AGATHA CHRISTIE
MORDERSTWO TO NIC
TRUDNEGO
PRZEŁOŻYŁA GRAŻYNA WOYDA
TYTUŁ ORYGINAŁU: "MURDER IS EASY"
Rosalind i Susan,
pierwszym recenzentkom tej książki
I
TOWARZYSZ PODRÓŻY
Anglia!
Anglia po tylu latach!
Ale jak będę się w niej czuł?
Luke Fitzwilliam zadawał sobie to pytanie, schodząc po trapie ze statku. Kołatało się
ono w jego umyśle, gdy czekał na odprawę celną. A kiedy w końcu wsiadł do
pociągu, wypłynęło nagle na pierwszy plan.
Czuł się zupełnie inaczej, przyjeżdżając do kraju na urlopy. Miał mnóstwo pieniędzy
(przynajmniej na początku), więc ochoczo je wydawał, odwiedzał starych przyjaciół,
spotykał się z kolegami, którzy też przyjechali tu na wypoczynek po pobycie w
koloniach. Mówił sobie: To nie potrwa długo. Wkrótce wracam do pracy. Dlaczego
nie miałbym się zabawić!
Ale teraz nie zamierzał nigdzie wracać. Pożegnał już na dobre upalne noce,
oślepiające słońce, piękną tropikalną roślinność i samotne wieczory, spędzane na
lekturze starych numerów "Timesa".
Wrócił do Anglii po zakończeniu zaszczytnej służby dla kraju. Poza tym posiadał
niewielki kapitał, mógł się więc uważać za człowieka niezależnego materialnie. Ale
nie miał pojęcia, jak spędzić resztę życia.
Anglia! Anglia w czerwcu. Szare niebo i silny, przenikliwy wiatr. W taki dzień nie
wydawała się gościnnym krajem! A ci ludzie! Boże, co za ludzie! Wszyscy mieli
szare, zatroskane twarze... szare jak niebo. I te okropne małe domki, wyrastające
wszędzie jak grzyby po deszczu, jak kurniki, zaśmiecające cały krajobraz!
Luke Fitzwilliam z trudem oderwał wzrok od migającego za oknem wagonu
krajobrazu i zajął się gazetami. "Times", "Daily Clarion" I "Punch".
Zaczął od "Daily Clarion", który poświęcony był w całości wyścigom konnym w
Epsom. Szkoda, że nie przyjechałem wczoraj - pomyślał. Ostatni raz widziałem
gonitwę Derby, kiedy miałem dziewiętnaście lat.
Obstawił wysoko pewnego konia i teraz chciał sprawdzić, jak typuje jego szansę
"Clarion". Znalazł tylko lakoniczną notatkę: Mało prawdopodobne, by wygrał któryś z
koni takich jak Jujube II, Mark's Mile, Santony czy Jerry Boy. Na zwycięstwo nie ma
chyba szans...
Ale Luke'a nie interesował koń, który miał najprawdopodobniej przegrać gonitwę.
Rzucił okiem na typowania. Na Jujube II stawiano zaledwie 40 do l.
Luke zerknął na zegarek. Była za kwadrans czwarta.
No cóż - pomyślał. Już po wszystkim! Szkoda? że nie postawiłem na Clarigolda,
którego typowano jako drugiego faworyta.
Potem rozłożył "Timesa" i zatopił się w lekturze poważniejszych artykułów.
Nie trwało to jednak długo, ponieważ groźnie wyglądający pułkownik, który siedział w
przeciwległym kącie przedziału, był tak zirytowany tym, co właśnie przeczytał, że
musiał się podzielić swym oburzeniem z towarzyszem podróży. Dopiero po
półgodzinie znużyło go rozprawianie o "tej cholernej komunistycznej propagandzie".
Wyczerpawszy temat pułkownik zasnął z otwartymi ustami. Niebawem pociąg
zwolnił, a potem się zatrzymał. Luke wyjrzał przez okno i dostrzegł dużą, opustoszałą
stację z wieloma peronami. Zauważył kiosk, na którym wisiał afisz z napisem:
WYNIKI GONITWY DERBY. Otworzył drzwi, wyskoczył na peron i pobiegł w kierunku
kiosku. Po chwili wpatrywał się z szerokim uśmiechem w krótką wiadomość z
ostatniej chwili.
Wyniki Gonitwy Derby
JUJUBE II
MAZEPPA
CLARIGOLD
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Sto funtów do roztrwonienia! Dobry, kochany Jujube
II, którego wszyscy znawcy wyścigów tak nonszalancko zlekceważyli.
Złożył gazetę, odwrócił się i zobaczył pustkę. Podczas gdy on upajał się
zwycięstwem Jujube II, jego pociąg niepostrzeżenie zniknął ze stacji.
- Kiedy, do licha, ten pociąg odjechał? - zagadnął jakiegoś bagażowego.
- Jaki pociąg? - spytał bagażowy ze zdziwieniem. - Od piętnastej czternaście na tej
stacji nie zatrzymał się żaden pociąg.
- Przecież stał tu przed chwilą. Właśnie z niego wysiadłem. To ekspres mający
bezpośrednie połączenie z portem.
- Ten ekspres nie zatrzymuje się nigdzie w drodze do Londynu - wyjaśnił bagażowy
obcesowo.
- Ale zatrzymał się - zapewnił go Luke. - Przecież z niego wysiadłem.
- Aż do Londynu nigdzie się nie zatrzymuje - powtórzył bagażowy obojętnym tonem.
- Mówię panu, że się zatrzymał dokładnie przy tym peronie, a ja z niego wysiadłem.
W obliczu tych faktów bagażowy zmienił front.
- Nie powinien był pan tego robić - powiedział z wyrzutem. - On się tu nie zatrzymuje.
- Ale zatrzymał się.
- Stanął pod semaforem, a nie "zatrzymał się na stacji", jak pan to określił.
- Nie znam się na tych subtelnych różnicach tak dobrze jak pan - oznajmił Luke. -
Chodzi mi o to, co mam teraz zrobić.
- Nie powinien był pan wysiadać - powtórzył z uporem bagażowy, który nie był
człowiekiem przesadnie rozgarniętym.
- To prawda - przyznał Luke. - Ale co się stało, to się stało. Chodzi mi tylko o to, co
pan jako doświadczony pracownik kolei radzi mi teraz zrobić.
- Pyta mnie pan, co najlepiej zrobić?
- Tak - odparł Luke - o to właśnie mi chodzi. Chyba istnieją pociągi, które zatrzymują
się tu zgodnie z rozkładem?
- Niech pomyślę - powiedział bagażowy. - Najlepiej niech pan wsiądzie do tego o
szesnastej dwadzieścia pięć.
- Jeśli ten o szesnastej dwadzieścia pięć jedzie do Londynu - postanowił Luke - to
właśnie do niego wsiądę.
Uspokojony tą wiadomością zaczął się przechadzać tam i z powrotem po peronie. Na
dużej tablicy informacyjnej przeczytał, że znajduje się w Fenny Clayton, stacji
węzłowej Wychwood-under-Ashe. Wkrótce mały staroświecki parowóz powoli
wepchnął na stację pociąg składający się z jednego wagonu i ciężko sapiąc ustawił
go na bocznym torze. Wysiadło z niego sześcioro czy siedmioro pasażerów, którzy
przeszli po mostku na peron Luke'a. Ponury bagażowy ożywił się nagle i zaczął
popychać duży wózek pełen paczek i koszy. Przyłączył się do niego inny bagażowy,
który przewoził pobrzękujące bańki z mlekiem. Fenny Clayton ożyło.
W końcu na stację wtoczył się wyniośle pociąg do Londynu. Wagony trzeciej klasy
były zatłoczone, ale w trzech wagonach klasy pierwszej siedziało niewiele osób.
Luke zaczął zaglądać do przedziałów. W pierwszym, przeznaczonym dla palących,
siedział z cygarem w ustach jakiś mężczyzna o wyglądzie wojskowego. Luke doszedł
do wniosku, że ma już na dziś dosyć angielskich pułkowników z Indii. Następny
przedział zajmowała elegancka młoda kobieta o zmęczonej twarzy,
najprawdopodobniej guwernantka, z ruchliwym, mniej więcej trzyletnim chłopcem.
Luke szybko poszedł dalej. Drzwi kolejnego przedziału były otwarte. Podróżowała w
nim tylko jakaś starsza pani. Przypomniała Luke'owi jego ciotkę Mildred, która
pozwoliła mu hodować zaskrońca, kiedy miał dziesięć lat. Była zdecydowanie dobrą
ciotką. Luke wszedł do środka i usiadł.
Po jakichś pięciu minutach ożywionego ruchu furgonetek przewożących bańki z
mlekiem, wózków bagażowych i nerwowej krzątaniny pociąg powoli wytoczył się ze
stacji. Luke rozłożył gazetę i zajął się lekturą wiadomości, mogących zainteresować
człowieka, który przeczytał już poranną prasę.
Nie liczył na to, że uda mu się czytać długo. Miał wiele ciotek, więc domyślał się, że
towarzyszka podróży nie będzie milczeć aż do Londynu.
Miał rację. Starsza pani przymknęła okno, zrzucając swoją parasolkę, i zaczęła się
rozwodzić nad zaletami pociągu, którym właśnie jechali.
- Zaledwie godzina i dziesięć minut. To bardzo dobry pociąg. Znacznie lepszy niż ten
poranny, który jedzie godzinę i czterdzieści minut. Oczywiście - ciągnęła - niemal
każdy podróżuje tym porannym. Kiedy bilety są tańsze, to znaczy w weekendy i dni
świąteczne, tylko człowiek nierozsądny jedzie po południu. Zamierzałam wyruszyć
dziś rano, ale Puszek... mój perski kot, gdzieś przepadł... jest bardzo piękny, a
ostatnio bolało go uszko... no i, oczywiście, nie mogłam wyjść z domu, dopóki go nie
znalazłam!
- Naturalnie - bąknął Luke, ostentacyjnie opuszczając wzrok na gazetę. Ale na nic się
to nie zdało. Potok słów nie ustawał.
- Więc po prostu zrobiłam dobrą minę do złej gry i wsiadłam do pociągu
popołudniowego. No i okazało się to błogosławieństwem, bo nie ma w nim takiego
okropnego tłoku... oczywiście to bez znaczenia, kiedy podróżuje się pierwszą klasą.
Ale zazwyczaj tego nie robię. Uważam to za ekstrawagancję, zwłaszcza w
dzisiejszych czasach, kiedy podatki rosną, dywidendy spadają, a służba ciągle
domaga się podwyżek... ale naprawdę byłam bardzo zdenerwowana, bo, widzi pan,
jadę w pewnej niezwykle ważnej sprawie i po prostu chciałam w spokoju dokładnie
przemyśleć, co mam powiedzieć... - Luke z trudem stłumił uśmiech. - A kiedy w
przedziale jest pełno ludzi, ktoś może się okazać nieuprzejmy... więc pomyślałam, że
tym razem mogę sobie pozwolić na taki wydatek... choć uważam, że dzisiaj wszyscy
trwonią pieniądze, a nikt nie myśli o przyszłości. Szkoda, że zlikwidowano drugą
klasę... to było mimo wszystko trochę taniej. Rozumiem, oczywiście - ciągnęła,
przyglądając się opalonej twarzy Luke'a - że wojskowi jadący na urlop muszą
podróżować pierwszą klasą. Zwłaszcza jeśli są oficerami...
Luke wytrzymał przez chwilę badawcze spojrzenie jej jasnych, błyszczących oczu.
Ale od razu skapitulował. Wiedział, że w końcu do tego dojdzie.
- Nie jestem wojskowym - wyjaśnił.
- Och, przepraszam. Nie zamierzałam... po prostu przyszło mi do głowy... pan jest
taki opalony... być może jedzie pan ze Wschodu, by spędzić urlop w kraju.
- Owszem, wracam do domu ze Wschodu - powiedział Luke. - Ale nie na urlop.
Jestem policjantem - oznajmił krótko, chcąc zapobiec dalszym dociekaniom.
- Pracuje pan w policji? To naprawdę niezwykle interesujące. Syn mojej serdecznej
przyjaciółki wstąpił właśnie do palestyńskiej policji.
- Służyłem nad Zatoką Mayang - ponownie uciął krótko Luke.
- Och, mój Boże... bardzo ciekawe. To prawdziwy zbieg okoliczności... chodzi mi o to,
że pan wsiadł akurat do tego przedziału. Bo, widzi pan, ta sprawa, w związku z którą
wybrałam się do Londynu... no cóż, w istocie jadę do Scotland Yardu.
- Naprawdę? - spytał Luke.
Zastanawiał się, czy starsza pani zatrzyma się jak nie nakręcony zegar, czy też
będzie mówiła przez całą drogę do Londynu. Ale w istocie niezbyt mu to
przeszkadzało, ponieważ uwielbiał swoją ciotkę Mildred i pamiętał, że kiedyś dała mu
pięć funtów. Poza tym takie stare damy jak jego towarzyszka podróży i ciotka Mildred
miały w sobie coś niezwykle miłego i typowo angielskiego. W Mayang Straits nie
spotykał takich kobiet. Kojarzyły mu się ze śliwkowym puddingiem na Boże
Narodzenie, krykietem na wsi i płonącym kominkiem. Były czymś, co człowiek
docenia dopiero wtedy, gdy jest na drugim końcu świata. Mogły też na dłuższą metę
być śmiertelnie nudne, ale Luke stanął na angielskiej ziemi zaledwie przed trzema
czy czterema godzinami.
- Tak, zamierzałam wyruszyć dziś rano - szczebiotała pogodnie starsza pani - ale
potem, jak już panu mówiłam, zaczęłam się okropnie niepokoić o Puszka. Czy myśli
pan, że zdążę na. czas? Scotland Yard nie ma chyba sztywnych godzin
urzędowania.
- Nie sądzę, żeby zamykali o czwartej - powiedział Luke.
- Oczywiście, że nie. Przecież w każdej chwili ktoś może ich zawiadomić o jakimś
poważnym przestępstwie, prawda?
- No właśnie - przytaknął Luke.
Starsza pani przez chwilę siedziała w milczeniu. Była wyraźnie zaniepokojona.
- Zawsze uważałam, że najlepiej od razu zaczynać od najwyższego szczebla -
powiedziała w końcu. - John Reed, nasz posterunkowy w Wychwood, to bardzo miły i
niezwykle przyzwoity człowiek... ale mam wrażenie, że... niezbyt się nadaje do
prowadzenia poważnych spraw. Zazwyczaj ma do czynienia z ludźmi, którzy nadużyli
alkoholu, przekroczyli dozwoloną prędkość jazdy albo nie zapłacili podatku za
swojego psa... a być może nawet z włamywaczami... Ale wydaje mi się... jestem
niemal pewna... że nie poradziłby sobie z morderstwem!
- Morderstwem? - powtórzył Luke, marszcząc brwi.
- Tak, morderstwem - potwierdziła starsza pani, energicznie kiwając głową. - Widzę,
że jest pan zaskoczony. Początkowo też byłam zaskoczona. Po prostu nie mogłam w
to uwierzyć. Myślałam, że fantazjuję.
- Czy jest pani przekonana, że tak nie było? - spytał Luke łagodnie.
- Och, tak. - Stanowczo kiwnęła głową. - Mogło tak się zdarzyć za pierwszym razem,
ale nie za drugim, trzecim czy czwartym. Potem już się wie.
- Chce pani powiedzieć, że popełniono... hmm... kilka morderstw? - spytał Luke.
- Niestety tak - odparła spokojnym, łagodnym głosem. - Dlatego właśnie doszłam do
wniosku, że najlepiej będzie pojechać wprost do Scotland Yardu. Czy nie sądzi pan,
że to najwłaściwsze rozwiązanie?
- No cóż, chyba tak - powiedział Luke, patrząc na nią z zadumą.
- Uważam, że podjęła pani słuszną decyzję.
Tam będą wiedzieli, co z nią zrobić - pomyślał. Pewnie co tydzień nachodzi ich kilka
starszych pań, które donoszą im o morderstwach popełnionych w ich spokojnym
miasteczku! Być może istnieje specjalny wydział, zajmujący się takimi przypadkami.
Oczami wyobraźni zobaczył podtatusiałego nadinspektora policji albo przystojnego
młodego śledczego, który mówi uprzejmym, cichym głosem: Dziękuję pani, jesteśmy
pani wielce zobowiązani. A teraz proszę wracać do domu, zostawić wszystko w
naszych rękach i więcej się już tym nie martwić.
Ten obraz wywołał uśmiech na jego twarzy.
Ciekawe skąd przychodzą im do głowy takie pomysły? - rozmyślał. Pewnie prowadzą
śmiertelnie nudny tryb życia i skrycie tęsknią za prawdziwym dramatem. Podobno
niektóre starsze panie widzą w każdym potencjalnego truciciela.
Z tych rozmyślań wyrwał go miły, łagodny głos.
- Wie pan, pamiętam, że kiedyś czytałam o... tak, to chyba był proces
Abercrombiego... zanim padło na niego podejrzenie, zdążył otruć wiele osób... o
czym to ja mówiłam? Aha, tak, podobno miał dziwny błysk w oczach... osoba, na
którą spojrzał w pewien szczególny sposób, niebawem podupadała na zdrowiu.
Kiedy o tym czytałam, nie wierzyłam... ale to prawda!
- Co takiego?
- Ten szczególny błysk w oczach...
Luke popatrzył na nią i zauważył, że lekko drży, a jej rumiane policzki nieco pobladły.
- Po raz pierwszy zwróciłam na to uwagę w przypadku Amy Gibbs... i ona umarła.
Potem Carter. I Tommy Pierce. A teraz... wczoraj... spotkało to doktora
Humbleby'ego, który jest takim dobrym i poczciwym człowiekiem... Carter był
pijakiem, a Tommy Pierce nieznośnym szczeniakiem, który znęcał się nad słabszymi
chłopcami, wykręcał im ręce i szczypał. Niezbyt przejęłam się ich śmiercią, ale doktor
Humbleby to co innego. Trzeba go ratować. Ale gdybym opowiedziała mu o
wszystkim, z pewnością by mi nie uwierzył! Wybuchnąłby śmiechem. John Reed też
by mi nie uwierzył. Ale w Scotland Yardzie będzie inaczej. Bądź co bądź, dla nich
zbrodnia to chleb powszedni!... O Boże, lada chwila będziemy na miejscu! -
zawołała, wyglądając przez okno. Zaczęła krzątać się nerwowo po przedziale,
zbierając swoje rzeczy. - Dziękuję... stokrotnie dziękuję - powiedziała do Luke'a,
który po raz drugi podniósł z podłogi jej parasolkę. - Rozmowa z panem dodała mi
otuchy... Tak się cieszę, że pochwala pan moją decyzję.
- Z pewnością w Scotland Yardzie udzielą pani dobrej rady - oznajmił Luke łagodnie.
- Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna. - Zaczęła szperać w torebce. - Moja
wizytówka... o Boże, mam tylko jedną... przecież muszę ją zatrzymać dla Scotland
Yardu...
- Ależ naturalnie...
- Nazywam się Pinkerton.
- Bardzo odpowiednie nazwisko - stwierdził Luke z uśmiechem i widząc jej zdziwione
spojrzenie, dodał pospiesznie: - Ja nazywam się Luke Fitzwilliam. Czy sprowadzić
pani taksówkę? - spytał, kiedy pociąg wjechał na stację.
- Och, nie, dziękuję. - Panna Pinkerton wydawała się zaszokowana tym pomysłem. -
Pojadę kolejką podziemną. Dowiezie mnie do Trafalgar Square, a dalej pójdę pieszo
przez Whitehall.
- Życzę pani powodzenia - powiedział Luke. Panna Pinkerton serdecznie uścisnęła
jego dłoń.
- Był pan dla mnie bardzo miły. Wie pan, początkowo myślałam, że pan mi nie
uwierzy.
- No cóż - powiedział Luke, rumieniąc się. - Tyle morderstw! Chyba trudno popełnić
bezkarnie tak wiele zbrodni, prawda?
Panna Pinkerton potrząsnęła głową.
- Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli - oznajmiła z przekonaniem. - Bardzo łatwo jest
zabić człowieka... pod warunkiem, że nikt pana o to nie podejrzewa. A ten morderca
jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek mógłby podejrzewać!
- Tak czy owak, życzę powodzenia - powiedział Luke.
Panna Pinkerton zniknęła w tłumie, a Luke wyruszył na poszukiwanie swego bagażu.
- Chyba jest trochę zbzikowana - rozmyślał. - Chociaż nie, nie sądzę. Po prostu ma
bujną wyobraźnię. Mam nadzieję, że potraktują ją uprzejmie. To taka miła staruszka.
II
NEKROLOG
Jimmy Lorrimer był jednym z najstarszych przyjaciół Luke'a. Jak zwykle podczas
pobytu w Londynie, Luke zatrzymał się u niego. Jeszcze tego samego dnia
wieczorem wyruszyli razem do miasta w poszukiwaniu rozrywek. Nazajutrz rano
Luke'a bolała głowa. Jimmy podał mu kawę i zadał pytanie, na które przyjaciel nie
odpowiedział, ponieważ po raz drugi czytał niewielką, pozornie nieistotną notatkę w
porannej gazecie.
- Przepraszam, Jimmy - bąknął, wracając gwałtownie do rzeczywistości.
- Co cię tak zaabsorbowało... czyżby sytuacja polityczna? Luke uśmiechnął się
szeroko.
- Nigdy w życiu! To dość dziwne... wiesz, ta urocza staruszka, z którą wczoraj
jechałem pociągiem, wpadła pod samochód.
- Pewnie na przejściu dla pieszych - powiedział Jimmy. - Skąd wiesz, że to ona?
- Oczywiście mogę się mylić. Ale miała takie samo nazwisko... Pinkerton.
Przechodząc przez Whitehall zginęła pod kołami jakiegoś samochodu, który w ogóle
się nie zatrzymał.
- Przykra sprawa - oznajmił Jimmy.
- Tak, biedna staruszka. Okropnie mi jej żal. Przypomniała mi moją ciotkę Mildred.
- Kierowca tego samochodu będzie miał za swoje. Z pewnością oskarżą go o
zabójstwo. W dzisiejszych czasach aż strach siadać za kierownicą.
- Czym teraz jeździsz?
- Fordem V 8. Mówię ci, stary...
Rozmowa zeszła na tematy wybitnie techniczne.
- Co ty, u licha, nucisz pod nosem? - spytał Jimmy, zmieniając nagle temat.
- Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has married the bumble bee - zanucił Luke. - To
jakaś rymowanka, którą pamiętam z dzieciństwa. Nie wiem, skąd mi przyszła do
głowy - powiedział przepraszająco.
W jakiś tydzień później Luke rzucił okiem na pierwszą stronę "Timesa" i wydał okrzyk
zdziwienia.
- Niech mnie diabli! - zawołał.
- Co się stało? - spytał Jimmy Lorrimer, spoglądając na niego badawczo.
Luke nie odpowiedział. Wpatrywał się w jakieś wydrukowane w gazecie nazwisko.
Jimmy powtórzył pytanie.
Luke podniósł głowę i spojrzał na swego przyjaciela. Dziwny wyraz jego twarzy
zaniepokoił Jimmy'ego.
- O co chodzi, Luke? Wyglądasz, jakbyś ujrzał ducha.
