Christie Agatha Nadinspektor Battle 04 Morderstwo to nic trudnego

background image

AGATHA CHRISTIE



MORDERSTWO

TO NIC TRUDNEGO

background image

Rosalind i Susan,

pierwszym recenzentkom tej książki



I
TOWARZYSZ PODRÓśY

Anglia!
Anglia po tylu latach!
Ale jak będę się w niej czuł?
Luke Fitzwilliam zadawał sobie to pytanie, schodząc po
trapie ze statku. Kołatało się ono w jego umyśle, gdy
czekał na odprawę celną. A kiedy w końcu wsiadł do
pociągu, wypłynęło nagle na pierwszy plan.
Czuł się zupełnie inaczej, przyjeżdżając do kraju na
urlopy. Miał mnóstwo pieniędzy (przynajmniej na
początku), więc ochoczo je wydawał, odwiedzał starych
przyjaciół, spotykał się z kolegami, którzy też
przyjechali tu na wypoczynek po pobycie w koloniach.
Mówił sobie: To nie potrwa długo. Wkrótce wracam do
pracy. Dlaczego nie miałbym się zabawić!
Ale teraz nie zamierzał nigdzie wracać. Pożegnał już na
dobre upalne noce, oślepiające słońce, piękną tropikalną
roślinność i samotne wieczory, spędzane na lekturze
starych numerów "Timesa".
Wrócił do Anglii po zakończeniu zaszczytnej służby dla
kraju. Poza tym posiadał niewielki kapitał, mógł się
więc uważać za człowieka niezależnego materialnie.
Ale nie miał pojęcia, jak spędzić resztę życia.

background image

Anglia! Anglia w czerwcu. Szare niebo i silny,
przenikliwy wiatr. W taki dzień nie wydawała się
gościnnym krajem! A ci ludzie! Boże, co za ludzie!
Wszyscy mieli szare, zatroskane twarze... szare jak
niebo. I te okropne małe domki, wyrastające wszędzie
jak grzyby po deszczu, jak kurniki, zaśmiecające cały
krajobraz!
Luke Fitzwilliam z trudem oderwał wzrok od
migającego za oknem wagonu krajobrazu i zajął się
gazetami. "Times", "Daily Clarion" I "Punch".
Zaczął od "Daily Clarion", który poświęcony był w
całości wyścigom konnym w Epsom. Szkoda, że nie
przyjechałem wczoraj - pomyślał. Ostatni raz widziałem
gonitwę Derby, kiedy miałem dziewiętnaście lat.
Obstawił wysoko pewnego konia i teraz chciał
sprawdzić, jak typuje jego szansę "Clarion". Znalazł
tylko lakoniczną notatkę: Mało prawdopodobne, by
wygrał któryś z koni takich jak Jujube II, Mark's Mile,
Santony czy Jerry Boy. Na zwycięstwo nie ma chyba
szans...
Ale Luke'a nie interesował koń, który miał
najprawdopodobniej przegrać gonitwę. Rzucił okiem na
typowania. Na Jujube II stawiano zaledwie 40 do l.
Luke zerknął na zegarek. Była za kwadrans czwarta.
No cóż - pomyślał. Już po wszystkim! Szkoda? że nie
postawiłem na Clarigolda, którego typowano jako
drugiego faworyta.
Potem rozłożył "Timesa" i zatopił się w lekturze
poważniejszych artykułów.

background image

Nie trwało to jednak długo, ponieważ groźnie
wyglądający pułkownik, który siedział w przeciwległym
kącie przedziału, był tak zirytowany tym, co właśnie
przeczytał, że musiał się podzielić swym oburzeniem z
towarzyszem podróży. Dopiero po półgodzinie znużyło
go rozprawianie o "tej cholernej komunistycznej
propagandzie".
Wyczerpawszy temat pułkownik zasnął z otwartymi
ustami. Niebawem pociąg zwolnił, a potem się
zatrzymał. Luke wyjrzał przez okno i dostrzegł dużą,
opustoszałą stację z wieloma peronami. Zauważył
kiosk, na którym wisiał afisz z napisem: WYNIKI
GONITWY DERBY. Otworzył drzwi, wyskoczył na
peron i pobiegł w kierunku kiosku. Po chwili wpatrywał
się z szerokim uśmiechem w krótką wiadomość z
ostatniej chwili.

Wyniki Gonitwy Derby
JUJUBE II
MAZEPPA
CLARIGOLD

Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Sto funtów do
roztrwonienia! Dobry, kochany Jujube II, którego
wszyscy znawcy wyścigów tak nonszalancko
zlekceważyli.
Złożył gazetę, odwrócił się i zobaczył pustkę. Podczas
gdy on upajał się zwycięstwem Jujube II, jego pociąg
niepostrzeżenie zniknął ze stacji.

background image

- Kiedy, do licha, ten pociąg odjechał? - zagadnął
jakiegoś bagażowego.
- Jaki pociąg? - spytał bagażowy ze zdziwieniem. - Od
piętnastej czternaście na tej stacji nie zatrzymał się
ż

aden pociąg.

- Przecież stał tu przed chwilą. Właśnie z niego
wysiadłem. To ekspres mający bezpośrednie połączenie
z portem.
- Ten ekspres nie zatrzymuje się nigdzie w drodze do
Londynu - wyjaśnił bagażowy obcesowo.
- Ale zatrzymał się - zapewnił go Luke. - Przecież z
niego wysiadłem.
- Aż do Londynu nigdzie się nie zatrzymuje - powtórzył
bagażowy obojętnym tonem.
- Mówię panu, że się zatrzymał dokładnie przy tym
peronie, a ja z niego wysiadłem.
W obliczu tych faktów bagażowy zmienił front.
- Nie powinien był pan tego robić - powiedział z
wyrzutem. - On się tu nie zatrzymuje.
- Ale zatrzymał się.
- Stanął pod semaforem, a nie "zatrzymał się na stacji",
jak pan to określił.
- Nie znam się na tych subtelnych różnicach tak dobrze
jak pan - oznajmił Luke. - Chodzi mi o to, co mam teraz
zrobić.
- Nie powinien był pan wysiadać - powtórzył z uporem
bagażowy, który nie był człowiekiem przesadnie
rozgarniętym.

background image

- To prawda - przyznał Luke. - Ale co się stało, to się
stało. Chodzi mi tylko o to, co pan jako doświadczony
pracownik kolei radzi mi teraz zrobić.
- Pyta mnie pan, co najlepiej zrobić?
- Tak - odparł Luke - o to właśnie mi chodzi. Chyba
istnieją pociągi, które zatrzymują się tu zgodnie z
rozkładem?
- Niech pomyślę - powiedział bagażowy. - Najlepiej
niech pan wsiądzie do tego o szesnastej dwadzieścia
pięć.
- Jeśli ten o szesnastej dwadzieścia pięć jedzie do
Londynu - postanowił Luke - to właśnie do niego
wsiądę.
Uspokojony tą wiadomością zaczął się przechadzać tam
i z powrotem po peronie. Na dużej tablicy
informacyjnej przeczytał, że znajduje się w Fenny
Clayton, stacji węzłowej Wychwood-under-Ashe.
Wkrótce mały staroświecki parowóz powoli wepchnął
na stację pociąg składający się z jednego wagonu i
ciężko sapiąc ustawił go na bocznym torze. Wysiadło z
niego sześcioro czy siedmioro pasażerów, którzy
przeszli po mostku na peron Luke'a. Ponury bagażowy
ożywił się nagle i zaczął popychać duży wózek pełen
paczek i koszy. Przyłączył się do niego inny bagażowy,
który przewoził pobrzękujące bańki z mlekiem. Fenny
Clayton ożyło.
W końcu na stację wtoczył się wyniośle pociąg do
Londynu. Wagony trzeciej klasy były zatłoczone, ale w
trzech wagonach klasy pierwszej siedziało niewiele
osób. Luke zaczął zaglądać do przedziałów. W

background image

pierwszym, przeznaczonym dla palących, siedział z
cygarem w ustach jakiś mężczyzna o wyglądzie
wojskowego. Luke doszedł do wniosku, że ma już na
dziś dosyć angielskich pułkowników z Indii. Następny
przedział zajmowała elegancka młoda kobieta o
zmęczonej twarzy, najprawdopodobniej guwernantka, z
ruchliwym, mniej więcej trzyletnim chłopcem. Luke
szybko poszedł dalej. Drzwi kolejnego przedziału były
otwarte. Podróżowała w nim tylko jakaś starsza pani.
Przypomniała Luke'owi jego ciotkę Mildred, która
pozwoliła mu hodować zaskrońca, kiedy miał dziesięć
lat. Była zdecydowanie dobrą ciotką. Luke wszedł do
ś

rodka i usiadł.

Po jakichś pięciu minutach ożywionego ruchu
furgonetek przewożących bańki z mlekiem, wózków
bagażowych i nerwowej krzątaniny pociąg powoli
wytoczył się ze stacji. Luke rozłożył gazetę i zajął się
lekturą wiadomości, mogących zainteresować
człowieka, który przeczytał już poranną prasę.
Nie liczył na to, że uda mu się czytać długo. Miał wiele
ciotek, więc domyślał się, że towarzyszka podróży nie
będzie milczeć aż do Londynu.
Miał rację. Starsza pani przymknęła okno, zrzucając
swoją parasolkę, i zaczęła się rozwodzić nad zaletami
pociągu, którym właśnie jechali.
- Zaledwie godzina i dziesięć minut. To bardzo dobry
pociąg. Znacznie lepszy niż ten poranny, który jedzie
godzinę i czterdzieści minut. Oczywiście - ciągnęła -
niemal każdy podróżuje tym porannym. Kiedy bilety są
tańsze, to znaczy w weekendy i dni świąteczne, tylko

background image

człowiek nierozsądny jedzie po południu. Zamierzałam
wyruszyć dziś rano, ale Puszek... mój perski kot, gdzieś
przepadł... jest bardzo piękny, a ostatnio bolało go
uszko... no i, oczywiście, nie mogłam wyjść z domu,
dopóki go nie znalazłam!
- Naturalnie - bąknął Luke, ostentacyjnie opuszczając
wzrok na gazetę. Ale na nic się to nie zdało. Potok słów
nie ustawał.
- Więc po prostu zrobiłam dobrą minę do złej gry i
wsiadłam do pociągu popołudniowego. No i okazało się
to błogosławieństwem, bo nie ma w nim takiego
okropnego tłoku... oczywiście to bez znaczenia, kiedy
podróżuje się pierwszą klasą. Ale zazwyczaj tego nie
robię. Uważam to za ekstrawagancję, zwłaszcza w
dzisiejszych czasach, kiedy podatki rosną, dywidendy
spadają, a służba ciągle domaga się podwyżek... ale
naprawdę byłam bardzo zdenerwowana, bo, widzi pan,
jadę w pewnej niezwykle ważnej sprawie i po prostu
chciałam w spokoju dokładnie przemyśleć, co mam
powiedzieć... - Luke z trudem stłumił uśmiech. - A
kiedy w przedziale jest pełno ludzi, ktoś może się
okazać nieuprzejmy... więc pomyślałam, że tym razem
mogę sobie pozwolić na taki wydatek... choć uważam,
ż

e dzisiaj wszyscy trwonią pieniądze, a nikt nie myśli o

przyszłości. Szkoda, że zlikwidowano drugą klasę... to
było mimo wszystko trochę taniej. Rozumiem,
oczywiście - ciągnęła, przyglądając się opalonej twarzy
Luke'a - że wojskowi jadący na urlop muszą
podróżować pierwszą klasą. Zwłaszcza jeśli są
oficerami...

background image

Luke wytrzymał przez chwilę badawcze spojrzenie jej
jasnych, błyszczących oczu. Ale od razu skapitulował.
Wiedział, że w końcu do tego dojdzie.
- Nie jestem wojskowym - wyjaśnił.
- Och, przepraszam. Nie zamierzałam... po prostu
przyszło mi do głowy... pan jest taki opalony... być
może jedzie pan ze Wschodu, by spędzić urlop w kraju.
- Owszem, wracam do domu ze Wschodu - powiedział
Luke. - Ale nie na urlop. Jestem policjantem - oznajmił
krótko, chcąc zapobiec dalszym dociekaniom.
- Pracuje pan w policji? To naprawdę niezwykle
interesujące. Syn mojej serdecznej przyjaciółki wstąpił
właśnie do palestyńskiej policji.
- Służyłem nad Zatoką Mayang - ponownie uciął krótko
Luke.
- Och, mój Boże... bardzo ciekawe. To prawdziwy zbieg
okoliczności... chodzi mi o to, że pan wsiadł akurat do
tego przedziału. Bo, widzi pan, ta sprawa, w związku z
którą wybrałam się do Londynu... no cóż, w istocie jadę
do Scotland Yardu.
- Naprawdę? - spytał Luke.
Zastanawiał się, czy starsza pani zatrzyma się jak nie
nakręcony zegar, czy też będzie mówiła przez całą
drogę do Londynu. Ale w istocie niezbyt mu to
przeszkadzało, ponieważ uwielbiał swoją ciotkę
Mildred i pamiętał, że kiedyś dała mu pięć funtów. Poza
tym takie stare damy jak jego towarzyszka podróży i
ciotka Mildred miały w sobie coś niezwykle miłego i
typowo angielskiego. W Mayang Straits nie spotykał
takich kobiet. Kojarzyły mu się ze śliwkowym

background image

puddingiem na Boże Narodzenie, krykietem na wsi i
płonącym kominkiem. Były czymś, co człowiek docenia
dopiero wtedy, gdy jest na drugim końcu świata. Mogły
też na dłuższą metę być śmiertelnie nudne, ale Luke
stanął na angielskiej ziemi zaledwie przed trzema czy
czterema godzinami.
- Tak, zamierzałam wyruszyć dziś rano - szczebiotała
pogodnie starsza pani - ale potem, jak już panu
mówiłam, zaczęłam się okropnie niepokoić o Puszka.
Czy myśli pan, że zdążę na. czas? Scotland Yard nie ma
chyba sztywnych godzin urzędowania.
- Nie sądzę, żeby zamykali o czwartej - powiedział
Luke.
- Oczywiście, że nie. Przecież w każdej chwili ktoś
może ich zawiadomić o jakimś poważnym
przestępstwie, prawda?
- No właśnie - przytaknął Luke.
Starsza pani przez chwilę siedziała w milczeniu. Była
wyraźnie zaniepokojona.
- Zawsze uważałam, że najlepiej od razu zaczynać od
najwyższego szczebla - powiedziała w końcu. - John
Reed, nasz posterunkowy w Wychwood, to bardzo miły
i niezwykle przyzwoity człowiek... ale mam wrażenie,
ż

e... niezbyt się nadaje do prowadzenia poważnych

spraw. Zazwyczaj ma do czynienia z ludźmi, którzy
nadużyli alkoholu, przekroczyli dozwoloną prędkość
jazdy albo nie zapłacili podatku za swojego psa... a być
może nawet z włamywaczami... Ale wydaje mi się...
jestem niemal pewna... że nie poradziłby sobie z
morderstwem!

background image

- Morderstwem? - powtórzył Luke, marszcząc brwi.
- Tak, morderstwem - potwierdziła starsza pani,
energicznie kiwając głową. - Widzę, że jest pan
zaskoczony. Początkowo też byłam zaskoczona. Po
prostu nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że
fantazjuję.
- Czy jest pani przekonana, że tak nie było? - spytał
Luke łagodnie.
- Och, tak. - Stanowczo kiwnęła głową. - Mogło tak się
zdarzyć za pierwszym razem, ale nie za drugim, trzecim
czy czwartym. Potem już się wie.
- Chce pani powiedzieć, że popełniono... hmm... kilka
morderstw? - spytał Luke.
- Niestety tak - odparła spokojnym, łagodnym głosem. -
Dlatego właśnie doszłam do wniosku, że najlepiej
będzie pojechać wprost do Scotland Yardu. Czy nie
sądzi pan, że to najwłaściwsze rozwiązanie?
- No cóż, chyba tak - powiedział Luke, patrząc na nią z
zadumą.
- Uważam, że podjęła pani słuszną decyzję.
Tam będą wiedzieli, co z nią zrobić - pomyślał. Pewnie
co tydzień nachodzi ich kilka starszych pań, które
donoszą im o morderstwach popełnionych w ich
spokojnym miasteczku! Być może istnieje specjalny
wydział, zajmujący się takimi przypadkami.
Oczami wyobraźni zobaczył podtatusiałego
nadinspektora policji albo przystojnego młodego
ś

ledczego, który mówi uprzejmym, cichym głosem:

Dziękuję pani, jesteśmy pani wielce zobowiązani. A

background image

teraz proszę wracać do domu, zostawić wszystko w
naszych rękach i więcej się już tym nie martwić.
Ten obraz wywołał uśmiech na jego twarzy.
Ciekawe skąd przychodzą im do głowy takie pomysły? -
rozmyślał. Pewnie prowadzą śmiertelnie nudny tryb
ż

ycia i skrycie tęsknią za prawdziwym dramatem.

Podobno niektóre starsze panie widzą w każdym
potencjalnego truciciela.
Z tych rozmyślań wyrwał go miły, łagodny głos.
- Wie pan, pamiętam, że kiedyś czytałam o... tak, to
chyba był proces Abercrombiego... zanim padło na
niego podejrzenie, zdążył otruć wiele osób... o czym to
ja mówiłam? Aha, tak, podobno miał dziwny błysk w
oczach... osoba, na którą spojrzał w pewien szczególny
sposób, niebawem podupadała na zdrowiu. Kiedy o tym
czytałam, nie wierzyłam... ale to prawda!
- Co takiego?
- Ten szczególny błysk w oczach...
Luke popatrzył na nią i zauważył, że lekko drży, a jej
rumiane policzki nieco pobladły.
- Po raz pierwszy zwróciłam na to uwagę w przypadku
Amy Gibbs... i ona umarła. Potem Carter. I Tommy
Pierce. A teraz... wczoraj... spotkało to doktora
Humbleby'ego, który jest takim dobrym i poczciwym
człowiekiem... Carter był pijakiem, a Tommy Pierce
nieznośnym szczeniakiem, który znęcał się nad
słabszymi chłopcami, wykręcał im ręce i szczypał.
Niezbyt przejęłam się ich śmiercią, ale doktor
Humbleby to co innego. Trzeba go ratować. Ale
gdybym opowiedziała mu o wszystkim, z pewnością by

background image

mi nie uwierzył! Wybuchnąłby śmiechem. John Reed
też by mi nie uwierzył. Ale w Scotland Yardzie będzie
inaczej. Bądź co bądź, dla nich zbrodnia to chleb
powszedni!... O Boże, lada chwila będziemy na
miejscu! - zawołała, wyglądając przez okno. Zaczęła
krzątać się nerwowo po przedziale, zbierając swoje
rzeczy. - Dziękuję... stokrotnie dziękuję - powiedziała
do Luke'a, który po raz drugi podniósł z podłogi jej
parasolkę. - Rozmowa z panem dodała mi otuchy... Tak
się cieszę, że pochwala pan moją decyzję.
- Z pewnością w Scotland Yardzie udzielą pani dobrej
rady - oznajmił Luke łagodnie.
- Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna. - Zaczęła
szperać w torebce. - Moja wizytówka... o Boże, mam
tylko jedną... przecież muszę ją zatrzymać dla Scotland
Yardu...
- Ależ naturalnie...
- Nazywam się Pinkerton.
- Bardzo odpowiednie nazwisko - stwierdził Luke z
uśmiechem i widząc jej zdziwione spojrzenie, dodał
pospiesznie: - Ja nazywam się Luke Fitzwilliam. Czy
sprowadzić pani taksówkę? - spytał, kiedy pociąg
wjechał na stację.
- Och, nie, dziękuję. - Panna Pinkerton wydawała się
zaszokowana tym pomysłem. - Pojadę kolejką
podziemną. Dowiezie mnie do Trafalgar Square, a dalej
pójdę pieszo przez Whitehall.
- śyczę pani powodzenia - powiedział Luke. Panna
Pinkerton serdecznie uścisnęła jego dłoń.

background image

- Był pan dla mnie bardzo miły. Wie pan, początkowo
myślałam, że pan mi nie uwierzy.
- No cóż - powiedział Luke, rumieniąc się. - Tyle
morderstw! Chyba trudno popełnić bezkarnie tak wiele
zbrodni, prawda?
Panna Pinkerton potrząsnęła głową.
- Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli - oznajmiła z
przekonaniem. - Bardzo łatwo jest zabić człowieka...
pod warunkiem, że nikt pana o to nie podejrzewa. A ten
morderca jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek mógłby
podejrzewać!
- Tak czy owak, życzę powodzenia - powiedział Luke.
Panna Pinkerton zniknęła w tłumie, a Luke wyruszył na
poszukiwanie swego bagażu.
- Chyba jest trochę zbzikowana - rozmyślał. - Chociaż
nie, nie sądzę. Po prostu ma bujną wyobraźnię. Mam
nadzieję, że potraktują ją uprzejmie. To taka miła
staruszka.

II
NEKROLOG

Jimmy Lorrimer był jednym z najstarszych przyjaciół
Luke'a. Jak zwykle podczas pobytu w Londynie, Luke
zatrzymał się u niego. Jeszcze tego samego dnia
wieczorem wyruszyli razem do miasta w poszukiwaniu
rozrywek. Nazajutrz rano Luke'a bolała głowa. Jimmy
podał mu kawę i zadał pytanie, na które przyjaciel nie
odpowiedział, ponieważ po raz drugi czytał niewielką,
pozornie nieistotną notatkę w porannej gazecie.

background image

- Przepraszam, Jimmy - bąknął, wracając gwałtownie do
rzeczywistości.
- Co cię tak zaabsorbowało... czyżby sytuacja
polityczna? Luke uśmiechnął się szeroko.
- Nigdy w życiu! To dość dziwne... wiesz, ta urocza
staruszka, z którą wczoraj jechałem pociągiem, wpadła
pod samochód.
- Pewnie na przejściu dla pieszych - powiedział Jimmy.
- Skąd wiesz, że to ona?
- Oczywiście mogę się mylić. Ale miała takie samo
nazwisko... Pinkerton. Przechodząc przez Whitehall
zginęła pod kołami jakiegoś samochodu, który w ogóle
się nie zatrzymał.
- Przykra sprawa - oznajmił Jimmy.
- Tak, biedna staruszka. Okropnie mi jej żal.
Przypomniała mi moją ciotkę Mildred.
- Kierowca tego samochodu będzie miał za swoje. Z
pewnością oskarżą go o zabójstwo. W dzisiejszych
czasach aż strach siadać za kierownicą.
- Czym teraz jeździsz?
- Fordem V 8. Mówię ci, stary...
Rozmowa zeszła na tematy wybitnie techniczne.
- Co ty, u licha, nucisz pod nosem? - spytał Jimmy,
zmieniając nagle temat.
- Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has married the
bumble bee - zanucił Luke. - To jakaś rymowanka,
którą pamiętam z dzieciństwa. Nie wiem, skąd mi
przyszła do głowy - powiedział przepraszająco.

background image

W jakiś tydzień później Luke rzucił okiem na pierwszą
stronę "Timesa" i wydał okrzyk zdziwienia.
- Niech mnie diabli! - zawołał.
- Co się stało? - spytał Jimmy Lorrimer, spoglądając na
niego badawczo.
Luke nie odpowiedział. Wpatrywał się w jakieś
wydrukowane w gazecie nazwisko.
Jimmy powtórzył pytanie.
Luke podniósł głowę i spojrzał na swego przyjaciela.
Dziwny wyraz jego twarzy zaniepokoił Jimmy'ego.
- O co chodzi, Luke? Wyglądasz, jakbyś ujrzał ducha.
Luke milczał przez parę minut. Wypuścił gazetę z rąk i
podszedł do okna, a potem wrócił na miejsce. Jimmy
obserwował go z rosnącym zdziwieniem.
Luke opadł na krzesło i pochylił się do przodu.
- Jimmy, przyjacielu, czy pamiętasz tę starszą panią, z
którą jechałem pociągiem do Londynu... w dniu mojego
przyjazdu do Anglii?
- Tę, która przypominała ci twoją ciotkę Mildred? A
potem wpadła pod samochód?
- Tak, o nią mi właśnie chodzi. Posłuchaj, Jimmy. Ta
staruszka dość chaotycznie mówiła o tym, że jedzie do
Scotland Yardu, by donieść im o licznych zbrodniach.
Twierdziła, że w jej miasteczku grasuje jakiś morderca.
W każdym razie tyle z tego zrozumiałem. Podobno
uśmiercił kilka osób.
- Nie mówiłeś mi, że była zbzikowana - powiedział
Jimmy.
- Bo nie uważałem jej za wariatkę.
- Och, posłuchaj, stary, seryjne morderstwo...

background image

- Nie uważałem jej za wariatkę - powtórzył Luke
niecierpliwie. - Myślałem, że tak jak niektóre starsze
panie, dała się po prostu ponieść wyobraźni.
- No cóż, pewnie tak właśnie było. Ale myślę, że to
jakiś szaleńczy pomysł.
- Mniejsza o to, co sądzisz na ten temat, Jimmy. Teraz
ja mówię, rozumiesz?
- Och, dobrze, już dobrze... jedź dalej.
- W swojej chaotycznej opowieści wymieniła kilka
nazwisk i była przerażona, bo twierdziła, że wie, kto
będzie następną ofiarą. - No i co? - spytał Jimmy
zachęcającym tonem.
- Czasami, z takiego czy innego błahego powodu, nie
możesz wyrzucić z pamięci jakiegoś nazwiska. Jedno
takie nazwisko utkwiło mi w głowie, ponieważ
skojarzyłem je z rymowanką, którą śpiewano mi w
dzieciństwie. Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has
married the bumble bee.
- Z pewnością jest niezwykle błyskotliwa, ale właściwie
jaki ma z tym wszystkim związek?
- Chodzi mi o to, że ten jegomość nazywał się
Humbleby... doktor Humbleby. Ta starsza pani
powiedziała, że doktor Humbleby będzie następną
ofiarą. Strasznie ją to niepokoiło, ponieważ uważała go
za "bardzo dobrego człowieka". To nazwisko utkwiło
mi w pamięci z powodu wspomnianej rymowanki.
- No i co? - spytał Jimmy.
- Popatrz na to.
Luke podał mu gazetę, wskazując palcem notatkę w
rubryce nekrologów.

background image


HUMBLEBY. 13 czerwca zmarł nagle w swym domu
w Sandgate, Wychwood-under-Ashe, dr med. JOHN
EDWARD HUMBLEBY, ukochany mąż JESSIE ROSE
HUMBLEBY. Pogrzeb odbędzie się w piątek. Prosimy
o nieskladanie kondolencji.

- Teraz rozumiesz, Jimmy? Wszystko się zgadza:
nazwisko, miejscowość, zawód. Co o tym myślisz?
Jimmy zastanawiał się przez chwilę.
- Przypuszczam, że to niezwykły zbieg okoliczności -
odparł w końcu poważnie, lecz niezbyt zdecydowanie.
- Naprawdę, Jimmy? Tylko zbieg okoliczności? - Luke
znów zaczął krążyć po pokoju.
- A cóż innego? - spytał Jimmy.
Luke gwałtownie się odwrócił.
- Przypuśćmy, że wszystko, co powiedziała ta urocza
staruszka, było prawdą! Przypuśćmy, że ta fantastyczna
historia jest prawdziwa!
- Och, daj spokój! To już lekka przesada! Takie rzeczy
się nie zdarzają.
- A co powiesz o przypadku Abercrombiego? Czyż nie
był podejrzany o wyprawienie na tamten świat sporej
gromadki ludzi?
- Większej, niż kiedykolwiek ujawniono - odparł
Jimmy. - Mój kolega miał kuzyna, który był tamtejszym
koronerem. Dzięki niemu poznałem pewne szczegóły
tej sprawy. Abercrombiego przyłapano na tym, że
nafaszerował miejscowego weterynarza arszenikiem.
Potem odkopano zwłoki jego własnej żony i

background image

stwierdzono, że również ona została otruta tym
paskudztwem. Nie ma też wątpliwości, że jego szwagier
zszedł z tego świata w ten sam sposób, a to bynajmniej
nie wyczerpuje długiej listy jego ofiar. Ten mój kolega
powiedział mi, że według nieoficjalnych danych
Abercrombie wykończył co najmniej piętnaście osób.
Piętnaście!
- No właśnie. Więc sam widzisz, że takie rzeczy jednak
się zdarzają!
- Owszem, ale niezbyt często.
- Skąd ta pewność? Mogą się zdarzać o wiele częściej,
niż przypuszczasz.
- Oto głos policjanta! Czy nie możesz zapomnieć, że
odszedłeś już ze służby i jesteś teraz prywatnym
człowiekiem na emeryturze?
- Policjant zawsze pozostaje policjantem - powiedział
Luke. - Posłuchaj, Jimmy, przypuśćmy, że zanim
Abercrombie zaczął bestialsko mordować, jakaś miła,
gadatliwa stara panna przejrzała jego zamiary i
natychmiast pobiegła donieść o tym odpowiednim
władzom. Czy sądzisz, że zostałaby wysłuchana?
Jimmy uśmiechnął się szeroko.
- Nigdy w życiu!
- No właśnie. Policjanci orzekliby z pewnością, że brak
jej piątej klepki. Dokładnie tak, jak ty to określiłeś!
Albo powiedzieliby, że ma zbyt bujną wyobraźnię. Tak
jak ja to uczyniłem! I obaj popełnilibyśmy błąd.
- Jak więc twoim zdaniem wygląda sytuacja? - spytał
Lorrimer po chwili namysłu.

background image

- Sprawa przedstawia się następująco. Usłyszałem
pewną niewiarygodną, lecz nie niemożliwą historię.
Ś

mierć doktora Humbleby'ego jest dowodem

potwierdzającym jej prawdziwość. Istnieje jeszcze jedna
ważna okoliczność. Panna Pinkerton jechała do
Scotland Yardu, by zrelacjonować im swoją wersję
wydarzeń. Ale tam nie dotarła. Zginęła pod kołami
samochodu, który się nie zatrzymał.
- Przecież nie masz pewności, że tam nie dotarła -
zaoponował Jimmy. - Równie dobrze mogła zostać
przejechana po wizycie w Scotland Yardzie.
- Owszem, to możliwe... ale sądzę, że było inaczej.
- To tylko przypuszczenia. Rzecz sprowadza się do
tego, że ty wierzysz w tę melodramatyczną historyjkę.
- Tego nie powiedziałem - mruknął Luke, energicznie
potrząsając głową. - Uważam tylko, że należałoby
przeprowadzić w tej sprawie dochodzenie.
- Innymi słowy, wybierasz się do Scotland Yardu.
- Nie, na to jest jeszcze za wcześnie. Jak sam twierdzisz,
ś

mierć tego doktora Humbleby'ego mogła być tylko

zwykłym zbiegiem okoliczności.
- Zatem co zamierzasz zrobić?
- Pojechać do tego miasteczka i trochę się tam rozejrzeć.
- Czy mówisz poważnie, Luke? - spytał Jimmy, bacznie
mu się przyglądając.
- Najzupełniej.
- A jeśli to wszystko jest tylko urojeniem?
- Tak byłoby najlepiej.
- Oczywiście... - Jimmy zmarszczył czoło. - Ale ty
najwyraźniej

background image

jesteś innego zdania, prawda?
- Drogi przyjacielu, nie mam jeszcze na ten temat
wyrobionej
opinii.
- Czy opracowałeś już jakiś plan? - spytał Jimmy po
chwili namysłu. - Przecież nie możesz zjawić się
niespodziewanie w tym miasteczku bez żadnego
pretekstu.
- No, chyba masz rację.
- Nie ma żadnego "chyba". Czy zdajesz sobie sprawę,
jakie są prowincjonalne angielskie miasteczka? Każdy
obcy człowiek od razu rzuca się w oczy!
- Będę musiał wymyślić jakiś kamuflaż - powiedział
Luke, uśmiechając się szeroko. - Co proponujesz?
Artysta? Chyba nie... nie potrafię rysować, nie
wspominając już o malowaniu.
- Możesz być artystą awangardowym - zasugerował
Jimmy. - Wtedy twoje umiejętności nie miałyby
większego znaczenia.
Ale Luke rozważał już dalsze możliwości.
- Pisarz? Czy literaci zatrzymują się w
prowincjonalnych zajazdach, by tam pisać? Chyba tak.
Może rybak... ale musiałbym się dowiedzieć, czy jest
tam w pobliżu jakaś rzeka. A może schorowany
człowiek, któremu zalecono wiejskie powietrze? Nie
wyglądam na takiego, a poza tym w dzisiejszych
czasach wszyscy rekonwalescenci jeżdżą do sanatoriów.
Mógłbym też szukać w okolicy jakiegoś domu na
sprzedaż. Nie, to nie jest zbyt dobry pomysł. Do licha,
Jimmy, trzeba wymyślić jakiś wiarygodny pretekst. Po

background image

co zdrowy mężczyzna pojawia się nagle w małym
angielskim miasteczku?
- Zaraz, zaraz... - powiedział Jimmy. - Podaj mi tę
gazetę. Tak właśnie myślałem! - zawołał triumfalnie,
zerknąwszy na pierwszą stronę. - Luke, przyjacielu,
wszystko ci załatwię. To drobiazg!
- O czym ty mówisz?
- Wychwood-under-Ashe... Wiedziałem, że z czymś mi
się ta nazwa kojarzy! - powiedział Jimmy z nie
skrywaną dumą. - Oczywiście! To właśnie ta
miejscowość!
- Czy masz przypadkiem jakiegoś kolegę, który zna
tamtejszego koronera?
- Tym razem nie. Ale mam coś lepszego, mój drogi. Jak
wiesz, natura szczodrze mnie obdarzyła licznymi
ciotkami i kuzynami, jako że mój ojciec miał
dwanaścioro rodzeństwa. A teraz posłuchaj: Jedna z
moich kuzynek mieszka w Wychwood-under-Ashe.
- Jimmy, jesteś nieoceniony.
- Czyż to nie szczęśliwy splot okoliczności? - spytał
skromnie Jimmy.
- Opowiedz mi o niej.
- Nazywa się Bridget Conway. Od dwóch lat jest
sekretarką lorda Whitfielda.
- Właściciela tych paskudnych sensacyjnych
tygodników?
- Zgadza się. Zresztą on sam też jest dość paskudnym,
nadętym bufonem! Urodził się w Wychwood-under-
Ashe, a ponieważ cechuje go ten rodzaj snobizmu, który
każe mu opowiadać na lewo i prawo o swym niskim

background image

pochodzeniu i chwalić się, że doszedł do wszystkiego o
własnych siłach, wrócił do swojego miasteczka, kupił
jedyny okazały dom w okolicy (należący zresztą
dawniej do rodziny Bridget) i przerabia go na
"prawdziwą rezydencję".
- I twoja kuzynka jest jego sekretarką?
- Była - odparł Jimmy posępnym tonem. - Teraz
awansowała! Została jego narzeczoną!
- Och! - zawołał Luke ze zdumieniem.
- On jest naprawdę dobrą partią - powiedział Jimmy. -
Siedzi na pieniądzach. Bridget przeżyła kiedyś zawód
miłosny i od tej pory nie wierzy w prawdziwe uczucia.
Mam nadzieję, że tym razem wszystko dobrze się ułoży.
Będzie go zapewne traktować bardzo stanowczo, a on
całkowicie jej się podporządkuje.
- Ale jaki to ma związek ze mną?
- Pojedziesz tam i zamieszkasz u nich w domu jako
kuzyn Bridget - wyjaśnił szybko Jimmy. - Ona ma ich
tak wielu, że jeden więcej czy mniej nie zrobi żadnej
różnicy. Wszystko dokładnie z nią ustalę. Zawsze
byliśmy w dobrych stosunkach. Wracając do celu twojej
wizyty... będziesz badaczem czarnej magii.
- Czarnej magii?
- Folklor, miejscowe przesądy i tym podobne rzeczy.
Wychwood-under-Ashe jest z tego dość znane. To jedno
z ostatnich miejsc, w którym odbył się sabat czarownic.
Palono je tam na stosie jeszcze w ubiegłym stuleciu. A
ty będziesz pisał książkę, rozumiesz? Chcesz porównać
obyczaje, panujące w Mayang Straits, z dawnym
angielskim folklorem... szukasz analogii i tak dalej...

background image

Znasz się na tego rodzaju sprawach. Kręć się po okolicy
z notatnikiem w ręku i wypytuj najstarszych
mieszkańców o miejscowe przesądy i obyczaje. Oni są
do tego przyzwyczajeni. Kiedy się dowiedzą, że
mieszkasz w Ashe Manor, nabiorą do ciebie zaufania.
- Jak na to zareaguje lord Whitfield?
- Nie będzie stawiał przeszkód. Jest niezbyt
wykształcony i bardzo łatwowierny... wierzy nawet w
to, co czyta w swych własnych gazetach. Tak czy owak,
Bridget go przekona. Ona jest w porządku. Mogę za nią
ręczyć.
Luke wziął głęboki oddech.
- Jimmy, wszystko wydaje się takie proste. Jesteś
wspaniały. Jeśli naprawdę możesz to załatwić ze swoją
kuzynką...
- Ależ oczywiście. Zostaw to mnie.
- Jestem ci bezgranicznie wdzięczny.
- O jedno cię tylko proszę - powiedział Jimmy. - Jeśli
wytropisz tego maniakalnego mordercę, chciałbym być
ś

wiadkiem jego śmierci!... O co chodzi? - spytał nagle.

- Przypomniałem sobie coś - odparł powoli Luke - co
powiedziała mi ta starsza pani z pociągu. Kiedy
napomknąłem, że trudno jest bezkarnie popełnić tyle
morderstw, odparła, że się mylę... że zabić człowieka
jest bardzo łatwo... - Wahał się przez chwilę, a potem
dodał: - Zastanawiam się, Jimmy, czy to prawda.
Zastanawiam się, czy...
- Czy co?
- Czy naprawdę morderstwo to nic trudnego?

background image

III
CZAROWNICA BEZ MIOTŁY

Luke wjechał na zalany słońcem szczyt wzgórza, u
którego stóp leżało małe prowincjonalne miasteczko
Wychwood-under-Ashe. Zatrzymał swój niedawno
kupiony używany samochód standard swallow i
wyłączył silnik.
Był ciepły, słoneczny, letni dzień. W dole rozciągało się
miasteczko nie zeszpecone przez nowoczesną
architekturę. Dziewicze i spokojne, składało się głównie
z długiej, dość rzadko zabudowanej ulicy, która biegła
pod sterczącym nad nią szczytem Ashe Ridge.
Wydawało się jakieś odległe, wyizolowane i
zaskakująco spokojne. - Chyba postradałem zmysły -
mruknął Luke do siebie. - Cała ta historia jest
absurdalna.
Czy naprawdę przyjechał tu jedynie po to, by ścigać
mordercę, opierając się tylko na chaotycznej opowieści
jakiejś starszej pani i przypadkowym nekrologu?
Takie rzeczy z pewnością się nie zdarzają - pomyślał,
potrząsając głową. A może jednak tak? Luke, mój stary,
wkrótce się przekonasz, czy jesteś skończonym osłem,
czy też twój policyjny węch prowadzi cię na właściwy
trop.
Uruchomił silnik, wrzucił bieg i ostrożnie zjechał krętą
drogą do miasteczka.
Wychwood składało się przede wszystkim z jednej
głównej ulicy, przy której stały sklepy, niewielkie, lecz
wytworne domki z czasów króla Jerzego, z pobielonymi

background image

schodkami i lśniącymi kołatkami, oraz malownicze
wille otoczone ogrodami. Nieco dalej znajdowała się
gospoda Pod Błazeńską Czapką. Za nią Luke dostrzegł
wiejskie błonia i staw, a nad wszystkim dominował
wyniosły budynek, który Luke wziął początkowo za
Ashe Manor, cel swej podróży. Kiedy jednak podjechał
bliżej, zauważył dużą tablicę informującą, że mieści się
tu muzeum oraz biblioteka. Jeszcze dalej wznosiła się
wielka, biała, nowoczesna budowla, zupełnie nie
pasująca charakterem do otoczenia. Luke domyślił się,
ż

e jest to szkoła i klub sportowy dla chłopców.

Zatrzymał się i spytał o drogę do Ashe Manor.
Poinformowano go, że do celu podróży ma jeszcze
jakieś pół mili i że z pewnością zauważy po prawej
stronie bramę wjazdową.
Luke ruszył w dalszą drogę. Bez trudu znalazł bramę z
kutego żelaza ozdobioną wyszukanymi, nowoczesnymi
wzorami. Wjeżdżając na teren posiadłości, dostrzegł
między drzewami czerwone cegły. Kiedy skręcił na
podjazd, jego zdumionym oczom ukazała się
przerażająco absurdalna budowla.
Gdy przyglądał się temu niesamowitemu budynkowi,
słońce zaszło za chmurę, a on zdał sobie nagle sprawę,
jak groźnie wygląda wzgórze Ashe Ridge. Gwałtowny
podmuch wiatru poruszył gałęziami drzew. W tym
momencie zza węgła domu wyszła jakaś dziewczyna.
Kiedy silny powiew wiatru rozwiał jej ciemne włosy,
Luke przypomniał sobie obraz Nevinsona, zatytułowany
"Czarownica". Taka sama blada i delikatna twarz, takie

background image

same rozwiane czarne włosy. Wyobraził sobie tę
dziewczynę lecącą na miotle w kierunku księżyca...
- Zapewne pan Luke Fitzwilliam - powiedziała,
podchodząc do niego. - Nazywam się Bridget Conway.
Luke uścisnął wyciągniętą dłoń młodej kobiety. Teraz
mógł jej się dokładniej przyjrzeć. Była wysoką,
szczupłą brunetką o ciemnych oczach. Miała pociągłą
twarz, subtelne rysy i ledwie widoczne dołki w
policzkach. Lekko ściągnięte brwi nadawały jej
ciemnym oczom ironiczny wyraz. Luke pomyślał, że
wygląda jak delikatna, ujmująco piękna kobieta ze starej
akwaforty.
W drodze do kraju myślał o angielskich kobietach i
oczami wyobraźni widział opalone, zarumienione
dziewczęta, głaszczące konia po szyi, pochylone nad
zachwaszczoną grządką, siedzące w fotelach z rękami
wyciągniętymi w kierunku płonących w kominku
drewnianych polan. To były miłe i krzepiące wizje...
Nie wiedział jeszcze, czy polubi Bridget Conway, ale
zdawał sobie sprawę, że te tajemnicze obrazy nagle
zamgliły się i rozpłynęły... straciły znaczenie i sens...
- Dzień dobry - powiedział. - Przepraszam, że się
państwu narzucam. Jimmy twierdził, że nie będziecie
mieli państwo nic przeciwko temu.
- Jest nam bardzo miło. - Uśmiechnęła się szeroko. -
Jimmy i ja zawsze byliśmy wobec siebie solidarni. A
skoro pisze pan książkę o folklorze, to te okolice
doskonale się do tego nadają. Usłyszy pan tu wiele
legend i pozna sporo malowniczych miejsc.
- Wspaniale - powiedział Luke.

background image

Ruszyli w stronę domu. Luke raz jeszcze rzucił na niego
okiem. Miał przed sobą rezydencję w stylu królowej
Anny, ozdobioną przesadnie krzykliwymi motywami
dekoracyjnymi. Przypomniał sobie słowa Jimmy'ego,
który wspominał, że dom ten należał niegdyś do rodziny
Bridget. Pomyślał ze smutkiem, że w tamtych czasach z
pewnością nie miał tylu bogatych ozdób. Zerknął
ukradkiem na profil Bridget, a potem na jej piękne,
wąskie dłonie.
Doszedł do wniosku, że może mieć około dwudziestu
ośmiu lub dwudziestu dziewięciu lat i że sprawia
wrażenie osoby rozsądnej. Należała do kobiet, o których
wiedziało się tylko tyle, ile same postanowiły ujawnić...
Dom był urządzony wygodnie i gustownie. Czuło się w
nim rękę pierwszorzędnego dekoratora wnętrz. Bridget
Conway zaprowadziła Luke'a do pokoju, w którym stało
dużo półek z książkami i głębokie fotele. Przy stoliku
pod oknem siedziały dwie osoby.
- Gordonie - zaczęła Bridget - to jest Luke, mój daleki
kuzyn. Lord Whitfield był niski i łysiejący. Miał
okrągłą, prostoduszną twarz, wydęte usta i wodniste,
zielonkawe oczy. Niedbały wiejski strój uwydatniał
jego spory brzuch.
- Bardzo miło mi pana poznać - powitał uprzejmie
gościa. - Słyszałem, że wrócił pan niedawno ze
Wschodu. Interesująca część świata. Bridget mówiła mi,
ż

e pisze pan książkę. Powiadają, że obecnie pisze się

zbyt dużo książek. Nie zgadzam się z tym... uważam, że
zawsze znajdzie się miejsce na dobrą książkę.

background image

- Moja ciotka, pani Anstruther - powiedziała Bridget, a
Luke uścisnął dłoń kobiety w średnim wieku, która
uśmiechnęła się do niego dość bezmyślnie.
Luke zorientował się niebawem, że pani Anstruther jest
oddana duszą i ciałem ogrodnictwu. Nie mówiła o
niczym innym, a jej myśli nieustannie zaprzątały
rozważania o tym, czy miejsce, w którym zamierza
posadzić jakąś rzadko spotykaną roślinę, będzie dla niej
odpowiednie.
- Wiesz, Gordon - zaczęła pani Anstruther, kiedy
prezentacja dobiegła końca - doskonałe miejsce na
ogród skalny będzie tuż za ogrodem różanym, a tam,
gdzie strumyk przecina tę skarpę, możesz zrobić
cudowne oczko wodne.
- Ustal to z Bridget - powiedział bez większego
zainteresowania lord Whitfield, rozpierając się
wygodnie w fotelu. - Ja uważam, że rośliny skalne są
bardzo drobne... ale to nie ma znaczenia.
- Być może nie są wystarczająco okazałe dla ciebie,
Gordon - oznajmiła Bridget, napełniając filiżankę
Luke'a herbatą.
- To prawda - przyznał łagodnie lord Whitfield. - Dla
mnie nie są warte pieniędzy, które się za nie płaci.
Kwiatki są tak drobne, że prawie ich nie widać... Ja
lubię pełne kwiatów oranżerie albo rabaty okazałych,
szkarłatnych pelargonii.
Pani Anstruther miała wyjątkowy dar trwania przy
swoim temacie bez względu na to, co mówili jej
rozmówcy.

background image

- Jestem pewna, że te nowe skalne róże doskonale się
przyjmą w naszym klimacie - oznajmiła i skupiła uwagę
na przeglądanym katalogu.
Lord Whitfield rozparł się jeszcze wygodniej w swym
fotelu i popijając herbatę, taksował Luke'a spojrzeniem.
- Więc pisze pan książki - mruknął.
Luke zamierzał udzielić gospodarzowi bliższych
wyjaśnień, ale zdał sobie sprawę, że on bynajmniej tego
od niego nie oczekuje.
- Często myślałem o tym - oznajmił lord Whitfield
wyniosłym tonem - żeby napisać książkę.
- Doprawdy? - spytał Luke.
- Zapewniam pana, że potrafiłbym to zrobić - odparł
lord Whitfield. - I byłaby to bardzo interesująca książka.
Poznałem w życiu wielu ciekawych ludzi. Problem
polega na tym, że brak mi na to czasu. Jestem niezwykle
zapracowanym człowiekiem.
- Oczywiście. Mogę się tego domyślić.
- Nie uwierzyłby pan, ile mam na głowie - powiedział
lord Whitfield. - Osobiście angażuję się w każdy numer
mojego tygodnika. Uważam, że jestem odpowiedzialny
za kształtowanie opinii publicznej. W przyszłym
tygodniu miliony czytelników będą myślały i
odczuwały dokładnie to, co chciałem im podsunąć. To
bardzo poważna sprawa i wielka odpowiedzialność. No
cóż, nie mam nic przeciwko odpowiedzialności. Nie
boję się jej. Potrafię postępować w sposób
odpowiedzialny. - Wyprężył pierś, próbując wciągnąć
brzuch, a potem spojrzał przyjaźnie na Luke'a.

background image

- Jesteś wielkim człowiekiem, Gordon - powiedziała
Bridget Conway. - Napij się jeszcze herbaty.
- Tak, to prawda - potwierdził lord Whitfield. - Nie, nie
chcę już herbaty.
Potem, zstąpiwszy ze szczytu swego Olimpu na poziom
zwykłych śmiertelników, spytał uprzejmie swego
gościa:
- Czy zna pan kogoś w tych stronach?
Luke potrząsnął głową.
- Obiecałem, że odszukam tu kogoś... to przyjaciel
moich przyjaciół - powiedział Luke pod wpływem
nagłego impulsu, czując, że im szybciej przystąpi do
działania, tym lepiej. - Nazywa się Humbleby. Jest
lekarzem.
- Och! - Lord Whitfield z trudem wyprostował się w
fotelu. - Doktor Humbleby? To fatalny zbieg
okoliczności.
- Dlaczego?
- Umarł jakiś tydzień temu - wyjaśnił lord Whitfield.
- O mój Boże - westchnął Luke. - Bardzo mi przykro.
- Nie sądzę, żeby pan go polubił - powiedział lord
Whitfield. - Był upartym, nieznośnym, starym durniem.
- Co oznacza - wtrąciła Bridget - że nie podzielał
poglądów Gordona.
- Chodziło o naszą instalację wodną - oznajmił lord
Whitfield. - Zapewniam pana, panie Fitzwilliam, że
jestem zapalonym społecznikiem. Dobro tego
miasteczka leży mi na sercu. Tu się urodziłem. Tak,
urodziłem się właśnie w tym miasteczku...

background image

Luke ze smutkiem zauważył, że porzucili temat doktora
Humble- by'ego i powrócili do spraw dotyczących
osoby lorda Whitfielda.
- Nie wstydzę się tego i wszystko mi jedno, czy ktoś o
tym wie - ciągnął lord. - Nie korzystałem w młodości z
ż

adnych przywilejów. Mój ojciec prowadził sklep z

butami... tak, zwykły sklep z butami. Kiedy byłem
chłopcem, pomagałem mu w tym sklepie. Osiągnąłem
wszystko o własnych siłach... postanowiłem wydobyć
się z dna... i osiągnąłem cel! Wytrwałością, ciężką pracą
i z Bożą pomocą...! Dzięki temu jestem dzisiaj tym, kim
jestem.
Wyczerpująco przedstawiwszy Luke'owi szczegóły swej
drogi życiowej, lord Whitfield mówił dalej z triumfem:
- Odniosłem sukces i przed nikim nie taję, jak do tego
doszedłem! Nie wstydzę się swych początków... nie,
sir... Wróciłem do miejsca swego urodzenia. Czy wie
pan, co stoi teraz na miejscu sklepu mojego ojca?
Wznosi się tam wspaniały budynek, który ja
ufundowałem... Szkoła, klub dla chłopców, wszystko
pierwszorzędnie wykończone i nowoczesne.
Zatrudniłem najlepszego architekta w kraju! Muszę
przyznać, że ten gmach przypomina mi raczej dom
poprawczy albo więzienie... ale wszyscy mówią, że jest
w porządku, więc chyba tak jest.
- Głowa do góry - powiedziała Bridget. - Ten dom
kazałeś odrestaurować według własnego gustu!
Lord Whitfield zachichotał z zadowoleniem.
- Tak, próbowali postawić na swoim! Chcieli zachować
pierwotny charakter tego budynku. Ale nie zgodziłem

background image

się. Powiedziałem im, że to ja będę mieszkał w tym
domu, i chcę, by było widać pieniądze, które w niego
zainwestowałem. Kiedy jeden architekt odmawiał
wykonania tego, co mu kazałem, zwalniałem go i
brałem innego. Ostatni doskonale zrozumiał moją
koncepcję.
- Pomagał ci zaspokajać najgorsze wybryki twojej
wyobraźni - wtrąciła Bridget.
- Ona wolałaby, żeby wszystko zostało po staremu -
powiedział lord Whitfield, klepiąc ją po ramieniu. - Nie
warto żyć przeszłością, kochanie. Ci dawni
budowniczowie z epoki króla Jerzego byli dość
ograniczeni. Nie chciałem mieszkać w pozbawionym
ozdób ceglanym domu. Zawsze marzyłem o zamku... i
teraz go mam! Wiem, że nie grzeszę zbyt
wyrafinowanym gustem, więc dałem carte blanche
dobrej firmie, zajmującej się dekoracją wnętrz. Muszę
przyznać, że zrobili to całkiem nieźle... choć niektóre
pomieszczenia są trochę bezbarwne.
- No cóż - zaczął Luke, nie znajdując odpowiednich
słów - to wspaniale wiedzieć, czego się chce.
- A ja zazwyczaj to osiągam - oznajmił lord,
chichocząc.
- Omal nie przegrałeś batalii o instalację wodną -
przypomniała mu Bridget.
- Och, o to ci chodzi! - zawołał lord Whitfield. -
Humbleby był głupcem. Ci starzejący się durnie są
uparci jak osły. Nie słuchają żadnych argumentów.

background image

- Doktor Humbleby musiał być człowiekiem, który nie
ukrywał tego, co myśli, prawda? - spytał Luke. -
Przypuszczani, że narobił sobie przez to wielu wrogów.
- Nie, tego bym nie powiedział - zaoponował lord
Whitfield, drapiąc się po nosie. - A co ty sądzisz,
Bridget?
- Zawsze miałam wrażenie, że doktor Humbleby cieszy
się ogólną sympatią - odparła Bridget. - Widziałam go
tylko raz, kiedy zwichnęłam sobie kostkę, ale wydał mi
się bardzo miłym człowiekiem.
- Owszem, na ogół był dość lubiany - przyznał lord
Whitfield. - Choć znam jedną czy dwie osoby, które
miały z nim na pieńku. Zwykła głupota.
- Czy te osoby mieszkają w Wychwood? Lord Whitfield
kiwnął głową.
- W takich miasteczkach jak nasze dochodzi do wielu
konfliktów i sporów - powiedział.
- I ja tak sądzę - oznajmił Luke. Zastanawiał się przez
chwilę nad następnym krokiem, a potem spytał: -
Jakiego rodzaju ludzie zamieszkują te okolice?
Pytanie było dość ogólnikowe, ale nie musiał długo
czekać na odpowiedź.
- Głównie relikty przeszłości - wyjaśniła Bridget. -
Córki pastorów, ich siostry i żony. Tak samo wyglądają
rodziny lekarzy. Na jednego mężczyznę przypada tu
około sześciu kobiet.
- Ale chyba są tu jacyś mężczyźni?
- Och, owszem, jest pan Abbot, radca prawny, młody
doktor Thomas, współpracownik doktora
Humbleby'ego, pan Wake, proboszcz i... kto jeszcze,

background image

Gordon? Och! Pan Ellsworthy, który prowadzi sklep z
antykami i, moim zdaniem, jest trochę zbyt uprzejmy,
oraz major Horton ze swoimi buldogami.
- Moi przyjaciele wspominali, że mieszka tu też pewna
niezwykle czarująca, ale bardzo gadatliwa staruszka -
oznajmił Luke.
- To można by powiedzieć o połowie mieszkańców
naszego miasteczka! - zawołała Bridget ze śmiechem.
- Jakże ona się nazywa? O, już wiem, Pinkerton.
- Naprawdę, nie ma pan szczęścia! - powiedział lord
Whitfield, chichocząc ochryple. - Ona również nie żyje.
Parę dni temu wpadła w Londynie pod samochód.
Zginęła na miejscu.
- Wygląda na to, że macie tu sporo zgonów - zauważył
Luke. Lord Whitfield natychmiast spoważniał.
- Ależ skądże!... - zawołał nieco urażonym tonem. - To
jedno z najzdrowszych miejsc w Anglii. Nie licząc
nieszczęśliwych wypadków. W końcu mogą każdemu
się przytrafić.
- Prawdę mówiąc, Gordon - powiedziała Bridget
Conway po chwili namysłu - w ubiegłym roku mieliśmy
tu wiele zgonów. Bez przerwy były jakieś pogrzeby.
- Nic podobnego, kochanie.
- Czy doktor Humbleby również zginął w wypadku? -
spytał Luke.
- Och, nie - odparł lord Whitfield, potrząsając głową. -
Humbleby zmarł na zakażenie krwi. Jak to lekarz.
Skaleczył się w palec zardzewiałym gwoździem, czy
coś takiego... nie zwrócił na to uwagi i dostał zakażenia.
Po trzech dniach już nie żył.

background image

- Bywają tacy lekarze - oznajmiła Bridget. - I
oczywiście, jeśli o siebie nie dbają, często narażeni są
na różne infekcje. To było okropne. Jego żona zupełnie
się załamała.
- Nie ma sensu buntować się przeciwko woli
Opatrzności - powiedział lord Whitfield beztrosko.
Ale czy rzeczywiście była to wola Opatrzności? - spytał
sam siebie Luke, przebierając się wieczorem w
smoking. Zakażenie krwi? Być może. Tak czy owak
była to bardzo niespodziewana śmierć.
W tym momencie przypomniały mu się słowa Bridget
Conway:
W ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów.

