rurik pomknął w dół na napastników.
- Żołnierze podnieśli Ojca. Oni biegną w kierunku domu. - serce Firebird
waliło. Nigdy nie widziała Rurika w swoim prawdziwym żywiole - lecący
mocno, ryzykowanie, udowadniając raz na zawsze, że jest wielkim pilotem, za
którego się uważał.
Bliżej domu, zobaczyła, jak inna grupa toczyła rozpaczliwą bitwę podczas
gdy jeden człowiek trzymał się z dala, trzymał... O Boże, trzymał w ramionach
kobietę, a kobieta była ranna. Firebird dotknęła ramienia Rurika - Czy to Tasya?
Już zobaczył ją - Tak.
Tasya walczyła, próbując stać.
- Ona żyje - Firebird powiedziała.
- I tak zostanie. - Rurik wykonał nurkujący manewr tak szybko i tak ostro,
że po raz pierwszy, Firebird zamknęła oczy.
Ale oni nie rozbili się i otworzyła oczy gdy Rurik powiedział - To
zatrzyma tych łajdaków do czasu gdy wejdziesz do środka. - poleciał
helikopterem w dół, wokół domu - Jest ich garstka. Oblecimy jeszcze raz,
zatrzymam się na tyłach i przechylę twoją stronę w dół. Skocz. Ruszaj się
szybko. Bądź jak najbliżej ziemi. Firebird - utrzymaj się przy życiu.
- Ty również. - pozbyła się swojego kasku, rozpięła klamrę pasa
bezpieczeństwa i złapała jedną ręką siedzenie, a drugą rękę na drzwiach - Jestem
gotowa.
Był naprzeciwko domu i zatrzymał się. Jak tylko przechylił helikopter,
poleciała w kierunku drzwi. Otworzyła je, wysunęła się jak omlet z garnka.
Pacnęła mocno na ziemię.
Nad nią, helikopter ryczał jak grzmot i chłostał wokół powietrze,
powodując tornado olbrzymim śmigłem, w końcu zniknął ponad domem.
Trzymała się nisko i pobiegła w kierunku ganku, do tylnych drzwi.
Uderzyła to mocno.
Były zamknięte na klucz.
Oczywiście. To byłoby głupie zostawić drzwi otwarte, jak zaproszenie dla
grasujących Varinskich. Zaczęła przeszukiwać kieszenie, aby znaleźć klucz.
Kula uderzyła obok drzwi.
Odskoczyła do tyłu.
Kolejny strzał zdewastował drewnianą framugę blisko jej głowy.
Cofnęła się jeszcze raz i poszukała schronienia.
Nic. Wildersi opróżnili meble z ganku.
Inna kula uderzyła blisko jej stóp i skoczyła.
Na zewnątrz przy stajni, usłyszała męski śmiech i bardzo zaakcentowany
głos wykrzyknął - Widzieliście chłopcy? Mówiłem wam, że umie tańczyć.
Zabrzmiał kolejny wystrzał - strzelono ale tym razem nie w nią.
Varinski wypadł z ukrycia, uderzył w ziemię i nie ruszył się.
Jasha wyszedł z lasu. Był wyposażony w półautomatyczną strzelbę - Idź
Firebird, będę cię osłaniał. - strzelił w kierunku stajni.
Skoczyła z powrotem do drzwi do kuchni. Klucz wpadł w poślizg i trafił
w zamek. Otworzyła je, weszła do kuchni, spojrzała wstecz na Jasha - i
zauważyła nurkujacego sokoła z bezchmurnego nieba, który szponami dążył do
jego głowy.
- Jasha - wrzasnęła. Wyciągając Glocka zza jej paska, strzeliła w
powietrze.
Z wnętrza stodoły, zabrzmiała salwa strzałów. Zachwiał się na nogach,
krew popłynęła w dół jego twarzy - Idź - krzyknął - Pospiesz się!
Trzasnęła drzwiami, zamknęła je na klucz za sobą i upadła na podłogę.
Kule zdewastowały drzwi.
Nisko pełza przez kuchnię, przez pokój dzienny, podczas gdy obrazy
przemykały jej przez głowę.
Jasha. Arogancki, starszy brat Jasha, walczący z niewielką szansą... i
umierający?
Rurik, wracający do Tasya. Firebird wiedziała, że z radością umrze za
swoją żonę.
Adrik... gdzie jest Adrik? Co zrobił by chronić Karen i jego rodzinę?
I Ojciec...
Wszyscy umrą?
Nie pozwoli na to.
Wpadła do swojej sypialni - Mama! - wykrzyknęła - Mamo, to ja! - łapiąc
jedną z zabawek Aleksandra, podążyła do klapy w suficie - Mamo!
Klapa otworzyła się. Zorana spojrzała na jej twarz białą i napiętą. Rzuciła
drabinkę do rąk Firebird.
Firebird wspięła się szybko. Kule przebijały drewno i szyby dość łatwo,
Varinscy posyłali stały grad kul i jakikolwiek przypadkowy strzał może trafić w
nią. A ona chciała żyć.
Ona może być podrzutkiem, przyniesionym tej rodzinie przez machinacje
diabła. Mogła sypiać z Douglasem Black, podłym zdrajcą i pomóc mu
udzielając informacji, które doprowadziły do tej napaści.
Ale miała czwartą ikonę w swoim posiadaniu.
Zakończy ten pakt. Zakończy go teraz. Była to winna jej rodzinie za ich
miłość i dobroć.
Była to również winna diabłu. Była mu winna jego upadek, za
zrujnowanie jej życia.
Rzuciła się na podłogę strychu.
Zorana zamknęła klapę i przekręciła klucz.
Strych był duszny, sufit niski. Konstantin pogrubił ściany, więc kule nie
mogły się przebić. Schował tu jedzenie i wodę, dość aby przetrwać krótki pobyt.
Było łóżko i łóżeczko dziecinne, krzesło i biały malowany stół. Pudło ze
skarbami Zorany było na podłodze otwarte, a Aleksander siedział wśród
kamieni.
Może Zorana ułożyła kamienie wokół niego w nadziei, że go uchronią
przed złem. A może... to był jego instynkt.
Był, przecież, wnukiem Zorany dzięki jej najmłodszemu chłopcu,
Douglasowi.
Okrągła twarz Aleksandra rozpromieniła się gdy zobaczył Firebird i
skoczył do jej stóp - Mama! Mama, Aleksander zatęsknił za tobą!
- Ja też tęskniła za Tobą, Kochanie. - Firebird złapała go w swoje ramiona
- Moje maleństwo.
- Moje maleństwo - Zorana usiadła i porwała Firebird i Aleksandra w
ramiona.
Mniejsza o to, że Firebird nie była rodzoną córką Zorany, najważniejsze,
że tu z Zoraną była bezpieczna, była kochana... i Aleksander poszerzył ich
zaklęty krąg.
Zorana wiedziała... jakoś wiedziała co było w umyśle Firebird, albo może
to było w jej umyśle, bo powiedziała - To nie krew buduje więzy miłości. To są
godziny spędzone w środku nocy z moją chorą córeczką, godziny wioząc ją na
gimnastykę, duma gdy dostaje stypendium, radość przyglądania się, jak mój
pierwszy wnuk przyszedł na świat, wspólne łzy gdy oglądałyśmy It’s a
Wonderful Life.
Firebird płakała - Nie zapominaj o Ghost.
- I Titanicu - Zorana płakała, również.
- Podczas gdy faceci wyśmiewali się.
- Dałaś mi tak dużo i chcę - Zorana zatrzymała się i mrugnęła - Skarbie,
co stało się z twoimi włosami?
Łzy Firebird przeszły w śmiech - To długa historia.
Aleksander szarpnął za szyję Firebird i wskazał na okno - Mama, Babcia
patrzcie.
Dwie kobiety nasłuchiwały. Helikopter ryknął w górze, kule latały, a pod
odgłosami współczesnej bitwy, słyszały warknięcia bestii i zwycięskie wrzaski
polowania na ptaki.
Zorana wzięła Firebird za ramiona i potrząsnęła nią - Ikona.
- Tak. - Firebird wyciągnęła ją spomiędzy swoich piersi.
- Moja dziewczynka. Doskonałe miejsce. - Zorana wskazała na stół po
środku pokoju. Położyła na nim czerwoną tkaninę, bo czerwony był świętym
kolorem Rosjan. Na tkaninie położyła trzy ikony.
Ann znalazła pierwszą. Na niej, Maryja Dziewica trzymała w ramionach
dzieciątko Jezus podczas gdy Joseph stał przy jej prawej ręce.
Na ikonie, którą znalazła Tasya, twarz Madonny była blada i nieruchoma,
jej ciemne oczy były duże i smutne, a łza płynęła po jej policzku. Ta Madonna
na swoich kolanach trzymała ukrzyżowanego Jezusa.
Na ikonie Karen, malarz przedstawił Marię jako pannę, dziewczynę, która
przewidziała los swojego syna. Jej smutne, ciemne, znaczące oczy wpatrywały
się w nich, przypominając im, że poświęciła jej syna by oszczędzić świat.
Firebird umieściła czwartą ikonę, wtedy podniosła Aleksandra w górę na
jej biodro.
We troje wpatrywali się z respektem w ciemne oczy Madonny. Ikona była
stara, obraz mimo to świecił kolorami jakby był nowy. Tym razem, artysta
namalował jej wędrówkę do nieba.
Oczywiście. Czwarta ikona była najświętsza ze wszystkich.
Były to cztery wizje Maryi Dziewicy. Tysiąc lat temu, każda z nich była
częścią jednej ikony, ikony rodziny Varinskich. Pierwszy Konstantin
zamordował swoją matkę przez nią. Diabeł sam rozciął ją swoim płonącym
mieczem i rzucił Madonnę do czterech kątów ziemi.
Teraz ikony czekały by ponownie został połączone.
- Zrób to, Mamo - Firebird szepnęła - Pośpiesz się.
Zorana połączyła ikony razem - i oni czekali aby zdarzył się cud.
Rozdział 36
Vadim schował się za kupą polan na krawędzi pola bitwy, próbując
wytrzymać piekło bólu głowy.
Strzał, który uderzył go przeciął skórę głowy. Jeśli nie był by Varinskim,
już by nie żył. A skoro nim był, rana szybko się leczyła, Varinskich krew była
mocna i pełna złych czarów.
Mógł czuć bulgotanie krwi z wściekłości, która ogrzała go.
Jego ludzie nie posłuchali go, polecieli na jakiejkolwiek przynętę, którą
Konstantin wymachiwał im przed nosem i ruszyli do walki wcześniej. Wielu nie
żyło teraz, zabitych przez prymitywną broń, a Vadim, który zostawił na
Ukrainie nadmiar Varinskich został teraz na łasce niewielu.
Gorzej, kiedy wiadomości o tym fiasku, rozprzestrzenią się wśród
zabójców, będzie skończony. Wysłał stu czternastu mężczyzn przeciwko rodowi
trzech braci, jednego starego i schorowanego ojca, pięciu głupich kobiet i
dwulatka i stracił co najmniej siedemdziesięciu mężczyzn. Do tej pory. Nie ma
szans żeby zachować to w tajemnicy... chyba żeby mu się udało zabić każdego
Wildersa. Chciał tego. Zanim nastał ten dzień, starłby te szkodnik z powierzchni
ziemi.
Nie miał żadnego wyboru. Te eksplozje zniszczyły jego piękne limuzyny
- i zatrzymały go tu, gdy on powinien być w drodze do nowego życia
wybrukowanego złotem Varinskich.
Przynajmniej, taki był jego awaryjny plan, gdyby coś wzięło w łeb dziś.
Po prostu nie przewidział, że będzie bez transportu.
Cichy jęk blisko zwrócił jego uwagę.
Georgly. Vadima najlepszy przyboczny, jego brat i jego najlepszy
przyjaciel, został postrzelony przez strzelca wyborowego, wtedy połowa jego
twarzy rozpadła się przez eksplozje, która zniszczyła limuzyny.
Bezwartościowy. Georgly nie był już przydatny.
I to dalsze jego pojękiwanie działało Vadimowi na nerwy.
Wziął Glocka z kabury i wycelował.
Głowa Georgly obróciła się w kierunku dźwięku. Jego jedno oko
powiększyło się. Wyciągnął ręce przed siebie, jakby to mogła uchronić go przed
kulą - Nie proszę Vadim, nie!
Vadim postrzelił go w serce.
Głos rozległ się tak blisko, że skoczył na nogi i machnął jego pistoletem.