Luke milczał przez parę minut. Wypuścił gazetę z rąk i podszedł do okna, a potem
wrócił na miejsce. Jimmy obserwował go z rosnącym zdziwieniem.
Luke opadł na krzesło i pochylił się do przodu.
- Jimmy, przyjacielu, czy pamiętasz tę starszą panią, z którą jechałem pociągiem do
Londynu... w dniu mojego przyjazdu do Anglii?
- Tę, która przypominała ci twoją ciotkę Mildred? A potem wpadła pod samochód?
- Tak, o nią mi właśnie chodzi. Posłuchaj, Jimmy. Ta staruszka dość chaotycznie
mówiła o tym, że jedzie do Scotland Yardu, by donieść im o licznych zbrodniach.
Twierdziła, że w jej miasteczku grasuje jakiś morderca. W każdym razie tyle z tego
zrozumiałem. Podobno uśmiercił kilka osób.
- Nie mówiłeś mi, że była zbzikowana - powiedział Jimmy.
- Bo nie uważałem jej za wariatkę.
- Och, posłuchaj, stary, seryjne morderstwo...
- Nie uważałem jej za wariatkę - powtórzył Luke niecierpliwie. - Myślałem, że tak jak
niektóre starsze panie, dała się po prostu ponieść wyobraźni.
- No cóż, pewnie tak właśnie było. Ale myślę, że to jakiś szaleńczy pomysł.
- Mniejsza o to, co sądzisz na ten temat, Jimmy. Teraz ja mówię, rozumiesz?
- Och, dobrze, już dobrze... jedź dalej.
- W swojej chaotycznej opowieści wymieniła kilka nazwisk i była przerażona, bo
twierdziła, że wie, kto będzie następną ofiarą. - No i co? - spytał Jimmy
zachęcającym tonem.
- Czasami, z takiego czy innego błahego powodu, nie możesz wyrzucić z pamięci
jakiegoś nazwiska. Jedno takie nazwisko utkwiło mi w głowie, ponieważ skojarzyłem
je z rymowanką, którą śpiewano mi w dzieciństwie. Fiddle de dee, fiddle de dee, the
fly has married the bumble bee.
- Z pewnością jest niezwykle błyskotliwa, ale właściwie jaki ma z tym wszystkim
związek?
- Chodzi mi o to, że ten jegomość nazywał się Humbleby... doktor Humbleby. Ta
starsza pani powiedziała, że doktor Humbleby będzie następną ofiarą. Strasznie ją to
niepokoiło, ponieważ uważała go za "bardzo dobrego człowieka". To nazwisko
utkwiło mi w pamięci z powodu wspomnianej rymowanki.
- No i co? - spytał Jimmy.
- Popatrz na to.
Luke podał mu gazetę, wskazując palcem notatkę w rubryce nekrologów.
HUMBLEBY. 13 czerwca zmarł nagle w swym domu w Sandgate, Wychwood-under-
Ashe, dr med. JOHN EDWARD HUMBLEBY, ukochany mąż JESSIE ROSE
HUMBLEBY. Pogrzeb odbędzie się w piątek. Prosimy o nieskladanie kondolencji.
- Teraz rozumiesz, Jimmy? Wszystko się zgadza: nazwisko, miejscowość, zawód. Co
o tym myślisz?
Jimmy zastanawiał się przez chwilę.
- Przypuszczam, że to niezwykły zbieg okoliczności - odparł w końcu poważnie, lecz
niezbyt zdecydowanie.
- Naprawdę, Jimmy? Tylko zbieg okoliczności? - Luke znów zaczął krążyć po pokoju.
- A cóż innego? - spytał Jimmy.
Luke gwałtownie się odwrócił.
- Przypuśćmy, że wszystko, co powiedziała ta urocza staruszka, było prawdą!
Przypuśćmy, że ta fantastyczna historia jest prawdziwa!
- Och, daj spokój! To już lekka przesada! Takie rzeczy się nie zdarzają.
- A co powiesz o przypadku Abercrombiego? Czyż nie był podejrzany o wyprawienie
na tamten świat sporej gromadki ludzi?
- Większej, niż kiedykolwiek ujawniono - odparł Jimmy. - Mój kolega miał kuzyna,
który był tamtejszym koronerem. Dzięki niemu poznałem pewne szczegóły tej
sprawy. Abercrombiego przyłapano na tym, że nafaszerował miejscowego
weterynarza arszenikiem. Potem odkopano zwłoki jego własnej żony i stwierdzono,
że również ona została otruta tym paskudztwem. Nie ma też wątpliwości, że jego
szwagier zszedł z tego świata w ten sam sposób, a to bynajmniej nie wyczerpuje
długiej listy jego ofiar. Ten mój kolega powiedział mi, że według nieoficjalnych
danych Abercrombie wykończył co najmniej piętnaście osób. Piętnaście!
- No właśnie. Więc sam widzisz, że takie rzeczy jednak się zdarzają!
- Owszem, ale niezbyt często.
- Skąd ta pewność? Mogą się zdarzać o wiele częściej, niż przypuszczasz.
- Oto głos policjanta! Czy nie możesz zapomnieć, że odszedłeś już ze służby i jesteś
teraz prywatnym człowiekiem na emeryturze?
- Policjant zawsze pozostaje policjantem - powiedział Luke. - Posłuchaj, Jimmy,
przypuśćmy, że zanim Abercrombie zaczął bestialsko mordować, jakaś miła,
gadatliwa stara panna przejrzała jego zamiary i natychmiast pobiegła donieść o tym
odpowiednim władzom. Czy sądzisz, że zostałaby wysłuchana?
Jimmy uśmiechnął się szeroko.
- Nigdy w życiu!
- No właśnie. Policjanci orzekliby z pewnością, że brak jej piątej klepki. Dokładnie tak,
jak ty to określiłeś! Albo powiedzieliby, że ma zbyt bujną wyobraźnię. Tak jak ja to
uczyniłem! I obaj popełnilibyśmy błąd.
- Jak więc twoim zdaniem wygląda sytuacja? - spytał Lorrimer po chwili namysłu.
- Sprawa przedstawia się następująco. Usłyszałem pewną niewiarygodną, lecz nie
niemożliwą historię. Śmierć doktora Humbleby'ego jest dowodem potwierdzającym
jej prawdziwość. Istnieje jeszcze jedna ważna okoliczność. Panna Pinkerton jechała
do Scotland Yardu, by zrelacjonować im swoją wersję wydarzeń. Ale tam nie dotarła.
Zginęła pod kołami samochodu, który się nie zatrzymał.
- Przecież nie masz pewności, że tam nie dotarła - zaoponował Jimmy. - Równie
dobrze mogła zostać przejechana po wizycie w Scotland Yardzie.
- Owszem, to możliwe... ale sądzę, że było inaczej.
- To tylko przypuszczenia. Rzecz sprowadza się do tego, że ty wierzysz w tę
melodramatyczną historyjkę.
- Tego nie powiedziałem - mruknął Luke, energicznie potrząsając głową. - Uważam
tylko, że należałoby przeprowadzić w tej sprawie dochodzenie.
- Innymi słowy, wybierasz się do Scotland Yardu.
- Nie, na to jest jeszcze za wcześnie. Jak sam twierdzisz, śmierć tego doktora
Humbleby'ego mogła być tylko zwykłym zbiegiem okoliczności.
- Zatem co zamierzasz zrobić?
- Pojechać do tego miasteczka i trochę się tam rozejrzeć.
- Czy mówisz poważnie, Luke? - spytał Jimmy, bacznie mu się przyglądając.
- Najzupełniej.
- A jeśli to wszystko jest tylko urojeniem?
- Tak byłoby najlepiej.
- Oczywiście... - Jimmy zmarszczył czoło. - Ale ty najwyraźniej
jesteś innego zdania, prawda?
- Drogi przyjacielu, nie mam jeszcze na ten temat wyrobionej
opinii.
- Czy opracowałeś już jakiś plan? - spytał Jimmy po chwili namysłu. - Przecież nie
możesz zjawić się niespodziewanie w tym miasteczku bez żadnego pretekstu.
- No, chyba masz rację.
- Nie ma żadnego "chyba". Czy zdajesz sobie sprawę, jakie są prowincjonalne
angielskie miasteczka? Każdy obcy człowiek od razu rzuca się w oczy!
- Będę musiał wymyślić jakiś kamuflaż - powiedział Luke, uśmiechając się szeroko. -
Co proponujesz? Artysta? Chyba nie... nie potrafię rysować, nie wspominając już o
malowaniu.
- Możesz być artystą awangardowym - zasugerował Jimmy. - Wtedy twoje
umiejętności nie miałyby większego znaczenia.
Ale Luke rozważał już dalsze możliwości.
- Pisarz? Czy literaci zatrzymują się w prowincjonalnych zajazdach, by tam pisać?
Chyba tak. Może rybak... ale musiałbym się dowiedzieć, czy jest tam w pobliżu jakaś
rzeka. A może schorowany człowiek, któremu zalecono wiejskie powietrze? Nie
wyglądam na takiego, a poza tym w dzisiejszych czasach wszyscy rekonwalescenci
jeżdżą do sanatoriów. Mógłbym też szukać w okolicy jakiegoś domu na sprzedaż.
Nie, to nie jest zbyt dobry pomysł. Do licha, Jimmy, trzeba wymyślić jakiś wiarygodny
pretekst. Po co zdrowy mężczyzna pojawia się nagle w małym angielskim
miasteczku?
- Zaraz, zaraz... - powiedział Jimmy. - Podaj mi tę gazetę. Tak właśnie myślałem! -
zawołał triumfalnie, zerknąwszy na pierwszą stronę. - Luke, przyjacielu, wszystko ci
załatwię. To drobiazg!
- O czym ty mówisz?
- Wychwood-under-Ashe... Wiedziałem, że z czymś mi się ta nazwa kojarzy! -
powiedział Jimmy z nie skrywaną dumą. - Oczywiście! To właśnie ta miejscowość!
- Czy masz przypadkiem jakiegoś kolegę, który zna tamtejszego koronera?
- Tym razem nie. Ale mam coś lepszego, mój drogi. Jak wiesz, natura szczodrze
mnie obdarzyła licznymi ciotkami i kuzynami, jako że mój ojciec miał dwanaścioro
rodzeństwa. A teraz posłuchaj: Jedna z moich kuzynek mieszka w Wychwood-under-
Ashe.
- Jimmy, jesteś nieoceniony.
- Czyż to nie szczęśliwy splot okoliczności? - spytał skromnie Jimmy.
- Opowiedz mi o niej.
- Nazywa się Bridget Conway. Od dwóch lat jest sekretarką lorda Whitfielda.
- Właściciela tych paskudnych sensacyjnych tygodników?
- Zgadza się. Zresztą on sam też jest dość paskudnym, nadętym bufonem! Urodził
się w Wychwood-under-Ashe, a ponieważ cechuje go ten rodzaj snobizmu, który
każe mu opowiadać na lewo i prawo o swym niskim pochodzeniu i chwalić się, że
doszedł do wszystkiego o własnych siłach, wrócił do swojego miasteczka, kupił
jedyny okazały dom w okolicy (należący zresztą dawniej do rodziny Bridget) i
przerabia go na "prawdziwą rezydencję".
- I twoja kuzynka jest jego sekretarką?
- Była - odparł Jimmy posępnym tonem. - Teraz awansowała! Została jego
narzeczoną!
- Och! - zawołał Luke ze zdumieniem.
- On jest naprawdę dobrą partią - powiedział Jimmy. - Siedzi na pieniądzach. Bridget
przeżyła kiedyś zawód miłosny i od tej pory nie wierzy w prawdziwe uczucia. Mam
nadzieję, że tym razem wszystko dobrze się ułoży. Będzie go zapewne traktować
bardzo stanowczo, a on całkowicie jej się podporządkuje.
- Ale jaki to ma związek ze mną?
- Pojedziesz tam i zamieszkasz u nich w domu jako kuzyn Bridget - wyjaśnił szybko
Jimmy. - Ona ma ich tak wielu, że jeden więcej czy mniej nie zrobi żadnej różnicy.
Wszystko dokładnie z nią ustalę. Zawsze byliśmy w dobrych stosunkach. Wracając
do celu twojej wizyty... będziesz badaczem czarnej magii.
- Czarnej magii?
- Folklor, miejscowe przesądy i tym podobne rzeczy. Wychwood-under-Ashe jest z
tego dość znane. To jedno z ostatnich miejsc, w którym odbył się sabat czarownic.
Palono je tam na stosie jeszcze w ubiegłym stuleciu. A ty będziesz pisał książkę,
rozumiesz? Chcesz porównać obyczaje, panujące w Mayang Straits, z dawnym
angielskim folklorem... szukasz analogii i tak dalej... Znasz się na tego rodzaju
sprawach. Kręć się po okolicy z notatnikiem w ręku i wypytuj najstarszych
mieszkańców o miejscowe przesądy i obyczaje. Oni są do tego przyzwyczajeni.
Kiedy się dowiedzą, że mieszkasz w Ashe Manor, nabiorą do ciebie zaufania.
- Jak na to zareaguje lord Whitfield?
- Nie będzie stawiał przeszkód. Jest niezbyt wykształcony i bardzo łatwowierny...
wierzy nawet w to, co czyta w swych własnych gazetach. Tak czy owak, Bridget go
przekona. Ona jest w porządku. Mogę za nią ręczyć.
Luke wziął głęboki oddech.
- Jimmy, wszystko wydaje się takie proste. Jesteś wspaniały. Jeśli naprawdę możesz
to załatwić ze swoją kuzynką...
- Ależ oczywiście. Zostaw to mnie.
- Jestem ci bezgranicznie wdzięczny.
- O jedno cię tylko proszę - powiedział Jimmy. - Jeśli wytropisz tego maniakalnego
mordercę, chciałbym być świadkiem jego śmierci!... O co chodzi? - spytał nagle.
- Przypomniałem sobie coś - odparł powoli Luke - co powiedziała mi ta starsza pani z
pociągu. Kiedy napomknąłem, że trudno jest bezkarnie popełnić tyle morderstw,
odparła, że się mylę... że zabić człowieka jest bardzo łatwo... - Wahał się przez
chwilę, a potem dodał: - Zastanawiam się, Jimmy, czy to prawda. Zastanawiam się,
czy...
- Czy co?
- Czy naprawdę morderstwo to nic trudnego?
III
CZAROWNICA BEZ MIOTŁY
Luke wjechał na zalany słońcem szczyt wzgórza, u którego stóp leżało małe
prowincjonalne miasteczko Wychwood-under-Ashe. Zatrzymał swój niedawno
kupiony używany samochód standard swallow i wyłączył silnik.
Był ciepły, słoneczny, letni dzień. W dole rozciągało się miasteczko nie zeszpecone
przez nowoczesną architekturę. Dziewicze i spokojne, składało się głównie z długiej,
dość rzadko zabudowanej ulicy, która biegła pod sterczącym nad nią szczytem Ashe
Ridge.
Wydawało się jakieś odległe, wyizolowane i zaskakująco spokojne. - Chyba
postradałem zmysły - mruknął Luke do siebie. - Cała ta historia jest absurdalna.
Czy naprawdę przyjechał tu jedynie po to, by ścigać mordercę, opierając się tylko na
chaotycznej opowieści jakiejś starszej pani i przypadkowym nekrologu?
Takie rzeczy z pewnością się nie zdarzają - pomyślał, potrząsając głową. A może
jednak tak? Luke, mój stary, wkrótce się przekonasz, czy jesteś skończonym osłem,
czy też twój policyjny węch prowadzi cię na właściwy trop.
Uruchomił silnik, wrzucił bieg i ostrożnie zjechał krętą drogą do miasteczka.
Wychwood składało się przede wszystkim z jednej głównej ulicy, przy której stały
sklepy, niewielkie, lecz wytworne domki z czasów króla Jerzego, z pobielonymi
schodkami i lśniącymi kołatkami, oraz malownicze wille otoczone ogrodami. Nieco
dalej znajdowała się gospoda Pod Błazeńską Czapką. Za nią Luke dostrzegł wiejskie
błonia i staw, a nad wszystkim dominował wyniosły budynek, który Luke wziął
początkowo za Ashe Manor, cel swej podróży. Kiedy jednak podjechał bliżej,
zauważył dużą tablicę informującą, że mieści się tu muzeum oraz biblioteka. Jeszcze
dalej wznosiła się wielka, biała, nowoczesna budowla, zupełnie nie pasująca
charakterem do otoczenia. Luke domyślił się, że jest to szkoła i klub sportowy dla
chłopców.
Zatrzymał się i spytał o drogę do Ashe Manor.
Poinformowano go, że do celu podróży ma jeszcze jakieś pół mili i że z pewnością
zauważy po prawej stronie bramę wjazdową.
Luke ruszył w dalszą drogę. Bez trudu znalazł bramę z kutego żelaza ozdobioną
wyszukanymi, nowoczesnymi wzorami. Wjeżdżając na teren posiadłości, dostrzegł
między drzewami czerwone cegły. Kiedy skręcił na podjazd, jego zdumionym oczom
ukazała się przerażająco absurdalna budowla.
Gdy przyglądał się temu niesamowitemu budynkowi, słońce zaszło za chmurę, a on
zdał sobie nagle sprawę, jak groźnie wygląda wzgórze Ashe Ridge. Gwałtowny
podmuch wiatru poruszył gałęziami drzew. W tym momencie zza węgła domu wyszła
jakaś dziewczyna.
Kiedy silny powiew wiatru rozwiał jej ciemne włosy, Luke przypomniał sobie obraz
Nevinsona, zatytułowany "Czarownica". Taka sama blada i delikatna twarz, takie
same rozwiane czarne włosy. Wyobraził sobie tę dziewczynę lecącą na miotle w
kierunku księżyca...
- Zapewne pan Luke Fitzwilliam - powiedziała, podchodząc do niego. - Nazywam się
Bridget Conway.
Luke uścisnął wyciągniętą dłoń młodej kobiety. Teraz mógł jej się dokładniej
przyjrzeć. Była wysoką, szczupłą brunetką o ciemnych oczach. Miała pociągłą twarz,
subtelne rysy i ledwie widoczne dołki w policzkach. Lekko ściągnięte brwi nadawały
jej ciemnym oczom ironiczny wyraz. Luke pomyślał, że wygląda jak delikatna,
ujmująco piękna kobieta ze starej akwaforty.
W drodze do kraju myślał o angielskich kobietach i oczami wyobraźni widział
opalone, zarumienione dziewczęta, głaszczące konia po szyi, pochylone nad
zachwaszczoną grządką, siedzące w fotelach z rękami wyciągniętymi w kierunku
płonących w kominku drewnianych polan. To były miłe i krzepiące wizje...
Nie wiedział jeszcze, czy polubi Bridget Conway, ale zdawał sobie sprawę, że te
tajemnicze obrazy nagle zamgliły się i rozpłynęły... straciły znaczenie i sens...
- Dzień dobry - powiedział. - Przepraszam, że się państwu narzucam. Jimmy
twierdził, że nie będziecie mieli państwo nic przeciwko temu.
- Jest nam bardzo miło. - Uśmiechnęła się szeroko. - Jimmy i ja zawsze byliśmy
wobec siebie solidarni. A skoro pisze pan książkę o folklorze, to te okolice doskonale
się do tego nadają. Usłyszy pan tu wiele legend i pozna sporo malowniczych miejsc.
- Wspaniale - powiedział Luke.
Ruszyli w stronę domu. Luke raz jeszcze rzucił na niego okiem. Miał przed sobą
rezydencję w stylu królowej Anny, ozdobioną przesadnie krzykliwymi motywami
dekoracyjnymi. Przypomniał sobie słowa Jimmy'ego, który wspominał, że dom ten
należał niegdyś do rodziny Bridget. Pomyślał ze smutkiem, że w tamtych czasach z
pewnością nie miał tylu bogatych ozdób. Zerknął ukradkiem na profil Bridget, a
potem na jej piękne, wąskie dłonie.
Doszedł do wniosku, że może mieć około dwudziestu ośmiu lub dwudziestu
dziewięciu lat i że sprawia wrażenie osoby rozsądnej. Należała do kobiet, o których
wiedziało się tylko tyle, ile same postanowiły ujawnić...
Dom był urządzony wygodnie i gustownie. Czuło się w nim rękę pierwszorzędnego
dekoratora wnętrz. Bridget Conway zaprowadziła Luke'a do pokoju, w którym stało
dużo półek z książkami i głębokie fotele. Przy stoliku pod oknem siedziały dwie
osoby.
- Gordonie - zaczęła Bridget - to jest Luke, mój daleki kuzyn. Lord Whitfield był niski i
łysiejący. Miał okrągłą, prostoduszną twarz, wydęte usta i wodniste, zielonkawe oczy.
Niedbały wiejski strój uwydatniał jego spory brzuch.
- Bardzo miło mi pana poznać - powitał uprzejmie gościa. - Słyszałem, że wrócił pan
niedawno ze Wschodu. Interesująca część świata. Bridget mówiła mi, że pisze pan
książkę. Powiadają, że obecnie pisze się zbyt dużo książek. Nie zgadzam się z tym...
uważam, że zawsze znajdzie się miejsce na dobrą książkę.
- Moja ciotka, pani Anstruther - powiedziała Bridget, a Luke uścisnął dłoń kobiety w
średnim wieku, która uśmiechnęła się do niego dość bezmyślnie.
Luke zorientował się niebawem, że pani Anstruther jest oddana duszą i ciałem
ogrodnictwu. Nie mówiła o niczym innym, a jej myśli nieustannie zaprzątały
rozważania o tym, czy miejsce, w którym zamierza posadzić jakąś rzadko spotykaną
roślinę, będzie dla niej odpowiednie.
- Wiesz, Gordon - zaczęła pani Anstruther, kiedy prezentacja dobiegła końca -
doskonałe miejsce na ogród skalny będzie tuż za ogrodem różanym, a tam, gdzie
strumyk przecina tę skarpę, możesz zrobić cudowne oczko wodne.
- Ustal to z Bridget - powiedział bez większego zainteresowania lord Whitfield,
rozpierając się wygodnie w fotelu. - Ja uważam, że rośliny skalne są bardzo drobne...
ale to nie ma znaczenia.
- Być może nie są wystarczająco okazałe dla ciebie, Gordon - oznajmiła Bridget,
napełniając filiżankę Luke'a herbatą.
- To prawda - przyznał łagodnie lord Whitfield. - Dla mnie nie są warte pieniędzy,
które się za nie płaci. Kwiatki są tak drobne, że prawie ich nie widać... Ja lubię pełne
kwiatów oranżerie albo rabaty okazałych, szkarłatnych pelargonii.
Pani Anstruther miała wyjątkowy dar trwania przy swoim temacie bez względu na to,
co mówili jej rozmówcy.
- Jestem pewna, że te nowe skalne róże doskonale się przyjmą w naszym klimacie -
oznajmiła i skupiła uwagę na przeglądanym katalogu.
Lord Whitfield rozparł się jeszcze wygodniej w swym fotelu i popijając herbatę,
taksował Luke'a spojrzeniem.
- Więc pisze pan książki - mruknął.
Luke zamierzał udzielić gospodarzowi bliższych wyjaśnień, ale zdał sobie sprawę, że
on bynajmniej tego od niego nie oczekuje.
- Często myślałem o tym - oznajmił lord Whitfield wyniosłym tonem - żeby napisać
książkę.