IV
LUKE PRZYSTĘPUJE DO DZIAŁANIA

Luke przemyślał uważnie plan swej kampanii. Schodząc
nazajutrz rano na śniadanie, był już gotów przystąpić do
jego realizacji.
Ciotka-ogrodniczka była nieobecna. Lord Whitfield jadł
nereczki i pił kawę, a Bridget Conway, która skończyła
już posiłek, wyglądała przez okno.
Luke, powitawszy gospodarzy, usiadł przy stole i
nałożył sobie na talerz sporą porcję jajek na bekonie.
- Muszę zabrać się do pracy - oznajmił. - Niełatwo jest
nakłonić ludzi do mówienia. Wie pan, co mam na
myśli... nie chodzi mi o ludzi takich jak pan czy... eee...
Bridget. - W samą porę przypomniał sobie, że nie
powinien zwracać się do niej "panno Conway". -

background image

Powiedzielibyście mi wszystko, co wiecie... ale problem
polega na tym, że nie znacie się na sprawach, które
mnie interesują, to znaczy na miejscowych przesądach.
Nie uwierzyłby pan chyba, jak wiele zabobonów nadal
jeszcze pokutuje w odległych zakątkach świata. Znam
małe miasteczko w hrabstwie Devon. Tamtejszy
proboszcz musiał usunąć z terenów przykościelnych
kilka starych granitowych menhirów. Gdy tylko umarł
któryś z mieszkańców, pozostali obchodzili je wkoło w
jakiejś starodawnej rytualnej procesji. To zadziwiające,
ż

e pogańskie obrządki są tak trwałe.

- Zapewne ma pan rację - powiedział lord Whitfield. -
Ludziom brakuje wykształcenia. Czy wspominałem już
panu, że ufundowałem tu wspaniałą bibliotekę?
Przedtem był tam stary dwór... kupiłem go za bezcen, a
teraz mieści się w nim jedna z najlepszych bibliotek...
Luke, widząc, że lord Whitfield zamierza nadal
koncentrować się wyłącznie na swych osiągnięciach,
postanowił zmienić temat.
- Znakomicie - powiedział serdecznie. - Dobra robota. Z
pewnością zdaje pan sobie sprawę, jak głęboko
zakorzeniona jest ludzka ignorancja. A ja właśnie tego
szukam. Interesują mnie dawne obyczaje, opowieści
starych kobiet, ślady pogańskich obrządków, takich
jak... - Tu zacytował niemal dosłownie stronicę z
pewnej rozprawy naukowej, którą przeczytał przed
przyjazdem do Wychwood. - Największą nadzieję
pokładam w rytuałach związanych ze śmiercią -
zakończył. - Najtrwalsze są obrządki i zwyczaje

background image

pogrzebowe. Poza tym, z takiego czy innego powodu,
wieśniacy lubią rozmawiać o śmierci.
- I uwielbiają pogrzeby - wtrąciła Bridget.
- Chyba od tego właśnie zacznę - kontynuował Luke. -
Gdybym zdobył listę ostatnio zmarłych w tej parafii
osób, a następnie porozmawiał z ich krewnymi, z
pewnością natrafiłbym niebawem na ślady tego, czego
szukam. Od kogo mógłbym uzyskać takie dane... od
proboszcza?
- Dla pana Wake'a niewątpliwie byłoby to bardzo
interesujące - powiedziała Bridget. - Jest miłym
staruszkiem i po trosze zbieraczem starożytności. Sądzę,
ż

e mógłby ci dostarczyć wielu informacji.

Luke odczuł przelotny niepokój, ale pomyślał z
nadzieją, że pastor nie okaże się na tyle biegłym znawcą
starożytności, by go rozszyfrować.
- To świetnie. Czy wiecie, kto zmarł tu w ubiegłym
roku? - spytał.
- Niech pomyślę - mruknęła Bridget. - Oczywiście,
Carter. Był właścicielem Siedmiu Gwiazd, obskurnego
małego baru nad rzeką.
- Zapijaczony prostak - stwierdził lord Whitfield. -
Jeden z tych gburowatych socjalistów. Niewielka strata.
- I pani Rose, praczka - ciągnęła Bridget. - I mały
Tommy Pierce... muszę przyznać, że był wstrętnym
chłopcem. Och, i ta dziewczyna, Amy Jak-jej-tam.
Kiedy wymawiała to imię, ton jej głosu nieznacznie się
zmienił.
- Amy? - spytał Luke.

background image

- Amy Gibbs. Pracowała u nas jako pokojówka, a potem
przeniosła się do panny Waynflete. W sprawie jej
ś

mierci policja prowadziła dochodzenie.

- Dlaczego?
- Bo ta głupia dziewczyna pomyliła po ciemku
buteleczki - oznajmił lord Whitfield.
- Wypiła farbę do kapeluszy sądząc, że to syrop na
kaszel - wyjaśniła Bridget.
- Cóż za tragiczna pomyłka - powiedział Luke,
marszcząc czoło.
- Podejrzewano, że zrobiła to umyślnie - oznajmiła
Bridget. - Pokłóciła się z jakimś młodzieńcem.
Nastała chwila milczenia. Luke wyczuł instynktownie
nagłe napięcie, które zapanowało w pokoju.
Amy Gibbs? - pomyślał. Tak, to było jedno z nazwisk,
które wymieniła panna Pinkerton.
Pamiętał, że wspomniała również o małym chłopcu
imieniem Tommy, o którym, podobnie jak Bridget,
miała wyraźnie niepochlebną opinię. Był niemal
przekonany, że słyszał też od niej nazwisko Carter.
- Takie rozmowy budzą we mnie pewien niesmak...
czuję się tak, jakbym przeszukiwał cmentarze -
powiedział, wstając od stołu. - Obrzędy ślubne bywają
równie interesujące, ale znacznie trudniej wpleść je do
konwersacji.
- Mogę to sobie wyobrazić - oznajmiła Bridget,
wykrzywiając usta w lekkim grymasie.
- Zaklęcia i rzucanie uroków to kolejna ciekawa kwestia
- ciągnął Luke, udając nagłe zainteresowanie. - Można

background image

się z nimi często zetknąć wśród ludzi starej daty. Czy
krążą tu jakieś pogłoski na ten temat?
Lord Whitfield pokręcił głową.
- Jeśli nawet krążą, to do nas nie docierają... - wyjaśniła
Bridget Conway.
- To oczywiste - wtrącił natychmiast Luke. - Będę
musiał porozmawiać o tym z przedstawicielami
niższych sfer. Zacznę od wizyty na plebanii i zobaczę,
czego się tam dowiem. Potem odwiedzę Siedem
Gwiazd, czy tak brzmi nazwa tego baru? A ten
nieznośny? Czy pozostawił jakichś pogrążonych w
smutku krewnych?
- Pani Pierce prowadzi sklepik z tytoniem i gazetami na
High Street.
- To szczęśliwy zbieg okoliczności. No cóż, na mnie już
czas.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę z tobą -
oznajmiła Bridget, odchodząc od okna.
- Ależ... bardzo proszę.
Powiedział to możliwie jak najserdeczniej, ale nie był
pewien, czy nie dostrzegła jego wahania.
Łatwiej byłoby mu rozmawiać ze starym,
rozmiłowanym w starożytnościach proboszczem bez
inteligentnego i bystrego świadka.
Trudno - pomyślał. Muszę grać swoją rolę w sposób
przekonujący.
- Czy możesz chwilę poczekać, Luke? - poprosiła
Bridget. - Zmienię tylko buty.
Luke, słysząc, z jaką łatwością wymówiła jego imię,
poczuł przypływ sympatii. W końcu jak miała go

background image

nazywać? Skoro przystała na plan Jimmy'ego i zgodziła
się grać rolę jego kuzynki, nie mogła mówić do niego
"panie Fitzwilliam". Nagle przyszła mu do głowy
niepokojąca myśl: Co ona o tym wszystkim sądzi?
Sam był zdziwiony, że wcześniej nie wzbudziło to jego
niepokoju. Kuzynka Jimmy'ego była dla niego tylko
postacią abstrakcyjną. W ogóle o niej nie myślał.
Przyjął po prostu za dobrą monetę zapewnienia swego
przyjaciela, że "Bridget jest w porządku".
Wyobrażał ją sobie jako drobną, jasnowłosą sekretarkę,
na tyle przebiegłą, by usidlić bogatego mężczyznę.
Tymczasem Bridget okazała się bystrą kobietą o
przenikliwej inteligencji i silnej osobowości. A on nie
miał pojęcia, co ona o nim sądzi. Doszedł do wniosku,
ż

e jest osobą, którą niełatwo wywieść w pole.

- Już jestem gotowa.
Podeszła do niego tak cicho, że nie usłyszał jej kroków.
Nie miała ani kapelusza, ani woalki. Kiedy wyszli z
domu, nagły podmuch wiatru rozwiał jej długie ciemne
włosy.
- Muszę ci wskazać drogę - powiedziała z uśmiechem.
- To miło z twojej strony - odparł uprzejmie,
zastanawiając się, czy w jej uśmiechu nie dostrzegł
przypadkiem przebłysku lekkiej ironii.
- Cóż za okropieństwo! - zawołał z żalem, patrząc na
okazałą rezydencję. - Czy nikt nie potrafił go
powstrzymać?
- Dom Anglika jest jego twierdzą - odparła Bridget. -
Gordon traktuje to powiedzenie dosłownie! Jest
zachwycony swoim zanikiem!

background image

Luke zdał sobie sprawę, że jego uwaga była niezbyt
fortunna, ale nie był już w stanie jej cofnąć, więc dodał:
- To twój rodzinny dom, prawda? Czy ty również jesteś
"zachwycona" jego obecnym wyglądem?
Spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem.
- Przykro mi, że muszę zniszczyć twoją dramatyczną
wizję - mruknęła - ale prawdę mówiąc, wyjechałam stąd
mając dwa i pół roku, więc trudno ode mnie wymagać,
bym traktowała ten budynek jako rodzinne gniazdo.
Nawet nie pamiętam, jak dawniej wyglądał.
- Masz rację - przyznał Luke. - Przepraszam, że
przemawiam do ciebie jak bohater filmowy.
Bridget roześmiała się głośno.
- Prawda rzadko bywa romantyczna.
Usłyszał w jej głosie ton goryczy, który zbił go z tropu.
Zaczerwienił się z zażenowania, a potem zdał sobie
sprawę, że gorycz nie była skierowana pod jego
adresem, lecz stanowiła cząstkę osobowości tej kobiety.
Doszedł do wniosku, że postąpi najrozsądniej,
zachowując milczenie. Bridget Conway wydawała mu
się osobą zagadkową...
Po pięciu minutach dotarli do kościoła i sąsiadującej z
nim plebanii. Zastali pastora w jego gabinecie.
Alfred Wake był niskim, przygarbionym staruszkiem o
łagodnych niebieskich oczach. Powitał ich bardzo
uprzejmie, choć widać było, że jest trochę zaskoczony
ich wizytą.
- Pan Fitzwilliam zatrzymał się u nas w Ashe Manor -
powiedziała Bridget - i chciałby zasięgnąć rady ojca w
związku z książką, którą pisze.

background image

Pastor spojrzał pytająco na Luke'a, który natychmiast
przystąpił do wyjaśnień.
Był bardzo zdenerwowany. Po pierwsze dlatego, że
wiedza pastora na temat folkloru, zabobonów, obrzędów
i obyczajów z pewnością znacznie przewyższała jego
wiadomości nabyte w czasie pobieżnej lektury
przypadkowego zestawu książek. Po drugie zaś dlatego,
ż

e stojąca obok niego Bridget Conway przysłuchiwała

się jego wypowiedziom.
Luke odkrył z ulgą, że pastor szczególnie interesuje się
zabytkami starorzymskimi. Sam przyznał, że wie bardzo
niewiele na temat średniowiecznego folkloru i czarnej
magii. Wspomniał o istnieniu pewnych obiektów
związanych z historią Wychwood. Zaproponował
Luke'owi wspólną wyprawę na wzgórze, na którym
podobno odbywały się niegdyś sabaty czarownic, ale
przeprosił, że sam nie jest w stanie służyć mu bliższymi
szczegółami.
Luke odczuł ulgę, ale udał lekkie rozczarowanie, a
potem zaczął wypytywać o przesądy związane z łożem
ś

mierci.

- Jestem chyba ostatnią osobą, która wiedziałaby
cokolwiek na ten temat - odparł pastor, potrząsając
głową. - Moi parafianie dbają o to, by nie docierały do
mnie żadne wieści związane z pogańskimi tradycjami.
- To zrozumiałe.
- Ale niewątpliwie pokutują u nas jeszcze liczne
zabobony. Społeczność wiejska jest bardzo zacofana.
- Poprosiłem pannę Conway o wykaz niedawno
zmarłych osób. Sądziłem, że w ten sposób do czegoś

background image

dojdę. Może zechciałby ojciec uzupełnić ten wykaz,
abym mógł się doszukać pewnych prawidłowości.
- Tak, oczywiście, to da się zrobić. Mógłby panu w tym
pomóc nasz kościelny, Giles. To poczciwy człowiek, ale
niestety zupełnie głuchy. Niech pomyślę. Było sporo...
tak, wiele... poprzedziła je zdradliwa wiosna i doszło do
nich po surowej zimie, a potem nastąpiły liczne
wypadki... prawdziwe pasmo nieszczęść.
- Niekiedy - powiedział Luke - seria nieszczęśliwych
wypadków wiąże się z obecnością jakiejś określonej
osoby.
- Tak, tak. Weźmy na przykład przypadek Jonasza. Ale
nie sądzę, by przebywali tu jacyś obcy ludzie... nikt, że
tak powiem, kto w jakiś sposób by się wyróżniał, a ja z
całą pewnością nie słyszałem żadnych pogłosek na ten
temat... ale jak wspomniałem, być może nie dotarły one
do mnie z wiadomych względów. Niech się
zastanowię... całkiem niedawno umarł doktor Humbleby
i biedna Lavinia Pinkerton... Doktor Humbleby był
wspaniałym człowiekiem...
- Pan Fitzwilliam zna jego przyjaciół - wtrąciła Bridget.
- Naprawdę? To bardzo smutna historia. Wszyscy
boleśnie odczują jego stratę. Miał wielu przyjaciół.
- Ale zapewne miał też wrogów - powiedział Luke. -
Powtarzam tylko to, co usłyszałem od moich znajomych
- dodał pospiesznie.
Pan Wake westchnął.
- Był człowiekiem, który mówił, co myśli... i
powiedzmy sobie szczerze, nie zawsze wyrażał się zbyt

background image

taktownie... - Potrząsnął głową. - To działa ludziom na
nerwy. Ale ubodzy bardzo go kochali.
- Jeden z najbardziej przykrych aspektów śmierci
polega moim zdaniem na tym - zaczął Luke obojętnym
tonem - że zawsze przynosi ona komuś korzyść... mam
na myśli nie tylko spadek.
- Tak, rozumiem, o co panu chodzi - przyznał pastor,
kiwając głową z zadumą. - Czytamy w nekrologach
wyrazy ubolewania z powodu czyjejś śmierci, ale
niestety bardzo rzadko bywają one szczere. Nie można
zaprzeczyć, że śmierć doktora Humbleby'ego znacznie
umocniła pozycję jego wspólnika, doktora Thomasa.
- W jaki sposób?
- Thomas z pewnością jest bardzo zdolnym lekarzem...
Humbleby niejednokrotnie o tym mówił, ale
Thomasowi niezbyt dobrze się tu wiodło. Myślę, że
pozostawał w cieniu doktora Humbleby, który był
człowiekiem o wyraźnym magnetyzmie. W zestawieniu
z nim Thomas wydawał się postacią dość bezbarwną.
Nie wywierał żadnego wrażenia na swych pacjentach.
Sądzę, że go to niepokoiło... stawał się coraz bardziej
nerwowy i zamknięty w sobie. Prawdę mówiąc, już
teraz zauważyłem zadziwiającą zmianę. Jest
spokojniejszy i bardziej opanowany. Chyba odzyskał
pewność siebie. O ile mi wiadomo, nie zawsze zgadzali
się z doktorem Humblebym. Thomas był gorącym
zwolennikiem nowoczesnych metod leczenia, a
Humbleby upierał się przy tradycyjnej medycynie.
Nieraz dochodziło między nimi do konfliktów
dotyczących zarówno tego tematu, jak i spraw

background image

rodzinnych... ale jeśli o to chodzi, nie powinienem
plotkować...
- Myślę, że pan Fitzwilliam chętnie posłuchałby tych
plotek! - wtrąciła Bridget.
Luke rzucił jej przelotne, pełne niepokoju spojrzenie.
Pan Wake z powątpiewaniem pokręcił głową, a potem
zaczął mówić, uśmiechając się z lekką dezaprobatą:
- Niestety, nauczyliśmy się za bardzo interesować
sprawami naszych bliźnich. Rose Humbleby jest bardzo
ładną dziewczyną. Nic więc dziwnego, że Geoffrey
Thomas stracił dla niej głowę. A punkt widzenia
doktora Humbleby'ego był również zrozumiały.
Uważał, że jego córka jest jeszcze młoda, a mieszkając
tu, na prowincji, nie ma wielu szans, by poznać innych
mężczyzn.
- Był przeciwny temu związkowi? - spytał Luke.
- Zdecydowanie. Uważał, że oboje są jeszcze za młodzi.
A młodych ludzi, oczywiście, oburzają takie
stwierdzenia! Stosunki między Thomasem a doktorem
Humblebym wyraźnie się ochłodziły. Muszę jednak
przyznać, że doktor Thomas był głęboko wstrząśnięty
niespodziewaną śmiercią swego wspólnika.
- Lord Whitfield powiedział mi, że to było zakażenie
krwi.
- Tak... po prostu małe zadraśnięcie, w które wdała się
ś

miertelna infekcja. Lekarze w trakcie wykonywania

swego zawodu narażeni są na poważne ryzyko, panie
Fitzwilliam.
- To prawda - przyznał Luke.

background image

- Ale zbyt daleko odbiegłem od tematu - powiedział
pastor. - Zdaje się, że jestem starym plotkarzem.
Rozmawialiśmy o reliktach pogańskich obyczajów
związanych ze śmiercią i o niedawno zmarłych
ludziach. Znalazła się wśród nich Lavinia Pinkerton,
która była jedną z naszych najbardziej gorliwych
parafianek. I ta nieszczęsna dziewczyna, Amy Gibbs...
jej przypadek może dostarczyć panu pewnych
elementów z dziedziny pańskich zainteresowań, panie
Fitzwilliam. Podejrzewano, jak zapewne pan już wie, że
mogło to być samobójstwo, a z tym rodzajem śmierci
wiążą się dość niesamowite rytuały. Mieszka tu ciotka
tej dziewczyny. Nie uważam jej za kobietę zbyt
szacowną i wiem, że nie była przesadnie przywiązana
do swej siostrzenicy, ale jest osobą niezwykle
gadatliwą.
- To cenna informacja - powiedział Luke.
- I jeszcze Tommy Pierce... kiedyś należał do chóru
kościelnego... śpiewał wspaniałym, niemal anielskim
falsetem... ale nie miał zbyt anielskiego charakteru. W
końcu musieliśmy go wykluczyć, ponieważ miał zły
wpływ na swych kolegów. Biedny chłopak...
Przypuszczam, że mało kto go lubił. Zwolniono go z
poczty, gdzie załatwiliśmy mu posadę posłańca. Później
przez jakiś czas zatrudniony był w kancelarii pana
Abbota, ale bardzo szybko go stamtąd wyrzucono...
podobno szperał w jakichś poufnych dokumentach.
Potem krótko pracował w Ashe Manor jako pomocnik
ogrodnika, ale lord Whitfield odprawił go za
impertynenckie zachowanie. Było mi przykro ze

background image

względu na jego matkę... to porządna, ciężko pracująca
kobieta. Panna Waynflete bardzo życzliwie załatwiła
mu dorywcze zajęcie przy myciu okien. Lord Whitfield
początkowo protestował, ale potem nieoczekiwanie się
zgodził... w gruncie rzeczy jego decyzja okazała się
niefortunna.
- Dlaczego?
- Ponieważ chłopiec zginął właśnie przy tej pracy. Mył
górne okna w bibliotece, mieszczącej się w starym
dworze i zaczął błaznować... tańczyć na parapecie czy
coś w tym rodzaju... stracił równowagę albo też
zakręciło mu się w głowie i spadł. Przykra sprawa!
Zmarł w kilka godzin po przewiezieniu do szpitala, nie
odzyskawszy przytomności.
- Czy ktoś widział jego upadek? - spytał Luke z
ciekawością.
- Nie. Mył okna od strony ogrodu, nie od frontu.
Podobno leżał tam przez jakieś pół godziny, zanim go
znaleziono.
- Kto go znalazł?
- Panna Pinkerton. To ta kobieta, która jak przed chwilą
wspominałem, przed paru dniami zginęła tragicznie w
wypadku drogowym. Biedactwo, była do głębi
wstrząśnięta. To przykre przeżycie! Pozwolono jej
wziąć z ogrodu jakieś sadzonki i znalazła tam
nieprzytomnego chłopca.
- To musiał być dla niej straszny wstrząs - powiedział
Luke z zadumą. I dodał w duchu: O wiele większy, niż
się ojcu wydaje.

background image

- Śmierć młodego człowieka zawsze jest bardzo smutna
- stwierdził starzec, potrząsając głową. - Wady
Tommy'ego mogły przede wszystkim wynikać z jego
popędliwego charakteru.
- Był wstrętnym małym brutalem - powiedziała Bridget.
- I ojciec dobrze o tym wie. Ciągle znęcał się nad
kotami, zabłąkanymi szczeniętami i dokuczał innym
chłopcom.
- Wiem... wiem. - Pan Wake ze smutkiem pokręcił
głową. - Ale, droga panno Conway, okrucieństwo często
nie jest cechą wrodzoną, lecz skutkiem powolnego
rozwoju wyobraźni. Mając do czynienia z dorosłym
człowiekiem o mentalności dziecka, dochodzimy nieraz
do wniosku, iż człowiek ten nie zdaje sobie sprawy z
własnej przebiegłości i szaleńczej brutalności. Jestem
przekonany, że w dzisiejszych czasach większość
przypadków bezsensownej brutalności i okrucieństwa
bierze się z braku dojrzałości. Trzeba się wyzbyć
dziecinnych odruchów... - Pastor potrząsnął głową i
rozłożył ręce.
- Tak, to prawda - przyznała Bridget ochrypłym głosem.
- Wiem, co ojciec ma na myśli. Człowiek zachowujący
się jak dziecko jest najbardziej przerażającym
zjawiskiem na świecie...
Luke spojrzał na nią z ciekawością. Był przekonany, że
Bridget ma na myśli jakąś konkretną osobę. Choć
jednak lord Whitfield pod pewnymi względami
przypominał dziecko, nie wydawało mu się, by mówiła
właśnie o nim. Lord Whitfield bywał trochę śmieszny,
ale z pewnością nie był przerażający.

background image

Luke Fitzwilliam bardzo chciał wiedzieć, kogo miała na
myśli Bridget.

V
WIZYTA U PANNY WAYNFLETE

- Niech się zastanowię... - mruknął pan Wake, a po
chwili wymienił cicho kilka kolejnych nazwisk: -
Biedna pani Rose, stary Bell, dziecko państwa Elkin i
Harry Carter, ale oni nie należeli do mojej parafii. Pani
Rose i Carter byli protestantami. W czasie tych
marcowych mrozów odszedł od nas biedny stary Ben
Stanbury... miał dziewięćdziesiąt dwa lata.
- A Amy Gibbs umarła w kwietniu - powiedziała
Bridget.
- Tak, biedactwo... to straszna pomyłka.
Luke zerknął na Bridget, ale ona, widząc jego
spojrzenie, szybko spuściła wzrok.
Jest tu coś, czego nie rozumiem - pomyślał z lekkim
niepokojem. Coś, co ma związek z tą Amy Gibbs.
- Kim była Amy Gibbs? - spytał Bridget, kiedy wyszli
już z ple- banii.
- Amy była jedną z najbardziej nieudolnych pokojówek,
jakie kiedykolwiek widziałam - odparła po dłuższej
chwili, a Luke wyczuł w jej głosie nutkę zażenowania.
- Za to właśnie została zwolniona z pracy?
- Nie. Wałęsała się gdzieś z jakimś młodym mężczyzną
i bardzo późno wracała do domu. Gordon ma niezwykle
staroświeckie poglądy na moralność. Uważa, że grzech
popełnia się dopiero po godzinie jedenastej, ale

background image

wówczas jest to rozpasanie. Więc wypowiedział jej
pracę, a ona w dodatku zachowała się wobec niego
arogancko!
- Czy była ładna? - spytał Luke.
- Bardzo ładna.
- To ta, która przez pomyłkę wypiła farbę do kapeluszy
zamiast syropu na kaszel?
- Owszem.
- Głupia sprawa, prawda?
- Bardzo głupia.
- A czy ona była głupia?
- Nie, była dość bystrą dziewczyną.
Luke zerknął ukradkien na Bridget. Był zupełnie
zdezorientowany. Odpowiadała na jego pytania
obojętnie, nie okazując najmniejszego zainteresowania.
Ale Luke czuł, że coś przed nim ukrywa.
W tym momencie Bridget zatrzymała się, by
porozmawiać z jakimś wysokim panem, który uchylił
przed nią kapelusza w serdecznym geście powitania.
- To jest mój kuzyn, pan Fitzwilliam, który zatrzymał
się u nas w Ashe Manor - przedstawiła Luke'a po
krótkiej wymianie zdań z nieznajomym. - Przyjechał tu
pisać książkę. A to pan Abbot.
Luke spojrzał na pana Abbota z pewnym
zaciekawieniem. Wiedział, że jest on radcą prawnym, u
którego pracował Tommy Pierce.
Luke miał nieuzasadnione uprzedzenie do prawników,
chyba dlatego, że z ich szeregów wywodziło się tak
wielu polityków. Irytowała go również ich zawodowa
powściągliwość. Jednakże pan Abbot nie przypominał

background image

typowego przedstawiciela palestry. Nie był ani chudy,
ani skromny, ani małomówny. Był zażywnym,
rumianym mężczyzną o serdecznym sposobie bycia. W
kącikach jego oczu rysowały się drobne zmarszczki.
Miał bardzo przenikliwy wzrok.
- Pisze pan książkę, tak? Powieść?
- Pan Fitzwilliam interesuje się folklorem - wyjaśniła
Bridget.
- Trafił pan we właściwe miejsce - oznajmił prawnik. -
To niezwykle ciekawe okolice.
- Już mnie o tym przekonywano - powiedział Luke. -
Przypuszczam, że mógłby pan mi pomóc. Z pewnością
natknął się pan na jakieś stare dokumenty... lub słyszał
pan o interesujących obyczajach, które przetrwały do
dnia dzisiejszego.
- No cóż, nie mam o tym pojęcia, ale może... być
może...
- Czy wielu mieszkańców wierzy w duchy? - spytał
Luke.
- Na ten temat nie mogę nic powiedzieć... naprawdę nic.
- Nie ma tu domów, w których straszy?
- Nie... przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
- Istnieje pewien przesąd dotyczący dzieci - oznajmił
Luke. - Jeśli mały chłopiec umrze nagłą śmiercią, to
jego duch straszy po nocach. Ciekawe, że ten zabobon
nie dotyczy małych dziewczynek...
- Bardzo ciekawe - przyznał pan Abbot. - Nigdy
przedtem o tym nie słyszałem.
Słowa prawnika bynajmniej Luke'a nie zdziwiły,
ponieważ wymyślił tę historyjkę na poczekaniu.

background image

- Zdaje się, że ten chłopiec... Tommy Jakiś-tam
pracował kiedyś w pańskiej kancelarii. Podobno
niektórzy ludzie podejrzewają, że jego duch może
straszyć po nocach.
Czerwona twarz pana Abbota przybrała barwę purpury.
- Tommy Pierce? Leniwy, wścibski i bezczelny
smarkacz.
- Podobno duchy są złośliwe. Ludzie uczciwi,
postępujący zgodnie z prawem, rzadko nawiedzają
ś

wiat, z którego odeszli.

- Kto go widział... cóż to za historia?
- Takie rzeczy są trudno uchwytne - oznajmił Luke. -
Ludzi niełatwo nakłonić do mówienia na ten temat.
- Tak, chyba tak.
Luke zręcznie zmienił temat.
- Właściwą osobą jest z pewnością miejscowy lekarz.
Może dużo wiedzieć o reliktach tutejszych obrządków.
Różnego rodzaju przesądy i czary... napój miłosny i
Bóg wie, co tam jeszcze.
- Powinien pan poznać Thomasa. To porządny,
postępowy człowiek. Zupełnie niepodobny do biednego
starego doktora Humbleby'ego.
- Który podobno był reakcjonistą, prawda?
- Uparty jak osioł... zagorzały konserwatysta
najgorszego gatunku.
- Doszło między panami do ostrej sprzeczki na temat
systemu wodociągów, prawda? - spytała Bridget.
Twarz Abbota znów pokrył jaskrawoczerwony
rumieniec.

background image

- Humbleby był śmiertelnym wrogiem postępu -
wybuchnął. - Występował przeciwko naszemu planowi!
Wypowiadał się w sposób niezwykle grubiański. Nie
liczył się ze słowami. Za pewne rzeczy, które mi
powiedział, mógłbym wytoczyć mu oficjalny proces.
- Ale prawnicy nigdy nie wstępują na drogę sądową,
prawda? - mruknęła Bridget. - Są na to za mądrzy.
Abbot wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Fala
jego gniewu odpłynęła równie szybko, jak przypłynęła.
- Trafnie to pani ujęła, panno Bridget! Jest pani bliska
prawdy. Pracując w tym zawodzie za dużo wiemy o
prawie, cha, cha, cha. No cóż, muszę już iść. Jeśli
dojdzie pan do wniosku, że mogę panu w czymś pomóc,
proszę do mnie zatelefonować, panie... eee...
- Fitzwilliam - powiedział Luke. - Dziękuję, zadzwonię.
- Już wiem, na czym polega twoja metoda działania -
oznajmiła Bridget, kiedy ruszyli w dalszą drogę. -
Wygłaszasz własne zdanie i prowokujesz rozmówcę do
reakcji.
- Moje metody - zaczął Luke - są nieco podstępne.
- Zauważyłam to.
Luke poczuł się trochę nieswojo i nie bardzo wiedział,
co powiedzieć.
- Jeśli chcesz usłyszeć coś więcej na temat Amy Gibbs -
oznajmiła Bridget, wybawiając go z opresji - mogę cię
zaprowadzić do kogoś kompetentnego.
- To znaczy?
- Do panny Waynflete. Amy pracowała u niej po
odejściu z Ashe Manor. Tam umarła.

background image

- Och, rozumiem! - zawołał zaskoczony. - No cóż...
bardzo dziękuję.
- Ona mieszka niedaleko stąd. Ruszyli przez wiejskie
błonia.
- To jest Wych Hall - wyjaśniła Bridget, wskazując
ruchem głowy okazały budynek w stylu króla Jerzego,
na który Luke zwrócił uwagę już poprzedniego dnia. -
Teraz mieści się tam biblioteka.
Z rezydencją sąsiadował mały dworek, który
rozmiarami przypominał raczej domek dla lalek. Jego
schodki były pedantycznie czyste, kołatka lśniąca, a
zasłony w oknach oślepiająco białe.
Bridget pchnęła furtkę i ruszyła w kierunku schodów.
W tym momencie otworzyły się drzwi frontowe i
stanęła w nich szczupła starsza pani.
Luke pomyślał, że wygląda na typową prowincjonalną
starą pannę. Miała na sobie prosty tweedowy kostium i
popielatą jedwabną bluzkę, do której przypięta była
broszka z górskiego kryształu. Jej kształtną głowę
zdobił skromny filcowy kapelusz. Twarz nieznajomej
budziła sympatię, a w jej oczach, ukrytych za pince-nez,
malowała się inteligencja. Luke odniósł wrażenie, że ta
kobieta przygląda się światu z życzliwym
zainteresowaniem.
- Dzień dobry, panno Waynflete - powiedziała Bridget. -
To jest pan Fitzwilliam. - Luke ukłonił się. - Pisze
książkę... na temat wiejskich obrządków pogrzebowych
i innych makabrycznych obyczajów.

background image

- Och, mój Boże - westchnęła panna Waynflete. - To
bardzo interesujące. - Uśmiechnęła się do niego
promiennie.
Przypominała mu pannę Pinkerton.
- Myślę - zaczęła Bridget, a Luke znowu wyczuł w jej
głosie dziwny, pełen rezerwy ton - że mogłaby pani
opowiedzieć mu coś o Amy.
- Och - szepnęła panna Waynflete. - O Amy? Ach, tak.
O Amy Gibbs.
Na jej twarzy odbiło się zaskoczenie. Przez chwilę
patrzyła badawczo na Luke'a, a potem, jakby podjąwszy
decyzję, cofnęła się do przedpokoju.
- Proszę wejść - powiedziała. - Pójdę do miasta później.
Ależ nie, nie - zawołała, kiedy Luke zaprotestował. -
Nie mam nic pilnego do załatwienia. Po prostu
wybierałam się na małe zakupy.
W niewielkim, przytulnym salonie unosił się lekki
zapach suszonej lawendy. Na obudowie kominka stało
kilka porcelanowych figurek pasterzy i pasterek. Na
ś

cianie wisiały oprawne akwarele, dwa sztychy i trzy

gobeliny. Spośród licznych fotografii niektóre z
pewnością przedstawiały siostrzeńców i siostrzenice
pani domu. Pokój wypełniały stylowe meble: biurko w
stylu chippendale, kilka stolików z drewna atłasowego
oraz brzydka i dość niewygodna wiktoriańska kanapa.
- Sama nie palę - oznajmiła panna Waynflete,
wskazując gościom krzesła - więc nie mam w domu
papierosów, ale jeśli chcecie państwo zapalić, proszę się
nie krępować.

background image

Luke nie skorzystał z propozycji, natomiast Bridget
natychmiast na nią przystała.
Panna Waynflete, siedząc sztywno w fotelu z
rzeźbionymi poręczami, przez chwilę przyglądała się
badawczo swemu gościowi, a potem nagle spuściła
wzrok. Luke najwyraźniej wzbudził jej zaufanie.
- Chciałby pan dowiedzieć się czegoś o tej nieszczęsnej
dziewczynie? - spytała. - Cała ta sprawa była okropnie
smutna i przysporzyła mi wielu zmartwień. To była
tragiczna pomyłka.
- Czy nie wchodziło w grę... samobójstwo? - spytał
Luke.
- Nie, nie - zaprzeczyła panna Waynflete, potrząsając
głową. - Ani przez chwilę w to nie wierzyłam. Amy
absolutnie nie była tego typu dziewczyną.
- A jaka była? - spytał Luke. - Chciałbym poznać pani
zdanie na jej temat.
- No cóż, nie była bynajmniej dobrą służącą. Ale w
dzisiejszych czasach człowiek dziękuje Bogu, jeśli w
ogóle zdobędzie jakąś pomoc domową. Bardzo niedbale
wykonywała swoją pracę i ciągłe chciała mieć
wychodne. To zrozumiałe, bo była młoda, a obecnie
dziewczęta takie właśnie są. Chyba nie zdają sobie
sprawy, że za ich czas płaci pracodawca.
Luke ze zrozumieniem pokiwał głową, a panna
Waynflete mówiła dalej.
- Była dość pewna siebie, a ja niezbyt lubię dziewczęta
tego rodzaju, ale skoro już nie żyje, nie zamierzam
więcej o tym mówić. To byłoby nie po chrześcijańsku...

background image

choć w istocie nie uważam tego za logiczny powód do
przemilczania prawdy.
Luke ponownie kiwnął głową. Zdał sobie sprawę, że
panna Waynflete rozumuje bardziej logicznie i
precyzyjnie niż panna Pinkerton.
- Uwielbiała być podziwiana - ciągnęła panna
Waynflete - i poświęcała sobie wiele uwagi. Pan
Ellsworthy, właściciel niedawno otwartego sklepu z
antykami, to prawdziwy dżentelmen. Jest z zamiłowania
akwarelistą i naszkicował parę jej portretów... ale
obawiam się, że to jej przewróciło w głowie. Często
kłóciła się ze swoim narzeczonym, Jimem Harveyem,
który pracuje w warsztacie samochodowym jako
mechanik. Był w niej bardzo zakochany. - Panna
Waynflete zawahała się, a potem mówiła dalej. - Nigdy
nie zapomnę tej przerażającej nocy. Amy niedobrze się
czuła. Dokuczał jej przykry kaszel i jakieś inne
dolegliwości. Ale dziewczęta chodzą teraz w tych
tandetnych, jedwabnych pończochach i w pantoflach na
tekturowych podeszwach, więc muszą się przeziębiać.
Amy po południu poszła do lekarza.
- Do doktora Humbleby'ego czy doktora Thomasa? -
spytał szybko Luke.
- Do doktora Thomasa. Przyniosła do domu buteleczkę
syropu na kaszel, którą jej dał. Był to chyba jakiś
nieszkodliwy wywar z ziół. Położyła się do łóżka dość
wcześnie. Mniej więcej o pierwszej w nocy usłyszałam
hałas... niesamowity, jakby zduszony krzyk. Wstałam i
podeszłam do drzwi jej pokoju, ale były zamknięte od
wewnątrz na klucz. Zaczęłam wołać, ale nie

background image

odpowiadała. Przybiegła kucharka i obie byłyśmy
okropnie zaniepokojone. Później zeszłyśmy do drzwi
frontowych i na szczęście zauważyłyśmy naszego
posterunkowego, Reeda, który właśnie odbywał nocny
obchód, więc wezwałyśmy go na pomoc. Okrążył dom,
a potem wdrapał się na dach przybudówki. Okno w
pokoju Amy było uchylone, więc bez większego trudu
dostał się do środka i otworzył drzwi. Biedaczka... to
było straszne. Nie można było już nic dla niej zrobić, a
w kilka godzin później umarła w szpitalu.
- I co to było... farba do kapeluszy?
- Tak. Powiedzieli, że to kwas szczawiowy, trucizna.
Obie butelki były mniej więcej tej samej wielkości.
Syrop stał na umywalce, a farba do kapeluszy obok
łóżka Amy. Musiała w ciemności wziąć niewłaściwą
buteleczkę i położyć ją w zasięgu ręki na wypadek,
gdyby gorzej się poczuła. Taką teorię wysunięto w
czasie dochodzenia.
Panna Waynflete zamilkła. Obrzuciła Luke'a
inteligentnym spojrzeniem, a on miał wrażenie, że
dostrzega w jej oczach jakiś szczególny wyraz. Czuł
instynktownie, że panna Waynflete pominęła pewne
fakty, ale z jakiegoś powodu chce, by on się tego
domyślił.
Zapadło długie, dość kłopotliwe milczenie. Luke czuł
się jak aktor, który zapomniał swoją kwestię.
- Więc myśli pani, że to nie było samobójstwo? - spytał
niepewnie.
- Oczywiście, że nie - odparła bezzwłocznie panna
Waynflete. - Gdyby postanowiła ze sobą skończyć,

background image

kupiłaby jakąś lepszą truciznę. Tę starą buteleczkę farby
musiała mieć od dawna. Tak czy owak, jak już panu
mówiłam, nie była tego typu dziewczyną.
- Więc co pani o tym sądzi? - spytał Luke.
- Uważam, że był to nieszczęśliwy wypadek - oznajmiła
panna Waynflete.
Zacisnęła usta i spojrzała na niego z powagą.
Luke zastanawiał się gorączkowo, co ma powiedzieć,
ale w tym momencie ich uwagę przyciągnęło drapanie
w drzwi, któremu towarzyszyło żałosne miauczenie.
Panna Waynflete zerwała się z miejsca, by otworzyć
drzwi. Do pokoju wszedł wspaniały perski kot.
Zatrzymał się, popatrzył z dezaprobatą na gości, a
potem wskoczył na poręcz fotela, w którym siedziała
panna Waynflete.
- Och, Puszku! - przemówiła do niego pieszczotliwie
panna Waynflete. - Gdzie mój kotek był przez cały
ranek?
Luke przypomniał sobie, że słyszał niedawno o perskim
kocie imieniem Puszek.
- Jest bardzo piękny - stwierdził. - Czy ma go pani od
dawna?
- Och, nie - powiedziała panna Waynflete, potrząsając
głową. - Należał do mojej serdecznej przyjaciółki,
panny Pinkerton, która zginęła pod kołami jednego z
tych okropnych samochodów. Nie mogłam dopuścić do
tego, żeby Puszek trafił do obcych ludzi. Lavinia byłaby
niepocieszona. Ona go wprost uwielbiała... jest
cudowny, prawda?
Luke patrzył z zachwytem na kota.

background image

- Proszę tylko uważać na jego uszy - powiedziała panna
Waynflete. - Ostatnio trochę go bolą.
Luke ostrożnie pogłaskał zwierzątko.
- Musimy już iść - oznajmiła Bridget, wstając z krzesła.
- Myślę - powiedziała panna Waynflete, ściskając dłoń
Luke'a - że niebawem znów się zobaczymy.
- Mam nadzieję... jestem tego pewny - odparł Luke
pogodnie. Wydawało mu się, że panna Waynflete jest
zakłopotana i nieco zawiedziona. Zerknęła pytająco na
Bridget. Luke wyczuł, że między tymi kobietami
istnieje jakaś nić porozumienia, do którego on nie został
dopuszczony. Lekko go to zirytowało, ale przyrzekł
sobie, że niebawem dotrze do sedna tej sprawy.
Panna Waynflete wyszła razem z nimi. Luke stał przez
minutę na schodach, patrząc z przyjemnością na
dziewicze wiejskie błonia i staw.
- Widzę, że te okolice nie zostały zeszpecone
nowoczesną zabudową - oświadczył.
Panna Waynflete rozpromieniła się.
- Tak, to prawda - przyznała z zapałem. - Wszystko
wygląda dokładnie tak samo jak w czasach mojego
dzieciństwa. Mieszkaliśmy wtedy we dworze. Ale
posiadłość przeszła w ręce mojego brata, który nie
chciał tu pozostać. Prawdę mówiąc, nie było go na to
stać, więc dwór wystawiono na sprzedaż. Jakiś
budowniczy złożył ofertę i, jak sądzę, zamierzał go
zmodernizować. Na szczęście wmieszał się do tego lord
Whitfield, kupił posiadłość i w ten sposób ją ocalił.
Przekształcił dom w bibliotekę i muzeum, praktycznie
nic w nim nie zmieniając. Dwa razy w tygodniu pełnię

background image

tam funkcję bibliotekarki... oczywiście nieodpłatnie...
Muszę przyznać, że z wielką przyjemnością bywam w
tym starym domu i cieszę się, że nie popadnie w ruinę.
To naprawdę wspaniałe miejsce na muzeum. Któregoś
dnia powinien pan je zwiedzić, panie Fitzwilliam. Jest w
nim sporo ciekawych regionalnych eksponatów.
- Chętnie skorzystam z zaproszenia, panno Waynflete.
- Lord Whitfield zrobił wiele dobrego dla Wychwood -
oznajmiła panna Waynflete. - Niestety są tu ludzie,
którzy nie potrafią tego docenić.
Zacisnęła mocno usta. Luke dyskretnie o nic już nie
pytał, tylko jeszcze raz się pożegnał.
- Czy chcesz kontynuować swe poszukiwania, czy też
wrócimy do domu brzegiem rzeki? - spytała Bridget,
kiedy znaleźli się już za furtką. - To bardzo przyjemny
spacer.
Luke nie namyślał się ani chwili. Nie miał ochoty na
dalsze badania w towarzystwie Bridget Conway.
- Proszę bardzo, chodźmy drogą nad rzeką - powiedział.
Skręcili w główną ulicę. Na jednym z ostatnich domów
wisiał szyld z wytłaczanym złotymi, ozdobnymi
literami napisem: "Starożytności". Luke zatrzymał się i
zajrzał przez okno do przytulnego wnętrza.
- Widzę tam ładny stary półmisek - zauważył. - W sam
raz dla mojej ciotki. Ciekawe, ile kosztuje.
- Czy chcesz, żebyśmy weszli i zapytali?
- Nie masz nic przeciwko temu? Lubię szperać w
sklepach z antykami. Czasem można trafić na jakąś
dobrą okazję.

background image

- Nie sądzę, by tutaj ci się to udało - oznajmiła Bridget.
- Muszę przyznać, że Ellsworthy doskonale zna wartość
swoich rzeczy.
Drzwi sklepu były otwarte. Przedsionek, zastawiony
krzesłami, kanapami oraz kredensami, na których
umieszczono porcelanowe i cynowe naczynia,
prowadził do dwóch pokoi wypełnionych po brzegi
antycznymi przedmiotami.
Luke wszedł do jednego z nich i wziął do rąk półmisek.
W tym momencie z głębi pomieszczenia wynurzył się
jakiś mężczyzna, który siedział poprzednio przy biurku
z drewna orzechowego w stylu epoki królowej Anny.
- Ach, nasza droga panna Conway... Jak miło panią
widzieć.
- Dzień dobry, panie Ellsworthy.
Pan Ellsworthy był afektowanym młodym dandysem o
pociągłej, bladej twarzy, wąskich ustach i czarnych,
długich włosach artysty. Miał na sobie ubranie w
odcieniach rdzawego brązu i poruszał się tanecznym
krokiem.
Kiedy Luke został mu przedstawiony, pan Ellsworthy
natychmiast poświęcił mu całą uwagę.
- Autentyczny staroangielski półmisek. Wspaniały,
prawda? Uwielbiam swoje drobiazgi i nie znoszę ich
sprzedawać. Zawsze marzyłem, żeby mieszkać na wsi i
prowadzić mały sklep. Wychwood to cudowne
miejsce... ma szczególną atmosferę, jeśli wie pan, co
mam na myśli.
- Dusza artysty - mruknęła Bridget.

background image

Ellsworthy odwrócił się do niej, machając swymi
długimi, bladymi dłońmi.
- Niech pani nie używa tego okropnego określenia,
panno Conway. Nie... nie, błagam. Proszę mi nie
mówić, że pozuję na artystę... nie mógłbym tego znieść.
Przecież pani wie, że nie handluję ręcznie tkanym
tweedem ani kutymi cynowymi dzbanami. Jestem tylko
kupcem, po prostu kupcem.
- Ale w istocie jest pan artystą, czyż nie? - spytał Luke.
- Chodzi mi o to, że maluje pan akwarele, prawda?
- Kto panu o tym powiedział? - zawołał pan Ellsworthy,
splatając dłonie. - Wie pan, to miasteczko jest naprawdę
zdumiewające... nie można tu niczego utrzymać w
tajemnicy! To właśnie w nim lubię... tak bardzo nie
przystaje do tego nieludzkiego zwyczaju: "Nie wtrącaj
się do moich spraw, a ja nie będę wtrącał się do
twoich", który obowiązuje w Londynie! Plotki,
złośliwości i skandale są zachwycające, o ile zachowuje
się do nich właściwy dystans!
Luke poprzestał na odpowiedzi na pytanie pana
Ellsworthy'ego, nie komentując dalszej części jego
wypowiedzi.
- Panna Waynflete powiedziała nam, że naszkicował
pan kilka portretów pewnej dziewczyny... Amy Gibbs.
- Och, Amy - powtórzył pan Ellsworthy. Zrobił krok do
tyłu i zaczął bawić się kuflem do piwa. Potem ostrożnie
go odstawił i powiedział: - Doprawdy? Ach tak, to
możliwe.
Wydawał się lekko wytrącony z równowagi.
- Była ładną dziewczyną - stwierdziła Bridget.

background image

- Och, tak pani sądzi? - spytał pan Ellsworthy,
odzyskawszy pewność siebie. - Uważam, że miała
bardzo pospolitą urodę. Skoro interesuje pana stara
porcelana, to mam parę przepięknych ptaszków...
urocze bibeloty.
Luke nie okazał większego zainteresowania ptaszkami i
spytał o cenę półmiska.
Ellsworthy wymienił sumę.
- Dziękuję - powiedział Luke - ale mimo wszystko
chyba go pana nie pozbawię.
- Ilekroć czegoś nie sprzedam - zaczął Ellsworthy - robi
mi się lżej na sercu. To nierozsądne z mojej strony,
prawda? Proszę posłuchać, opuszczę panu gwineę.
Widzę, że się panu spodobał, a to zmienia sytuację. A
poza tym przecież to jest w końcu sklep!
- Nie, dziękuję - powiedział Luke.
Pan Ellsworthy odprowadził ich do drzwi i pomachał im
na pożegnanie. Luke'owi nie podobały się jego dłonie.
Miał wrażenie, że są nie tylko blade, lecz lekko
zielonkawe.
- To paskudny człowiek - zauważył, kiedy znaleźli się
poza zasięgiem słuchu pana Ellsworthy.
- Paskudna mentalność i paskudny sposób bycia -
przytaknęła Bridget.
- Po co właściwie tu przyjechał?
- Chyba interesuje się czarną magią. Nie mam na myśli
czarnych mszy, ale inne tego rodzaju sprawy. Nasze
strony przyciągają takich ludzi.

background image

- Mój Boże! - zawołał nagle Luke. - Chyba takiego
właśnie człowieka potrzebuję. Powinienem był z nim o
tym porozmawiać.
- Tak sądzisz? - spytała Bridget. - On sporo na ten temat
wie.
- Odwiedzę go kiedy indziej.
Bridget nie odpowiedziała. Byli już za miastem. Skręcili
w ścieżkę, która doprowadziła ich nad brzeg rzeki.
Dostrzegli tam jakiegoś niskiego mężczyznę o krótko
przystrzyżonych wąsach i wyłupiastych oczach. Obok
niego biegły trzy buldogi, na które pokrzykiwał
ochrypłym głosem:
- Nero, do nogi! Nelly, zostaw to! Mówię ci, zostaw to!
Augustus... AUGUSTUS, powiedziałem...
Urwał i uchylił kapelusza przed Bridget. Spojrzał na
Luke'a z wyraźną ciekawością, a potem poszedł dalej i
znów zaczął karcić swoje psy.
- Major Horton i jego buldogi - zacytował Luke.
- Zgadza się.
- Czyżbyśmy dzisiejszego ranka spotkali prawie
wszystkich godnych uwagi mieszkańców Wychwood?
- Niemal wszystkich.
- Czuję się jak intruz - powiedział Luke. - Myślę, że
każdy obcy człowiek w angielskim prowincjonalnym
miasteczku musi od razu rzucać się w oczy - dodał
posępnie, przypominając sobie słowa Jimmy'ego
Lorrimera.
- Major Horton nie potrafi dobrze ukryć swojej
ciekawości - powiedziała Bridget. - Prawdę mówiąc,
bezczelnie się na ciebie gapił.

background image

- Jest typem mężczyzny, po którym od razu widać, że
był majorem - oznajmił Luke z przekąsem.
- Czy moglibyśmy posiedzieć chwilę nad rzeką? -
spytała nagle Bridget. - Mamy dużo czasu.
Usiedli na zwalonym drzewie.
- Owszem, major Horton jest typowym oficerem i ma
koszarowe maniery. Nie uwierzyłbyś, że jeszcze przed
rokiem był największym pantoflarzem w okolicy!
- Jak to, ten człowiek?
- Owszem. Jego żona była najwstrętniejszą kobietą, jaką
kiedykolwiek znałam. Miała pieniądze i nieustannie
podkreślała ten fakt publicznie.
- Biedaczysko... mam na myśli Hortona.
- Traktował ją bardzo dobrze... jak oficer i dżentelmen.
Osobiście dziwię się, że nie chwycił za siekierę.
- Rozumiem, że nie cieszyła się sympatią.
- Nikt jej nie lubił. Obrażała Gordona, a mnie
traktowała protekcjonalnie. Gdziekolwiek się pojawiła,
budziła ogólną niechęć.
- Ale, jak się domyślam, w końcu zabrała ją miłosierna
Opatrzność.
- Tak, mniej więcej przed rokiem. Ostry nieżyt żołądka.
Zamieniła życie swego męża, doktora Thomsona i
dwóch pielęgniarek w istne piekło, ale w końcu umarła.
Buldogi od razu odzyskały chęć do życia.
- Mądre zwierzęta!
Zapadło milczenie. Bridget bezmyślnie zrywała długie
ź

dźbła trawy, a Luke, mrużąc oczy, patrzył

niewidzącym wzrokiem na przeciwległy brzeg rzeki.
Znów ogarnęły go wątpliwości. Zastanawiał się, czy nie

background image

padł ofiarą własnej wyobraźni. Czy nie popełnia błędu,
krążąc po okolicy i widząc w każdej napotkanej osobie
potencjalnego mordercę? To przecież podłe i
nieetyczne.
Niech to wszystko diabli porwą - pomyślał. Zbyt długo
byłem policjantem!
Z zamyślenia wyrwał go gwałtownie wyraźny, chłodny
głos Bridget.
- Panie Fitzwilliam, po co właściwie pan tu przyjechał?