- Dlaczego to zrobiłeś? - Michaił zapytał. Nie był najbystrzejszy spośród
ludzi Vadima, ale był żywy i zdolny do walki - i podkradł się do Vadima,
pomimo że Vadim nie rozumiał jak mu się to udało.
- Nienawidzę jęczy dusz. - Vadim trzymał pistolet wycelowany w
Michaiła.
Michaił wyglądał inaczej, trochę szczuplej niż normalnie, a jego głos
brzmiał... zabawnie. Może inni wysłali go by zabił Vadima. Nie wątpiłby w to
nawet przez minutę.
To było coś co zrobiłby sam.
- Potrzebujesz żyjących ludzi. Straciłeś wielu z mojego wojska.
- Twoje wojsko? - Vadim uśmiechnął się z wyższością - Kim jesteś?
Nikim, o to kim jesteś.
- Jesteś dobry w podkładaniu ognia. - ton Michaiła był zdecydowany. Ta
niezdara naprawdę ośmieliła się wyzwać Vadima? - Tak. Oczywiście, że jesteś.
Dałeś Wujowi Ivanowi dość wódki by mógł w niej pływać, aby zamienić jego
krew w bombę zapalającą, wtedy rozlałeś benzynę po całym domu i zapaliłeś
zapałkę. Co za widowisko to było. - głos Michaiła naprawdę zrobił się zabawny,
zyskujący coraz więcej basu, jakby nagle mógł zaśpiewać operę barytonową -
Słuchaj mnie uważnie. Przestań użalać się nad przegraną bitwą. Znajdź benzynę.
Znajdź zapałkę. Spal dom. Teraz. On jest stary i suchy. To będzie paliło się jak
podpałka i zabije kobiety, które siedzą na strychu.
- Dobry pomysł. Rozkażę ludziom zbombardować to miejsce. - Vadim
chciał uciec od tego faceta. Coś w nim było nie tak.
Gdy jednak próbował odejść, Michaił złapał go i trzymał za ramiona -
Nie. Nie bomba. Chcę ognia. Przepadam za ogniem. To jest bolesne i długie
umieranie i to daje przedsmak męczarń, które nadejdą. Kobiety wyobrażają
sobie, że mogą zjednoczyć ikony i zniszczyć pakt. One nie mogą - nic nie może
zjednoczyć ikon - ale one zasługują by cierpieć za to próbowały, a ich
mężczyźni zasługują by cierpieć z miłości zanim oni umrą także.
- Nie możesz mówić mi co mam robić. - ten głos. Ten głos. Gdzie Vadim
słyszał ten głos?
- Nie mogę?
- Za kogo ty się uważasz?
- Wiem kim jestem. A Ty? - Michaił przypatrzył się mu, niewielki
uśmiech na jego szerokich wargach - a w głębi jego oczu, niebieski płomień
zaświecił.
Vadim cofnął się do tyłu osłupiały.
Wiedział. Rozpoznał ten głos. Barwa była trochę inna, ton trochę
młodszy, ale...
- Widzę, że już się domyśliłeś. Jesteś bystrym chłopcem Vadim; zawsze
tak mówiłem.
- Ale ja podpaliłem... Podpaliłem dom. Podpaliłem Wuja Ivana - Vadim
krzyczał. Słyszał siebie ale nie mógł się powstrzymać - Widziałem na własne
oczy jak się palił.
- Zniszczyłeś jedno z moich najlepszych narzędzi. Za to i za myślenie, że
możesz mnie usunąć, zapłacisz. - diabeł śmiał się, - Naprawdę myślałeś, że
kiedykolwiek mogłeś pozbyć się mnie?
Rozdział 37
Firebird wpatrywała się w ikony na czerwonej tkaninie, wpatrywała się
tak mocno, aż rozbolały ją oczy.
Nic się nie stało.
Zorana rzuciła się do okna i rozglądała się.
- Zrobiłaś to? - Firebird zapytała - Jakoś, oczekiwałam...
Zorana odwróciła się, jej oczy były ciemne i udręczone jak u Madonny -
Varinscy wciąż tam są. Wciąż jako zwierzęta. Wciąż atakując.
- To nie możliwe - Firebird przełożyła ikony - To musi zadziałać.
- Mama, Aleksander ułoży puzzle.
Umieściła Aleksandra na podłodze - Nie kochanie, Mama ułoży puzzle. -
zamieniła je jeszcze raz. Ale choćby nie wiem co zrobiła, nic się nie stało.
Ponieważ... wskazała w przerażeniu - Zobacz tutaj. Nie ma wszystkiego.
Zorana w pośpiechu wróciła do stołu obok Firebird - O czym Ty mówisz?
- Tu brakuje kawałka - krawędzie każdej ikony zostały pokręcone,
nierówne, spalone, jakby diabeł pociął je mieczem płomienia. Ale one łączyły
się wszędzie - ale nie pośrodku.
Tam brakowało kawałka z każdej ikony. Nie dużego kawałka, o wielkości
czubka małego palca Firebird. Tego nie było widać gdy ikony były oddzielnie.
Ale zgubiony kawałek uniemożliwił ponowne ich połączenie.
Firebird przełknęła ślinę - Nie mogę w to wierzyć. Przepowiednia mówiła
- Czterej synowie, cztery miłość, cztery ikony. Nie było mowy o dodatkowym
kawałku.
- Nie widziałam tego. W moim transie, nie widziałam tego. - Zorana
pochyliła się nad stołem i spróbowała docisnąć je razem.
Na zewnątrz, Firebird słyszała wycie syreny policyjnej. Douglas. W
głębiach jej umysłu, czekała na niego.
Douglas przybył by pomóc jego krewnym.
Pytanie było - którym krewnym?
Podeszła do okna.
Policyjny wóz patrolowy gwałtownie skręcił omijając rozbite limuzyny i
wjechał na podjazd z chrapliwym rykiem silnika na pełnym gazie. Jeden
Varinski w garniturze biegł w kierunku tyłu domu; prawie starli go na miazgę.
Wóz policyjny przejechał przez stado warczących wilków śpieszących się
by zaatakować grupę chroniącą Tasya.
Wilki poleciały w powietrze, wtedy spadały na ziemię w ludzkiej formie.
Douglas opowiedział się po ich stronie. Walczył z Wildersami.
Samochód był na czele w kierunku tłumu atakującego Konstantina.
Varinski podniósł broń automatyczną i dwa strzały wpadły do samochodu.
- Nie! - Firebird wychylała się - Douglas!
Przednia szyba wypadła. Opony wpadły w błoto. Samochód wpadł w
poślizg i przekoziołkował.
Dwie grupy chroniące Tasya i Konstantina połączyły się, zostały
otoczone. Gdy kobiety spojrzały na nich, jeden z tygrysów skoczył i powalił
jednego z walczących, złamał mu kark, rozerwał brzuch - i zaczął ucztę.
Firebird i Zorana odwróciły się, płacząc z przerażenia, a kiedy spojrzały
znowu było już po wszystkim.
Ale Zorana zachłysnęła się, jej oczy otworzyły się szeroko z przerażenia.
Łamiącym się głosem, powiedziała - Oh, nie moja miłości. Nie, błagam cię. Nie.
Pierwszy raz w życiu, Firebird zobaczył zmianę swojego ojca - zmiana od
wycieńczonego starca do olbrzymiego, dzikiego wilka ze spiczastym ryjem z
silnymi zębami i jarzącymi się czerwienią oczyma. Zmiana pokonała
przekleństwo jego choroby i zaatakował tygrysy z inteligencją i ostrością,
dowodząc dlaczego był legendarnym dowódcą Varinskich.
- On się zmienił ponieważ wie, że nie ma wyboru - Zorana powiedziała
łagodnie - On widzi, że oni nie mają szans więc on pójdzie do piekła walcząc...
dla nas. On poświęca swoją duszę... dla nas. - popatrzyła na ikony na stole,
straciła nadzieję uwolnienia Konstantina z rąk szatana. Celowo podeszła do
klapy.
Firebird skoczyła i złapał jej ramię - Nie.
- Jeśli ikony nie będą mogły rozbić paktu, w takim razie umrę przy twoim
ojcu. - Zorana wyszarpnęła się wolno. Podeszła do Aleksandra i przytuliła go
gwałtownie, determinacja i ból świeciły w jej oczach - Ocal go. Jeśli możesz,
uratuj go.
Otwierając klapę, opuściła drabinkę i zniknęła w dziurze.
Więc zostało to na głowie Firebird. Musi ocalić ojca, jej rodzinę, jej
syna... jej kochanka. Nie mogła machnąć na to ręką.
Na stole, ułożyła w stos ikony i poprzekładała je jeszcze raz.
Aleksander przyciągnął krzesło do stołu, wspiął się na nie i potrząsnął
jego głową z dezaprobatą - Nie, Mama. Skarby. Babci skarby.
Na zewnątrz, wstrząs szarpnął oknami i wstrząsnął domem.
Jak szybko mogła, Firebird wróciła do okna.
Nic nie zostało z winnicy, helikopter leżał w ruinach. Drzwi pasażera
otworzyły się i brązowy jastrząb - Rurik - poleciał w górę i wzrósł nad
nasilającą się bitwą wokoło Tasya i Konstantina.
Płomienie wydostawały się spod maski wozu policyjnego. Niedługo,
zbiornik paliwa wybuchnie a w środka nikt nie przeżyje - Douglas...
Zorana pobiegła sprintem przez podwórze i przeskoczyła przez
ogrodzenie.
Czterech Varinskich pobiegło by zatrzymać ją.
Zza domu, olbrzymi wilk pobiegł by jej pomóc. Jasha. Jasha walczył u
boku jego matki.
- Mama skarby - Aleksander nalegał.
- Weź je i pobaw się nimi, bączek - powiedziała. Trzymała kurczowo
parapet, tak mocno aż jej palce pobielały, Firebird obejrzała wszystkiego, co
kochała było zniszczone. Pięć minut temu, była pewna, że czwarta ikona
odwróci bieg tego wszystkiego. Teraz... Wildersi przegrywają bitwę.
Wtedy... Douglas wypełznął z samochodu, pokryty krwią i stłuczony, ale
żywy - Odejdź z dala od samochodu - szepnęła - Odejdź daleko zanim
wybuchnie.
Obrócił się i wpełzł z powrotem.
Zwariował. Szalony.
Firebird wytarła łzy ze swoich oczu, szybko jak tylko mogła, ponieważ
była zdesperowana by obejrzeć każdy ruch tam na zewnątrz.
Wycofał się tyłem, ciągnąc nieprzytomnego Adrika za sobą.
Trzymała kurczowo ręce na swojej piersi. Douglas uratował Adrika.
Uratował jej brata.
Wtedy wilki przybyły warcząc brutalnie.
Douglas zastrzelił pierwsze trzy. Rzucali się, szarpali aż w końcu zastygli
w bezruchu.
Kolejni wychodzili z lasu, kręcili się wokół dwóch ludzi jakby polowali
na smakowity kęs.
Firebird nie mogła znieść patrzenia na to.
Obróciła się w stronę pokoju.
Aleksander stanął na krześle jeszcze raz, zmieniając ikony.
Nie mogła powstrzymać się od patrzenia i przekręciła się z powrotem do
okna.
W twarzy Douglasa, zobaczyła ponurą furię. On może był wycieńczony
ale nie mógł myśleć jak człowiek - a walczyć jak puma. Zdjął spodnie i buty.
Jego kości stopiły się w kości wielkiego kota. Złote włosy przykryły jego skórę.
Jego zęby świeciły a jego pazury rozcięły palce.
Za nim, Adrik osłupiały stanął na nogi, potrząsnął głową i błyskawicznie,
jego ubranie opadło i zmienił się w wielką czarną panterę. Dwóch ludzi, jej brat
i jej kochanek, walczyli z Varinskimi: pazurami, kłami, brutalnymi mięśniami i
wściekłą determinacją.
Pod stopami Firebird, podłoga zadrżała mocno, raz po raz.
Zebrała siły - Co to ma być?
Varinski musiał rzucić granatem przez okno.
Ale nie. Trzęsienie nasiliło się, szarpiąc futrynami, krokwiami, meblami.
Na zewnątrz każda walka nagle zatrzymała się. Intensywność wstrząsów
zwiększyła się. Drzewa zakołysały się silnie, jakby dmuchnął w nie potężny
wiatr. Gonty spadły z dachu, a szyby w oknach roztrzaskały się.
- Trzęsienie ziemi. - Firebird trzymała kurczowo ścianę - Trzęsienie
ziemi!