- Doprawdy? - spytał Luke.
- Zapewniam pana, że potrafiłbym to zrobić - odparł lord Whitfield. - I byłaby to
bardzo interesująca książka. Poznałem w życiu wielu ciekawych ludzi. Problem
polega na tym, że brak mi na to czasu. Jestem niezwykle zapracowanym
człowiekiem.
- Oczywiście. Mogę się tego domyślić.
- Nie uwierzyłby pan, ile mam na głowie - powiedział lord Whitfield. - Osobiście
angażuję się w każdy numer mojego tygodnika. Uważam, że jestem odpowiedzialny
za kształtowanie opinii publicznej. W przyszłym tygodniu miliony czytelników będą
myślały i odczuwały dokładnie to, co chciałem im podsunąć. To bardzo poważna
sprawa i wielka odpowiedzialność. No cóż, nie mam nic przeciwko
odpowiedzialności. Nie boję się jej. Potrafię postępować w sposób odpowiedzialny. -
Wyprężył pierś, próbując wciągnąć brzuch, a potem spojrzał przyjaźnie na Luke'a.
- Jesteś wielkim człowiekiem, Gordon - powiedziała Bridget Conway. - Napij się
jeszcze herbaty.
- Tak, to prawda - potwierdził lord Whitfield. - Nie, nie chcę już herbaty.
Potem, zstąpiwszy ze szczytu swego Olimpu na poziom zwykłych śmiertelników,
spytał uprzejmie swego gościa:
- Czy zna pan kogoś w tych stronach?
Luke potrząsnął głową.
- Obiecałem, że odszukam tu kogoś... to przyjaciel moich przyjaciół - powiedział Luke
pod wpływem nagłego impulsu, czując, że im szybciej przystąpi do działania, tym
lepiej. - Nazywa się Humbleby. Jest lekarzem.
- Och! - Lord Whitfield z trudem wyprostował się w fotelu. - Doktor Humbleby? To
fatalny zbieg okoliczności.
- Dlaczego?
- Umarł jakiś tydzień temu - wyjaśnił lord Whitfield.
- O mój Boże - westchnął Luke. - Bardzo mi przykro.
- Nie sądzę, żeby pan go polubił - powiedział lord Whitfield. - Był upartym,
nieznośnym, starym durniem.
- Co oznacza - wtrąciła Bridget - że nie podzielał poglądów Gordona.
- Chodziło o naszą instalację wodną - oznajmił lord Whitfield. - Zapewniam pana,
panie Fitzwilliam, że jestem zapalonym społecznikiem. Dobro tego miasteczka leży
mi na sercu. Tu się urodziłem. Tak, urodziłem się właśnie w tym miasteczku...
Luke ze smutkiem zauważył, że porzucili temat doktora Humble- by'ego i powrócili do
spraw dotyczących osoby lorda Whitfielda.
- Nie wstydzę się tego i wszystko mi jedno, czy ktoś o tym wie - ciągnął lord. - Nie
korzystałem w młodości z żadnych przywilejów. Mój ojciec prowadził sklep z butami...
tak, zwykły sklep z butami. Kiedy byłem chłopcem, pomagałem mu w tym sklepie.
Osiągnąłem wszystko o własnych siłach... postanowiłem wydobyć się z dna... i
osiągnąłem cel! Wytrwałością, ciężką pracą i z Bożą pomocą...! Dzięki temu jestem
dzisiaj tym, kim jestem.
Wyczerpująco przedstawiwszy Luke'owi szczegóły swej drogi życiowej, lord Whitfield
mówił dalej z triumfem:
- Odniosłem sukces i przed nikim nie taję, jak do tego doszedłem! Nie wstydzę się
swych początków... nie, sir... Wróciłem do miejsca swego urodzenia. Czy wie pan, co
stoi teraz na miejscu sklepu mojego ojca? Wznosi się tam wspaniały budynek, który
ja ufundowałem... Szkoła, klub dla chłopców, wszystko pierwszorzędnie wykończone
i nowoczesne. Zatrudniłem najlepszego architekta w kraju! Muszę przyznać, że ten
gmach przypomina mi raczej dom poprawczy albo więzienie... ale wszyscy mówią, że
jest w porządku, więc chyba tak jest.
- Głowa do góry - powiedziała Bridget. - Ten dom kazałeś odrestaurować według
własnego gustu!
Lord Whitfield zachichotał z zadowoleniem.
- Tak, próbowali postawić na swoim! Chcieli zachować pierwotny charakter tego
budynku. Ale nie zgodziłem się. Powiedziałem im, że to ja będę mieszkał w tym
domu, i chcę, by było widać pieniądze, które w niego zainwestowałem. Kiedy jeden
architekt odmawiał wykonania tego, co mu kazałem, zwalniałem go i brałem innego.
Ostatni doskonale zrozumiał moją koncepcję.
- Pomagał ci zaspokajać najgorsze wybryki twojej wyobraźni - wtrąciła Bridget.
- Ona wolałaby, żeby wszystko zostało po staremu - powiedział lord Whitfield, klepiąc
ją po ramieniu. - Nie warto żyć przeszłością, kochanie. Ci dawni budowniczowie z
epoki króla Jerzego byli dość ograniczeni. Nie chciałem mieszkać w pozbawionym
ozdób ceglanym domu. Zawsze marzyłem o zamku... i teraz go mam! Wiem, że nie
grzeszę zbyt wyrafinowanym gustem, więc dałem carte blanche dobrej firmie,
zajmującej się dekoracją wnętrz. Muszę przyznać, że zrobili to całkiem nieźle... choć
niektóre pomieszczenia są trochę bezbarwne.
- No cóż - zaczął Luke, nie znajdując odpowiednich słów - to wspaniale wiedzieć,
czego się chce.
- A ja zazwyczaj to osiągam - oznajmił lord, chichocząc.
- Omal nie przegrałeś batalii o instalację wodną - przypomniała mu Bridget.
- Och, o to ci chodzi! - zawołał lord Whitfield. - Humbleby był głupcem. Ci starzejący
się durnie są uparci jak osły. Nie słuchają żadnych argumentów.
- Doktor Humbleby musiał być człowiekiem, który nie ukrywał tego, co myśli, prawda?
- spytał Luke. - Przypuszczani, że narobił sobie przez to wielu wrogów.
- Nie, tego bym nie powiedział - zaoponował lord Whitfield, drapiąc się po nosie. - A
co ty sądzisz, Bridget?
- Zawsze miałam wrażenie, że doktor Humbleby cieszy się ogólną sympatią - odparła
Bridget. - Widziałam go tylko raz, kiedy zwichnęłam sobie kostkę, ale wydał mi się
bardzo miłym człowiekiem.
- Owszem, na ogół był dość lubiany - przyznał lord Whitfield. - Choć znam jedną czy
dwie osoby, które miały z nim na pieńku. Zwykła głupota.
- Czy te osoby mieszkają w Wychwood? Lord Whitfield kiwnął głową.
- W takich miasteczkach jak nasze dochodzi do wielu konfliktów i sporów -
powiedział.
- I ja tak sądzę - oznajmił Luke. Zastanawiał się przez chwilę nad następnym
krokiem, a potem spytał: - Jakiego rodzaju ludzie zamieszkują te okolice?
Pytanie było dość ogólnikowe, ale nie musiał długo czekać na odpowiedź.
- Głównie relikty przeszłości - wyjaśniła Bridget. - Córki pastorów, ich siostry i żony.
Tak samo wyglądają rodziny lekarzy. Na jednego mężczyznę przypada tu około
sześciu kobiet.
- Ale chyba są tu jacyś mężczyźni?
- Och, owszem, jest pan Abbot, radca prawny, młody doktor Thomas,
współpracownik doktora Humbleby'ego, pan Wake, proboszcz i... kto jeszcze,
Gordon? Och! Pan Ellsworthy, który prowadzi sklep z antykami i, moim zdaniem, jest
trochę zbyt uprzejmy, oraz major Horton ze swoimi buldogami.
- Moi przyjaciele wspominali, że mieszka tu też pewna niezwykle czarująca, ale
bardzo gadatliwa staruszka - oznajmił Luke.
- To można by powiedzieć o połowie mieszkańców naszego miasteczka! - zawołała
Bridget ze śmiechem.
- Jakże ona się nazywa? O, już wiem, Pinkerton.
- Naprawdę, nie ma pan szczęścia! - powiedział lord Whitfield, chichocząc ochryple. -
Ona również nie żyje. Parę dni temu wpadła w Londynie pod samochód. Zginęła na
miejscu.
- Wygląda na to, że macie tu sporo zgonów - zauważył Luke. Lord Whitfield
natychmiast spoważniał.
- Ależ skądże!... - zawołał nieco urażonym tonem. - To jedno z najzdrowszych miejsc
w Anglii. Nie licząc nieszczęśliwych wypadków. W końcu mogą każdemu się
przytrafić.
- Prawdę mówiąc, Gordon - powiedziała Bridget Conway po chwili namysłu - w
ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów. Bez przerwy były jakieś pogrzeby.
- Nic podobnego, kochanie.
- Czy doktor Humbleby również zginął w wypadku? - spytał Luke.
- Och, nie - odparł lord Whitfield, potrząsając głową. - Humbleby zmarł na zakażenie
krwi. Jak to lekarz. Skaleczył się w palec zardzewiałym gwoździem, czy coś takiego...
nie zwrócił na to uwagi i dostał zakażenia. Po trzech dniach już nie żył.
- Bywają tacy lekarze - oznajmiła Bridget. - I oczywiście, jeśli o siebie nie dbają,
często narażeni są na różne infekcje. To było okropne. Jego żona zupełnie się
załamała.
- Nie ma sensu buntować się przeciwko woli Opatrzności - powiedział lord Whitfield
beztrosko.
Ale czy rzeczywiście była to wola Opatrzności? - spytał sam siebie Luke,
przebierając się wieczorem w smoking. Zakażenie krwi? Być może. Tak czy owak
była to bardzo niespodziewana śmierć.
W tym momencie przypomniały mu się słowa Bridget Conway:
W ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów.
IV
LUKE PRZYSTĘPUJE DO DZIAŁANIA
Luke przemyślał uważnie plan swej kampanii. Schodząc nazajutrz rano na śniadanie,
był już gotów przystąpić do jego realizacji.
Ciotka-ogrodniczka była nieobecna. Lord Whitfield jadł nereczki i pił kawę, a Bridget
Conway, która skończyła już posiłek, wyglądała przez okno.
Luke, powitawszy gospodarzy, usiadł przy stole i nałożył sobie na talerz sporą porcję
jajek na bekonie.
- Muszę zabrać się do pracy - oznajmił. - Niełatwo jest nakłonić ludzi do mówienia.
Wie pan, co mam na myśli... nie chodzi mi o ludzi takich jak pan czy... eee... Bridget.
- W samą porę przypomniał sobie, że nie powinien zwracać się do niej "panno
Conway". - Powiedzielibyście mi wszystko, co wiecie... ale problem polega na tym,
że nie znacie się na sprawach, które mnie interesują, to znaczy na miejscowych
przesądach. Nie uwierzyłby pan chyba, jak wiele zabobonów nadal jeszcze pokutuje
w odległych zakątkach świata. Znam małe miasteczko w hrabstwie Devon. Tamtejszy
proboszcz musiał usunąć z terenów przykościelnych kilka starych granitowych
menhirów. Gdy tylko umarł któryś z mieszkańców, pozostali obchodzili je wkoło w
jakiejś starodawnej rytualnej procesji. To zadziwiające, że pogańskie obrządki są tak
trwałe.
- Zapewne ma pan rację - powiedział lord Whitfield. - Ludziom brakuje wykształcenia.
Czy wspominałem już panu, że ufundowałem tu wspaniałą bibliotekę? Przedtem był
tam stary dwór... kupiłem go za bezcen, a teraz mieści się w nim jedna z najlepszych
bibliotek...
Luke, widząc, że lord Whitfield zamierza nadal koncentrować się wyłącznie na swych
osiągnięciach, postanowił zmienić temat.
- Znakomicie - powiedział serdecznie. - Dobra robota. Z pewnością zdaje pan sobie
sprawę, jak głęboko zakorzeniona jest ludzka ignorancja. A ja właśnie tego szukam.
Interesują mnie dawne obyczaje, opowieści starych kobiet, ślady pogańskich
obrządków, takich jak... - Tu zacytował niemal dosłownie stronicę z pewnej rozprawy
naukowej, którą przeczytał przed przyjazdem do Wychwood. - Największą nadzieję
pokładam w rytuałach związanych ze śmiercią - zakończył. - Najtrwalsze są obrządki
i zwyczaje pogrzebowe. Poza tym, z takiego czy innego powodu, wieśniacy lubią
rozmawiać o śmierci.
- I uwielbiają pogrzeby - wtrąciła Bridget.
- Chyba od tego właśnie zacznę - kontynuował Luke. - Gdybym zdobył listę ostatnio
zmarłych w tej parafii osób, a następnie porozmawiał z ich krewnymi, z pewnością
natrafiłbym niebawem na ślady tego, czego szukam. Od kogo mógłbym uzyskać
takie dane... od proboszcza?
- Dla pana Wake'a niewątpliwie byłoby to bardzo interesujące - powiedziała Bridget. -
Jest miłym staruszkiem i po trosze zbieraczem starożytności. Sądzę, że mógłby ci
dostarczyć wielu informacji.
Luke odczuł przelotny niepokój, ale pomyślał z nadzieją, że pastor nie okaże się na
tyle biegłym znawcą starożytności, by go rozszyfrować.
- To świetnie. Czy wiecie, kto zmarł tu w ubiegłym roku? - spytał.
- Niech pomyślę - mruknęła Bridget. - Oczywiście, Carter. Był właścicielem Siedmiu
Gwiazd, obskurnego małego baru nad rzeką.
- Zapijaczony prostak - stwierdził lord Whitfield. - Jeden z tych gburowatych
socjalistów. Niewielka strata.
- I pani Rose, praczka - ciągnęła Bridget. - I mały Tommy Pierce... muszę przyznać,
że był wstrętnym chłopcem. Och, i ta dziewczyna, Amy Jak-jej-tam.
Kiedy wymawiała to imię, ton jej głosu nieznacznie się zmienił.
- Amy? - spytał Luke.
- Amy Gibbs. Pracowała u nas jako pokojówka, a potem przeniosła się do panny
Waynflete. W sprawie jej śmierci policja prowadziła dochodzenie.
- Dlaczego?
- Bo ta głupia dziewczyna pomyliła po ciemku buteleczki - oznajmił lord Whitfield.
- Wypiła farbę do kapeluszy sądząc, że to syrop na kaszel - wyjaśniła Bridget.
- Cóż za tragiczna pomyłka - powiedział Luke, marszcząc czoło.
- Podejrzewano, że zrobiła to umyślnie - oznajmiła Bridget. - Pokłóciła się z jakimś
młodzieńcem.
Nastała chwila milczenia. Luke wyczuł instynktownie nagłe napięcie, które
zapanowało w pokoju.
Amy Gibbs? - pomyślał. Tak, to było jedno z nazwisk, które wymieniła panna
Pinkerton.
Pamiętał, że wspomniała również o małym chłopcu imieniem Tommy, o którym,
podobnie jak Bridget, miała wyraźnie niepochlebną opinię. Był niemal przekonany, że
słyszał też od niej nazwisko Carter.
- Takie rozmowy budzą we mnie pewien niesmak... czuję się tak, jakbym
przeszukiwał cmentarze - powiedział, wstając od stołu. - Obrzędy ślubne bywają
równie interesujące, ale znacznie trudniej wpleść je do konwersacji.
- Mogę to sobie wyobrazić - oznajmiła Bridget, wykrzywiając usta w lekkim grymasie.
- Zaklęcia i rzucanie uroków to kolejna ciekawa kwestia - ciągnął Luke, udając nagłe
zainteresowanie. - Można się z nimi często zetknąć wśród ludzi starej daty. Czy
krążą tu jakieś pogłoski na ten temat?
Lord Whitfield pokręcił głową.
- Jeśli nawet krążą, to do nas nie docierają... - wyjaśniła Bridget Conway.
- To oczywiste - wtrącił natychmiast Luke. - Będę musiał porozmawiać o tym z
przedstawicielami niższych sfer. Zacznę od wizyty na plebanii i zobaczę, czego się
tam dowiem. Potem odwiedzę Siedem Gwiazd, czy tak brzmi nazwa tego baru? A
ten nieznośny? Czy pozostawił jakichś pogrążonych w smutku krewnych?
- Pani Pierce prowadzi sklepik z tytoniem i gazetami na High Street.
- To szczęśliwy zbieg okoliczności. No cóż, na mnie już czas.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę z tobą - oznajmiła Bridget, odchodząc od
okna.
- Ależ... bardzo proszę.
Powiedział to możliwie jak najserdeczniej, ale nie był pewien, czy nie dostrzegła jego
wahania.
Łatwiej byłoby mu rozmawiać ze starym, rozmiłowanym w starożytnościach
proboszczem bez inteligentnego i bystrego świadka.
Trudno - pomyślał. Muszę grać swoją rolę w sposób przekonujący.
- Czy możesz chwilę poczekać, Luke? - poprosiła Bridget. - Zmienię tylko buty.
Luke, słysząc, z jaką łatwością wymówiła jego imię, poczuł przypływ sympatii. W
końcu jak miała go nazywać? Skoro przystała na plan Jimmy'ego i zgodziła się grać
rolę jego kuzynki, nie mogła mówić do niego "panie Fitzwilliam". Nagle przyszła mu
do głowy niepokojąca myśl: Co ona o tym wszystkim sądzi?
Sam był zdziwiony, że wcześniej nie wzbudziło to jego niepokoju. Kuzynka
Jimmy'ego była dla niego tylko postacią abstrakcyjną. W ogóle o niej nie myślał.
Przyjął po prostu za dobrą monetę zapewnienia swego przyjaciela, że "Bridget jest w
porządku".
Wyobrażał ją sobie jako drobną, jasnowłosą sekretarkę, na tyle przebiegłą, by usidlić
bogatego mężczyznę.
Tymczasem Bridget okazała się bystrą kobietą o przenikliwej inteligencji i silnej
osobowości. A on nie miał pojęcia, co ona o nim sądzi. Doszedł do wniosku, że jest
osobą, którą niełatwo wywieść w pole.
- Już jestem gotowa.
Podeszła do niego tak cicho, że nie usłyszał jej kroków. Nie miała ani kapelusza, ani
woalki. Kiedy wyszli z domu, nagły podmuch wiatru rozwiał jej długie ciemne włosy.
- Muszę ci wskazać drogę - powiedziała z uśmiechem.
- To miło z twojej strony - odparł uprzejmie, zastanawiając się, czy w jej uśmiechu nie
dostrzegł przypadkiem przebłysku lekkiej ironii.
- Cóż za okropieństwo! - zawołał z żalem, patrząc na okazałą rezydencję. - Czy nikt
nie potrafił go powstrzymać?
- Dom Anglika jest jego twierdzą - odparła Bridget. - Gordon traktuje to powiedzenie
dosłownie! Jest zachwycony swoim zanikiem!
Luke zdał sobie sprawę, że jego uwaga była niezbyt fortunna, ale nie był już w stanie
jej cofnąć, więc dodał:
- To twój rodzinny dom, prawda? Czy ty również jesteś "zachwycona" jego obecnym
wyglądem?
Spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem.
- Przykro mi, że muszę zniszczyć twoją dramatyczną wizję - mruknęła - ale prawdę
mówiąc, wyjechałam stąd mając dwa i pół roku, więc trudno ode mnie wymagać, bym
traktowała ten budynek jako rodzinne gniazdo. Nawet nie pamiętam, jak dawniej
wyglądał.
- Masz rację - przyznał Luke. - Przepraszam, że przemawiam do ciebie jak bohater
filmowy.
Bridget roześmiała się głośno.
- Prawda rzadko bywa romantyczna.
Usłyszał w jej głosie ton goryczy, który zbił go z tropu. Zaczerwienił się z
zażenowania, a potem zdał sobie sprawę, że gorycz nie była skierowana pod jego
adresem, lecz stanowiła cząstkę osobowości tej kobiety. Doszedł do wniosku, że
postąpi najrozsądniej, zachowując milczenie. Bridget Conway wydawała mu się
osobą zagadkową...
Po pięciu minutach dotarli do kościoła i sąsiadującej z nim plebanii. Zastali pastora w
jego gabinecie.
Alfred Wake był niskim, przygarbionym staruszkiem o łagodnych niebieskich oczach.
Powitał ich bardzo uprzejmie, choć widać było, że jest trochę zaskoczony ich wizytą.
- Pan Fitzwilliam zatrzymał się u nas w Ashe Manor - powiedziała Bridget - i chciałby
zasięgnąć rady ojca w związku z książką, którą pisze.
Pastor spojrzał pytająco na Luke'a, który natychmiast przystąpił do wyjaśnień.
Był bardzo zdenerwowany. Po pierwsze dlatego, że wiedza pastora na temat
folkloru, zabobonów, obrzędów i obyczajów z pewnością znacznie przewyższała jego
wiadomości nabyte w czasie pobieżnej lektury przypadkowego zestawu książek. Po
drugie zaś dlatego, że stojąca obok niego Bridget Conway przysłuchiwała się jego
wypowiedziom.
Luke odkrył z ulgą, że pastor szczególnie interesuje się zabytkami starorzymskimi.
Sam przyznał, że wie bardzo niewiele na temat średniowiecznego folkloru i czarnej
magii. Wspomniał o istnieniu pewnych obiektów związanych z historią Wychwood.
Zaproponował Luke'owi wspólną wyprawę na wzgórze, na którym podobno odbywały
się niegdyś sabaty czarownic, ale przeprosił, że sam nie jest w stanie służyć mu
bliższymi szczegółami.
Luke odczuł ulgę, ale udał lekkie rozczarowanie, a potem zaczął wypytywać o
przesądy związane z łożem śmierci.
- Jestem chyba ostatnią osobą, która wiedziałaby cokolwiek na ten temat - odparł
pastor, potrząsając głową. - Moi parafianie dbają o to, by nie docierały do mnie
żadne wieści związane z pogańskimi tradycjami.
- To zrozumiałe.
- Ale niewątpliwie pokutują u nas jeszcze liczne zabobony. Społeczność wiejska jest
bardzo zacofana.
- Poprosiłem pannę Conway o wykaz niedawno zmarłych osób. Sądziłem, że w ten
sposób do czegoś dojdę. Może zechciałby ojciec uzupełnić ten wykaz, abym mógł
się doszukać pewnych prawidłowości.
- Tak, oczywiście, to da się zrobić. Mógłby panu w tym pomóc nasz kościelny, Giles.
To poczciwy człowiek, ale niestety zupełnie głuchy. Niech pomyślę. Było sporo... tak,
wiele... poprzedziła je zdradliwa wiosna i doszło do nich po surowej zimie, a potem
nastąpiły liczne wypadki... prawdziwe pasmo nieszczęść.
- Niekiedy - powiedział Luke - seria nieszczęśliwych wypadków wiąże się z
obecnością jakiejś określonej osoby.
- Tak, tak. Weźmy na przykład przypadek Jonasza. Ale nie sądzę, by przebywali tu
jacyś obcy ludzie... nikt, że tak powiem, kto w jakiś sposób by się wyróżniał, a ja z
całą pewnością nie słyszałem żadnych pogłosek na ten temat... ale jak
wspomniałem, być może nie dotarły one do mnie z wiadomych względów. Niech się
zastanowię... całkiem niedawno umarł doktor Humbleby i biedna Lavinia Pinkerton...