VI
FARBA DO KAPELUSZY

Luke zapalał właśnie papierosa. Niespodziewane
pytanie Bridget na chwilę go sparaliżowało. W końcu
zapałka wypaliła się i sparzyła go w palce.
- Psiakrew! - zaklął, upuszczając zapałkę i energicznie
potrząsając dłonią. - Przepraszam. Zaskoczyłaś mnie w
dość niemiły sposób. - Uśmiechnął się posępnie.
- Doprawdy?
- Owszem - westchnął. - No cóż, myślę, że każdy
naprawdę inteligentny człowiek musiał mnie przejrzeć
na wylot! Ani przez chwilę nie wierzyłaś chyba w tę
historyjkę o książce na temat folkloru, prawda?
- Przestałam w nią wierzyć, kiedy cię poznałam.
- A więc wierzyłaś w nią przedtem?
- Owszem.
- Tak czy owak nie był to zbyt dobry kamuflaż -
stwierdził Luke krytycznie. - Chodzi mi o to, że każdy
może pisać książkę, ale mój przyjazd i udawanie

background image

twojego kuzyna... to chyba musiało ci się wydać
podejrzane.
Bridget potrząsnęła głową.
- Nie. Miałam pewne wytłumaczenie... to znaczy,
przypuszczałam, że je mam. Sądziłam, że jesteś w
trudnej sytuacji materialnej, podobnie jak wielu
przyjaciół Jimmy'ego i moich. Pomyślałam więc, że
Jimmy wpadł na ten pomysł z kuzynem, żeby ocalić
twoją dumę.
- Ale kiedy przyjechałem, natychmiast dostrzegłaś
oznaki mojego bogactwa, więc odrzuciłaś to
wytłumaczenie, prawda?
- Och, nie - zaprotestowała Bridget z lekkim
uśmiechem. - To nie było to. Po prostu nie pasowałeś do
tej roli.
- Nie wydawałem ci się na tyle rozgarnięty, by pisać
książkę? Nie oszczędzaj moich uczuć. Wolałbym znać
prawdę.
- Mógłbyś pisać książkę, ale nie taką książkę. Dawne
przesądy... grzebanie w przeszłości... to do ciebie nie
pasuje! Nie jesteś człowiekiem, dla którego przeszłość
ma duże znaczenie... ani, być może, nawet przyszłość...
liczy się tylko chwila obecna.
- Hmm, rozumiem. - Luke skrzywił się. - Niech to
wszystko diabli wezmą! Od samego początku budzisz
we mnie niepokój! Robisz wrażenie kobiety piekielnie
inteligentnej.
- Bardzo mi przykro - powiedziała Bridget. - A czego
się spodziewałeś?

background image

- No cóż, prawdę mówiąc w ogóle się nad tym nie
zastanawiałem.
- Myślałeś, że jestem niezbyt mądrą kobietą, ale na tyle
rozsądną, by wykorzystać okazję i wyjść za swojego
szefa?
Luke odchrząknął, zażenowany. Bridget spojrzała na
niego z chłodnym rozbawieniem.
- Dokładnie rozumiem. Wszystko w porządku. Nie mam
ci tego za złe.
Luke postanowił rozmawiać z nią szczerze.
- No cóż, być może mój obraz niezbyt odbiegał od tego
wizerunku. Ale nie zastanawiałem się na tym.
- Tak, to w twoim stylu - powiedziała Bridget z
namysłem. - Jesteś człowiekiem, który wyciąga wnioski
dopiero wtedy, gdy pozna już sytuację.
Luke stracił pewność siebie.
- Och, bez wątpienia kiepsko odegrałem swoją rolę!
Czy lord Whitfield również mnie rozszyfrował?
- Ależ skąd. Gdybyś mu powiedział, że przyjechałeś tu
badać obyczaje owadów wodnych, bo chcesz napisać o
nich rozprawę naukową, Gordon nie miałby żadnych
wątpliwości. Jest zachwycająco łatwowierny.
- Mimo wszystko nie byłem zbyt przekonujący! Nie
grałem swojej roli konsekwentnie.
- Bo ja ci w tym przeszkadzałam - stwierdziła Bridget. -
Zauważyłam to. Byłam tym dość rozbawiona.
- Och, z pewnością! Inteligentne kobiety zazwyczaj są
bezlitośnie okrutne.
- Trzeba czerpać z życia doczesnego tyle przyjemności,
ile tylko się da - bąknęła Bridget. - Jaki jest prawdziwy

background image

cel pańskiej wizyty w Wychwood, panie Fitzwilliam? -
spytała po chwili milczenia.
Zatoczywszy pełne koło, powrócili do pierwotnego
pytania. Luke dobrze wiedział, że musi do tego dojść.
W ciągu kilku ostatnich sekund próbował podjąć
decyzję. Podniósł głowę i napotkał przenikliwie
badawczy wzrok Bridget, która patrzyła na niego ze
spokojem i opanowaniem. Dostrzegł w jej oczach wyraz
powagi, której nie spodziewał się ujrzeć.
- Chyba lepiej zrobię - zaczął z namysłem - jeśli
przestanę cię okłamywać.
- Znacznie lepiej.
- Ale prawda jest skomplikowana... Posłuchaj, czy
wyrobiłaś sobie jakieś zdanie... chodzi mi o to, czy
zastanawiałaś się nad prawdziwą przyczyną mojego
przyjazdu?
Bridget przytaknęła ruchem głowy.
- I co ci przyszło na myśl? Chciałbym to wiedzieć. To
może mi ułatwić zadanie.
- Podejrzewałam, że przyjechałeś tu w związku ze
ś

miercią Amy Gibbs - odparła cicho.

- No właśnie! Zauważyłem to... wyczułem... ilekroć
padało jej nazwisko! Wiedziałem, że coś się za tym
kryje. Więc uważasz, że zjawiłem się tu w związku z tą
sprawą?
- A czy tak nie jest?
- Owszem... w pewnym sensie.
Zamilkł, marszcząc brwi. Bridget siedziała nieruchomo
obok niego, nie odzywając się ani słowem. Nie chciała
zakłócać toku jego myśli. Luke podjął w końcu decyzję.

background image

- Pewnie przyjechałem tu niepotrzebnie. Ale skłoniło
mnie do tego dość absurdalnie melodramatyczne
podejrzenie. Amy Gibbs jest częścią tej sprawy.
Chciałem odkryć prawdziwą przyczynę jej śmierci.
- Tak właśnie przypuszczałam.
- Ale, do diabła... dlaczego tak przypuszczałaś? Czy w
jej śmierci było coś, co wzbudziło twoje
zainteresowanie?
- Od samego początku uważałam, że coś jest nie w
porządku - odparła Bridget. - Dlatego właśnie
zaprowadziłam cię do panny Waynflete.
- Dlaczego?
- Ponieważ ona podziela moje zdanie.
- Och. - Luke przypomniał sobie tę wizytę. Teraz
dopiero zrozumiał niejasne sugestie, które przekazywała
mu inteligentna stara panna. - Podziela twoje zdanie...
ż

e jest w tym coś... dziwnego?

Bridget kiwnęła głową.
- Ale właściwie co?
- Przede wszystkim farba do kapeluszy.
- Co masz na myśli?
- No cóż, kapelusze farbowano mniej więcej przed
dwudziestu laty... przez jakiś czas kobieta nosiła różowy
słomkowy kapelusz, potem kupowała buteleczkę farby i
zmieniała jego kolor na ciemnoniebieski, a następnie
wylewała na niego zawartość innej buteleczki i kapelusz
stawał się czarny! Ale teraz kapelusze są tanie, więc
kiedy wychodzą z mody, po prostu się je wyrzuca.
- I robią to nawet dziewczęta wywodzące się ze sfery
Amy Gibbs?

background image

- Prędzej ja ufarbowałabym kapelusz niż ona! Ludzie
przestali oszczędzać. Ale jest jeszcze jedna sprawa. To
była czerwona farba.
- I co z tego?
- A Amy Gibbs miała rude włosy... po prostu ryże jak
marchewka!
- Chcesz powiedzieć, że to do siebie nie pasuje? Bridget
kiwnęła potakująco głową.
- Rudowłosa kobieta nie włożyłaby purpurowego
kapelusza. To są rzeczy, których żaden mężczyzna nie
rozumie, ale...
- To prawda... żaden mężczyzna tego nie rozumie -
przerwał jej Luke. - To się zgadza... wszystko się
zgadza.
- Jimmy ma kilku przyjaciół w Scotland Yardzie -
oznajmiła Bridget. - Nie jesteś chyba...
- Nie, nie jestem etatowym inspektorem policji -
wyjaśnił pospiesznie - ani sławnym prywatnym
detektywem, mieszkającym na Baker Street i tak dalej.
Tak jak powiedział ci Jimmy, jestem emerytowanym
policjantem, który wrócił ze służby na Wschodzie.
Zająłem się tą sprawą w wyniku pewnego niezwykłego
spotkania, do którego doszło w pociągu do Londynu.
Zrelacjonował jej pokrótce treść swojej rozmowy z
panną Pinkerton i późniejsze wydarzenia, które
sprowadziły go do Wychwood.
- Teraz sama rozumiesz - zakończył. - To czysta
fantazja! Szukam tu tajemniczego mordercy...
najprawdopodobniej jakiegoś znanego i szanowanego
obywatela Wychwood. Jeśli panna Pinkerton, ty i panna

background image

Jak-jej-tam macie rację, właśnie ten człowiek zabił Amy
Gibbs.
- Rozumiem - powiedziała Bridget.
- Morderca mógł chyba w jakiś sposób dostać się do
domu, prawda?
- Tak sądzę - odparła z namysłem Bridget. - Reed, nasz
posterunkowy, dotarł do otwartego okna jej pokoju,
wdrapując się na dach przybudówki. Nie było to łatwe,
ale sprawny mężczyzna nie miałby z tym większych
trudności.
- A co twoim zdaniem zrobił, kiedy znalazł się już w
pokoju?
- Zamienił buteleczkę z syropem na tę z farbą do
kapeluszy.
- Spodziewając się, że Amy zrobi dokładnie to, co
zrobiła... obudzi się, wypije truciznę, a potem wszyscy
zgodnie stwierdzą, że pomyliła butelki lub popełniła
samobójstwo?
- Tak.
- Czy w czasie dochodzenia nie dostrzeżono żadnych
podejrzanych okoliczności?
- Nie.
- Pewnie prowadzili je mężczyźni. Nie zwrócili uwagi
na kolor farby?
- Nie.
- Ale tobie przyszło to do głowy?
- Owszem.
- I pannie Waynflete również? Czy rozmawiałyście na
ten temat?

background image

- Och, nie... nie w tym sensie, jaki ty masz na myśli. To
znaczy nie omawiałyśmy tego szczegółowo. Nie mam
pojęcia, do czego doszła ta staruszka, ale wydawała mi
się coraz bardziej zaniepokojona. Jak wiesz, jest kobietą
inteligentną i wykształconą. W przeciwieństwie do
większości tutejszych mieszkańców potrafi logicznie
myśleć.
- Odniosłem wrażenie, że panna Pinkerton była dość
ograniczona - powiedział Luke. - Dlatego właśnie jej
opowieść wydawała mi się od początku
nieprawdopodobna.
- Zawsze uważałam ją za dość bystrą - oznajmiła
Bridget. - Te chaotycznie paplające staruszki są na ogół
bardzo spostrzegawcze. Mówiłeś, że wymieniła jeszcze
inne osoby.
- Owszem - odparł Luke, kiwając głową. - Tommy
Pierce... od razu zapamiętałem nazwisko tego chłopca.
Jestem pewien, że wspomniała również o Carterze.
- Carter, Tommy Pierce, Amy Gibbs, doktor Humbleby
- wyliczyła z zadumą Bridget. - Jak sam mówisz, to aż
zbyt fantastyczne, żeby mogło być prawdą! Kto, u licha,
pragnąłby śmierci tych ludzi? Byli tak różni!
- Nie domyślasz się, z jakiego powodu ktoś chciałby się
pozbyć Amy Gibbs? - spytał Luke.
Bridget potrząsnęła głową.
- Nie mam pojęcia.
- A co z tym Carterem? Jak umarł?
- Wpadł do rzeki i utonął. Pewnej mglistej nocy wracał
pijany do domu. Przyjęto za rzecz oczywistą, że stracił

background image

równowagę, kiedy przechodził przez kładkę, która ma
poręcz tylko z jednej strony.
- Ale ktoś mógł go popchnąć?
- Owszem.
- A ktoś inny mógł zepchnąć tego nieznośnego
Tommy'ego z parapetu, kiedy mył okno?
- I tym razem się zgadzam.
- Więc cała sprawa sprowadza się do tego, że nie jest
zbyt trudno wysłać na tamten świat trzy osoby, nie
wzbudzając niczyich podejrzeń.
- Panna Pinkerton miała pewne podejrzenia - zauważyła
z naciskiem Bridget.
- To prawda, niech ją Bóg błogosławi. Nie przyszło jej
do głowy, że podchodzi do tej sprawy zbyt
melodramatycznie lub ma zbyt bujną wyobraźnię.
- Często mówiła mi, że na świecie roi się od
nikczemnych ludzi.
- A ty zapewne uśmiechałaś się pobłażliwie? - Iz
wyższością!
- Dobry policjant musi czasem wierzyć w to, co wydaje
mu się niemożliwe.
Bridget kiwnęła głową.
- Chyba nie ma sensu pytać cię, czy kogoś
podejrzewasz? Czy nie znasz w Wychwood osoby,
która przyprawia cię o gęsią skórkę, albo ma
niesamowicie jasne oczy... lub wybucha chichotem
szaleńca?
- Wszyscy, których tu poznałam, wydają mi się ludźmi
rozsądnymi, uczciwymi i zupełnie zwykłymi.
- Tego się obawiałem - oznajmił Luke.

background image

- Czy myślisz, że ten człowiek jest zdecydowanie
obłąkany? - spytała Bridget.
- Och, chyba tak. Ale to bardzo przebiegły szaleniec.
Ostatnia osoba, jaka przyszłaby ci do głowy...
najprawdopodobniej filar społeczeństwa... na przykład
jak dyrektor banku.
- Pan Jones? Nie wyobrażam sobie, by mógł popełnić te
wszystkie morderstwa.
- Zatem jest zapewne człowiekiem, którego szukamy.
- To może być każdy - powiedziała Bridget. - Rzeźnik,
piekarz, właściciel sklepu spożywczego, jakiś farmer,
robotnik drogowy czy roznosiciel mleka.
- Tak, to prawda, ale sądzę, że wybór jest nieco bardziej
ograniczony.
- Dlaczego?
- Panna Pinkerton opowiadała mi o błysku w jego
oczach, kiedy mierzył wzrokiem swą kolejną ofiarę. Na
podstawie jej relacji odniosłem wrażenie... zaznaczam,
jedynie wrażenie... że ten człowiek wywodzi się co
najmniej z jej klasy społecznej. Oczywiście mogę się
mylić.
- Zapewne masz rację! Takie niuanse są trudno
uchwytne, ale mogą mieć wielkie znaczenie.
- Wiesz - zaczął Luke - cieszę się, że wyznałem ci całą
prawdę.
- To ci ułatwi odgrywanie swojej roli. A ja chyba mogę
ci pomóc.
- Twoja pomoc będzie bezcenna. Czy naprawdę
zamierzasz rozwikłać tę zagadkę?
- Oczywiście.

background image

- A co z lordem Whitfieldem? - spytał Luke z
zakłopotaniem. - Czy sądzisz, że...?
- Ależ nic mu o tym nie powiemy! - zawołała Bridget.
- Myślisz, że nie uwierzyłby w tę historię?
- Och, uwierzyłby! Gordon uwierzyłby we wszystko!
Byłby tak podniecony, że wezwałby tu z pół tuzina
swych najbystrzejszych młodych pracowników i kazał
im wszcząć energiczne śledztwo! Po prostu byłby
zachwycony!
- To wyklucza jego udział - przyznał Luke.
- Tak, niestety musimy pozbawić go tej przyjemności.
Luke spojrzał na nią. Chciał coś powiedzieć, ale zmienił
zdanie.
Zerknął na zegarek.
- Tak - zaczęła Bridget - powinniśmy wracać do domu.
Wstała. Nagle oboje poczuli się skrępowani, jakby nie
wypowiedziane przez Luke'a słowa zawisły ciężko w
powietrzu.
Wracali do domu w milczeniu.

VII
LISTA PODEJRZANYCH

Luke siedział w swojej sypialni. Podczas lunchu pani
Anstruther wypytywała go o kwiaty, które hodował w
swoim ogrodzie w Mayang Straits. Następnie
poinformowała go, jakie ich gatunki dobrze się tam
rozwijają. Wysłuchał też kolejnej tyrady lorda
Whitfielda pod tytułem: "Pogadanki o Samym Sobie,

background image

Skierowane do Młodych Mężczyzn". Teraz, dzięki
Bogu, był już sam.
Wziął kartkę papieru i wypisał na niej listę nazwisk.
Wyglądała ona następująco:

Dr Thomas
Pan Abbot
Major Norton
Pan Ellsworthy
Pan Wake
Pan Jones
Narzeczony Amy
Rzeźnik, piekarz, wytwórca lichtarzy, itd.

Potem wziął drugą kartkę i zatytułował ją: OFIARY.
Pod spodem napisał:

Amy Gibbs: Otruta
Tommy Pierce: Wypchnięty przez okno
Harry Carter: Zrzucony z kładki (pijany? Odurzony
jakimiś środkami?)
Dr Humbleby: Zakażenie krwi
Panna Pinkerton: Przejechana przez samochód

Potem dopisał:

Pani Rose?
Stary Ben?

Po chwili wahania zanotował jeszcze jedno nazwisko:

background image


Pani Horton?

Przejrzał uważnie swoje notatki, wypalił papierosa, a
potem znów chwycił za ołówek.

Dr Thomas: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
W przypadku doktora Humbleby istnieje wyraźny
motyw. Przyczyną jego śmierci było fachowe zakażenie
bakteriami. Amy Gibbs odwiedziła doktora Thomasa po
południu w dniu swej śmierci. (Czy coś ich łączyło?
Szantaż?) Tommy Pierce? Nic nie wiadomo o jakichś
związkach. (Czy Tommy wiedział o znajomości doktora
Thomasa z Amy Gibbs?) Harry Carter? Nic nie
wiadomo o jakichś związkach. Czy doktor Thomas
opuszczał Wychwood w dniu wyjazdu panny Pinkerton
do Londynu?

Westchnął i rozpoczął nowy akapit:

Pan Abbot: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
(Uważam tego prawnika za zdecydowanie
podejrzanego. Może to uprzedzenie.) Jego osobowość,
jowialność, wylewny sposób bycia, itd. budziłyby
podejrzenia czytelnika powieści kryminalnych -
podejrzenia zawsze padają na ludzi prostodusznych i
towarzyskich. Sprzeciw: to nie jest powieść, lecz realne
ż

ycie. Motyw: w przypadku doktora Hum bleby'ego. Ich

stosunki cechowała wyraźna wrogość. H. lekceważył
Abbota. Wystarczający motyw dla szaleńca. Panna

background image

Pinkerton mogła dostrzec antagonizm między nimi.
Tommy Pierce? Grzebał w dokumentach Abbota. Czy
znalazł coś, o czym nie powinien był wiedzieć? Harry
Carter? Brak wyraźnych związków. Amy Gibbs? Nic
nie wiadomo o jakichś związkach. Farba do kapeluszy
pasuje do staroświeckiej mentalności Abbota. Czy
Abbot przebywał poza miasteczkiem w dniu śmierci
panny Pinkerton?
Major Horton: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
Nic nie wiadomo o jego związkach z Amy Gibbs,
Tommym Pierce'em ani Car terem. Co w sprawie pani
Horton? Wydaje się, że przyczyną jej śmierci mogło
być otrucie arszenikiem. Jeśli tak bylo, to pozostałe
morderstwa mogly być tego skutkiem - szantaż?
Notabene - Thomas był jej lekarzem. (Znów podejrzenie
pada na Thomasa.)
Pan Ellsworthy: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
Wstrętny typ - zajmuje się czarną magią. Może mieć
usposobienie żądnego krwi mordercy. Związki z Amy
Gibbs. Czy łączyło go coś z Tommym Pierce'em? Z Car
terem? Nie wiadomo. A Humbleby? Mógł rozszyfrować
stan psychiki Ellsworthy'ego. Panna Pinkerton? Czy
Ellsworthy wyjeżdżał z Wychwood w dniu jej śmierci?
Pan Wake: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
Mało prawdopodobne. Może mania religijna? Poczucie
posłannictwa, skłaniające do zabijania? Świątobliwi
starzy duchowni mogą być podejrzani w książkach, ale
(jak poprzednio) to jest realne życie. Uwaga. Carter,
Tommy i Amy mieli zdecydowanie wstrętne charaktery.

background image

Może uważał, że należy usunąć ich z tego świata w Imię
Boże?
Pan Jones. Brak danych.
Narzeczony Amy.
Zapewne miał motyw, by zamordować Amy, ale wydaje
się to nieprawdopodobne z zasadniczych powodów.
Inni?
Chyba nie wchodzą w rachubę.

Luke przeczytał swoje zapiski. Potem potrząsnął głową.
- To absurdalne! - mruknął. - Euklides znacznie lepiej
formułował swoje teorie.
Podarł notatki i spalił je.
To nie będzie łatwe zadanie - powiedział do siebie.

VIII
DOKTOR THOMAS

Doktor Thomas, siedząc wygodnie w fotelu, przesunął
długą, delikatną dłonią po swych gęstych jasnych
włosach. Był młodym mężczyzną o zwodniczej
powierzchowności. Choć już po trzydziestce, sprawiał
wrażenie dwudziesto-, a może nawet nastolatka. Bujne,
dość niesforne włosy, lekko zdziwiony wyraz twarzy i
różowobiała cera nadawały mu nieodparcie chłopięcy
wygląd. Choć pozornie wydawał się niedojrzały,
postawiona przez niego diagnoza, dotycząca
reumatyzmu w kolanie Luke'a, była zgodna z
rozpoznaniem wybitnego specjalisty z Harley Street.

background image

- Dziękuję - powiedział Luke. - Cóż, skoro uważa pan,
ż

e pomogą mi diatermie, kamień spadł mi z serca. Nie

chciałbym zostać w moim wieku kaleką.
- Och, nie sądzę, żeby to panu groziło, panie Fitzwilliam
- oznajmił doktor Thomas z chłopięcym uśmiechem.
- Rozwiał pan moje obawy - powiedział Luke. -
Myślałem o wizycie u jakiegoś specjalisty... ale teraz z
pewnością nie ma już takiej potrzeby.
- Jeśli miałoby to pana uspokoić... - odparł doktor
Thomas, ponownie się uśmiechając. - Bądź co bądź
dobrze jest znać opinię specjalisty.
- Nie, nie, mam do pana pełne zaufanie.
- Szczerze mówiąc, to dość prosty przypadek. Jeśli
zastosuje się pan do moich zaleceń, to z całą pewnością
dolegliwości w kolanie ustaną.
- Ogromnie podniósł mnie pan na duchu, doktorze.
Wyobrażałem sobie, że dostanę artretyzmu, który
niebawem całkowicie mnie pokręci i unieruchomi.
Doktor Thomas potrząsnął głową i uśmiechnął się
pobłażliwie.
- Ludzie bardzo boją się takich rzeczy - dodał
pospiesznie Luke.
- Chyba pan to zauważył? Często myślę, że lekarz musi
czuć się jak "cudowny uzdrowiciel"... jak ktoś w
rodzaju czarodzieja.
- Przyczynia się do tego w dużym stopniu zaufanie
pacjentów.
- Wiem. Uwaga "tak powiedział doktor", zawsze
wygłaszana jest jakby z pewną czcią.

background image

- Gdyby tylko nasi pacjenci wiedzieli! - zażartował
doktor Thomas, wzruszając ramionami, a po chwili
spytał: - Pisze pan książkę na temat czarnej magii,
prawda, panie Fitzwilliam?
- Skąd pan o tym wie? - zawołał Luke z nieco
przesadnym zdziwieniem.
Doktor Thomas wyglądał na rozbawionego.
- Och, drogi panie, w takim prowincjonalnym
miasteczku jak to wiadomości rozchodzą się
błyskawicznie. Niewiele mamy tu tematów do
rozmowy.
- Te wiadomości są zapewne po drodze wyolbrzymiane.
Może nagle dowie się pan, że wywołuję miejscowe
duchy i rywalizuję z Wróżką z Endor.
- Dziwne, że pan to mówi.
- Dlaczego?
- No cóż, krążą pogłoski, że wywołał pan ducha
Tommy'ego Pierce'a.
- Pierce? Pierce? Czy to ten chłopiec, który wypadł z
okna?
- Tak.
- Ciekaw jestem, jak... ależ oczywiście... rozmawiałem z
tutejszym radcą prawnym... jak on się nazywa... Abbot.
- Tak, cała historia zaczęła się właśnie od niego.
- Nie twierdzi pan chyba, że nawróciłem tego
nieugiętego radcę prawnego na wiarę w duchy?
- Więc wierzy pan w duchy?
- Pański ton, doktorze, sugeruje, że pan w nie nie
wierzy. Nie, nie powiedziałbym, że faktycznie "wierzę
w duchy "...ujmując to z grubsza. Poznałem jednak

background image

niezwykłe zjawiska związane z niespodziewaną lub
nagłą śmiercią. Ale bardziej interesują mnie rozmaite
przesądy dotyczące gwałtownych zgonów... na przykład
taki, że zamordowany człowiek nie może spokojnie
spocząć w swym grobie. Albo ten, że jeśli zabójca
dotknie zamordowanej przez siebie ofiary, to tryska z
niej krew. Zastanawiam się, jakie są ich źródła.
- Tak, to bardzo ciekawe - przyznał Thomas. - Ale nie
sądzę, żeby obecnie wiele osób to pamiętało.
- Więcej, niż mógłby pan się spodziewać. Oczywiście
nie przypuszczam, żeby popełniono tu wiele
morderstw... trudno więc to ocenić.
Luke uśmiechnął się i spojrzał z pozorną obojętnością
na swego rozmówcę. Doktor Thomas nie wydawał się
jednak zaniepokojony i odwzajemnił jego uśmiech.
- Myślę, że nie popełniono tu morderstwa od... och, od
wielu lat... z pewnością nie było to za moich czasów.
- Tak, to spokojne miejsce. Nie sprzyja zbrodni. Chyba
ż

e ktoś wypchnął małego Tommy'ego przez okno. -

Luke zachichotał, a doktor Thomas znów uśmiechnął
się z chłopięcym rozbawieniem.
- Wiele osób miało ochotę skręcić mu kark - powiedział.
- Ale nie sądzę, żeby ktoś posunął się do tego, by
wypchnąć go przez okno.
- Podobno był wstrętnym chłopcem. Ktoś mógł uważać
pozbycie się go za swój obywatelski obowiązek.
- Szkoda, że nie można częściej stosować tej teorii w
praktyce.
- Zawsze uważałem, że morderstwo mogłoby być
dobrodziejstwem dla społeczności - oznajmił Luke. - Na

background image

przykład klubowego nudziarza powinno się wykończyć
zatrutym koniakiem. Istnieją stare panny, wyrzucające z
siebie potok oszczerstw i roznoszące na językach swoje
najlepsze przyjaciółki. Albo przeciwni postępowi
zatwardziali konserwatyści. Gdyby zostali bezboleśnie
usunięci z tego świata, mogłoby to mieć zbawienny
wpływ na życie społeczeństwa!
Doktor Thomas uśmiechnął się szeroko.
- Czy istotnie jest pan zwolennikiem zbrodni na dużą
skalę?
- Raczej rozsądnej eliminacji - odparł Luke. - Chyba
przyzna pan, że byłoby to zbawienne?
- Och, niewątpliwie.
- Ach, ale nie mówi pan tego poważnie - zauważył
Luke. - A ja tak. Nie szanuję ludzkiego życia tak jak
przeciętny Anglik. Każdy, kto stoi na drodze postępu,
powinien zostać wyeliminowany... taki właśnie jest mój
punkt widzenia!
- No dobrze, ale kto miałby wydawać sąd o ludzkiej
przydatności czy nieprzydatności? - spytał doktor
Thomas, przesuwając dłonią po swych krótkich jasnych
włosach.
- W tym cała trudność.
- Katolicy uznaliby komunistycznego agitatora za
człowieka nie zasługującego na to, aby żyć...
komunistyczny agitator skazałby na karę śmierci
duchownego jako rzecznika przesądów, lekarz
pozbawiłby życia chorego pacjenta, pacyfista potępiłby
ż

ołnierza i tak dalej.

background image

- Sędzią musiałby zostać jakiś uczony człowiek -
oznajmił Luke. - Ktoś bezstronny, ale posiadający
niezwykle wyrafinowany umysł... na przykład jakiś
lekarz. A propos, sądzę, że byłby pan wspaniałym
sędzią, doktorze.
- Decydującym o przydatności do życia?
- Owszem.
Doktor Thomas potrząsnął głową.
- Moja praca polega na uzdrawianiu chorych. Przyznaję,
ż

e w większości przypadków jest to żmudne zajęcie.

- Spróbujmy rozważyć... - zaczął Luke. - No, weźmy na
przykład przypadek niedawno zmarłego Harry'ego
Cartera...
- Cartera? - powtórzył doktor Thomas. - Chodzi panu o
właściciela baru Siedem Gwiazd?
- Tak, o niego. Nigdy go osobiście nie poznałem, ale
moja kuzynka, panna Conway, opowiadała mi o nim.
Zdaje się, że był to naprawdę skończony łajdak.
- No cóż - zaczął doktor Thomas - lubił wypić.
Maltretował żonę, znęcał się nad córką. Ten grubiański
awanturnik był skłócony z większością tutejszych
mieszkańców.
- Czy w istocie świat stał się bez niego lepszy?
- Przyznaję, że można by tak to ująć.
- Przypuśćmy, że nie wpadł do rzeki z własnej winy,
lecz ktoś go zepchnął z kładki... Czyż ta osoba nie
działałaby w imię dobra publicznego?
- Czy metody, których jest pan zwolennikiem...
stosował pan w praktyce, będąc w... Mayang Straits? -
spytał doktor Thomas.

background image

Luke roześmiał się.
- Och, nie, w moim przypadku to tylko teoria, nie
praktyka.
- Nie sądzę, żeby był pan ulepiony z tej samej gliny co
mordercy.
- Dlaczego nie? - spytał Luke. - Wystarczająco szczerze
przedstawiłem panu swoje poglądy.
- No właśnie. Zbyt szczerze.
- Czy chodzi panu o to, że gdybym istotnie należał do
ludzi, którzy wymierzają sprawiedliwość z pominięciem
sądu, nie ujawniałbym tak otwarcie swych poglądów?
- Tak, to miałem na myśli.
- Nawet gdybym był fanatykiem, pragnącym głosić
swoje przekonania!
- Nawet w takim wypadku powstrzymałby pana od tego
instynkt samozachowawczy.
- Bo tak naprawdę, szukając mordercy, należy się
rozglądać za sympatycznym, łagodnym człowiekiem,
który nie skrzywdziłby nawet muchy?
- Być może w tym stwierdzeniu jest nieco przesady -
oznajmił doktor Thomas - ale niezbyt odbiega ono od
prawdy.
- Proszę mi powiedzieć... - zaczął nagle Luke. - Czy
kiedykolwiek spotkał pan człowieka, którego
podejrzewałby pan o mordercze instynkty?
- Cóż za niezwykłe pytanie - odparł doktor Thomas
ostrym tonem.
- Naprawdę? Przecież każdy lekarz musi mieć do
czynienia z różnymi dziwakami. Potrafi chyba
rozpoznać objawy... na przykład... morderczej obsesji...

background image

we wczesnym stadium, zanim stanie się ona naprawdę
widoczna.
- Widzę, że wyobraża pan sobie obsesyjnego mordercę
w taki sam sposób jak większość dyletantów - mruknął
doktor z rozdrażnieniem. - Jako człowieka, który wpada
w szał i biega z pianą na ustach i z nożem w ręku.
Zapewniani pana, że stwierdzenie u pacjenta tego
rodzaju obsesji bywa najtrudniejszą rzeczą na świecie.
Pozornie może on wyglądać jak każdy z nas, jak ktoś,
kogo łatwo zastraszyć... ktoś, kto będzie panu
opowiadał, że ma wrogów. Nic więcej. Spokojny,
nieszkodliwy typ.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Obsesyjnemu mordercy wydaje się
często, że zabija w samoobronie. Ale naturalnie wielu
zabójców to przeciętni, zdrowi psychicznie ludzie, tacy
jak pan czy ja.
- Doktorze, pan mnie przeraża! A co będzie, jeśli dowie
się pan, że mam na swym koncie pięć lub sześć nie
wykrytych morderstw?
Doktor Thomas uśmiechnął się.
- Nie wydaje mi się to prawdopodobne, panie
Fitzwilliam.
- Naprawdę? Więc zrewanżuję się panu tym samym. Ja
również nie wierzę, by miał pan na swym koncie pięć
czy sześć morderstw.
- Nie bierze pan pod uwagę moich zawodowych
pomyłek - powiedział doktor Thomas pogodnie.
Obaj wybuchnęli śmiechem. Luke wstał i zaczął się
ż

egnać.

background image

- Przepraszam, że zająłem panu tyle czasu - powiedział.
- Och, nie mam zbyt wiele pracy. Wychwood to bardzo
zdrowa miejscowość. To prawdziwa przyjemność
porozmawiać z kimś z wielkiego świata.
- Zastanawiałem się... - zaczął Luke i urwał.
- Słucham?
- Panna Conway, wysyłając mnie do pana, powiedziała
mi, że jest pan bardzo... no cóż... wspaniałym
fachowcem. Czy nie wydaje się panu, że nie ma tu
perspektyw dla zdolnego lekarza?
- Och, praktyka ogólna to dobry początek. Zdobywa się
cenne doświadczenie.
- Ale nie zamierza pan przez całe życie stać na bocznym
torze? Pański zmarły wspólnik, doktor Humbleby, który
podobno nie miał większych ambicji... był zadowolony
ze swej praktyki w Wychwood. Mieszkał tu chyba od
wielu lat, prawda?
- Właściwie przez całe życie.
- Słyszałem, że był mądrym człowiekiem, ale miał nieco
staroświeckie poglądy.
- Niekiedy bywał trudny... - odparł doktor Thomas. - Z
wielką nieufnością odnosił się do wszelkich innowacji,
ale był dobrym przykładem lekarza starej szkoły.
- Podobno osierocił bardzo ładną córkę - powiedział
Luke i spostrzegł, że jego podchwytliwa uwaga
wywołała rumieniec na bladoróżowej twarzy doktora.
- Och... eee... owszem - wyjąkał Thomas.
Luke spojrzał na niego życzliwie. Cieszyła go
perspektywa wykreślenia nazwiska doktora Thomasa z
listy podejrzanych.

background image

- Skoro rozmawiamy o przestępstwach, a pana to
interesuje, mogę panu pożyczyć niezłą książkę na ten
temat - zaproponował Thomas. - Przekład z
niemieckiego. "Kompleks niższości a zbrodnia"
Kreuzhammera.
- Dziękuję - powiedział Luke.
Doktor Thomas przesunął palcem po grzbietach książek
i wyciągnął wspomniane dzieło.
- Proszę. Niektóre koncepcje autora są dość
zaskakujące... ale, rzecz jasna, to tylko teoria.
Niezwykle ciekawy jest na przykład rozdział
poświęcony młodości Menzhelda, którego nazywano
Rzeźnikiem z Frankfurtu. Albo ustęp opisujący
morderstwa popełnione przez młodą niańkę, Annę
Hełm.
- Zanim władze wpadły na jej trop, zamordowała chyba
z tuzin swych podopiecznych - wtrącił Luke.
Doktor Thomas kiwnął głową.
- Tak. Miała niezwykle ujmującą osobowość... bardzo
lubiła dzieci i najwyraźniej autentycznie przeżywała
ś

mierć każdego z nich. Ludzka psychika jest

zdumiewająca.
- Zdumiewające jest to, że tym ludziom tak długo
udawało się mordować bezkarnie - powiedział Luke,
stojąc już w drzwiach.
- Właściwie... niezbyt zdumiewające - oznajmił doktor
Thomas, podążając za wychodzącym. - To jest dosyć
proste.
- Co?

background image

- Bezkarne morderstwo - odparł Thomas z ujmującym,
chłopięcym uśmiechem. - Trzeba tylko zachować
ostrożność! A przebiegły człowiek szalenie uważa, żeby
nie zrobić fałszywego kroku. Wszystko sprowadza się
do tego. - Uśmiechnął się i wszedł do domu.
Luke stał, wpatrując się w schody.
W uśmiechu doktora Thomasa dostrzegł cień wyniosłej
pobłażliwości. Podczas ich dyskusji miał wrażenie, że
on, w pełni dojrzały mężczyzna, rozmawia z naiwnym
młodym człowiekiem.
Teraz poczuł, że role się odwróciły. Doktor Thomas
uśmiechnął się jak dorosły mężczyzna, rozbawiony
bystrością dziecka.

IX
ROZMOWA Z PANIĄ PIERCE

W małym sklepie na High Street Luke kupił pudełko
papierosów i ostatni numer tygodnika "Good Cheer",
który przynosił lordowi Whitfieldowi sporą część jego
pokaźnych dochodów. Przejrzał tabelę wyników
rozgrywek piłkarskich i mruknął z niezadowoleniem,
widząc, jak niewiele brakowało, by wygrał sto
dwadzieścia funtów. Pani Pierce natychmiast zaczęła go
pocieszać, wspominając o podobnych niepowodzeniach
swojego męża. Nawiązawszy w ten sposób życzliwy
kontakt, mógł bez przeszkód kontynuować rozmowę.
- Mój mąż bardzo się interesuje piłką nożną - oznajmiła
pani Pierce. - Zawsze przegląda wiadomości sportowe
jako pierwsze. I, jak mówię, przeżył wiele rozczarowań,

background image

ale przecież nie każdy może wygrywać. Stale mu to
powtarzam i tłumaczę, że nie da się pokonać pecha.
Luke skwapliwie przyznał jej słuszność, a potem
wygłosił głęboką myśl, że kłopoty zawsze chodzą
parami.
- Ach, tak, to prawda, sir, dobrze o tym wiem -
westchnęła pani Pierce. - A kiedy kobieta ma męża i
siedmioro dzieci... z których dwoje pochowała... to
można powiedzieć, że dobrze wie, co to kłopot.
- Chyba tak... niewątpliwie - przyznał Luke. - Więc
pochowała pani dwoje dzieci?
- Jedno nie dalej niż miesiąc temu - wyjaśniła pani
Pierce z czymś w rodzaju melancholijnej satysfakcji.
- Mój Boże, to bardzo smutne.
- Nie tylko smutne. To był po prostu wstrząs... tak
właśnie, prawdziwy wstrząs! Kiedy mnie o tym
zawiadomili, zrobiło mi się słabo. Nie przyszło mi
nawet do głowy, że coś takiego może przytrafić się
Tommy'emu, bo nawet jeśli chłopak przysparza
człowiekowi kłopotów, wcale nie myśli się o jego
ś

mierci. I moja mała Emma Jane, która była takim

słodkim dzieckiem. "Nie uchowa się". Tak mówiono.
"Jest za dobra, żeby żyć". I to była prawda, sir. Pan Bóg
wie swoje.
Luke przyznał jej rację i próbował przeskoczyć z tematu
ś

więtej Emmy Jane na mniej świętego Tommy'ego.

- Więc pani syn zmarł niedawno? - spytał. - Czy to był
wypadek?

background image

- Tak, sir. Mył szyby w starym dworze, w którym
mieści się teraz biblioteka, musiał stracić równowagę i
wypadł z okna.
Pani Pierce zaczęła rozwodzić się nad szczegółami tego
nieszczęśliwego wypadku.
- Czy nie mówiono, że ktoś widział - zaczął Luke
obojętnie - jak pani syn tańczył na parapecie?
Pani Pierce stwierdziła, że chłopcy muszą psocić i że
major, który jest nerwowym człowiekiem, omal nie
zemdlał.
- Major Horton?
- Owszem, sir, ten dżentelmen z buldogami. Po tym
wypadku wspomniał, że widział, jak nasz Tommy
zachowywał się bardzo nierozważnie... to, oczywiście,
dowodzi, że jeśli nagle coś go przestraszyło, mógł
wypaść z okna. Roznosiła go energia i to było jego
nieszczęście. Muszę przyznać, że był dla mnie wielkim
utrapieniem - zakończyła - ale to właśnie ta jego
ż

ywiołowość... nic innego... W gruncie rzeczy nie był

złym chłopcem.
- Nie, z pewnością nie, ale czasami, rozumie pani, pani
Pierce, poważni ludzie w średnim wieku nie pamiętają,
ż

e kiedyś sami byli młodzi.

Pani Pierce westchnęła.
- Mówi pan szczerą prawdę, sir. Mam nadzieję, że
pewni ludzie, dżentelmeni, których nazwiska mogłabym
wymienić, ale tego nie zrobię, zrozumieją, że zbyt
surowo osądzali tego chłopca... wszystko tylko dlatego,
ż

e był taki żywiołowy.

background image

- Czy płatał figle swym pracodawcom? - spytał Luke z
pobłażliwym uśmiechem.
- Robił to tylko dla żartu, sir - odparła natychmiast pani
Pierce. - Tommy świetnie małpował innych.
Zrywaliśmy boki ze śmiechu, kiedy chodził drobnymi
kroczkami, udając pana Ellsworthy'ego ze sklepu z
antykami albo przedrzeźniał pana Hobbsa z komitetu
parafialnego. Kiedy naśladował jego lordowską mość na
terenie jego rezydencji, a dwaj pomocnicy ogrodnika
pękali ze śmiechu, nagle cicho nadszedł lord Whitfield i
z miejsca Tommy'ego wyrzucił. No, oczywiście, można
się było tego spodziewać, i postąpił słusznie. Ale potem
nie żywił już urazy do Tommy'ego i pomógł mu znaleźć
inną posadę.
- Ale nie wszyscy byli tak wspaniałomyślni jak on,
prawda? - spytał Luke.
- Nie, sir. Nie wymienię nazwisk. Nikomu nie
przyszedłby do głowy pan Abbot, który jest taki miły,
dla każdego ma dobre słowo i bardzo lubi żartować.
- Czy Tommy czymś mu się naraził?
- Jestem pewna, że chłopak nie zamierzał zrobić nic
złego... A poza tym uważam, że jeśli ktoś nie chce, by
zaglądano do jego prywatnych papierów, nie powinien
zostawiać ich na wierzchu.
- Racja - przyznał Luke. - Prywatne dokumenty w
kancelarii prawniczej powinny leżeć w sejfie.
- To prawda, sir. Tak właśnie uważam, a pan Pierce
przyznaje mi słuszność. Tommy niewiele z nich
wyczytał.
- Co to było... testament? - spytał Luke.

background image

Obawiał się nie bez racji, że bezpośrednie pytanie
dotyczące tego dokumentu może zahamować potok
wymowy pani Pierce. Ale kobieta odpowiedziała bez
chwili namysłu:
- Och, nie, sir, nic podobnego. To nie było nic ważnego.
Po prostu prywatny list od jakiejś pani, ale Tommy
nawet nie zauważył jej podpisu. Wiele hałasu o nic.
- Pan Abbot musi być bardzo drażliwy - powiedział
Luke.
- No cóż, na to wygląda, sir. Chociaż, jak mówię, miło
się z nim rozmawia... zawsze zażartuje albo powie coś
wesołego. Ale to prawda. Słyszałam, że jest trudnym
człowiekiem, zwłaszcza jeśli ktoś się z nim nie zgadza.
On i doktor Humbleby byli ze sobą na noże. Okropnie
się pokłócili tuż przed śmiercią biednego doktora.
Potem pan Abbot miał chyba wyrzuty sumienia. Bądź
co bądź padły przykre słowa, a on nie mógł już ich
cofnąć.
- Tak, to prawda - mruknął Luke, z powagą kiwając
głową. - Dziwny zbieg okoliczności. Pokłócił się z
doktorem Humbleby i doktor Humbleby nie żyje...
wyrzucił pani syna z pracy i chłopiec umarł! Sądzę, że
dwa takie zdarzenia skłonią pana Abbota do
powściągnięcia w przyszłości swego języka.
- To samo było z Harrym Carterem, właścicielem baru
Siedem Gwiazd - powiedziała pani Pierce. - Doszło
między nimi do ostrej sprzeczki, a w tydzień później
Carter utonął. Ale nie można o to oskarżać Abbota. Cała
wina leży po stronie Cartera. Poszedł pijany do domu
pana Abbota i na całe gardło wykrzykiwał ordynarne

background image

słowa. Biedna pani Carter miała z nim krzyż pański i
trzeba przyznać, że śmierć męża jest dla niej
prawdziwym błogosławieństwem.
- Zostawił córkę, prawda?
- Ach - westchnęła pani Pierce. - Nie lubię plotkować.
To oświadczenie było niespodziewane, ale obiecujące.
Luke wytężył słuch i czekał.
- To tylko zwykłe gadanie. Lucy Carter jest ładną
dziewczyną i gdyby nie różnica pochodzenia, chyba nikt
by na to nie zwrócił uwagi. Ale tak było i wszyscy o
tym plotkowali... zwłaszcza po tym, jak Carter poszedł
prosto do jego domu, wrzeszcząc i przeklinając.
Ta chaotyczna wypowiedź skierowała Luke'a na nowy
trop.
- Pan Abbot wygląda na mężczyznę, który potrafi
docenić dziewczęcą urodę - zauważył.
- Tacy już są mężczyźni - stwierdziła pani Pierce. - Nic
takiego nie mają na myśli... po prostu mimochodem
rzucą jakieś słówko, ale ludzie to tylko ludzie i w
rezultacie zwraca się na to uwagę. To normalne w takim
spokojnym miasteczku jak nasze.
- To zachwycająca okolica - powiedział Luke. - Tak
ś

wietnie zachowana.

- Tak właśnie mówią artyści, ale osobiście uważam, że
jesteśmy trochę zacofani. Nic się tu nie buduje. A na
przykład w Ashevale postawili sporo nowych domów...
niektóre mają zielone dachy, a w oknach witraże.
Luke lekko się wzdrygnął.
- Macie tu wspaniałą nową szkołę - pochwalił.

background image

- Mówią, że to piękny budynek - powiedziała pani
Pierce bez większego entuzjazmu. - Oczywiście jego
lordowska mość wiele zrobił dla naszego miasteczka.
Wszyscy doskonale wiemy, że ma dobre zamiary.
- Czyżby pani nie sądziła, że jego wysiłki zostały
uwieńczone powodzeniem? - spytał Luke z
rozbawieniem.
- No cóż, sir, on nie pochodzi z prawdziwej szlachty tak
jak panna Waynflete czy panna Conway. Ojciec lorda
Whitfielda prowadził sklep z butami zaledwie o kilka
domów stąd. Moja matka doskonale pamięta, że Gordon
Ragg był sprzedawcą w tym sklepie. Teraz jest lordem i
bardzo bogatym człowiekiem, ale to nie to samo,
prawda, sir?
- Chyba nie - przyznał Luke.
- Proszę mi wybaczyć, że o tym wspomniałam, sir -
powiedziała pani Pierce. - Naturalnie wiem, że
zatrzymał się pan w rezydencji lorda i pisze pan
książkę. Ale jest pan kuzynem panny Bridget, a to
całkiem inna sprawa. Cieszymy się, że znów będzie
panią na Ashe Manor.
- Jestem tego pewien - oznajmił Luke.
Z nagłym pośpiechem zapłacił za papierosy i gazetę, a
potem wyszedł ze sklepu.
Do diabła, nie powinienem się w to osobiście
angażować! - pomyślał ze złością. Jestem tu po to, by
wytropić przestępcę. Co mnie obchodzi, za kogo
wyjdzie ta czarnowłosa czarownica? Przecież ona nie
ma z tą sprawą nic wspólnego...

background image

Szedł wolno ulicą. Z trudem odsunął od siebie myśli o
Bridget.
"A zatem - powiedział do siebie. - Abbot. - Poszlaki
ś

wiadczące przeciwko niemu. Wykryłem jego

powiązania z trzema ofiarami. Pokłócił się z doktorem
Humblebym, z Carterem i z Tommym Pierce'em... i
wszyscy trzej nie żyją. Co go łączyło z Amy Gibbs?
Jaki prywatny list widział ten piekielny chłopak? Czy
znał nazwisko nadawcy? Mógł się do tego nie przyznać
swojej matce. Ale przyjmijmy, że to zrobił.
Przypuśćmy, iż Abbot uważał, że trzeba zaniknąć mu
usta. To możliwe! Tak to można określić. Możliwe! Ale
to za mało!"
Przyspieszył kroku, rozglądając się wokół z nagłym
rozdrażnieniem.
To przeklęte miasteczko działa mi na nerwy - pomyślał.
Jest takie pogodne, spokojne i dziewicze, a przez cały
czas ciąży nad nim piętno obłąkańczych morderstw. A
może to ja zwariowałem? Czy Lavinia Pinkerton była
szalona? Ostatecznie wszystko to mogło być zwykłym
zbiegiem okoliczności... tak, śmierć doktora
Humbleby'ego i cała reszta...
Obejrzał się i nagle ogarnęło go silne poczucie
nierzeczywistości.
- Takie rzeczy się nie zdarzają... - mruknął.
Kiedy spojrzał na długą, pofałdowaną linię wzgórza
Ashe Ridge, to poczucie nierealności natychmiast
zniknęło. Ashe Ridge istniało naprawdę... było
ś

wiadkiem wielu niesamowitych rzeczy: czarów,

background image

okrucieństwa, krwawych zbrodni i grzesznych
obrzędów...
Nagle zobaczył dwie osoby spacerujące po zboczu
wzgórza. Bez trudu rozpoznał w nich Bridget i
Ellsworthy'ego. Młody mężczyzna, pochylając się lekko
w stronę Bridget, gestykulował swymi dziwnymi
rękami. Wyglądali jak dwie postacie ze snu. Luke miał
wrażenie, że miękkimi, kocimi susami bezgłośnie
przeskakują z jednej kępy darni na drugą. Wiatr
rozwiewał czarne włosy Bridget. Luke znów poczuł, że
przyciąga go do niej jakaś magiczna siła.
- Jestem po prostu zaczarowany - powiedział do siebie.
Stał nieruchomo, czując dziwne odrętwienie.
Kto zdejmie ze mnie ten urok? - pomyślał ze smutkiem.
Chyba nikt.

X
ROSE HUMBLEBY

Słysząc za plecami cichy szmer gwałtownie się
odwrócił i ujrzał niezwykle piękną dziewczynę o
bujnych kasztanowych lokach i dość nieśmiałym
spojrzeniu ciemnoniebieskich oczu.
- Pan Fitzwilliam, prawda? - spytała, rumieniąc się z
zażenowania.
- Owszem. Ja...
- Nazywam się Rose Humbleby. Bridget mówiła mi,
ż

e... ma pan przyjaciół, którzy znali mojego ojca.