Ptaki spadały z nieba. Ptaki... jak spadały, zamieniali się w ludzi, ludzi,
którzy krzyczeli z przerażenia i spadały na ziemię z druzgocącą siłą.
Podbiegła w kierunku Aleksandra, porwała go w ramiona by go chronić.
Stał na krześle obok czerwono przystrojonego stołu, jego ciemne brązowe
oczy były szeroko otwarte - Mama, Aleksander ułożył puzzle.
- Co? To... nie... - Niemożliwe. Przeszła po drżącej podłodze w kierunku
stołu i zbliżyła się do ikon. To tak jakby trzęsienie ziemi pochodziło od ikon, a
ikony ochroniły Aleksandra.
Stał, a jego szeroki, uśmiech małego chłopięca promieniał - Patrz.
Aleksander ułożył puzzle.
To była prawda. Aleksander zjednoczył ikony. Cztery wizje Madonny
wyglądały tak cudownie, jak nowe, jak w dniu gdy zostały stworzone.
Rozdział 38
Firebird upadła na swoje kolana obok stołu i oparła czoło o czerwony
obrus. Łzy wdzięczności zebrały się w jej oczach i szepnęła - Dziękuję.
Dziękuję.
- Mama? - Aleksander klepał jej głowę zwróconą w dół - Widzisz puzzle?
Wzięła długi oddech i podniosła głowę. Uśmiechnęła się do swojego
cudownego, błyskotliwego, kochanego chłopca - Widzę. Tak jest dobrze. Mama
jest dumna! - wzięła go w ramiona, przytuliła go z całą miłością i radością w jej
sercu.
Przytulił ją także i położył duży, byle jaki pocałunek na jej policzku.
Stojąc, odsunęła go na krześle - Powiedz Mamie co zrobiłeś.
- Aleksander użył skarbu babci. - kasłał i potarł swoje oczy.
Firebird spojrzała na skarby jej matki, które zostały umieszczone tak
ostrożnie przy każdej ikonie. Trzy kamienie, czerwony, niebiesko i czarny,
szarpały się wraz z potrząsaniem ziemi. Biały kamień, który był czystością...
zniknął.
Nareszcie zrozumiała.
Od dnia, w którym pakt został zawarty, diabeł obawiał się, że ktoś, gdzieś,
poskłada z powrotem ikony i okradnie go z jego najbardziej nikczemnych
służących, Varinskich bestie. Więc wcześniej podzielił ikonę na cztery, odkroił
z ich centrum i oddał plemieniu wędrowców - plemieniu Zorany.
To dlatego jasnowidz plemienia miał kamień nazwany czystość.
To dlatego plemię miało jasnowidza. Nawet najbardziej maleńki kawałek
czterech ikon przyniósł wielki dar - umiejętność zobaczenia przyszłości.
Przyszłości bez paktu diabła.
Firebird trzymała swojego syna w ramionach. I przypomniała sobie
przepowiednię jej matki.
Dziecko dokona niemożliwego.
Aleksander oszczędził im tego wszystkiego.
Trzymając Aleksandra w swoich ramionach podeszła do okna.
Tygrysy, wilki, psy, ptaki drapieżne zniknęły. Ludzie, goli, stali na ich
miejscu. Zwykli ludzie.
Douglas był znowu człowiekiem. Adrik, Rurik, Jasha byli znowu ludźmi.
Konstantin był znowu człowiekiem.
I uśmiechali się.
Varinscy prosperowali tylko dzięki mocy danej im przez szatana. Skoro
byli nikim, nie wiedzieli teraz jak być zwykłymi śmiertelnikami.
Teraz byli ofiarami Wildersów.
- Chodź mały chłopczyku. Już czas iść. - podeszła do klapy, jej syn w jej
ramionach, wolny od piętna, które zniewoliłoby życie ich wszystkich.
Dym wyciekał z otwarcia jakby to były kominem.
Aleksandr zakasłał jeszcze raz - Mama, nie mogę oddychać.
Spojrzała do swojej sypialni. Ogień czołgał się po podłodze i szedł w górę
ścian.
Jej serce łomotało.
Zatrzasnęła klapę i pobiegła do okna od ulicy. Płomienie skoczyły zza
szkła i gorąco odepchnęło ją z powrotem.
- Mama? - Łzy napełniły oczy Aleksandra. Kasłał i chował swoją głowę w
jej koszuli.
Podeszła do okno od podwórza. Stajnia paliła się z całym wigorem
suchego drzewa i siana. Olbrzymie drzewo, które rosło przy jej sypialni płonęło.
To nie był żaden normalny ogień. Piekło pochłonęło dom zbyt szybko i
zewsząd. Ktoś? Jakiś Varinski - spowodował wybuch.
Jej rodzina będzie żyła i prosperowała.
- Mama? - jej dziecko było ciężkie w jej ramionach.
Ona i Aleksander umrą.
- Wszystko porządku - podeszła do łóżeczka dziecinnego i wzięła jego
koc i Berniego, miękką żółtą kaczkę. Otworzyła butelkę wody, zmoczyła koc i
przerzuciła go przez głowę Aleksandra.
Rozpalona gorąca, czerwona tkanina pod ikonami była cała w ogniu i
farba na stole zaszeleściła i syczała. Ogień zjadał brzegi klapy, a zawiasy
świeciły na czerwono. Podłoga stała się gorąca pod jej stopami. Deski kopciły
się i wypaczyły.
Wszystko porządku. Wciąż mogę oddychać. Aleksander wciąż żyje.
Mamy jeszcze szansę.
Nie mieli szansy. Wiedziała to.
Ale otworzyła kolejną butelkę wody i rozlała na podłodze. To zagotowało
się i wyparowało.
Klapa wpadła do ognia poniżej. Z rykiem, ściana za nią stanęła w
płomieniach. Deski podłogowe przechyliły się w kierunku otwartego wyłomu w
podłodze. Kąt nachylenia stał się tak duży, że już nie mogła stać i z krzykiem,
pośliznęła się prosto do serca piekła.
Wylądowała na podłodze w swojej sypialni. Wszędzie, płomienie
dewastowały dom, ale jakoś, wylądowała w jedynym miejscy gdzie ogień nie
dosięgał.
Co za szczęście, pomyślała. Wciąż mogę oddychać.
- Mama! - Aleksandr wyzierał spod koca - Chodźmy.
- Tak. - nie zamierzała siedzieć tu i czekać aż dom zawali się wokół niej.
Nie wiedziała jak. Ale musiała spróbować ucieczki. Musiała spróbować -
Wychodzimy stąd.
Rozdział 39
Douglas stał zwrócony plecami do swojego brata Adrika i śmiał się
głośno. Był poturbowany, posiniaczony, pobity aż do bólu. Śmiał się ponieważ
miał rodzinę, brata, który walczył za niego i był wolny od kontroli diabła.
I dlatego, że jakoś uczyni Firebird swoją kobietą.
To nie będzie łatwe. Wiedział o tym. Wiedział, że mu łatwo nie wybaczy.
Może nie zasługiwał by mu wybaczono. Jeśli jednak doszli aż dotąd, przetrwali
gwałtowny skok do oceanu, zjednoczyli ikony i rozbili pakt, walczyli przeciwko
wrogom nie do pokonania i wygrali - mógł znaleźć jakiś sposób by sprawić, że
ona go pokocha jeszcze raz.
Adrik śmiał się, również. Miał olbrzymiego guza na głowie, krwawił z
dziesiątek niewielkich cięć spowodowanych przez rozbitą przednią szybę a
mimo to śmiał się.
Tu i tam, przez pole bitwy, Doug słyszał inny śmiech.
Jego rodzina, jego rodzina śmiała się. Śmiali się z radości, dumy z ulgi.
Stali na własnej ziemi w ich własnej dolinie, wśród zniszczenia i śmierci, ale
wiedzieli, że wygrali najważniejszą bitwę ze wszystkich.
Varinskis nie śmiali się.
Stali ogłuszeni, zwolnieni z paktu diabła... ludzcy. Wszyscy ludzcy.
Wszyscy byli bez ubrania, bez strzelb, noży i ich pistoletów, które odrzucili
podczas zmiany. Teraz każdy Varinski i Wilder na polu bitwy był nagi, ich
jedyną bronią były ich pięści i ich umiejętności walki.
- To będzie jedna wielka burda - Adrik powiedział.
- Masz rację. - Doug wskoczył w środek bitwy, rozbijał czaszki, łamał
ramiona, nogi i żebra.
Odpowiedział na atak Varinskich. Jeden zajęczał. Jeden płakał.
Nigdy nie pomyśleli, że ten moment może nadejść? Nie wyobrazili sobie,
że kiedyś będą musieli walczyć uczciwie?
Trzydziestu Varinskich - albo było ich czterdziestu - walczyło na polu
bitwy przeciwko reprezentacji Wildersów i ich sojuszników.
Doug zaatakował, wykonał manewr mylący, uchylił się. Varinscy otoczyli
go, ale Adrik, tworząc zespół ze swoimi dwoma braćmi ochraniali dom i rodzinę
i zaatakowali z entuzjazmem Varinskich. Doug zadawał ciosy pięścią w jednego
z Varinskich, uderzał go w kółko z największą siłą jaką Doug kiedykolwiek
miał, a wtedy ten facet zatrzymał się. Właśnie zatrzymał się. I wpatrywał się
ponad ramieniem Douga, jego oczy stawały się szersze i szersze.
Doug roznosił w puch jego twarz.
Wprawił go tym w osłupienie, a mimo to wpatrywał się.
Z tyłu Douga, Adrik szarpnął się jakby dostał śmiertelny cios - Ogień -
jego głos stał się głośniejszy - Ogień!
- Pożar! - Varinski powiedział.
Ogień? Doug słyszał skwierczenie suchego drzewa.
Dom Wildersów palił się.
Przez pole bitwy, Zorana krzyczała - Moje dzieci!
Jej dzieci? Kto tam był?
Używała swoich noży, torując sobie przejście przez tłum Varinskich,
którzy otoczyli Konstantina i Tasya.
Doug nie widział już co zrobiła, ale Varinscy leżeli, martwi albo
umierający, a ona biegła w kierunku domu.
- Mama, nie! - Adrik uderzył w napastników by przechwycić jego matkę -
ich matkę - zanim wpadnie w piekło.
W momencie nieuwagi Adrika, Varinski chciał zaatakować go od tyłu.
Doug wygrzebał nóż z ziemi i rzucił nim prosto między łopatki tego
faceta, zatrzymując go tam gdzie stał.
Wtedy Doug także pobiegł, strach zwijał się jak żmija w jego żołądku.
Adrik złapał w ją ramiona, zanim Zorana sięgnęła do ogrodzenia - Nie
możesz tam wchodzić! - wykrzyknął.
Walczyła z nim - Firebird! Aleksander!
Nie.
Doug nie mógł oddychać.
Nie, to nie możliwe.
Nie mógł nic zobaczyć, przez czerwień która zasłaniała jego widok.
Firebird i Aleksander... byli tam? W ogniu?
Poczuł kłujący ból w swoim ramieniu, spuścił wzrok i zobaczył, jak nóż
wystaje z jego bicepsa. Popatrzył w górę. Jeden Varinski zbierał nóż i rzucił
nim. Teraz on i inny Varinski zapłacili za to.
Potem, Doug nie wiedział jak to się stało, ale jeden Varinski był na ziemi
ze swoim gardłem rozciętym, a drugi umykał w kierunku lasu. Wtedy Doug
minął Adrika i Zoranę pędząc w kierunku domu.
Żar był tak wielki, parkan na około podwórza palił się. Przeskoczył go
bez przystawania. Powietrze było tak gorące, że nie mógł oddychać. Płomienie
lizały go, wysuszały jego skórę. Poczuł, jak jego brwi zniknęły, jego włosy
płonęły. Ale nie mógł pozwolić swojej miłości umrzeć tam. Nie mógł pozwolić
swojemu synowi umrzeć zanim w ogóle zaczął żyć.
Olbrzymi ciężar uderzył go z jednej strony, przewrócił na ziemię i
potoczył po niej. Ktoś, jakiś człowiek, krzyczał na niego - Jesteś cały w ogniu.
Doug spróbował złapać oddech. Kasłał. Walczył, ale ktoś jeszcze złapał
go pod pachami i ciągnął. Ludzie rozmawiali, krzyczeli na niego, podczas gdy
on walczył. Nareszcie usłyszał głos Adrika, rozpoznał głos Adrika.