Doktor Humbleby był wspaniałym człowiekiem...
- Pan Fitzwilliam zna jego przyjaciół - wtrąciła Bridget.
- Naprawdę? To bardzo smutna historia. Wszyscy boleśnie odczują jego stratę. Miał
wielu przyjaciół.
- Ale zapewne miał też wrogów - powiedział Luke. - Powtarzam tylko to, co
usłyszałem od moich znajomych - dodał pospiesznie.
Pan Wake westchnął.
- Był człowiekiem, który mówił, co myśli... i powiedzmy sobie szczerze, nie zawsze
wyrażał się zbyt taktownie... - Potrząsnął głową. - To działa ludziom na nerwy. Ale
ubodzy bardzo go kochali.
- Jeden z najbardziej przykrych aspektów śmierci polega moim zdaniem na tym -
zaczął Luke obojętnym tonem - że zawsze przynosi ona komuś korzyść... mam na
myśli nie tylko spadek.
- Tak, rozumiem, o co panu chodzi - przyznał pastor, kiwając głową z zadumą. -
Czytamy w nekrologach wyrazy ubolewania z powodu czyjejś śmierci, ale niestety
bardzo rzadko bywają one szczere. Nie można zaprzeczyć, że śmierć doktora
Humbleby'ego znacznie umocniła pozycję jego wspólnika, doktora Thomasa.
- W jaki sposób?
- Thomas z pewnością jest bardzo zdolnym lekarzem... Humbleby niejednokrotnie o
tym mówił, ale Thomasowi niezbyt dobrze się tu wiodło. Myślę, że pozostawał w
cieniu doktora Humbleby, który był człowiekiem o wyraźnym magnetyzmie. W
zestawieniu z nim Thomas wydawał się postacią dość bezbarwną. Nie wywierał
żadnego wrażenia na swych pacjentach. Sądzę, że go to niepokoiło... stawał się
coraz bardziej nerwowy i zamknięty w sobie. Prawdę mówiąc, już teraz zauważyłem
zadziwiającą zmianę. Jest spokojniejszy i bardziej opanowany. Chyba odzyskał
pewność siebie. O ile mi wiadomo, nie zawsze zgadzali się z doktorem Humblebym.
Thomas był gorącym zwolennikiem nowoczesnych metod leczenia, a Humbleby
upierał się przy tradycyjnej medycynie. Nieraz dochodziło między nimi do konfliktów
dotyczących zarówno tego tematu, jak i spraw rodzinnych... ale jeśli o to chodzi, nie
powinienem plotkować...
- Myślę, że pan Fitzwilliam chętnie posłuchałby tych plotek! - wtrąciła Bridget.
Luke rzucił jej przelotne, pełne niepokoju spojrzenie. Pan Wake z powątpiewaniem
pokręcił głową, a potem zaczął mówić, uśmiechając się z lekką dezaprobatą:
- Niestety, nauczyliśmy się za bardzo interesować sprawami naszych bliźnich. Rose
Humbleby jest bardzo ładną dziewczyną. Nic więc dziwnego, że Geoffrey Thomas
stracił dla niej głowę. A punkt widzenia doktora Humbleby'ego był również
zrozumiały. Uważał, że jego córka jest jeszcze młoda, a mieszkając tu, na prowincji,
nie ma wielu szans, by poznać innych mężczyzn.
- Był przeciwny temu związkowi? - spytał Luke.
- Zdecydowanie. Uważał, że oboje są jeszcze za młodzi. A młodych ludzi,
oczywiście, oburzają takie stwierdzenia! Stosunki między Thomasem a doktorem
Humblebym wyraźnie się ochłodziły. Muszę jednak przyznać, że doktor Thomas był
głęboko wstrząśnięty niespodziewaną śmiercią swego wspólnika.
- Lord Whitfield powiedział mi, że to było zakażenie krwi.
- Tak... po prostu małe zadraśnięcie, w które wdała się śmiertelna infekcja. Lekarze w
trakcie wykonywania swego zawodu narażeni są na poważne ryzyko, panie
Fitzwilliam.
- To prawda - przyznał Luke.
- Ale zbyt daleko odbiegłem od tematu - powiedział pastor. - Zdaje się, że jestem
starym plotkarzem. Rozmawialiśmy o reliktach pogańskich obyczajów związanych ze
śmiercią i o niedawno zmarłych ludziach. Znalazła się wśród nich Lavinia Pinkerton,
która była jedną z naszych najbardziej gorliwych parafianek. I ta nieszczęsna
dziewczyna, Amy Gibbs... jej przypadek może dostarczyć panu pewnych elementów
z dziedziny pańskich zainteresowań, panie Fitzwilliam. Podejrzewano, jak zapewne
pan już wie, że mogło to być samobójstwo, a z tym rodzajem śmierci wiążą się dość
niesamowite rytuały. Mieszka tu ciotka tej dziewczyny. Nie uważam jej za kobietę
zbyt szacowną i wiem, że nie była przesadnie przywiązana do swej siostrzenicy, ale
jest osobą niezwykle gadatliwą.
- To cenna informacja - powiedział Luke.
- I jeszcze Tommy Pierce... kiedyś należał do chóru kościelnego... śpiewał
wspaniałym, niemal anielskim falsetem... ale nie miał zbyt anielskiego charakteru. W
końcu musieliśmy go wykluczyć, ponieważ miał zły wpływ na swych kolegów. Biedny
chłopak... Przypuszczam, że mało kto go lubił. Zwolniono go z poczty, gdzie
załatwiliśmy mu posadę posłańca. Później przez jakiś czas zatrudniony był w
kancelarii pana Abbota, ale bardzo szybko go stamtąd wyrzucono... podobno szperał
w jakichś poufnych dokumentach. Potem krótko pracował w Ashe Manor jako
pomocnik ogrodnika, ale lord Whitfield odprawił go za impertynenckie zachowanie.
Było mi przykro ze względu na jego matkę... to porządna, ciężko pracująca kobieta.
Panna Waynflete bardzo życzliwie załatwiła mu dorywcze zajęcie przy myciu okien.
Lord Whitfield początkowo protestował, ale potem nieoczekiwanie się zgodził... w
gruncie rzeczy jego decyzja okazała się niefortunna.
- Dlaczego?
- Ponieważ chłopiec zginął właśnie przy tej pracy. Mył górne okna w bibliotece,
mieszczącej się w starym dworze i zaczął błaznować... tańczyć na parapecie czy coś
w tym rodzaju... stracił równowagę albo też zakręciło mu się w głowie i spadł. Przykra
sprawa! Zmarł w kilka godzin po przewiezieniu do szpitala, nie odzyskawszy
przytomności.
- Czy ktoś widział jego upadek? - spytał Luke z ciekawością.
- Nie. Mył okna od strony ogrodu, nie od frontu. Podobno leżał tam przez jakieś pół
godziny, zanim go znaleziono.
- Kto go znalazł?
- Panna Pinkerton. To ta kobieta, która jak przed chwilą wspominałem, przed paru
dniami zginęła tragicznie w wypadku drogowym. Biedactwo, była do głębi
wstrząśnięta. To przykre przeżycie! Pozwolono jej wziąć z ogrodu jakieś sadzonki i
znalazła tam nieprzytomnego chłopca.
- To musiał być dla niej straszny wstrząs - powiedział Luke z zadumą. I dodał w
duchu: O wiele większy, niż się ojcu wydaje.
- Śmierć młodego człowieka zawsze jest bardzo smutna - stwierdził starzec,
potrząsając głową. - Wady Tommy'ego mogły przede wszystkim wynikać z jego
popędliwego charakteru.
- Był wstrętnym małym brutalem - powiedziała Bridget. - I ojciec dobrze o tym wie.
Ciągle znęcał się nad kotami, zabłąkanymi szczeniętami i dokuczał innym chłopcom.
- Wiem... wiem. - Pan Wake ze smutkiem pokręcił głową. - Ale, droga panno
Conway, okrucieństwo często nie jest cechą wrodzoną, lecz skutkiem powolnego
rozwoju wyobraźni. Mając do czynienia z dorosłym człowiekiem o mentalności
dziecka, dochodzimy nieraz do wniosku, iż człowiek ten nie zdaje sobie sprawy z
własnej przebiegłości i szaleńczej brutalności. Jestem przekonany, że w dzisiejszych
czasach większość przypadków bezsensownej brutalności i okrucieństwa bierze się z
braku dojrzałości. Trzeba się wyzbyć dziecinnych odruchów... - Pastor potrząsnął
głową i rozłożył ręce.
- Tak, to prawda - przyznała Bridget ochrypłym głosem. - Wiem, co ojciec ma na
myśli. Człowiek zachowujący się jak dziecko jest najbardziej przerażającym
zjawiskiem na świecie...
Luke spojrzał na nią z ciekawością. Był przekonany, że Bridget ma na myśli jakąś
konkretną osobę. Choć jednak lord Whitfield pod pewnymi względami przypominał
dziecko, nie wydawało mu się, by mówiła właśnie o nim. Lord Whitfield bywał trochę
śmieszny, ale z pewnością nie był przerażający.
Luke Fitzwilliam bardzo chciał wiedzieć, kogo miała na myśli Bridget.
V
WIZYTA U PANNY WAYNFLETE
- Niech się zastanowię... - mruknął pan Wake, a po chwili wymienił cicho kilka
kolejnych nazwisk: - Biedna pani Rose, stary Bell, dziecko państwa Elkin i Harry
Carter, ale oni nie należeli do mojej parafii. Pani Rose i Carter byli protestantami. W
czasie tych marcowych mrozów odszedł od nas biedny stary Ben Stanbury... miał
dziewięćdziesiąt dwa lata.
- A Amy Gibbs umarła w kwietniu - powiedziała Bridget.
- Tak, biedactwo... to straszna pomyłka.
Luke zerknął na Bridget, ale ona, widząc jego spojrzenie, szybko spuściła wzrok.
Jest tu coś, czego nie rozumiem - pomyślał z lekkim niepokojem. Coś, co ma
związek z tą Amy Gibbs.
- Kim była Amy Gibbs? - spytał Bridget, kiedy wyszli już z ple- banii.
- Amy była jedną z najbardziej nieudolnych pokojówek, jakie kiedykolwiek widziałam -
odparła po dłuższej chwili, a Luke wyczuł w jej głosie nutkę zażenowania.
- Za to właśnie została zwolniona z pracy?
- Nie. Wałęsała się gdzieś z jakimś młodym mężczyzną i bardzo późno wracała do
domu. Gordon ma niezwykle staroświeckie poglądy na moralność. Uważa, że grzech
popełnia się dopiero po godzinie jedenastej, ale wówczas jest to rozpasanie. Więc
wypowiedział jej pracę, a ona w dodatku zachowała się wobec niego arogancko!
- Czy była ładna? - spytał Luke.
- Bardzo ładna.
- To ta, która przez pomyłkę wypiła farbę do kapeluszy zamiast syropu na kaszel?
- Owszem.
- Głupia sprawa, prawda?
- Bardzo głupia.
- A czy ona była głupia?
- Nie, była dość bystrą dziewczyną.
Luke zerknął ukradkien na Bridget. Był zupełnie zdezorientowany. Odpowiadała na
jego pytania obojętnie, nie okazując najmniejszego zainteresowania. Ale Luke czuł,
że coś przed nim ukrywa.
W tym momencie Bridget zatrzymała się, by porozmawiać z jakimś wysokim panem,
który uchylił przed nią kapelusza w serdecznym geście powitania.
- To jest mój kuzyn, pan Fitzwilliam, który zatrzymał się u nas w Ashe Manor -
przedstawiła Luke'a po krótkiej wymianie zdań z nieznajomym. - Przyjechał tu pisać
książkę. A to pan Abbot.
Luke spojrzał na pana Abbota z pewnym zaciekawieniem. Wiedział, że jest on radcą
prawnym, u którego pracował Tommy Pierce.
Luke miał nieuzasadnione uprzedzenie do prawników, chyba dlatego, że z ich
szeregów wywodziło się tak wielu polityków. Irytowała go również ich zawodowa
powściągliwość. Jednakże pan Abbot nie przypominał typowego przedstawiciela
palestry. Nie był ani chudy, ani skromny, ani małomówny. Był zażywnym, rumianym
mężczyzną o serdecznym sposobie bycia. W kącikach jego oczu rysowały się drobne
zmarszczki. Miał bardzo przenikliwy wzrok.
- Pisze pan książkę, tak? Powieść?
- Pan Fitzwilliam interesuje się folklorem - wyjaśniła Bridget.
- Trafił pan we właściwe miejsce - oznajmił prawnik. - To niezwykle ciekawe okolice.
- Już mnie o tym przekonywano - powiedział Luke. - Przypuszczam, że mógłby pan
mi pomóc. Z pewnością natknął się pan na jakieś stare dokumenty... lub słyszał pan
o interesujących obyczajach, które przetrwały do dnia dzisiejszego.
- No cóż, nie mam o tym pojęcia, ale może... być może...
- Czy wielu mieszkańców wierzy w duchy? - spytał Luke.
- Na ten temat nie mogę nic powiedzieć... naprawdę nic.
- Nie ma tu domów, w których straszy?
- Nie... przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
- Istnieje pewien przesąd dotyczący dzieci - oznajmił Luke. - Jeśli mały chłopiec
umrze nagłą śmiercią, to jego duch straszy po nocach. Ciekawe, że ten zabobon nie
dotyczy małych dziewczynek...
- Bardzo ciekawe - przyznał pan Abbot. - Nigdy przedtem o tym nie słyszałem.
Słowa prawnika bynajmniej Luke'a nie zdziwiły, ponieważ wymyślił tę historyjkę na
poczekaniu.
- Zdaje się, że ten chłopiec... Tommy Jakiś-tam pracował kiedyś w pańskiej
kancelarii. Podobno niektórzy ludzie podejrzewają, że jego duch może straszyć po
nocach.
Czerwona twarz pana Abbota przybrała barwę purpury.
- Tommy Pierce? Leniwy, wścibski i bezczelny smarkacz.
- Podobno duchy są złośliwe. Ludzie uczciwi, postępujący zgodnie z prawem, rzadko
nawiedzają świat, z którego odeszli.
- Kto go widział... cóż to za historia?
- Takie rzeczy są trudno uchwytne - oznajmił Luke. - Ludzi niełatwo nakłonić do
mówienia na ten temat.
- Tak, chyba tak.
Luke zręcznie zmienił temat.
- Właściwą osobą jest z pewnością miejscowy lekarz. Może dużo wiedzieć o reliktach
tutejszych obrządków. Różnego rodzaju przesądy i czary... napój miłosny i Bóg wie,
co tam jeszcze.
- Powinien pan poznać Thomasa. To porządny, postępowy człowiek. Zupełnie
niepodobny do biednego starego doktora Humbleby'ego.
- Który podobno był reakcjonistą, prawda?
- Uparty jak osioł... zagorzały konserwatysta najgorszego gatunku.
- Doszło między panami do ostrej sprzeczki na temat systemu wodociągów, prawda?
- spytała Bridget.
Twarz Abbota znów pokrył jaskrawoczerwony rumieniec.
- Humbleby był śmiertelnym wrogiem postępu - wybuchnął. - Występował przeciwko
naszemu planowi! Wypowiadał się w sposób niezwykle grubiański. Nie liczył się ze
słowami. Za pewne rzeczy, które mi powiedział, mógłbym wytoczyć mu oficjalny
proces.
- Ale prawnicy nigdy nie wstępują na drogę sądową, prawda? - mruknęła Bridget. -
Są na to za mądrzy.
Abbot wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Fala jego gniewu odpłynęła równie
szybko, jak przypłynęła.
- Trafnie to pani ujęła, panno Bridget! Jest pani bliska prawdy. Pracując w tym
zawodzie za dużo wiemy o prawie, cha, cha, cha. No cóż, muszę już iść. Jeśli
dojdzie pan do wniosku, że mogę panu w czymś pomóc, proszę do mnie
zatelefonować, panie... eee...
- Fitzwilliam - powiedział Luke. - Dziękuję, zadzwonię.
- Już wiem, na czym polega twoja metoda działania - oznajmiła Bridget, kiedy ruszyli
w dalszą drogę. - Wygłaszasz własne zdanie i prowokujesz rozmówcę do reakcji.
- Moje metody - zaczął Luke - są nieco podstępne.
- Zauważyłam to.
Luke poczuł się trochę nieswojo i nie bardzo wiedział, co powiedzieć.
- Jeśli chcesz usłyszeć coś więcej na temat Amy Gibbs - oznajmiła Bridget,
wybawiając go z opresji - mogę cię zaprowadzić do kogoś kompetentnego.
- To znaczy?
- Do panny Waynflete. Amy pracowała u niej po odejściu z Ashe Manor. Tam umarła.
- Och, rozumiem! - zawołał zaskoczony. - No cóż... bardzo dziękuję.
- Ona mieszka niedaleko stąd. Ruszyli przez wiejskie błonia.
- To jest Wych Hall - wyjaśniła Bridget, wskazując ruchem głowy okazały budynek w
stylu króla Jerzego, na który Luke zwrócił uwagę już poprzedniego dnia. - Teraz
mieści się tam biblioteka.
Z rezydencją sąsiadował mały dworek, który rozmiarami przypominał raczej domek
dla lalek. Jego schodki były pedantycznie czyste, kołatka lśniąca, a zasłony w
oknach oślepiająco białe.
Bridget pchnęła furtkę i ruszyła w kierunku schodów.
W tym momencie otworzyły się drzwi frontowe i stanęła w nich szczupła starsza pani.
Luke pomyślał, że wygląda na typową prowincjonalną starą pannę. Miała na sobie
prosty tweedowy kostium i popielatą jedwabną bluzkę, do której przypięta była
broszka z górskiego kryształu. Jej kształtną głowę zdobił skromny filcowy kapelusz.
Twarz nieznajomej budziła sympatię, a w jej oczach, ukrytych za pince-nez,
malowała się inteligencja. Luke odniósł wrażenie, że ta kobieta przygląda się światu
z życzliwym zainteresowaniem.
- Dzień dobry, panno Waynflete - powiedziała Bridget. - To jest pan Fitzwilliam. -
Luke ukłonił się. - Pisze książkę... na temat wiejskich obrządków pogrzebowych i
innych makabrycznych obyczajów.
- Och, mój Boże - westchnęła panna Waynflete. - To bardzo interesujące. -
Uśmiechnęła się do niego promiennie.
Przypominała mu pannę Pinkerton.
- Myślę - zaczęła Bridget, a Luke znowu wyczuł w jej głosie dziwny, pełen rezerwy
ton - że mogłaby pani opowiedzieć mu coś o Amy.
- Och - szepnęła panna Waynflete. - O Amy? Ach, tak. O Amy Gibbs.
Na jej twarzy odbiło się zaskoczenie. Przez chwilę patrzyła badawczo na Luke'a, a
potem, jakby podjąwszy decyzję, cofnęła się do przedpokoju.
- Proszę wejść - powiedziała. - Pójdę do miasta później. Ależ nie, nie - zawołała,
kiedy Luke zaprotestował. - Nie mam nic pilnego do załatwienia. Po prostu
wybierałam się na małe zakupy.
W niewielkim, przytulnym salonie unosił się lekki zapach suszonej lawendy. Na
obudowie kominka stało kilka porcelanowych figurek pasterzy i pasterek. Na ścianie
wisiały oprawne akwarele, dwa sztychy i trzy gobeliny. Spośród licznych fotografii
niektóre z pewnością przedstawiały siostrzeńców i siostrzenice pani domu. Pokój
wypełniały stylowe meble: biurko w stylu chippendale, kilka stolików z drewna
atłasowego oraz brzydka i dość niewygodna wiktoriańska kanapa.
- Sama nie palę - oznajmiła panna Waynflete, wskazując gościom krzesła - więc nie
mam w domu papierosów, ale jeśli chcecie państwo zapalić, proszę się nie
krępować.
Luke nie skorzystał z propozycji, natomiast Bridget natychmiast na nią przystała.
Panna Waynflete, siedząc sztywno w fotelu z rzeźbionymi poręczami, przez chwilę
przyglądała się badawczo swemu gościowi, a potem nagle spuściła wzrok. Luke
najwyraźniej wzbudził jej zaufanie.
- Chciałby pan dowiedzieć się czegoś o tej nieszczęsnej dziewczynie? - spytała. -
Cała ta sprawa była okropnie smutna i przysporzyła mi wielu zmartwień. To była
tragiczna pomyłka.
- Czy nie wchodziło w grę... samobójstwo? - spytał Luke.
- Nie, nie - zaprzeczyła panna Waynflete, potrząsając głową. - Ani przez chwilę w to
nie wierzyłam. Amy absolutnie nie była tego typu dziewczyną.
- A jaka była? - spytał Luke. - Chciałbym poznać pani zdanie na jej temat.
- No cóż, nie była bynajmniej dobrą służącą. Ale w dzisiejszych czasach człowiek
dziękuje Bogu, jeśli w ogóle zdobędzie jakąś pomoc domową. Bardzo niedbale
wykonywała swoją pracę i ciągłe chciała mieć wychodne. To zrozumiałe, bo była
młoda, a obecnie dziewczęta takie właśnie są. Chyba nie zdają sobie sprawy, że za
ich czas płaci pracodawca.
Luke ze zrozumieniem pokiwał głową, a panna Waynflete mówiła dalej.
- Była dość pewna siebie, a ja niezbyt lubię dziewczęta tego rodzaju, ale skoro już
nie żyje, nie zamierzam więcej o tym mówić. To byłoby nie po chrześcijańsku... choć
w istocie nie uważam tego za logiczny powód do przemilczania prawdy.
Luke ponownie kiwnął głową. Zdał sobie sprawę, że panna Waynflete rozumuje
bardziej logicznie i precyzyjnie niż panna Pinkerton.
- Uwielbiała być podziwiana - ciągnęła panna Waynflete - i poświęcała sobie wiele
uwagi. Pan Ellsworthy, właściciel niedawno otwartego sklepu z antykami, to
prawdziwy dżentelmen. Jest z zamiłowania akwarelistą i naszkicował parę jej
portretów... ale obawiam się, że to jej przewróciło w głowie. Często kłóciła się ze
swoim narzeczonym, Jimem Harveyem, który pracuje w warsztacie samochodowym
jako mechanik. Był w niej bardzo zakochany. - Panna Waynflete zawahała się, a
potem mówiła dalej. - Nigdy nie zapomnę tej przerażającej nocy. Amy niedobrze się
czuła. Dokuczał jej przykry kaszel i jakieś inne dolegliwości. Ale dziewczęta chodzą
teraz w tych tandetnych, jedwabnych pończochach i w pantoflach na tekturowych
podeszwach, więc muszą się przeziębiać. Amy po południu poszła do lekarza.
- Do doktora Humbleby'ego czy doktora Thomasa? - spytał szybko Luke.