Opalona twarz Luke'a nieco poczerwieniała.

background image

- To było dawno temu - powiedział niepewnie. - Oni...
eee... znali go jeszcze jako młodego człowieka... zanim
się ożenił.
- Och, rozumiem.
Rose Humbleby wydawała się rozczarowana.
- Pisze pan książkę, prawda? - spytała po chwili.
- Owszem. To znaczy zbieram do niej materiały. O
tutejszych przesądach.
- Rozumiem. To brzmi niezwykle interesująco.
- Najprawdopodobniej okaże się okropnie nudna -
powiedział Luke.
- Och, nie, z pewnością będzie ciekawa. Luke
uśmiechnął się do niej. Szczęściarz z tego Thomasa! -
pomyślał.
- Istnieją ludzie, którzy potrafią najbardziej pasjonujący
temat ująć w sposób nieznośnie nudny. Obawiam się, że
do nich należę.
- Och, ale dlaczego?
- Nie mam pojęcia. Ale coraz bardziej jestem o tym
przekonany.
- A może jest pan jednym z tych, którzy nudne tematy
opisują w sposób niezwykle pasjonujący! - pocieszyła
go Rose Humbleby.
- To miły komplement - powiedział Luke. - Dziękuję
pani.
- Czy wierzy pan w... przesądy i tego rodzaju rzeczy! -
spytała dziewczyna z uśmiechem.
- To trudne pytanie. Jedno nie pociąga za sobą drugiego.
Można interesować się rzeczami, w które się nie wierzy.

background image

- Tak, chyba tak - przyznała dziewczyna z
powątpiewaniem.
- Czy pani jest przesądna?
- Nnnie... raczej nie. Ale uważam, że wszystko
przychodzi falami.
- Falami?
- Są fale szczęścia i nieszczęścia. To znaczy, mam
wrażenie, że Wychwood ostatnio prześladuje... zły los.
Umiera mój ojciec, pannę Pinkerton przejeżdża
samochód, a ten chłopiec wypada przez okno. Ja...
zaczynam nienawidzić tego miasteczka... czuję, że
muszę stąd wyjechać! - wykrztusiła.
- Więc takie są pani odczucia? - spytał Luke, patrząc na
nią z zadumą.
- Och! Wiem, że to niemądre. To chyba przez tę nagłą
ś

mierć mojego biednego taty... to stało się tak

niespodziewanie. - Zadrżała. - Potem panna Pinkerton.
Mówiła, że... - Zawahała się.
- Co mówiła? Uważam, że była czarującą starszą
panią... bardzo podobną do mojej kochanej ciotki.
- Och, więc pan ją znał? - Twarz Rose rozjaśnił
uśmiech. - Bardzo ją lubiłam, a ona była niezwykle
oddana mojemu ojcu. Ale czasami zastanawiałam się,
czy nie jest przypadkiem... jakby to określić...
nawiedzona.
- Dlaczego?
- Bo... to takie niesamowite... ona się naprawdę bała, że
mojego ojca spotka coś złego. Nawet mnie ostrzegała.
Zwłaszcza przed nieszczęśliwymi wypadkami. A tego
dnia... tuż przed wyjazdem do , Londynu...

background image

zachowywała się bardzo dziwnie... była zupełnie
roztrzęsiona. Wydaje mi się, panie Fitzwilliam, że
należała do osób posiadających dar jasnowidzenia.
Wiedziała, że spotka ją coś złego. Musiała też wiedzieć,
ż

e coś przytrafi się mojemu ojcu. Takie rzeczy są wręcz

przerażające!
Zrobiła krok w jego kierunku.
- Niekiedy człowiek potrafi przewidzieć przyszłość -
powiedział Luke. - Nie ma w tym nic
nadprzyrodzonego.
- Tak, myślę, że to istotnie rzecz całkiem naturalna... po
prostu dar, którego większość ludzi nie posiada. Ale
mimo wszystko to... mnie niepokoi...
- Nie powinna się pani niepokoić - powiedział Luke
łagodnie. - Proszę pamiętać, że ma to pani już za sobą.
Nie wolno cofać się w przeszłość. Trzeba żyć
przyszłością.
- Wiem. Ale jest jeszcze coś... - Rose zawahała się. -
Coś... co ma związek z pańską kuzynką.
- Moją kuzynką? Bridget?
- Tak. Panna Pinkerton niepokoiła się o nią. Ciągle mnie
wypytywała... Przypuszczam, że o nią również się bała.
Luke odwrócił się gwałtownie i spojrzał na zbocze
wzgórza. Ogarnął go niezrozumiały lęk. Bridget była
sama z tym mężczyzną, którego dłonie miały
chorobliwie zielonkawy odcień rozkładającego się
ciała! Wyobraźnia - pomyślał. To tylko wyobraźnia!
Przecież Ellsworthy jest jedynie nieszkodliwym
dyletantem, który bawi się w sklepikarza.

background image

- Czy pan lubi pana Ellsworthy'ego? - spytała Rose,
jakby czytając w jego myślach.
- Zdecydowanie nie.
- Wie pan, Geoffrey, to znaczy doktor Thomas też za
nim nie przepada.
- A pani?
- Och... uważam, że jest okropny. - Podeszła jeszcze
bliżej. - W miasteczku dużo się o nim mówi. Podobno
uczestniczył w jakichś dziwnych obrzędach na Łące
Czarownic. Z tej okazji przyjechało tu z Londynu wielu
jego znajomych... Wyglądali bardzo osobliwie. A
Tommy Pierce pełnił rolę kogoś w rodzaju akolity.
- Tommy Pierce? - zawołał Luke.
- Tak. Miał na sobie komżę i czerwoną sutannę.
- Kiedy to się odbyło?
- Och, jakiś czas temu... chyba w marcu.
- Tommy Pierce był najwyraźniej zamieszany we
wszystko, co kiedykolwiek działo się w tym
miasteczku.
- Był okropnie wścibski - powiedziała Rose. - Zawsze
musiał o wszystkim wiedzieć.
- I w końcu pewnie wiedział już za dużo - podsumował
Luke posępnie.
Rose przyjęła te słowa za dobrą monetę.
- Był dość wstrętnym chłopcem. Lubił zabijać osy i
dokuczać psom.
- Trudno opłakiwać śmierć takiego nieznośnego
dzieciaka!
- No, chyba tak. Jednak dla jego matki był to okropny
wstrząs.

background image

- Zostało jej na pociechę jeszcze pięcioro dzieci. Ta
kobieta ma prawdziwy dar wymowy.
- Jest bardzo gadatliwa, prawda?
- Wystarczyło, że kupiłem u niej papierosy, a już
miałem wrażenie, że dokładnie znam przeszłość
wszystkich mieszkańców Wychwood!
- To jest właśnie najgorsze w takich miasteczkach.
Wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich.
- Och, nie - zaprotestował Luke. Rose spojrzała na
niego pytająco.
- Nikt nie zna całej prawdy o drugim człowieku -
oświadczył Luke z naciskiem.
Rose spoważniała. Wstrząsnął nią mimowolny dreszcz.
- Tak - powiedziała z namysłem. - Myślę, że to prawda.
- Nawet ci najbliżsi i najbardziej ukochani - dodał Luke.
- Nawet... - Przerwała. - Och, chyba ma pan rację, ale
proszę nie mówić takich przerażających rzeczy, panie
Fitzwilliam.
- To naprawdę panią przeraża?
Wolno pokiwała głową. Potem gwałtownie się
odwróciła.
- Muszę już iść. Jeśli... nie będzie pan miał nic lepszego
do roboty, to znaczy, jeśli będzie pan mógł, proszę nas
odwiedzić. Mama chciałaby się z panem zobaczyć,
ponieważ zna pan przyjaciół taty sprzed lat.
Oddaliła się wolnym krokiem. Głowę miała lekko
pochyloną, jakby pod ciężarem niepokoju lub
zakłopotania.
Luke stał nieruchomo, patrząc za nią. Poczuł nagle, że
powinien otoczyć tę dziewczynę opieką i chronić ją.

background image

Przed czym? Zadając sobie to pytanie, potrząsnął
głową. Był zły sam na siebie. To prawda, że Rose
Humbleby niedawno straciła ojca, ale przecież ma
matkę i jest zaręczona z niezwykle atrakcyjnym
młodym mężczyzną, który wspaniale nadaje się na jej
opiekuna. Dlaczego więc ja, Luke Fitzwilliam, miałbym
się o nią martwić?
Znów ten mój sentymentalizm - pomyślał. Mit
opiekuńczego mężczyzny, który rozkwitł w epoce
wiktoriańskiej, rozwijał się w czasach króla Edwarda i
nadal w nas pokutuje na przekór temu, co drogi lord
Whitfield nazwałby pośpiechem i stylem
współczesnego życia!
Tak czy owak - powiedział do siebie, idąc w kierunku
majaczącego w oddali wzgórza Ashe Ridge - lubię tę
dziewczynę. Jest o wiele za dobra dla Thomasa...
powściągliwego pyszałka.
Przypomniał sobie wyniośle pobłażliwy uśmiech, jakim
obdarzył go doktor, kiedy żegnali się na progu jego
domu.
Z tych nieco irytujących medytacji wyrwał go odgłos
kroków. Podniósł głowę i zobaczył przed sobą pana
Ellsworthy'ego, który właśnie schodził ścieżką ze
wzgórza. Patrzył uważnie pod nogi i uśmiechał się do
siebie. Wyraz jego twarzy zrobił na Luke'u
nieprzyjemne wrażenie. Ellsworthy nie szedł, lecz pląsał
- jak człowiek, który tańczy w rytm rozbrzmiewającej w
jego umyśle jakiejś satanicznej, skocznej melodii. Jego
usta wykrzywiał niesamowity, tajemniczy grymas.

background image

Luke przystanął. Ellsworthy, który był już tuż przed
nim, podniósł wzrok. Zanim rozpoznał Luke'a, patrzył
na niego przez chwilę swymi złośliwymi, rozbieganymi
oczami. Potem jego zachowanie gwałtownie się
zmieniło. Jeszcze przed minutą przypominał tańczącego
satyra, a teraz przeobraził się w nieco zniewieściałego
małomiasteczkowego eleganta.
- Och, pan Fitzwilliam, dzień dobry.
- Dzień dobry - odparł Luke. - Podziwiał pan uroki
przyrody?
Pan Ellsworthy uniósł swą wąską, bladą dłoń w geście
odżegnywania się.
- Ależ skąd... och, na miły Bóg, nie. Nie cierpię
przyrody. Przypomina mi pospolitą, pozbawioną
wyobraźni ulicznicę. Zawsze uważałem, że nie można
korzystać z życia, dopóki nie zepchnie się przyrody na
dalszy plan.
- A jak zamierza pan to zrobić?
- Są na to różne sposoby! - oznajmił pan Ellsworthy. -
W takim uroczym, prowincjonalnym miasteczku jak
Wychwood można znaleźć wiele rozkosznych
rozrywek, o ile posiada się odrobinę fantazji. Ja
rozkoszuję się życiem, panie Fitzwilliam.
- Ja również - powiedział Luke.
- Mens sana in corpore sano - zacytował pan Ellsworthy
lekko ironicznym tonem. - Jestem pewien, że to
powiedzenie do pana pasuje.
- Bywają gorsze rzeczy - stwierdził Luke.
- Drogi panie! Zdrowie jest niewiarygodnym
nudziarstwem. Tylko człowiek szalony, cudownie

background image

zwariowany, zdemoralizowany i lekko pomylony
dostrzega nowe, wspaniałe aspekty życia.
- W krzywym zwierciadle - mruknął Luke.
- Ach, bardzo dobre... świetne... całkiem dowcipne
porównanie! Ale wie pan, w tym coś jest. To
interesujący punkt widzenia. Nie powinienem jednak
pana zatrzymywać. Zażywa pan ruchu... trzeba zażywać
ruchu... to zgodne z duchem czasu!
- Istotnie - przyznał Luke i, lekko skinąwszy głową,
ruszył w swoją stronę.
Zaczynam mieć cholernie wybujałą wyobraźnię -
pomyślał. Ten jegomość jest po prostu skończonym
osłem.
Ale pod wpływem jakiegoś nieokreślonego niepokoju
przyspieszył kroku. Zastanawiał się, czy triumfalny
uśmiech Ellsworthy'ego był tylko wytworem jego
własnej wyobraźni. Dlaczego na jego widok wyraz
twarzy tego człowieka tak bardzo się zmienił?
Bridget! - pomyślał z nagłym niepokojem. Czy nic jej
się nie stało? Przecież razem poszli na wzgórze, a teraz
on wracał sam.
Przyspieszył kroku. Kiedy rozmawiał z Rose
Humbleby, wyszło właśnie słońce. Teraz znów się
schowało. Niebo pokryły groźne chmury, którym
towarzyszyły gwałtowne, nieregularne podmuchy
wiatru. Luke miał wrażenie, że przeniósł się z
normalnego, codziennego życia do jakiegoś dziwnego,
zaczarowanego świata, którego istnienie wyczuwał od
chwili przyjazdu do Wychwood.

background image

Skręcił i znalazł się na skraju łąki, zwanej Łąką
Czarownic. Według tradycji właśnie tutaj w noc
Walpurgi i w dniu Hallowe'en zbierały się czarownice.
Nagle poczuł ulgę. Na zboczu wzgórza dostrzegł
Bridget; siedziała oparta plecami o skałę, zakrywając
twarz dłońmi.
Ruszył szybko w jej kierunku, zwinnie przeskakując
kępę soczystej, zielonej darni.
- Bridget! - zawołał.
Powoli uniosła głowę. Zaniepokoił go wyraz jej twarzy.
Wyglądała tak, jakby właśnie wróciła z jakiegoś
odległego świata i z trudem przystosowywała się do
rzeczywistości.
- Posłuchaj... czy... wszystko w porządku? - wyjąkał
Luke. Minęła minuta lub dwie, zanim odpowiedziała -
jakby jeszcze niezupełnie powróciła z tego odległego
ś

wiata. Luke miał wrażenie, że jego słowa musiały

przebyć długą drogę, by do niej dotrzeć.
- Oczywiście - odparła. - Dlaczego miałoby być
inaczej? - Jej głos zabrzmiał ostro, niemal wrogo.
Luke uśmiechnął się szeroko.
- Czy ja wiem? Nagle zacząłem się o ciebie niepokoić.
- Dlaczego?
- Głównie, jak sądzę, z powodu melodramatycznej
atmosfery, która mnie tutaj otacza. Ona sprawia, że
widzę wszystko w zupełnie innych proporcjach. Kiedy
tylko tracę cię z oczu na parę godzin, podejrzewam, że
znajdę twoje zakrwawione ciało w jakimś przydrożnym
rowie. Tak napisano by w sztuce lub w książce.

background image

- Autorzy nigdy nie uśmiercają swych bohaterek -
zaoponowała Bridget.
- Tak, ale... - W samą porę przerwał.
- Co chciałeś powiedzieć?
- Nic ważnego.
Dziękował Bogu, że nie dokończył zdania. Nie można
przecież powiedzieć atrakcyjnej młodej kobiecie: "Ale
ty nie jesteś bohaterką".
- Bohaterki są porywane - ciągnęła Bridget - wtrącane
do więzienia, zatruwane gazem albo zatapiane w
piwnicach. Zawsze grozi im niebezpieczeństwo, ale
nigdy nie giną.
- Ani nie znikają - dodał Luke. - Więc to jest Łąka
Czarownic? - spytał po chwili.
- Tak.
- Brakuje ci tylko miotły - szepnął, spoglądając na nią.
- Dziękuję. Pan Ellsworthy powiedział dokładnie to
samo.
- Przed chwilą go spotkałem - oznajmił Luke.
- Rozmawiałeś z nim?
- Owszem. Myślę, że usiłował mnie zirytować.
- Czy mu się to udało?
- Stosował dość dziecinne metody. - Luke zawahał się, a
potem nagle dodał: - To dziwny typ. Czasem można by
pomyśleć, że brak mu piątej klepki... później człowiek
zaczyna się zastanawiać, czy nie kryje się za tym coś
więcej.
Bridget spojrzała na niego.
- Ty też to wyczułeś?
- Więc podzielasz moje zdanie?

background image

- Owszem.
Luke czekał w milczeniu.
- Jest w nim coś... dziwnego - powiedziała w końcu
Bridget. - Zastanawiałam się... Ostatniej nocy leżałam w
łóżku, rozmyślając. O całej tej sprawie. Przyszło mi do
głowy, że jeśli mordercą jest któryś z mieszkańców
Wychwood, powinnam wiedzieć, kim on jest! Przecież
mieszkam tu od wielu lat. Myślałam i myślałam, aż w
końcu doszłam do wniosku, że ten morderca, o ile w
ogóle istnieje, musi być człowiekiem obłąkanym.
- Czy nie sądzisz, że morderca może być równie
zdrowy psychicznie jak ty czy ja? - spytał Luke,
przypominając sobie słowa doktora Thomasa.
- Nie morderca tego rodzaju. Moim zdaniem ten
morderca musi być szaleńcem. I ten wniosek
zaprowadził mnie prosto do Ellsworthy'ego. Ze
wszystkich mieszkańców naszego miasteczka tylko on
jeden jest zdecydowanym dziwakiem. Nie możesz temu
zaprzeczyć!
- Istnieje wiele osób jego pokroju: dyletanci, pozerzy,
którzy zazwyczaj są zupełnie nieszkodliwi - powiedział
Luke bez przekonania.
- Owszem, ale w jego przypadku jest jeszcze coś więcej.
Ma takie odrażające dłonie...
- Zauważyłaś to? Ja również!
- Nie są białe, lecz... zielonkawe.
- Istotnie sprawiają takie wrażenie. Ale mimo wszystko
nie można oskarżać człowieka o morderstwo na
podstawie koloru jego skóry.
- Och, oczywiście. Potrzebujemy dowodów.

background image

- Dowody! - mruknął Luke. - Tego nam właśnie
brakuje. Ten człowiek jest zbyt ostrożny. Ostrożny
morderca! Ostrożny szaleniec!
- Starałam się pomóc - powiedziała Bridget.
- Chodzi ci o Ellsworthy'ego?
- Tak. Sądziłam, że prędzej uda się dobrać do niego
mnie niż tobie. Zrobiłam już pierwszy krok.
- Opowiadaj.
- No cóż, zdaje się, że należy do czegoś w rodzaju
kliki... nielicznej grupy złożonej z jego wstrętnych
przyjaciół. Od czasu do czasu przyjeżdżają tu i
urządzają jakieś obrzędy. ,
- Masz na myśli jakieś ohydne orgie?
- Nie mam pojęcia czy ohydne, ale są to z pewnością
orgie. W istocie wszystko to wydaje się bardzo
niemądre i dziecinne.
- Pewnie oddają cześć szatanowi i odbywają
obsceniczne tańce.
- Coś w tym rodzaju. Najwyraźniej to ich podnieca.
- Mogę coś wnieść do tej sprawy - oznajmił Luke. -
Tommy Pierce uczestniczył w jednym z tych obrzędów.
Grał rolę akolity. Miał na sobie czerwoną sutannę.
- Więc wiedział o tym?
- Owszem. I to może tłumaczyć przyczynę jego śmierci.
- Myślisz, że się wygadał?
- Tak. Mógł też próbować szantażu.
- Wiem, że to wszystko brzmi fantastycznie, ale w
przypadku Ellsworthy'ego nie można niczego
wykluczyć.

background image

- Tak, zgadzam się. Tam gdzie on wchodzi w grę,
wszystko jest możliwe.
- Wiemy, że miał powiązania z dwiema ofiarami -
powiedziała Bridget. - Z Tommym Pierce'em i Amy
Gibbs.
- A co z właścicielem baru i doktorem Humblebym?
- Na razie nic.
- Zgadzam się co do Cartera, ale potrafię sobie
wyobrazić motyw zabójstwa doktora Humbleby. Będąc
lekarzem mógł zauważyć, że Ellsworthy jest
psychicznie niezrównoważony.
- Tak, to możliwe. Bridget roześmiała się.
- Dziś rano nieźle wykonałam swoje zadanie. Jestem
chyba niezłym psychologiem. Kiedy mu
opowiedziałam, że moją praprababkę oskarżono o
uprawianie czarnej magii i omal nie spalono jej na
stosie, moje akcje poszły w górę. Mam wrażenie, że
podczas następnego zjazdu Wyznawców Szatana
zostanę zaproszona do wzięcia udziału w orgiach.
- Bridget, na litość boską, bądź ostrożna! - zawołał
Luke. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Przed chwilą spotkałem córkę doktora Humbleby'ego.
Rozmawialiśmy o pannie Pinkerton. Ta dziewczyna
powiedziała mi, że panna Pinkerton bardzo się o ciebie
niepokoiła.
Bridget, która właśnie podnosiła się z ziemi, nagle
znieruchomiała.
- O czym ty mówisz? Panna Pinkerton... niepokoiła
się... o mnie?
- Tak twierdzi Rose Humbleby.

background image

- I ona ci to powiedziała?
- Owszem.
- Co jeszcze mówiła?
- Nic więcej.
- Jesteś tego pewien?
- Absolutnie.
- Rozumiem - powiedziała Bridget po chwili.
- Panna Pinkerton niepokoiła się o doktora
Humbleby'ego i doktor umarł. Teraz słyszę, że martwiła
się również o ciebie...
Bridget wybuchnęła śmiechem. Wyprostowała się i tak
energicznie potrząsnęła głową, że jej długie czarne
włosy zawirowały w powietrzu.
- Nie martw się - powiedziała. - Szatan dba o
podopiecznych.

XI
ś

YCIE RODZINNE MAJORA HORTONA


Luke usiadł wygodniej w fotelu naprzeciw dyrektora
banku.
- No cóż, to wygląda zadowalająco - powiedział. -
Przepraszam, że zająłem panu czas.
Pan Jones machnął lekceważąco ręką. Na jego
ogorzałej, pulchnej twarzy malowała się radość.
- Ależ skąd, panie Fitzwilliam. Jak pan wie, to bardzo
spokojna miejscowość. Okazja do rozmowy z
przybyszem z wielkiego świata zawsze sprawia nam
przyjemność.

background image

- To urzekająca okolica - powiedział Luke. - Aż roi się
tu od przesądów.
Pan Jones westchnął, a potem stwierdził, że upłynie
dużo czasu, zanim wiedza wykorzeni zabobony. Luke
wyraził opinię, że w dzisiejszych czasach przecenia się
oświatę, co lekko oburzyło pana Jonesa.
- Lord Whitfield - powiedział bankier - jest naszym
hojnym dobroczyńcą. Zdaje sobie sprawę, że będąc
chłopcem nie miał możliwości zdobycia wykształcenia,
i postanowił stworzyć dzisiejszej młodzieży lepsze
warunki do nauki.
- Brak wykształcenia nie przeszk6dził mu jednak w
zdobyciu wielkiej fortuny - oświadczył Luke.
- Nie. Musiał mieć do tego ogromny talent.
- Albo szczęście - dodał Luke. Pan Jones wydawał się
wstrząśnięty.
- Jedynie szczęście się liczy - powiedział Luke. -
Weźmy na przykład takiego mordercę. Dlaczego udaje
mu się ujść bezkarnie? Czy decyduje o tym jego
intelekt? Czy też po prostu zwykłe szczęście?
Pan Jones zgodził się, że raczej jest to sprawa szczęścia.
- A taki Carter - ciągnął Luke - właściciel tutejszego
baru. Najprawdopodobniej upijał się sześć razy w
tygodniu, ale pewnej nocy spadł z kładki do rzeki. Tu z
kolei można mówić o braku szczęścia.
- Ale dla niektórych to szczęście - powiedział dyrektor
banku.
- Kogo ma pan na myśli?
- Jego żonę i córkę.
- Ach, tak, oczywiście.

background image

Zapukano do drzwi i do gabinetu wszedł urzędnik
bankowy z jakimiś dokumentami. Luke złożył dwa
wzory podpisów i otrzymał książeczkę czekową.
- Cieszę się, że wszystko zostało pomyślnie załatwione -
powiedział, wstając z fotela. - Poszczęściło mi się w
tegorocznych derbach. A panu?
Pan Jones odparł z uśmiechem, że nie gra na wyścigach.
Dodał, że jego żona ma na ten temat zdecydowane
poglądy.
- Więc zapewne nie pojechał pan do Epsom?
- Oczywiście, że nie.
- Czy któryś z mieszkańców Wychwood tam był?
- Owszem, major Horton. Jest wielkim amatorem
wyścigów konnych. Również pan Abbot zazwyczaj tego
dnia robi sobie wolne. Ale i tak nie postawił na
zwycięzcę.
- Chyba niewiele osób to zrobiło - powiedział Luke, a
potem pożegnał się i opuścił gabinet.
Wyszedł z banku i zapalił papierosa. Poza koncepcją o
"najmniej prawdopodobnym człowieku" nie widział
powodów do pozostawienia nazwiska pana Jonesa na
swojej liście podejrzanych. Jego sondujące pytania nie
wywołały u dyrektora banku żadnej interesującej
reakcji. Trudno było go sobie wyobrazić w roli
mordercy. Poza tym w dniu wyścigów nie opuszczał
miasteczka. Jednakże wizyta u niego nie była stratą
czasu, ponieważ Luke uzyskał dwie istotne informacje.
Zarówno major Horton, jak i radca prawny Abbot
przebywali poza Wychwood w dniu wyścigów w

background image

Epsom. Zatem któryś z nich mógł być w Londynie,
kiedy pannę Pinkerton przejechał samochód.
Choć Luke nie podejrzewał już Thomasa, chciał mieć
pewność, że tego właśnie dnia doktor wypełniał swoje
zawodowe obowiązki i nie opuszczał Wychwood.
Postanowił to sprawdzić.
Teraz pan Ellsworthy. Czy w dniu derbów przebywał w
Wychwood? Jeśli tak, to jego udział w morderstwach
wydawał się mniej prawdopodobny. Choć skądinąd
ś

mierć panny Pinkerton, tak jak przypuszczano, mogła

być po prostu nieszczęśliwym wypadkiem.
Ale Luke odrzucił tę koncepcję. Ta śmierć zbyt
pasowała do całej układanki.
Wsiadł do samochodu, który zaparkował przed
bankiem, i pojechał do warsztatu Pipwella, położonego
na drugim końcu High Street.
Chciał zasięgnąć rady w sprawie kilku drobnych usterek
w silniku. Przystojny młody, piegowaty mechanik
wysłuchał go ze zrozumieniem. Podnieśli maskę
samochodu i zagłębili się w szczegółach technicznych.
- Jim, chodź tu natychmiast! - zawołał jakiś głos.
Piegowaty mechanik wykonał polecenie.
- Więc to jest Jim Harvey - pomyślał Luke. - No tak.
Jim Harvey, narzeczony Amy Gibbs.
Mechanik wrócił niebawem, przeprosił Luke'a i obaj
powrócili do rozmowy o silniku. Luke zgodził się
zostawić samochód w warsztacie.
- Czy powiodło się panu w tegorocznych derbach? -
spytał zdawkowo, żegnając się z Harveyem.
- Nie, sir. Postawiłem na Clarigolda.

background image

- Niewiele osób obstawiło Jujubę II, prawda?
- Tak, istotnie, sir. Chyba żadna gazeta go nie typowała.
Luke pokiwał głową.
- Gra na wyścigach jest ryzykowną zabawą. Czy widział
pan kiedyś gonitwę derby na własne oczy?
- Nie, sir, i bardzo tego żałuję. W tym roku poprosiłem
o wolny dzień. Mogłem kupić ulgowy bilet do Epsom,
ale szef nie chciał nawet o tym słyszeć. Faktem jest, że
brak nam rąk do pracy, a tego dnia mieliśmy sporo
roboty.
Luke kiwnął głową i wyszedł z warsztatu.
Jim Harvey został wykreślony z jego listy. Luke doszedł
do wniosku, że ten sympatyczny chłopak nie był
tajemniczym mordercą ani nie przejechał Lavinii
Pinkerton.
Ruszył brzegiem rzeki w kierunku domu. Tak jak
poprzednio, spotkał tu majora Hortona z psami. Major
jak zwykle histerycznie pokrzykiwał:
- Augustus... Nelly... NELLY, do nogi! Nero... Nero...
NERO! - Spojrzał na Luke'a swymi wyłupiastymi
oczami i zagadnął: - Przepraszam. Pan Fitzwilliam,
prawda?
- Tak.
- Nazywam się Horton... major Horton. Pewnie
spotkamy się jutro w rezydencji lorda Whitfielda.
Rozgrywki tenisowe. Panna Conway była uprzejma
mnie zaprosić. Jest pańską kuzynką, prawda?
- Owszem.

background image

- Tak myślałem. Wie pan, miło widzieć tu jakąś nową
twarz. Ich rozmowę przerwała nagła szarża trzech
buldogów na jakiegoś białego kundla.
- Augustus... Nero! Chodźcie tu... słyszycie, do nogi!
Kiedy w końcu psy niechętnie wykonały rozkaz, major
Horton powrócił do przerwanej rozmowy. Luke
poklepywał Nelly, która spoglądała na niego czule.
- Miła suczka, prawda? - powiedział major. - Lubię
buldogi. Zawsze takie miałem. Wolę tę rasę niż
jakąkolwiek inną. Mieszkam niedaleko stąd, więc może
wstąpi pan na drinka.
Luke przyjął zaproszenie i wyruszyli razem w kierunku
domu majora. Po drodze major rozprawiał na temat
psów oraz przewagi jego ulubionych buldogów nad
wszystkimi innymi rasami.
Opowiedział o zdobytych przez Nelly nagrodach, o
haniebnym zachowaniu sędziego, który przyznał
Augustusowi ocenę zaledwie bardzo dobrą, i o
sukcesach Nera na wystawie psów.
Kiedy skończył, mijali właśnie bramę. Major otworzył
drzwi frontowe, które nie były zamknięte na klucz, i
obaj weszli do domu. Gospodarz wprowadził Luke'a do
niewielkiego, przesiąkniętego zapachem psów pokoju,
który wypełniały rzędy półek z książkami, a potem zajął
się przygotowywaniem drinków. Luke rozejrzał się
dookoła. Dostrzegł fotografie psów, egzemplarze
"Field" oraz "Country Life" i parę wytartych foteli. Na
szafkach z książkami ustawione były srebrne puchary.
Nad kominkiem wisiał jeden olejny obraz.

background image

- Moja żona - powiedział major, podnosząc wzrok znad
syfonu i podążając za spojrzeniem Luke'a. - Była
wspaniałą kobietą. Z jej twarzy emanuje silna
osobowość, prawda?
- Tak, istotnie - przyznał Luke, patrząc na portret
zmarłej pani Horton.
Miała na sobie różową atłasową suknię, a w ręku
trzymała bukiecik konwalii. Jej ciemne włosy rozdzielał
pośrodku głowy równy przedziałek, a mocno zaciśnięte
usta dowodziły silnego charakteru. W zimnych szarych
oczach czaił się gniew.
- Była wspaniałą kobietą - powtórzył major, podając
swemu gościowi szklankę. - Zmarła przed rokiem. Od
tej pory nie jestem już tym samym człowiekiem.
- Naprawdę? - spytał Luke, nie bardzo wiedząc, co
powiedzieć.
- Proszę usiąść. - Major wskazał jeden ze skórzanych
foteli.
Sam zasiadł w drugim i sącząc whisky z wodą sodową,
mówił dalej:
- Tak, od tej pory nie jestem już tym samym
człowiekiem.
- Musi jej panu brakować - powiedział Luke.
- Mężczyźnie potrzebna jest żona, która trzymałaby go
w ryzach - oznajmił major, potrząsając posępnie głową.
- W przeciwnym razie staje się leniwy... Traci poczucie
dyscypliny.
- Ale przecież...
- Drogi chłopcze, wiem, o czym mówię. Nie twierdzę,
ż

e początki małżeństwa nie są dla mężczyzny trudne. Są

background image

bardzo trudne. Człowiek ma wszystkiego dość i czuje
się ubezwłasnowolniony. Ale potem się przyzwyczaja.
To sprawa dyscypliny.
Luke pomyślał, że życie małżeńskie majora Hortona
musiało bardziej przypominać kampanię wojenną niż
błogą rodzinną sielankę.
- Kobiety - monologował major - to dziwne istoty.
Niekiedy wydaje się, że trudno im dogodzić. Ale na
Jowisza, prowadzą mężczyznę do celu.
Luke zachował pełne szacunku milczenie.
- Jest pan żonaty? - spytał major.
- Nie.
- No cóż, dojrzeje pan do tego. I proszę zapamiętać,
drogi chłopcze, że nie ma to jak małżeństwo.
- Pochlebna opinia o stanie małżeńskim zawsze dodaje
otuchy - oznajmił Luke. - Zwłaszcza że w dzisiejszych
czasach rozwody są na porządku dziennym.
- Phi! - parsknął major. - Młodzi ludzie przyprawiają
mnie o mdłości. Brak im wytrwałości i odporności.
Łatwo się poddają. śadnego hartu ducha!
Luke miał wielką ochotę spytać majora, do czego
potrzebny jest ten wyjątkowy hart ducha, ale w ostatniej
chwili się powstrzymał.
- Proszę mi wierzyć - ciągnął major - że Lydia była
kobietą jedną na tysiąc... na tysiąc! Cieszyła się tu
powszechnym szacunkiem i poważaniem.
- Tak?
- Nie znosiła niedorzecznej gadaniny. Potrafiła
wzrokiem sparaliżować człowieka. Niektóre z tych
niedoświadczonych dziewcząt, uważających się za

background image

służące, wyobrażają sobie, że będziemy cierpliwie
tolerować ich bezczelność. Lydia szybko się z nimi
rozprawiała! Czy wie pan, że w ciągu roku przewinęło
się przez nasz dom piętnaście kucharek i pokojówek.
Piętnaście!
Luke nie uważał, by świadczyło to dobrze o pani domu,
ale ponieważ jego gospodarz najwyraźniej był
odmiennego zdania, wymamrotał tylko jakąś zdawkową
uwagę.
- Jeśli się nie nadawały, wyrzucała je na zbitą twarz.
- Czy było to regułą? - spytał Luke.
- No cóż, oczywiście niektóre odchodziły z własnej
woli. Mała strata, jak zwykła mawiać Lydia w takich
przypadkach!
- Wspaniałe podejście - powiedział Luke - ale czy nie
wynikały z tego niekiedy kłopoty?
- Och! Nie miałem nic przeciwko temu, żeby zakasać
rękawy i zabrać się do roboty - oznajmił major Horton. -
Nieźle gotuję i potrafię rozpalić pod kuchnią jedną
zapałką. Nigdy nie lubiłem zmywać, ale naczynia
musiały być czyste... tego nie da się uniknąć.
Luke przyznał majorowi słuszność, a potem spytał go,
czy pani Horton była dobrą gospodynią.
- Nie należę do mężczyzn, którzy pozwalają swym
ż

onom się obsługiwać - powiedział major Horton. - Ale

tak czy owak Lydia była zbyt delikatną kobietą, by
wykonywać jakiekolwiek prace domowe.
- Więc nie dopisywało jej zdrowie? Major Horton
potrząsnął głową.

background image

- Miała wspaniały charakter. Nie poddawała się. Ileż ta
kobieta wycierpiała! I do tego żadnego współczucia ze
strony lekarzy. To gruboskórni brutale. Znają się
jedynie na zwykłym fizycznym cierpieniu. Kiedy mają
do czynienia z jakimś niecodziennym przypadkiem,
przeważnie tracą głowę. Na przykład taki Humbleby.
Wszyscy uważali go za dobrego lekarza.
- Pan się z tym nie zgadza?
- Ten człowiek był kompletnym ignorantem. Nic nie
wiedział na temat odkryć współczesnej medycyny.
Wątpię, by kiedykolwiek słyszał o nerwicy! Umiał
rozpoznać odrę, świnkę i złożyć złamane kości. I nic
więcej. W końcu doszło między nami do sprzeczki. W
przypadku Lydii nie potrafił postawić właściwej
diagnozy. Wygarnąłem mu wszystko prosto z mostu, a
to mu się nie spodobało. Uważał, że go obraziłem, i od
razu się wycofał. Powiedział, że mogę znaleźć sobie
innego lekarza. Wtedy wybrałem doktora Thomasa.
- Czy bardziej państwu odpowiadał?
- Jest znacznie inteligentniejszy. Gdyby istniała
jakakolwiek szansa wyciągnięcia Lydii z tej ostatniej
choroby, doktor Thomas bez wątpienia by to zrobił.
Faktem jest, że czuła się już lepiej, ale jej stan nagle się
pogorszył.
- Czy to była bolesna dolegliwość?
- Hmm, tak. To był nieżyt żołądka. Ostre bóle, mdłości i
Bóg wie, co tam jeszcze. Jakże ta biedaczka cierpiała!
Była po prostu męczennicą. A po domu kręciły się dwie
pielęgniarki, które nie okazywały jej cienia
współczucia! "Pacjentka to" albo "pacjentka tamto". -

background image

Major potrząsnął głową i opróżnił swoją szklankę. - Nie
znoszę pielęgniarek! Są takie pewne siebie. Lydia
twierdziła, że ją trują. To oczywiście nie była prawda...
po prostu wytwór wyobraźni chorej osoby. Doktor
Thomas powiedział, że zdarza się to bardzo często. Ale
te pielęgniarki wyraźnie jej nie lubiły. To jest właśnie
najgorsze w kobietach, że nienawidzą przedstawicielek
własnej płci.
- Pani Horton - zaczął Luke, czując, że wyraża się
niezfęcznie, ale nie wiedząc, jak ująć to lepiej - miała
chyba w Wychwood wielu oddanych przyjaciół?
- Mieszkańcy naszego miasteczka zachowywali się
bardzo życzliwie - przyznał major z nutką niechęci w
głosie. - Whitfield przysyłał winogrona i brzoskwinie z
własnej oranżerii. A te stare pleciugi, Honoria
Waynflete i Lavinia Pinkerton, przychodziły, by
dotrzymać jej towarzystwa.
- Czy panna Pinkerton często odwiedzała chorą?
- Owszem. To typowa stara panna, ale życzliwa istota!
Bardzo niepokoiła się o Lydię. Stale wypytywała, co
jada i jakie zażywa leki. Miała dobre intencje, ale, jak ja
to określam, robiła dużo zamieszania.
Luke kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Nie znoszę zamieszania - powiedział njajor. - Za dużo
tu kobiet. Trudno znaleźć partnera do golfa.
- A ten młody człowiek ze sklepu z antykami? - spytał
Luke.
- Nie gra w golfa - parsknął major. - Jest zbyt
zniewieściały.
- Od dawna mieszka w Wychwood?

background image

- Mniej więcej od dwóch lat. Wstrętny jegomość. Nie
cierpię tych długowłosych wymoczków. Dziwne, ale
Lydia nawet dość go lubiła. W sprawach dotyczących
mężczyzn nie można polegać na zdaniu kobiet. Mają
słabość do dziwnych typów. Lydia uparła się nawet,
ż

eby zażywać jakąś miksturę, którą jej przyniósł. Jakieś

paskudztwo w szkarłatnym szklanym słoju, ozdobionym
znakami Zodiaku! Rzekomo były to zioła, które zebrano
przy pełni księżyca. Istne błazeństwo, ale kobiety
naiwnie wierzą w takie brednie... Cha! cha! cha!
- A jakim człowiekiem jest miejscowy radca prawny,
pan Abbot? - spytał Luke, zdając sobie sprawę, że dość
niespodziewanie zmienia temat, i licząc na to, że major
Horton tego nie zauważy. - Czy jest dobrym
prawnikiem? Muszę zasięgnąć porady w pewnej
sprawie, więc pomyślałem, że mógłbym pójść z tym do
niego.
- Podobno jest bystry - powiedział major Horton. - Nie
wiem. Prawdę mówiąc, doszło między nami do
sprzeczki. Tuż przed śmiercią Lydii przyszedł do nas,
ż

eby sporządzić jej testament, i od tej pory go nie

widziałem. Moim zdaniem to skończony łajdak. Ale
oczywiście - dodał - to nie umniejsza jego zdolności
jako prawnika.
- Oczywiście - przyznał Luke. - Wygląda na to, że jest
dość kłótliwy. Słyszałem, że poróżnił się z wieloma
osobami.
- Kłopot w tym, że jest piekielnie drażliwy - powiedział
major Horton. - Uważa się za Boga Wszechmogącego i
sądzi, że każdy, kto jest odmiennego zdania niż on,

background image

dopuszcza się obrazy majestatu. Słyszał pan o jego
sprzeczce z doktorem Humblebym?
- Więc między nimi też doszło do kłótni?
- Do ostrej wymiany zdań. Mnie to wcale nie
zaskoczyło. Humbleby był uparty jak osioł!
- Jego śmierć była smutnym wydarzeniem.
- Doktora Humbleby? Owszem, chyba tak. Typowe
niedbalstwo. Zakażenie krwi jest piekielnie
niebezpieczne. Każdą ranę należy przemyć jodyną...
przynajmniej ja tak robię! Zwykła przezorność.
Humbleby, który w końcu był lekarzem, zlekceważył
swoje skaleczenie. To najlepszy dowód.
Luke nie bardzo wiedział, czego to ma dowodzić, ale
pominął tę uwagę milczeniem. Zerknął na zegarek i
wstał z fotela.
- Czyżby zbliżała się pora lunchu? - spytał major
Horton. - Rzeczywiście. No cóż, miło się z panem
rozmawiało. Dobrze mi zrobiło spotkanie z
człowiekiem, który widział kawał świata. Musimy
jeszcze kiedyś sobie pogawędzić. Gdzie pan odbywał
służbę? Mayang Straits? Nigdy tam nie byłem. Doszły
mnie słuchy, że pisze pan książkę. O przesądach i tak
dalej.
- Owszem... ja...
Ale major Horton nie dał sobie przerwać.
- Mogę panu opowiedzieć wiele niezwykle ciekawych
historii. Kiedy byłem w Indiach, drogi chłopcze...
Przez jakieś dziesięć minut Luke musiał cierpliwie
wysłuchiwać banalnych opowieści majora o sztuczkach
fakirów.

background image

Kiedy w końcu wyszedł na świeże powietrze i usłyszał
za sobą głos majora przywołującego swoje buldogi,
zaczął się zastanawiać nad zagadkami życia
małżeńskiego. Major Horton zdawał się szczerze boleć
nad stratą żony, która, jak wynikało ze wszystkich
opowieści (nie wyłączając jego własnej relacji), musiała
przypominać tygrysa ludojada.
Nagle zadał sobie pytanie, czy nie był to po prostu
niezwykle zręczny bluff.

XII
POTYCZKA

Popołudniowym rozgrywkom tenisowym na szczęście
towarzyszyła piękna pogoda. Lord Whitfield, któremu
dopisywał niezwykle dobry humor, grał rolę gospodarza
z wielką radością. Często odwoływał się do swego
skromnego pochodzenia. Zawodników było ośmioro:
lord Whitfield, Bridget, Luke, Rose Humbleby, pan
Abbot, doktor Thomas, major Horton i rozchichotana
córka dyrektora banku, Hetty Jones.
W drugim z kolei secie Luke wystąpił w parze z Bridget
przeciwko lordowi Whitfieldowi i Rose Humbleby.
Rose była dobrą tenisistką. Miała silny forhend i brała
udział w okręgowych zawodach hrabstwa. Choć
próbowała nadrobić nieudane akcje lorda Whitfielda,
Bridget i Luke, choć żadne z nich nie było szczególnie
dobrym graczem, okazali się godnymi przeciwnikami.
Przy równowadze trzy do trzech w gemach,

background image

olśniewające smecze Luke'a przyniosły im przewagę
pięć do trzech.
Wtedy Luke zauważył, że lord Whitfield traci
panowanie nad sobą. Zakwestionował linię, twierdząc,
mimo sprzeciwu Rose, że serwis był autowy, a potem
zademonstrował cały wachlarz zachowań
rozwścieczonego dziecka. Gdy doszło do piłki setowej,
Bridget trafiła w siatkę, a później zrobiła podwójny błąd
serwisowy. Równowaga. Następna piłka, po returnie
przeciwników, uderzyła w środkową linię kortu, a Luke,
przygotowując się do jej odebrania, wpadł na swoją
partnerkę. Potem Bridget znów popełniła podwójny
błąd serwisowy i przegrali gema.
- Przepraszam, straciłam formę - usprawiedliwiła się
Bridget. Wydawało się to zgodne z prawdą. Zagrania
Bridget były nieprecyzyjne, jakby nie potrafiła dobrze
rozegrać piłki. Set zakończył się wynikiem osiem do
sześciu dla lorda Whitfielda i jego partnerki.
Przez chwilę omawiano skład następnego seta.
Ostatecznie ustalono, że Rose zagra z panem Abbotem
przeciwko doktorowi Thomasowi i pannie Jones.
Lord Whitfield usiadł wygodnie i otarł pot z czoła,
błogo się uśmiechając. Odzyskał już dobry humor.
Zaczął opowiadać majorowi Hortonowi o serii
artykułów na temat kultury fizycznej w Wielkiej
Brytanii, zamieszczonych w jednym z jego tygodników.
- Pokaż mi ogród warzywny - poprosił Luke, zwracając
się do Bridget.
- Dlaczego właśnie ogród warzywny?
- Uwielbiam kapustę.

background image

- Nie wystarczy zielony groszek?
- Może być.
Opuścili kort tenisowy i weszli do otoczonego murem
warzywnika, który zdawał się leniwie wygrzewać w
promieniach słońca. Tego sobotniego popołudnia nie
było w nim ogrodników.
- Oto twój groszek - oznajmiła Bridget.
- Dlaczego, u diabła, oddałaś im tego seta? - spytał
Luke, nie zwracając uwagi na cel przechadzki.
Bridget uniosła ze zdziwieniem brwi.
- Przepraszam. Straciłam formę. Gram nierówno.
- Ale nie do tego stopnia! Na te twoje podwójne błędy
serwisowe nie nabrałoby się nawet dziecko! I te
nieprecyzyjne zagrania... pół mili za linią autową!
- To wina moich kiepskich umiejętności - wyjaśniła
spokojnie. - Gdybym grała trochę lepiej, może moje
podania byłyby celniejsze! Ale i tak, ilekroć
próbowałam posłać piłkę na aut, zawsze trafiałam w
linię i cały mój wysiłek szedł na marne.
- Och, więc się przyznajesz?
- Oczywiście, mój drogi Watsonie.
- A motyw?
- Chyba równie oczywisty. Gordon nie lubi przegrywać.
- A co ze mną? Przypuśćmy, że lubię wygrywać.
- Ależ, mój drogi, to nie jest aż tak ważne.
- Czy nie mogłabyś wyrazić się nieco jaśniej?
- Bardzo proszę. Nie wolno się narażać pracodawcy. A
moim pracodawcą jest Gordon, a nie ty.
Luke wziął głęboki oddech, a potem wybuchnął:

background image

- Co chcesz osiągnąć, wychodząc za tego
niedorzecznego, małostkowego człowieczka? Dlaczego
to robisz?
- Ponieważ jako jego sekretarka zarabiam sześć funtów
tygodniowo, a jako jego żona dostanę sto tysięcy
tytułem dożywotniej renty, kasetkę pełną pereł i
brylantów, pokaźne kieszonkowe oraz rozmaite
dodatkowe dochody, wynikające ze stanu
małżeńskiego!
- Ale będziesz miała nieco inne obowiązki!
- Czy wszystko w życiu musimy traktować w sposób
melodramatyczny? - spytała chłodno. - Jeśli wyobrażasz
sobie, że Gordon będzie pantoflarzem, możesz od razu o
tym zapomnieć! Gordon, jak chyba zauważyłeś,
zachowuje się jak mały, niedojrzały chłopiec.
Niepotrzebna mu żona, lecz matka. Niestety, jego matka
umarła, kiedy miał cztery lata. Chce mieć pod ręką
kogoś bliskiego, przed kim mógłby się chełpić swoimi
osiągnięciami... kogoś, kto przywracałby mu wiarę w
siebie i cierpliwie wysłuchiwał nie kończących się
Opowieści Lorda Whitfielda o Sobie Samym!
- Co za gorzki realizm!
- Nie wierzę w bajki, jeśli to masz na myśli! - odcięła
się Bridget. - Jestem młodą, dość inteligentną i
przystojną kobietą, ale nie mam pieniędzy. Chcę
uczciwie zarabiać na życie. Moje obowiązki jako żony
Gordona niewiele będą odbiegać od moich obowiązków
jako jego sekretarki. Myślę, że po roku nie będzie nawet
pamiętał, żeby pocałować mnie na dobranoc. Jedyna
różnica polega na wynagrodzeniu.

background image

Spojrzeli na siebie. Oboje byli bladzi z wściekłości.
- No, mów coś - syknęła Bridget. - Ma pan dość
staroświeckie poglądy, prawda, panie Fitzwilliam?
Lepiej wyciągnij z zanadrza te stare, wyświechtane
frazesy i powiedz, że sprzedaję się za pieniądze... To
zawsze dobrze brzmi!
- Jesteś wyrachowaną małą diablicą! - wybuchnął Luke.
- To lepsze niż być niepoczytalną idiotką!
- Doprawdy?
- Owszem. Wiem coś o tym.
- O czym wiesz? - spytał Luke drwiącym tonem.
- Wiem, co to znaczy kochać mężczyznę! Czy znasz
Johnniego Cornisha? Przez trzy lata spotykałam się z
tym czarującym człowiekiem. Byłam w nim bez
pamięci zakochana... uwielbiałam go aż do bólu! A on
porzucił mnie i ożenił się z pulchną wdową, która miała
prowincjonalny akcent, trzy podbródki i trzydzieści
tysięcy funtów rocznego dochodu! Nie sądzisz, że tego
rodzaju przeżycie może wyleczyć z romantycznych
uczuć?
Luke odwrócił głowę i westchnął.
- Może - przyznał.
- Tak też się stało...
Oboje zamilkli.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie miałeś
najmniejszego prawa tak się do mnie odzywać -
powiedziała niepewnie Bridget, przerywając w końcu
kłopotliwą ciszę. - Mieszkasz w domu Gordona i to było
w cholernie złym guście!

background image

- Czy nie jest to przypadkiem również jakiś frazes? -
spytał uprzejmie Luke, odzyskawszy panowanie nad
sobą.
- Tak czy owak, to prawda! - odparła Bridge, rumieniąc
się.
- Nie. Miałem wszelkie prawo, by...
- Nic podobnego!
Luke spojrzał na nią. Twarz miał tak bladą, jakby
odczuwał jakiś fizyczny ból.
- Mam prawo. Mam prawo troszczyć się o ciebie. Co to
przed chwilą powiedziałaś? Mam prawo uwielbiać cię
aż do bólu!
- Ty... - zaczęła Bridget, robiąc krok do tyłu.
- Owszem. Dziwne, prawda? To powinno cię szczerze
rozbawić! Przyjechałem tu, by załatwić pewną sprawę,
a ty wyszłaś nagle zza rogu tego domu i... nie wiem jak
to określić... rzuciłaś na mnie urok! Tak właśnie się
czuję. Wspomniałaś przed chwilą o bajkach. Zostałem
uwikłany w bajeczną historię! Oczarowałaś mnie. Mam
wrażenie, że gdybyś wskazała mnie palcem i
powiedziała: "Zamień się w żabę", podskakiwałbym z
wybałuszonymi oczami. - Podszedł do niej bliżej. -
Kocham cię do szaleństwa, Bridget Conway. A skoro
tak bardzo cię kocham, nie możesz oczekiwać, że
ucieszy mnie twoje małżeństwo z jakimś brzuchatym,
nadętym lordem, który traci panowanie nad sobą, kiedy
nie wygrywa w tenisa.
- Więc co twoim zdaniem powinnam zrobić?
- Wyjść za mnie! Ale niewątpliwie ta propozycja
wywoła tylko wybuch śmiechu.

background image

- Śmiech jest zbyt hałaśliwy.
- Właśnie. No cóż, wszystko jasne. Wracamy na kort?
Może tym razem znajdziesz mi partnera, który potrafi
walczyć!
- Ty naprawdę... - powiedziała Bridget słodkim głosem
- przejmujesz się przegraną nie mniej niż Gordon!
Luke chwycił ją nagle za ramię.
- Masz piekielnie ostry język, Bridget.
- Niezależnie od tego, jak silnym uczuciem mnie
darzysz, Luke, obawiam się, że niezbyt mnie lubisz!
- Chyba wcale cię nie lubię.
- Po powrocie do domu zamierzałeś się ożenić i
ustabilizować, prawda? - spytała Bridget, patrząc na
niego uważnie.
- Owszem.
- Ale nie z kimś takim jak ja?
- Ktoś taki jak ty nawet nie przyszedł mi do głowy.
- Tak... z pewnością. Wiem, jaki typ kobiet ci się
podoba. Dokładnie wiem.
- Jesteś bardzo inteligentna, moja droga.
- Ładna dziewczyna... typowa Angielka... miłująca
ojczyznę i dobra dla psów... Najprawdopodobniej
wyobrażałeś ją sobie w tweedowej spódnicy,
przysuwającą polano do kominka noskiem pantofelka.
- Ten wizerunek wydaje mi się niezwykle pociągający.
- Jestem tego pewna. Wracamy na kort? Możesz zagrać
w parze z Rose Humbleby. Jest tak dobrą tenisistką, że
wasze zwycięstwo jest niemal przesądzone.
- Jako człowiek staroświecki pozwalam ci mieć ostatnie
słowo. Znów nastała chwila milczenia. Luke powoli

background image

zdjął ręce z jej ramion. Stali naprzeciw siebie czując, że
nie wszystko zostało do końca powiedziane.
Potem Bridget gwałtownie się odwróciła i ruszyła w
kierunku kortu. Kolejny set właśnie dobiegł końca.
Rose nie chciała uczestniczyć w następnym deblu.
- Przecież brałam udział w dwóch kolejnych setach.
- Jestem zmęczona. Nie chcę już grać. Ty z panem
Fitzwilliamem wystąpcie przeciwko pannie Jones i
majorowi Hortonowi - nalegała Bridget.
Ale Rose nie ustąpiła i ostatecznie ustalono męski skład
obu drużyn. Potem podano podwieczorek.
Lord Whitfield rozmawiał z doktorem Thomasem,
opisując mu szczegółowo i z dużą dozą zarozumialstwa
swoją niedawną wizytę w laboratorium
doświadczalnym Wellermana Kreitza.
- Chciałem się dowiedzieć, w jakim kierunku zmierzają
najnowsze odkrycia naukowe - wyjaśniał z przejęciem. -
Odpowiadam za to, co drukuje się w moich gazetach.
Budzi to mój wielki entuzjazm. To era nauki. Szerokie
rzesze społeczeństwa powinny mieć łatwy dostęp do
wiedzy.
- Niezbyt gruntowna wiedza może się okazać bardzo
niebezpieczna - oświadczył doktor Thomas, lekko
wzruszając ramionami.
- Naszym celem jest właśnie gruntowna wiedza -
powiedział lord Whitfield. - Nauka nastawiona na...
- Wiedzę z probówki - dokończyła Bridget poważnym
tonem.
- Ta wizyta zrobiła na mnie ogromne wrażenie -
oznajmił lord Whitfield. - Oczywiście oprowadzał mnie

background image

sam Wellerman. Błagałem go, żeby zajął się tym jakiś
jego podwładny, ale on nie ustąpił.
- To oczywiste - wtrącił Luke.
Lordowi Whitfieldowi najwyraźniej sprawiło to
przyjemność.
- Wyjaśnił mi wszystko w sposób klarowny: zasady
hodowli bakterii, wytwarzania surowicy i tak dalej.
Zgodził się sam napisać pierwszy artykuł z tego cyklu.
- Podobno eksperymentują na świnkach morskich -
mruknęła pani Anstruther. - To takie okrutne, choć
oczywiście nie tak okropne jak doświadczenia na psach
czy kotach.
- Ludzi, którzy wykorzystują psy, powinno się
rozstrzelać - warknął major Horton ochrypłym głosem.
- Naprawdę przypuszczam, Horton - powiedział pan
Abbot - że wyżej cenisz życie psa niż człowieka.
- Bezwarunkowo! - odparł major. - Psy nie napadają na
człowieka tak jak ludzie. Nigdy nie spotka cię z ich
strony nic przykrego.
- Najwyżej przykre ukąszenie w nogę - powiedział
Abbot. - Co, Horton?
- Psy doskonale się znają na ludzkim charakterze -
stwierdził major Horton.
- W ubiegłym tygodniu jeden z twoich bydlaków omal
mnie nie ugryzł w łydkę. Co na to powiesz, Horton?
- To samo, co powiedziałem przed chwilą!
- Może zagralibyśmy jeszcze w tenisa? - przerwała im
taktownie Bridget.
Rozegrano parę setów. Potem Rose Humbleby zaczęła
się żegnać.

background image

- Odprowadzę panią do domu - zaproponował Luke. - I
poniosę pani rzeczy. Nie przyjechała pani samochodem,
prawda?
- Nie, ale to bardzo blisko.
- Z przyjemnością się przejdę.
Nie powiedział nic więcej, tylko wziął od niej rakietę i
tenisówki. Szli dróżką, nie odzywając się do siebie.
Potem Rose poruszyła parę błahych tematów. Luke
udzielił jej dość lakonicznych odpowiedzi, ale
dziewczyna zdawała się nie zwracać na to uwagi.
Kiedy skręcili w bramę jej domu, Luke się rozchmurzył.
- Teraz poczułem się lepiej - oznajmił.
- A przedtem czuł się pan źle?
- Proszę nie udawać, że pani tego nie zauważyła.
Rozproszyła pani mój posępny nastrój. Odnoszę dziwne
wrażenie, jakbym wyszedł z ponurej ciemności na
ś

wiatło słoneczne.