- Douglas, słuchaj mnie. Ty nie możesz tam wejść. Słuchaj mnie. Ogień
jest zbyt gorący. Dom zaraz się zawali. Douglas, oni już nie żyją. - głos Adrika
łamał się - Firebird i Aleksander już nie żyją.
Mgliście, Doug słuchał krzyku kobiet. A może nie. Może to był ogień,
który huczał w jego uszach.
Spojrzał w górę w brudne, posiniaczone, sine twarze.
Jasha. Rurik. Adrik. Zorana. Konstantina. Dwie synowe... nie mógł
przypomnieć sobie ich imion.
Każdy walczył dzielnie.
Każdy płakał teraz.
Odepchnął ich.
Jeden po drugim, cofnęli się.
Stanął. Patrzył na dom, w płomieniach sięgających do nieba. Próbował to
pojąć, odczuwać smutek. Wiedział, że tam jest śmierć, czekał aby skoczyć, ale
teraz, czuł się nikim.
Wtedy, w jego szaleństwie, słyszał śmiech.
Popatrzył i zobaczył grupę sześciu Varinskich zebranych wokół jednego
człowieka. Klepali go po plecach z szacunkiem.
- Vadim - powiedzieli - Vadim to zrobił. On jest naszym bohaterem!
Doug zrobił krok w kierunku grupy. Później kolejny i kolejny. W końcu
zaczął biec w ich kierunku. Wpadł w nich, odrzucając ich jak wyrwane zęby, by
dojść do człowieka po środku.
Vadim. W eleganckim, najmodniejszym garniturze. Uśmiechający się z
wyższością do niego. Szydząc z niego - Co się stało Douglas? - Vadim
powiedział jego doskonałą angielszczyzną - Jesteś nieszczęśliwy że twoja
kobieta jest w końcu, naprawdę martwa?
Doug uderzył go w twarz, otwartą dłonią, przez co głowa Vadima
przekręciła się w bok.
Zdziwiony, Vadim obrócił swoją głowę i patrzył na Douga - Jak śmiesz.
Doug trzepnął go w drugi policzek. Dźwięk ten odbił się echem jak
wystrzał przez pole bitwy.
Vadim złapał nadgarstek Douga i przekręcił go.
Ból był natychmiastowy i nie do wytrzymania. Doug upadł na kolana.
- Zabiję cię - Vadim powiedział - Zabiję twoją całą rodzinę. Twoja
dziwka jest dopiero początkiem.
Dolina zamilkła.
Gniew Douga zaczął wolno, wzrastać z jego koniuszków palców,
wdrapując się w jego ramiona i nogi, napełniając jego brzuch, jego klatkę
piersiową, jego mózg. Zabijająca gorączka narastała, eksplodując kolorami
wewnątrz jego czaszki. Czerwony i żółty, fioletowy i szkarłatny. Zacisnął swoje
drżące pięści aż jego paznokcie wbiły się w jego dłonie.
Wszędzie, Doug słyszał warknięcia rozwścieczonych mężczyzn, okrzyki
mściwych kobiet.
Do bitwy dołączono jeszcze raz.
Wildersi zabijali Varinskich. Wściekłość berserka napadła na nich
wszystkich.
Doug uderzył swoją stopą z tyłu w kolano Vadima.
Vadim wrzasnął i upadł do przodu.
Doug był wolny.
Wściekły, wyszarpnął nóż zza paska Vadima i rozciął, otwierając cienką
linię wszerz gardła Vadima.
Vadim wyciągnął pistolet i wycelował.
Ale nie. Noże i pistolety były zbyt bezosobowe. Doug chciał czuć
pękającą twarz Vadima pod jego pięściami, czuć krew Vadima na jego skórze.
Chciał zemsty.
Chciał sprawiedliwości.
Vadim wystrzelił zanim Doug wytrącił mu broń z rąk.
Kula utkwiła w biodrze Douga.
Nie troszczył się o to.
Vadim zadał cios w jego gardło i słabo, Doug uświadomił sobie ile
uszkodzenia zrobił podstęp Vadima. Ale wściekłość rozgromiła ból, przysunął
się bliżej, jego pięści roztrzaskały nos i szczękę Vadima, jego pięści połamały
żebra Vadima.
Vadim złapał ramiona pod udami Douga i chciał go przewrócić.
Doug podniósł się i uderzył głową w mostek Vadima.
Vadim leciał w powietrzu, jego ramiona machały się jak u szmacianej
lalki. Z brzękiem, wylądował na starym metalowym kanistrze i Doug
uświadomił sobie... właśnie tak to zrobił.
Vadim użył benzyny ukradzionej Wildersom by rozpalić ogień, który
spalił ich dom, który zabił ich córkę i wnuka.
Firebird i Aleksander nigdy nie mieli szansy.
- Umrzesz. - Doug zaczął iść do przodu.
Vadim spojrzał na Douga, na obłęd, który zapowiadał zemstę. Wstał na
nogi i próbował biec.
Potknął się o kanister. Benzyna ochlapała go.
Doug podniósł go za kołnierzyk i jego pasek, podniósł go nad swoją
głowę i niósł w kierunku palącego się domu.
Vadim krzyczał i krzyczał, walczył z chwytem Douga, ale jego ramiona i
nogi młóciły w powietrzu, wszystko co Doug musiał zrobić to przekręcać jego
kołnierzyk jedną ręką i jego pasek drugą i Vadim wrzasnął z bólu.
- Złamane żebra bolą jak cholera, prawda? - Doug powiedział. Wiedział
to. Ostatecznie, czuł jego własne złamane żebra, kulę w biodrze, miejsca gdzie
były jego palce.
Ale teraz, wszystko, co mógł poczuć, to była potrzeba zemsty.
Poczuł w pobliżu wybuch.
Południowa ściana zawaliła się z hukiem. Dach obwisał. Niedługo,
paliwo, które podsycało płomienie zniknie, a wszystko to będzie popiołem.
Ale Doug miał jeszcze jedną rzecz do podsycenia ognia.
Z potężnym okrzykiem, rzucił Vadima jak kłodę, przez brakującą ścianę
do pokoju płonącego z meblami, z elektroniką, która wybuchnęła i instalacją
elektryczną, która zaskwierczała.
Vadim skoczył na równe nogi, krzyczał i próbował biec.
Doug wziął kanister, który podał mu Adrik i z absolutną dokładnością
rzucił nim. Czerwony metal uderzył pod stopami Vadima, wtedy wybuchnął
kulą ognistego ognia, która sprawiła, że Doug i człowiek przy nim zrobili unik.
Vadim wciąż krzyczał ale Doug nie troszczył się już o to.
Zawrócił i oddalał się. Spojrzał przed siebie. Zobaczył, jak ludzie patrzyli
na niego.
Jego rodzina i zamieszani wśród nich, faceci w wojskowej odzieży.
I Varinscy. Wciąż więcej Varinskich do zabicia.
Jeden olbrzymi, wlokący się człowiek z jarzącymi się niebieskimi oczami
i głębokim, niskim głosem, powiedział - Ja naprawdę przepadam za ogniem. To
jest bolesna i długa śmierć, która daje przedsmak męczarń, które nadejdą.
Doug skierował się wobec niego.
Duży człowiek dostrzegł wyraz twarzy Douga. Niebieski blask opadł.
Wycofał się - i pobiegł. Inni wzięli z niego przykład, rzucili się po polu, gnając
do lasów, upadając, podnosząc się po upadku i biegnąc jeszcze raz.
Przywódca militarnej jednostki położył swoją rękę na ramieniu Douga -
Zajmiemy się nimi. - odezwał się do innych Wildersów - Sprzątniemy zabitych.
Wyślemy ci karetkę i transport. Nie martw się. Załatwimy wszystko.
Doug podjął jeszcze parę kroków - i zatrzymał się.
Za nim, słyszał kolejny wybuch.
Ściana frontowa domu zawaliła się i w środku, płomienie huknęły i
zatańczyły.
Tańczyły z duchem Firebird.
Doug zgasł i umarł w środku. Przez dolinę kobieta kulała w ich kierunku,
eskortowana przez militarnych mężczyzn.
Adrik wydał krzyk ulgi - Karen! - pobiegł do niej, podniósł ją, pocałował
ją jakby ona była jego życiem....
Każdy cios pięścią, każda rana kłuta, każda złamana kość Douga
przyprawiała go o męki.
Albo po prostu czuł swoje złamane serce?
Jego nogi zawiodły go. Zatopił się w ziemię. Chciał płakać, przeklinał
niebo, żebrał o litość. Tylko nie Firebird. Tylko nie Aleksander. Oni byli
niewinni. On był tym który zdradził rodzinę. On był tym który zasłużył na
śmierć.
Wokół niego, Wildersi upadli razem z nim na kolana. Zapłakali. Płakali
jako rodzina.
Adrik pomógł Karen iść, i jak już stała bliżej, Doug mógł słyszeć jej
szlochy - Z góry na widziałam początek ognia. Ale zostałam zraniona przez
jedno z polan i moi strażnicy nie pozwolili mi schodzić. Próbowałam dzwonić
ale walczyłeś o swoje życie i... Och, Adrik!
Po raz pierwszy od tej pory, gdy jako chłopiec siedział w salonie Pani
Fuller, łzy napełniły oczy Douga. Wydał z siebie szloch, który sprawił, że on
krwawi wewnątrz.
Zorana objęła go ramieniem - Douglas. Douglas, nie. To nie jest twoja
wina.
Spojrzał w twarz swojej matki, a ona obejrzała się.
- To jest moja wina. To jest moja wina. Wszystko to moja wina. Powinnaś
splunąć na mnie. - obejrzał się na Adrika, na jego pozostałych braci, na Tasya,
bladą z bólu... na jego ojca - Ja sprowadziłem tę bitwę na was. Sprzedałem was
Varinskim. Ty powinnaś splunąć na mnie. Powinnaś rzucić mnie w ogniem,
bym umarł tak jak Vadim.
Konstantine wciąż stał ale teraz uklęknął przy swojej żonie i potarł ją po
plecach - Wszyscy mieli swój udział w tej grze, aby wypełnić przepowiednię -
westchnął ciężko - Twoja część była najtrudniejsza do udźwignięcia.
- To jest moja wina, że nie nalegałam, w tym dniu dwadzieścia trzy lata
temu, że urodziłam syna. - Łzy płynęły z oczu Zorany i spływały jej po
policzkach - Jeśli nie stracilibyśmy cię, nie byłbyś... zaginiony.
- Jest mnóstwo rzeczy za które możemy się obwiniać - jeden z braci
powiedział - Ale co to nam da? Teraz, musimy sprzątnąć.
- Na miłość Boską, Jasha! - Adrik powiedział.
- Znajdziemy czas na rozpaczanie. - głos Jasha dławił się, ale stał się silny
- Ale to jest zima. Jest zimno. Jesteśmy ranni - wskazał gestem wokół na ludzi -
Jesteśmy nadzy. Tasya potrzebuje opieki lekarskiej. Wszyscy jej potrzebujemy.
Musimy odejść z tego miejsca teraz, znaleźć miejsce do spania dziś wieczorem.
- Jasha ma rację. - Rurik mówił teraz - Zamarznięcie na śmierć nie
przywróci Firebird. Nasze cierpienie nie przywróci Aleksandra do życia.
Musimy iść.
- Nie - Zorana położyła palce na ramieniu Douga - Nie.
Konstantin objął ją, pomógł jej wstać - Tak, ruyshka. Nasi synowie mają
rację. Najpierw musimy przeżyć. Wtedy będziemy rozpaczać.
- Dom niedługo się zawali, a kiedy to się stanie... to nie będzie tu
bezpiecznie. - Tasya zachwiała się.
Rurik podniósł ją i oddalał się.
Jeden po drugim, rodzina stanęła na nogi.
Doug nie ruszył się. Wpatrywał się w palący się dom, jego oczy były
suche. To zajmie więcej niż minutę aby pogodzić się z jego żalem. To zajmie
całe życie.
Taki smutek był zbyt głęboki dla łez.
I czasami, gdy człowiek chce czegoś tak bardzo, widzi coś co nie może
być prawdziwe.
Zachrypniętym głosem, Doug powiedział - Ktoś wychodzi z domu.
Rozdział 40
W związku z zaniepokojeniem w głosie Douga, każda głowa obróciła się.
Kobieta. Kobieta niosła pakunek, o wielkości chłopca, na swoim ramieniu
i przeszła przez ogień.
Nie, to nie tak - ogień objął ją.