- Do doktora Thomasa. Przyniosła do domu buteleczkę syropu na kaszel, którą jej
dał. Był to chyba jakiś nieszkodliwy wywar z ziół. Położyła się do łóżka dość
wcześnie. Mniej więcej o pierwszej w nocy usłyszałam hałas... niesamowity, jakby
zduszony krzyk. Wstałam i podeszłam do drzwi jej pokoju, ale były zamknięte od
wewnątrz na klucz. Zaczęłam wołać, ale nie odpowiadała. Przybiegła kucharka i obie
byłyśmy okropnie zaniepokojone. Później zeszłyśmy do drzwi frontowych i na
szczęście zauważyłyśmy naszego posterunkowego, Reeda, który właśnie odbywał
nocny obchód, więc wezwałyśmy go na pomoc. Okrążył dom, a potem wdrapał się
na dach przybudówki. Okno w pokoju Amy było uchylone, więc bez większego trudu
dostał się do środka i otworzył drzwi. Biedaczka... to było straszne. Nie można było
już nic dla niej zrobić, a w kilka godzin później umarła w szpitalu.
- I co to było... farba do kapeluszy?
- Tak. Powiedzieli, że to kwas szczawiowy, trucizna. Obie butelki były mniej więcej tej
samej wielkości. Syrop stał na umywalce, a farba do kapeluszy obok łóżka Amy.
Musiała w ciemności wziąć niewłaściwą buteleczkę i położyć ją w zasięgu ręki na
wypadek, gdyby gorzej się poczuła. Taką teorię wysunięto w czasie dochodzenia.
Panna Waynflete zamilkła. Obrzuciła Luke'a inteligentnym spojrzeniem, a on miał
wrażenie, że dostrzega w jej oczach jakiś szczególny wyraz. Czuł instynktownie, że
panna Waynflete pominęła pewne fakty, ale z jakiegoś powodu chce, by on się tego
domyślił.
Zapadło długie, dość kłopotliwe milczenie. Luke czuł się jak aktor, który zapomniał
swoją kwestię.
- Więc myśli pani, że to nie było samobójstwo? - spytał niepewnie.
- Oczywiście, że nie - odparła bezzwłocznie panna Waynflete. - Gdyby postanowiła
ze sobą skończyć, kupiłaby jakąś lepszą truciznę. Tę starą buteleczkę farby musiała
mieć od dawna. Tak czy owak, jak już panu mówiłam, nie była tego typu dziewczyną.
- Więc co pani o tym sądzi? - spytał Luke.
- Uważam, że był to nieszczęśliwy wypadek - oznajmiła panna Waynflete.
Zacisnęła usta i spojrzała na niego z powagą.
Luke zastanawiał się gorączkowo, co ma powiedzieć, ale w tym momencie ich
uwagę przyciągnęło drapanie w drzwi, któremu towarzyszyło żałosne miauczenie.
Panna Waynflete zerwała się z miejsca, by otworzyć drzwi. Do pokoju wszedł
wspaniały perski kot. Zatrzymał się, popatrzył z dezaprobatą na gości, a potem
wskoczył na poręcz fotela, w którym siedziała panna Waynflete.
- Och, Puszku! - przemówiła do niego pieszczotliwie panna Waynflete. - Gdzie mój
kotek był przez cały ranek?
Luke przypomniał sobie, że słyszał niedawno o perskim kocie imieniem Puszek.
- Jest bardzo piękny - stwierdził. - Czy ma go pani od dawna?
- Och, nie - powiedziała panna Waynflete, potrząsając głową. - Należał do mojej
serdecznej przyjaciółki, panny Pinkerton, która zginęła pod kołami jednego z tych
okropnych samochodów. Nie mogłam dopuścić do tego, żeby Puszek trafił do obcych
ludzi. Lavinia byłaby niepocieszona. Ona go wprost uwielbiała... jest cudowny,
prawda?
Luke patrzył z zachwytem na kota.
- Proszę tylko uważać na jego uszy - powiedziała panna Waynflete. - Ostatnio trochę
go bolą.
Luke ostrożnie pogłaskał zwierzątko.
- Musimy już iść - oznajmiła Bridget, wstając z krzesła.
- Myślę - powiedziała panna Waynflete, ściskając dłoń Luke'a - że niebawem znów
się zobaczymy.
- Mam nadzieję... jestem tego pewny - odparł Luke pogodnie. Wydawało mu się, że
panna Waynflete jest zakłopotana i nieco zawiedziona. Zerknęła pytająco na Bridget.
Luke wyczuł, że między tymi kobietami istnieje jakaś nić porozumienia, do którego on
nie został dopuszczony. Lekko go to zirytowało, ale przyrzekł sobie, że niebawem
dotrze do sedna tej sprawy.
Panna Waynflete wyszła razem z nimi. Luke stał przez minutę na schodach, patrząc
z przyjemnością na dziewicze wiejskie błonia i staw.
- Widzę, że te okolice nie zostały zeszpecone nowoczesną zabudową - oświadczył.
Panna Waynflete rozpromieniła się.
- Tak, to prawda - przyznała z zapałem. - Wszystko wygląda dokładnie tak samo jak
w czasach mojego dzieciństwa. Mieszkaliśmy wtedy we dworze. Ale posiadłość
przeszła w ręce mojego brata, który nie chciał tu pozostać. Prawdę mówiąc, nie było
go na to stać, więc dwór wystawiono na sprzedaż. Jakiś budowniczy złożył ofertę i,
jak sądzę, zamierzał go zmodernizować. Na szczęście wmieszał się do tego lord
Whitfield, kupił posiadłość i w ten sposób ją ocalił. Przekształcił dom w bibliotekę i
muzeum, praktycznie nic w nim nie zmieniając. Dwa razy w tygodniu pełnię tam
funkcję bibliotekarki... oczywiście nieodpłatnie... Muszę przyznać, że z wielką
przyjemnością bywam w tym starym domu i cieszę się, że nie popadnie w ruinę. To
naprawdę wspaniałe miejsce na muzeum. Któregoś dnia powinien pan je zwiedzić,
panie Fitzwilliam. Jest w nim sporo ciekawych regionalnych eksponatów.
- Chętnie skorzystam z zaproszenia, panno Waynflete.
- Lord Whitfield zrobił wiele dobrego dla Wychwood - oznajmiła panna Waynflete. -
Niestety są tu ludzie, którzy nie potrafią tego docenić.
Zacisnęła mocno usta. Luke dyskretnie o nic już nie pytał, tylko jeszcze raz się
pożegnał.
- Czy chcesz kontynuować swe poszukiwania, czy też wrócimy do domu brzegiem
rzeki? - spytała Bridget, kiedy znaleźli się już za furtką. - To bardzo przyjemny
spacer.
Luke nie namyślał się ani chwili. Nie miał ochoty na dalsze badania w towarzystwie
Bridget Conway.
- Proszę bardzo, chodźmy drogą nad rzeką - powiedział. Skręcili w główną ulicę. Na
jednym z ostatnich domów wisiał szyld z wytłaczanym złotymi, ozdobnymi literami
napisem: "Starożytności". Luke zatrzymał się i zajrzał przez okno do przytulnego
wnętrza.
- Widzę tam ładny stary półmisek - zauważył. - W sam raz dla mojej ciotki. Ciekawe,
ile kosztuje.
- Czy chcesz, żebyśmy weszli i zapytali?
- Nie masz nic przeciwko temu? Lubię szperać w sklepach z antykami. Czasem
można trafić na jakąś dobrą okazję.
- Nie sądzę, by tutaj ci się to udało - oznajmiła Bridget. - Muszę przyznać, że
Ellsworthy doskonale zna wartość swoich rzeczy.
Drzwi sklepu były otwarte. Przedsionek, zastawiony krzesłami, kanapami oraz
kredensami, na których umieszczono porcelanowe i cynowe naczynia, prowadził do
dwóch pokoi wypełnionych po brzegi antycznymi przedmiotami.
Luke wszedł do jednego z nich i wziął do rąk półmisek. W tym momencie z głębi
pomieszczenia wynurzył się jakiś mężczyzna, który siedział poprzednio przy biurku z
drewna orzechowego w stylu epoki królowej Anny.
- Ach, nasza droga panna Conway... Jak miło panią widzieć.
- Dzień dobry, panie Ellsworthy.
Pan Ellsworthy był afektowanym młodym dandysem o pociągłej, bladej twarzy,
wąskich ustach i czarnych, długich włosach artysty. Miał na sobie ubranie w
odcieniach rdzawego brązu i poruszał się tanecznym krokiem.
Kiedy Luke został mu przedstawiony, pan Ellsworthy natychmiast poświęcił mu całą
uwagę.
- Autentyczny staroangielski półmisek. Wspaniały, prawda? Uwielbiam swoje
drobiazgi i nie znoszę ich sprzedawać. Zawsze marzyłem, żeby mieszkać na wsi i
prowadzić mały sklep. Wychwood to cudowne miejsce... ma szczególną atmosferę,
jeśli wie pan, co mam na myśli.
- Dusza artysty - mruknęła Bridget.
Ellsworthy odwrócił się do niej, machając swymi długimi, bladymi dłońmi.
- Niech pani nie używa tego okropnego określenia, panno Conway. Nie... nie,
błagam. Proszę mi nie mówić, że pozuję na artystę... nie mógłbym tego znieść.
Przecież pani wie, że nie handluję ręcznie tkanym tweedem ani kutymi cynowymi
dzbanami. Jestem tylko kupcem, po prostu kupcem.
- Ale w istocie jest pan artystą, czyż nie? - spytał Luke. - Chodzi mi o to, że maluje
pan akwarele, prawda?
- Kto panu o tym powiedział? - zawołał pan Ellsworthy, splatając dłonie. - Wie pan, to
miasteczko jest naprawdę zdumiewające... nie można tu niczego utrzymać w
tajemnicy! To właśnie w nim lubię... tak bardzo nie przystaje do tego nieludzkiego
zwyczaju: "Nie wtrącaj się do moich spraw, a ja nie będę wtrącał się do twoich", który
obowiązuje w Londynie! Plotki, złośliwości i skandale są zachwycające, o ile
zachowuje się do nich właściwy dystans!
Luke poprzestał na odpowiedzi na pytanie pana Ellsworthy'ego, nie komentując
dalszej części jego wypowiedzi.
- Panna Waynflete powiedziała nam, że naszkicował pan kilka portretów pewnej
dziewczyny... Amy Gibbs.
- Och, Amy - powtórzył pan Ellsworthy. Zrobił krok do tyłu i zaczął bawić się kuflem
do piwa. Potem ostrożnie go odstawił i powiedział: - Doprawdy? Ach tak, to możliwe.
Wydawał się lekko wytrącony z równowagi.
- Była ładną dziewczyną - stwierdziła Bridget.
- Och, tak pani sądzi? - spytał pan Ellsworthy, odzyskawszy pewność siebie. -
Uważam, że miała bardzo pospolitą urodę. Skoro interesuje pana stara porcelana, to
mam parę przepięknych ptaszków... urocze bibeloty.
Luke nie okazał większego zainteresowania ptaszkami i spytał o cenę półmiska.
Ellsworthy wymienił sumę.
- Dziękuję - powiedział Luke - ale mimo wszystko chyba go pana nie pozbawię.
- Ilekroć czegoś nie sprzedam - zaczął Ellsworthy - robi mi się lżej na sercu. To
nierozsądne z mojej strony, prawda? Proszę posłuchać, opuszczę panu gwineę.
Widzę, że się panu spodobał, a to zmienia sytuację. A poza tym przecież to jest w
końcu sklep!
- Nie, dziękuję - powiedział Luke.
Pan Ellsworthy odprowadził ich do drzwi i pomachał im na pożegnanie. Luke'owi nie
podobały się jego dłonie. Miał wrażenie, że są nie tylko blade, lecz lekko zielonkawe.
- To paskudny człowiek - zauważył, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu pana
Ellsworthy.
- Paskudna mentalność i paskudny sposób bycia - przytaknęła Bridget.
- Po co właściwie tu przyjechał?
- Chyba interesuje się czarną magią. Nie mam na myśli czarnych mszy, ale inne tego
rodzaju sprawy. Nasze strony przyciągają takich ludzi.
- Mój Boże! - zawołał nagle Luke. - Chyba takiego właśnie człowieka potrzebuję.
Powinienem był z nim o tym porozmawiać.
- Tak sądzisz? - spytała Bridget. - On sporo na ten temat wie.
- Odwiedzę go kiedy indziej.
Bridget nie odpowiedziała. Byli już za miastem. Skręcili w ścieżkę, która
doprowadziła ich nad brzeg rzeki.
Dostrzegli tam jakiegoś niskiego mężczyznę o krótko przystrzyżonych wąsach i
wyłupiastych oczach. Obok niego biegły trzy buldogi, na które pokrzykiwał ochrypłym
głosem:
- Nero, do nogi! Nelly, zostaw to! Mówię ci, zostaw to! Augustus... AUGUSTUS,
powiedziałem...
Urwał i uchylił kapelusza przed Bridget. Spojrzał na Luke'a z wyraźną ciekawością, a
potem poszedł dalej i znów zaczął karcić swoje psy.
- Major Horton i jego buldogi - zacytował Luke.
- Zgadza się.
- Czyżbyśmy dzisiejszego ranka spotkali prawie wszystkich godnych uwagi
mieszkańców Wychwood?
- Niemal wszystkich.
- Czuję się jak intruz - powiedział Luke. - Myślę, że każdy obcy człowiek w angielskim
prowincjonalnym miasteczku musi od razu rzucać się w oczy - dodał posępnie,
przypominając sobie słowa Jimmy'ego Lorrimera.
- Major Horton nie potrafi dobrze ukryć swojej ciekawości - powiedziała Bridget. -
Prawdę mówiąc, bezczelnie się na ciebie gapił.
- Jest typem mężczyzny, po którym od razu widać, że był majorem - oznajmił Luke z
przekąsem.
- Czy moglibyśmy posiedzieć chwilę nad rzeką? - spytała nagle Bridget. - Mamy dużo
czasu.
Usiedli na zwalonym drzewie.
- Owszem, major Horton jest typowym oficerem i ma koszarowe maniery. Nie
uwierzyłbyś, że jeszcze przed rokiem był największym pantoflarzem w okolicy!
- Jak to, ten człowiek?
- Owszem. Jego żona była najwstrętniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałam. Miała
pieniądze i nieustannie podkreślała ten fakt publicznie.
- Biedaczysko... mam na myśli Hortona.
- Traktował ją bardzo dobrze... jak oficer i dżentelmen. Osobiście dziwię się, że nie
chwycił za siekierę.
- Rozumiem, że nie cieszyła się sympatią.
- Nikt jej nie lubił. Obrażała Gordona, a mnie traktowała protekcjonalnie.
Gdziekolwiek się pojawiła, budziła ogólną niechęć.
- Ale, jak się domyślam, w końcu zabrała ją miłosierna Opatrzność.
- Tak, mniej więcej przed rokiem. Ostry nieżyt żołądka. Zamieniła życie swego męża,
doktora Thomsona i dwóch pielęgniarek w istne piekło, ale w końcu umarła. Buldogi
od razu odzyskały chęć do życia.
- Mądre zwierzęta!
Zapadło milczenie. Bridget bezmyślnie zrywała długie źdźbła trawy, a Luke, mrużąc
oczy, patrzył niewidzącym wzrokiem na przeciwległy brzeg rzeki. Znów ogarnęły go
wątpliwości. Zastanawiał się, czy nie padł ofiarą własnej wyobraźni. Czy nie popełnia
błędu, krążąc po okolicy i widząc w każdej napotkanej osobie potencjalnego
mordercę? To przecież podłe i nieetyczne.
Niech to wszystko diabli porwą - pomyślał. Zbyt długo byłem policjantem!
Z zamyślenia wyrwał go gwałtownie wyraźny, chłodny głos Bridget.
- Panie Fitzwilliam, po co właściwie pan tu przyjechał?
VI
FARBA DO KAPELUSZY
Luke zapalał właśnie papierosa. Niespodziewane pytanie Bridget na chwilę go
sparaliżowało. W końcu zapałka wypaliła się i sparzyła go w palce.
- Psiakrew! - zaklął, upuszczając zapałkę i energicznie potrząsając dłonią. -
Przepraszam. Zaskoczyłaś mnie w dość niemiły sposób. - Uśmiechnął się posępnie.
- Doprawdy?
- Owszem - westchnął. - No cóż, myślę, że każdy naprawdę inteligentny człowiek
musiał mnie przejrzeć na wylot! Ani przez chwilę nie wierzyłaś chyba w tę historyjkę o
książce na temat folkloru, prawda?
- Przestałam w nią wierzyć, kiedy cię poznałam.
- A więc wierzyłaś w nią przedtem?
- Owszem.
- Tak czy owak nie był to zbyt dobry kamuflaż - stwierdził Luke krytycznie. - Chodzi
mi o to, że każdy może pisać książkę, ale mój przyjazd i udawanie twojego kuzyna...
to chyba musiało ci się wydać podejrzane.
Bridget potrząsnęła głową.
- Nie. Miałam pewne wytłumaczenie... to znaczy, przypuszczałam, że je mam.
Sądziłam, że jesteś w trudnej sytuacji materialnej, podobnie jak wielu przyjaciół
Jimmy'ego i moich. Pomyślałam więc, że Jimmy wpadł na ten pomysł z kuzynem,
żeby ocalić twoją dumę.
- Ale kiedy przyjechałem, natychmiast dostrzegłaś oznaki mojego bogactwa, więc
odrzuciłaś to wytłumaczenie, prawda?
- Och, nie - zaprotestowała Bridget z lekkim uśmiechem. - To nie było to. Po prostu
nie pasowałeś do tej roli.
- Nie wydawałem ci się na tyle rozgarnięty, by pisać książkę? Nie oszczędzaj moich
uczuć. Wolałbym znać prawdę.
- Mógłbyś pisać książkę, ale nie taką książkę. Dawne przesądy... grzebanie w
przeszłości... to do ciebie nie pasuje! Nie jesteś człowiekiem, dla którego przeszłość
ma duże znaczenie... ani, być może, nawet przyszłość... liczy się tylko chwila
obecna.
- Hmm, rozumiem. - Luke skrzywił się. - Niech to wszystko diabli wezmą! Od samego
początku budzisz we mnie niepokój! Robisz wrażenie kobiety piekielnie inteligentnej.
- Bardzo mi przykro - powiedziała Bridget. - A czego się spodziewałeś?
- No cóż, prawdę mówiąc w ogóle się nad tym nie zastanawiałem.
- Myślałeś, że jestem niezbyt mądrą kobietą, ale na tyle rozsądną, by wykorzystać
okazję i wyjść za swojego szefa?
Luke odchrząknął, zażenowany. Bridget spojrzała na niego z chłodnym
rozbawieniem.
- Dokładnie rozumiem. Wszystko w porządku. Nie mam ci tego za złe.
Luke postanowił rozmawiać z nią szczerze.
- No cóż, być może mój obraz niezbyt odbiegał od tego wizerunku. Ale nie
zastanawiałem się na tym.
- Tak, to w twoim stylu - powiedziała Bridget z namysłem. - Jesteś człowiekiem, który
wyciąga wnioski dopiero wtedy, gdy pozna już sytuację.
Luke stracił pewność siebie.
- Och, bez wątpienia kiepsko odegrałem swoją rolę! Czy lord Whitfield również mnie
rozszyfrował?
- Ależ skąd. Gdybyś mu powiedział, że przyjechałeś tu badać obyczaje owadów
wodnych, bo chcesz napisać o nich rozprawę naukową, Gordon nie miałby żadnych
wątpliwości. Jest zachwycająco łatwowierny.
- Mimo wszystko nie byłem zbyt przekonujący! Nie grałem swojej roli konsekwentnie.
- Bo ja ci w tym przeszkadzałam - stwierdziła Bridget. - Zauważyłam to. Byłam tym
dość rozbawiona.
- Och, z pewnością! Inteligentne kobiety zazwyczaj są bezlitośnie okrutne.
- Trzeba czerpać z życia doczesnego tyle przyjemności, ile tylko się da - bąknęła
Bridget. - Jaki jest prawdziwy cel pańskiej wizyty w Wychwood, panie Fitzwilliam? -
spytała po chwili milczenia.
Zatoczywszy pełne koło, powrócili do pierwotnego pytania. Luke dobrze wiedział, że
musi do tego dojść. W ciągu kilku ostatnich sekund próbował podjąć decyzję.
Podniósł głowę i napotkał przenikliwie badawczy wzrok Bridget, która patrzyła na
niego ze spokojem i opanowaniem. Dostrzegł w jej oczach wyraz powagi, której nie
spodziewał się ujrzeć.
- Chyba lepiej zrobię - zaczął z namysłem - jeśli przestanę cię okłamywać.
- Znacznie lepiej.
- Ale prawda jest skomplikowana... Posłuchaj, czy wyrobiłaś sobie jakieś zdanie...
chodzi mi o to, czy zastanawiałaś się nad prawdziwą przyczyną mojego przyjazdu?
Bridget przytaknęła ruchem głowy.
- I co ci przyszło na myśl? Chciałbym to wiedzieć. To może mi ułatwić zadanie.
- Podejrzewałam, że przyjechałeś tu w związku ze śmiercią Amy Gibbs - odparła
cicho.
- No właśnie! Zauważyłem to... wyczułem... ilekroć padało jej nazwisko! Wiedziałem,
że coś się za tym kryje. Więc uważasz, że zjawiłem się tu w związku z tą sprawą?
- A czy tak nie jest?
- Owszem... w pewnym sensie.
Zamilkł, marszcząc brwi. Bridget siedziała nieruchomo obok niego, nie odzywając się
ani słowem. Nie chciała zakłócać toku jego myśli. Luke podjął w końcu decyzję.
- Pewnie przyjechałem tu niepotrzebnie. Ale skłoniło mnie do tego dość absurdalnie
melodramatyczne podejrzenie. Amy Gibbs jest częścią tej sprawy. Chciałem odkryć
prawdziwą przyczynę jej śmierci.
- Tak właśnie przypuszczałam.
- Ale, do diabła... dlaczego tak przypuszczałaś? Czy w jej śmierci było coś, co
wzbudziło twoje zainteresowanie?
- Od samego początku uważałam, że coś jest nie w porządku - odparła Bridget. -
Dlatego właśnie zaprowadziłam cię do panny Waynflete.
- Dlaczego?
- Ponieważ ona podziela moje zdanie.
- Och. - Luke przypomniał sobie tę wizytę. Teraz dopiero zrozumiał niejasne
sugestie, które przekazywała mu inteligentna stara panna. - Podziela twoje zdanie...
że jest w tym coś... dziwnego?
Bridget kiwnęła głową.
- Ale właściwie co?
- Przede wszystkim farba do kapeluszy.
- Co masz na myśli?
- No cóż, kapelusze farbowano mniej więcej przed dwudziestu laty... przez jakiś czas
kobieta nosiła różowy słomkowy kapelusz, potem kupowała buteleczkę farby i
zmieniała jego kolor na ciemnoniebieski, a następnie wylewała na niego zawartość
innej buteleczki i kapelusz stawał się czarny! Ale teraz kapelusze są tanie, więc kiedy
wychodzą z mody, po prostu się je wyrzuca.
- I robią to nawet dziewczęta wywodzące się ze sfery Amy Gibbs?
- Prędzej ja ufarbowałabym kapelusz niż ona! Ludzie przestali oszczędzać. Ale jest
jeszcze jedna sprawa. To była czerwona farba.
- I co z tego?
- A Amy Gibbs miała rude włosy... po prostu ryże jak marchewka!
- Chcesz powiedzieć, że to do siebie nie pasuje? Bridget kiwnęła potakująco głową.