- Bo to prawda. Kiedy wyruszaliśmy z rezydencji,
chmura zasłoniła słońce, a teraz się przesunęła.
- Więc zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i
metaforycznym. No, no, mimo wszystko świat jest
miłym miejscem.
- Oczywiście.
- Panno Humbleby, czy mogę być bezczelny?
- Z pewnością to się panu nie uda.
- Och, nie byłbym tego taki pewien. Chciałem
powiedzieć, że uważam doktora Thomasa za wielkiego
szczęściarza.
Rose zarumieniła się lekko.
- Więc słyszał pan? - spytała z uśmiechem.

background image

- Czyżby miało to być tajemnicą? W takim razie
przepraszam.
- Och! W tym miasteczku niczego nie da się zachować
w tajemnicy - powiedziała Rose ze smutkiem.
- Zatem to prawda, że jesteście zaręczeni?
Rose kiwnęła głową.
- Tylko nie ogłosiliśmy tego jeszcze oficjalnie. Wie pan,
ojciec był przeciwny naszemu związkowi i wydaje mi
się... no cóż... niezbyt stosowne, by tuż po jego śmierci
rozgłaszać to na wszystkie strony.
- Więc pani ojciec nie aprobował waszego związku?
- Może to zbyt mocne słowo, ale chyba do tego się to
sprowadzało.
- Uważał, że jest pani zbyt młoda? - spytał Luke
łagodnym tonem.
- Tak właśnie twierdził.
- Ale pani zdaniem był jeszcze jakiś inny powód,
prawda? - spytał Luke dociekliwie.
Rose pochyliła głowę.
- Tak... niestety, w gruncie rzeczy ojciec nie lubił
Geoffreya.
- Czy byli do siebie wrogo nastawieni?
- Czasami takie miałam wrażenie... Mój kochany ojciec
niezbyt łatwo nawiązywał przyjazne kontakty.
- A ja myślę, że bardzo panią kochał i nie chciał pani
stracić.
Rose przyznała mu rację.
- Czy był jakiś poważniejszy powód? - spytał Luke. -
Czy stanowczo nie chciał, żeby wyszła pani za
Thomasa?

background image

- Tak. Widzi pan, tata był zupełnie inny niż Geoffrey.
W pewnych sprawach dochodziło między nimi do
konfliktów, które Geoffrey naprawdę cierpliwie znosił i
łagodził. Ale czując jego niechęć stał się jeszcze
bardziej zamknięty w sobie i nieśmiały, więc tata nie
mógł go lepiej poznać.
- Niełatwo zwalczyć uprzedzenia - powiedział Luke.
- To było zupełnie bezsensowne!
- Pani ojciec nie wyjawił żadnych przyczyn takiego
stanu rzeczy?
- Och, nie. Nie mógł! To znaczy, nie mógł nic
powiedzieć przeciwko Geoffrey'owi poza tym, że go nie
lubi.
- Nie lubię pana, ale nie mogę wyjawić powodu.
- No właśnie.
- Niczego nie można mu zarzucić? Chodzi mi o to, czy
pani narzeczony pije albo gra na wyścigach?
- Och, nie. Geoffrey chyba nawet nie wie, jaki koń
wygrał derby.
- To dziwne - powiedział Luke. - Mógłbym przysiąc, że
widziałem doktora Thomasa w Epsom w dniu
wyścigów.
Przez moment zastanawiał się z niepokojem, czy
wcześniej nie wspomniał, iż właśnie tego dnia
przyjechał do Anglii. Ale Rose niczego nie
podejrzewając, natychmiast odpowiedziała:
- Wydawało się panu, że widział pan Geoffreya na
derbach? Och, nie. Nie mógł wtedy wyjechać z jednego
prostego powodu. Niemal cały dzień spędził w
Ashewold, odbierając bardzo skomplikowany poród.

background image

- Cóż za pamięć!
Rose roześmiała się.
- Zapamiętałam to, bo powiedział mi, że nadali dziecku
przydomek Jujube!
Luke pokiwał głową z roztargnieniem.
- Tak czy owak - ciągnęła Rose - Geoffrey nigdy nie
chodzi na wyścigi konne. Umarłby tam z nudów. Czy...
wstąpi pan do nas? - spytała innym tonem. - Myślę, że
moja matka chciałaby pana poznać.
- Jeśli jest pani tego pewna...
Rose wprowadziła gościa do pokoju, który w
zapadającym zmroku wyglądał dość ponuro. Luke
dostrzegł w fotelu skuloną sylwetkę kobiety.
- Mamo, to jest pan Fitzwilliam.
Pani Humbleby zerwała się z fotela i podała gościowi
rękę. Rose cicho wyszła z pokoju.
- Miło mi pana poznać, panie Fitzwilliam. Rose mówiła
mi, że ma pan przyjaciół, którzy znali przed laty mojego
męża.
- Tak, proszę pani. - Nie miał ochoty okłamywać tej
niedawno owdowiałej kobiety, ale nie widział innego
wyjścia.
- Szkoda, że go pan nie poznał - powiedziała pani
Humbleby. - Był wspaniałym człowiekiem i świetnym
lekarzem. Wielu pacjentów, których przypadki uznano
za beznadziejne, wyleczył dzięki sile swego charakteru.
- Sporo o nim słyszałem - oznajmił Luke łagodnie. -
Wiem, że ludzie mają o nim bardzo pochlebne zdanie.

background image

Niezbyt wyraźnie widział twarz pani Humbleby.
Mówiła monotonnym głosem, ale ta pozorna apatia
uwypuklała chyba jeszcze bardziej jej tłumione uczucia.
- Świat jest okropnie nikczemny, panie Fitzwilliam -
powiedziała niespodziewanie. - Czy wie pan o tym?
Luke był lekko zaskoczony.
- Tak... być może.
- Ale czy zdaje pan sobie z tego sprawę? - nalegała. - To
bardzo ważne. Otacza nas podłość... Trzeba być
przygotowanym, by z nią walczyć! John był gotów na
wszystko. On wiedział. Stał po stronie sprawiedliwości!
- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - powiedział
Luke łagodnie.
- Wiedział, że w naszym miasteczku nie brak podłości -
oznajmiła pani Humbleby. - Wiedział, że... - Nagle
wybuchnęła płaczem.
- Tak mi przykro... - wymamrotał Luke.
Pani Humbleby odzyskała panowanie nad sobą równie
szybko, jak przedtem je straciła.
- Niech pan mi wybaczy - powiedziała. Podała mu rękę
na pożegnanie. - Proszę nas odwiedzać. Rose sprawi to
dużą przyjemność. Bardzo pana polubiła.
- Ja ją również. Dawno nie widziałem tak ładnej
dziewczyny jak pani córka.
- Jest dla mnie bardzo dobra.
- Doktor Thomas to wielki szczęściarz.
- Owszem. - Pani Humbleby opuściła rękę. Jej głos
znów stał się monotonny. - Sama nie wiem... to
wszystko jest takie trudne.

background image

Kiedy Luke wychodził, pani Humbleby stała w
półmroku, nerwowo splatając i rozplatając palce.
Idąc w kierunku domu roztrząsał w myślach szczegóły
ostatnich rozmów.
Doktora Thomasa nie było w Wychwood przez większą
część dnia, w którym odbyły się wyścigi. Wyjechał
samochodem. Wychwood było oddalone od Londynu o
trzydzieści pięć mil. Rzekomo odbierał jakiś
skomplikowany poród. Czy można mu wierzyć na
słowo? Przypuszczalnie da się to sprawdzić...
Potem powrócił myślami do pani Humbleby.
Zastanawiał się, co miała na myśli, mówiąc z takim
naciskiem: "Otacza nas podłość..."?
Czy była po prostu zdenerwowana i wstrząśnięta
ś

miercią swego męża? Czy też miała jakiś inny powód?

Może o czymś wiedziała? O czymś, o czym wiedział
przed śmiercią doktor Humbleby?
Muszę to zbadać - postanowił. Koniecznie.
Stanowczo odsunął od siebie myśli o potyczce słownej,
do której doszło między nim a Bridget.

XIII
ROZMOWA Z PANNĄ WAYNFLETE

Następnego ranka Luke podjął decyzję. Doszedł do
wniosku, że nie dowie się niczego więcej prowadząc
ś

ledztwo dotychczasową metodą. Uznał, że prędzej czy

później będzie zmuszony zagrać w otwarte karty. Czuł,
ż

e nadszedł czas, by odrzucić kamuflaż, przestać grać

background image

rolę pisarza i przyznać się, że przyjechał do Wychwood
w określonym celu.
Zgodnie z tym planem postanowił odwiedzić Honorię
Waynflete. Nie tylko dlatego, że dyskrecja oraz pewna
przenikliwość sądów starszej pani wywarły na nim
korzystne wrażenie, lecz również dlatego, że
podejrzewał, iż może ona posiadać jakieś potrzebne mu
informacje. Wierzył, że powiedziała mu wszystko, co
wie. Teraz chciał ją nakłonić do wyjawienia mu tego,
czego się domyśla. Sądził, że domysły panny Waynflete
mogą być bliskie prawdy. Poszedł do niej zaraz po
nabożeństwie.
Panna Waynflete przyjęła go uprzejmie, nie okazując
zdziwienia jego wizytą. Kiedy usiadła obok niego,
splatając wypielęgnowane, smukłe dłonie i spoglądając
na niego uważnie bystrymi oczami, niełatwo mu było
wyjawić cel swojej wizyty.
- Pewnie pani odgadła, panno Waynflete - powiedział
wreszcie - że powodem mojego przyjazdu do
Wychwood nie jest w gruncie rzeczy pisanie książki o
tutejszych obyczajach?
Panna Waynflete skinęła głową i słuchała dalej. Luke
nie zamierzał opowiadać jej całej historii. Panna
Waynflete była zapewne osobą dyskretną, takie
przynajmniej odniósł wrażenie, ale podejrzewał, że jak
każda stara panna, ulegnie w końcu pokusie i przekaże
te pasjonujące nowiny paru zaufanym przyjaciółkom. W
związku z tym postanowił obrać drogę pośrednią.
- Przyjechałem tu, żeby zbadać okoliczności śmierci tej
biednej dziewczyny, Amy Gibbs.

background image

- To znaczy, że przysłała pana policja? - spytała panna
Waynflete.
- Ależ skąd, nie jestem policjantem w cywilu -
powiedział, a potem dodał żartobliwie: - Jestem
prywatnym detektywem, postacią znaną z wielu
powieści kryminalnych.
- Rozumiem. A zatem sprowadziła tu pana Bridget
Conway?
Luke wahał się przez chwilę. Potem postanowił puścić
to pytanie mimo uszu. Trudno byłoby mu wytłumaczyć
swoją obecność w Wychwood, nie opowiadając
szczegółowo całej historii związanej z panną Pinkerton.
- Bridget jest bardzo przedsiębiorczą kobietą! - ciągnęła
panna Waynflete z nutką podziwu w głosie. - Gdyby
pozostawiono to w moich rękach, nie zaufałabym chyba
własnemu osądowi... chodzi mi o to, że jeśli człowiek
nie jest absolutnie czegoś pewien, niezwykle mu trudno
wybrać odpowiednią linię postępowania.
- Ale przecież pani jest pewna, prawda?
- Bynajmniej, panie Fitzwilliam - odparła panna
Waynflete poważnie. - W takich sprawach nigdy nie ma
się absolutnej pewności! Przecież to wszystko może być
wytworem fantazji. Kiedy ktoś mieszka sam i nie ma się
kogo poradzić ani z kim porozmawiać, może z
łatwością popaść w nastrój melodramatyczny i
wyobrazić sobie coś, co nie jest oparte na faktach.
Luke chętnie zgodził się z jej zdaniem, przyznając, że
jest ono bezspornie słuszne.
- Ale w głębi duszy jest pani pewna? - spytał cicho.
Panna Waynflete nadal nie była zdecydowana.

background image

- Mam nadzieję, że nie chce mnie pan pociągnąć za
język? - spytała podejrzliwie.
- Chciałaby pani, żebym wyraził się w sposób bardziej
zrozumiały? - spytał z uśmiechem. - Dobrze. Czy nie
sądzi pani, że Amy Gibbs została zamordowana?
Honoria Waynflete wzdrygnęła się na to brutalne
określenie.
- Nie podoba mi się jej śmierć. Wcale mi się nie
podoba. Moim zdaniem wersja oficjalna jest zupełnie
nieprzekonująca.
- Więc nie uważa pani jej śmierci za naturalną? -
wypytywał Luke cierpliwie.
- Nie.
- Nie wierzy pani, że to był nieszczęśliwy wypadek?
- Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Istnieje
tyle...
- Czy mogła popełnić samobójstwo? - przerwał jej
Luke.
- Wykluczone.
- Więc jednak - powiedział Luke łagodnie - uważa pani,
ż

e to było morderstwo?

Panna Waynflete zawahała się, a potem odchrząknęła i
najwyraźniej podjęła śmiałą decyzję.
- Tak - oznajmiła. - Tak uważam!
- W porządku. Teraz możemy przejść do szczegółów.
- Nie mam jednak żadnego dowodu, na którym
mogłabym oprzeć to przekonanie - wyjaśniła panna
Waynflete z niepokojem. - To jest jedynie domysł!
- No właśnie. Ale to poufna rozmowa. Rozważamy więc
nasze opinie i domysły. Oboje podejrzewamy, że Amy

background image

Gibbs została zamordowana. Kto naszym zdaniem mógł
to zrobić?
Panna Waynflete potrząsnęła głową. Wydawała się
bardzo zaniepokojona.
- Kto miał powody, żeby ją zabić? - spytał Luke, patrząc
na nią uważnie.
- O ile wiem, posprzeczała się ze swoim narzeczonym z
warsztatu samochodowego, Jimem Harveyem... To
niezwykle solidny i poważny młody człowiek -
powiedziała powoli. - Czyta się w gazetach o młodych
mężczyznach, którzy zabijają swoje ukochane, i o
innych podobnych okropnościach, ale nie wierzę, by
Jim mógł zrobić coś takiego.
Luke kiwnął głową.
- Poza tym - ciągnęła - nie wierzę, że zrobiłby to w taki
sposób: wdrapał się na dach, wszedł przez okno do jej
pokoju i zamienił buteleczki. Chcę powiedzieć, że nie
wygląda to na...
Panna Waynflete zawahała się, ale Luke przyszedł jej z
pomocą.
- ...zemstę rozgniewanego kochanka? Zgadzam się.
Moim zdaniem, Jima Harveya należy od razu wykreślić
z listy podejrzanych. Oboje jesteśmy zgodni co do tego,
ż

e Amy została zamordowana. Zabił ją ktoś, kto chciał

jej się pozbyć i zaplanował tę zbrodnię starannie, tak by
wyglądała na nieszczęśliwy wypadek. Czy domyśla się
pani, kto to mógł być?
- Nie, nie mam najmniejszego pojęcia! - odparła panna
Waynflete.
- Na pewno?

background image

- Tak, z całą pewnością.
Luke spojrzał na nią z zadumą. Miał wrażenie, że to
kategoryczne zaprzeczenie nie było całkiem szczere.
- Nie wie pani, kto mógł mieć motyw? - spytał.
- Nie.
Ta odpowiedź zabrzmiała bardziej stanowczo.
- Czy Amy pracowała w wielu domach w Wychwood?
- Zanim przeniosła się do lorda Whitfielda, przez rok
służyła u państwa Hortonów.
Luke szybko podsumował wyniki rozmowy.
- A więc sytuacja wygląda następująco: Ktoś chciał się
pozbyć tej dziewczyny. Na podstawie ustalonych
faktów można założyć, że - po pierwsze - mordercą był
mężczyzna, i to mężczyzna o dość staroświeckich
poglądach, czego dowodzi farba do kapeluszy, a - po
drugie - musiał być na tyle sprawny, by wdrapać się na
dach przybudówki. Czy zgadza się pani z tymi
argumentami?
- Bezwzględnie - odparła panna Waynflete.
- Pozwoli pani, że sam podejmę taką próbę?
- Ależ naturalnie. Uważam, że to świetny pomysł.
Wyprowadziła go bocznymi drzwiami na podwórze.
Luke bez większych trudności wdrapał się na dach
przybudówki. Następnie z łatwością uchylił okno i
wślizgnął się do sypialni dziewczyny. W kilka minut
później stał już z powrotem na ścieżce, obok panny
Waynflete, wycierając dłonie chusteczką do nosa.
- W rzeczywistości to łatwiejsze, niż się wydaje -
powiedział. - Wystarczy trochę siły. Czy nie znaleziono
ż

adnych śladów na parapecie lub na zewnątrz budynku?

background image

Panna Waynflete potrząsnęła głową.
- Chyba nie. Ale posterunkowy wszedł na górę tą samą
drogą.
- Zatem, jeśli policjanci znaleźli jakieś ślady, mogli
uznać, że to on je zostawił. Ależ oni działają na korzyść
przestępcy!
Panna Waynflete wprowadziła go z powrotem do domu.
- Czy Amy Gibbs miała twardy sen? - spytał.
- Szalenie trudno było ją rano obudzić - odparła kwaśno
panna Waynflete. - Czasami musiałam długo wołać i
pukać do jej drzwi, zanim się odezwała. Ale z drugiej
strony, panie Fitzwilliam, istnieje powiedzenie, że nikt
nie jest tak głuchy jak ten, który nie chce słyszeć!
- To prawda - przyznał Luke. - No dobrze, panno
Waynflete, doszliśmy do kwestii motywu. Zacznijmy od
najbardziej oczywistego: czy sądzi pani, że coś łączyło
Ellsworthy'ego z tą dziewczyną? - I dodał pospiesznie: -
Chodzi mi tylko o pani zdanie. Wyłącznie o pani opinię.
- Skoro pyta pan o moją opinię, odpowiadam
twierdząco.
Luke kiwnął głową.
- Czy pani zdaniem Amy mogła posunąć się do
szantażu?
- Jeśli ponownie mam wyrazić swoją opinię, to powiem,
ż

e to całkiem możliwe.

- Może przypadkiem wie pani, czy Amy tuż przed
ś

miercią miała większą sumę pieniędzy?

Panna Waynflete zastanawiała się przez chwilę.
- Nie sądzę. Gdyby zgromadziła jakąś większą sumę,
zapewne bym o tym wiedziała.

background image

- A czy w ostatnim okresie życia nie była nadmiernie
rozrzutna?
- Chyba nie.
- To przemawia przeciwko koncepcji szantażu. Ofiara
szantażu zazwyczaj przynajmniej raz płaci okup, zanim
posunie się do ostateczności. Ale istnieje inna teoria.
Dziewczyna mogła coś wiedzieć.
- Co takiego?
- Mogła mieć jakieś informacje, zagrażające reputacji
któregoś z mieszkańców Wychwood. Rozważmy
pewien czysto hipotetyczny przypadek. Amy pracowała
w wielu tutejszych domach. Przypuśćmy, że odkryła
coś, co mogło zniszczyć karierę zawodową komuś
takiemu jak na przykład... pan Abbot.
- Pan Abbot?
- Albo może zauważyła jakieś zaniedbanie ze strony
doktora Thomasa - dodał Luke pospiesznie.
- Ale przecież... - zaczęła panna Waynflete i nagle
przerwała.
- Wspominała pani, że kiedy pani Horton umarła, Amy
Gibbs pracowała tam jako pokojówka - powiedział
Luke.
- Czy mógłby pan mi wyjaśnić, panie Fitzwilliam,
dlaczego miesza pan do tej sprawy Hortonów? - spytała
panna Waynflete po chwili milczenia. - Pani Horton
zmarła ponad rok temu.
- Zgadza się, a Amy w tym czasie tam pracowała.
- Rozumiem. Ale co Hortonowie mają z tym
wspólnego?

background image

- Nie wiem. Po prostu głośno się zastanawiam.
Przyczyną zgonu pani Horton był ostry nieżyt żołądka,
prawda?
- Tak.
- Czy jej śmierć była dużym zaskoczeniem?
- Dla mnie tak - odparła powoli panna Waynflete. - Jej
stan znacznie się poprawił i wyglądało na to, że jest na
najlepszej drodze do całkowitego wyzdrowienia. Potem
nastąpił nagły nawrót choroby i umarła.
- Czy doktor Thomas był zaskoczony tym faktem?
- Nie wiem. Chyba tak.
- A jak zareagowały na to pielęgniarki?
- Z własnego doświadczenia wiem - powiedziała panna
Waynflete - że pielęgniarek nigdy nie dziwi pogorszenie
stanu pacjenta! Dziwi je jedynie jego powrót do
zdrowia.
- Ale panią jej śmierć zaskoczyła?
- Tak. Odwiedziłam ją zaledwie dzień wcześniej.
Wyglądała znacznie lepiej. Wesoło gawędziła i
wydawała się pełna otuchy.
- Co sądziła o swojej chorobie?
- Skarżyła się, że pielęgniarki ją trują. Odprawiła jedną,
ale jej zdaniem te dwie, które zostały, nie były lepsze!
- Przypuszczam, że pani nie przywiązywała do jej słów
większej wagi?
- Nie, myślałam, że wynika to z choroby. Pani Horton
była bardzo podejrzliwą kobietą i... może to zabrzmi
niezbyt życzliwie... zawsze chciała być ośrodkiem
zainteresowania. Uważała, że żaden lekarz nigdy nie
potrafi rozpoznać jej przypadku. Zawsze twierdziła, że

background image

cierpi na jakąś skomplikowaną dolegliwość... albo że
ktoś "usiłuje wyprawić ją na tamten świat".
- Nie podejrzewała o to swego męża? - spytał Luke,
siląc się na obojętny ton.
- Och, nie, nawet jej to nie przyszło do głowy! - Panna
Waynflete wahała się przez chwilę, a potem spytała
cicho: - A pan uważa to za możliwe?
- Znane są przypadki, w których mężowie popełniali
takie czyny i uchodziło im to płazem - powiedział Luke
powoli. - Z tego, co słyszałem, wynika, że pani Horton
była kobietą, której chętnie pozbyłby się niejeden
mężczyzna! Domyślam się, że major odziedziczył po
niej sporo pieniędzy.
- Owszem.
- Co pani o tym sądzi, panno Waynflete?
- Chodzi panu o moją opinię?
- Tak, tylko o pani opinię.
- Moim zdaniem, major Horton był bardzo przywiązany
do swej żony i nigdy by się do tego nie posunął -
powiedziała panna Waynflete spokojnie.
Luke zerknął na nią i dostrzegł w jej łagodnych
bursztynowych oczach wyraz stanowczości.
- No cóż - powiedział. - Chyba ma pani rację. Gdyby
było inaczej, najprawdopodobniej wiedziałaby pani o
tym.
Panna Waynflete zdobyła się na uśmiech.
- Nie sądzi pan, że my, kobiety, jesteśmy bardzo
spostrzegawcze?
- Niezwykle. Czy myśli pani, że panna Pinkerton
podzieliłaby pani zdanie?

background image

- Chyba nigdy nie słyszałam, by Lavinia wygłaszała
jakieś opinie.
- Co sądziła o Amy Gibbs?
Panna Waynflete lekko zmarszczyła czoło, jakby nad
czymś głęboko się zastanawiając.
- Trudno powiedzieć. Lavinia miała bardzo osobliwą
koncepcję.
- Jaką?
- Uważała, że w Wychwood dzieje się coś dziwnego.
- Czy podejrzewała na przykład, że ktoś wypchnął
Tommy'ego Pierce'a z okna?
Panna Waynflete spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Skąd pan to wie, panie Fitzwilliam?
- Od niej. Nie ujęła tego tak dokładnie, ale nakreśliła mi
ogólny obraz sytuacji.
Panna Waynflete wychyliła się do przodu, a jej twarz
poróżowiała z podniecenia.
- Kiedy to było, panie Fitzwilliam?
- W dniu jej śmierci - odparł Luke spokojnie. -
Jechaliśmy razem do Londynu.
- Co właściwie panu powiedziała?
- śe w Wychwood umarło zbyt wiele osób. Wymieniła
Amy Gibbs, Tommy'ego Pierce'a i Cartera. Wspomniała
też, że następną ofiarą będzie doktor Humbleby.
Panna Waynflete powoli pokiwała głową.
- Czy powiedziała panu, kto ponosi za to
odpowiedzialność?
- Jakiś mężczyzna z dziwnym błyskiem w oczach -
wyjaśnił Luke posępnie. - Według niej, takiego
spojrzenia nie można zapomnieć. Dostrzegła ten błysk,

background image

kiedy rozmawiał z doktorem Humblebym. Dlatego
właśnie uważała, że to doktor będzie następną jego
ofiarą.
- I był - wyszeptała panna Waynflete. - Mój Boże. Mój
Boże. Opadła na oparcie fotela. W jej oczach malował
się smutek.
- Kim jest ten mężczyzna? - spytał Luke. - Panno
Waynflete, pani to wie, pani musi wiedzieć!
- Nie. Nie powiedziała mi.
- Ale może się pani domyślać - nalegał Luke. - Z
pewnością pani wie, kogo podejrzewała.
Panna Waynflete niechętnie przytaknęła.
- Więc proszę mi powiedzieć.
- Nigdy w życiu! - zaprotestowała, energicznie
potrząsając głową. - śąda pan ode mnie rzeczy wielce
niestosownej! Prosi pan, żebym odgadła, kogo mogła...
niech pan zauważy - mogła... mieć na myśli moja
nieżyjąca przyjaciółka. Nie wolno mi na tej podstawie
nikogo oskarżać!
- Nie chodzi o oskarżenie, tylko o przypuszczenie.
Ale panna Waynflete okazała się nieoczekiwanie
stanowcza.
- Nie mam nic do powiedzenia... - oznajmiła. - Lavinia
nic mi nie mówiła. Przypuszczam, że coś podejrzewała,
ale przecież mogę się mylić. Wprowadziłabym pana w
błąd, z czego mogłyby wyniknąć poważne
konsekwencje. Postąpiłabym bardzo nikczemnie i
nieodpowiedzialnie, wymieniając jakieś nazwisko.
Przecież mogę się mylić! Zresztą, najprawdopodobniej
tak właśnie jest!

background image

Zacisnęła mocno usta i spojrzała na Luke'a z nieugiętą
determinacją.
Luke potrafił pogodzić się z porażką.
Zdawał sobie sprawę, że nie pokona oporów panny
Waynflete, mających swe źródło w jej
bezkompromisowej uczciwości.
Pogodziwszy się więc z niepowodzeniem, wstał, by się
pożegnać. Zamierzał powrócić jeszcze do tego tematu,
ale nie chciał jej o tym uprzedzać.
- Powinna pani postępować zgodnie ze swym
sumieniem - powiedział. - Dziękuję za pomoc.
Kiedy panna Waynflete odprowadzała go do drzwi,
wydawała się nieco mniej pewna siebie.
- Chyba nie sądzi pan, że... - zaczęła, ale potem
zmieniła zdanie.
- Gdybym mogła panu jeszcze w czymś pomóc, proszę
dać mi znać.
- Dobrze. Nie powtórzy pani treści naszej rozmowy,
prawda?
- Oczywiście, że nie. Nikomu nie pisnę ani słowa. Luke
miał nadzieję, że mówi prawdę.
- Proszę pozdrowić ode mnie Bridget - dodała panna
Waynflete.
- To bardzo ładna dziewczyna, prawda? I inteligentna.
Mam nadzieję, że będzie szczęśliwa. - Mam na myśli jej
małżeństwo z lordem Whitfieldem. Między nimi jest
taka duża różnica wieku.
- Tak, to prawda.
Panna Waynflete westchnęła.

background image

- Czy wie pan, że kiedyś byłam z nim zaręczona? -
spytała niespodziewanie.
Luke popatrzył na nią ze zdziwieniem. Panna Waynflete
pokiwała głową i uśmiechnęła się ponuro.
- Dawno temu. Był niezwykle obiecującym chłopcem.
Pomogłam mu zdobyć wykształcenie. Byłam bardzo
dumna z jego postępów. Podziwiałam upór, z którym
dążył do sukcesu. - Znowu westchnęła. - Oczywiście,
moja rodzina była zbulwersowana. W tamtych czasach
podziały klasowe były bardzo wyraźne. - Zawahała się,
a później dodała: - Śledziłam jego karierę z wielkim
zainteresowaniem. Uważam, że moja rodzina nie miała
racji.
Uśmiechnęła się, a potem skinęła Luke'owi głową na
pożegnanie i weszła do domu.
Luke próbował zebrać myśli. Uważał dotąd pannę
Waynflete za zdecydowanie "starą" kobietę. Teraz zdał
sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie ma jeszcze
sześćdziesięciu lat. Lord Whitfield musiał mieć dobrze
po pięćdziesiątce. Mogła więc być od niego starsza
najwyżej o rok lub dwa.
A teraz lord zamierzał ożenić się z Bridget.
Dwudziestoośmioletnią Bridget. Z Bridget, która jest
młoda i pełna życia...
- Och, niech to diabli wezmą! - zaklął pod nosem. - Nie
wolno mi o tym myśleć. Praca. Muszę się zabrać do
roboty.

XIV
MEDYTACJE LUKE'A

background image


Ciotka Amy Gibbs, pani Church, była zdecydowanie
niesympatyczna. Jej spiczasty nos, rozbiegane oczy i
przesadna gadatliwość napawały Luke'a wstrętem.
Zachowywał się wobec niej dość obcesowo, co dało w
efekcie nadspodziewanie pomyślne rezultaty.
- Ma pani - zaczął - odpowiadać na moje pytania
najlepiej, jak pani potrafi. Jeśli cokolwiek pani zatai lub
zafałszuje, konsekwencje mogą okazać się dla pani
nadzwyczaj poważne.
- Dobrze, sir. Rozumiem. Proszę mi wierzyć, że
najchętniej powiem panu wszystko, co wiem. Nigdy nie
miałam do czynienia z policją...
- I nie chciałaby pani tego, prawda? - dokończył Luke. -
No cóż, jeśli postąpi pani tak, jak powiedziałem, na
pewno do tego nie dojdzie. Chcę się dowiedzieć
wszystkiego o pani zmarłej siostrzenicy: jakich miała
przyjaciół, ile pieniędzy, czy mówiła coś, co pani
wydało się niezwykłe. Zaczniemy od jej znajomych.
Kim byli?
Pani Church łypnęła na niego przebiegle.
- Chodzi panu o mężczyzn, sir?
- Czy miała jakieś przyjaciółki?
- No cóż, chyba nie. Nie ma o czym mówić, sir.
Oczywiście, pracowała z jakimiś dziewczynami, ale nie
utrzymywała z nimi bliższych kontaktów. Rozumie
pan...
- Wolała mężczyzn. Proszę mówić dalej. Niech mi pani
o nich opowie.

background image

- Spotykała się z Jimem Harveyem, mechanikiem z
warsztatu samochodowego, sir. To miły, ustatkowany
chłopak. Często jej powtarzałam, że nie mogła lepiej
trafić.
- A inni? - przerwał jej Luke. Znów spojrzała na niego
przebiegle.
- Pewnie chodzi panu o tego dżentelmena, który
prowadzi sklep z osobliwościami? Szczerze panu
powiem, że to mi się nie podobało! Jestem uczciwą
kobietą i nie pochwalam flirtów! Ale z tymi
dzisiejszymi dziewczętami nie warto nawet gadać.
Chodzą własnymi ścieżkami. A potem często tego
ż

ałują.

- Czy Amy żałowała? - spytał krótko Luke.
- Nie, sir, nie sądzę.
- W dniu swojej śmierci poszła po poradę do doktora
Thomasa. Czy to przypadkiem nie było tego powodem?
- Nie, sir, jestem tego prawie pewna. Och! Przysięgam!
Amy poczuła się niedobrze, ale miała po prostu
dokuczliwy kaszel i katar. Jestem pewna, że to nie było
to, co pan sugeruje, sir.
- Wierzę pani na słowo. Jak daleko zaszły sprawy
między nią a panem Ellsworthym?
Pani Church zerknęła na niego z ukosa.
- Nie jestem w stanie powiedzieć tego dokładnie, sir.
Amy nigdy mi się nie zwierzała.
- Ale zaszły dość daleko? - spytał Luke szorstko.
- Ten dżentelmen nie cieszy się tu dobrą opinią, sir -
oznajmiła pani Church słodkim głosem. - Takie tam
sprawy. Ci jego przyjaciele, którzy przyjeżdżają tu z

background image

Londynu, i wiele dziwnych wydarzeń. Chodzą na Łąkę
Czarownic w samym środku nocy.
- Czy Amy brała w tym udział?
- Poszła chyba tylko jeden raz, sir. Nie wróciła na noc
do domu, a jego lordowska mość, u którego wtedy
pracowała, dowiedział się o tym i ostro zwrócił jej
uwagę. Ona nie pozostała mu dłużna, więc
wypowiedział jej posadę, czego zresztą należało się
spodziewać.
- Czy opowiadała pani o tym, co dzieje się w miejscach,
w których pracuje?
Pani Church potrząsnęła głową.
- Niewiele, sir. Bardziej interesowała się własnymi
sprawami.
- Przez jakiś czas była u państwa Hortonów, prawda?
- Prawie przez rok, sir.
- Dlaczego od nich odeszła?
- Po prostu dla pieniędzy. Zwolniło się miejsce w
rezydencji lorda Whitfielda, a zarobki były tam wyższe.
Luke pokiwał głową.
- Czy pracowała u Hortonów wtedy, gdy umarła pani
Horton? - spytał.
- Owszem, sir. Okropnie narzekała, że w domu są dwie
pielęgniarki, przez które ma mnóstwo dodatkowej
pracy... musi nosić tace i tak dalej.
- Nigdy nie pracowała u pana Abbota, tego prawnika?
- Nie, sir. Pan Abbot ma na swoje usługi lokaja i żonę.
Kiedyś Amy poszła do jego biura, ale nie wiem po co.
Luke zachował w pamięci ten drobny szczegół
uważając, że może on okazać się istotny. Uznał, że pani

background image

Church najwyraźniej nie wie już nic więcej o tej
sprawie, więc zmienił temat.
- Czy przyjaźniła się z jakimiś innymi dżentelmenami z
miasteczka?
- Z nikim, o kim warto by wspominać.
- Proszę posłuchać, pani Church. Niech pani nie
zapomina, że chcę znać całą prawdę.
- To nie był żaden dżentelmen, sir, daleko mu do tego.
Poniżała się i wygarnęłam jej to prosto w oczy.
- Czy może pani wyrażać się jaśniej, pani Church?
- Słyszał pan o barze Siedem Gwiazd, sir? To marna
gospoda, a jej właściciel, Harry Carter, ten wulgarny
prostak, był prawie przez cały czas podpity.
- Amy była jego przyjaciółką?
- Raz czy dwa poszła z nim na spacer. Nie sądzę, żeby
łączyło ich coś więcej. Naprawdę, sir.
Luke w zadumie pokiwał głową, a potem ponownie
zmienił temat.
- Czy znała pani Tommy'ego Pierce'a?
- Co? Syna pani Pierce? Oczywiście. Stale psocił.
- Często widywał Amy?
- Och, nie, sir. Gdyby chciał wypróbować na niej jakąś
swoją sztuczkę, zaraz dałaby mu po nosie.
- Czy była zadowolona z pracy u panny Waynflete?
- Trochę się tam nudziła, sir, a pensja nie była wysoka.
Ale po tym, jak ją odprawiono z Ashe Manor, trudno
było znaleźć jakieś dobre miejsce.
- Przecież chyba mogła stąd wyjechać, prawda?
- Do Londynu?

background image

- Albo jakiejś innej części kraju. Pani Church
potrząsnęła głową.
- Amy nie chciała opuszczać Wychwood... -
powiedziała, cedząc słowa - nie w tych okolicznościach.
- Jakie okoliczności ma pani na myśli?
- Chodziło o Jima i tego dżentelmena ze sklepu z
antykami.
Luke pokiwał głową z zadumą.
- Panna Waynflete jest bardzo miłą kobietą - ciągnęła
pani Church - ale przywiązuje za dużą wagę do swoich
sreber i mosiądzu. Wymaga, żeby wszystko było
odkurzone, a materace odwrócone. Amy nie zniosłaby
tego zawracania głowy, gdyby nie zabawiała się dobrze
w inny sposób.
- Mogę to sobie wyobrazić - powiedział Luke zimno.
Doszedł do wniosku, że nie ma już więcej pytań. Był
przekonany, że wyciągnął z pani Church wszystko, co
wiedziała. Postanowił przypuścić ostatni atak.
- Chyba domyśla się pani, jaki jest powód tych
wszystkich pytań. Okoliczności śmierci Amy wydają się
dość tajemnicze. Nie jesteśmy całkiem pewni, czy był to
nieszczęśliwy wypadek. A w takim razie zdaje sobie
pani sprawę, co to musiało być.
- Morderstwo! - zawołała pani Church z nagłym
podnieceniem.
- No właśnie. Przypuśćmy, że pani siostrzenica została
zamordowana. Kto, pani zdaniem, może być
odpowiedzialny za jej śmierć?
Pani Church wytarła ręce w fartuch.

background image

- Czy osoba, która naprowadzi policję na właściwy trop,
dostanie jakąś nagrodę? - spytała dociekliwie.
- To możliwe - odparł Luke.
- Nie chciałabym mówić niczego z całą pewnością -
powiedziała pani Church, oblizując się na myśl o
pieniądzach - ale ten dżentelmen ze sklepu z antykami
wygląda podejrzanie. Chyba pamięta pan sprawę
Castora, sir... jak odkryli kawałki ciała tej biedaczki
poprzybijane do ścian w jego nadmorskim domku, a
potem znaleźli zwłoki pięciu czy sześciu innych
dziewcząt, które zabił w taki sam sposób. Może ten pan
Ellsworthy jest człowiekiem tego rodzaju?
- Taka jest pani sugestia?
- No cóż, mogło tak być, sir, prawda?
Luke przyznał jej rację, a potem spytał:
- Czy Ellsworthy wyjeżdżał z miasteczka po południu w
dniu derbów? To niezwykle istotny szczegół.
Pani Church wytrzeszczyła oczy.
- W dniu wyścigów derby?
- Tak. W środę, przed dwoma tygodniami. Potrząsnęła
głową.
- Tego nie wiem. Zazwyczaj w środy bywa poza
domem. Przeważnie jeździ do Londynu. W środy sklepy
zamyka się w południe.
- Aha - mruknął Luke. - W południe.
Pożegnał się z panią Church, ignorując jej aluzje na
temat pieniężnej rekompensaty za stracony przez nią
cenny czas. Czuł do niej głęboką niechęć. Choć
rozmowa z nią w zasadzie niczego nie wyjaśniła do

background image

końca, dostarczyła mu kilku drobnych, lecz
sugestywnych szczegółów.
Zaczął dokładnie przetrząsać w myślach wszystko,
czego się już dowiedział.
Sprawa nadal sprowadzała się do tych czterech osób.
Thomas, Abbot, Horton i Ellsworthy. Stanowisko panny
Waynflete zdawało się to potwierdzać.
Nie chciała ujawnić nazwiska domniemanego mordercy.
To z pewnością oznaczało, musiało oznaczać, że tą
osobą był ktoś cieszący się w Wychwood poważaniem,
ktoś, komu przypadkowa insynuacja mogłaby
zdecydowanie zaszkodzić. Tłumaczyło to również
determinację, z jaką panna Pinkerton postanowiła
przekazać swoje podejrzenia Scotland Yardowi.
Lokalna policja wyśmiałaby jej domysły.
Nie chodziło o rzeźnika, piekarza czy wytwórcę
lichtarzy. Nie chodziło również o zwykłego mechanika
samochodowego. Tą osobą był ktoś, kto wydawał się
niezdolny do morderstwa, więc oskarżenie go byłoby
niezwykle poważną sprawą.
Luke miał czterech potencjalnych kandydatów. Musiał
jeszcze raz rozważyć poszlaki przeciw każdemu z nich i
wyciągnąć wnioski.
Zastanawiały go opory panny Waynflete. Wydawała mu
się osobą sumienną i skrupulatną. Sądziła, że wie, kogo
podejrzewała panna Pinkerton, ale podkreśliła z
naciskiem, że są to tylko jej domysły i że może się
mylić.
Kogo panna Waynflete miała na myśli?

background image

Bała się, że jej oskarżenie mogłoby skrzywdzić
niewinnego człowieka. Zatem obiektem jej podejrzeń
musiał być mężczyzna na wysokim stanowisku,
cieszący się sympatią i szacunkiem mieszkańców
miasteczka.
Luke doszedł do wniosku, że to automatycznie
wyklucza Ellsworthy'ego. Na dobrą sprawę był w
Wychwood człowiekiem obcym i miał złą opinię. Luke
sądził, że gdyby panna Waynflete podejrzewała
Ellsworthy'ego, bez wahania wymieniłaby jego
nazwisko.
Zatem, rozpatrując sprawę z punktu widzenia panny
Waynflete, należy wykreślić Ellsworthy'ego z listy
podejrzanych.
Luke zabrał się do pozostałych. Uważał, że może
również wyeliminować majora Hortona. Panna
Waynflete stanowczo odrzuciła sugestię, że Horton
mógł otruć swoją żonę. Gdyby podejrzewała go o dalsze
zbrodnie, chyba nie byłaby tak bardzo przekonana o
jego niewinności w sprawie śmierci pani Horton.
Pozostali więc doktor Thomas oraz pan Abbot. Obaj
spełniali niezbędne wymagania. Mieli wysoką pozycję
zawodową i nigdy nie dali powodu do plotek. Cieszyli
się ogólną sympatią i byli znani ze swej uczciwości oraz
rzetelności.
Luke zaczął rozważać tę sprawę z innego punktu
widzenia. Zastanawiał się, czy on sam wykluczyłby
Ellsworthy'ego i Hortona. Natychmiast przecząco
pokręcił głową. To nie było takie proste. Panna
Pinkerton dobrze wiedziała, kim jest ten człowiek.

background image

Dowiodła tego, po pierwsze - jej śmierć, a po drugie -
ś

mierć doktora Humbleby. Ale nie zdradziła jego

nazwiska pannie Waynflete. Zatem, choć panna
Waynflete przypuszcza, że wie, kto to jest, może się
mylić. Często jesteśmy przekonani, że wiemy, co myślą
inni ludzie, ale niekiedy okazuje się, że po prostu nie
mieliśmy racji i popełniliśmy potworny błąd!
W dalszym ciągu miał więc czterech kandydatów.
Panna Pinkerton nie żyła, więc nie mogła już mu
pomóc. Musiał sam ocenić poszlaki i rozważyć
wszystkie możliwości.
Zaczął od Ellsworthy'ego, ponieważ na pierwszy rzut
oka właśnie on wydawał się najbardziej odpowiednim
kandydatem. Był niezbyt zrównoważony psychicznie i
mógł mieć spaczoną osobowość psychopatycznego
zabójcy.
Zabierzmy się do tego w ten sposób - powiedział Luke
do siebie. Potraktujmy każdego z nich po kolei jako
podejrzanego. Na przykład Ellsworthy. Załóżmy, że jest
mordercą! Na razie przyjmijmy, że wiem to z całą
pewnością. Teraz rozważmy ofiary w porządku
chronologicznym. Po pierwsze, pani Horton. Trudno
powiedzieć, jaki motyw mógł go skłonić do
wyprawienia jej na tamten świat. Ale miał sposobność.
Horton wspominał, że jego żona zażywała jakąś
miksturę, którą dostała od Ellsworthy'ego. W ten sposób
mógł przemycić na przykład arszenik. Pytanie brzmi: po
co?
Z kolei Amy Gibbs. Dlaczego Ellsworthy zamordował
Amy Gibbs? Powód jest oczywisty - była niewygodna!

background image

Może groziła mu procesem o niedotrzymanie obietnicy
małżeństwa? Albo uczestniczyła w orgii o północy?
Czy odgrażała się, że o tym rozpowie? Lord Whitfieid
ma w Wychwood spore wpływy, a zdaniem Bridget jest
człowiekiem o nieugiętych zasadach moralnych. Mógł
wystąpić przeciwko Ellsworthy'emu, gdyby ten dopuścił
się jakichś nieprzyzwoitych wybryków. A więc... żegnaj
Amy. Ale sadystyczny morderca wybrałby chyba inną
metodę.
Kto następny... Carter? Dlaczego Carter? Mało
prawdopodobne, żeby wiedział o nocnych orgiach.
Chyba że powiedziała mu Amy? Czy jego ładna córka
była w to zamieszana? Czy Ellsworthy zaczął się do niej
zalecać? Muszę się przyjrzeć Lucy Carter. Może jej
ojciec po prostu obraził Ellsworthy'ego, a on, jako
człowiek zniewieściały i nadpobudliwy, poczuł się
urażony. Jeśli popełnił już jedną czy dwie zbrodnie,
mógł stać się na tyle nieczuły, by zaplanować
morderstwo z bardzo błahego powodu.
Tommy Pierce. Dlaczego Ellsworthy zabił Tommy'ego
Pierce'a? To proste. Tommy brał udział w jakimś
nocnym obrządku. Zagroził, że o tym rozpowie. Może
się wygadał. Trzeba było zamknąć mu usta.
Doktor Humbleby. Dlaczego Ellsworthy zamordował
doktora Humbleby'ego? To najłatwiejsze pytanie ze
wszystkich! Humbleby, będąc lekarzem, zauważył, że
Ellsworthy jest niezbyt zrównoważony psychicznie.
Najprawdopodobniej zamierzał przedsięwziąć w tej
sprawie jakieś kroki. Więc jego los został przesądzony.
Istnieje jednak pewien szkopuł. W jaki sposób

background image

Ellsworthy mógł doprowadzić do tego, że Humbleby
umarł na zakażenie krwi? A może przyczyną jego
ś

mierci było coś innego? Czy zainfekowany palec to

zbieg okoliczności?
W końcu panna Pinkerton. W środę sklep został
zamknięty w południe. Tego dnia Ellsworthy mógł
pojechać do Londynu. Ciekaw jestem, czy ma
samochód. Nie widziałem go za kierownicą, ale to
niczego nie dowodzi. Zdawał sobie sprawę, że panna
Pinkerton go podejrzewa, więc postanowił udaremnić
jej złożenie zeznań w Scotland Yardzie. Poza tym może
jest już tam notowany.
Oto poszlaki świadczące przeciwko Ellsworthy'emu! A
co przemawia na jego korzyść? No cóż, po pierwsze, z
pewnością nie jest on człowiekiem, którego - według
odczucia panny Wanflete - podejrzewała panna
Pinkerton. Po drugie, kiedy o tym mówiła, w mojej
wyobraźni powstał niewyraźny obraz mężczyzny, ale
zupełnie nie pasował on do Ellsworthy'ego. Na
podstawie jej słów odniosłem wrażenie, że jest to
człowiek zupełnie normalny, którego nikt nie mógłby
nawet podejrzewać. A Ellsworthy należy do ludzi,
budzących podejrzenia. Nie, do mojego wizerunku
bardziej pasuje człowiek taki jak... doktor Thomas.
No właśnie, Thomas. Co z Thomasem? Po rozmowie z
nim wykreśliłem go z listy podejrzanych. To miły,
skromny człowiek. Ale rzecz w tym, że ten morderca - o
ile całe moje rozumowanie nie jest błędne - jest właśnie
człowiekiem miłym i skromnym. Ostatnią osobą, którą

background image

można by podejrzewać o popełnienie zbrodni! A tak
właśnie jest w przypadku Thomasa.
Raz jeszcze wszystko rozważmy. Dlaczego doktor
Thomas zamordował Amy Gibbs? W istocie wydaje się
to wielce nieprawdopodobne! Ale właśnie tego dnia
Amy poszła do niego, a on dał jej tę buteleczkę syropu
na kaszel. Przypuśćmy, że zawierała ona kwas
szczawiowy. To byłoby bardzo proste i pomysłowe
posunięcie! Ciekaw jestem, którego z nich wezwano,
kiedy stwierdzono, że Amy została otruta - doktora
Humbleby'ego czy Thomasa? Jeśli Thomasa, to mógł on
przynieść ze sobą jakąś starą buteleczkę z farbą do
kapeluszy, postawić ją niepostrzeżenie na stoliku, a
potem bezczelnie zabrać obie buteleczki do analizy!
Coś w tym stylu. Trzeba było tylko zachować zimną
krew!
Tommy Pierce? Nie widzę motywu. Motyw - na tym
właśnie polega kłopot z doktorem Thomasem. Nie
przychodzi mi na myśl żaden, nawet żaden szaleńczy
motyw! Podobnie w przypadku Cartera. Dlaczego
doktor Thomas chciałby pozbyć się Cartera? Można
tylko zakładać, że Amy, Tommy i oberżysta wiedzieli o
doktorze Thoma- sie coś, co niebezpiecznie było
wiedzieć. Ach! Przyjmijmy, że wiązało się to ze
ś

miercią pani Horton. Doktor Thomas był jej lekarzem.