Płomienie rozdzielały się gdy przez nie przechodziła, wtedy zwierały się
za nią. Ściany za nią zawaliły się, mimo to szła w kierunku miejsca gdzie były
główne drzwi, które zniknęły, gdy rozpętało się to piekło.
- Czy to Firebird? - Zorana zapytała drżącym głosem.
- Niemożliwe - Rurik powiedział.
- Nie niemożliwe. Wszyscy widzimy ją. - Doug pobiegł w kierunku
domu.
Adrik złapał go - To podstęp diabła.
Doug obrócił swoją głowę i zajrzał w oczy Adrik - Jeśli to była by twoja
miłość, nie poszedłbyś do niej?
Chwyt Adrik rozluźnił się.
Doug poszedł do przodu, w kierunku iluzji - jeśli to była iluzja - jak
wyszła z jednej burzy ognia w domu i do innego na ganku.
Zorana próbowała zstąpić mu drogę, ale Konstantin powstrzymał ją -
Zostaw go. To prawda że on ryzykuje, ale jeśli to jest... jeśli to jest nasz
Firebird, to on powinien być tam pierwszy.
Zorana kurczowo ścisnęła ubranie Konstantina - Tak. Masz rację. - ale
drżała z potrzeby by pójść do jej córki, do jej wnuka i cichym głosem, wyliczyła
koniec wizji - Miłość rodziny zostanie złamana przez zdradę... i skok do ognia. -
popatrzyła w górę na Konstantina - To jest zdrada Douglasa, o której
przepowiednia mówi.
- Wtedy jego postępowanie będzie słuszne - Konstantin powiedział.
Gorąco z ognia uczerniło zimowy trawnik. Doug czuł, chrzęst pod swoimi
stopami. Słyszał ogień jak łakomie liże drewnianą strukturę. Ruszył w kierunku
postaci w płomieniach, przechodząc do przodu przez ogień jakby to on nie był
okrutny i śmiertelny.
Postać uniosła swoją rękę by go zatrzymać.
Zatrzymał się, przytrzymany w miejscu przez jej życzenie.
I Firebird wyszła z ganku i do świata.
Płomienie wciąż ogarniały ją.
Popędził w jej kierunku, gotowy by je ugasić.
Znowu wyraziła gestem by się zatrzymał i to był jakby uderzył w ścianę.
Ekstremalnie powolnymi ruchami, strzepała płomienie z jednej ręki.
Później z drugiej.
Spadły na trawę, zaskwierczały i zniknęły.
Ugasiła płomienie z ramienia; wtedy, bardzo ostrożnie, podniosła koc i
otrząsnęła z niego ogień. Wytarła swoją twarz, włosy... Stopniowo, Firebird
wyszła z płomieni, cała i czysta, cudowna i piękna. Podeszła do niego.
Paczka na jej ramieniu poruszyła się, odrzuciła koc, podniosła głowę...
Doug nie mógł stać już spokojnie. Pobiegł do przodu, złapał ich w
ramiona, trzymał w ramionach tak mocno jak tylko mógł. Nie zniknęli, przytulił
ich - Czy Ty jesteś rzeczywista? Bo jeśli nie, to nie ważne. Myślałem, że nie
żyjesz, a ja nie mogę żyć na świecie bez ciebie.
Odepchnęła go i spojrzała z marsową miną na niego - Oczywiście, że
jestem rzeczywista. - obejrzała go - Wyglądasz trochę na wyczerpanego. Co oni
ci zrobili?
Zignorował jej troskę - Naprawdę jesteś rzeczywista?
- Dostałeś cios w głowę? Ponieważ jesteś dziwny.
Ok. Zabrzmiała rzeczywiście. Zabrzmiała na zirytowaną.
Wziął głęboki, przynoszący ulgę oddech i poczuł jak ciężki, okropny
ciężar strachu i bólu z opadł z jego duszy.
Firebird żyła. Przeszła przez ogień, którego zwykły człowiek nie mógł
przeżyć. Tak, to było niemożliwe, ale nawet teraz, mógł poczuć to iskrzenie
wokół nich, które ochroniło ich.
Chłopaczek miał dość bycia ignorowanym - Czy Ty jesteś mój tatuś? -
domagał się odpowiedzi.
- Tak. Jestem twoim tatusiem. - Doug podniósł ich obydwoje, trzymał w
ramionach - I zabieram cię.
- Tatuś - Aleksandr wycelował palcem w Wildersów, gdzie skupili się
razem - Aleksander iść tam!
- Dobrze - Doug podszedł do nich. W kierunku kobiet, wycierających łzy
z ich policzków, w kierunku mężczyzn, naprężających się jakby ledwie mogli
stać spokojnie i czekać.
Skierował się do ogrodzenia, przeszedł przez bramę - i to było jakby
obręcz, która spinała dom. W tej chwili struktura ta rozpadła się z rykiem,
potężny pożar strawił jego ostatni cel.
Doug nie martwił się, nie biegł.
Ale upadek domu złamał wolę rodziny. Popędzili do przodu do Douglas,
Firebird, i Aleksandra.
- Pospieszcie się! - Jasha zgromadził ich z dala od niebezpieczeństwa.
- Jesteś bezpieczna. - Zorana wzięła rękę Firebird, pogłaskała Aleksandra
po głowie i wykrzyknęła radośnie - Jesteście bezpieczni.
- J… Jak? Adrik wyjąkał - Mała siostrzyczko, jak to zrobiłaś?
Adrik nie wyglądał na faceta, który by sie jąkał.
- Nie wiem jak to zrobiłam - Firebird pocałowała głowę swojego syna.
Konstantin trzymał drugą rękę Zorany i zaprowadził ją, zaprowadził ich
wszystkich, w dół drogi.
- Musisz powiedzieć nam więcej niż to. - głos Zorany wibrował uczuciem,
ale był zachrypnięty z powodu dymu.
- Byłam w panice. - Firebird wzruszyła ramionami - Oczywiście. Byłam
pewna, że Aleksander i ja na pewno umrzemy. Pomyślałam o wyskoczeniu
przez okno - pomyślałam, że możemy przeżyć, a jeśli nie, to byłby to lepszy
sposób by odejść.
Doug napiął swoje ramiona wokół niej, jego klatka piersiowa ścisnęła się
strachem i bólem.
Na moment, tylko moment, Firebird oparła swoją głowę na jego piersi.
Wtedy szybko wyprostowała się - Trzymałam Aleksandra gdy wpadłam przez
podłogę. Tak naprawdę, deski jakby przechyliły mnie jak huśtawka i
wylądowałam cichutko w sam środek ognia. Płomienie paliły wszystko tyle że
wokół mnie. Więc powiedziałem Aleksandrowi, że wyjdziemy stamtąd.
Pomyślałam, że nie żyjemy, że nie mieliśmy szansy, ale gdy ruszyliśmy, kokon
ognia ruszył się z nami. To było ciepłe ale nie paliło nas. Aleksander nie
przerywał mówienia do mnie spod koca więc wiedziałam, że jest w porządku. I
kontynuowałam wychodzenie. - zamilkła jakby, nawet teraz, nie była całkowicie
na ziemskim padole.
Doug nie mógł się powstrzymać. Potrząsnął nią trochę jakby chciał
przypomnieć jej, że on tam jest.
Spojrzała w górę, skupiona na jego twarzy i uśmiechnęła się jakby jego
wzrok przywołał ją na ziemię.
- Kontynuuj - Konstantin zachęcał.
- Tak, Tato. Nie chciałbym zostawić moich braci zirytowanych, ponieważ
nie znają całej historii. - posłała zabawne spojrzenie od brata do brata.
- Więc się pospiesz - Jasha powiedział.
Złapała kilka szybkich oddechów, jakby wciąż zaskoczona że może to
zrobić - Ogień wydawał się robić to co bym chciała, utrzymywał dom w całości
do czasu gdy mogłam wyjść. Więc kontynuowałam wychodzenie. Z mojej
sypialni, do salonu, w dół po schodach... Nie obawiałam się. Płomienie pieściły
mnie. Ogień był... jest... moim przyjacielem. To nigdy nie zaszkodziło mi.
- Ogień chronił cię przed czymś gorszym - Doug powiedział nagle.
- Tak, zgadza się - powiedziała ze zdziwieniem. - Skąd wiesz?
- To utrzymało Cię przy życiu i z daleka od rąk diabła. - Doug wpatrywał
się z trudem w kierunku drzew. Zapamiętał, człowieka z niebiesko świecącymi
oczami i miał nadzieję, że facet pobiegł daleko, ponieważ... ponieważ Doug nie
chciał nigdy więcej go zobaczyć. Nawet nie chciał wiedzieć kim on był.
Ponieważ minęli zakręt, który ukrył dolinę przed ich oczami, spróbowała
obrócić się i popatrzeć - Nie, ruyshka. Nie patrzmy na koniec. Patrzmy w
przyszłość.
Położyła swoją głowę na jego klatce piersiowej i pozwoliła mu prowadzić
się.
Starzec był rozsądny. Nikt nie obejrzał się. Nikt nie chciał zostać i
przyglądać się, jak dom odwrócił się w rozżarzone węgielki, wchodzić na
zrujnowane winorośle, widzieć ciała Varinskich i szczątki romskich żołnierzy
poległych w bitwie.
Gdy skręcili za rogiem i dolina była niewidoczna, zatrzymali się.
Rurik położył Tasya na polanie i usiadł przy niej, trzymając ją w
ramionach, ponieważ liczyła na niego - Romowie wyślą ambulans - powiedział
jej.
Kiwnęła głową, jej usta zacisnęły się z bólu.
- Z Ann wszystko w porządku? - Karen zapytała.
Jasha odciągnął telefon od swojego ucha i wojownik z ponurą twarzą stał
się czułym mężem - Wszystko w porządku. Żadnych problemów, żadnych
Varinskich i zrobiła to! Przeniosła fundusze z ich kont na konta fundacji
charytatywnych, zarządzanych przez... nią.
Firebird powiedziała Douglasowi - Kiedy spotykasz ją, nigdy nie będziesz
sądził, że Ann jest naszym stałym hakerem.
Doug nie chciał puścić Firebird, ale ból jego żeber narastał, jego biodro
drżało i krwawiło i mimo, że stracił tylko jego mały palec, ból był ogromny.
Więc opuścił ją na nogi i obejmował do czasu gdy był pewien, że stała - Jesteś
zmęczona? Chcesz bym trzymał Aleksandra? - zapytał.
Obejrzała go, jej spojrzenie zatrzymało się nie na jego nagości, jak by
chciał, ale na ranie na jego biodrze - Myślę, że lepiej potrzymam go sama.
Konstantin powiedział - Mam ubrania dla wszystkich z nas ukryte w
lasach. Jasha! Adrik! Chodźmy po nie zanim nadejdzie pomoc i będzie zadawać
pytania, na które nie będziemy w stanie odpowiedzieć.
Zaskoczony, Doug popatrzył na Firebird.
- To prawda - powiedziała - Tata zawsze mówił, że powinniśmy być
przygotowani na każdą ewentualność. Jest więcej rzeczy niż ubranie ukryte w
tych lasach.
Minęło mniej niż pięć minut, gdy Konstantin i dwóch braci wrócili, ubrani
i niosący ubranie dla Rurika i Douga - ubranie, które dostał Doug, odkrył że
pasowało na niego bardzo dobrze.
- On jest zbudowany tak jak Wilder - Konstantin powiedział z
zadowoleniem.
Karen zbadała rany na twarzy Adrika, wtedy sprawiła, że on usiadł u jej
stóp, podczas gdy ona usuwała odłamki szklany. Uskarżał się niezmiernie.
Doug popatrzył znacząco na Konstantina. Daj mi chwilę z Firebird.
Pozwól mi się oświadczyć.
- Chodź tu, chłopak. - Konstantin zabrał Aleksandra z ramion Firebird.
Aleksander uśmiechnął się - Dziadek jest silny.
Konstantin także uśmiechnął się do chłopaczka przytulonego do jego
klatki piersiowej - Tak mój chłopcze, ja w końcu mogą trzymać cię w
ramionach.
Firebird obejrzał swojego ojca, jego srogą twarz, jego szerokie ramiona,
jego klatkę piersiową - Oh, Tato - uścisnęła jego ręce - Jesteś wyleczony.
To była prawda. Chory człowiek, którego Douglas szpiegował przez okno
zniknął, a w jego miejscu stał potężny wojownik.