- Rudowłosa kobieta nie włożyłaby purpurowego kapelusza. To są rzeczy, których
żaden mężczyzna nie rozumie, ale...
- To prawda... żaden mężczyzna tego nie rozumie - przerwał jej Luke. - To się
zgadza... wszystko się zgadza.
- Jimmy ma kilku przyjaciół w Scotland Yardzie - oznajmiła Bridget. - Nie jesteś
chyba...
- Nie, nie jestem etatowym inspektorem policji - wyjaśnił pospiesznie - ani sławnym
prywatnym detektywem, mieszkającym na Baker Street i tak dalej. Tak jak powiedział
ci Jimmy, jestem emerytowanym policjantem, który wrócił ze służby na Wschodzie.
Zająłem się tą sprawą w wyniku pewnego niezwykłego spotkania, do którego doszło
w pociągu do Londynu.
Zrelacjonował jej pokrótce treść swojej rozmowy z panną Pinkerton i późniejsze
wydarzenia, które sprowadziły go do Wychwood.
- Teraz sama rozumiesz - zakończył. - To czysta fantazja! Szukam tu tajemniczego
mordercy... najprawdopodobniej jakiegoś znanego i szanowanego obywatela
Wychwood. Jeśli panna Pinkerton, ty i panna Jak-jej-tam macie rację, właśnie ten
człowiek zabił Amy Gibbs.
- Rozumiem - powiedziała Bridget.
- Morderca mógł chyba w jakiś sposób dostać się do domu, prawda?
- Tak sądzę - odparła z namysłem Bridget. - Reed, nasz posterunkowy, dotarł do
otwartego okna jej pokoju, wdrapując się na dach przybudówki. Nie było to łatwe, ale
sprawny mężczyzna nie miałby z tym większych trudności.
- A co twoim zdaniem zrobił, kiedy znalazł się już w pokoju?
- Zamienił buteleczkę z syropem na tę z farbą do kapeluszy.
- Spodziewając się, że Amy zrobi dokładnie to, co zrobiła... obudzi się, wypije
truciznę, a potem wszyscy zgodnie stwierdzą, że pomyliła butelki lub popełniła
samobójstwo?
- Tak.
- Czy w czasie dochodzenia nie dostrzeżono żadnych podejrzanych okoliczności?
- Nie.
- Pewnie prowadzili je mężczyźni. Nie zwrócili uwagi na kolor farby?
- Nie.
- Ale tobie przyszło to do głowy?
- Owszem.
- I pannie Waynflete również? Czy rozmawiałyście na ten temat?
- Och, nie... nie w tym sensie, jaki ty masz na myśli. To znaczy nie omawiałyśmy tego
szczegółowo. Nie mam pojęcia, do czego doszła ta staruszka, ale wydawała mi się
coraz bardziej zaniepokojona. Jak wiesz, jest kobietą inteligentną i wykształconą. W
przeciwieństwie do większości tutejszych mieszkańców potrafi logicznie myśleć.
- Odniosłem wrażenie, że panna Pinkerton była dość ograniczona - powiedział Luke.
- Dlatego właśnie jej opowieść wydawała mi się od początku nieprawdopodobna.
- Zawsze uważałam ją za dość bystrą - oznajmiła Bridget. - Te chaotycznie paplające
staruszki są na ogół bardzo spostrzegawcze. Mówiłeś, że wymieniła jeszcze inne
osoby.
- Owszem - odparł Luke, kiwając głową. - Tommy Pierce... od razu zapamiętałem
nazwisko tego chłopca. Jestem pewien, że wspomniała również o Carterze.
- Carter, Tommy Pierce, Amy Gibbs, doktor Humbleby - wyliczyła z zadumą Bridget. -
Jak sam mówisz, to aż zbyt fantastyczne, żeby mogło być prawdą! Kto, u licha,
pragnąłby śmierci tych ludzi? Byli tak różni!
- Nie domyślasz się, z jakiego powodu ktoś chciałby się pozbyć Amy Gibbs? - spytał
Luke.
Bridget potrząsnęła głową.
- Nie mam pojęcia.
- A co z tym Carterem? Jak umarł?
- Wpadł do rzeki i utonął. Pewnej mglistej nocy wracał pijany do domu. Przyjęto za
rzecz oczywistą, że stracił równowagę, kiedy przechodził przez kładkę, która ma
poręcz tylko z jednej strony.
- Ale ktoś mógł go popchnąć?
- Owszem.
- A ktoś inny mógł zepchnąć tego nieznośnego Tommy'ego z parapetu, kiedy mył
okno?
- I tym razem się zgadzam.
- Więc cała sprawa sprowadza się do tego, że nie jest zbyt trudno wysłać na tamten
świat trzy osoby, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.
- Panna Pinkerton miała pewne podejrzenia - zauważyła z naciskiem Bridget.
- To prawda, niech ją Bóg błogosławi. Nie przyszło jej do głowy, że podchodzi do tej
sprawy zbyt melodramatycznie lub ma zbyt bujną wyobraźnię.
- Często mówiła mi, że na świecie roi się od nikczemnych ludzi.
- A ty zapewne uśmiechałaś się pobłażliwie? - Iz wyższością!
- Dobry policjant musi czasem wierzyć w to, co wydaje mu się niemożliwe.
Bridget kiwnęła głową.
- Chyba nie ma sensu pytać cię, czy kogoś podejrzewasz? Czy nie znasz w
Wychwood osoby, która przyprawia cię o gęsią skórkę, albo ma niesamowicie jasne
oczy... lub wybucha chichotem szaleńca?
- Wszyscy, których tu poznałam, wydają mi się ludźmi rozsądnymi, uczciwymi i
zupełnie zwykłymi.
- Tego się obawiałem - oznajmił Luke.
- Czy myślisz, że ten człowiek jest zdecydowanie obłąkany? - spytała Bridget.
- Och, chyba tak. Ale to bardzo przebiegły szaleniec. Ostatnia osoba, jaka przyszłaby
ci do głowy... najprawdopodobniej filar społeczeństwa... na przykład jak dyrektor
banku.
- Pan Jones? Nie wyobrażam sobie, by mógł popełnić te wszystkie morderstwa.
- Zatem jest zapewne człowiekiem, którego szukamy.
- To może być każdy - powiedziała Bridget. - Rzeźnik, piekarz, właściciel sklepu
spożywczego, jakiś farmer, robotnik drogowy czy roznosiciel mleka.
- Tak, to prawda, ale sądzę, że wybór jest nieco bardziej ograniczony.
- Dlaczego?
- Panna Pinkerton opowiadała mi o błysku w jego oczach, kiedy mierzył wzrokiem
swą kolejną ofiarę. Na podstawie jej relacji odniosłem wrażenie... zaznaczam,
jedynie wrażenie... że ten człowiek wywodzi się co najmniej z jej klasy społecznej.
Oczywiście mogę się mylić.
- Zapewne masz rację! Takie niuanse są trudno uchwytne, ale mogą mieć wielkie
znaczenie.
- Wiesz - zaczął Luke - cieszę się, że wyznałem ci całą prawdę.
- To ci ułatwi odgrywanie swojej roli. A ja chyba mogę ci pomóc.
- Twoja pomoc będzie bezcenna. Czy naprawdę zamierzasz rozwikłać tę zagadkę?
- Oczywiście.
- A co z lordem Whitfieldem? - spytał Luke z zakłopotaniem. - Czy sądzisz, że...?
- Ależ nic mu o tym nie powiemy! - zawołała Bridget.
- Myślisz, że nie uwierzyłby w tę historię?
- Och, uwierzyłby! Gordon uwierzyłby we wszystko! Byłby tak podniecony, że
wezwałby tu z pół tuzina swych najbystrzejszych młodych pracowników i kazał im
wszcząć energiczne śledztwo! Po prostu byłby zachwycony!
- To wyklucza jego udział - przyznał Luke.
- Tak, niestety musimy pozbawić go tej przyjemności.
Luke spojrzał na nią. Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie.
Zerknął na zegarek.
- Tak - zaczęła Bridget - powinniśmy wracać do domu.
Wstała. Nagle oboje poczuli się skrępowani, jakby nie wypowiedziane przez Luke'a
słowa zawisły ciężko w powietrzu.
Wracali do domu w milczeniu.
VII
LISTA PODEJRZANYCH
Luke siedział w swojej sypialni. Podczas lunchu pani Anstruther wypytywała go o
kwiaty, które hodował w swoim ogrodzie w Mayang Straits. Następnie poinformowała
go, jakie ich gatunki dobrze się tam rozwijają. Wysłuchał też kolejnej tyrady lorda
Whitfielda pod tytułem: "Pogadanki o Samym Sobie, Skierowane do Młodych
Mężczyzn". Teraz, dzięki Bogu, był już sam.
Wziął kartkę papieru i wypisał na niej listę nazwisk. Wyglądała ona następująco:
Dr Thomas
Pan Abbot
Major Norton
Pan Ellsworthy
Pan Wake
Pan Jones
Narzeczony Amy
Rzeźnik, piekarz, wytwórca lichtarzy, itd.
Potem wziął drugą kartkę i zatytułował ją: OFIARY. Pod spodem napisał:
Amy Gibbs: Otruta
Tommy Pierce: Wypchnięty przez okno
Harry Carter: Zrzucony z kładki (pijany? Odurzony jakimiś środkami?)
Dr Humbleby: Zakażenie krwi
Panna Pinkerton: Przejechana przez samochód
Potem dopisał:
Pani Rose?
Stary Ben?
Po chwili wahania zanotował jeszcze jedno nazwisko:
Pani Horton?
Przejrzał uważnie swoje notatki, wypalił papierosa, a potem znów chwycił za ołówek.
Dr Thomas: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
W przypadku doktora Humbleby istnieje wyraźny motyw. Przyczyną jego śmierci było
fachowe zakażenie bakteriami. Amy Gibbs odwiedziła doktora Thomasa po południu
w dniu swej śmierci. (Czy coś ich łączyło? Szantaż?) Tommy Pierce? Nic nie
wiadomo o jakichś związkach. (Czy Tommy wiedział o znajomości doktora Thomasa
z Amy Gibbs?) Harry Carter? Nic nie wiadomo o jakichś związkach. Czy doktor
Thomas opuszczał Wychwood w dniu wyjazdu panny Pinkerton do Londynu?
Westchnął i rozpoczął nowy akapit:
Pan Abbot: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
(Uważam tego prawnika za zdecydowanie podejrzanego. Może to uprzedzenie.)
Jego osobowość, jowialność, wylewny sposób bycia, itd. budziłyby podejrzenia
czytelnika powieści kryminalnych - podejrzenia zawsze padają na ludzi
prostodusznych i towarzyskich. Sprzeciw: to nie jest powieść, lecz realne życie.
Motyw: w przypadku doktora Hum bleby'ego. Ich stosunki cechowała wyraźna
wrogość. H. lekceważył Abbota. Wystarczający motyw dla szaleńca. Panna Pinkerton
mogła dostrzec antagonizm między nimi. Tommy Pierce? Grzebał w dokumentach
Abbota. Czy znalazł coś, o czym nie powinien był wiedzieć? Harry Carter? Brak
wyraźnych związków. Amy Gibbs? Nic nie wiadomo o jakichś związkach. Farba do
kapeluszy pasuje do staroświeckiej mentalności Abbota. Czy Abbot przebywał poza
miasteczkiem w dniu śmierci panny Pinkerton?
Major Horton: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. Nic nie wiadomo o jego
związkach z Amy Gibbs, Tommym Pierce'em ani Car terem. Co w sprawie pani
Horton? Wydaje się, że przyczyną jej śmierci mogło być otrucie arszenikiem. Jeśli tak
bylo, to pozostałe morderstwa mogly być tego skutkiem - szantaż? Notabene -
Thomas był jej lekarzem. (Znów podejrzenie pada na Thomasa.)
Pan Ellsworthy: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
Wstrętny typ - zajmuje się czarną magią. Może mieć usposobienie żądnego krwi
mordercy. Związki z Amy Gibbs. Czy łączyło go coś z Tommym Pierce'em? Z Car
terem? Nie wiadomo. A Humbleby? Mógł rozszyfrować stan psychiki Ellsworthy'ego.
Panna Pinkerton? Czy Ellsworthy wyjeżdżał z Wychwood w dniu jej śmierci?
Pan Wake: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
Mało prawdopodobne. Może mania religijna? Poczucie posłannictwa, skłaniające do
zabijania? Świątobliwi starzy duchowni mogą być podejrzani w książkach, ale (jak
poprzednio) to jest realne życie. Uwaga. Carter, Tommy i Amy mieli zdecydowanie
wstrętne charaktery. Może uważał, że należy usunąć ich z tego świata w Imię Boże?
Pan Jones. Brak danych.
Narzeczony Amy.
Zapewne miał motyw, by zamordować Amy, ale wydaje się to nieprawdopodobne z
zasadniczych powodów.
Inni?
Chyba nie wchodzą w rachubę.
Luke przeczytał swoje zapiski. Potem potrząsnął głową.
- To absurdalne! - mruknął. - Euklides znacznie lepiej formułował swoje teorie.
Podarł notatki i spalił je.
To nie będzie łatwe zadanie - powiedział do siebie.
VIII
DOKTOR THOMAS
Doktor Thomas, siedząc wygodnie w fotelu, przesunął długą, delikatną dłonią po
swych gęstych jasnych włosach. Był młodym mężczyzną o zwodniczej
powierzchowności. Choć już po trzydziestce, sprawiał wrażenie dwudziesto-, a może
nawet nastolatka. Bujne, dość niesforne włosy, lekko zdziwiony wyraz twarzy i
różowobiała cera nadawały mu nieodparcie chłopięcy wygląd. Choć pozornie
wydawał się niedojrzały, postawiona przez niego diagnoza, dotycząca reumatyzmu w
kolanie Luke'a, była zgodna z rozpoznaniem wybitnego specjalisty z Harley Street.
- Dziękuję - powiedział Luke. - Cóż, skoro uważa pan, że pomogą mi diatermie,
kamień spadł mi z serca. Nie chciałbym zostać w moim wieku kaleką.
- Och, nie sądzę, żeby to panu groziło, panie Fitzwilliam - oznajmił doktor Thomas z
chłopięcym uśmiechem.
- Rozwiał pan moje obawy - powiedział Luke. - Myślałem o wizycie u jakiegoś
specjalisty... ale teraz z pewnością nie ma już takiej potrzeby.
- Jeśli miałoby to pana uspokoić... - odparł doktor Thomas, ponownie się
uśmiechając. - Bądź co bądź dobrze jest znać opinię specjalisty.
- Nie, nie, mam do pana pełne zaufanie.
- Szczerze mówiąc, to dość prosty przypadek. Jeśli zastosuje się pan do moich
zaleceń, to z całą pewnością dolegliwości w kolanie ustaną.
- Ogromnie podniósł mnie pan na duchu, doktorze. Wyobrażałem sobie, że dostanę
artretyzmu, który niebawem całkowicie mnie pokręci i unieruchomi.
Doktor Thomas potrząsnął głową i uśmiechnął się pobłażliwie.
- Ludzie bardzo boją się takich rzeczy - dodał pospiesznie Luke.
- Chyba pan to zauważył? Często myślę, że lekarz musi czuć się jak "cudowny
uzdrowiciel"... jak ktoś w rodzaju czarodzieja.
- Przyczynia się do tego w dużym stopniu zaufanie pacjentów.
- Wiem. Uwaga "tak powiedział doktor", zawsze wygłaszana jest jakby z pewną
czcią.
- Gdyby tylko nasi pacjenci wiedzieli! - zażartował doktor Thomas, wzruszając
ramionami, a po chwili spytał: - Pisze pan książkę na temat czarnej magii, prawda,
panie Fitzwilliam?
- Skąd pan o tym wie? - zawołał Luke z nieco przesadnym zdziwieniem.
Doktor Thomas wyglądał na rozbawionego.
- Och, drogi panie, w takim prowincjonalnym miasteczku jak to wiadomości
rozchodzą się błyskawicznie. Niewiele mamy tu tematów do rozmowy.
- Te wiadomości są zapewne po drodze wyolbrzymiane. Może nagle dowie się pan,
że wywołuję miejscowe duchy i rywalizuję z Wróżką z Endor.
- Dziwne, że pan to mówi.
- Dlaczego?
- No cóż, krążą pogłoski, że wywołał pan ducha Tommy'ego Pierce'a.
- Pierce? Pierce? Czy to ten chłopiec, który wypadł z okna?
- Tak.
- Ciekaw jestem, jak... ależ oczywiście... rozmawiałem z tutejszym radcą prawnym...
jak on się nazywa... Abbot.
- Tak, cała historia zaczęła się właśnie od niego.
- Nie twierdzi pan chyba, że nawróciłem tego nieugiętego radcę prawnego na wiarę
w duchy?
- Więc wierzy pan w duchy?
- Pański ton, doktorze, sugeruje, że pan w nie nie wierzy. Nie, nie powiedziałbym, że
faktycznie "wierzę w duchy "...ujmując to z grubsza. Poznałem jednak niezwykłe
zjawiska związane z niespodziewaną lub nagłą śmiercią. Ale bardziej interesują mnie
rozmaite przesądy dotyczące gwałtownych zgonów... na przykład taki, że
zamordowany człowiek nie może spokojnie spocząć w swym grobie. Albo ten, że jeśli
zabójca dotknie zamordowanej przez siebie ofiary, to tryska z niej krew.
Zastanawiam się, jakie są ich źródła.
- Tak, to bardzo ciekawe - przyznał Thomas. - Ale nie sądzę, żeby obecnie wiele
osób to pamiętało.
- Więcej, niż mógłby pan się spodziewać. Oczywiście nie przypuszczam, żeby
popełniono tu wiele morderstw... trudno więc to ocenić.
Luke uśmiechnął się i spojrzał z pozorną obojętnością na swego rozmówcę. Doktor
Thomas nie wydawał się jednak zaniepokojony i odwzajemnił jego uśmiech.
- Myślę, że nie popełniono tu morderstwa od... och, od wielu lat... z pewnością nie
było to za moich czasów.
- Tak, to spokojne miejsce. Nie sprzyja zbrodni. Chyba że ktoś wypchnął małego
Tommy'ego przez okno. - Luke zachichotał, a doktor Thomas znów uśmiechnął się z
chłopięcym rozbawieniem.
- Wiele osób miało ochotę skręcić mu kark - powiedział. - Ale nie sądzę, żeby ktoś
posunął się do tego, by wypchnąć go przez okno.
- Podobno był wstrętnym chłopcem. Ktoś mógł uważać pozbycie się go za swój
obywatelski obowiązek.
- Szkoda, że nie można częściej stosować tej teorii w praktyce.
- Zawsze uważałem, że morderstwo mogłoby być dobrodziejstwem dla społeczności
- oznajmił Luke. - Na przykład klubowego nudziarza powinno się wykończyć zatrutym
koniakiem. Istnieją stare panny, wyrzucające z siebie potok oszczerstw i roznoszące
na językach swoje najlepsze przyjaciółki. Albo przeciwni postępowi zatwardziali
konserwatyści. Gdyby zostali bezboleśnie usunięci z tego świata, mogłoby to mieć
zbawienny wpływ na życie społeczeństwa!
Doktor Thomas uśmiechnął się szeroko.
- Czy istotnie jest pan zwolennikiem zbrodni na dużą skalę?
- Raczej rozsądnej eliminacji - odparł Luke. - Chyba przyzna pan, że byłoby to
zbawienne?
- Och, niewątpliwie.
- Ach, ale nie mówi pan tego poważnie - zauważył Luke. - A ja tak. Nie szanuję
ludzkiego życia tak jak przeciętny Anglik. Każdy, kto stoi na drodze postępu,
powinien zostać wyeliminowany... taki właśnie jest mój punkt widzenia!
- No dobrze, ale kto miałby wydawać sąd o ludzkiej przydatności czy
nieprzydatności? - spytał doktor Thomas, przesuwając dłonią po swych krótkich
jasnych włosach.
- W tym cała trudność.
- Katolicy uznaliby komunistycznego agitatora za człowieka nie zasługującego na to,
aby żyć... komunistyczny agitator skazałby na karę śmierci duchownego jako
rzecznika przesądów, lekarz pozbawiłby życia chorego pacjenta, pacyfista potępiłby
żołnierza i tak dalej.
- Sędzią musiałby zostać jakiś uczony człowiek - oznajmił Luke. - Ktoś bezstronny,
ale posiadający niezwykle wyrafinowany umysł... na przykład jakiś lekarz. A propos,
sądzę, że byłby pan wspaniałym sędzią, doktorze.
- Decydującym o przydatności do życia?
- Owszem.
Doktor Thomas potrząsnął głową.
- Moja praca polega na uzdrawianiu chorych. Przyznaję, że w większości
przypadków jest to żmudne zajęcie.
- Spróbujmy rozważyć... - zaczął Luke. - No, weźmy na przykład przypadek niedawno
zmarłego Harry'ego Cartera...
- Cartera? - powtórzył doktor Thomas. - Chodzi panu o właściciela baru Siedem
Gwiazd?
- Tak, o niego. Nigdy go osobiście nie poznałem, ale moja kuzynka, panna Conway,
opowiadała mi o nim. Zdaje się, że był to naprawdę skończony łajdak.
- No cóż - zaczął doktor Thomas - lubił wypić. Maltretował żonę, znęcał się nad
córką. Ten grubiański awanturnik był skłócony z większością tutejszych
mieszkańców.
- Czy w istocie świat stał się bez niego lepszy?
- Przyznaję, że można by tak to ująć.
- Przypuśćmy, że nie wpadł do rzeki z własnej winy, lecz ktoś go zepchnął z kładki...
Czyż ta osoba nie działałaby w imię dobra publicznego?
- Czy metody, których jest pan zwolennikiem... stosował pan w praktyce, będąc w...
Mayang Straits? - spytał doktor Thomas.
Luke roześmiał się.
- Och, nie, w moim przypadku to tylko teoria, nie praktyka.
- Nie sądzę, żeby był pan ulepiony z tej samej gliny co mordercy.
- Dlaczego nie? - spytał Luke. - Wystarczająco szczerze przedstawiłem panu swoje
poglądy.
- No właśnie. Zbyt szczerze.
- Czy chodzi panu o to, że gdybym istotnie należał do ludzi, którzy wymierzają
sprawiedliwość z pominięciem sądu, nie ujawniałbym tak otwarcie swych poglądów?
- Tak, to miałem na myśli.
- Nawet gdybym był fanatykiem, pragnącym głosić swoje przekonania!
- Nawet w takim wypadku powstrzymałby pana od tego instynkt samozachowawczy.
- Bo tak naprawdę, szukając mordercy, należy się rozglądać za sympatycznym,
łagodnym człowiekiem, który nie skrzywdziłby nawet muchy?
- Być może w tym stwierdzeniu jest nieco przesady - oznajmił doktor Thomas - ale
niezbyt odbiega ono od prawdy.
- Proszę mi powiedzieć... - zaczął nagle Luke. - Czy kiedykolwiek spotkał pan
człowieka, którego podejrzewałby pan o mordercze instynkty?
- Cóż za niezwykłe pytanie - odparł doktor Thomas ostrym tonem.
- Naprawdę? Przecież każdy lekarz musi mieć do czynienia z różnymi dziwakami.