Jej stan nagle się pogorszył i umarła. Z łatwością mógł
to zaaranżować. Należy pamiętać, że Amy Gibbs
pracowała tam w tym czasie. Mogła coś zobaczyć albo
usłyszeć. To tłumaczyłoby jej śmierć. Tommy Pierce -
jak wiadomo z miarodajnego źródła - był wyjątkowo

background image

wścibskim chłopcem. Mógł się czegoś dowiedzieć. A co
z Carterem? Amy Gibbs mogła go w coś wtajemniczyć.
On wygadał się po pijanemu, więc Thomas postanowił
jego również uciszyć. Oczywiście, to tylko czyste
domysły. Ale co innego można zrobić?
Kolej na doktora Humbleby'ego. Ach! Nareszcie mamy
do czynienia z morderstwem, które z łatwością można
uzasadnić. Wystarczający motyw i doskonała
sposobność! Nikt poza doktorem Thomasem nie byłby
w stanie wywołać u doktora Humbleby'ego zakażenia
krwi! Mógł infekować skaleczone miejsce za każdym
razem, kiedy zmieniał mu opatrunek! śałuję, że nie
można powiązać go w równie łatwy sposób z
pozostałymi ofiarami.
Panna Pinkerton? Jej przypadek jest trudniejszy, ale
istnieje jeden niezbity fakt. Przez większą część dnia
doktor Thomas przebywał poza Wychwood. Utrzymuje,
ż

e odbierał poród. Możliwe. Ale prawdą jest, że

wyjechał z Wychwood samochodem.
Czy coś pominąłem? Tak, jest jeszcze jedna sprawa.
Uśmiech, jakim mnie obdarzył, kiedy przed paroma
dniami wychodziłem z jego domu. Był to pełen
wyższości, pobłażliwy uśmiech człowieka, który
właśnie wyprowadził mnie w pole i zdaje sobie z tego
sprawę.
Luke westchnął, a potem potrząsnął głową i powrócił do
swych rozważań.
Abbot? To także odpowiedni kandydat. Normalny,
dobrze sytuowany i szanowany, po prostu ostatni
człowiek, którego i tak dalej, i tak dalej. Jest również

background image

próżny i pewny siebie. Mordercy zazwyczaj tacy
właśnie są! Cechuje ich arogancja i zarozumialstwo!
Zawsze uważają, że uda im się uniknąć kary. Amy
Gibbs poszła kiedyś do jego kancelarii. Po co?
Dlaczego chciała się z nim widzieć? śeby zasięgnąć
porady prawnej? Dlaczego? A może chodziło o sprawę
osobistą? Należy pamiętać o "liście od jakiejś pani",
który zauważył Tommy. Czy nadawczynią była Amy
Gibbs? Czy też jego autorką była pani Horton, a Amy
Gibbs go przechwyciła? Jaka inna kobieta mogła
napisać do pana Abbota o sprawach na tyle osobistych,
ż

e stracił on panowanie nad sobą, kiedy Tommy

przypadkiem zobaczył ten list? Co jeszcze należy
rozważyć w związku z Amy Gibbs? Farba do
kapeluszy? Tak, jest w staroświeckim stylu. Kiedy w
grę wchodzą kobiety, mężczyźni pokroju Abbota
zachowują się zwykle dość staroświecko. Grają rolę
podstarzałych donżuanów! Tommy Pierce? To jasne, że
zginął z powodu tego listu. Ale to znaczy również, że
ten list musiał być niezwykle obciążający! Carter?
Abbot zalecał się do córki Cartera i nie chciał dopuścić
do skandalu. A podły, głupkowaty łotr Carter miał
czelność mu grozić! Jemu, któremu uszły już bezkarnie
dwa przebiegłe morderstwa! A więc, trzeba wykończyć
pana Cartera! Ciemna noc i mocne pchnięcie. Ta
zbrodnia wydaje się aż nazbyt prosta.
Czy poznałem mentalność Abbota? Chyba tak. Ta
staruszka mówiąc o nim miała nieprzyjemny błysk w
oczach. Mogła go o niejedno podejrzewać... Poza tym
sprzeczka z doktorem Humblebym. Humbleby ośmielił

background image

się przeciwstawić Abbotowi, inteligentnemu radcy
prawnemu i mordercy. Stary osioł... nie miał
najmniejszego pojęcia, co go czeka! "Zasługuje na
ś

mierć! Odważył się potraktować mnie w sposób

obcesowy!"
A potem... co było potem? Odwrócił się i napotkał
wzrok Lavinii Pinkerton. Jego niepewne spojrzenie
dowodziło poczucia winy. On, który szczycił się
nieposzlakowaną uczciwością, najwyraźniej wzbudził
jej podejrzania. Panna Pinkerton odkryła jego
tajemnicę... Wiedziała, co zrobił... Tak, ale nie miała
dowodów. Przypuśćmy jednak, że zamierzała je
zdobyć... Przypuśćmy, że zaczęła mówić... Przypuśćmy,
ż

e... Abbot jest dość przenikliwym znawcą ludzkich

charakterów. Domyślił się, jaki będzie jej następny
ruch. Jeśli pojedzie do Scotland Yardu i zrelacjonuje im
swoją wersję wydarzeń, mogą jej uwierzyć i wszcząć
dochodzenie. Trzeba się więc zdecydować na
desperacki krok. Czy Abbot ma własny samochód, czy
też wynajął jakiś pojazd w Londynie? W każdym razie
nie było go w Wychwood w dniu derbów...
Luke znowu się zawahał. Tak bardzo zagłębił się w
szczegóły tej sprawy, że trudno mu było przejść do
rozważań na temat kolejnego podejrzanego. Musiał
odczekać chwilę, by móc wyobrazić sobie majora
Hortona w roli potencjalnego mordercy.
Zacznijmy od tego, że Horton zamordował swoją żonę!
Miał wystarczający powód i sporo zyskał na jej śmierci.
ś

eby osiągnąć cel, musiał udawać niezwykle oddanego

background image

męża. Udaje go nadal. Ale czy czasami trochę nie
przesadza?
No dobrze, jedno morderstwo załatwione. Kto
następny? Amy Gibbs. Tak, to całkiem wiarygodne.
Amy tam pracowała. Mogła coś zauważyć. Mogła
widzieć, jak major podaje żonie kubek wzmacniającego
bulionu albo kleik, a dopiero później zdać sobie sprawę
ze znaczenia tego faktu. Farba do kapeluszy mogła
przyjść majorowi do głowy w sposób zupełnie
naturalny, ponieważ jest stuprocentowym mężczyzną,
który nie zna się na damskich kaprysach.
Przypadek Amy Gibbs wyjaśniony.
Pijany Carter? Takie same motywy jak poprzednio.
Amy coś mu powiedziała. Kolejne łatwe morderstwo.
Tommy Pierce. Trzeba wziąć pod uwagę jego wścibską
naturę. Czyżby ten list w kancelarii Abbota napisała
pani Horton, skarżąc się, że mąż próbuje ją otruć? To
szalony pomysł, ale przecież mogło tak być. Tak czy
owak, major zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakie
stwarza Tommy, więc chłopiec podzielił los Amy i
Cartera. Wszystko proste i jasne. Czy łatwo jest zabić
człowieka? Mój Boże, bardzo łatwo.
Teraz doszliśmy do sprawy trudniejszej. Humbleby!
Motyw? Bardzo niejasny. Początkowo to on leczył
panią Horton. Czyżby odkrył przyczynę choroby, a
Horton przekonał swoją żonę, że należy zmienić go na
młodszego, mniej podejrzliwego lekarza? A jeśli tak, to
co sprawiło, że Humbleby był niebezpieczny po
upływie tak długiego czasu? To trudne pytanie.

background image

Niełatwo też powiązać z Hortonem przyczynę jego
zgonu... Zakażenie krwi...
Panna Pinkerton? Całkiem prawdopodobne. Horton ma
samochód, który widziałem na własne oczy. Tego dnia
nie było go w Wychwood... podobno pojechał na derby.
Owszem, to możliwe. Czy Horton jest wyrachowanym
mordercą? Chciałbym to wiedzieć...
Luke spojrzał przed siebie i w zamyśleniu zmarszczył
brwi.
To jeden z nich... Nie sądzę, by zrobił to Ellsworthy, ale
tego nie wykluczam! On jest najlepszym kandydatem!
Thomas nie wchodziłby w rachubę, gdyby nie
przyczyna zgonu doktora Humbleby. To zakażenie krwi
wyraźnie wskazuje na mordercę, znającego się na
medycynie! Może Abbot? Poszlaki przeciwko niemu
nie są przekonujące, ale jestem w stanie wyobrazić go
sobie w tej roli... Tak, pasuje do niej bardziej niż inni. A
może Horton? Latami tyranizowany przez swoją żonę,
cierpiał na kompleks niższości... tak, to możliwe! Ale
panna Waynflete tak nie uważa, a jest osobą rozsądną i
dobrze zna zarówno to miasteczko, jak i jego
mieszkańców...
Kogo podejrzewa? Abbota czy Thomasa? To musi być
któryś z nich... Jeśli przyprę ją do muru, pytając wprost:
"Który z nich jest mordercą?", może uda mi się z niej to
wyciągnąć.
Ale ona może się mylić. Nie ma sposobu sprawdzenia,
czy ma rację... tak jak było w przypadku panny
Pinkerton. Potrzebuję dowodów. Gdyby doszło do

background image

jeszcze jednego wypadku... tylko jednego,
wiedziałbym...
Urwał z dreszczem przerażenia.
- Mój Boże - wyszeptał. - Przecież domagam się jeszcze
jednego morderstwa...

XV
NIESTOSOWNE ZACHOWANIE SZOFERA

Luke, pijąc piwo w barze Siedem Gwiazd, czuł się
nieco skrępowany. Każdy jego nawet najmniejszy ruch
ś

ledziło sześć par zamglonych oczu, a gdy tylko wszedł,

ucichły wszelkie rozmowy. Wygłosił kilka
ogólnikowych uwag, dotyczących plonów, pogody czy
zakładów piłkarskich, ale na żadną nikt z obecnych nie
zareagował.
Pozostało md odgrywanie roli szarmanckiego
mężczyzny. Trafnie ocenił, że ładną, rumianą,
ciemnowłosą barmanką jest panna Lucy Carter.
Jego komplementy spotkały się z życzliwym
przyjęciem. Panna Carter, chichocząc, zawołała:
- Niech pan przestanie! Z pewnością pan tak nie myśli!
To tylko gadanie! - i dorzuciła jeszcze kilka tego
rodzaju wykrzykników. Ale robiła to najwyraźniej
odruchowo.
Widząc, że dalszy pobyt w barze nie przyniesie mu
ż

adnych korzyści, Luke dopił piwo i wyszedł. Ruszył

ś

cieżką w kierunku miejsca, w którym przez rzekę

przerzucono kładkę. Kiedy stał, patrząc na nią, usłyszał
za plecami drżący męski głos:

background image

- To tu, proszę pana, tu właśnie wpadł Harry.
Luke odwrócił głowę i zobaczył jednego z niedawnych
gości baru, który w sposób wyjątkowo obojętny odniósł
się do kwestii plonów, pogody i zakładów piłkarskich.
Teraz najwyraźniej zamierzał wprowadzić Luke'a w
szczegóły tego makabrycznego wypadku.
- Wpadł w muł - wyjaśnił stary wieśniak. - Prosto w
błoto i ugrzązł w nim głową w dół.
- To dziwne, że spadł właśnie w tym miejscu -
powiedział Luke.
- Był pijany - wyjaśnił stary ze zrozumieniem.
- Tak, ale przecież musiał wielokrotnie tędy przechodzić
po pijanemu.
- Prawie co wieczór. Harry zawsze był podpity.
- Może ktoś go popchnął - zasugerował Luke obojętnie.
- Mogło tak być - przyznał wieśniak. - Ale nie mam
pojęcia, kto by to zrobił.
- Chyba miał paru wrogów. Podobno kiedy był pijany,
zachowywał się ordynarnie, prawda?
- Aż przyjemnie było słuchać, jak przeklinał! Nie
przebierał w słowach. Ale przecież nikt nie popchnąłby
pijanego.
Luke nie oponował. Z pewnością wykorzystanie
przewagi nad odurzonym alkoholem człowiekiem
uchodziło za niezwykle niehonorowy postępek.
Wieśniak wydawał się dość zgorszony takim pomysłem.
- No cóż - powiedział Luke wymijająco - to smutna
historia.
- Nie dla jego żony - oświadczył nieznajomy. - Myślę,
ż

e ona i Lucy nie mają powodu do smutku.

background image

- Może są ludzie, których jego śmierć ucieszyła?"
Staruszek nie miał na ten temat sprecyzowanego zdania.
- Być może - powiedział. - Ale Harry nikomu nie
szkodził. Tym epitafium ku czci świętej pamięci pana
Cartera zakończyli rozmowę i rozstali się.
Luke ruszył w kierunku starego dworu. Biura biblioteki
zajmowały dwa pokoje od frontu. Poszedł na tył
budynku, gdzie mieściło się muzeum. Przesuwał się od
gablotki do gablotki, oglądając niezbyt fascynujące
eksponaty. Trochę wyrobów garncarskich i monet z
epoki rzymskiej. Kilka ciekawostek z Południowego
Pacyfiku, malajskie nakrycia głowy. Rozmaite posążki
hinduskich bożków, które podarował major Horton,
statuetka grubego Buddy o złośliwym wyrazie twarzy i
wątpliwej autentyczności egipskie paciorki.
Luke wrócił do hallu. Nie było tu żywej duszy. Wszedł
cicho po schodach. Na górze mieścił się skład
czasopism i gazet oraz pokój wypełniony książkami
historycznymi.
Wszedł na następne piętro. Tu znajdowały się - jak to
określił w myślach - rupieciarnie. Wypchane,
pogryzione przez mole ptaki, sterty podartych
czasopism, przestarzałe powieści i książki dla dzieci.
Luke zbliżył się do okna. Doszedł do wniosku, że
właśnie tu musiał siedzieć Tommy Pierce. Zapewne
pogwizdywał sobie wesoło, a od czasu do czasu, kiedy
usłyszał czyjeś zbliżające się kroki, przecierał
energicznie szyby.
Ktoś musiał wejść do pokoju. Tommy wychylił się do
połowy na zewnątrz i, chcąc zademonstrować swą

background image

gorliwość, z zapałem polerował szybę. Wtedy ten ktoś
zbliżył się do chłopca i, coś do niego mówiąc, mocno go
popchnął.
Luke odwrócił się. Zbiegł na dół i przez parę minut stał
w hallu. Nikt nie zauważył jego obecności w budynku.
Nikt nie widział, jak wchodził na górę.
- Każdy mógł to zrobić! - powiedział do siebie. - To
najłatwiejsza rzecz na świecie!
Usłyszał odgłos kroków zbliżających się od strony
biblioteki. Ponieważ nie miał nic na sumieniu, nie
widział powodu, by się ukrywać. W przeciwnym razie z
łatwością mógłby po prostu cofnąć się w głąb sali
muzealnej!
Z biblioteki wyszła panna Waynflete z kilkoma
książkami pod pachą. Wkładała rękawiczki. Wydawała
się pełna radości i energii. Kiedy go dostrzegła,
rozpromieniła się i zawołała:
- Och, pan Fitzwilliam, czyżby zwiedzał pan nasze
muzeum? Niestety nie ma tam zbyt wielu ciekawych
rzeczy. Lord Whitfield obiecuje, że zdobędzie dla nas
kilka interesujących eksponatów.
- Naprawdę?
- Owszem, jakieś współczesne wynalazki. Takie, jakie
mają w Muzeum Techniki w Londynie. Proponuje
modele samolotu i parowozu oraz jakieś preparaty
chemiczne.
- Być może dodadzą blasku waszym salom
wystawowym.
- Tak, moim zdaniem muzeum nie powinno zajmować
się wyłącznie przeszłością.

background image

- Chyba nie.
- Obiecał również jakieś eksponaty związane z
ż

ywieniem, kaloriami i witaminami... wszelkie tego

rodzaju rzeczy. Lord Whitfield jest zapalonym
entuzjastą Kampanii na Rzecz Zdrowia.
- Wspominał o tym któregoś wieczora.
- To obecnie bardzo modny temat, prawda? Kiedy lord
Whitfield opowiadał mi o swojej wizycie w Instytucie
Wellermana, gdzie pokazano mu hodowle zarazków i
bakterii, po prostu przeszył mnie dreszcz. Mówił też o
komarach, śpiączce afrykańskiej i o jakimś pasożycie
wątroby, ale to było dla mnie zbyt trudne.
- Zapewne było też zbyt trudne dla lorda Whitfielda -
powiedział Luke pogodnie. - Założę się, że wszystko
pokręcił! Pani ma o wiele bardziej przenikliwy umysł
niż on, panno Waynflete.
- To uprzejme z pana strony, panie Fitzwilliam, ale
obawiam się, że kobiety nie potrafią myśleć tak
wnikliwie jak mężczyźni - odparta spokojnie panna
Waynflete.
Luke stłumił chęć skrytykowania sposobu myślenia
lorda Whitfielda.
- Zajrzałem do muzeum - zaczął, zmieniając temat - a
potem poszedłem na górę, żeby obejrzeć to okno.
- To, z którego Tommy... - Panna Waynflete zadrżała. -
To naprawdę przerażające.
- Owszem, istotnie bardzo nieprzyjemna sprawa.
Spędziłem mniej więcej godzinę w towarzystwie ciotki
Amy, pani Church... niezbyt sympatyczna kobieta!
- O, tak!

background image

- W rozmowie z nią musiałem być dość stanowczy -
powiedział Luke. - Ona chyba uważa mnie za kogoś w
rodzaju superpolicjanta.
Zamilkł, widząc nagłą zmianę w wyrazie twarzy panny
Waynflete.
- Och, panie Fitzwilliam, czy sądzi pan, że to było
rozsądne?
- Sam nie wiem - odparł Luke. - Myślę, że to było po
prostu nieuniknione. Mój kamuflaż stawał się coraz
bardziej przejrzysty. Nie mogę dalej się nim
posługiwać. Musiałem zadawać pytania, zmierzające do
sedna sprawy.
Panna Waynflete potrząsnęła głową. Na jej twarzy nadal
malował się niepokój.
- Widzi pan, w takim miasteczku jak to wiadomości
rozchodzą się błyskawicznie.
- To znaczy, że kiedy będę szedł ulicą, wszyscy
zawołają: "O, idzie ten detektyw"? Nie sądzę, żeby to
miało teraz naprawdę istotne znaczenie. Zresztą, w ten
sposób mogę więcej osiągnąć.
- Nie to miałam na myśli. - Pannie Waynflete zabrakło
tchu. - Chodzi mi o to, że on się dowie. I zda sobie
sprawę, że jest pan na jego tropie.
- Chyba tak - przyznał Luke z namysłem.
- Czy pan nie rozumie, że to jest okropnie
niebezpieczne? Potwornie!
- Myśli pani, że... - Luke pojął w końcu, o co jej chodzi
- morderca dobierze się do mnie?
- Tak.

background image

- Dziwne - mruknął Luke. - Nie przyszło mi to do
głowy! Chyba jednak ma pani rację. No cóż, to byłaby
najlepsza rzecz, jaka może się wydarzyć.
- Pan nie zdaje sobie sprawy - powiedziała panna
Waynflete z przejęciem - że to niezwykle przebiegły
mężczyzna. A w dodatku bardzo ostrożny! Proszę
pamiętać, że ma spore doświadczenie... być może nawet
większe, niż nam się wydaje.
- Tak, oczywiście - odparł Luke z zadumą. - To całkiem
prawdopodobne.
- Och, to wszystko mi się nie podoba! - zawołała panna
Waynflete. - Jestem naprawdę zaniepokojona!
- Proszę się nie martwić - powiedział Luke łagodnie. -
Zapewniam panią, że będę miał się na baczności.
Ograniczyłem listę podejrzanych. W każdym razie
wydaje mi się, że wiem, kto może być mordercą...
Panna Waynflete spojrzała na niego przenikliwym
wzrokiem. Luke podszedł do niej bliżej i zniżył głos do
szeptu.
- Panno Waynflete, co by pani odpowiedziała, gdybym
spytał, którego z dwóch mężczyzn uważa pani za
bardziej odpowiedniego kandydata: doktora Thomasa
czy pana Abbota?
- Och... - jęknęła panna Waynflete, cofając się i kładąc
dłoń na piersi. Kiedy podniosła wzrok, Luke dostrzegł
w jej oczach intrygujący wyraz: zniecierpliwienia i
czegoś jeszcze, czego nie był w stanie określić. - Nic nie
powiem... - oznajmiła.
Odwróciła się gwałtownie, wydając jakiś dziwny
dźwięk, jakby westchnienie połączone z łkaniem.

background image

- Idzie pani do domu? - spytał Luke z rezygnacją w
głosie.
- Nie, chcę zanieść te książki pani Humbleby. Mieszka
po drodze do rezydencji. Możemy kawałek pójść razem.
- Z przyjemnością - powiedział Luke.
Zeszli po schodach i skręcili w ścieżkę biegnącą
skrajem wiejskich błoni.
Luke obejrzał się, by rzucić okiem na zarys
majestatycznego budynku, z którego przed chwilą
wyszli.
- Za czasów pani ojca musiał to być wspaniały dom -
zauważył. Panna Waynflete westchnęła.
- Tak, byliśmy tu bardzo szczęśliwi. Dziękuję Bogu, że
nie został zdewastowany. Zrujnowano już bardzo dużo
starych domów.
- Wiem. To smutne.
- A nowe nie są bynajmniej tak solidnie budowane.
- Wątpię, by wytrzymały próbę czasu.
- No, oczywiście, te nowe - powiedziała panna
Waynflete - sprawiają znacznie mniej kłopotu. Nie
trzeba wkładać w nie tak dużo pracy ani szorować tych
wielkich, przestronnych korytarzy.
Luke przyznał jej rację.
Kiedy dotarli do furtki domu doktora Humbleby'ego,
panna Waynflete zawahała się, a potem powiedziała:
- Jest taki piękny wieczór. Jeśli nie ma pan nic
przeciwko temu, pójdę z panem jeszcze kawałek.
Uwielbiam świeże powietrze.
Luke, choć był nieco zaskoczony, odparł uprzejmie, że
jej towarzystwo sprawi mu prawdziwą przyjemność.

background image

Ten wieczór nie wydawał mu się bynajmniej piękny.
Silny wiatr szarpał ze złością liście drzew. Luke miał
wrażenie, że lada chwila nadciągnie burza.
Jednakże panna Waynflete, która podążała obok niego,
przytrzymując ręką kapelusz, i mówiła z trudem łapiąc
oddech, wydawała się bardzo zadowolona ze spaceru.
Szli boczną ścieżką, ponieważ była to najkrótsza droga
wiodąca od domu doktora Humbleby'ego do jednej z
tylnych bram rezydencji, która różniła się od
pozostałych, kutych w żelazie bram. Jej piękne kolumny
wieńczyły dwa ogromne, różowe, rzeźbione ananasy.
Luke nie mógł zrozumieć, dlaczego wybrano właśnie te
ozdoby! Domyślał się jednak, że dla lorda Whitfielda
ananasy były symbolem elegancji i dobrego smaku.
Kiedy zbliżali się do bramy, dotarły do nich
podniesione, gniewne głosy. W chwilę później ujrzeli
lorda Whitfielda, stojącego twarzą w twarz z jakimś
młodym mężczyzną w uniformie szofera.
- Wyrzucam cię z pracy! - wrzeszczał lord Whitfield. -
Słyszysz? Jesteś zwolniony!
- Niech pan mi daruje, milordzie... tylko ten jeden raz.
- Nie, nie daruję! Wziąłeś mój samochód. Mój
samochód, a w dodatku piłeś... tak, piłeś, nie
zaprzeczaj! Powiedziałem wyraźnie, że są trzy rzeczy,
których nie będę tolerował na terenie mojej posiadłości:
pijaństwa, rozpusty i zuchwalstwa.
Szofer nie był pijany, ale alkohol osłabił widocznie jego
panowanie nad sobą, gdyż nagle zmienił ton.
- Nie będziesz tolerował tego, nie będziesz tolerował
tamtego, ty stary draniu! Twoja posiadłość! Wszyscy

background image

dobrze wiedzą, że twój ojciec prowadził tu sklep z
butami! Konamy ze śmiechu widząc, jak kroczysz
dumnie niby napuszony paw! Kim ty właściwie jesteś?
Nie jesteś lepszy niż ja... ot, czym jesteś.
Lord Whitfield posiniał ze złości.
- Jak śmiesz odzywać się do mnie w taki sposób? Jakim
prawem?
Młody mężczyzna podszedł do niego bliżej.
- Gdybyś nie był taką wstrętną, nadętą, małą świnią,
zdzieliłbym cię w szczękę... tak, walnąłbym cię.
Lord Whitfield zrobił pospiesznie krok do tyłu, potknął
się o korzeń i usiadł na ziemi.
- Wynoś się stąd - powiedział szorstko Luke,
podchodząc do szofera.
Młody mężczyzna odzyskał panowanie nad sobą.
Wydawał się przerażony.
- Przepraszam, sir. Nie wiem, co mnie opętało.
- Moim zdaniem wypiłeś o kilka kieliszków za dużo -
powiedział Luke, podnosząc lorda Whitfielda.
- Ja... przepraszam pana, milordzie - wyjąkał szofer.
- Pożałujesz tego, Rivers - warknął lord Whitfield,
drżącym z gniewu głosem.
Mężczyzna wahał się przez chwilę, a potem powoli
odszedł, powłócząc nogami.
- Cóż za bezczelność! - wybuchnął lord Whitfield. -
Odzywać się do mnie w taki sposób. Do mnie! Temu
człowiekowi przytrafi się coś bardzo złego! śadnego
szacunku... nie zna swojego miejsca. Kiedy pomyślę, co
robię dla tych ludzi... zapewniam im dobre zarobki,

background image

wszelkie wygody i emerytury. I spotyka mnie taka
niewdzięczność... podła niewdzięczność...
Zachłysnął się z podniecenia, a potem zauważył pannę
Waynflete, która stała w pobliżu, nie odzywając się ani
słowem.
- To ty, Honorio? Jest mi niezmiernie przykro, że byłaś
ś

wiadkiem tej haniebnej sceny. Język tego człowieka...

- Niestety, zupełnie nie był sobą - powiedziała panna
Waynflete, wyraźnie zgorszona zajściem.
- Bo był pijany... po prostu pijany!
- Tylko lekko podchmielony - wtrącił Luke.
- Czy wiecie, co zrobił? - Lord Whitfield wodził
wzrokiem po ich twarzach. - Wziął mój samochód...
mój samochód! Nie przypuszczał, że wrócę tak prędko.
Bridget zawiozła mnie do Lyne swoim sportowym
wozem. A ten typ miał czelność zabrać jakąś
dziewczynę... chyba Lucy Carter, na przejażdżkę moim
samochodem!
- Postąpił nadzwyczaj niestosownie - powiedziała panna
Waynflete.
Lord Whitfield wydawał się trochę pocieszony.
- No właśnie, prawda?
- Z pewnością będzie tego żałował.
- Moja w tym głowa!
- Został zwolniony z pracy - zauważyła panna
Waynflete.
- On źle skończy - oznajmił lord Whitfield, potrząsając
głową i wypinając dumnie pierś. - Wstąp do nas na
kieliszek sherry, Honorio.

background image

- Dziękuję, ale muszę zanieść te książki pani Humbleby.
Dobranoc, panie Fitzwilliam. Teraz już nic panu nie
grozi!
Skinęła głową z uśmiechem i oddaliła się żwawym
krokiem. Tak bardzo przypominała niańkę,
odprowadzającą dziecko na zabawę, że Luke'owi
przyszła nagle do głowy myśl, która zaparła mu dech w
piersiach. Zastanawiał się, czy to możliwe, że panna
Waynflete towarzyszyła mu wyłącznie po to, by go
chronić? Ten pomysł wydawał mu się absurdalny, ale...
Z tych rozważań wyrwał go głos lorda Whitfielda.
- Honoria Waynflete jest niezwykle utalentowaną
kobietą.
- Na to wygląda.
Lord Whitfield skierował się w stronę domu. Poruszał
się dość sztywno, delikatnie rozcierając dłonią pośladki.
Nagle zachichotał.
- Kiedyś, przed laty byłem zaręczony z Honoria. Była
ładna i nie taka chuda jak teraz. Dziś myśl o tym wydaje
mi się zabawna. Jej rodzina należała do miejscowej
arystokracji.
- Tak?
Lord Whitfield zamyślił się.
- Pułkownik Waynflete rządził całym miasteczkiem.
Wszyscy musieli mu się nisko kłaniać. Był człowiekiem
starej daty, dumnym jak wszyscy diabli. - Znów
zachichotał. - Kiedy Honoria oznajmiła, że zamierza za
mnie wyjść, doszło do okropnej awantury! Uważała się
za osobę postępową. Opowiadała się za zniesieniem
różnic klasowych. Była bardzo rozgarniętą dziewczyną.

background image

- A rodzice kazali jej z panem zerwać? Lord Whitfield
podrapał się po nosie.
- No cóż... niezupełnie. Prawdę mówiąc, doszło między
nami do drobnej sprzeczki. Chodziło ojej przeklętego
ptaszka... przeraźliwie ćwierkającego kanarka. Nie
znosiłem go. Przykra sprawa... skręciłem mu kark. Ale
nie warto dłużej rozwodzić się na ten temat.
Zapomnijmy o tym. - Otrząsnął się jak człowiek, który
wyrzuca z pamięci nieprzyjemne wspomnienia. - Niech
pan nie sądzi, że ona kiedykolwiek mi wybaczyła -
powiedział łamiącym się głosem. - No cóż, być może
nie ma w tym nic dziwnego...
- Przypuszczam, że jednak panu wybaczyła - pocieszył
go Luke.
Lord Whitfield wyraźnie się rozpromienił.
- Naprawdę? Cieszy mnie to. Wie pan, darzę Honorię
dużym szacunkiem. Jest utalentowaną kobietą i w
dodatku prawdziwą damą! To się liczy, nawet w
dzisiejszych czasach. Wspaniale prowadzi naszą
bibliotekę. - Podniósł wzrok i ton jego głosu nagle się
zmienił. - Witaj! - zawołał. - Witaj, Bridget.

XVI
ANANAS

Kiedy Bridget zbliżała się do nich, Luke poczuł
wewnętrzne napięcie.
Od dnia rozgrywek tenisowych nie zamienił z nią ani
słowa na osobności. Zgodnie unikali się nawzajem.
Luke zerknął na nią ukradkiem.

background image

Wydawała się irytująco spokojna, opanowana i
obojętna.
- Zaczęłam się już zastanawiać, dlaczego tak długo nie
wracasz, Gordon - powiedziała beztrosko.
- Musiałem zrobić małe porządki! - odburknął lord
Whitfield. - Ten typ, Rivers, ośmielił się wziąć rollsa
dzisiaj po południu.
- Cóż za straszna obraza majestatu - mruknęła Bridget.
- Nie powinnaś sobie z tego żartować, Bridget. Sprawa
jest poważna. On zabrał na przejażdżkę jakąś
dziewczynę.
- Nie sądzę, by samotna przejażdżka sprawiła mu
przyjemność!
Lord Whitfield wyprostował się.
- Na terenie mojej posiadłości ja ustalam zasady
moralne.
- Zabranie dziewczyny na przejażdżkę nie jest przecież
czynem niemoralnym.
- Owszem, jest, jeśli w grę wchodzi mój samochód.
- To, oczywiście, coś gorszego niż niemoralność!
Graniczy wręcz ze świętokradztwem. Ale nie możesz
całkowicie wyeliminować spraw seksu, Gordon. Mamy
dziś pełnię księżyca i noc świętojańską.
- Na Jowisza, naprawdę? - zawołał Luke.
- Zdaje się, że to cię zainteresowało - powiedziała
Bridget, patrząc na niego.
- Owszem.
Bridget odwróciła się z powrotem do lorda Whitfielda.
- Do gospody Pod Błazeńską Czapką przyjechały trzy
niezwykłe osoby. Numer jeden - mężczyzna w

background image

okularach, szortach i rozkosznej jedwabnej koszuli
koloru suszonej śliwki! Numer dwa - kobieta z
kompletnie wyskubanymi brwiami, w sandałach i kusej
sukience z falbankami, obwieszona sznurami
sztucznych egipskich paciorków. Numer trzy - grubas w
ubraniu koloru lawendy i takich samych butach.
Podejrzewam, że są przyjaciółmi naszego pana
Ellsworthy'ego! Autor kroniki towarzyskiej doniósłby:
"Krąży pogłoska, że dzisiejszej nocy odbędzie się
rozpustna zabawa na Łące Czarownic".
- Nie dopuszczę do tego! - zawołał lord Whitfield,
siniejąc ze złości.
- Nie możesz temu zapobiec, kochanie. Łąka Czarownic
jest własnością publiczną.
- Nie życzę sobie, żeby odbywały się tu te bezbożne
rytuały! Skomentuję to w "Scandals". - Milczał przez
chwilę, a potem dodał: - Przypomnij mi, żebym to
zanotował i nakłonił Siddely'ego do napisania artykułu.
Muszę jutro pojechać do miasta.
- Kampania lorda Whitfielda przeciwko czarnej magii -
powiedziała Bridget ironicznie. - W małym
prowincjonalnym miasteczku nadal pokutują relikty
ś

redniowiecznych zabobonów.

Lord Whitfield spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem
odwrócił się i wszedł do domu.
- Powinnaś lepiej wypełniać swoje obowiązki, Bridget!
- zażartował Luke.
- Co masz na myśli?
- Szkoda byłoby, żebyś straciła swoją posadę! Nie masz
jeszcze w ręku tych stu tysięcy. Dotyczy to również

background image

brylantów i pereł. Na twoim miejscu darowałbym sobie
te sarkastyczne uwagi aż do wesela.
Spojrzała na niego chłodno.
- Jesteś taki troskliwy, Luke. To miło z twojej strony, że
tak bardzo przejmujesz się moją przyszłością!
- śyczliwość i rozwaga zawsze były moją mocną stroną.
- Nie zauważyłam tego.
- Nie? Zaskakujesz mnie.
- Co dzisiaj robiłeś? - spytała Bridget, zrywając liść z
jakiegoś krzaka.
- Wykonywałem zwykłe obowiązki detektywa.
- Czy do czegoś doszedłeś?
- Tak i nie, jak mawiają politycy. Á propos, czy masz w
domu jakieś narzędzia?
- Chyba tak. Jakiego rodzaju?
- Och, jakieś małe i poręczne. Czy mógłbym je
zobaczyć?
Po dziesięciu minutach Luke miał już w kieszeni
wybrane przez siebie narzędzia.
- To mi wystarczy - powiedział.
- Czy zamierzasz włamać się do czyjegoś domu?
- Być może.
- Jesteś strasznie tajemniczy.
- No cóż, przecież sytuacja aż jeży się od trudności.
Znalazłem się w okropnym położeniu. Sądzę, że po
naszej drobnej utarczce w sobotę powinienem się stąd
wynieść.
- Owszem, gdybyś chciał zachować się jak dżentelmeni
- Jednakże przeświadczenie, że trafiłem na świeży trop
maniakalnego mordercy, zmusza mnie do pozostania.

background image

Jeśli przyszedł ci do głowy jakiś przekonujący powód,
dla którego miałbym opuścić wasz dom i zamieszkać w
gospodzie Pod Błazeńską Czapką, to na litość boską,
wyrzuć to z siebie.
Bridget potrząsnęła głową.
- To niemożliwe. Przecież jesteś moim kuzynem i tak
dalej. Poza tym w gospodzie są tylko trzy gościnne
pokoje, które zajmują obecnie przyjaciele pana
Ellsworthy'ego.
- Zatem jestem zmuszony zostać tutaj, nawet jeśli
sprawi ci to przykrość.
Bridget uśmiechnęła się do niego słodko.
- Bynajmniej. Lubię towarzystwo adorujących mnie
mężczyzn.
- To był... - zaczął Luke - cios poniżej pasa. Uwielbiam
w tobie to, Bridget, że nie masz w sobie cienia
ż

yczliwości. No, dobrze. Odrzucony adorator pójdzie

teraz przebrać się do kolacji.
Wieczór upłynął w spokoju. Luke zaskarbił sobie
jeszcze większe uznanie lorda Whitfielda, słuchając z
pozornym zainteresowaniem jego powtarzających się co
dzień tyrad.
- Długo was nie było - powiedziała Bridget, kiedy
weszli do salonu.
- Lord Whitfield mówił tak ciekawie, że czas upłynął
nam błyskawicznie - wyjaśnił Luke. - Opowiadał mi o
początkach swojej pierwszej gazety.
- Te małe drzewka owocowe w doniczkach są po prostu
cudowne - oznajmiła pani Anstruther. - Powinieneś
posadzić je wzdłuż tarasu, Gordon.

background image

Od tego momentu rozmowa potoczyła się zwykłym
torem. Luke opuścił towarzystwo dość wcześnie. Nie
położył się jednak do łóżka. Miał inne plany. Kiedy
wybiła dwunasta, zszedł bezszelestnie po schodach,
minął bibliotekę i przez okno wydostał się na zewnątrz.
Nadal wiał porywisty wiatr, a jego gwałtowne
podmuchy przeplatały się z krótkimi okresami ciszy.
Pędzące po niebie chmury co chwila przesłaniały
księżyc, więc ziemia na przemian tonęła w ciemności
lub w jasnej poświacie.
Luke szedł do mieszkania pana Ellsworthy'ego okrężną
drogą. Widział szansę przeprowadzenia drobnego
dochodzenia. Był pewny, że ten szczególny wieczór
Ellsworthy spędza poza domem w towarzystwie swych
przyjaciół. Z pewnością postanowili uczcić noc
ś

więtojańską jakąś uroczystą ceremonią. Miał więc

okazję, by przeszukać jego mieszkanie.
Przeskoczył przez dwa murowane ogrodzenia, dotarł na
tyły budynku i wyjął z kieszeni odpowiednie narzędzia.
Znalazł okno kuchenne, które udało mu się wyważyć.
W kilka minut później odsunął zapadkę, otworzył okno
i wślizgnął się do środka.
Miał w kieszeni latarkę. Zapalał ją na sekundę tylko
wtedy, kiedy musiał oświetlić sobie drogę, by nie wpaść
na jakiś mebel.
Po piętnastu minutach przekonał się, że dom jest pusty.
Z uśmiechem zadowolenia przystąpił do realizacji
swego przedsięwzięcia.
Przeszukał dokładnie wszystkie dostępne zakątki
mieszkania. W zamkniętej na klucz szufladzie natrafił

background image

na ukryte pod kilkoma niewinnymi akwarelami
artystyczne szkice, na których widok uniósł brwi i
gwizdnął. Korespondencja pana Ellsworthy'ego nie
wniosła do sprawy nic nowego. Dokonał jednak
ciekawego odkrycia na półce z książkami.
Znalazł trzy drobne, lecz interesujące przedmioty.
Pierwszym z nich był notesik, w którym na dwa dni
przed śmiercią chłopca ktoś nabazgrał ołówkiem:
"Załatwić sprawę z Tommym Pierce'em". Drugim -
naszkicowany pastelami portret Amy Gibbs, na której
twarzy widniał wściekle czerwony krzyż. Trzecim -
buteleczka syropu na kaszel. śaden z nich nie był
rozstrzygającym dowodem, ale wszystkie razem
wydawały się interesujące.
Odkładając przedmioty na miejsce, Luke nagle
zesztywniał i zgasił latarkę.
Usłyszał zgrzyt przekręcanego w zamku klucza.
Podszedł do uchylonych drzwi pokoju i wyjrzał na
korytarz. Miał nadzieję, że Ellsworthy pójdzie prosto na
górę.
Boczne drzwi otworzyły się i do domu wszedł
Ellsworthy, zapalając po drodze światło w korytarzu.
Kiedy Luke dostrzegł jego twarz, wstrzymał
gwałtownie oddech.
Ellsworthy zmienił się nie do poznania. Z pianą na
ustach i dziwnym wyrazem obłędnej radości na twarzy
przemierzał korytarz drobnymi, tanecznymi kroczkami.
Luke'a najbardziej zaszokował widok jego rąk,
pokrytych ciemnoczerwonymi plamami,
przypominającymi barwą zaschniętą krew...

background image

Ellsworthy zniknął na schodach. Zaraz potem na
korytarzu zgasło światło.
Luke odczekał chwilę, a potem ostrożnie wymknął się
do kuchni i wyślizgnął przez okno na zewnątrz. Spojrzał
na dom, który tonął w ciemności i ciszy.
- Mój Boże - szepnął, biorąc głęboki oddech - ten
człowiek jest kompletnie obłąkany! Ciekawe, co robił?
Przysiągłbym, że miał krew na rękach!
Obszedł miasteczko i ruszył w kierunku Ashe Manor.
Kiedy skręcał w boczną ścieżkę, usłyszał nagle szelest
liści i gwałtownie się odwrócił.
- Kto tam?
Zza drzewa wynurzyła się jakaś wysoka postać otulona
ciemnym płaszczem. Wyglądała tak niesamowicie, że
Luke'owi z przerażenia zamarło serce. Po chwili
rozpoznał osłoniętą kapturem pociągłą, bladą twarz.
- Bridget? Ale mnie przestraszyłaś!
- Gdzie byłeś? - spytała ostro. - Widziałam, jak
wychodziłeś z domu.
- I śledziłaś mnie?
- Nie. Byłeś zbyt daleko. Czekałam, aż będziesz wracał.
- Postąpiłaś cholernie nierozsądnie - burknął Luke.
- Gdzie byłeś? - powtórzyła z irytacją.
- Zrobiłem nalot na dom pana Ellsworthy'ego! -
wyjaśnił wesoło. Bridget wstrzymała oddech.
- Czy... coś znalazłeś?
- Sam nie wiem. Dowiedziałem się nieco więcej o tym
ś

wintuchu, o jego zamiłowaniu do pornografii i tak

dalej. Poza tym wpadły mi w ręce trzy przedmioty,
które mogą być interesujące.

background image

Bridget z uwagą wysłuchała szczegółowej opowieści
Luke'a o wynikach jego poszukiwań.
- Mimo wszystko to nie są zbyt przekonujące dowody -
zakończył. - Posłuchaj, Bridget, kiedy zamierzałem już
wyjść, wrócił Ellsworthy. Zapewniam cię, że ten
człowiek jest kompletnie obłąkany!
- Naprawdę tak uważasz?
- Widziałem jego twarz... tego nie da się opisać! Bóg
jeden wie, co on robił! Był w stanie obłędnego,
delirycznego podniecenia. I miał poplamione ręce.
Przysiągłbym, że to była krew.
Bridget zadrżała.
- To przerażające... - wyszeptała.
- Nie powinnaś była sama wychodzić z domu -
powiedział Luke z gniewem. - To czyste szaleństwo.
Przecież ktoś mógł roztrzaskać ci głowę.
Bridget roześmiała się niepewnie.
- Ciebie to również dotyczy, mój drogi.
- Ja potrafię o siebie zadbać.
- Ja też jestem w tym dobra. Niełatwo zrobić mi
krzywdę. Zerwał się silny, porywisty wiatr.
- Zdejmij ten kaptur - zażądał nagle Luke.
- Po co?
Luke gwałtownym ruchem zdarł z niej płaszcz. Wiatr
rozwiał jej włosy. Patrzyła na niego, z trudem łapiąc
oddech.
- Bezwzględnie brak ci miotły, Bridget - powiedział. -
Takie właśnie odniosłem wrażenie, kiedy ujrzałem cię
po raz pierwszy. - Przyglądał jej się przez chwilę, a
potem dodał: - Jesteś okrutną diablicą.

background image

Z głębokim westchnieniem zniecierpliwienia rzucił
płaszcz w jej kierunku.
- Włóż go. Wracamy do domu.
- Zaczekaj...
- Dlaczego? Podeszła do niego bliżej.
- Ponieważ mam ci coś do powiedzenia - zaczęła
urywanym szeptem. - Dlatego właśnie czekałam na
ciebie tutaj... a nie w rezydencji. Chciałam ci to
powiedzieć teraz... zanim wejdziemy do środka... na
teren posiadłości Gordona...
- Słucham?
Wydała z siebie krótki, szyderczy śmiech.
- Och, to całkiem proste. Wygrałeś, Luke. To wszystko!
- Co masz na myśli? - spytał ostro.
- Nie zamierzam już zostać lady Whitfield.
- Naprawdę? - spytał, podchodząc do niej bliżej.
- Owszem, Luke.
- Wyjdziesz za mnie?
- Tak.
- Ciekaw jestem, dlaczego?
- Sama nie wiem. Mówisz mi takie okropne rzeczy... a
ja chyba to lubię...
Wziął ją w ramiona i pocałował.
- Ten świat jest kompletnie zwariowany!
- Czy jesteś szczęśliwy, Luke?
- Nieszczególnie.
- Czy sądzisz, że kiedykolwiek będziesz ze mną
szczęśliwy?
- Nie mam pojęcia. Ale zaryzykuję.
- Tak... czuję to samo... Luke wziął ją pod rękę.

background image

- Zachowujemy się dość dziwnie, kochanie. Chodź.
Może rano odzyskamy rozum.
- Tak... niezbadane są koleje losu... - Spojrzała pod nogi
i zatrzymała się gwałtownie. - Luke... Luke... co to
jest...?
Księżyc właśnie wyłonił się zza chmury. Luke dojrzał
obok drżącej stopy Bridget jakiś niewyraźny kształt.
Z okrzykiem zdumienia wysunął rękę spod ramienia
Bridget i przyklęknął. Potem spojrzał na kolumnę
bramy. Ananas zniknął.
Podniósł się szybko. Bridget stała nieruchomo,
przyciskając dłonie do ust.
- To szofer... Rivers - powiedział Luke. - Nie żyje...
- Ta okropna, kamienna rzeźba była od pewnego czasu
obluzowana. .. pewnie wiatr zwalił ją na niego.
Luke potrząsnął głową.
- To nie wiatr... Och! To miało wyglądać na kolejny
nieszczęśliwy wypadek! Ale to tylko pozory. To znów
ten morderca...
- Nie... nie, Luke.
- Zapewniam cię, że to on. W lepkiej papce na jego
potylicy wyczułem ziarenka piasku. A przecież tu w
pobliżu nie ma piasku. Mówię ci, Bridget... ktoś zaczaił
się na niego obok tej bramy i zdzielił w głowę, kiedy
koło niego przechodził w drodze do swojego domku.
Potem położył ciało na ziemi i zepchnął na nie tego
kamiennego ananasa.
- Luke... masz krew na rękach... - wyjąkała Bridget
słabym głosem.

background image

- Ktoś inny też miał krew na rękach - powiedział Luke
posępnie. - Wiesz, co dziś po południu przyszło mi do
głowy... że gdyby popełniono jeszcze jedną zbrodnię, z
pewnością wiedzielibyśmy, kto jest mordercą. I wiemy!
Ellsworthy! Cały wieczór spędził poza domem, a kiedy
wrócił, pląsał i podrygiwał jak opętany.... miał ręce
poplamione krwią... i wyraz twarzy maniakalnego
mordercy...
Bridget opuściła wzrok i zadrżała.
- Biedny Rivers... - wyszeptała.
- Tak, biedny - przytaknął Luke ze współczuciem. -
Miał cholernego pecha. Ale na tym koniec, Bridget!
Teraz wszystko już wiemy i dopadniemy go!
Zauważył, że Bridget nagle się zachwiała, więc
podbiegł do niej, by ją podtrzymać.
- Luke, jestem przerażona... - wyjąkała dziecinnym
głosem.
- Już po wszystkim, kochanie - uspokajał ją Luke. - Już
po wszystkim...
- Bądź dla mnie dobry... proszę. Tyle razy mnie w życiu
zraniono.
- Raniliśmy się nawzajem, ale to się już nigdy nie
powtórzy.

XVII
ROZMOWA Z LORDEM WHITFIELDEM

- To niezwykłe - powiedział doktor Thomas,
spoglądając na Luke'a, który siedział po drugiej stronie

background image

biurka w jego gabinecie lekarskim. - Naprawdę
niezwykłe! Mówi pan poważnie, panie Fitzwilliam?
- Najzupełniej. Z całym przekonaniem twierdzę, że
Ellsworthy jest niebezpiecznym szaleńcem.
- Nie zwracałem szczególnej uwagi na tego człowieka.
Muszę jednak przyznać, że nie jest on chyba całkiem
zdrowy psychicznie.
- Osobiście określiłbym to znacznie dosadniej -
oświadczył Luke ponuro.
- Naprawdę wierzy pan, że ten Rivers został
zamordowany?
- Tak. Czy zauważył pan w ranie ziarenka piasku?
Doktor Thomas kiwnął potakująco głową.
- Kiedy powiedział mi pan o swoim spostrzeżeniu,
obejrzałem ją bardzo dokładnie. Muszę przyznać, że
miał pan rację.
- To wyraźnie dowodzi, że wypadek został
upozorowany, a ten człowiek zginął od uderzenia
woreczkiem z piaskiem... albo przynajmniej został nim
ogłuszony.
- Niekoniecznie.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
Doktor Thomas usiadł wygodniej i splótł dłonie.
- Przypuśćmy, że w ciągu dnia Rivers leżał na jakimś
piaszczystym skrawku ziemi, których jest sporo w tych
stronach. To by tłumaczyło obecność ziarenek piasku w
jego włosach.
- Człowieku, zapewniam pana, że został zamordowany!
- Pańskie zapewnienia jeszcze niczego nie dowodzą -
odparł doktor Thomas oschle.

background image

- Pan chyba nie wierzy w ani jedno moje słowo -
powiedział Luke, z trudem opanowując rozdrażnienie.
- Musi pan przyznać, panie Fitzwilliam, że to dość
nieprawdopodobna historia - odparł doktor Thomas z
pobłażliwym uśmiechem. - Utrzymuje pan, że
Ellsworthy zamordował pokojówkę, małego chłopca,
pijanego oberżystę, mojego wspólnika, a teraz tego
Riversa.
- A pan w to nie wierzy?
Doktor Thomas wzruszył ramionami.
- Wiem co nieco na temat przypadku doktora
Humbleby'ego. Moim zdaniem to absolutnie
wykluczone, żeby Ellsworthy mógł spowodować jego
ś

mierć, a pan nie ma żadnych przekonujących

dowodów, że to zrobił.
- Nie mam pojęcia, jak zdołał tego dokonać - przyznał
Luke - ale to wszystko pasuje do relacji panny
Pinkerton.
- Twierdzi pan również, że Ellsworthy podążył za nią do
Londynu i przejechał ją samochodem. I tym razem nie
ma pan na to ani cienia dowodu! No cóż, cała ta sprawa
wydaje się po prostu fantazją!
- Skoro już wiem, jak wygląda sytuacja, muszę zdobyć
dowody - powiedział Luke ostro. - Jutro jadę do
Londynu na spotkanie z moim starym przyjacielem.
Dwa dni temu przeczytałem w gazecie, że został
mianowany zastępcą komisarza policji. Dobrze mnie
zna, więc wysłucha uważnie tego, co mam mu do
powiedzenia. Jestem pewny, że zarządzi w tej sprawie
drobiazgowe śledztwo.

background image

Doktor Thomas z zadumą pogładził się po brodzie.
- No, dobrze... to niewątpliwie wiele wyjaśni. Jeśli się
okaże, że popełnił pan błąd...
- Więc pan stanowczo nie wierzy w ani jedno moje
słowo?
- W seryjne morderstwa? - Doktor Thomas uniósł brwi.
- Szczerze mówiąc, panie Fitzwilliam, nie wierzę. Cała
ta sprawa jest zbyt fantastyczna.
- Fantastyczna? Być może. Ale musi pan przyznać, że
trzyma się kupy. O ile się przyjmie, że wersja panny
Pinkerton jest zgodna z prawdą.
Doktor Thomas potrząsnął głową i znów lekko się
uśmiechnął.
- Gdyby pan znał te stare panny tak dobrze jak ja... -
mruknął. Luke wstał, starając się zapanować nad
irytacją.
- Tak czy owak, pańskie nazwisko pasuje do pana -
powiedział. - Jest pan niewątpliwie niewiernym
Tomaszem!
- Niech pan mi dostarczy kilku dowodów, przyjacielu -
odparł Thomas z rozbawieniem. - To wszystko, o co
proszę. Nie akceptuję rozwlekłej, melodramatycznej
historyjki, opartej na domysłach jakiejś starszej pani.
- Domysły starszych pań niejednokrotnie się
sprawdzały. Moja ciotka Mildred była wprost
niesamowita! Czy ma pan jakieś ciotki, doktorze?
- Nie.
- To wielki błąd! - powiedział Luke. - Każdy człowiek
powinien mieć ciotki. Są przykładem triumfu sfery
domysłów nad logiką. Ciotki często wiedzą, że pan A.

background image

jest oszustem, ponieważ przypomina im pewnego
nieuczciwego lokaja, który kiedyś u nich służył. Inni,
rozsądni ludzie twierdzą, że taki zacny człowiek jak pan
A. nie może być oszustem. Ale te starsze panie zawsze
mają rację.
Doktor Thomas znów uśmiechnął się pobłażliwie.
- Czy nie rozumie pan, że jestem policjantem, a nie
kompletnym amatorem? - spytał Luke z rosnącym
rozdrażnieniem.
- W Mayang Straits! - mruknął doktor Thomas z
uśmiechem.
- Zbrodnia jest zbrodnią, nawet w Mayang Straits.
- Ależ oczywiście.
Luke opuścił gabinet doktora Thomasa, z trudem
tłumiąc gniew.
- No, jak ci poszło? - spytała Bridget, kiedy do niej
podszedł.
- Nie uwierzył mi - odparł Luke. - Ale po namyśle
dochodzę do wniosku, że nie jest to bynajmniej
zaskakujące. To fantastyczna historia bez żadnych
dowodów. Doktor Thomas zdecydowanie nie jest typem
człowieka, który wierzy w nieprawdopodobne historie!
- Czy ktokolwiek inny ci uwierzy?
- Pewnie nie, ale kiedy jutro spotkam się ze starym
Billym Bonesem, sprawa ruszy z miejsca. Sprawdzą
naszego długowłosego przyjaciela Ellsworthy'ego i w
końcu do czegoś dojdą.
- Czy nie przedwcześnie odkrywamy nasze karty? -
spytała Bridget z zadumą.

background image

- Zostaliśmy do tego zmuszeni. Nie możemy... po prostu
nie wolno nam dopuścić do kolejnych morderstw.
Bridget zadrżała.
- Na miłość boską, Luke, bądź ostrożny.
- Przez cały czas zachowuję ostrożność. Nie spaceruję
w pobliżu bram ozdobionych kamiennymi ananasami,
unikam po zmroku samotnych spacerów po lesie,
uważam, co jem i co piję. Znam się na tym.
- Okropna jest świadomość, że ktoś zamierza cię zabić.
- Byleby tylko nie zamierzał zabić ciebie, kochanie.
- Być może zagraża to również mnie.
- Nie sądzę. Ale nie chcę ryzykować! Czuwam nad tobą
jak staroświecki anioł stróż.
- Czy nie powinniśmy zawiadomić tutejszej policji?
Luke zastanawiał się przez chwilę.
- Nie. Myślę, że lepiej zwrócić się wprost do Scotland
Yardu.
- Tak właśnie uważała panna Pinkerton - mruknęła
Bridget.
- Owszem, ale ja będę się miał na baczności.
- Wiem, co jutro zrobię - oznajmiła Bridget. - Zmuszę
Gordona, żeby poszedł coś kupić w sklepie tej kanalii.
- śeby się w ten sposób upewnić, że nasz kochany pan
Ellsworthy nie czatuje na mnie na schodach Whitehall?
- O to mi właśnie chodzi.
- A w sprawie Whitfielda... - zaczął Luke z
zakłopotaniem.
- Odłóżmy to do twojego powrotu z Londynu - odparła
pospiesznie Bridget. - Wtedy wszystko załatwimy.
- Czy myślisz, że bardzo się przejmie?

background image

- No cóż... - Bridget przez chwilę rozważała w myślach
tę kwestię. - Będzie rozdrażniony.
- Rozdrażniony? Na Boga! Czy to nie jest zbyt łagodne
określenie?
- Nie. Widzisz, Gordon nie lubi być rozdrażniony. To
wyprowadza go z równowagi!
- Czuję się w całej tej sprawie dość niezręcznie - wyznał
Luke.
To uczucie dominowało w jego umyśle, kiedy tego
wieczora przygotowywał się do wysłuchania po raz
dwudziesty opowieści lorda Whitfielda o samym sobie.
Musiał przyznać, że ukradzenie narzeczonej
człowiekowi, który gości go w swym domu, jest
łajdactwem. Nadal jednak uważał, że taki pompatyczny,
napuszony błazen jak lord Whitfield nie powinien nawet
marzyć o Bridget!
Tak bardzo jednak dręczyły go wyrzuty sumienia, że
słuchał wynurzeń lorda Whitfielda ze szczególną uwagą
i w rezultacie zrobił na swym gospodarzu niezwykle
korzystne wrażenie.
Lord Whitfield był tego wieczora w wyśmienitym
nastroju. Śmierć byłego szofera wcale go nie
przygnębiła, a nawet poprawiła mu humor.
- Mówiłem, że ten człowiek źle skończy - oznajmił
triumfalnie, unosząc kieliszek porto do światła i patrząc
przez szkło przymrużonymi oczami. - Czy nie
powiedziałem tak wczoraj wieczorem?
- Owszem, istotnie, sir.
- I miałem rację! To zdumiewające, jak często mam
rację!

background image

- To musi być dla pana wspaniałe uczucie - powiedział
Luke.
- Miałem naprawdę cudowne życie... tak cudowne!
Moja droga była usłana różami. Zawsze głęboko
wierzyłem w Opatrzność. Na tym polega cała tajemnica,
Fitzwilliam.
- Tak?
- Jestem człowiekiem religijnym. Wierzę w dobro, zło i
w wiekuistą sprawiedliwość. Nie ma najmniejszej
wątpliwości, Fitzwilliam, że istnieje coś takiego jak
sprawiedliwość boska!
- Ja również wierzę w sprawiedliwość - powiedział
Luke.
Lord Whitfield, jak zwykle, nie był zainteresowany tym,
w co wierzą inni.
- Postępuj uczciwie wobec swego Stwórcy, a Stwórca
będzie postępował uczciwie wobec ciebie! Zawsze
byłem przyzwoitym człowiekiem. Dawałem pieniądze
na cele dobroczynne i uczciwie dorobiłem się swego
majątku. Wszystko osiągnąłem własnymi siłami!
Zapewne pamięta pan, że kiedy biblijni patriarchowie
zaczynali dobrze prosperować, ich trzody się
powiększały, a ich wrogów dosięgała kara!
- Tak, istotnie - przyznał Luke z trudem tłumiąc
ziewnięcie.
- To nadzwyczajne... i godne uwagi - powiedział lord
Whitfield - że wrogów przyzwoitego człowieka dosięga
zły los! Na przykład wczoraj. Ten typ mi ubliża... nawet
posuwa się tak daleko, by podnieść na mnie rękę. I co
się dzieje? Gdzie jest dzisiaj? - Przerwał na chwilę

background image

swoją tyradę, a potem uroczystym tonem sam
odpowiedział na swoje pytanie: - Nie żyje! Dosięgną!
go gniew boży!
- To chyba niewspółmiernie wysoka kara za kilka
nierozważnych słów, które wypowiedział wypiwszy o
jedną szklankę za dużo - powiedział Luke, z trudem
unosząc powieki.
Lord Whitfield potrząsnął głową.
- Zawsze tak się dzieje! Kara jest szybka i okrutna.
Moje twierdzenie oparte jest na źródłach. Jak pan
zapewne pamięta, niedźwiedzie pożarły dzieci, które
wyśmiewały się z proroka Elizeusza. Taki jest naturalny
porządek rzeczy.
- Zawsze uważałem, że i ta kara była niewspółmiernie
wysoka.
- Nie, nie. Patrzy pan na to ze złego punktu widzenia.
Elizeusz był wielkim i świętym człowiekiem. Nikt nie
miał prawa z niego drwić i żyć dalej! Ja to rozumiem,
bo znam to z własnego doświadczenia!
Luke spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Początkowo nie mogłem w to uwierzyć - powiedział
lord Whitfield półgłosem. - Ale działo się tak za
każdym razem! Moi wrogowie i oszczercy zostali
pognębieni i wytępieni.
- Wytępieni?
Lord Whitfield kiwnął głową i wypił łyk porto.
- Jeden po drugim. Weźmy na przykład tego chłopca.
Natknąłem się na niego w moim ogrodzie... wówczas u
mnie pracował. Czy wie pan, co on robił? Przedrzeźniał
mnie... MNIE! Wyśmiewał się ze mnie! Kroczył

background image

dumnie jak paw tam i z powrotem na oczach
zgromadzonych gapiów. Kpił ze mnie na terenie mojej
własnej posiadłości! Wie pan, co mu się przydarzyło?
W niecałe dziesięć dni później wypadł z okna i zginął
na miejscu! Potem ten łotr, Carter... pijak i oszczerca.
Przyszedł tu kiedyś i zaczął mnie lżyć. Co się z nim
stało? W tydzień później już nie żył. Utonął w rzecznym
mule. Później ta pokojówka... Odszczekiwała mi się
podniesionym głosem. Wkrótce spotkała ją zasłużona
kara. Przez pomyłkę wypiła truciznę! Mógłbym
przytoczyć panu znacznie więcej takich przykładów.
Humbleby ośmielił mi się sprzeciwić w sprawie
systemu nawadniania. Umarł na zakażenie krwi. Och, to
ciągnie się od wielu lat... na przykład pani Horton
zachowywała się wobec mnie obraźliwie i niebawem
zeszła z tego świata. - Przerwał i wychyliwszy się do
przodu, podał swemu gościowi karafkę z porto. - Tak -
mruknął. - Wszyscy nie żyją. To zdumiewające,
prawda?
Luke spojrzał na niego uważnie. Nagle przyszło mu do
głowy potworne, niewiarygodne podejrzenie! Ujrzał w
zupełnie nowym świetle tego niskiego, tłustego
mężczyznę, który siedział u szczytu stołu i patrzył na
niego z triumfalnym uśmiechem.
Przez umysł Luke'a przemknęły chaotyczne
wspomnienia. Przypomniał sobie słowa majora
Hortona: "Lord Whitfield zachował się bardzo
ż

yczliwie. Przysłał winogrona i brzoskwinie z własnej

oranżerii". To właśnie miłosierny lord Whitfield
zlitował się nad Tommym Pierce'em i pozwolił go

background image

zatrudnić przy myciu okien w bibliotece. To lord
Whitfield, na krótko przed śmiercią doktora
Humbleby'ego, odwiedził Instytut Wellermana Kreutza,
zajmujący się wytwarzaniem surowicy i hodowlą
bakterii. Wszystko wskazuje na jednego człowieka,
którego on jak skończony głupiec nawet nie
podejrzewał...
Na twarzy lorda Whitfielda nadal malował się radosny,
niczym nie zmącony uśmiech.
- Oni wszyscy umierają - oznajmił, kiwając znacząco
głową.