- Pakt jest rozbity. Będę żył do starości, wystarczająco długo by zobaczyć,
jak ten bączek urośnie i może będę miał więcej wnuków? - Konstantin spojrzał
na swoje dzieci z błyskiem w oczach - A kiedy umrę, modlę się że zadowoliłem
niebo by tam pójść aby czekać na waszą matkę.
Firebird, Tasya, i Karen wybuchnęły płaczem.
Zorana przykryła swoje usta by powstrzymać szlochy.
Jasha mamrotał - Głupie kobiety.
- One są tak strasznie sentymentalne - Rurik powiedział.
Adrik kasłał - Yeah, to wprawia w zakłopotanie.
Bracia odwrócili się i potarli swoje oczy.
Dla tej rodziny, to było jakby ten cud wśród nich wszystkich był
fantastyczny.
Doug pozazdrościł im tego - tej bliskości ich ojca, tej sympatii między
sobą. On nie miał tego. Ale z czasem, chciał to mieć.
W tej chwili był sfrustrowany, potrzebował rozstrzygnąć sprawy z
Firebird, teraz.
W dali, syrena zabrzmiała. Ambulans? Policja? Kto wiedział?
Bez wątpienia, ktoś słyszał strzelaninę.
Doug obejrzał się na Firebird i zobaczył, jak Zorana przytula ją. Nie miał
dużo czasu zanim władze przybędą, nie wiedział jak rozdzielić matkę i jej córkę.
Konstantin popatrzył znacząco na Douga i wskazał w kierunku dwóch
kobiet. Do dzieła.
Doug wzruszył ramionami bezradnie. Gdy chodziło o coś
sentymentalnego, czegoś rodzinnego, nie wiedział co powiedzieć albo jak
działać.
- Zorana, podejdź tu - Konstantin powiedział głosem polecenia.
- Oczywiście, mężu. - Zorana zawinęła swoje ramię wokół pasa Firebird i
doprowadziła ją do Konstantina. Podając jej ramię Dougowi, zaprosiła go do
swojego uścisku - Tak się cieszę. Jestem tak szczęśliwa! Moje dzieci spotkały
swoje idealne połówki. Jesteśmy wszyscy żywi, pomimo że znosimy swoje
rany. - dotknęła pokrwawionego kikuta palca Douga i rzuciła zmartwione
spojrzenie na Tasya - Rozbiliśmy cyrograf, spełniliśmy przepowiednie, a moi
krewni już nie sprzeciwiają się naszemu małżeństwu.
- Jakby w ogóle mnie to interesowało - Konstantin przewrócił oczami.
Zorana uśmiechnęła się do niego, ujmującym uśmiechem - Kiedy ja
jestem zadowolona, to i Ty jesteś zadowolony. Tak?
Jego sroga, szeroka twarz złagodniała - W większości na pewno tak. -
popatrzył na swoją żonę szczęśliwą, na Douga, niepewny jak postąpić, na
Firebird, żywą...
Syreny stawały się bliższe i bliższe.
Doug prawie mógł zobaczyć, kiedy Konstantin podjął decyzję.
Konstantin naprężył swoją pierś, wyprostował ramiona i donośnym
głosem wygłosił przemowę - Jesteśmy rodziną zjednoczoną przez ból i smutek,
zwycięstwo i radość.
- Ojciec naprawdę czuje się lepiej. - Jasha zjechał w dół pnia i na ziemię -
Będzie wygłaszał przemówienie.
Rurik i Adrik uśmiechnęli się i jęknęli.
Konstantin ciągnął dalej bez zwracania uwagi na jego nieokazujących
szacunku dzieci - Doświadczyliśmy bólu, rozdzielenia i rozpaczy. Ale teraz...
świętujemy! Nasi synowie są wszyscy razem, a nasze córki są płodne.
Odbudujemy nasz dom w tych cudownych Stanach Zjednoczonych i będziemy
żyć w dobrobycie!
- Płodne? - Karen mrugnęła w zdumieniu - Płodne?
Tasya zaczęła chichotać i nie przestawała.
Doug podejrzewał, że morfina wciąż na nią działała.
- Teraz Zorana i ja jesteśmy szczęśliwi, że możemy ogłosić, że nasza
córka Firebird, wyjdzie za mąż za naszego syna Douglasa.
Tasya zachichotała głośniej - On pominął jedno słowo - jeśli.
- I oni będą żyć długo i szczęśliwie. - popatrzył od Douga, przerażonego i
nieruchomego, do Firebird, cichej i tajemniczej - Mam rację, prawda?
Firebird mierzyła wzrokiem Douga przez długi moment. Wtedy kiwnęła
głową - Oczywiście, Tato. Będzie jak sobie życzysz. Douglas i ja weźmiemy
ślub i damy Aleksandrowi mamę i tatę, na którego on zasługuje.
Rozdział 41
- Widzieliście, że jedyna gazeta, która dobrze opisała historię to National
Enquirer? - Adrik grzebał w stosie gazet na stole w kuchni w domu Konstantina,
który wynajęli.
- Myślałem, że napisali, że zostaliśmy atakowani przez cudzoziemców. -
Karen popatrzyła na Seattle Examiner.
- Nie, to była Star - Rurik poprawił ją - National Enquirer pisał, że
byliśmy zaatakowani przez Varinskich, słynnych i starożytnych zabójców,
którzy chcieli nas zabić ponieważ próbowaliśmy zniszczyć kontrolę diabła nad
ich przywódcą.
Adrik uśmiechnął się z wyższością - Również napisali, że rzecz, która
sprawiła, że stawiliśmy opór Varinscym, było zatrudnienie obcych by zapłodnili
Jasha.
Wolno, Jasha odwrócił się od lady i kanapek z pastrami, które gromadził.
- Jak by to nas interesowało, gdyby obcy zapłodnili Jasha - Adrik
skończył.
Śmiech w kuchni powoli stawał się głośniejszy.
Jasha chwycił Adrika.
Obydwaj trafili na podłogę, walcząc w zapasach tak jak dwóch idiotów.
Aleksander usiadł na wysokim krzesełku i walnął w tacę z radością.
- Minęło kawał czasu odkąd Adrik zniknął i kiedy wrócił, wszystko
obróciło się całkiem szybko. - dziś był pierwszy dzień Douglasa odkąd został
wypisany ze szpitala i Firebird próbowała zapoznać z jego nową rodziną -
dawała mu wskazówki co do ich charakterów, mówiła mu trochę o tym jak
dorastali, wskazywała ich dziwactwa i ich zalety - Oni walczą, ale to nie jest na
poważnie. Oni jedynie wyładowują się.
Douglas kiwnął głową.
Konstantin odsunął swoje krzesło z dala od jego walczących synów,
ignorując ich jakby byli dwoma rozentuzjazmowanymi szczeniętami - W
wiadomościach powiedzieli, że byliśmy zaatakowani przez grupę zabójców,
ponieważ byliśmy odnoszącymi sukcesy rosyjskimi imigrantami.
Jackson Sonet wydął swoją pierś - Ja podsunąłem im ten pomysł.
- Dobrze, Tato. - Karen uniosła kciuk do góry - Dezinformacja jest
najwiarygodniejsza.
- Czyżby? Czekanie na dziecko Jasha. - Rurik zrobił unik gdy Jasha
rzuciła nożem do masła i przewrócił jego filiżankę do kawy.
- Spokój! - Zorana rzuciła ręcznikiem kuchennym w Rurika - Wytrzyj to!
Jasha, Adrik dość tego!
Rurik mył podłogę. Jasha i Adrik czuwali.
- Nasi sąsiedzi ofiarowali albo pożyczyli nam wszystko co jest w tym
domu, i nie wolno wam chłopcy rozbijać tych rzeczy. - wskazała - Adrik i Jasha
przestańcie się zachowywać jak chuligani. Douglas - podeszła i pocałowała go
w czoło - siadaj tu i bądź dobrym przykładem dla twoich braci. - wróciła do
gromadzenia składników na shchi
- Frajer - Jasha powiedział kącikiem swoich ust.
- Pieprz się - Douglas odpowiedział.
Ten dom był dwa razy większy od ich domu rodzinnego w dolinie ale w
kuchni była wesoła atmosfera.
Więc to nie dom tworzył atmosferę. To byli ludzie i Firebird chciała by
Douglas kochał ich tak samo jak ona.
Ale od tej pory, gdy odwieźli go do domu go ze szpitala, Douglas był
cichy. W szpitalu był też cichy, ale złożyła to na ból, leki i zajmowanie się jego
naprawdę urżniętym kierownikiem i wyjaśnianie my przyczyny rozbitego wozu
policyjnego. Teraz zdała sobie sprawę, że Douglas był nierozmowny od tamtego
czasu, gdy jej ojciec ogłosił ich ślub.
Może małżeństwo nie był tym co Douglas planował.
Adrik westchnął niezmiernie - Przyznaję, jestem załatwiony. Nawet
gdybym wyrzekł się zmieniania się w panterę, to było takie fajne wiedzieć, że
mogę.
- Jesteś żonaty - Karen powiedziała po łobuzersku - Nie potrzebujesz
biegać w koło ganiając za spódniczkami.
Faceci jęknęli.
- A Rurik nie musi latać w tym celu - Tasya uśmiechnęła się z wyższością
do swojego męża, dawnego jastrzębia.
- Jasha nie musi biegać z wilczycami. - Ann zaczęła chichotać i nie mogła
powstrzymać się.
Każdy odwrócił się by popatrzeć na Firebird. Westchnęła ciężko -
Dobrze. Powiem to. Ponieważ on ma teraz mnie, Douglas nie ma żadnego
powodu by wychodzić i ganiać kotki. - rzuciła okiem by zobaczyć czy
rozśmieszyła Douglasa.
Nie rozśmieszyła.
Nawet jeśli miał poczucie humoru, ukrył to dobrze.
- Co? Każdy myśli, że jestem tak stary, że nie jestem w stanie zmienić się
w wilka i gonić za kobietami? - Konstantin popatrzył z wyrzutem na Zoranę.
- Nie, Konstantin. - poklepała go czule - Ale każdy wie, że trzymam Cię
krótko.
- Chodź tu, kobieto. - złapał ją w pasie i przyciągnął do siebie - Za te
słowa musisz zapłacić. - pociągnął ją na swoje kolana i pocałował ją podczas
gdy walczyła... ale nie zbyt mocno.
- Moglibyście przestać się całować? Przynajmniej przy nas? - Rurik
zakrył swoje oczy.
- Nigdy nie widziałeś, jak twój ojciec całuje twoją mamę? - Konstantin
posadził Zoranę.
- Tak, ale nie przez cały czas - Jasha powiedział - Robicie nam krzywdę
na całe życie!
- Pieprzyć się jak króliczki - Aleksander powiedział uprzejmie.
Rodzina roześmiała się.
- Gdzie on się tego nauczył? - Firebird zapytała.
- Nie wiem. - Konstantin wzruszył ramionami - Dzieci. One uczą się
najdziwniejszych zwrotów.
- Jesteś okropny, Konstantin. - Zorana wróciła do kuchenki.
- Nie to mówiłaś ostatniej nocy - odpowiedział.
- Nie, Tato nie! - Adrik przykrył swoje uszy - Błagam cię, przestań!
- Nawet gdy Ojciec był chory, gonił Mamę wokół kuchni, ciągnąc swój
zbiornik tlenowy - Firebird powiedziała Douglasowi łagodnie - On uwielbia ją.
Douglas kiwnął głową.
- Chciała bym wiedzieć skąd Star wiedziało, że Firebird była w domu,
gdy zaczął się ogień. - Tasya usiadła ze swoją nogą zabandażowaną i
wyprostowała ją na ławce - Kto widział to? Kto wcisnął im tę historię?
- Jeden z Varinskich nie był tak martwy jakbyśmy chcieli. Albo ktoś z
miasta usłyszał hałas i podpatrzył. - Ann popatrzała od jednego do drugiego -
Rozgromiliśmy jeden batalion wojska diabła. Nie sądźmy, że rozgromiliśmy
samego diabła.
Radosna kuchnia stała się cicha i ponura.
Wtedy Jasha powiedział - Kiedy ona ma rację, to ma rację. I ona mówi
mi, że ona ma rację przez cały czas. - skulił się gdy próbował uderzyć go w
ramię, wtedy skradł jej całusa.
- Jedno co mi się podobało to komunikat o Pannie Joyce. - Rurik
odburknął, wyjmując jeden z papierów i umieścił go na stole - Według National
Enquirer, ona jest pierwszym przypadkiem do udowodnienia ludzkiego
spontanicznego samozapalenia się.