Potrafi chyba rozpoznać objawy... na przykład... morderczej obsesji... we wczesnym
stadium, zanim stanie się ona naprawdę widoczna.
- Widzę, że wyobraża pan sobie obsesyjnego mordercę w taki sam sposób jak
większość dyletantów - mruknął doktor z rozdrażnieniem. - Jako człowieka, który
wpada w szał i biega z pianą na ustach i z nożem w ręku. Zapewniani pana, że
stwierdzenie u pacjenta tego rodzaju obsesji bywa najtrudniejszą rzeczą na świecie.
Pozornie może on wyglądać jak każdy z nas, jak ktoś, kogo łatwo zastraszyć... ktoś,
kto będzie panu opowiadał, że ma wrogów. Nic więcej. Spokojny, nieszkodliwy typ.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Obsesyjnemu mordercy wydaje się często, że zabija w samoobronie.
Ale naturalnie wielu zabójców to przeciętni, zdrowi psychicznie ludzie, tacy jak pan
czy ja.
- Doktorze, pan mnie przeraża! A co będzie, jeśli dowie się pan, że mam na swym
koncie pięć lub sześć nie wykrytych morderstw?
Doktor Thomas uśmiechnął się.
- Nie wydaje mi się to prawdopodobne, panie Fitzwilliam.
- Naprawdę? Więc zrewanżuję się panu tym samym. Ja również nie wierzę, by miał
pan na swym koncie pięć czy sześć morderstw.
- Nie bierze pan pod uwagę moich zawodowych pomyłek - powiedział doktor Thomas
pogodnie.
Obaj wybuchnęli śmiechem. Luke wstał i zaczął się żegnać.
- Przepraszam, że zająłem panu tyle czasu - powiedział.
- Och, nie mam zbyt wiele pracy. Wychwood to bardzo zdrowa miejscowość. To
prawdziwa przyjemność porozmawiać z kimś z wielkiego świata.
- Zastanawiałem się... - zaczął Luke i urwał.
- Słucham?
- Panna Conway, wysyłając mnie do pana, powiedziała mi, że jest pan bardzo... no
cóż... wspaniałym fachowcem. Czy nie wydaje się panu, że nie ma tu perspektyw dla
zdolnego lekarza?
- Och, praktyka ogólna to dobry początek. Zdobywa się cenne doświadczenie.
- Ale nie zamierza pan przez całe życie stać na bocznym torze? Pański zmarły
wspólnik, doktor Humbleby, który podobno nie miał większych ambicji... był
zadowolony ze swej praktyki w Wychwood. Mieszkał tu chyba od wielu lat, prawda?
- Właściwie przez całe życie.
- Słyszałem, że był mądrym człowiekiem, ale miał nieco staroświeckie poglądy.
- Niekiedy bywał trudny... - odparł doktor Thomas. - Z wielką nieufnością odnosił się
do wszelkich innowacji, ale był dobrym przykładem lekarza starej szkoły.
- Podobno osierocił bardzo ładną córkę - powiedział Luke i spostrzegł, że jego
podchwytliwa uwaga wywołała rumieniec na bladoróżowej twarzy doktora.
- Och... eee... owszem - wyjąkał Thomas.
Luke spojrzał na niego życzliwie. Cieszyła go perspektywa wykreślenia nazwiska
doktora Thomasa z listy podejrzanych.
- Skoro rozmawiamy o przestępstwach, a pana to interesuje, mogę panu pożyczyć
niezłą książkę na ten temat - zaproponował Thomas. - Przekład z niemieckiego.
"Kompleks niższości a zbrodnia" Kreuzhammera.
- Dziękuję - powiedział Luke.
Doktor Thomas przesunął palcem po grzbietach książek i wyciągnął wspomniane
dzieło.
- Proszę. Niektóre koncepcje autora są dość zaskakujące... ale, rzecz jasna, to tylko
teoria. Niezwykle ciekawy jest na przykład rozdział poświęcony młodości Menzhelda,
którego nazywano Rzeźnikiem z Frankfurtu. Albo ustęp opisujący morderstwa
popełnione przez młodą niańkę, Annę Hełm.
- Zanim władze wpadły na jej trop, zamordowała chyba z tuzin swych podopiecznych
- wtrącił Luke.
Doktor Thomas kiwnął głową.
- Tak. Miała niezwykle ujmującą osobowość... bardzo lubiła dzieci i najwyraźniej
autentycznie przeżywała śmierć każdego z nich. Ludzka psychika jest zdumiewająca.
- Zdumiewające jest to, że tym ludziom tak długo udawało się mordować bezkarnie -
powiedział Luke, stojąc już w drzwiach.
- Właściwie... niezbyt zdumiewające - oznajmił doktor Thomas, podążając za
wychodzącym. - To jest dosyć proste.
- Co?
- Bezkarne morderstwo - odparł Thomas z ujmującym, chłopięcym uśmiechem. -
Trzeba tylko zachować ostrożność! A przebiegły człowiek szalenie uważa, żeby nie
zrobić fałszywego kroku. Wszystko sprowadza się do tego. - Uśmiechnął się i wszedł
do domu.
Luke stał, wpatrując się w schody.
W uśmiechu doktora Thomasa dostrzegł cień wyniosłej pobłażliwości. Podczas ich
dyskusji miał wrażenie, że on, w pełni dojrzały mężczyzna, rozmawia z naiwnym
młodym człowiekiem.
Teraz poczuł, że role się odwróciły. Doktor Thomas uśmiechnął się jak dorosły
mężczyzna, rozbawiony bystrością dziecka.
IX
ROZMOWA Z PANIĄ PIERCE
W małym sklepie na High Street Luke kupił pudełko papierosów i ostatni numer
tygodnika "Good Cheer", który przynosił lordowi Whitfieldowi sporą część jego
pokaźnych dochodów. Przejrzał tabelę wyników rozgrywek piłkarskich i mruknął z
niezadowoleniem, widząc, jak niewiele brakowało, by wygrał sto dwadzieścia funtów.
Pani Pierce natychmiast zaczęła go pocieszać, wspominając o podobnych
niepowodzeniach swojego męża. Nawiązawszy w ten sposób życzliwy kontakt, mógł
bez przeszkód kontynuować rozmowę.
- Mój mąż bardzo się interesuje piłką nożną - oznajmiła pani Pierce. - Zawsze
przegląda wiadomości sportowe jako pierwsze. I, jak mówię, przeżył wiele
rozczarowań, ale przecież nie każdy może wygrywać. Stale mu to powtarzam i
tłumaczę, że nie da się pokonać pecha.
Luke skwapliwie przyznał jej słuszność, a potem wygłosił głęboką myśl, że kłopoty
zawsze chodzą parami.
- Ach, tak, to prawda, sir, dobrze o tym wiem - westchnęła pani Pierce. - A kiedy
kobieta ma męża i siedmioro dzieci... z których dwoje pochowała... to można
powiedzieć, że dobrze wie, co to kłopot.
- Chyba tak... niewątpliwie - przyznał Luke. - Więc pochowała pani dwoje dzieci?
- Jedno nie dalej niż miesiąc temu - wyjaśniła pani Pierce z czymś w rodzaju
melancholijnej satysfakcji.
- Mój Boże, to bardzo smutne.
- Nie tylko smutne. To był po prostu wstrząs... tak właśnie, prawdziwy wstrząs! Kiedy
mnie o tym zawiadomili, zrobiło mi się słabo. Nie przyszło mi nawet do głowy, że coś
takiego może przytrafić się Tommy'emu, bo nawet jeśli chłopak przysparza
człowiekowi kłopotów, wcale nie myśli się o jego śmierci. I moja mała Emma Jane,
która była takim słodkim dzieckiem. "Nie uchowa się". Tak mówiono. "Jest za dobra,
żeby żyć". I to była prawda, sir. Pan Bóg wie swoje.
Luke przyznał jej rację i próbował przeskoczyć z tematu świętej Emmy Jane na mniej
świętego Tommy'ego.
- Więc pani syn zmarł niedawno? - spytał. - Czy to był wypadek?
- Tak, sir. Mył szyby w starym dworze, w którym mieści się teraz biblioteka, musiał
stracić równowagę i wypadł z okna.
Pani Pierce zaczęła rozwodzić się nad szczegółami tego nieszczęśliwego wypadku.
- Czy nie mówiono, że ktoś widział - zaczął Luke obojętnie - jak pani syn tańczył na
parapecie?
Pani Pierce stwierdziła, że chłopcy muszą psocić i że major, który jest nerwowym
człowiekiem, omal nie zemdlał.
- Major Horton?
- Owszem, sir, ten dżentelmen z buldogami. Po tym wypadku wspomniał, że widział,
jak nasz Tommy zachowywał się bardzo nierozważnie... to, oczywiście, dowodzi, że
jeśli nagle coś go przestraszyło, mógł wypaść z okna. Roznosiła go energia i to było
jego nieszczęście. Muszę przyznać, że był dla mnie wielkim utrapieniem - zakończyła
- ale to właśnie ta jego żywiołowość... nic innego... W gruncie rzeczy nie był złym
chłopcem.
- Nie, z pewnością nie, ale czasami, rozumie pani, pani Pierce, poważni ludzie w
średnim wieku nie pamiętają, że kiedyś sami byli młodzi.
Pani Pierce westchnęła.
- Mówi pan szczerą prawdę, sir. Mam nadzieję, że pewni ludzie, dżentelmeni, których
nazwiska mogłabym wymienić, ale tego nie zrobię, zrozumieją, że zbyt surowo
osądzali tego chłopca... wszystko tylko dlatego, że był taki żywiołowy.
- Czy płatał figle swym pracodawcom? - spytał Luke z pobłażliwym uśmiechem.
- Robił to tylko dla żartu, sir - odparła natychmiast pani Pierce. - Tommy świetnie
małpował innych. Zrywaliśmy boki ze śmiechu, kiedy chodził drobnymi kroczkami,
udając pana Ellsworthy'ego ze sklepu z antykami albo przedrzeźniał pana Hobbsa z
komitetu parafialnego. Kiedy naśladował jego lordowską mość na terenie jego
rezydencji, a dwaj pomocnicy ogrodnika pękali ze śmiechu, nagle cicho nadszedł lord
Whitfield i z miejsca Tommy'ego wyrzucił. No, oczywiście, można się było tego
spodziewać, i postąpił słusznie. Ale potem nie żywił już urazy do Tommy'ego i
pomógł mu znaleźć inną posadę.
- Ale nie wszyscy byli tak wspaniałomyślni jak on, prawda? - spytał Luke.
- Nie, sir. Nie wymienię nazwisk. Nikomu nie przyszedłby do głowy pan Abbot, który
jest taki miły, dla każdego ma dobre słowo i bardzo lubi żartować.
- Czy Tommy czymś mu się naraził?
- Jestem pewna, że chłopak nie zamierzał zrobić nic złego... A poza tym uważam, że
jeśli ktoś nie chce, by zaglądano do jego prywatnych papierów, nie powinien
zostawiać ich na wierzchu.
- Racja - przyznał Luke. - Prywatne dokumenty w kancelarii prawniczej powinny leżeć
w sejfie.
- To prawda, sir. Tak właśnie uważam, a pan Pierce przyznaje mi słuszność. Tommy
niewiele z nich wyczytał.
- Co to było... testament? - spytał Luke.
Obawiał się nie bez racji, że bezpośrednie pytanie dotyczące tego dokumentu może
zahamować potok wymowy pani Pierce. Ale kobieta odpowiedziała bez chwili
namysłu:
- Och, nie, sir, nic podobnego. To nie było nic ważnego. Po prostu prywatny list od
jakiejś pani, ale Tommy nawet nie zauważył jej podpisu. Wiele hałasu o nic.
- Pan Abbot musi być bardzo drażliwy - powiedział Luke.
- No cóż, na to wygląda, sir. Chociaż, jak mówię, miło się z nim rozmawia... zawsze
zażartuje albo powie coś wesołego. Ale to prawda. Słyszałam, że jest trudnym
człowiekiem, zwłaszcza jeśli ktoś się z nim nie zgadza. On i doktor Humbleby byli ze
sobą na noże. Okropnie się pokłócili tuż przed śmiercią biednego doktora. Potem
pan Abbot miał chyba wyrzuty sumienia. Bądź co bądź padły przykre słowa, a on nie
mógł już ich cofnąć.
- Tak, to prawda - mruknął Luke, z powagą kiwając głową. - Dziwny zbieg
okoliczności. Pokłócił się z doktorem Humbleby i doktor Humbleby nie żyje... wyrzucił
pani syna z pracy i chłopiec umarł! Sądzę, że dwa takie zdarzenia skłonią pana
Abbota do powściągnięcia w przyszłości swego języka.
- To samo było z Harrym Carterem, właścicielem baru Siedem Gwiazd - powiedziała
pani Pierce. - Doszło między nimi do ostrej sprzeczki, a w tydzień później Carter
utonął. Ale nie można o to oskarżać Abbota. Cała wina leży po stronie Cartera.
Poszedł pijany do domu pana Abbota i na całe gardło wykrzykiwał ordynarne słowa.
Biedna pani Carter miała z nim krzyż pański i trzeba przyznać, że śmierć męża jest
dla niej prawdziwym błogosławieństwem.
- Zostawił córkę, prawda?
- Ach - westchnęła pani Pierce. - Nie lubię plotkować.
To oświadczenie było niespodziewane, ale obiecujące. Luke wytężył słuch i czekał.
- To tylko zwykłe gadanie. Lucy Carter jest ładną dziewczyną i gdyby nie różnica
pochodzenia, chyba nikt by na to nie zwrócił uwagi. Ale tak było i wszyscy o tym
plotkowali... zwłaszcza po tym, jak Carter poszedł prosto do jego domu, wrzeszcząc i
przeklinając.
Ta chaotyczna wypowiedź skierowała Luke'a na nowy trop.
- Pan Abbot wygląda na mężczyznę, który potrafi docenić dziewczęcą urodę -
zauważył.
- Tacy już są mężczyźni - stwierdziła pani Pierce. - Nic takiego nie mają na myśli... po
prostu mimochodem rzucą jakieś słówko, ale ludzie to tylko ludzie i w rezultacie
zwraca się na to uwagę. To normalne w takim spokojnym miasteczku jak nasze.
- To zachwycająca okolica - powiedział Luke. - Tak świetnie zachowana.
- Tak właśnie mówią artyści, ale osobiście uważam, że jesteśmy trochę zacofani. Nic
się tu nie buduje. A na przykład w Ashevale postawili sporo nowych domów...
niektóre mają zielone dachy, a w oknach witraże.
Luke lekko się wzdrygnął.
- Macie tu wspaniałą nową szkołę - pochwalił.
- Mówią, że to piękny budynek - powiedziała pani Pierce bez większego entuzjazmu.
- Oczywiście jego lordowska mość wiele zrobił dla naszego miasteczka. Wszyscy
doskonale wiemy, że ma dobre zamiary.
- Czyżby pani nie sądziła, że jego wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem? - spytał
Luke z rozbawieniem.
- No cóż, sir, on nie pochodzi z prawdziwej szlachty tak jak panna Waynflete czy
panna Conway. Ojciec lorda Whitfielda prowadził sklep z butami zaledwie o kilka
domów stąd. Moja matka doskonale pamięta, że Gordon Ragg był sprzedawcą w tym
sklepie. Teraz jest lordem i bardzo bogatym człowiekiem, ale to nie to samo, prawda,
sir?
- Chyba nie - przyznał Luke.
- Proszę mi wybaczyć, że o tym wspomniałam, sir - powiedziała pani Pierce. -
Naturalnie wiem, że zatrzymał się pan w rezydencji lorda i pisze pan książkę. Ale jest
pan kuzynem panny Bridget, a to całkiem inna sprawa. Cieszymy się, że znów
będzie panią na Ashe Manor.
- Jestem tego pewien - oznajmił Luke.
Z nagłym pośpiechem zapłacił za papierosy i gazetę, a potem wyszedł ze sklepu.
Do diabła, nie powinienem się w to osobiście angażować! - pomyślał ze złością.
Jestem tu po to, by wytropić przestępcę. Co mnie obchodzi, za kogo wyjdzie ta
czarnowłosa czarownica? Przecież ona nie ma z tą sprawą nic wspólnego...
Szedł wolno ulicą. Z trudem odsunął od siebie myśli o Bridget.
"A zatem - powiedział do siebie. - Abbot. - Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
Wykryłem jego powiązania z trzema ofiarami. Pokłócił się z doktorem Humblebym, z
Carterem i z Tommym Pierce'em... i wszyscy trzej nie żyją. Co go łączyło z Amy
Gibbs? Jaki prywatny list widział ten piekielny chłopak? Czy znał nazwisko nadawcy?
Mógł się do tego nie przyznać swojej matce. Ale przyjmijmy, że to zrobił.
Przypuśćmy, iż Abbot uważał, że trzeba zaniknąć mu usta. To możliwe! Tak to
można określić. Możliwe! Ale to za mało!"
Przyspieszył kroku, rozglądając się wokół z nagłym rozdrażnieniem.
To przeklęte miasteczko działa mi na nerwy - pomyślał. Jest takie pogodne, spokojne
i dziewicze, a przez cały czas ciąży nad nim piętno obłąkańczych morderstw. A może
to ja zwariowałem? Czy Lavinia Pinkerton była szalona? Ostatecznie wszystko to
mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności... tak, śmierć doktora Humbleby'ego i cała
reszta...
Obejrzał się i nagle ogarnęło go silne poczucie nierzeczywistości.
- Takie rzeczy się nie zdarzają... - mruknął.
Kiedy spojrzał na długą, pofałdowaną linię wzgórza Ashe Ridge, to poczucie
nierealności natychmiast zniknęło. Ashe Ridge istniało naprawdę... było świadkiem
wielu niesamowitych rzeczy: czarów, okrucieństwa, krwawych zbrodni i grzesznych
obrzędów...
Nagle zobaczył dwie osoby spacerujące po zboczu wzgórza. Bez trudu rozpoznał w
nich Bridget i Ellsworthy'ego. Młody mężczyzna, pochylając się lekko w stronę
Bridget, gestykulował swymi dziwnymi rękami. Wyglądali jak dwie postacie ze snu.
Luke miał wrażenie, że miękkimi, kocimi susami bezgłośnie przeskakują z jednej
kępy darni na drugą. Wiatr rozwiewał czarne włosy Bridget. Luke znów poczuł, że
przyciąga go do niej jakaś magiczna siła.
- Jestem po prostu zaczarowany - powiedział do siebie. Stał nieruchomo, czując
dziwne odrętwienie.
Kto zdejmie ze mnie ten urok? - pomyślał ze smutkiem. Chyba nikt.
X
ROSE HUMBLEBY
Słysząc za plecami cichy szmer gwałtownie się odwrócił i ujrzał niezwykle piękną
dziewczynę o bujnych kasztanowych lokach i dość nieśmiałym spojrzeniu
ciemnoniebieskich oczu.
- Pan Fitzwilliam, prawda? - spytała, rumieniąc się z zażenowania.
- Owszem. Ja...
- Nazywam się Rose Humbleby. Bridget mówiła mi, że... ma pan przyjaciół, którzy
znali mojego ojca.
Opalona twarz Luke'a nieco poczerwieniała.
- To było dawno temu - powiedział niepewnie. - Oni... eee... znali go jeszcze jako
młodego człowieka... zanim się ożenił.
- Och, rozumiem.
Rose Humbleby wydawała się rozczarowana.
- Pisze pan książkę, prawda? - spytała po chwili.
- Owszem. To znaczy zbieram do niej materiały. O tutejszych przesądach.
- Rozumiem. To brzmi niezwykle interesująco.
- Najprawdopodobniej okaże się okropnie nudna - powiedział Luke.
- Och, nie, z pewnością będzie ciekawa. Luke uśmiechnął się do niej. Szczęściarz z
tego Thomasa! - pomyślał.
- Istnieją ludzie, którzy potrafią najbardziej pasjonujący temat ująć w sposób
nieznośnie nudny. Obawiam się, że do nich należę.
- Och, ale dlaczego?
- Nie mam pojęcia. Ale coraz bardziej jestem o tym przekonany.
- A może jest pan jednym z tych, którzy nudne tematy opisują w sposób niezwykle
pasjonujący! - pocieszyła go Rose Humbleby.
- To miły komplement - powiedział Luke. - Dziękuję pani.
- Czy wierzy pan w... przesądy i tego rodzaju rzeczy! - spytała dziewczyna z
uśmiechem.
- To trudne pytanie. Jedno nie pociąga za sobą drugiego. Można interesować się
rzeczami, w które się nie wierzy.
- Tak, chyba tak - przyznała dziewczyna z powątpiewaniem.
- Czy pani jest przesądna?
- Nnnie... raczej nie. Ale uważam, że wszystko przychodzi falami.
- Falami?
- Są fale szczęścia i nieszczęścia. To znaczy, mam wrażenie, że Wychwood ostatnio
prześladuje... zły los. Umiera mój ojciec, pannę Pinkerton przejeżdża samochód, a
ten chłopiec wypada przez okno. Ja... zaczynam nienawidzić tego miasteczka...
czuję, że muszę stąd wyjechać! - wykrztusiła.
- Więc takie są pani odczucia? - spytał Luke, patrząc na nią z zadumą.
- Och! Wiem, że to niemądre. To chyba przez tę nagłą śmierć mojego biednego
taty... to stało się tak niespodziewanie. - Zadrżała. - Potem panna Pinkerton. Mówiła,
że... - Zawahała się.
- Co mówiła? Uważam, że była czarującą starszą panią... bardzo podobną do mojej
kochanej ciotki.
- Och, więc pan ją znał? - Twarz Rose rozjaśnił uśmiech. - Bardzo ją lubiłam, a ona
była niezwykle oddana mojemu ojcu. Ale czasami zastanawiałam się, czy nie jest
przypadkiem... jakby to określić... nawiedzona.
- Dlaczego?
- Bo... to takie niesamowite... ona się naprawdę bała, że mojego ojca spotka coś
złego. Nawet mnie ostrzegała. Zwłaszcza przed nieszczęśliwymi wypadkami. A tego
dnia... tuż przed wyjazdem do , Londynu... zachowywała się bardzo dziwnie... była
zupełnie roztrzęsiona. Wydaje mi się, panie Fitzwilliam, że należała do osób
posiadających dar jasnowidzenia. Wiedziała, że spotka ją coś złego. Musiała też
wiedzieć, że coś przytrafi się mojemu ojcu. Takie rzeczy są wręcz przerażające!
Zrobiła krok w jego kierunku.
- Niekiedy człowiek potrafi przewidzieć przyszłość - powiedział Luke. - Nie ma w tym
nic nadprzyrodzonego.
- Tak, myślę, że to istotnie rzecz całkiem naturalna... po prostu dar, którego
większość ludzi nie posiada. Ale mimo wszystko to... mnie niepokoi...
- Nie powinna się pani niepokoić - powiedział Luke łagodnie. - Proszę pamiętać, że
ma to pani już za sobą. Nie wolno cofać się w przeszłość. Trzeba żyć przyszłością.
- Wiem. Ale jest jeszcze coś... - Rose zawahała się. - Coś... co ma związek z pańską
kuzynką.
- Moją kuzynką? Bridget?
- Tak. Panna Pinkerton niepokoiła się o nią. Ciągle mnie wypytywała...
Przypuszczam, że o nią również się bała.