XVIII
KONFERENCJA W LONDYNIE

Sir William Ossington, którego serdeczni koledzy z
dawnych lat nazywali Billy Bones*, spojrzał z
niedowierzaniem na swojego przyjaciela.
- Czy nie dość miałeś zbrodni w Mayang? - spytał z
niedowierzaniem. - Czy wróciłeś do domu, żeby
wykonywać za nas robotę?
- W Mayang nie zdarzały się seryjne zbrodnie -
oznajmił Luke. - Teraz mam do czynienia z
człowiekiem, który popełnił co najmniej sześć
morderstw, a nikt go nawet nie podejrzewa!
Sir William westchnął.
- To się zdarza. Czy mordował swoje żony?
- Nie, nie jest tego typu człowiekiem. Nie uważa się
jeszcze za Boga, ale niebawem to nastąpi.
- Szaleniec?

background image

- Och, bezsprzecznie.
- Ach! Ale zapewne nie został oficjalnie uznany za
człowieka obłąkanego. A to, jak wiesz, stanowi różnicę.
- Jestem pewien, że zdaje sobie sprawę z charakteru
swoich czynów i z możliwych konsekwencji - oznajmił
Luke.
- No właśnie - przyznał Billy Bones.
- No cóż, nie zagłębiajmy się w zawiłości proceduralne.
Nie doszliśmy jeszcze do tego etapu. I być może nigdy
nam się to nie uda. Chcę od ciebie, przyjacielu, tylko
kilku faktów. W dniu derbów, między piątą a szóstą po
południu doszło do ulicznego wypadku. Samochód
przejechał na Whitehall pewną starszą panią i nie
zatrzymał się. Nazywała się Lavinia Pinkerton. Chcę,
ż

ebyś wygrzebał wszystkie możliwe szczegóły

dotyczące tej sprawy.
- Mogę je dla ciebie zaraz zdobyć - obiecał sir William
z westchnieniem. - Dwadzieścia minut powinno mi na
to wystarczyć.
Dotrzymał słowa. W niespełna dwadzieścia minut
później Luke rozmawiał z oficerem policji
prowadzącym tę sprawę.
- Owszem, sir, pamiętam szczegóły. Większość z nich
spisałem na tej kartce. - Luke uważnie przeczytał jego
notatki. - Wszczęto dochodzenie. Koronerem był pan
Satcherverell. Wina kierowcy samochodu nie ulega
wątpliwości.
- Czy udało wam się go znaleźć?
- Nie, sir.
- Jakiej marki był ten samochód?

background image

- Prawie na pewno duży rolls, którego prowadził szofer.
Wszyscy świadkowie zajścia są co do tego jednomyślni.
Większość ludzi wie, jak wygląda rolls.
- Nie macie numerów rejestracyjnych?
- Nie, niestety nikt nie zwrócił na nie uwagi. Ktoś nam
podał numer FZX 4498, ale to nie był właściwy numer.
Jakaś kobieta zauważyła go i wspomniała o tym innej
kobiecie, która z kolei przekazała go mnie. Nie wiem,
czy ta druga kobieta błędnie go zapisała, ale tak czy
owak nie był to właściwy numer.
- Skąd pan o tym wie? - spytał Luke ostro.
Młody oficer uśmiechnął się szeroko.
- FZX 4498 to numer samochodu lorda Whitfielda. W
owym czasie stał zaparkowany przed Boomington
House, a szofer jadł podwieczorek. Ma doskonałe alibi.
Co do niego nie mamy żadnych wątpliwości, a
samochód odjechał sprzed budynku dopiero o 6.30,
kiedy jego lordowska mość stamtąd wyszedł.
- Rozumiem - powiedział Luke.
- Niestety, stało się to, co zwykle, sir - rzekł oficer z
westchnieniem. - Połowa świadków zniknęła, zanim
komisarz zdążył dotrzeć na miejsce wypadku i zebrać
szczegółowe informacje.
Sir William kiwnął potakująco głową.
- Przypuszczamy, że musiał to być podobny numer i że
zaczynał się prawdopodobnie od dwóch czwórek.
Robiliśmy, co w naszej mocy, ale nie trafiliśmy na trop
ż

adnego samochodu. Wszyscy właściciele samochodów

o podobnych numerach mieli przekonujące alibi.

background image

Sir William spojrzał na Luke'a pytającym wzrokiem.
Luke potrząsnął głową.
- Dziękuję, Bonner, to wszystko - powiedział sir
William. Kiedy oficer wyszedł z pokoju, Billy Bones
znów spojrzał pytająco na Luke'a.
- O co tu chodzi, Fitz?
Luke westchnął.
- Wszystko się zgadza. Lavinia Pinkerton przyjechała
do Londynu, żeby opowiedzieć bystrym pracownikom
Scotland Yardu o perfidnym mordercy. Nie wiem,
czybyście jej wysłuchali... pewnie nie...
- Moglibyśmy to zrobić - odparł sir William. - Wiele
informacji dociera do nas w taki właśnie sposób. Nigdy
nie lekceważymy pogłosek ani plotek.
- Tak też zapewne rozumował morderca. Nie chciał
ryzykować, więc zabił Lavinię Pinkerton. I choć jakaś
kobieta była na tyle spostrzegawcza, by zapamiętać
numer jego samochodu, nikt jej nie uwierzył.
Billy Bones podskoczył na swym krześle.
- Nie myślisz chyba...
- Owszem, myślę. Założę się, o co zechcesz, że to lord
Whitfield ją przejechał. Nie mam pojęcia, jak tego
dokonał. Szofer jadł podwieczorek. Lord musiał więc
wymknąć się z budynku, zabierając ze sobą jego
czapkę. Ale zrobił to, Billy!
- Niemożliwe!
- Owszem, możliwe. O ile mi wiadomo, lord Whitfield
popełnił co najmniej siedem morderstw, a może
znacznie więcej.
- Niemożliwe - powtórzył sir William.

background image

- Mój drogi, on niemal chełpił się tym przede mną
wczoraj wieczorem!
- Więc jest szalony?
- Owszem, ale to przebiegły typ. Musicie zachować
ostrożność. Nie może się dowiedzieć, że go
podejrzewamy.
- Nie do wiary... - mruknął Billy Bones.
- Ale to prawda! - zawołał Luke, kładąc dłoń na
ramieniu przyjaciela. - Posłuchaj, Billy, stary druhu,
musimy wreszcie się do tego zabrać. Oto fakty.
Odbyli długą i wyczerpującą rozmowę.
Nazajutrz wczesnym rankiem Luke wrócił do
Wychwood. Mógł przyjechać poprzedniego wieczora,
ale w zaistniałych okolicznościach nie chciał spędzać
nocy pod dachem lorda Whitfielda i korzystać z jego
gościnności.
Jadąc przez Wychwood zatrzymał się przed domem
panny Waynflete. Pokojówka, która otworzyła mu
drzwi, spojrzała na niego ze zdumieniem. Potem
wprowadziła go do małej jadalni, w której panna
Waynflete siedziała przy śniadaniu.
Lekko zdziwiona, wstała od stołu, by go powitać.
- Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze -
powiedział Luke, nie tracąc czasu.
Obejrzał się za siebie. Pokojówka wyszła z pokoju,
zamykając za sobą drzwi.
- Chciałbym o coś panią spytać, panno Waynflete. To
sprawa dość osobista, ale myślę, że wybaczy mi pani.
- Proszę pytać, o co pan tylko zechce. Z pewnością ma
pan ku temu powody.

background image

- Dziękuję... - Zawahał się. - Chciałbym wiedzieć,
dlaczego przed laty zerwała pani zaręczyny z lordem
Whitfieldem?
Panna Waynflete nie spodziewała się takiego pytania.
Zaczerwieniła się i przyłożyła dłoń do piersi.
- Czy on coś panu mówił?
- Wspominał o jakimś ptaku - odparł Luke - któremu
skręcono kark...
- Tak powiedział? - spytała ze zdumieniem. - Więc
przyznał się? To nadzwyczajne!
- Niech mi pani o tym opowie.
- Dobrze. Ale proszę, żeby pan nigdy nie rozmawiał o
tym z nim... z Gordonem. To należy już do przeszłości...
wszystko przeminęło i poszło w niepamięć... nie
chciałabym tego odgrzebywać - spojrzała na niego
błagalnie.
Luke kiwnął potakująco głową.
- Chcę tylko zaspokoić własną ciekawość - powiedział.
- Nikomu nie powtórzę naszej rozmowy.
- Dziękuję. - Panna Waynflete odzyskała panowanie nad
sobą, a jej głos nabrał pewności. - To było tak. Miałam
małego kanarka, którego uwielbiałam i... po prostu
byłam zwariowana na jego punkcie, tak jak bywają
dziewczęta na punkcie swoich ukochanych zwierzątek.
Teraz zdaję sobie sprawę, że musiało to być irytujące
dla młodego mężczyzny.
- Owszem - przytaknął Luke, kiedy panna Waynflete na
chwilę przerwała.
- Gordon był zazdrosny o tego kanarka. Któregoś dnia
powiedział rozdrażniony: "Wydaje mi się, że wolisz

background image

tego ptaka ode mnie". A ja, dość nierozsądnie, ale takie
były dziewczęta w tamtych czasach, roześmiałam się i
trzymając kanarka na palcu, odparłam mniej więcej tak:
"Oczywiście, mały ptaszku, że kocham cię bardziej niż
tego dużego głuptasa! Naturalnie, że tak!" Wtedy... och,
to było przerażające... Gordon wyrwał mi kanarka z ręki
i skręcił mu kark! Przeżyłam straszny szok i nigdy tego
nie zapomnę!
Panna Waynflete wyraźnie pobladła.
- I dlatego zerwała pani zaręczyny? - spytał Luke.
- Tak. Straciłam do niego serce. Widzi pan, panie
Fitzwilliam... - Zawahała się. - Nie chodziło o sam
uczynek... mógł to zrobić w ataku zazdrości i gniewu,
ale odniosłam wtedy wrażenie, że sprawiło mu to
przyjemność... i to mnie tak okropnie przeraziło!
- Już wtedy... - mruknął Luke. - Już w tamtych
czasach...
Panna Waynflete położyła dłoń na jego ramieniu.
- Panie Fitzwilliam...
Dostrzegł w jej oczach przerażenie i powagę.
- To lord Whitfield popełnił te wszystkie morderstwa! -
powiedział. - Pani od początku o tym wiedziała,
prawda?.
Potrząsnęła energicznie głową.
- Nie miałam o tym pojęcia! Gdybym była pewna, to...
powiedziałabym o tym otwarcie... nie, to były obawy...
- A mimo to nie skierowała mnie pani na właściwy trop.
Splotła dłonie w geście wyrażającym bezradność.
- Jak mogłam? Jak? Przecież kiedyś go kochałam...
- Tak - powiedział Luke łagodnie. - Rozumiem.

background image

Odwróciła się, poszperała w swojej torebce i wyjęła z
niej małą, obrębioną koronką chusteczkę do nosa, którą
przycisnęła do oczu. Po chwili spojrzała na niego
dumnym, opanowanym wzrokiem.
- Bardzo się cieszę - zaczęła - że Bridget zerwała
zaręczyny. Zamierza wyjść za pana, prawda?
- Owszem.
- To znacznie lepszy wybór - powiedziała panna
Waynflete z pewną emfazą.
Luke nie był w stanie powstrzymać się od uśmiechu. Na
twarzy starszej pani pojawił się wyraz powagi i
niepokoju. Pochyliła się do przodu i znów położyła mu
dłoń na ramieniu.
- Bądźcie ostrożni - poprosiła. - Obydwoje musicie
zachować ostrożność.
- Chodzi pani o... lorda Whitfielda?
- Tak. Lepiej byłoby mu o niczym nie wspominać.
Luke zmarszczył czoło.
- Nie sądzę, by któreś z nas chciało zachować to przed
nim w tajemnicy.
- Och! Jakie to ma znaczenie? Czy pan nie zdaje sobie
sprawy, że on jest obłąkany... szalony. Nie pogodzi się z
tym... ani na chwilę! Gdyby coś jej się stało...
- Nic jej się nie stanie!
- Tak, wiem, ale proszę pamiętać, że pan nie jest dla
niego godnym przeciwnikiem! On jest przerażająco
przebiegły! Niech pan ją stąd natychmiast zabiera... w
tym jedyna nadzieja. Niech pan zmusi ją do wyjazdu za
granicę! Najlepiej wyjedźcie oboje!

background image

- Wystarczy, jeśli ona wyjedzie - rzekł Luke wolno. - Ja
muszę tu zostać.
- Obawiałam się, że pan to powie. Ale w każdym razie
niech pan ją zmusi do wyjazdu. Natychmiast!
- Myślę, że ma pani rację.
- Wiem, że mam rację! Niech pan ją stąd zabiera...
zanim będzie za późno.

XIX
ZERWANE ZARĘCZYNY

Bridget usłyszała, jak Luke zajeżdża pod dom. Wyszła
na schody, by go powitać.
- Powiedziałam mu - oznajmiła bez żadnych wstępów.
- Co? - spytał Luke zaskoczony.
Jego konsternacja była tak wyraźna, że Bridget od razu
ją dostrzegła.
- Luke... o co chodzi? Wydajesz się przygnębiony.
- Przecież postanowiliśmy zaczekać z tym do mojego
powrotu - powiedział, cedząc słowa.
- Wiem, ale doszłam do wniosku, że lepiej to mieć za
sobą. On robił plany, związane z naszym ślubem... z
miodowym miesiącem i tak dalej! Po prostu musiałam
mu to powiedzieć! - Po chwili dodała z lekkim
wyrzutem w głosie: - Tego wymagała zwykła
przyzwoitość.
- Z twojego punktu widzenia, owszem - przyznał Luke.
- Och, tak, rozumiem to.
- Myślę, że z każdego punktu widzenia!

background image

- Niekiedy trudno jest pozwolić sobie na uczciwość! -
rzekł powoli.
- Luke, o co ci chodzi?
- Nie mogę ci tego powiedzieć tu i teraz. - Machnął ręką
ze zniecierpliwieniem. - Jak przyjął to Whitfield?
- Nadzwyczaj dobrze - odparła Bridget. - Naprawdę
wspaniale. Czułam się zawstydzona. Myślę, Luke, że
nie doceniałam Gordona... tylko dlatego, że jest dość
napuszony i niekiedy próżny. Sądzę, że jest... no cóż...
wielkim małym człowiekiem!
- Owszem, możliwe, że jest wielkim człowiekiem -
przyznał Luke, kiwając głową - ale jego wielkość ma
inny wymiar, niż przypuszczaliśmy. Posłuchaj, Bridget,
musisz się stąd jak najszybciej wynieść.
- Naturalnie, spakuję swoje rzeczy i jeszcze dzisiaj
opuszczę ten dom. Odwieź mnie do Londynu. Myślę, że
nie możemy się oboje zatrzymać w gospodzie Pod
Błazeńską Czapką, nawet jeśli goście Ellsworthy'ego
już wyjechali.
- Lepiej jedź do Londynu - powiedział Luke,
potrząsając głową. - Niebawem wszystko ci wyjaśnię.
Tymczasem ja zobaczę się z Whitfieldem.
- To dobry pomysł. Cała ta sprawa wydaje się dość
przykra, prawda? Czuję się jak cyniczna łowczyni
posagów.
Luke uśmiechnął się do niej.
- To był uczciwy interes. Postąpiłaś wobec niego
lojalnie. Tak czy owak, nie ma co biadać nad rozlanym
mlekiem! Teraz pójdę się zobaczyć z Whitfieldem.

background image

Lord Whitfield przechadzał się tam i z powrotem po
salonie. Był pozornie spokojny, a nawet lekko się
uśmiechał. Ale Luke zauważył na jego skroni pulsującą
ż

yłkę.

- Och! To pan, panie Fitzwilliam.
- Skłamałbym mówiąc, że żałuję tego, co zrobiłem -
oświadczył Luke. - Byłaby to zwykła hipokryzja.
Przyznaję, że z pańskiego punktu widzenia zachowałem
się niewłaściwie i niewiele mam na swoją obronę. Takie
rzeczy się zdarzają.
Lord Whitfield znów zaczął krążyć po pokoju.
- No właśnie... właśnie! - Machnął ręką.
- Oboje z Bridget potraktowaliśmy pana w sposób
haniebny. Ale tak to już jest! Pokochaliśmy się i nic na
to nie można poradzić. Możemy jedynie wyjawić panu
prawdę i zniknąć.
Lord Whitfield przystanął. Patrzył na Luke'a swymi
wyblakłymi, wyłupiastymi oczami.
- Tak - przyznał - nie możecie na to już nic poradzić!
W jego głosie pobrzmiewał jakiś dziwny ton. Spoglądał
na Luke'a i potrząsał głową jakby ze współczuciem.
- Co pan ma na myśli? - spytał ostro Luke.
- Nie możecie już nic zrobić! - powtórzył lord
Whitfield. - Już za późno!
Luke zrobił krok w jego kierunku.
- Proszę mi powiedzieć, o co panu chodzi.
- Niech pan o to spyta Honorię Waynflete - rzekł
niespodziewanie lord Whitfield. - Ona to rozumie. Wie,
co się dzieje. Kiedyś mi o tym powiedziała!
- Co ona rozumie?

background image

- śe zło nie uchodzi bezkarnie - wyjaśnił lord Whitfield.
- Musi istnieć sprawiedliwość! śal mi Bridget,
ponieważ bardzo ją lubię. W pewien sposób żal mi was
obojga!
- Czy pan nam grozi? - spytał Luke. Whitfield wydawał
się autentycznie wstrząśnięty.
- Nie, nie, drogi chłopcze. W tej sprawie nie czuję do
was urazy! Kiedy uczyniłem Bridget zaszczyt,
wybierając ją na swoją żonę, przyjęła na siebie pewne
zobowiązania. Teraz je odrzuca, ale w życiu nie można
niczego cofnąć. Jeśli łamie się prawo, trzeba ponieść
karę...
- Chce pan powiedzieć, że coś jej grozi? - spytał Luke,
zaciskając pięści. - Niech pan mnie dobrze zrozumie,
Whitfield, nic jej się nie stanie... ani mnie! Jeśli
spróbuje pan nam coś zrobić, jest pan skończony. Radzę
panu uważać! Wiem o panu wystarczająco dużo!
- To nie ma nic wspólnego ze mną - odparł lord
Whitfield. - Ja jestem tylko narzędziem w rękach Siły
Wyższej. Wszystko dzieje się z Jej wyroku!
- Widzę, że pan w to wierzy - powiedział Luke.
- Bo to prawda! Każdy, kto zwróci się przeciwko mnie,
ponosi karę. Nie wyłączając pana i Bridget.
- Myli się pan - zaoponował Luke. - Szczęśliwa passa,
choćby trwała najdłużej, kiedyś się kończy. A pańska
skończy się już niebawem.
- Drogi młody człowieku - zaczął lord Whitfield
łagodnie - nie zdaje pan sobie sprawy, do kogo pan
mówi. Mnie nie może spotkać nic złego!

background image

- Doprawdy? Zobaczymy. Radzę panu uważać,
Whitfield. Mięśnie twarzy lorda Whitfielda lekko
zadrgały, a ton jego głosu się zmienił.
- Byłem bardzo cierpliwy - powiedział. - Niech pan nie
przeciąga struny. Proszę stąd wyjść.
- Już idę - warknął Luke. - Możliwie jak najszybciej.
Ale niech pan pamięta, że pana ostrzegałem.
Odwrócił się na pięcie i pospiesznie wyszedł z salonu.
Pobiegł na górę do pokoju Bridget, która wraz z
pokojówką pakowała swoje rzeczy.
- Kiedy będziesz gotowa?
- Za dziesięć minut.
Spojrzała na Luke'a, a on dostrzegł w jej wzroku
pytanie, którego nie mogła wyrazić słowami ze względu
na obecność pokojówki. Kiwnął nieznacznie głową.
Poszedł do swojego pokoju i szybko się spakował.
Kiedy wrócił po dziesięciu minutach, Bridget była
gotowa do wyjścia.
- Możemy już jechać?
- Oczywiście.
Na schodach spotkali idącego na górę lokaja.
- Przyszła panna Waynflete, żeby się z panią zobaczyć.
- Panna Waynflete? Gdzie ona jest?
- W salonie z jego lordowską mością.
Bridget poszła wprost do salonu, a Luke podążył tuż za
nią. Lord Whitfield stał przy oknie i rozmawiał z panną
Waynflete. Trzymał w ręku nóż z długim, cienkim
ostrzem.
- Perfekcyjna robota - mówił. - Jeden z moich młodych
pracowników przywiózł mi go z Maroka, dokąd został

background image

wysłany jako specjalny korespondent. To nóż
mauretański. - Z uwielbieniem przesunął palcem po
ostrzu. - Cóż za wspaniałe wykonanie!
- Na miłość boską, Gordon, odłóż go! - zawołała panna
Waynflete. Lord Whitfield uśmiechnął się i umieścił
nóż wśród leżącej na stoliku kolekcji broni.
- Lubię go dotykać - rzekł łagodnie.
Panna Waynflete straciła swe zwykłe opanowanie. Była
blada i zdenerwowana.
- Ach, jesteś, moja droga - powitała Bridget.
Lord Whitfield zachichotał.
- Tak, oto i Bridget. Naciesz się nią, Honorio. Nie
zabawi tu długo.
- Co to znaczy? - spytała ostro panna Waynflete.
- To znaczy, że wyjeżdża do Londynu. - Spojrzał po
kolei na wszystkich obecnych. - Mam dla ciebie pewną
wiadomość, Honorio - powiedział. - Bridget
postanowiła nie wychodzić za mnie. Woli Fitzwilliama.
ś

ycie jest dziwne. No cóż, zostawiam was, żebyście

mogli sobie porozmawiać.
Wyszedł z pokoju, pobrzękując bilonem w kieszeniach.
- Mój Boże... - wyszeptała panna Waynflete. - Mój
Boże... Rozpacz w jej głosie była tak wy raźna,-że
Bridget poczuła się zaskoczona.
- Przepraszam. Naprawdę okropnie mi przykro -
powiedziała z niepokojem.
- On jest rozwścieczony... mój Boże, to straszne. Co my
teraz zrobimy?
Bridget spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Zrobimy? Co ma pani na myśli?

background image

- Nie powinniście byli mu o tym mówić! - jęknęła panna
Waynflete, obrzucając oboje pełnym wyrzutu
spojrzeniem.
- Nonsens! - zawołała Bridget. - A cóż innego mogliśmy
zrobić?
- Nie powinniście byli mówić mu o tym teraz. Trzeba
było zaczekać, aż znajdziecie się daleko stąd.
- To kwestia zapatrywań - odparła sucho Bridget. -
Osobiście uważam, że niemiłe sprawy należy mieć jak
najszybciej za sobą.
- Och, moja droga, gdyby tylko o to chodziło...
Zawahała się. Potem spojrzała pytająco na Luke'a.
Luke potrząsnął głową i powiedział bezgłośnie:
,,Jeszcze nie teraz".
- Rozumiem - bąknęła panna Waynflete.
- Czy chciała się pani ze mną zobaczyć w jakiejś
szczególnej sprawie, panno Waynflete? - spytała
Bridget z lekkim rozdrażnieniem.
- No... owszem. W istocie przyszłam ci zaproponować
krótki pobyt w moim domu. Pomyślałam, że... eee...
pozostanie tutaj byłoby dla ciebie krępujące i że, być
może, potrzeba ci kilku dni na... eee... gruntowne
rozważenie twoich planów.
- Dziękuję, panno Waynflete, to bardzo uprzejme z pani
strony.
- U mnie byłabyś zupełnie bezpieczna i...
- Bezpieczna? - przerwała jej Bridget.
- Spokojna... - wyjaśniła pospiesznie panna Waynflete
lekko podnieconym głosem - to miałam na myśli...
całkiem spokojna. Nie mam oczywiście takich luksusów

background image

jak tutaj, ale gorąca woda jest naprawdę gorąca, a moja
służąca Emily zupełnie dobrze gotuje.
- Och, jestem pewna, że wszystko byłoby wspaniale,
panno Waynflete - odparła Bridget machinalnie.
- Ale oczywiście wyjazd do Londynu to o wiele lepszy
pomysł...
- Trochę niefortunnie się składa, że moja ciotka
wyruszyła dzisiaj wcześnie rano na wystawę kwiatów.
Nie miałam jeszcze okazji powiedzieć jej, co się
wydarzyło. Zostawię jej list z wiadomością, że
pojechałam do mieszkania.
- Wybierasz się do mieszkania twojej ciotki w
Londynie?
- Tak. Nikogo w nim nie ma. A posiłki mogę jadać w
mieście.
- Będziesz sama w tym mieszkaniu? O Boże, nie
powinnaś tego robić. Nie zostawaj tam sama.
- Przecież nikt mnie nie zje - powiedziała Bridget z
irytacją. - Poza tym moja ciotka jutro wraca.
Panna Waynflete z niepokojem potrząsnęła głową.
- Lepiej zatrzymaj się w jakimś hotelu - zasugerował
Luke.
- Dlaczego? - spytała Bridget, gwałtownie odwracając
się do niego. - Co się z wami dzieje? Dlaczego
traktujecie mnie jak niedorozwinięte dziecko?
- Ależ skąd, kochanie - zaprotestowała panna
Waynflete. - Po prostu chcemy, żebyś była ostrożna!
- Ale dlaczego? Dlaczego? O co w tym wszystkim
chodzi?

background image

- Posłuchaj, Bridget - zaczął Luke. - Chciałbym z tobą
porozmawiać. Ale nie tutaj. Pojedźmy w jakieś ustronne
miejsce. - Spojrzał na pannę Waynflete. - Czy możemy
wpaść do pani za jakąś godzinę? Jest wiele spraw, o
których chciałbym pani powiedzieć.
- Bardzo proszę. Będę tam na was czekała.
Luke położył dłoń na ramieniu Bridget. Skinieniem
głowy podziękował pannie Waynflete.
- Bagaże zabierzemy później. Chodź.
Poprowadził ją przez hali do wyjścia. Otworzył drzwi
samochodu. Bridget wsiadła. Luke uruchomił silnik i
ruszył gwałtownie podjazdem. Kiedy minęli żelazną
bramę, odetchnął z ulgą.
- Dzięki Bogu bezpiecznie cię stąd wywiozłem -
powiedział.
- Czy ty zupełnie oszalałeś, Luke? Co znaczą te
wszystkie tajemnice?
- No cóż, trudno jest zdemaskować mordercę, kiedy
przebywa się pod jego dachem! - oznajmił Luke
posępnie.

XX
TKWIMY W TYM OBOJE

Bridget przez chwilę siedziała nieruchomo obok niego.
- Gordon? - spytała.
Luke kiwnął potakująco głową.
- Gordon? Gordon... mordercą? Mordercą? W życiu nie
słyszałam czegoś równie absurdalnego.
- Tak uważasz?

background image

- Owszem. Przecież Gordon nie skrzywdziłby nawet
muchy.
- Może to i prawda - przyznał Luke ponuro. - Sam nie
wiem. Ale z całą pewnością zabił kanarka, a ja jestem
prawie pewien, że zamordował również kilka osób.
- Mój drogi, ja po prostu nie mogę w to uwierzyć!
- Wiem - powiedział Luke. - To istotnie wydaje się
niewiarygodne. Zacząłem go podejrzewać dopiero
przedwczoraj wieczorem.
- Ależ ja go doskonale znam! - zaprotestowała Bridget. -
Wiem, jaki on jest! W gruncie rzeczy to bardzo łagodny
człowiek... napuszony, zgoda, ale w sumie raczej
ś

mieszny.

Luke potrząsnął głową.
- Będziesz musiała zmienić zdanie na jego temat,
Bridget.
- Nic z tego, Luke. Ja po prostu w to nie wierzę! Skąd
przyszedł ci do głowy tak absurdalny pomysł? Przecież
jeszcze przed dwoma dniami byłeś zupełnie pewny, że
to Ellsworthy.
Luke lekko się skrzywił.
- Wiem. Wiem. Pewnie sądzisz, że jutro zacznę
podejrzewać Thomasa, a pojutrze będę przekonany, że
to sprawka Hortona! Nie zmieniani zdania aż tak często.
Rozumiem, że ta wiadomość tobą wstrząsnęła. Jeśli
jednak przyjrzysz się temu nieco bliżej, zobaczysz, że
wszystkie elementy świetnie do siebie pasują. Nic
dziwnego, że panna Pinkerton bała się pójść do
lokalnych władz. Wiedziała, że zrobiłaby z siebie

background image

pośmiewisko! Pokładała nadzieję jedynie w Scotland
Yardzie.
- Ale jakie motywy mógłby mieć Gordon? Och, to takie
idiotyczne!
- Wiem. Ale czy nie zdajesz sobie sprawy, że Gordon
Whitfield jest okropnym megalomanem?
- On chce uchodzić za wspaniałego i ważnego
człowieka. To wynika ze zwykłego kompleksu
niższości!
- Możliwe, że właśnie to jest źródłem całego
nieszczęścia. Sam już nie wiem. Ale zastanów się tylko
przez chwilę, Bridget. Pamiętasz, jakich szyderczych
zwrotów sama wobec niego używałaś... obraza
majestatu i tak dalej. Czy nie rozumiesz, że jego
egocentryzm przekracza wszelkie granice? A w dodatku
to maniak religijny! Moja droga, on jest kompletnie
obłąkany!
Bridget zastanawiała się przez chwilę.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jakie masz na to
dowody, Luke?
- No cóż, świadczą o tym jego własne słowa.
Przedwczoraj wieczorem oświadczył mi jasno i
wyraźnie, że każdy, kto mu się w jakikolwiek sposób
sprzeciwi, zawsze umiera.
- Mów dalej.
- Nie potrafię ci tego dokładnie wyjaśnić, ale chodzi mi
o sposób, w jaki o tym mówił. Był spokojny,
zadowolony z siebie i... jakby to ująć... uważał to za
zupełnie normalne! Siedział w fotelu i uśmiechał się do

background image

siebie... To było niesamowite i dość przerażające,
Bridget!
- Mów dalej.
- No cóż, potem zaczął wyliczać osoby, które zeszły z
tego świata, ponieważ ściągnęły na siebie jego gniew!
Posłuchaj, Bridget, on wymienił panią Horton, Amy
Gibbs, Tommy'ego Pierce'a, Harry'ego Cartera, doktora
Humbleby'ego i tego szofera, Riversa.
Bridget pobladła, najwyraźniej wstrząśnięta jego
słowami.
- Czy wymienił właśnie te osoby?
- Tak. Właśnie te osoby! Czy teraz mi wierzysz?
- Mój Boże, chyba mnie przekonałeś... Jakie miał
motywy?
- Bardzo trywialne... i to właśnie jest takie przerażające.
Pani Horton zrobiła mu afront, Tommy Pierce
naśladował go na oczach rozbawionych ogrodników,
Harry Carter obrzucił obelgami, Amy Gibbs zachowała
się wobec niego arogancko, Humbleby miał czelność
publicznie zakwestionować jego zdanie, Rivers groził
mu w mojej obecności, a panna Waynflete...
Bridget ukryła twarz w dłoniach.
- To straszne... Okropne... -wymamrotała.
- Wiem. Istnieją jeszcze pewne dodatkowe dowody.
Samochodem, który przejechał w Londynie pannę
Pinkerton, był rolls royce o takich samych numerach
rejestracyjnych, jakie ma samochód lorda Whitfielda.
- To zdecydowanie przesądza sprawę - powiedziała
Bridget powoli.

background image

- Tak. W Scotland Yardzie uważają, że kobieta, która
przekazała im ten numer, popełniła błąd. Ale ona się nie
pomyliła!
- Mogę to zrozumieć - przyznała Bridget. - Kiedy w grę
wchodzi taki zamożny i wpływowy człowiek jak lord
Whitfield, muszą, oczywiście, uwierzyć w jego wersję
wydarzeń!
- Owszem. Relację panny Pinkerton uznaliby za
niewiarygodną.
- Parę razy powiedziała mi dość dziwne rzeczy -
powiedziała Bridget w zamyśleniu. - Jakby mnie przed
czymś ostrzegała... Wtedy nie rozumiałam, do czego
ona zmierza... Teraz już wiem!
- Wszystko się zgadza - stwierdził Luke. - Tak zawsze
bywa. Początkowo mówi się, tak jak ty powiedziałaś:
"Niemożliwe!", a potem, kiedy już pogodzisz się z tą
myślą, wszystko zaczyna do siebie pasować!
Winogrona, które lord Whitfield posłał pani Horton, a
ona podejrzewała, że trują ją pielęgniarki! Wizyta w
Instytucie Wellermana Kreutza... musiał zdobyć jakieś
bakterie, którymi zainfekował ranę doktora
Humbleby'ego.
- Nie rozumiem, jak zdołał tego dokonać.
- Ja również, ale istnieje związek między tymi
wydarzeniami. Nie da się temu zaprzeczyć.
- Nie... Jak twierdzisz, te elementy do siebie pasują.
Oczywiście, mógł robić rzeczy, na które nie odważyliby
się inni ludzie! Chodzi mi o to, że był poza wszelkimi
podejrzeniami!

background image

- Myślę, że podejrzewała go panna Waynflete.
Wspomniała o jego wizycie w instytucie. Napomknęła o
tym mimochodem, mając najprawdopodobniej nadzieję,
ż

e wyciągnę z tego właściwy wniosek.

- Więc wiedziała o tym od samego początku?
- śywiła bardzo silne podejrzenia. Powstrzymywało ją
chyba to, że była w nim kiedyś zakochana.
Bridget kiwnęła głową.
- Tak, to wiele tłumaczy. Gordon mówił mi, że kiedyś
byli zaręczeni.
- Po prostu nie chciała uwierzyć, że to może być on. Ale
coraz bardziej utwierdzała się w tym przekonaniu.
Próbowała dawać mi to do zrozumienia, ale nie mogła
wystąpić przeciwko niemu otwarcie! Kobiety to dziwne
istoty! Myślę, że w jakiś sposób nadal jej na nim
zależy...
- Mimo że ją porzucił?
- To ona porzuciła jego. To dość nieprzyjemna historia.
Opowiem ci ją.
Luke zrelacjonował jej ten przykry epizod. Bridget
patrzyła na niego zdumiona.
- Powiedziała ci, że Gordon tak postąpił?
- Owszem. Już wtedy nie mógł być całkiem normalny!
- Już wtedy... - wyjąkała Bridget, drżąc na całym ciele. -
Tyle lat temu...
- Może nigdy nie dowiemy się o innych jego ofiarach!
Dopiero ta seria zgonów, do których doszło w krótkich
odstępach czasu, ściągnęła na niego uwagę! Może był
tak upojony powodzeniem, że stał się nieostrożny!

background image

Bridget pokiwała głową. Przez parę minut rozmyślała w
milczeniu, a potem spytała niespodziewanie:
- Powtórz mi dokładnie słowa panny Pinkerton... co
mówiła wtedy w pociągu? Od czego zaczęła?
Luke cofnął się myślami do tej rozmowy.
- Powiedziała, że jedzie do Scotland Yardu, wspominała
o waszym posterunkowym, którego uważała za miłego
człowieka, ale nie nadającego się do prowadzenia
ś

ledztwa w sprawie o morderstwo.

- Czy wtedy użyła tego słowa po raz pierwszy?
- Tak.
- Mów dalej.
- Następnie powiedziała: "Widzę, że jest pan
zaskoczony. Początkowo też byłam zaskoczona. Po
prostu nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że
fantazjuję".
- Co mówiła potem?
- Spytałem, czy jest absolutnie przekonana, że istotnie
nie fantazjuje, a ona odparła spokojnie: "Och, nie!
Mogło tak się zdarzyć za pierwszym razem, ale nie za
drugim, trzecim czy czwartym. Potem już się wie".
- Zdumiewające - skomentowała Bridget.
- Pocieszyłem ją mówiąc, że podjęła słuszną decyzję,
ale jej nie uwierzyłem!
- Rozumiem. Łatwo być mądrym po fakcie! Ja też
traktowałam tę biedaczkę ze współczuciem i
wyższością! Jak dalej potoczyła się wasza rozmowa?
- Niech pomyślę... aha! wspomniała o sprawie
Abercrombiego... wiesz, tego truciciela z Walii. Nie
wierzyła, że patrzył na swoje przyszłe ofiary w jakiś

background image

szczególny sposób. Ale dodała, że teraz już wierzy, bo
widziała coś takiego na własne oczy.
- Powtórz mi dokładnie jej słowa. Luke zastanawiał się,
marszcząc brwi.
- Powiedziała tym swoim miłym głosem: "Kiedy o tym
czytałam, nie wierzyłam... ale to prawda!" Wtedy
spytałem: "Co takiego?" A ona odparła: "Ten
szczególny błysk w oczach..." Na Boga, Bridget,
sposób, w jaki to powiedziała, absolutnie mną
wstrząsnął! Jej spokojny głos i wyraz twarzy...
wyglądała jak ktoś, kto naprawdę widział coś zbyt
przerażającego, by to wyrazić słowami!
- Mów dalej, Luke. Opowiedz mi wszystko.
- Potem wyliczyła ofiary... Amy Gibbs, Cartera i
Tommy'ego Pierce'a. Wspomniała, że Tommy był
nieznośnym szczeniakiem, a Carter pijakiem. Później
dodała: "A teraz... wczoraj... spotkało to doktora
Humbleby'ego, który jest takim dobrym i poczciwym
człowiekiem". Następnie stwierdziła, że gdyby
powiedziała o tym doktorowi Humbleby'emu, to z
pewnością by jej nie uwierzył i wyśmiałby ją.
Bridget głęboko westchnęła.
- Rozumiem - mruknęła. - Teraz to do mnie dotarło.
- Co, Bridget? - spytał Luke, przyglądając jej się
uważnie. - O czym myślisz?
- O czymś, co kiedyś powiedziała mi pani Humbleby.
Zastanawiałam się... och, mniejsza o to, mów dalej. Jak
zakończyła się ta rozmowa?

background image

Luke przytoczył dokładnie słowa panny Pinkerton,
które wywarły na nim tak duże wrażenie, że nie mógł
ich zapomnieć.
- Na mój argument, że chyba trudno jest popełnić
bezkarnie tak wiele zbrodni, odparła: "Ależ nie, mój
drogi, tu pan się myli. Bardzo łatwo jest zabić
człowieka... pod warunkiem, że nikt pana o to nie
podejrzewa. A ten morderca jest ostatnią osobą, którą
ktokolwiek mógłby podejrzewać!"
Zamilkł.
- Łatwo jest zabić człowieka? - powtórzyła Bridget
drżącym głosem. - Przerażająco łatwo... to prawda! Nic
dziwnego, że te słowa zapadły ci tak głęboko w pamięć,
Luke. Ja będę je pamiętać do końca życia! Człowiek
taki jak Gordon Whitfield... och! Oczywiście, że to
łatwe.
- Ale nie tak łatwo będzie mu to udowodnić - zauważył
Luke.
- Tak sądzisz? Wydaje mi się, że mogę w tym pomóc.
- Bridget, zabraniam ci...
- Nie możesz. Nie wolno siedzieć z założonymi rękami i
grać na zwłokę. Jestem w to zamieszana, Luke.
Przyznaję, że to trochę niebezpieczne zadanie, ale
muszę do końca odegrać swoją rolę.
- Bridget...
- Wplątałam się w tę historię, Luke! Przyjmę więc
zaproszenie panny Waynflete i zostanę w Wychwood.
- Kochanie, błagam cię...

background image

- Doskonale zdaję sobie sprawę, że to jest niebezpieczne
dla nas obojga. Ale tkwimy w tym, Luke... tkwimy w
tym oboje!

XXI
OCH, DLACZEGO SPACERUJESZ PO POLACH W
RĘKAWICZKACH?

Zaciszne wnętrze domu panny Waynflete podziałało na
nich kojąco po chwilach napięcia, które przeżyli w
samochodzie.
Panna Waynflete była trochę zdziwiona, że Bridget chce
mimo wszystko u niej zostać, ale szybko zapewniła, że
w pełni podtrzymuje zaproszenie.
- Skoro jest pani tak uprzejma, panno Waynflete -
powiedział Luke - uważam to rozwiązanie za najlepsze.
- Ja zatrzymałem się w gospodzie Pod Błazeńską
Czapką, będę więc miał ją na oku. Bądź co bądź, nie
należy zapominać o tym, co się wydarzyło w Londynie.
- Ma pan na myśli Lavinię Pinkerton? - spytała panna
Waynflete.
- Tak. Można by przypuszczać, że w centrum wielkiego
miasta człowiek jest zupełnie bezpieczny.
- Chodzi panu o to - zaczęła panna Waynflete - że
bezpieczeństwo człowieka zależy przede wszystkim od
tego, czy ktoś nie dybie na jego życie?
- No, właśnie. Dożyliśmy takich czasów.
Panna Waynflete z zadumą pokiwała głową.
- Od jak dawna pani wie, że Gordon jest mordercą,
panno Waynflete? - spytała Bridget.

background image

Panna Waynflete westchnęła.
- To trudne pytanie, moja droga. Myślę, że w głębi
duszy byłam zupełnie pewna już od dłuższego czasu...
Ale robiłam, co mogłam, żeby o tym nie myśleć! Nie
chciałam w to uwierzyć, więc udawałam sama przed
sobą, że moje podejrzenia są nikczemne i absurdalne.
- Czy nigdy nie obawiała się pani o... własne życie? -
spytał Luke.
Panna Waynflete przez chwilę rozważała w myślach
jego pytanie.
- Czy chodzi panu o to, że gdyby Gordon wyczuł, iż
zaczęłam coś podejrzewać, znalazłby jakiś sposób, by
się mnie pozbyć?
- Tak.
- Oczywiście, brałam pod uwagę taką ewentualność... -
wyznała panna Waynflete spokojnie. - Starałam się
zachować ostrożność. Nie sądzę jednak, żeby Gordon
mógł dostrzec we mnie prawdziwe zagrożenie.
- Dlaczego?
Panna Waynflete lekko się zarumieniła.
- Nie przypuszczam, by Gordonowi przyszło
kiedykolwiek na myśl, że mogłabym... ściągnąć na
niego jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
- Czy posunęła się pani do tego, żeby go ostrzec? -
spytał Luke szorstko.
- Owszem. To znaczy, dałam mu do zrozumienia, iż
dziwi mnie to, że każdy, kto mu się narazi, niebawem
ginie w jakimś nieszczęśliwym wypadku.
- Jak na to zareagował? - spytała Bridget.
Na twarzy panny Waynflete pojawił się wyraz troski.

background image

- Nie tak, jak się spodziewałam. Wydawał mi się... to
naprawdę zadziwiające!... zadowolony... Spytał: "Więc
zwróciłaś na to uwagę?" I... napuszył się dumnie jak
paw.
- To jasne, że jest obłąkany! - zawołał Luke.
- Tak, istotnie - przyznała skwapliwie panna Waynflete.
- Po prostu nie ma innego wytłumaczenia. Nie
odpowiada za swoje czyny. - Położyła dłoń na ramieniu
Luke'a. - Nie powieszą go, prawda, panie Fitzwilliam?
- Nie, nie. Przypuszczam, że poślą go do zakładu dla
umysłowo chorych w Broadmoor.
Panna Waynflete westchnęła z ulgą i wygodniej usiadła
w fotelu.
- Bardzo mnie to cieszy. - Jej wzrok spoczął na Bridget,
która wpatrywała się w dywan, z zadumą marszcząc
brwi.
- Ale mamy przed sobą jeszcze długą drogę -
powiedział Luke. -Zawiadomiłem już odpowiednie
władze i mogę powiedzieć tylko tyle, że Scotland Yard
potraktuje tę sprawę poważnie. Musicie sobie jednak
uprzytomnić, że nie mamy wystarczających dowodów.
- Zdobędziemy je - oznajmiła Bridget.
Panna Waynflete podniosła na nią wzrok. Luke
dostrzegł w jej oczach błysk, który przypominał mu
kogoś lub coś, co niedawno widział. Wytężył pamięć,
ale nie udało mu się tego z niczym skojarzyć.
- Jesteś bardzo pewna siebie, moja droga - powiedziała
panna Waynflete z powątpiewaniem. - No cóż, być
może masz rację.

background image

- Posłuchaj, Bridget, pojadę teraz do rezydencji po
twoje rzeczy - rzekł Luke.
- Jadę z tobą - odparła spiesznie Bridget.
- Wolałbym, żebyś została tutaj.
- Ale ja wolę pojechać.
- Przestań odgrywać wobec mnie rolę troskliwej matki,
Bridget! - warknął Luke ze złością. - Nie życzę sobie,
ż

ebyś mnie ochraniała.

- Uważam, Bridget, że wszystko będzie dobrze...
przecież pojedzie samochodem, a w dodatku jest biały
dzień - powiedziała półgłosem panna Waynflete.
- Czuję się jak idiotka. Ta historia działa mi na nerwy -
wyszeptała Bridget, uśmiechając się z zażenowaniem.
- Któregoś wieczora panna Waynflete odprowadziła
mnie aż do samego domu - przypomniał sobie Luke. -
No, panno Waynflete, niech się pani przyzna, że chciała
pani mnie chronić! Tak było, prawda?
Panna Waynflete potwierdziła jego sugestię uśmiechem.
- No cóż, panie Fitzwilliam, pan jeszcze niczego nie
podejrzewał! Groziło panu niebezpieczeństwo,
ponieważ Gordon mógł już się zorientować, że
przyjechał pan tutaj jedynie po to, by zbadać tę sprawę.
A na tej odludnej dróżce mogło się panu coś przytrafić!
- No dobrze, ale teraz zdaję już sobie sprawę z
niebezpieczeństwa - oświadczył Luke posępnie. -
Zapewniam panią, że nie dam się zaskoczyć.
- Niech pan nie zapomina, że on jest niezwykle
przebiegły. - Znacznie sprytniejszy, niż się panu zdaje!
To bardzo pomysłowy człowiek.
- Dziękuję, że mnie pani ostrzegła.

background image

- Mężczyźni są odważni - westchnęła panna Waynflete -
ale znacznie łatwiej ich oszukać niż kobiety.
- To prawda - przyznała Bridget.
- Panno Waynflete, czy istotnie uważa pani, że coś mi
zagraża? Czy sądzi pani, że lord Whitfield naprawdę
dybie na moje życie?
- Myślę - odparła panna Waynflete po chwili wahania -
ż

e niebezpieczeństwo grozi przede wszystkim Bridget.