- Oni mówią, że zdążyła z powrotem do domu więc formalnie rzecz
biorąc nie zabiłam jej przez zostawianie jej na słońcu. Szkoda. - Zorana
trzasnęła szufladami kuchennymi - Wiem, że Sharon przyniosła mi łyżkę
durszlakową. Gdzie ona może być?
Karen wstała by pomóc jej szukać - Najwyraźniej to nie było słońce, które
usmażyło Panne Joyce. To była piekielna patelnia.
- Zasłużyła na to - Ann powiedziała.
Każdy popatrzył na Ann w konsternacji.
- Ona jest zazwyczaj miła - Firebird wyjaśniła Douglasowi - Ale ona ceni
sobie sprawiedliwość.
- Gdy pomyślę, że ukradła niemowlę i zostawiła go na pewną śmierć... -
Ann zacisnęła swoje pięści.
- Ann była sierotą, również, porzuconą po urodzeniu - Firebird
powiedziała Douglasowi - Myślę, że wy dwoje macie ze sobą wiele wspólnego.
- Ty także - powiedziała.
- Tak. Masz rację. - Firebird nie chciała myśleć o tym, ale gdzieś tam,
miała rodziców. Teraz musiała zdecydować - szukać jej biologicznych
rodziców, albo pozwolić im odejść. Spojrzała po kuchni na rodzinę, którą tu
miała i przypomniała sobie, że jej rodzice porzucili ją. Postanowiła, że nie
będzie fatygowała się by ich odszukać.
- Panna Joyce mogła użyć sposobu naszej Firebird by wyjść z płomieni -
Zorana zapomniała o łyżce i spojrzała na Firebird - Nadal nie rozumiem jak to
zrobiłaś, ale dziękuję Bogu, że zrobiłeś to.
Po pięciu dniach od czasu bitwy, rodzina stanęła przed wieloma
wyzwaniami: reporterzy, oficerowie śledczy policyjni, lekarze, szpitale... a
nawet teraz, Firebird czuła się dziwny ze swoim cudownym ocaleniem z ognia.
Całe swoje życie, była oszałamiająca, aż dech zapierało w rodzinie
niezwykłych ludzi. Gdy wyszła z ognia, wszyscy wpatrywali się w nią jakby
była cudem.
- Panna Joyce nazwała cię jedną z porzuconych. - patelnia zwisała w ręce
Zorany - Myślałam, że miała na myśli porzucone niemowlę. Zastanawiam się
czy jest coś więcej niż to?
- Tak jest z Ann - Jasha powiedział - Nikt nie wie jak, ale ona ma znamię
na plecach i w tych okolicznościach, ona ma moce.
- Nie mogę ich w żaden sposób kontrolować. - Ann potrząsnęła swoją
głową na Jasha.
Firebird potarła miejsce na swoim karku, który wypaliło się, wciąż paliło,
wtedy spostrzegła Douglasa. Patrzył na nią z intensywnością i uczuciem,
którego nie mogła odczytać. Pośpiesznie chwyciła go za rękę i wpatrywała się w
niego, chcąc wiedzieć co myślał, co planował.
- Muszę się położyć - Douglas stanął i wyszedł z kuchni.
Firebird przeprosiła i poszła za nim.
Jackson westchnął niezmiernie - Ciężko mi to mówić. Miałem więcej
zabawy przez ostatnie parę tygodni z wami niż w przez całe moje życie. Ale
mam wiele spraw do załatwienia. Po śniadaniu, muszę wyjechać.
- Przykro nam, że wyjeżdżasz - Konstantin uścisnął Jacksonowi dłoń -
Ale rozumiemy.
- Wróć i odwiedź nas - Zorana powiedziała - Co rok świętujemy czwarty
lipca i urodziny Firebird, a teraz i Douglasa, urządzamy piknik z wieloma
przyjaciółmi. Zawsze jesteś mile widziany.
- Nie opuściłbym tego nigdy w życiu. - Jackson uśmiechnął się miło.
Westchnienie Jasha pasowało do tego wydanego przez Jacksona - Ann i ja
jesteśmy jak Jackson. Ponieważ kryzys skończył się, Ann i ja musimy wrócić do
wytwórni win.
- Tasya i ja mamy archeologiczne wyzwanie, które nam złożono. - Rurik
potarł swoje ręce z radości - Oni chcą byśmy zrobili te wykopaliska i teraz...
teraz weźmiemy to.
- Dobrze będzie wrócić do wykopalisk - Tasya powiedziała.
- Kiedy poczujesz się lepiej, - Zorana powiedziała ostrzegawczo.
- Już czuję się lepiej - uśmiech Tasya rozświetlił jej twarz - Myślę, że
dostaliśmy jeden prezent po wygraniu bitwy. Krew Wildersów wciąż leczy.
- Też o tym myślałem. - Adrik odwrócił się do swoich rodziców - Mam
swoją grę wideo na rynku i myślę, że Karen chciała by wrócić do swojego
uzdrowiska i sprawdzić ile uszkodzeń Varinscy tam zrobili. Więc...
Konstantine odwrócił się do Zorany - Jak myślisz, moja miłości?
Będziemy w stanie żyć samotnie?
- Pozwól mi pomyśleć. - przyłożyła palec do swojego policzka i
uśmiechnęła się - Tak!
Jasha popatrzył w kierunku sypialni - Jak myślicie co się stanie z
Douglasem i Firebird?
- Poszła za nim więc będą mogli porozmawiać - Ann odpowiedziała.
- Biedny sukinsyn. - Aleksander potrząsnął swoją głową smutno.
Każdy wpatrywał się w chłopaczka na wysokim krzesełku.
- Dość tego - Zorana popatrzyła spode łba wokół kuchni na jej dzieci -
Nie będzie już więcej przekleństw w tym domu. A ty! - cisnęła swoją rękę na
ramię Konstantina - Ty - nie możesz mówić wcale!
Rozdział 42
Firebird podążyła za Douglasem do jego sypialni.
Zaścielił łóżko.
Oparła się o futrynę, mając nadzieję, że wygląda swobodnie a nie na
zgubioną - Douglas, co jest?
- Muszę wrócić do pracy. Mój szef nie lubi ludzi którzy przez fałszywą
chorobę biorą wolne. - wszedł do łazienki wziął jego szczoteczkę do zębów.
- Wyszedłeś dziś ze szpitala. Nawet twój szef nie powiedziałby, że to
fałszywa choroba.
Otworzył szuflady i wyjął ubrania, które mu kupiła i cisnął je do worka
marynarskiego, który również kupiła w hipermarkecie w Burlington.
- Pakujesz się - nabrała tchu i powiedziała to co musiało zostać
powiedziane - Więc zgaduje, że tak naprawdę nie chcesz mnie poślubić.
- Nie powiedziałem tego.
- Nie, nie powiedziałeś. Tak naprawdę, nigdy nie powiedziałeś, że chcesz
mnie poślubić. Mój ojciec to powiedział. Po prostu stałeś tam i przypuszczałam,
że Ojciec mówi w twoim imieniu więc zgodziłam się. - to sprawiło jej ból, a
warga zadrżała jej, była tak speszona, że chciała uciec. Ale musiała zostać, by
zakończyć to teraz - Ale zachowujesz się tak, że zgaduję że byłam w błędzie.
- Ja chcę cię poślubić - Douglas spuścił wzrok na jego worek marynarski
jakby on przechowywał mapę do skarbu pirata - Ale nie dla tego... że chcę
uszczęśliwić twojego ojca.
- Uszczęśliwić mojego ojca? - Zażenowanie przeszło w oburzenie i
wyprostowała się przy futrynie - Co do cholery masz na myśli mówiąc, że
chcesz uszczęśliwić mojego ojca? Myślisz, że wezmę ślub ponieważ on chce
tego?
- I dla Aleksandra.
- Ponieważ jestem niezdecydowana? Tak myślisz? - płomienie zapłonęły
jeszcze raz w niej i tym razem, ktoś zostanie spalony.
- Nie myślę, że jesteś niezdecydowana, ale nie wiem dlaczego poślubiłbyś
mnie. - popatrzył w górę na nią, jego spojrzenie było stałe i nieruchome - Jestem
facetem, który sprzedał twoją rodzinę Varinskim.
- Twoją rodzinę. Oni są twoją rodziną - nabrała tchu i próbowała nie
wrzasnąć na niego. Albo raczej, nie wrzasnąć na niego bardziej - Przysięgam,
jeśli powiesz mi, że myślisz że jednym z powodów, ze względu na który
zgodziłam się poślubiać cię - była możliwość zostania w rodzinie - będziesz
żałował, że Varinscy nie wykończyli cię.
Nie powiedział nic. Ale nie musiał. Ale zrobił minę, która powiedziała jej,
że wierzył w to, albo przynajmniej pomyślał o tym.
- Naprawdę sądzisz, że potrzebuję cię by być częścią tej rodziny? Oni
kochają mnie. Oni kochają mnie choćby nie wiem co. I wiesz co? - przeszła do
przodu i spojrzała mu w twarz - Oni kochają Aleksandra. Kochają Aleksandra
nawet gdyby jego ojciec pisał książki o odchudzaniu i był gospodarzem
programu z udziałem radiosłuchaczy! Więc nie myśl, że robisz mi jakąkolwiek
przysługę poślubiając mnie, ponieważ nie potrzebuję twojej pomocy. Ta rodzina
wychowała mnie od dnia moich narodzin. Myślisz, że jacy oni są?
- Tak naprawdę, wydawałaś się trochę martwi, że oni nie będą Cię
kochali.
Nabrała tchu by zripostować - i przypomniała sobie, że faktycznie
martwiła się - Byłam w błędzie - potarła swoją głowę - Mama ma rację. Każdy z
was mężczyzn z rodziny Wildersów jest śmiertelnie głupi. Nie wiem jak
funkcjonowałeś do tej pory beze mnie.
- Nie funkcjonowałem. Byłem nieszczęśliwy. - usiadł na skraju łóżka -
Kiedy zniknęłaś z Brown i nie mogłem cię znaleźć, czy wiesz co wyobraziłem
sobie? Pomyślałem, że jesteś gdzieś więziona.
- Co za głupota?
- Widziałaś tych Varinskich na polu bitwy? Oni byli moimi krewnymi.
- Oh. - osłabła - Oni.
- Raz jak dowiedziałem się, że jesteś gdzieś w Blythe, wyczekiwałem cię.
- Doug był trzeźwy, intensywny - Nigdy nie zapomnę pierwszego razu, kiedy
zauważyłem Cię po tak długim czasie. Pracowałeś w Szarvas Sztuka Studio.
Byłaś wciąż blondynką, wciąż uśmiechnięta, tak pogodna jak zawsze byłaś, ale
wyglądałaś mniej jak dziewczyna a bardziej jak kobieta. Zobaczyłem, że
cierpisz z powodu żalu i bólu i wiedziałem, że byłaś sama, beze mnie abym
mógł opiekować się tobą. To wkurzyło mnie. Byłem tak wściekły na ciebie za
ucieczkę, ale gdy zobaczyłem cię, zmartwiłem się, że zostałaś zabrana wbrew
swojej woli.
- Przez kogo? Czekaj. Pomyślałeś, że moja rodzina porwała mnie?
- Mogłem zobaczyć, że byłaś zdrowa ale nie miałaś żadnego życia. Tylko
chodziłaś do pracy a następnie do domu, a kiedy próbowałem jechać za tobą, ja
nie mogłem. Za każdym razem gubiłem cię na drodze.
- Gubiłeś mnie?
- Mgła gęstniała i nie mogłem jechać według twoich tylnych świateł.
- To możliwe - dobrze się zastanowiła nad tym - Mama zawsze miała
dobre podejście do pogody, odpierała burze... jestem pewna, że zrobiła to, aby
żaden wróg nie mógł znaleźć nas bez zaproszenia.
- Naprawdę masz straszną rodzinę.
- Nie. To Ty masz naprawdę straszną rodzinę. I wiem, że gdy
studiowałem, mówiłam ci, że kochałam swoją rodzinę.
- Tak. Mówiłaś. Ale spójrzmy prawdzie w oczy - molestowane żony
kochają swoich mężów. W collegu, zakochałem się w tobie ponieważ byłeś
najjaśniejszą, najdowcipniejszą, najprzyjaźniejszą, otwartą dziewczyną.
- Myślałam, że zakochałeś się we mnie ponieważ byłeś napalony. -
usiadła przy nim na łóżku.