To ona zerwała zaręczyny, a to jest dla niego
największą zniewagą! Przypuszczam, że dopiero kiedy
rozprawi się z Bridget, skieruje uwagę na pana. Ale bez
wątpienia do niej zabierze się w pierwszej kolejności.
- Bardzo bym chciał, Bridget, żebyś wyjechała za
granicę... i to teraz... natychmiast.
Bridget mocno zacisnęła usta.
- Nie pojadę.
Panna Waynflete westchnęła.
- Jesteś odważną kobietą, Bridget. Podziwiam cię.
- Na moim miejscu postąpiłaby pani tak samo.
- No cóż, niewykluczone.
- Oboje w tym tkwimy, Luke i ja - oznajmiła Bridget
stanowczo. Odprowadziła Luke'a do drzwi.
- Zatelefonuję do ciebie z gospody, kiedy już
bezpiecznie wydostanę się z jaskini tego lwa -
powiedział Luke.
- Dobrze.
- Kochanie, nie denerwuj się! Nawet najdoskonalsi
mordercy muszą mieć czas na gruntowne przemyślenie
swoich planów! Wydaje mi się, że przez parę dni nic
nam nie grozi. Dzisiaj przyjeżdża z Londynu inspektor

background image

Battle. Kiedy tylko tutaj się zjawi, Whitfield będzie pod
obserwacją.
- Zatem skoro wszystko jest pod kontrolą, możemy
zakończyć ten melodramat.
- Bridget, kochanie, proszę cię, nie rób żadnych
nierozważnych kroków! - powiedział Luke poważnie,
kładąc jej dłoń na ramieniu.
- Ciebie też to dotyczy, mój drogi.
Uścisnął jej ramię, a potem wskoczył do samochodu i
odjechał. Bridget wróciła do salonu.
- Moja droga, twój pokój nie jest jeszcze całkiem
gotowy - rzekła panna Waynflete z typowym dla starych
panien zdenerwowaniem takim drobiazgiem. - Emily
właśnie sprawdza, czy czegoś nie brakuje. Wiesz co?
Przygotuję ci filiżankę pysznej herbaty! Dobrze ci zrobi
po tych burzliwych wydarzeniach.
- To bardzo uprzejme z pani strony, panno Waynflete,
ale dziękuję.
Bridget miała ochotę na mocny koktajl z dużą ilością
ginu, ale doszła do słusznego wniosku, że nie należy
liczyć na ten rodzaj pokrzepiającego napoju. Nie znosiła
herbaty, ponieważ zazwyczaj cierpiała po niej na
niestrawność. Jednakże panna Waynflete zdecydowała,
ż

e herbata jest właśnie tym, czego najbardziej

potrzebuje jej młody gość. Wybiegła do kuchni, a po
pięciu minutach wróciła z tacą, na której stały dwie
delikatnie zdobione filiżanki z drezdeńskiej porcelany,
wypełnione aromatycznym, parującym napojem.
- Oryginalny Lapsang Souchong - oznajmiła z dumą.

background image

Bridget, która nie lubiła chińskiej herbaty jeszcze
bardziej niż indyjskiej, uśmiechnęła się blado.
W tym momencie w drzwiach pojawiła się Emily,
niewyrośnięta i niezdarna pokojówka panny Waynflete.
- Proszę pani - powiedziała - czy miała pani na myśli te
poszewki z falbankami?
Panna Waynflete pospiesznie wyszła z pokoju, a
Bridget skorzystała z okazji i wylała swoją herbatę za
okno. Omal nie poparzyła przy tym wrzątkiem kocura,
który wylegiwał się na grządce.
Puszek, przyjąwszy łaskawie jej przeprosiny, wskoczył
na parapet, a potem wdrapał się jej na ramiona i zaczął
czule mruczeć.
- Jesteś bardzo piękny! - powiedziała Bridget, głaszcząc
go po grzbiecie.
Puszek wygiął grzbiet w łuk, mrucząc ze zdwojoną
energią.
- Dobry kotek - szepnęła Bridget, drapiąc go za uszami.
- Mój Boże - zawołała panna Waynflete, wchodząc do
pokoju. - Puszek najwyraźniej cię polubił. Z reguły
zachowuje się z rezerwą! Tylko uważaj na jego uszko.
Ostatnio bardzo go bolało i nadal mu dokucza.
Ale było już za późno. Bridget pociągnęła go niechcący
za chore ucho. Kocur prychnął na nią i odszedł
majestatycznym krokiem, jakby demonstrując swą
urażoną godność.
- Och, mój Boże, czy cię podrapał? - zawołała panna
Waynflete.
- To nic poważnego - odparła Bridget, ssąc ukośne
zadraśnięcie na grzbiecie dłoni.

background image

- Może przemyć ci rankę jodyną?
- Och, nie trzeba, wszystko w porządku. Nie warto
zawracać sobie tym głowy.
Panna Waynflete wydawała się zawiedziona. Bridget,
czując, że zachowała się niezbyt uprzejmie, spytała
pospiesznie:
- Ciekawe, jak długo Luke tam będzie?
- Nie martw się, kochanie. Jestem pewna, że pan
Fitzwilliam potrafi o siebie zadbać.
- Och, Luke jest bardzo twardym mężczyzną!
W tym momencie zadzwonił telefon. Bridget szybko do
niego podeszła. Usłyszała w słuchawce głos Luke'a.
- Halo? To ty, Bridget? Jestem już w gospodzie. Czy
mogę przywieźć twoje rzeczy po lunchu? Pojawił się tu
Battle... wiesz, o kim mówię...?
- Ten inspektor ze Scotland Yardu?
- Tak. Chce natychmiast ze mną porozmawiać.
- W porządku. Kiedy przywieziesz moje bagaże,
opowiesz mi, co on o tym wszystkim sądzi.
- Dobrze. Tymczasem, kochanie.
- Do zobaczenia.
Bridget odłożyła słuchawkę i powtórzyła pannie
Waynflete treść rozmowy. Potem szeroko ziewnęła. Po
pełnym wyczerpujących emocji poranku ogarnęło ją
nagłe znużenie.
Panna Waynflete zwróciła na to uwagę.
- Widzę, że jesteś zmęczona, moja droga! Może się
położysz... nie, lepiej nie robić tego tuż przed lunchem.
Wybieram się teraz do pewnej kobiety, by zanieść jej
trochę starych ubrań. Mieszka w chatce niedaleko stąd...

background image

to bardzo przyjemny spacer przez pola. Czy miałabyś
ochotę dotrzymać mi towarzystwa? Zdążymy wrócić na
lunch.
Bridget chętnie się zgodziła.
Wyszły z domu tylnymi drzwiami. Panna Waynflete
miała na głowie słomkowy kapelusz i, ku rozbawieniu
Bridget, włożyła rękawiczki.
Można by pomyśleć, że wybieramy się na Bond Street!
- myślała.
Po drodze panna Waynflete gawędziła wesoło o
rozmaitych sprawach związanych z życiem w małym,
prowincjonalnym miasteczku. Przeszły przez pola,
przecięły wyboisty gościniec, a potem skręciły na
ś

cieżkę wiodącą przez zapuszczony zagajnik. Dzień był

dość upalny, więc spacer w cieniu drzew sprawił
Bridget przyjemność.
Panna Waynflete zaproponowała, żeby usiadły i chwilę
odpoczęły.
- Ten dzisiejszy upał jest naprawdę uciążliwy, nie
sądzisz? Chyba nadciąga burza!
Bridget sennym głosem przyznała jej słuszność. Leżała
na plecach z na wpół przymkniętymi oczami, a po jej
głowie błąkały się słowa wiersza.

Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach,
Och, gruba blond kobieto, której nikt nie kocha?

To do niej nie pasuje! Przecież panna Waynflete wcale
nie jest gruba - pomyślała Bridget, a potem wniosła do
wiersza odpowiednie poprawki.

background image


Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach,
Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha?

- Jesteś bardzo senna, kochanie, prawda? - spytała
panna Waynflete, przerywając jej rozmyślania.
Wypowiedziała te słowa swoim zwykłym, łagodnym
tonem, ale było w nim coś, co sprawiło, że Bridget
nagle otworzyła oczy. Panna Waynflete pochylała się
nad nią.
- Jesteś bardzo senna, prawda? - spytała znowu,
oblizując wargi i patrząc na nią przejmującym
wzrokiem.
Tym razem Bridget pojęła znaczenie jej słów. Kiedy
nagle dotarło to do jej świadomości, poczuła głęboką
pogardę dla własnej tępoty!
Podejrzewała prawdę, ale było to tylko mgliste
podejrzenie. Zamierzała sprawdzić jego słuszność
spokojnie i dyskretnie. Ani przez moment nie
przeczuwała, że może grozić jej jakieś
niebezpieczeństwo. Wydawało jej się, że doskonale
maskuje swe podejrzenia. Nie przyszło jej nawet do
głowy, że atak może nastąpić tak szybko. Zrozumiała,
ż

e zachowała się jak skończona idiotka!

- Herbata... - pomyślała. - Na pewno coś w niej było.
Ona nie wie, że jej nie wypiłam. To moja jedyna szansa!
Muszę udawać! Ciekawe, co to było za paskudztwo.
Trucizna? Czy tylko środek nasenny? Ona myśli, że
jestem śpiąca... to oczywiste.
Ponownie zamknęła oczy.

background image

- Tak... okropnie... - odparła, mając nadzieję, że jej głos
zabrzmi naprawdę sennie. - To dziwne! Nie pamiętam,
ż

ebym kiedykolwiek była taka śpiąca.

Panna Waynflete lekko kiwnęła głową.
Bridget obserwowała ją spod przymrużonych powiek.
Tak czy owak - pomyślała - nie może się ze mną
mierzyć! Jestem silną młodą kobietą, a ona tylko chudą
słabą staruszką. Ale muszę nakłonić ją do mówienia...
sprowokować do zwierzeń!
Twarz panny Waynflete wykrzywił chytry, niemal
nieludzki uśmiech.
Ona przypomina kozę - pomyślała Bridget. O Boże!
Jakże ona jest podobna do kozy! To zwierzę zawsze
było symbolem zła! Teraz już rozumiem, dlaczego!
Miałam rację... moje fantastyczne podejrzenia okazały
się słuszne! Nawet w piekle nie ma większego zła niż
we wzgardzonej kobiecie... Od tego się wszystko
zaczęło...
- Nie wiem, co się ze mną dzieje... - powiedziała cicho.
Tym razem w jej głosie zabrzmiała wyraźna nutka lęku.
- Czuję się bardzo dziwnie... Okropnie kręci mi się w
głowie!
Panna Waynflete rozejrzała się nerwowo. Znajdowały
się na zupełnym odludziu. Miasteczko leżało zbyt
daleko, by ktoś mógł usłyszeć krzyki. W pobliżu nie
było żadnych domów ani willi. Zaczęła grzebać w
swojej paczce, która rzekomo zawierała starą odzież.
Kiedy rozdarła papier, Bridget dostrzegła kątem oka
jakąś wełnianą część garderoby. Panna Waynflete znów
sięgnęła do zawiniątka dłońmi w rękawiczkach.

background image


Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach?

No właśnie... dlaczego? - pomyślała Bridget. Dlaczego
w rękawiczkach? Ależ to jasne jak słońce! Wszystko
ś

wietnie zaplanowała!

Panna Waynflete ostrożnie wyciągnęła z zawiniątka
nóż, uważając, by nie zetrzeć z niego śladów, które
zostawił lord Whitfield, kiedy tego ranka bawił się nim
w swym salonie w Ashe Manor.
Mauretański nóż ze spiczastym ostrzem.
Bridget poczuła, że robi jej się słabo. Postanowiła grać
na zwłokę... zmusić tę kobietę do zwierzeń... chudą,
siwą kobietę, której nikt nie kochał. Doszła do wniosku,
ż

e nie powinno to być zbyt trudne, ponieważ panna

Waynflete z pewnością odczuwa nieprzepartą potrzebę
mówienia, a jedyną osobą, z którą może porozmawiać,
jest ktoś taki jak Bridget... ktoś, kto ma niebawem na
zawsze zamilknąć.
- Co to za... nóż? - spytała omdlewającym głosem.
Panna Waynflete wybuchnęła przerażającym,
stłumionym, niemal nieludzkim śmiechem.
- Jest przeznaczony dla ciebie, Bridget - powiedziała. -
Dla ciebie! Od dawna cię nienawidziłam.
- Dlatego że miałam wyjść za Gordona Whitfielda? -
spytała Bridget.
Panna Waynflete kiwnęła głową.
- Jesteś bardzo bystra! Twoja śmierć będzie koronnym
dowodem przeciwko niemu. Znajdą twoje zwłoki z
poderżniętym gardłem i nóż z odciskami jego palców!

background image

Dlatego właśnie poprosiłam dziś rano, żeby mi go
pokazał! Kiedy byliście na górze, zawinęłam nóż w
chusteczkę do nosa i schowałam do torebki. To takie
proste! Prawdę mówiąc, wszystko poszło mi gładko.
Wprost nie mogłam w to uwierzyć.
- To dlatego że... jest pani... tak bardzo przebiegła... -
wyjąkała Bridget stłumionym głosem osoby
oszołomionej środkiem nasennym.
Panna Waynflete znów wybuchnęła przerażającym
ś

miechem.

- Tak, już w młodości odznaczałam się nieprzeciętną
inteligencją! -oświadczyła z zatrważającą dumą w
głosie. - Ale nie pozwalano mi nic robić... Musiałam
bezczynnie siedzieć w domu. Potem pojawił się w
moim życiu Gordon, syn prostego szewca, ale
wiedziałam, że to chłopak z aspiracjami. Nie miałam
wątpliwości, że daleko zajdzie. A on mnie porzucił...
mnie! Wszystko przez tę idiotyczną historię z
kanarkiem.
Wykonała w powietrzu dziwny, gwałtowny ruch.
Bridget znów poczuła, że robi jej się niedobrze.
- Gordon Ragg ośmielił się porzucić mnie, córkę
pułkownika Waynflete'a! Poprzysięgłam mu zemstę!
Myślałam o tym co noc... Potem mojej rodzinie zaczęło
się powodzić coraz gorzej. Trzeba było sprzedać dom.
A on go kupił! Poniżył mnie, proponując posadę w
moim dawnym rodzinnym domu. Jakże ja go wtedy
nienawidziłam! Ale nigdy nie okazywałam swoich
uczuć. Nauczono nas tego w młodości... to niezwykle

background image

cenna umiejętność. Uważam, że dobre wychowanie robi
swoje.
Milczała przez dłuższą chwilę. Bridget uważnie na nią
patrzyła, bojąc się oddychać, żeby nie przerwać potoku
jej słów.
- Przez cały czas rozmyślałam... - ciągnęła panna
Waynflete. - Początkowo chciałam go po prostu zabić.
Znalazłam w bibliotece książki z zakresu kryminologii.
Ta lektura później nieraz mi się przydała. Na przykład,
drzwi do pokoju Amy Gibbs... kiedy już zamieniłam
buteleczki przy jej łóżku, przekręciłam klucz w zamku
od zewnątrz za pomocą obcążków. Jakże ta dziewczyna
obrzydliwie chrapała!... Zaraz, zaraz... na czym
skończyłam? - powiedziała po chwili przerwy.
Bridget miała pewien niezwykły dar, który tak
oczarował lorda Whitfielda; była bardzo wdzięcznym
słuchaczem. Honoria Waynflete jest nie tylko
maniakalną morderczynią, lecz również osobą pragnącą
mówić o sobie. A ona potrafiła sobie radzić z tego
rodzaju ludźmi. Powiedziała więc zachęcająco:
- śe początkowo chciała pani go zabić...
- Tak, ale ta koncepcja mnie nie zadowalała... była zbyt
prostacka... chciałam wymyślić coś lepszego niż zwykłe
morderstwo. I wtedy wpadłam na ten pomysł. Po prostu
przyszedł mi on niespodziewanie do głowy. Uznałam,
ż

e Gordon musi ponieść konsekwencje wielu zbrodni,

których nie popełni. śe oskarżą go, a potem powieszą
za moje morderstwa! Ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby
uznano go za szaleńca i zamknięto w zakładzie dla
obłąkanych na całe życie...

background image

Zaczęła przeraźliwie chichotać. Miała nienaturalnie
rozszerzone źrenice.
- Jak ci mówiłam, przeczytałam wiele książek z zakresu
kryminologii. Starannie wybierałam swoje ofiary.
Początkowo moje morderstwa nie wzbudzały niczyich
podejrzeń. Wiesz - zniżyła głos - zabijanie sprawiało mi
przyjemność... Ta niesympatyczna kobieta, Lydia
Horton, lekceważyła mnie... pewnego razu powiedziała
o mnie: "Ta stara panna". Ucieszyła mnie wiadomość,
ż

e Gordon się z nią pokłócił. Pomyślałam, że mogę

upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu! Zabawnie
było siedzieć przy łóżku chorej i ukradkiem wsypywać
arszenik do jej herbaty, a potem, po wyjściu z pokoju,
mówić pielęgniarce, że pani Horton narzekała na gorzki
smak winogron, które dostała od lorda Whitfielda!
Wielka szkoda, że ta głupia kobieta nigdy nikomu tego
nie powtórzyła. Potem przyszła kolej na innych! Kiedy
tylko usłyszałam, że Gordon żywi do kogoś urazę,
natychmiast aranżowałam jakiś nieszczęśliwy wypadek!
Cóż z niego za niewiarygodny głupiec! Wmówiłam mu,
ż

e ma w sobie coś wyjątkowego! śe każdy, kto wystąpi

przeciwko niemu, ponosi zasłużoną karę. Z łatwością w
to uwierzył. Biedny, kochany Gordon, uwierzyłby we
wszystko. Jest taki naiwny!
Bridget przypomniała sobie swoje własne pełne ironii
słowa, które wypowiedziała w obecności Luke'a:
"Gordon! On uwierzyłby we wszystko!"
Czuła, że musi nakłonić pannę Waynflete do dalszych
zwierzeń. A to nie było trudne! Będąc przez wiele lat
sekretarką, łagodnie zachęcała swoich pracodawców do

background image

osobistych wynurzeń. A ta kobieta odczuwała
nieprzepartą potrzebę mówienia o sobie i chełpienia się
swoją inteligencją.
- Ale jak to się pani udało? - spytała półgłosem. - Nie
potrafię tego zrozumieć.
- Och, to było bardzo proste! To sprawa organizacji!
Kiedy Amy została odprawiona z rezydencji,
natychmiast zatrudniłam ją u siebie. Pomysł z farbą do
kapeluszy uważam za niezwykle sprytny, a drzwi
zamknięte na klucz od wewnątrz zapewniły mi
bezpieczeństwo. Oczywiście, niczego nie ryzykowałam,
bo nie miałam żadnego motywu, a bez tego nie można
nikogo podejrzewać o morderstwo. Z Carterem też
poszło łatwo... zataczał się we mgle, a ja dogoniłam go
na kładce i mocno popchnęłam. Jestem bardzo silna.
Przerwała i znów przerażająco zachichotała.
- Cala ta historia była świetną zabawą! Nigdy nie
zapomnę wyrazu twarzy Tommy'ego w chwili, gdy
spychałam go z parapetu. Nie miał najmniejszego
pojęcia, że... - Pochyliła się nad Bridget i powiedziała
cicho, jakby powierzając jej swoją największą
tajemnicę: -Wiesz, ludzie są naprawdę strasznie głupi.
Nigdy przedtem nie zdawałam sobie z tego sprawy.
- Za to pani jest... wyjątkowo inteligentną kobietą -
oznajmiła Bridget bardzo słabym głosem.
- Tak, istotnie... chyba masz rację.
- A doktor Humbleby... Jego przypadek musiał być
znacznie trudniejszy, prawda?
- Owszem. To cud, że mi się udało. Oczywiście, mogło
się nie udać. Ale Gordon trąbił na lewo i prawo o swojej

background image

wizycie w Instytucie Wellermana Kreutza, więc
postanowiłam doprowadzić do tego, żeby ludzie nie
zapomnieli o tej wizycie, a potem skojarzyli ją ze
ś

miercią doktora Humbleby'ego. Z chorego ucha Puszka

wydzielała się ropa. Skaleczyłam doktora w rękę
czubkiem nożyczek. Potem, udając, że jestem tym
strasznie przejęta, zaczęłam uporczywie nalegać, żeby
pozwolił mi przemyć i opatrzyć ranę. Doktor nie zdawał
sobie sprawy, że opatrunek został wcześniej
zainfekowany wydzieliną z ucha kota. Oczywiście,
mogło nic z tego nie wyjść... to było niepewne
przedsięwzięcie. Kiedy bakterie zrobiły swoje, bardzo
się ucieszyłam... zwłaszcza że Puszek należał przedtem
do Lavinii Pinkerton. - Zasępiła się nagle. - Lavinia
Pinkerton! Ona jedna się domyślała... To ona znalazła
wtedy Tommy'ego. A potem, kiedy doszło do sprzeczki
między Gordonem a doktorem Humblebym, zobaczyła,
jak patrzę na doktora. Dałam się zaskoczyć.
Zastanawiałam się, jak mam to zrobić... A ona
zrozumiała! Gdy odwróciłam głowę, zauważyłam, że
bacznie mnie obserwuje i... zdradziłam się. Zdałam
sobie sprawę, że ona wie. Oczywiście, nie mogła mi
niczego udowodnić. Byłam tego pewna. Ale mimo
wszystko obawiałam się, że ktoś może jej uwierzyć.
Bałam się, że mogą jej uwierzyć w Scotland Yardzie.
Byłam przekonana, że właśnie tam się wybiera, więc
wsiadłam do tego samego pociągu, a potem zaczęłam ją
ś

ledzić. To było bardzo łatwe. Kiedy przechodziła przez

Whitehall, musiała się zatrzymać na wysepce dla
pieszych. Stanęłam tuż za nią, ale mnie nie widziała.

background image

Gdy nadjeżdżał jakiś duży samochód, mocno ją
popchnęłam. A jestem bardzo silna! Wpadła wprost pod
koła. Powiedziałam stojącej obok mnie kobiecie, że
zauważyłam numer rejestracyjny tego samochodu, i
podałam jej numer rollsa Gordona. Miałam nadzieję, że
przekaże te dane policji. Szczęśliwym trafem samochód
się nie zatrzymał. Pewnie szofer wybrał się na
przejażdżkę bez wiedzy swego pracodawcy. Tak,
miałam szczęście. Zawsze je mam. A ta awantura z
Riversem, do której doszło przed paru dniami w
obecności Luke'a Fitzwilliama... Nieźle się ubawiłam,
naprowadzając go na fałszywy trop! Dziwiło mnie
tylko, że tak trudno było skierować jego podejrzenia na
Gordona. Ale po śmierci Riversa musiało do tego dojść.
Musiało to do niego w końcu dotrzeć! A teraz... no cóż,
to będzie wspaniałe zakończenie całej sprawy. Wstała i
podeszła do Bridget.
- Gordon mnie porzucił! - powiedziała cicho. -
Zamierzał ożenić się z tobą. Spotkało mnie
rozczarowanie, które odbiło się na całym moim życiu.
Nie miałam nic... zupełnie nic...

Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha...

Z obłąkańczym uśmiechem pochyliła się nad Bridget...
Błysnął nóż...
Bridget zerwała się na równe nogi. Jak tygrys rzuciła się
na przeciwniczkę. Pchnęła ją do tyłu i mocno zacisnęła
dłoń na jej prawym nadgarstku.

background image

Zaskoczona Honoria Waynflete upadła na plecy, zanim
zdążyła zadać cios. Ale po chwili zaczęła zażarcie
walczyć. Zasób ich sił był nieporównywalny. Młoda,
zdrowa i wysportowana Bridget miała mocne mięśnie, a
Honoria Waynflete była kobietą szczupłą i wątłą.
Bridget nie wzięła jednak pod uwagę jednej
okoliczności. Honoria Waynflete była obłąkana. I
właśnie szaleństwo dodawało jej sił. Walczyła jak lew.
Potrafiła wykrzesać z siebie więcej energii niż Bridget
ze swych mięśni. Bridget usiłowała wyrwać jej nóż z
ręki, ale ona trzymała go kurczowo.
Potem, stopniowo, obłąkana kobieta zaczęła zyskiwać
przewagę.
- Luke!... Ratunku!... Pomocy! - rozpaczliwie wołała
Bridget.
Nie miała jednak nadziei, że ktoś przyjdzie jej z
pomocą. Były same. Same na odludziu. Z najwyższym
wysiłkiem wykręciła przeciwniczce rękę i w końcu
usłyszała odgłos upadającego na ziemię noża.
Honoria Waynflete chwyciła Bridget oburącz za gardło
i zaczęła ją dusić, wyciskając z niej życie. Bridget
wydała z siebie ostatni, zdławiony okrzyk...

XXII
ROZMOWA Z PANIĄ HUMBLEBY

Inspektor Battle zrobił na Luke'u korzystne wrażenie.
Był poważny i spokojny. Miał szeroką, rumianą twarz i
sumiaste wąsy. Na pierwszy rzut oka nie wydawał się

background image

szczególnie bystry, ale baczny obserwator, widząc jego
przenikliwe spojrzenie, nie dałby się zwieść pozorom.
Luke był bacznym obserwatorem. Miał już wcześniej do
czynienia z ludźmi tego rodzaju. Wiedział, że można im
zaufać i że zawsze osiągają wyznaczony cel. Był bardzo
zadowolony, że prowadzenie tej sprawy powierzono
właśnie temu człowiekowi.
- Dziwię się, że przysłano tu kogoś na tak wysokim
stanowisku -powiedział, kiedy zostali sami.
Inspektor Battle uśmiechnął się szeroko.
- Ta sprawa może okazać się bardzo poważna, panie
Fitzwilliam. - Kiedy w grę wchodzi ktoś taki jak lord
Whitfield, nie chcielibyśmy popełnić błędu.
- Rozumiem. Czy przyjechał pan sam?
- Nie. Towarzyszy mi detektyw w stopniu sierżanta.
Teraz jest w barze Siedem Gwiazd. Jego zadanie polega
na śledzeniu jego lordowskiej mości.
- Rozumiem.
- Czy pana zdaniem nie ma najmniejszej wątpliwości?
Jest pan pewien, że to właśnie on? - spytał Battle.
- Fakty wyraźnie dowodzą, że nie ma innej możliwości.
Czy mam je panu przedstawić?
- Dziękuję, przekazał mi je sir William.
- Co pan o tym sądzi? Chyba wydaje się panu absolutnie
nieprawdopodobne, że człowiek o tak wysokiej pozycji
społecznej jak lord Whitfield może być maniakalnym
mordercą?
- Niewiele jest rzeczy, które wydają mi się
nieprawdopodobne -odparł inspektor Battle. - Tam
gdzie mamy do czynienia ze zbrodnią, wszystko jest

background image

możliwe. Zawsze to powtarzam. Gdyby powiedział mi
pan, że jakaś miła stara panna, arcybiskup czy
uczennica jest niebezpiecznym przestępcą, nie
wykluczyłbym tego przed dokładnym zbadaniem
sprawy.
- Skoro sir William przekazał panu najważniejsze fakty,
opowiem panu tylko o tym, co wydarzyło się dziś rano -
zaproponował Luke.
Zrelacjonował pokrótce przebieg swej rozmowy z
lordem Whitfieldem. Inspektor Battle słuchał go z
dużym zainteresowaniem.
- Mówi pan, że bawił się nożem - powiedział. - Czy
zrobił coś szczególnego, panie Fitzwilliam? Czy nim
groził?
- Otwarcie nie. Tylko w dość nieprzyjemny sposób
badał palcami jego ostrze, z jakąś, rzekłbym, estetyczną
rozkoszą, a to mi się nie podobało. Myślę, że panna
Waynflete miała takie samo odczucie.
- Czy to ta pani, która zna lorda Whitfielda od dziecka i
miała za niego wyjść?
- Zgadza się.
- Sądzę, że może pan się nie martwić o tę młodą damę,
panie Fitzwilliam - powiedział inspektor Battle. - Dam
jej kogoś do ochrony. A w dodatku Jackson śledzi jego
lordowską mość, więc nie powinno jej grozić żadne
niebezpieczeństwo.
- Uspokoił mnie pan - odetchnął Luke. Inspektor ze
zrozumieniem pokiwał głową.
- Wiem, że jest pan w trudnej sytuacji, panie
Fitzwilliam. śe niepokoi się pan o pannę Conway...

background image

Szczerze mówiąc, nie spodziewam się, że będzie to
łatwa sprawa. Lord Whitfield niewątpliwie jest
niezwykle przebiegłym człowiekiem.
Najprawdopodobniej powstrzyma się na jakiś czas od
dalszych kroków. Chyba że osiągnął już ostatnie
stadium.
- Co pan nazywa "ostatnim stadium"?
- Stan, w którym pod wpływem wybujałego egotyzmu
przestępca zaczyna sądzić, że nic mu nie grozi! Uważa
siebie za geniusza, a wszystkich innych za kompletnych
durniów! Wtedy, oczywiście, mamy go już w garści!
Luke pokiwał głową i wstał.
- No cóż - powiedział. - śyczę powodzenia. Proszę dać
mi znać, gdybym mógł w czymś pomóc.
- Oczywiście.
- Czy nic panu nie przychodzi do głowy?
Battle zastanawiał się chwilę.
- Nie, na razie nic. Chcę się trochę rozejrzeć po okolicy.
Może zamienimy parę słów wieczorem, dobrze?
- Zgoda.
- Wtedy będę lepiej wiedział, na czym stoimy.
Luke czuł się podniesiony na duchu i uspokojony.
Wiele osób odnosiło takie samo wrażenie po spotkaniu
z inspektorem Battle.
Zerknął na zegarek. Zaczął się zastanawiać, czy nie
powinien pojechać do Bridget jeszcze przed lunchem.
Doszedł jednak do wniosku, że lepiej będzie, jeśli tego
nie zrobi. Panna Waynflete mogłaby uważać
zaproszenie go na posiłek za swój obowiązek, a to
wprowadziłoby zamieszanie w jej gospodarstwie.

background image

Wiedział z własnego doświadczenia z ciotkami, że
kobiety w średnim wieku są przeczulone na punkcie
drobiazgów, związanych z prowadzeniem domu.
Ciekawe, czy panna Waynflete jest czyjąś ciotką? -
pomyślał. Być może.
Wyszedł z gospody. Jakaś kobieta w czerni przystanęła
gwałtownie na jego widok.
- Dzień dobry, panie Fitzwilliam.
- Dzień dobry, pani Humbleby - odparł, ściskając jej
wyciągniętą dłoń.
- Myślałam, że już pan wyjechał.
- Nie, tylko się przeprowadziłem. Mieszkam teraz w tej
gospodzie.
- A Bridget? Słyszałam, że opuściła Ashe Manor.
- Owszem, to prawda.
Pani Humbleby głęboko westchnęła.
- Bardzo się cieszę, że tak szybko wyjechała z
Wychwood.
- Och, ona nadal jest tutaj. Ściśle rzecz biorąc,
zatrzymała się u panny Waynflete.
Pani Humbleby zrobiła krok do tyłu. Luke'a zaskoczyło
malujące się na jej twarzy przerażenie.
- U Honorii Waynflete? Och, ale dlaczego?
- Panna Waynflete bardzo uprzejmie zaprosiła ją do
siebie na kilka dni.
Panią Humbleby wstrząsnął lekki dreszcz. Podeszła
bliżej i położyła Luke'owi dłoń na ramieniu.
- Panie Fitzwilliam, wiem, że nie mam prawa nic
mówić. Przeżyłam ostatnio wiele bolesnych i ciężkich

background image

chwil, więc... być może... straciłam zdrowy rozsądek!
Moje odczucia mogą być po prostu tylko urojeniami.
- Jakie odczucia? - spytał Luke łagodnie.
- Przeświadczenie o istnieniu zła!
Spojrzała na niego nieśmiało. Widząc jednak, że z
powagą skinął głową i nie zamierza kwestionować jej
wypowiedzi, dodała:
- Tyle nikczemności... ta myśl mnie prześladuje... tyle
niegodziwości w Wychwood. A wszystko to za sprawą
tej kobiety. Jestem tego pewna!
- Jakiej kobiety? - spytał Luke, nie rozumiejąc, o kogo
jej chodzi.
- Jestem przekonana, że Honoria Waynflete jest bardzo
złą kobietą! - wyjaśniła pani Humbleby. - Och, widzę,
ż

e pan mi nie wierzy! Lavinii Pinkerton też nikt nie

uwierzył. Ale obie miałyśmy takie odczucia.
Przypuszczam, że ona wiedziała więcej niż ja... Proszę
pamiętać, panie Fitzwilliam, że nieszczęśliwa kobieta
jest zdolna do strasznych czynów.
- Może i tak - przyznał Luke cicho.
- Pan mi nie wierzy? - spytała pospiesznie pani
Humbleby. - No cóż, dlaczego miałby pan wierzyć? Ale
nie jestem w stanie zapomnieć tego dnia, kiedy John
wrócił od niej z zabandażowaną ręką. Zbagatelizował
całą sprawę, mówiąc, że to tylko zadraśnięcie. -
Odwróciła się, zamierzając odejść. - Do widzenia.
Proszę zapomnieć, co panu mówiłam. Ostatnio nie
najlepiej się czuję.
Luke zaczął się zastanawiać, dlaczego pani Humbleby
nazwała Honorię Waynflete złą kobietą. Czyżby doktor

background image

Humbleby przyjaźnił się z Honorią Waynflete, a jego
ż

ona była o nią zazdrosna?

Co ona powiedziała? śe "Lavinii Pinkerton też nikt nie
uwierzył". Zatem Lavinia Pinkerton musiała zwierzyć
się pani Humbleby ze swoich podejrzeń.
Nagle przypomniał sobie wagon kolejowy i
zaniepokojoną twarz miłej starszej pani. Znów usłyszał
jej poważny głos: "Ten szczególny błysk w oczach..."
Kiedy to mówiła, zmienił się wyraz jej własnej twarzy...
jakby bardzo wyraźnie coś zobaczyła. Przez chwilę
wyglądała zupełnie inaczej... rozchyliła usta, obnażając
zęby, i patrzyła na niego jakimś dziwnym, niemal
nieludzkim wzrokiem.
Widziałem u kogoś dokładnie takie samo spojrzenie...
ten sam błysk w oczach... Całkiem niedawno... ale
kiedy? - pomyślał. Dziś rano! Ależ oczywiście! Przecież
panna Waynflete tak właśnie patrzyła na Bridget w
salonie lorda Whitfielda.
Nagle przypomniał sobie, że kiedy przed wielu laty
ciotka Mildred powiedziała: "Wiesz, mój drogi, ona
wygląda jak idiotka!", jej inteligentna, miła twarz
przybrała wyraz bezdennej tępoty...
Lavinia Pinkerton wspominała o błysku w oczach
jakiegoś mężczyzny... nie, jakiejś osoby - pomyślał. Czy
to możliwe, że na ułamek sekundy jej żywa wyobraźnia
odtworzyła ten obraz... spojrzenie mordercy patrzącego
na swoją następną ofiarę...?
Pod wpływem nagłego impulsu ruszył szybkim krokiem
w kierunku domu panny Waynflete.
W głowie kłębiły mu się uporczywe myśli:

background image

Nie mężczyzna... przecież nie wspomniała ani słowem o
mężczyźnie... to ty założyłeś, że to jest mężczyzna, bo
wydawało ci się to oczywiste, ale ona tego nie
powiedziała... O Boże, czyja kompletnie zwariowałem?
Moje podejrzenia są nieprawdopodobne... z całą
pewnością to niemożliwe... absurdalne... Ale muszę
dotrzeć do Bridget i sprawdzić, czy nic jej się nie stało...
Te dziwne, jasnobursztynowe oczy. Och, jestem
obłąkany! Musiałem oszaleć! Przecież to Whitfield jest
przestępcą! Z całą pewnością. Na dobrą sprawę sam się
do tego przyznał!
Pamięć uparcie podsuwała mu obraz twarzy panny
Pinkerton, odgrywającej rolę okropnej, na wpół
obłąkanej kobiety.
Drzwi otworzyła mu służąca.
- Panna Conway gdzieś wyszła - wyjaśniła, zaskoczona
jego gwałtownym wtargnięciem. - Tak mi powiedziała
panna Waynflete. Sprawdzę, czy pani jest w domu.
Luke przecisnął się obok niej i wpadł do salonu. Emily
pobiegła na górę. Po chwili wróciła, ciężko dysząc.
- Mojej pani też nie ma w domu. Luke chwycił ją za
ramię.
- Dokąd poszły? Którędy?
Emily patrzyła na niego z szeroko otwartymi ustami.
- Musiały wyjść tylnymi drzwiami, bo gdyby wyszły
frontowymi, zobaczyłabym je przez kuchenne okno.
Luke przebiegł przez niewielki ogród i wypadł na
drogę. Natknął się tam na jakiegoś mężczyznę,
przycinającego żywopłot. Podszedł i zagadnął go, z
trudem powstrzymując drżenie głosu.

background image

- Dwie kobiety? - odparł nieznajomy bez pośpiechu. -
Owszem. Kilka minut temu. Jadłem właśnie obiad w
cieniu żywopłotu. Chyba mnie nie zauważyły.
- W którą stronę poszły?
Choć starał się rozpaczliwie, żeby jego głos brzmiał
normalnie, nieznajomy spojrzał na niego ze
zdziwieniem i odparł:
- Przez pola... W tym kierunku. Ale nie mam pojęcia,
dokąd poszły dalej.
Luke podziękował mu i puścił się biegiem. Coraz silniej
czuł, że musi się spieszyć.
Muszę je koniecznie dogonić! - pomyślał. Chyba
kompletnie oszalałem. Najprawdopodobniej wybrały się
na miły, przyjacielski spacer. Coś jednak każe mi je
ś

cigać. Przebiegł przez pola i przystanął na wiejskiej

ś

cieżce, nie wiedząc, co robić dalej.

I wtedy usłyszał z daleka słabe, lecz wyraźne wołanie.
- Luke! Ratunku! - I jeszcze raz: - Luke...
Bez chwili namysłu wbiegł do lasu i pognał w kierunku,
z którego dobiegł krzyk. Teraz dotarły do niego inne
dźwięki... odgłosy szamotaniny, szybkie oddechy, a
potem jakiś cichy, zduszony jęk.
Zdążył w samą porę. Oderwał dłonie obłąkanej kobiety
od gardła ofiary. Choć panna Waynflete z pianą na
ustach szamotała się i przeklinała, trzymał ją mocno. W
końcu kobietą wstrząsnął konwulsyjny dreszcz i
zesztywniała w jego uścisku.

XXIII
NOWY POCZĄTEK

background image


- Ja tego nie rozumiem - rzekł lord Whitfield. - Po
prostu nie rozumiem.
Starał się zachować godność, ale pod pozorami
pompatyczności można było dostrzec żałosne
zakłopotanie. Nie mógł uwierzyć w sensacyjne nowiny,
które właśnie mu przekazywano.
- Sprawa wygląda tak, lordzie Whitfield - tłumaczył
cierpliwie Battle. - Zacznijmy od tego, że w tej rodzinie
zdarzały się przypadki obłędu. Odkryliśmy to dopiero
teraz. Często tak się dzieje w tych starych rodach. Ona
ma do tego skłonności dziedziczne. Poza tym jest
bardzo ambitną kobietą, którą spotkały niepowodzenia.
Najpierw runęła w gruzy jej kariera zawodowa, a potem
przeżyła zawód miłosny. - Odchrząknął. - Domyślam
się, że to pan ją porzucił?
- Nie lubię określenia "porzucił" - oświadczył lord
Whitfield kategorycznie.
- Czy to pan zerwał zaręczyny? - poprawił się inspektor
Battle.
- No cóż... owszem.
- Powiedz nam dlaczego, Gordon - poprosiła Bridget.
Lord Whitfield lekko się zaczerwienił.
- No dobrze, skoro muszę. Honoria miała kanarka,
którego uwielbiała. Miał zwyczaj brać cukier z jej ust.
Pewnego dnia mocno ją dziobnął. Honoria rozzłościła
się, złapała go i... skręciła mu kark! Po tym incydencie
moje uczucia do niej nagle osłabły. Powiedziałem jej, że
uważam nasz związek za pomyłkę popełnioną przez
obie strony.

background image

- Od tego wszystko się zaczęło! - orzekł Battle, kiwając
głową. - Tak jak powiedziała pannie Conway, skupiła
całą swą uwagę i bezsporną inteligencję na jednym celu.
- Chciała, żeby uznano mnie za mordercę? - zawołał
lord Whitfield z niedowierzaniem. - To niewiarygodne.
- Ale to prawda - powiedziała Bridget. - Przecież sam
się dziwiłeś, że każdy, kto zrobił ci przykrość,
natychmiast ginął w jakichś tajemniczych
okolicznościach.
- Istniały po temu powody.
- Powodem była Honoria Waynflete - oznajmiła
Bridget. - Wbij sobie wreszcie do głowy, że to nie ręka
Opatrzności wypchnęła Tommy'ego Pierce'a z okna i
wykończyła wszystkich pozostałych. Zrobiła to
Honoria.
- Wydaje mi się to wprost niewiarygodne - powtórzył
lord Whitfield, potrząsając głową.
- Twierdzi pan, że dziś rano przekazano panu
telefonicznie jakąś wiadomość, czy tak? - spytał Battle.
- Owszem, około dwunastej. Poproszono mnie, bym
natychmiast udał się do pobliskiego lasku Shaw Wood,
ponieważ ty, Bridget, chcesz mi coś powiedzieć.
Miałem nie brać samochodu, tylko pójść piechotą.
Battle pokiwał głową.
- No właśnie. To byłby koniec. Znaleziono by; pannę
Conway z poderżniętym gardłem, a obok niej należący
do pana nóż z odciskami pańskich palców! Potem ktoś
zaświadczyłby, że widział pana wtedy w pobliżu
miejsca zbrodni! A pan nie miałby żadnego

background image

wytłumaczenia. Każdy sąd przysięgłych na świecie
uznałby pana za winnego.
- Mnie? - zawołał lord Whitfield z zaskoczeniem i
niepokojem. - Kto by uwierzył, że ja mogłem zrobić coś
podobnego?
- Ja nie uwierzyłam - powiedziała cicho Bridget.
Lord Whitfield spojrzał na nią chłodno, a potem
kategorycznie oświadczył:
- Biorąc pod uwagę moją reputację i pozycję społeczną
w hrabstwie jestem przekonany, że nikt, ani przez
ułamek sekundy, nie uwierzyłby w tak absurdalny
zarzut.
Wyszedł z godnością, zamykając za sobą drzwi.
- Nigdy nie zrozumie, że naprawdę groziło mu
niebezpieczeństwo! - rzekł Luke, a potem spytał: -
Bridget, jak to się stało, że zaczęłaś podejrzewać pannę
Waynflete?
- Kiedy powiedziałeś mi, że Gordon jest mordercą, nie
mogłam w to uwierzyć! Znam go bardzo dobrze. Przez
dwa lata byłam jego sekretarką! Poznałam go na wylot!
Zdaję sobie sprawę, że jest napuszonym, małostkowym
egotykiem, ale wiem też, że jest życzliwym
człowiekiem o gołębim sercu. Nie zabiłby nawet osy.
Ta historia z kanarkiem panny Waynflete była zwykłym
kłamstwem. Gordon nie mógł go zabić. Kiedyś
powiedział mi, że to on ją porzucił. Ty uporczywie
twierdziłeś, że było odwrotnie. No cóż, mogło tak się
zdarzyć! Być może duma nie pozwoliła mu się
przyznać, że to ona z nim zerwała. Ale ta historia z
kanarkiem... to bzdura! Gordon tego nie zrobił! On

background image

nawet nie poluje, ponieważ widok krwi przyprawia go o
mdłości. Więc doszłam do wniosku, że ta część historii
jest nieprawdziwa. A skoro tak, to panna Waynflete
musiała skłamać. Kiedy się o tym pomyśli, było to
niezwykle zadziwiające kłamstwo! Nagle zaczęłam się
zastanawiać, czy nie kłamała również w innych
sprawach. Nietrudno zauważyć, że jest bardzo ambitną
kobietą, więc porzucenie jej przez narzeczonego
musiało strasznie zranić jej dumę. To ją
najprawdopodobniej rozwścieczyło i obudziło w niej
nienawiść do Gordona. Uczucie to spotęgowało się
jeszcze bardziej, kiedy wrócił tu po latach jako bogaty
człowiek sukcesu. Powiedziałam sobie: "Tak", ona
zapewne chętnie obciążyłaby go odpowiedzialnością za
jakąś zbrodnię". Wtedy zaczęły mi się kłębić w głowie
różne dziwne koncepcje. Wychodząc z założenia, że
wszystko, co ona mówi, jest kłamstwem, nagle
zrozumiałam, że taka kobieta z łatwością mogła zrobić z
mężczyzny głupca! Ten pomysł wydał mi się dość
dziwaczny, więc pomyślałam: "To niewiarygodne, ale
przypuśćmy, iż to ona zamordowała tych ludzi, a potem
wmówiła Gordonowi, że spotkała ich kara boska!"
Wiedziałam, że mogłaby mu to wmówić bez żadnych
trudności. Jak wam mówiłam, Gordon uwierzyłby we
wszystko! Potem zadałam sobie pytanie: "Czy ona
mogła popełnić te zbrodnie?" Odpowiedź była
twierdząca. Doszłam do wniosku, że mogła zrzucić
pijanego mężczyznę z kładki i wypchnąć chłopca z
okna, a Amy Gibbs umarła w jej domu. Co do pani
Horton... kiedy chorowała, Honoria Waynflete często ją

background image

odwiedzała. Przypadek doktora Humbleby'ego sprawił
mi więcej trudności. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że
Puszek cierpi na wirusowe zapalenie ucha ani że panna
Waynflete założyła doktorowi na rękę opatrunek, który
wcześniej zainfekowała wydzieliną z ucha kota.
Przypadek panny Pinkerton był jeszcze trudniejszy,
ponieważ nie mogłam sobie wyobrazić panny
Waynflete przebranej w uniform szofera i prowadzącej
rollsa. Potem nagle doznałam olśnienia... przypadek
panny Pinkerton był najprostszy ze wszystkich! Panna
Waynflete po prostu pchnęła ją z tyłu, co w tłumie ludzi
zapewne nie sprawiło jej większych trudności.
Samochód nie zatrzymał się, więc wykorzystała okazję i
powiedziała jakiejś kobiecie, że zauważyła jego numer
rejestracyjny, a potem podała jej numer rollsa lorda
Whitfielda. Miałam w głowie kompletny chaos. Ale
skoro byłam absolutnie pewna, że Gordon nie popełnił
tych morderstw, to kto tego dokonał? Odpowiedź
wydawała się zupełnie oczywista. Ktoś, kto nienawidzi
Gordona! A kto go nienawidzi? Honoria Waynflete.
Wtedy przypomniałam sobie, że panna Pinkerton,
mówiąc o mordercy, wyraźnie sugerowała, że to
mężczyzna. To obaliło moją wspaniałą teorię, bo gdyby
panna Pinkerton miała rację, nie zostałaby zabita...
Więc poprosiłam cię, byś dokładnie przytoczył słowa
panny Pinkerton, i stwierdziłam, że ani razu nie użyła
słowa mężczyzna. Wtedy doszłam do wniosku, że
jestem na właściwym tropie! Postanowiłam przyjąć
zaproszenie panny Waynflete i podjąć próbę odkrycia
prawdy.

background image

- Nic mi o tym nie mówiąc? - spytał Luke z gniewem.
- Kochanie, byłeś tak bardzo przekonany o słuszności
swoich podejrzeń... a moja koncepcja była mglista i
budziła wątpliwości! Nie przyszło mi nawet do głowy,
ż

e grozi mi jakieś niebezpieczeństwo. Sądziłam, że

mam mnóstwo czasu... - Wstrząsnął nią dreszcz
przerażenia. - Och, Luke, to było straszne... Jej oczy... I
ten przeraźliwy, nieludzki śmiech...
- Zdążyłem w ostatniej chwili - powiedział Luke
drżącym głosem. - Odwrócił się do inspektora Battle. -
Jak ona się teraz czuje?
- Dostała kompletnego pomieszania zmysłów - odparł
Battle. - Tak już z nimi jest. Tacy ludzie nie mogą
znieść szoku, jakim jest dla nich świadomość, że okazali
się mniej sprytni, niż sądzili.
- No cóż, kiepski ze mnie policjant! - przyznał Luke
ponuro. - Ani przez chwilę nie podejrzewałem Honorii
Waynflete. Był pan lepszy, Battle.
- Może tak, a może nie. Pamięta pan zapewne, jak
powiedziałem, że kiedy mamy do czynienia ze
zbrodnią, wszystko jest możliwe. Wydaje mi się, że
jako przykład podałem wtedy starą pannę.
- Wymienił pan również arcybiskupa i uczennicę! Czy
mam rozumieć, że uważał pan ich wszystkich za
potencjalnych morderców?
Battle uśmiechnął się szeroko.
- Chodziło mi o to, że każdy może być przestępcą.
- Z wyjątkiem Gordona - zauważyła Bridget. - Luke,
chodźmy go poszukać!

background image

Lord Whitfield siedział w swoim gabinecie,
zaabsorbowany robieniem notatek.
- Gordon - zaczęła Bridget łagodnym, cichym głosem. -
Czy teraz, kiedy wiesz już o wszystkim, zechcesz nam
wybaczyć?
Lord Whitfield spojrzał na nią życzliwie.
- Ależ naturalnie, moja droga. Zdaję sobie sprawę, że
będąc zapracowanym człowiekiem, bardzo cię
zaniedbywałem. Rzecz w tym, że... jak mądrze napisał
to Kipling: "Ten podróżuje najszybciej, kto podróżuje
sam. Moja droga życiowa jest drogą samotnika". -
Rozprostował ramiona. - Dźwigam na swych barkach
ogromny ciężar odpowiedzialności. I muszę dźwigać go
sam. Nie mam nikogo do towarzystwa, nikt nie może mi
w tym ulżyć. Muszę iść przez życie w samotności... aż
do końca drogi.
- Jesteś wspaniałomyślny, mój drogi! - zawołała
Bridget.
Lord Whitfield zmarszczył czoło.
- To nie jest kwestia wspaniałomyślności. Zapomnijmy
o tych głupstwach. Jestem człowiekiem bardzo zajętym.
- Wiem o tym.
- Zabieram się natychmiast do przygotowania serii
artykułów "Zbrodnie popełnione przez kobiety na
przestrzeni stuleci".
Bridget spojrzała na niego z podziwem.
- Gordon, to świetny pomysł.
Lord Whitfield dumnie wypiął pierś.
- Proszę wiec teraz zostawić mnie samego. Nie wolno
mi przeszkadzać. Mam mnóstwo pracy.

background image

Luke i Bridget wyszli na palcach z pokoju.
- On jest rzeczywiście wspaniałomyślny - powiedziała
Bridget.
- Bridget, coś mi się zdaje, że ty naprawdę kochałaś
tego człowieka!
- Wiesz, Luke, chyba tak.
Luke wyjrzał przez okno.
- Cieszę się, że stąd wyjeżdżamy. Nie lubię tego
miejsca. Jest tu dużo nikczemności, jak powiedziałaby
pani Humbleby. Nie podoba mi się ta wisząca nad
miasteczkiem góra.
- Skoro wspomniałeś o Ashe Ridge, co z panem
Ellsworthym? Luke roześmiał się z lekkim
zażenowaniem.
- Chodzi ci o tę krew na jego rękach?
- Owszem.
- Podobno składali w ofierze jakiegoś białego koguta!
- To obrzydliwe!
- Myślę, że pana Ellsworthy'ego spotka coś przykrego.
Battle zamierza sprawić mu małą niespodziankę.
- Poczciwy major Horton nawet nie próbował zabić
swojej żony, pan Abbot, jak sądzę, otrzymał
kompromitujący list od jakiejś kobiety, a doktor
Thomas jest po prostu miłym, skromnym, młodym
lekarzem - oznajmiła Bridget.
- Jest zarozumiałym osłem!
- Mówisz tak, bo zazdrościsz mu, że żeni się z Rose
Humbleby.
- Ona jest dla niego o wiele za dobra.
- Mam wrażenie, że wolałbyś ją ode mnie!

background image

- Kochanie, czy ty przypadkiem nie mówisz od rzeczy?
- Nie, bynajmniej. - Milczała przez chwilę, a potem
spytała: - Luke, czy ty mnie lubisz?
Zrobił krok w jej kierunku, ale ona powstrzymała go
gestem.
- Użyłam słowa lubisz, Luke, a nie kochasz.
- Och, rozumiem... Tak, lubię cię, Bridget, ale również
cię kocham.
- Ja ciebie też lubię, Luke... - wyznała Bridget.
Wymienili nieśmiałe uśmiechy jak dzieci, które
zaprzyjaźniły się na zabawie.
- Lubić to coś znacznie więcej niż kochać - powiedziała
Bridget. - To uczucie wytrzymuje próbę czasu.
Chciałabym, żeby to, co jest między nami, trwało
wiecznie, Luke. Nie chcę, żebyśmy pobrali się
wyłącznie z miłości, a potem mieli siebie nawzajem
dosyć i pragnęli poślubić kogoś innego.
- Och, najdroższa, wiem, czego chcesz. Ja również.
Nasze uczucia nigdy nie wygasną, ponieważ są oparte
na realnych podstawach.
- Czy tak jest istotnie, Luke?
- Oczywiście, kochanie. Myślę, że właśnie dlatego
bałem się w tobie zakochać.
- Ja również się tego bałam.
- A teraz?
- Już nie.
- Dość długo ocieraliśmy się o śmierć. Ale już po
wszystkim! Teraz zaczniemy żyć...
* Postać krwawego pirata z "Wyspy skarbów" R. L.
Stevensona (przyp. red.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Agatha Christie Morderstwo to nic trudnego
Agatha Christie Morderstwo to nic trudnego
Agatha Christie Morderstwo to nic trudnego
Agatha Christie Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Nadinspektor Battle 01 Tajemnica rezydencji Chimneys
1939 Morderstwo to nic trudnego
Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Panna Marple Uśpione morderstwo
Christie Agatha Panna Marple Morderstwo na plebanii

więcej podobnych podstron