- Łatwo mógłbym znaleźć inną dziewczynę skłonną do zajęcia się tym
problemem. - zaczerwienił się - Nie byłaś łatwa i skomplikowałaś tym moje
plany.
Pamiętając jak intensywnie zalecał się do niej i jak mocno opierała się mu
powiedziała - Zapamiętaj kiedy Ci uległam.
- Nigdy nie zapomnę tego.
Usiedli cicho, dwoje ludzi niewygodnie siedzących na krawędzi materaca
i przykrych wydarzeń z przeszłości.
Gdy spojrzała na jego profil, wyglądał tak samo jak zawsze: stateczny,
opanowany, beznamiętny... i samotny. Był najsamotniejszym człowiekiem
jakiego kiedykolwiek spotkała.
Patrzył na swoje ręce - Tuż przed tym jak... włamałaś się do mojego
domu, zostałem wezwany do wypadku samochodu, w którym była matka i
dwójka jej dzieci. Uciekała od swojego grubiańskiego męża. Okazało się, że nie
ma prawa jazdy. Nie pozwolił jej mieć prawa jazdy. Zjechała z autostrady i nie
przeżyła wypadku.
Firebird czuła ból rodziny, ale więcej niż to, poczuła ból Douglasa - A
dzieci? Są całe?
- Mieli się dobrze. Kilka cięć i stłuczenia. Mieli kilka blizn, które
spowodował ich ojciec. Ciotka ich matki zabrała je i mi mówią, że ona i jej mąż
są dobrymi ludźmi. - zajrzał jej w oczy - I widzę takie gówno przez cały czas.
Wiem do jakiego okrucieństwa ludzie są zdolni, więc pomyślałem, że ty... Nie
pomyślałem, że zobaczyłaś, jak się zmieniłem, więc nie mogłem zrozumieć
dlaczego mnie zostawiłaś w ten sposób.
Łagodnie, powiedziała - Nie odeszłam ponieważ obawiałam się o siebie,
bałam się że poznasz prawdę o Aleksandrze i zabierzesz go.
- Wiem to teraz, ale wtedy odkryłem, że twoja rodzina - rodzina która
była, przecież, początkowo Varinskimi - trzymała cię praktycznie w
zamkniętym więzieniu. Nie wiedziałem, co zrobić by Cię uwolnić. W
rzeczywistości planowałem porwanie na mój własny sposób.
- Super! - zbyt wiele powiedziała - To znaczy... tak więc dogadałeś się z
Varinskimi?
- Osiem miesięcy temu, Varinski skontaktował się ze mną. Szukali
Wildersów. Odkryli, że jestem jak oni.
- Drapieżnik?
- Dokładnie. Vadim wykonał trochę badań i odkrył list, który napisałem
tak dawno temu mówiąc im, że jestem Varinski. Skontaktował się ze mną, z
ofertą pieniężną w zamian za odkrycie, dokładnie gdzie Wildersi żyją. Zajęło mi
wiele prób, zanim pojechałem za wami wszystkimi i twoimi braćmi…
- Twoimi braćmi - przypomniała mu.
- I Jasha i Rurik prawie złapali mnie. - Douglas spuścił wzrok na swoje
ręce - Byłem głupi. Vadim powiedział, że chce zemsty; chciał uderzyć na
twojego ojca... mojego ojca aby mu zaszkodzić. Zamierzał zdemaskować go
jako przestępcę i doprowadzić do jego eksmisji na Ukrainę i zrujnować jego
fortunę, którą twoja rodzina nabyła. Pomyślałem, że przyczynię się do Twojego
uwolnienia od więzienia, w którym Cię trzymali i zabiorę cię do mojemu domu,
domu który kupiłem za pieniądze, które Varinski zapłacił mi i będziesz mi
wdzięczna i będziesz kochać mnie wiecznie. - ponieważ powiedział jej swoje
sny, zawstydził się - Głupie nie?
Wzięła go za ręce - To jest słodkie.
- Wierz mi, nigdy nie śniłem, że oni rozpętają wojnę. Pomyśl! To nie jest
jakaś dyktatura, albo kraj trzeciego świata. Przecież jest jakieś prawo!
- Zdemaskowałeś Vadima, na jego nieszczęście.
- Popełniłem tyle błędów. Powinienem zaufać ci, gdy pierwszy raz cię
spotkałem i powiedzieć ci kim i czym byłem. Powinienem zaufać ci gdy
przyszłaś do mnie jeszcze raz i powiedzieć ci co zrobiłem. Przede wszystkim,
nigdy nie powinienem ulec złu swojej duszy i nie powinienem dołączyć do
Varinskich - Zapytał niepewnie - Nie możesz mi tego wybaczyć.
Odpowiedziała sfrustrowana - Błagam cię, nie mów mi co mogę robić a
czego nie mogę robić. To jest zły początek dla naszego pożycia małżeńskiego.
- Poważnie. Nie chcę byś poślubiła mnie dla spokoju ducha twojego ojca
albo naszego syna. Chcę byś poślubiła mnie dla takiego samego powodu, dla
jakiego ja chcę poślubić ciebie.
Sposób w jaki mówił, sposób w jaki patrzył... zaczynała być pełna nadziei
- A jaki jest twój powód, by poślubić mnie?
- Kocham cię całym sobą.
Objęła go ramionami wokół szyi i pocałowała go. Pocałowała jego
policzki, pocałowała jego oczy, pocałować jego brodę, pocałować jego wargi -
To jest dokładnie powód, dla którego chcę cię poślubić.
Patrzył na nią, przeszukując jej twarz jakby chciał zobaczyć dowód dla
tych słów. Wtedy wstał i pogrzebał w jego rzeczach.
Patrzyła, czując trochę głupio, jak kobieta, która właśnie oddała jej całą
duszę na przetrzymanie - temu mężczyźnie, który pozornie przypomniał sobie,
że on musi spakować swoją czystą bieliznę.
Ale wyjął małe aksamitne pudełeczko - pudełko na pierścionek - i ukląkł
na kolano obok łóżka - Firebird Wilder, jesteś jedyną szansą na moje szczęście.
Wyjdziesz za mnie? - otworzył pokrywę.
Pierścionek wewnątrz był platyną z diamentem. Albo, przynajmniej,
myślała, że to jest diament. Trudno było to stwierdzić.
- Kupiłem go gdy spotkałem cię pierwszy raz. Zamierzałem dać ci go tej
nocy, gdy skończyłaś swoje egzaminy dyplomowe i powiedzieć ci kim byłem -
puma była moją subtelną małą aluzją - i prosić cię byś poślubiła mnie. -
zaczerwienił się gdy to powiedział - Kupiłem ten pierścionek z pensji policjanta,
tak więc jest mniejszy niż bym miał ochotę, ale nosiłem go ze sobą od tamtego
czasu i pomyślałem, że możemy kupić ci większy później, ale…
- Nigdy!
Mrugnął ze zdziwieniem.
- Nie zamierzam przyjąć większego nigdy. - Firebird śmiała się i płakała.
Pozwoliła mu włożyć go na jej palec. Popatrzyła na niego z każdej strony - To
jest dokładnie pierścionek, którego chcę. Jest doskonały. - Pocałowała go i
pocałowała go jeszcze raz - On jest całkowicie doskonały.
Konstantin i Zorana pomachali na pożegnanie Douglasowi i Firebird
przed wyjazdem do Las Vegas na ich pierwszy ślub. Ale Zorana zanim puściła
ich, sprawiła, że oni obiecali świętować ich drugi ślub z rodziną, i mimo
psioczenia Konstantina, on także cieszył się z tego - wtedy stojąc na ganku ich
wynajętego domu powiedział - Słuchaj tej ciszy. Czy my kiedykolwiek nie
mieliśmy dziecka mieszkającego w domu?
- Przez krótką chwilę - Zorana kiwnęła głową - Słabo to pamiętam.
Myślisz, że Jasha i Ann będą wiedzieli, co zrobić z Aleksandrem?
- Jeśli nie, lepiej żeby się nauczyli - biorąc rękę Zorany, powiedział -
Chodźmy na spacer.
- Teraz? Chciałam złożyć zamówienie na jakieś dobre przybory kuchenne
w Internecie. Te używane garnki są nic nie warte. - ale poszła za nim.
Ulica w Blythe była wąska i porośnięta drzewami, ale to była ulica, z
sąsiadami i hałasem samochodowym. Konstantin zatęsknił za swoim domem.
Opuścił sosny, winogrona, jego leżanka, jego toaleta i jego własne łóżko.
- Gdzie idziemy? - zapytała.
Ale wiedziała gdzie.
Zabrało godzinę dojście do ich doliny.
Gdy skręcili za rogiem, zatrzymali się i popatrzyli, Zorana krzyknęła
widząc ruinę minionych trzydziestu pięciu lat, a Konstantin westchnął jeszcze
raz.
Wtedy obydwoje wyprostowali swoje ramiona.
- Ne jest tak źle - Konstantin powiedział - Winnice i sady są zalane i
spalone, ale Romowie zrobili to co obiecali - ciała są odciągnięte daleko. Twoi
krewni - gdy odbudujemy to wszystko, powinni przyjechać i odwiedzić nas.
- Powiem im.
Zaskoczyła go - Wiesz jak skontaktować się z nimi?
Drobna czarownica popatrzyła w bok u niego - Mam swoje sposoby.
Podeszli do domu. W końcu, nawet ogrodzenie zapaliło się i spaliło.
- Spalony - powiedział - Całkowita strata.
- Tak, ale patrz! - pośpieszyła przez wypaloną trawę, do uczernionego
kwadratu gdzie ich dom stał.
- Uważaj - popatrzył na nią z niepokojem ponieważ stracił ją z oczu - Co
jest tak ważne, że musisz wejść tam teraz? - mamrotał cicho.
Usłyszała go, oczywiście. Jej głowa pojawiła się - Nic takiego - zaczęła
wracać do niego - Tylko twój spadek. - stanęła u jego boku. Trzymywała płaską,
kwadratową dachówkę przykrytą popiołem.
Ikona jego rodziny.
Zebrał siły by poczuć ból i wolno wyciągnął rękę obejmując ją w
posiadanie. Zawinął swoje palce wokół brzegów... To nie spaliło go. Potarł
swoją dłonią po powierzchni, przez cztery Madonny. Każde oblicze wskazywało
Maryję Dziewicę w innym aspekcie: radość, smutek, ból i chwała.
Jego przodek, Konstantin, zabił dla tych ikon.
Matka Konstantina umarła za te ikony.
Diabeł został zwyciężony przez te ikony. Nie wiecznie. Nie na wszystkich
frontach. Gdy jednak ikony ponownie zostały połączone, zwolnił swoich
najbardziej kochanych służących i dla tego Konstantin przekazał swoje
podziękowania.
Spojrzał na swoją ziemię, wciąż bogatą, wciąż płodną. Patrzył na niebo,
niebieskie i ciepłe tętniące wiosną, odetchnął powietrzem wolności i zaznał
radości życia odrodzonego - Musimy sadzić jeszcze raz.
- I odbudować dom, większy tym razem.
Spojrzał na Zoranę - Kobieto to będzie kosztowało majątek. Nie mamy
pieniędzy na większy dom.
- Mamy ubezpieczenie i pożyczymy od naszych synów.
- Nie powinniśmy pożyczać od swoich synów.
- Bardzo dobrze, pożyczę od ich żon.
- Ty... nie ośmielisz się! Kobieto! - przewyższał ją.
Wstała do niego. Jak zawsze, wstała do niego - Konstantin, kłopoty już się
skończyły. O tej samej porze za rok, będziemy mieli czterech nowych wnuków.
Gdy oni odwiedzą nas, gdzie wyślesz ich? Potrzebujemy większego domu!
Prawie uśmiechnął się gdy usłyszał, jak robiła swoje plany. Prawie, ale
trzymał swoją twarz poważną - Przewidziała wnuków? Nie jeden, nie dwa, nie
trzy, ale cztery? - pokazał jej cztery palce i podniósł brwi - Miałaś wizję?
- Cudowną wizję Konstantin. - położyła swoją rękę na ikonie - O mnie i o
Tobie w domu z Madonną świecącą w kącie, położoną na czerwonym obrusie.
Tu na naszej ziemi, zmuszoną siłą woli by obrodziła winogrona i z mnóstwem
dzieci i mnóstwem szczęścia.
- Hm!?. - opuścił swoje palce - W takim razie ja też muszę być
jasnowidzem, bo także dostrzegam taką wizję.
I obydwoje mieli rację.