Luke odwrócił się gwałtownie i spojrzał na zbocze wzgórza. Ogarnął go
niezrozumiały lęk. Bridget była sama z tym mężczyzną, którego dłonie miały
chorobliwie zielonkawy odcień rozkładającego się ciała! Wyobraźnia - pomyślał. To
tylko wyobraźnia! Przecież Ellsworthy jest jedynie nieszkodliwym dyletantem, który
bawi się w sklepikarza.
- Czy pan lubi pana Ellsworthy'ego? - spytała Rose, jakby czytając w jego myślach.
- Zdecydowanie nie.
- Wie pan, Geoffrey, to znaczy doktor Thomas też za nim nie przepada.
- A pani?
- Och... uważam, że jest okropny. - Podeszła jeszcze bliżej. - W miasteczku dużo się
o nim mówi. Podobno uczestniczył w jakichś dziwnych obrzędach na Łące
Czarownic. Z tej okazji przyjechało tu z Londynu wielu jego znajomych... Wyglądali
bardzo osobliwie. A Tommy Pierce pełnił rolę kogoś w rodzaju akolity.
- Tommy Pierce? - zawołał Luke.
- Tak. Miał na sobie komżę i czerwoną sutannę.
- Kiedy to się odbyło?
- Och, jakiś czas temu... chyba w marcu.
- Tommy Pierce był najwyraźniej zamieszany we wszystko, co kiedykolwiek działo się
w tym miasteczku.
- Był okropnie wścibski - powiedziała Rose. - Zawsze musiał o wszystkim wiedzieć.
- I w końcu pewnie wiedział już za dużo - podsumował Luke posępnie.
Rose przyjęła te słowa za dobrą monetę.
- Był dość wstrętnym chłopcem. Lubił zabijać osy i dokuczać psom.
- Trudno opłakiwać śmierć takiego nieznośnego dzieciaka!
- No, chyba tak. Jednak dla jego matki był to okropny wstrząs.
- Zostało jej na pociechę jeszcze pięcioro dzieci. Ta kobieta ma prawdziwy dar
wymowy.
- Jest bardzo gadatliwa, prawda?
- Wystarczyło, że kupiłem u niej papierosy, a już miałem wrażenie, że dokładnie
znam przeszłość wszystkich mieszkańców Wychwood!
- To jest właśnie najgorsze w takich miasteczkach. Wszyscy wiedzą wszystko o
wszystkich.
- Och, nie - zaprotestował Luke. Rose spojrzała na niego pytająco.
- Nikt nie zna całej prawdy o drugim człowieku - oświadczył Luke z naciskiem.
Rose spoważniała. Wstrząsnął nią mimowolny dreszcz.
- Tak - powiedziała z namysłem. - Myślę, że to prawda.
- Nawet ci najbliżsi i najbardziej ukochani - dodał Luke.
- Nawet... - Przerwała. - Och, chyba ma pan rację, ale proszę nie mówić takich
przerażających rzeczy, panie Fitzwilliam.
- To naprawdę panią przeraża?
Wolno pokiwała głową. Potem gwałtownie się odwróciła.
- Muszę już iść. Jeśli... nie będzie pan miał nic lepszego do roboty, to znaczy, jeśli
będzie pan mógł, proszę nas odwiedzić. Mama chciałaby się z panem zobaczyć,
ponieważ zna pan przyjaciół taty sprzed lat.
Oddaliła się wolnym krokiem. Głowę miała lekko pochyloną, jakby pod ciężarem
niepokoju lub zakłopotania.
Luke stał nieruchomo, patrząc za nią. Poczuł nagle, że powinien otoczyć tę
dziewczynę opieką i chronić ją.
Przed czym? Zadając sobie to pytanie, potrząsnął głową. Był zły sam na siebie. To
prawda, że Rose Humbleby niedawno straciła ojca, ale przecież ma matkę i jest
zaręczona z niezwykle atrakcyjnym młodym mężczyzną, który wspaniale nadaje się
na jej opiekuna. Dlaczego więc ja, Luke Fitzwilliam, miałbym się o nią martwić?
Znów ten mój sentymentalizm - pomyślał. Mit opiekuńczego mężczyzny, który
rozkwitł w epoce wiktoriańskiej, rozwijał się w czasach króla Edwarda i nadal w nas
pokutuje na przekór temu, co drogi lord Whitfield nazwałby pośpiechem i stylem
współczesnego życia!
Tak czy owak - powiedział do siebie, idąc w kierunku majaczącego w oddali wzgórza
Ashe Ridge - lubię tę dziewczynę. Jest o wiele za dobra dla Thomasa...
powściągliwego pyszałka.
Przypomniał sobie wyniośle pobłażliwy uśmiech, jakim obdarzył go doktor, kiedy
żegnali się na progu jego domu.
Z tych nieco irytujących medytacji wyrwał go odgłos kroków. Podniósł głowę i
zobaczył przed sobą pana Ellsworthy'ego, który właśnie schodził ścieżką ze wzgórza.
Patrzył uważnie pod nogi i uśmiechał się do siebie. Wyraz jego twarzy zrobił na
Luke'u nieprzyjemne wrażenie. Ellsworthy nie szedł, lecz pląsał - jak człowiek, który
tańczy w rytm rozbrzmiewającej w jego umyśle jakiejś satanicznej, skocznej melodii.
Jego usta wykrzywiał niesamowity, tajemniczy grymas.
Luke przystanął. Ellsworthy, który był już tuż przed nim, podniósł wzrok. Zanim
rozpoznał Luke'a, patrzył na niego przez chwilę swymi złośliwymi, rozbieganymi
oczami. Potem jego zachowanie gwałtownie się zmieniło. Jeszcze przed minutą
przypominał tańczącego satyra, a teraz przeobraził się w nieco zniewieściałego
małomiasteczkowego eleganta.
- Och, pan Fitzwilliam, dzień dobry.
- Dzień dobry - odparł Luke. - Podziwiał pan uroki przyrody?
Pan Ellsworthy uniósł swą wąską, bladą dłoń w geście odżegnywania się.
- Ależ skąd... och, na miły Bóg, nie. Nie cierpię przyrody. Przypomina mi pospolitą,
pozbawioną wyobraźni ulicznicę. Zawsze uważałem, że nie można korzystać z życia,
dopóki nie zepchnie się przyrody na dalszy plan.
- A jak zamierza pan to zrobić?
- Są na to różne sposoby! - oznajmił pan Ellsworthy. - W takim uroczym,
prowincjonalnym miasteczku jak Wychwood można znaleźć wiele rozkosznych
rozrywek, o ile posiada się odrobinę fantazji. Ja rozkoszuję się życiem, panie
Fitzwilliam.
- Ja również - powiedział Luke.
- Mens sana in corpore sano - zacytował pan Ellsworthy lekko ironicznym tonem. -
Jestem pewien, że to powiedzenie do pana pasuje.
- Bywają gorsze rzeczy - stwierdził Luke.
- Drogi panie! Zdrowie jest niewiarygodnym nudziarstwem. Tylko człowiek szalony,
cudownie zwariowany, zdemoralizowany i lekko pomylony dostrzega nowe,
wspaniałe aspekty życia.
- W krzywym zwierciadle - mruknął Luke.
- Ach, bardzo dobre... świetne... całkiem dowcipne porównanie! Ale wie pan, w tym
coś jest. To interesujący punkt widzenia. Nie powinienem jednak pana zatrzymywać.
Zażywa pan ruchu... trzeba zażywać ruchu... to zgodne z duchem czasu!
- Istotnie - przyznał Luke i, lekko skinąwszy głową, ruszył w swoją stronę.
Zaczynam mieć cholernie wybujałą wyobraźnię - pomyślał. Ten jegomość jest po
prostu skończonym osłem.
Ale pod wpływem jakiegoś nieokreślonego niepokoju przyspieszył kroku. Zastanawiał
się, czy triumfalny uśmiech Ellsworthy'ego był tylko wytworem jego własnej
wyobraźni. Dlaczego na jego widok wyraz twarzy tego człowieka tak bardzo się
zmienił?
Bridget! - pomyślał z nagłym niepokojem. Czy nic jej się nie stało? Przecież razem
poszli na wzgórze, a teraz on wracał sam.
Przyspieszył kroku. Kiedy rozmawiał z Rose Humbleby, wyszło właśnie słońce. Teraz
znów się schowało. Niebo pokryły groźne chmury, którym towarzyszyły gwałtowne,
nieregularne podmuchy wiatru. Luke miał wrażenie, że przeniósł się z normalnego,
codziennego życia do jakiegoś dziwnego, zaczarowanego świata, którego istnienie
wyczuwał od chwili przyjazdu do Wychwood.
Skręcił i znalazł się na skraju łąki, zwanej Łąką Czarownic. Według tradycji właśnie
tutaj w noc Walpurgi i w dniu Hallowe'en zbierały się czarownice.
Nagle poczuł ulgę. Na zboczu wzgórza dostrzegł Bridget; siedziała oparta plecami o
skałę, zakrywając twarz dłońmi.
Ruszył szybko w jej kierunku, zwinnie przeskakując kępę soczystej, zielonej darni.
- Bridget! - zawołał.
Powoli uniosła głowę. Zaniepokoił go wyraz jej twarzy. Wyglądała tak, jakby właśnie
wróciła z jakiegoś odległego świata i z trudem przystosowywała się do
rzeczywistości.
- Posłuchaj... czy... wszystko w porządku? - wyjąkał Luke. Minęła minuta lub dwie,
zanim odpowiedziała - jakby jeszcze niezupełnie powróciła z tego odległego świata.
Luke miał wrażenie, że jego słowa musiały przebyć długą drogę, by do niej dotrzeć.
- Oczywiście - odparła. - Dlaczego miałoby być inaczej? - Jej głos zabrzmiał ostro,
niemal wrogo.
Luke uśmiechnął się szeroko.
- Czy ja wiem? Nagle zacząłem się o ciebie niepokoić.
- Dlaczego?
- Głównie, jak sądzę, z powodu melodramatycznej atmosfery, która mnie tutaj otacza.
Ona sprawia, że widzę wszystko w zupełnie innych proporcjach. Kiedy tylko tracę cię
z oczu na parę godzin, podejrzewam, że znajdę twoje zakrwawione ciało w jakimś
przydrożnym rowie. Tak napisano by w sztuce lub w książce.
- Autorzy nigdy nie uśmiercają swych bohaterek - zaoponowała Bridget.
- Tak, ale... - W samą porę przerwał.
- Co chciałeś powiedzieć?
- Nic ważnego.
Dziękował Bogu, że nie dokończył zdania. Nie można przecież powiedzieć
atrakcyjnej młodej kobiecie: "Ale ty nie jesteś bohaterką".
- Bohaterki są porywane - ciągnęła Bridget - wtrącane do więzienia, zatruwane
gazem albo zatapiane w piwnicach. Zawsze grozi im niebezpieczeństwo, ale nigdy
nie giną.
- Ani nie znikają - dodał Luke. - Więc to jest Łąka Czarownic? - spytał po chwili.
- Tak.
- Brakuje ci tylko miotły - szepnął, spoglądając na nią.
- Dziękuję. Pan Ellsworthy powiedział dokładnie to samo.
- Przed chwilą go spotkałem - oznajmił Luke.
- Rozmawiałeś z nim?
- Owszem. Myślę, że usiłował mnie zirytować.
- Czy mu się to udało?
- Stosował dość dziecinne metody. - Luke zawahał się, a potem nagle dodał: - To
dziwny typ. Czasem można by pomyśleć, że brak mu piątej klepki... później człowiek
zaczyna się zastanawiać, czy nie kryje się za tym coś więcej.
Bridget spojrzała na niego.
- Ty też to wyczułeś?
- Więc podzielasz moje zdanie?
- Owszem.
Luke czekał w milczeniu.
- Jest w nim coś... dziwnego - powiedziała w końcu Bridget. - Zastanawiałam się...
Ostatniej nocy leżałam w łóżku, rozmyślając. O całej tej sprawie. Przyszło mi do
głowy, że jeśli mordercą jest któryś z mieszkańców Wychwood, powinnam wiedzieć,
kim on jest! Przecież mieszkam tu od wielu lat. Myślałam i myślałam, aż w końcu
doszłam do wniosku, że ten morderca, o ile w ogóle istnieje, musi być człowiekiem
obłąkanym.
- Czy nie sądzisz, że morderca może być równie zdrowy psychicznie jak ty czy ja? -
spytał Luke, przypominając sobie słowa doktora Thomasa.
- Nie morderca tego rodzaju. Moim zdaniem ten morderca musi być szaleńcem. I ten
wniosek zaprowadził mnie prosto do Ellsworthy'ego. Ze wszystkich mieszkańców
naszego miasteczka tylko on jeden jest zdecydowanym dziwakiem. Nie możesz temu
zaprzeczyć!
- Istnieje wiele osób jego pokroju: dyletanci, pozerzy, którzy zazwyczaj są zupełnie
nieszkodliwi - powiedział Luke bez przekonania.
- Owszem, ale w jego przypadku jest jeszcze coś więcej. Ma takie odrażające
dłonie...
- Zauważyłaś to? Ja również!
- Nie są białe, lecz... zielonkawe.
- Istotnie sprawiają takie wrażenie. Ale mimo wszystko nie można oskarżać
człowieka o morderstwo na podstawie koloru jego skóry.
- Och, oczywiście. Potrzebujemy dowodów.
- Dowody! - mruknął Luke. - Tego nam właśnie brakuje. Ten człowiek jest zbyt
ostrożny. Ostrożny morderca! Ostrożny szaleniec!
- Starałam się pomóc - powiedziała Bridget.
- Chodzi ci o Ellsworthy'ego?
- Tak. Sądziłam, że prędzej uda się dobrać do niego mnie niż tobie. Zrobiłam już
pierwszy krok.
- Opowiadaj.
- No cóż, zdaje się, że należy do czegoś w rodzaju kliki... nielicznej grupy złożonej z
jego wstrętnych przyjaciół. Od czasu do czasu przyjeżdżają tu i urządzają jakieś
obrzędy. ,
- Masz na myśli jakieś ohydne orgie?
- Nie mam pojęcia czy ohydne, ale są to z pewnością orgie. W istocie wszystko to
wydaje się bardzo niemądre i dziecinne.
- Pewnie oddają cześć szatanowi i odbywają obsceniczne tańce.
- Coś w tym rodzaju. Najwyraźniej to ich podnieca.
- Mogę coś wnieść do tej sprawy - oznajmił Luke. - Tommy Pierce uczestniczył w
jednym z tych obrzędów. Grał rolę akolity. Miał na sobie czerwoną sutannę.
- Więc wiedział o tym?
- Owszem. I to może tłumaczyć przyczynę jego śmierci.
- Myślisz, że się wygadał?
- Tak. Mógł też próbować szantażu.
- Wiem, że to wszystko brzmi fantastycznie, ale w przypadku Ellsworthy'ego nie
można niczego wykluczyć.
- Tak, zgadzam się. Tam gdzie on wchodzi w grę, wszystko jest możliwe.
- Wiemy, że miał powiązania z dwiema ofiarami - powiedziała Bridget. - Z Tommym
Pierce'em i Amy Gibbs.
- A co z właścicielem baru i doktorem Humblebym?
- Na razie nic.
- Zgadzam się co do Cartera, ale potrafię sobie wyobrazić motyw zabójstwa doktora
Humbleby. Będąc lekarzem mógł zauważyć, że Ellsworthy jest psychicznie
niezrównoważony.
- Tak, to możliwe. Bridget roześmiała się.
- Dziś rano nieźle wykonałam swoje zadanie. Jestem chyba niezłym psychologiem.
Kiedy mu opowiedziałam, że moją praprababkę oskarżono o uprawianie czarnej
magii i omal nie spalono jej na stosie, moje akcje poszły w górę. Mam wrażenie, że
podczas następnego zjazdu Wyznawców Szatana zostanę zaproszona do wzięcia
udziału w orgiach.
- Bridget, na litość boską, bądź ostrożna! - zawołał Luke. Spojrzała na niego ze
zdziwieniem.
- Przed chwilą spotkałem córkę doktora Humbleby'ego. Rozmawialiśmy o pannie
Pinkerton. Ta dziewczyna powiedziała mi, że panna Pinkerton bardzo się o ciebie
niepokoiła.
Bridget, która właśnie podnosiła się z ziemi, nagle znieruchomiała.
- O czym ty mówisz? Panna Pinkerton... niepokoiła się... o mnie?
- Tak twierdzi Rose Humbleby.
- I ona ci to powiedziała?
- Owszem.
- Co jeszcze mówiła?
- Nic więcej.
- Jesteś tego pewien?
- Absolutnie.
- Rozumiem - powiedziała Bridget po chwili.
- Panna Pinkerton niepokoiła się o doktora Humbleby'ego i doktor umarł. Teraz
słyszę, że martwiła się również o ciebie...
Bridget wybuchnęła śmiechem. Wyprostowała się i tak energicznie potrząsnęła
głową, że jej długie czarne włosy zawirowały w powietrzu.
- Nie martw się - powiedziała. - Szatan dba o podopiecznych.
XI
ŻYCIE RODZINNE MAJORA HORTONA
Luke usiadł wygodniej w fotelu naprzeciw dyrektora banku.
- No cóż, to wygląda zadowalająco - powiedział. - Przepraszam, że zająłem panu
czas.
Pan Jones machnął lekceważąco ręką. Na jego ogorzałej, pulchnej twarzy malowała
się radość.
- Ależ skąd, panie Fitzwilliam. Jak pan wie, to bardzo spokojna miejscowość. Okazja
do rozmowy z przybyszem z wielkiego świata zawsze sprawia nam przyjemność.
- To urzekająca okolica - powiedział Luke. - Aż roi się tu od przesądów.
Pan Jones westchnął, a potem stwierdził, że upłynie dużo czasu, zanim wiedza
wykorzeni zabobony. Luke wyraził opinię, że w dzisiejszych czasach przecenia się
oświatę, co lekko oburzyło pana Jonesa.
- Lord Whitfield - powiedział bankier - jest naszym hojnym dobroczyńcą. Zdaje sobie
sprawę, że będąc chłopcem nie miał możliwości zdobycia wykształcenia, i postanowił
stworzyć dzisiejszej młodzieży lepsze warunki do nauki.
- Brak wykształcenia nie przeszk6dził mu jednak w zdobyciu wielkiej fortuny -
oświadczył Luke.
- Nie. Musiał mieć do tego ogromny talent.
- Albo szczęście - dodał Luke. Pan Jones wydawał się wstrząśnięty.
- Jedynie szczęście się liczy - powiedział Luke. - Weźmy na przykład takiego
mordercę. Dlaczego udaje mu się ujść bezkarnie? Czy decyduje o tym jego intelekt?
Czy też po prostu zwykłe szczęście?
Pan Jones zgodził się, że raczej jest to sprawa szczęścia.
- A taki Carter - ciągnął Luke - właściciel tutejszego baru. Najprawdopodobniej upijał
się sześć razy w tygodniu, ale pewnej nocy spadł z kładki do rzeki. Tu z kolei można
mówić o braku szczęścia.
- Ale dla niektórych to szczęście - powiedział dyrektor banku.
- Kogo ma pan na myśli?
- Jego żonę i córkę.
- Ach, tak, oczywiście.
Zapukano do drzwi i do gabinetu wszedł urzędnik bankowy z jakimiś dokumentami.
Luke złożył dwa wzory podpisów i otrzymał książeczkę czekową.
- Cieszę się, że wszystko zostało pomyślnie załatwione - powiedział, wstając z fotela.
- Poszczęściło mi się w tegorocznych derbach. A panu?
Pan Jones odparł z uśmiechem, że nie gra na wyścigach. Dodał, że jego żona ma na
ten temat zdecydowane poglądy.
- Więc zapewne nie pojechał pan do Epsom?
- Oczywiście, że nie.
- Czy któryś z mieszkańców Wychwood tam był?
- Owszem, major Horton. Jest wielkim amatorem wyścigów konnych. Również pan
Abbot zazwyczaj tego dnia robi sobie wolne. Ale i tak nie postawił na zwycięzcę.
- Chyba niewiele osób to zrobiło - powiedział Luke, a potem pożegnał się i opuścił
gabinet.
Wyszedł z banku i zapalił papierosa. Poza koncepcją o "najmniej prawdopodobnym
człowieku" nie widział powodów do pozostawienia nazwiska pana Jonesa na swojej
liście podejrzanych. Jego sondujące pytania nie wywołały u dyrektora banku żadnej
interesującej reakcji. Trudno było go sobie wyobrazić w roli mordercy. Poza tym w
dniu wyścigów nie opuszczał miasteczka. Jednakże wizyta u niego nie była stratą
czasu, ponieważ Luke uzyskał dwie istotne informacje. Zarówno major Horton, jak i
radca prawny Abbot przebywali poza Wychwood w dniu wyścigów w Epsom. Zatem
któryś z nich mógł być w Londynie, kiedy pannę Pinkerton przejechał samochód.
Choć Luke nie podejrzewał już Thomasa, chciał mieć pewność, że tego właśnie dnia
doktor wypełniał swoje zawodowe obowiązki i nie opuszczał Wychwood. Postanowił
to sprawdzić.
Teraz pan Ellsworthy. Czy w dniu derbów przebywał w Wychwood? Jeśli tak, to jego
udział w morderstwach wydawał się mniej prawdopodobny. Choć skądinąd śmierć
panny Pinkerton, tak jak przypuszczano, mogła być po prostu nieszczęśliwym
wypadkiem.
Ale Luke odrzucił tę koncepcję. Ta śmierć zbyt pasowała do całej układanki.
Wsiadł do samochodu, który zaparkował przed bankiem, i pojechał do warsztatu
Pipwella, położonego na drugim końcu High Street.
Chciał zasięgnąć rady w sprawie kilku drobnych usterek w silniku. Przystojny młody,
piegowaty mechanik wysłuchał go ze zrozumieniem. Podnieśli maskę samochodu i
zagłębili się w szczegółach technicznych.
- Jim, chodź tu natychmiast! - zawołał jakiś głos. Piegowaty mechanik wykonał
polecenie.
- Więc to jest Jim Harvey - pomyślał Luke. - No tak. Jim Harvey, narzeczony Amy
Gibbs.
Mechanik wrócił niebawem, przeprosił Luke'a i obaj powrócili do rozmowy o silniku.
Luke zgodził się zostawić samochód w warsztacie.
- Czy powiodło się panu w tegorocznych derbach? - spytał zdawkowo, żegnając się z
Harveyem.
- Nie, sir. Postawiłem na Clarigolda.
- Niewiele osób obstawiło Jujubę II, prawda?
- Tak, istotnie, sir. Chyba żadna gazeta go nie typowała. Luke pokiwał głową.
- Gra na wyścigach jest ryzykowną zabawą. Czy widział pan kiedyś gonitwę derby na
własne oczy?
- Nie, sir, i bardzo tego żałuję. W tym roku poprosiłem o wolny dzień. Mogłem kupić
ulgowy bilet do Epsom, ale szef nie chciał nawet o tym słyszeć. Faktem jest, że brak
nam rąk do pracy, a tego dnia mieliśmy sporo roboty.
Luke kiwnął głową i wyszedł z warsztatu.
Jim Harvey został wykreślony z jego listy. Luke doszedł do wniosku, że ten
sympatyczny chłopak nie był tajemniczym mordercą ani nie przejechał Lavinii
Pinkerton.
Ruszył brzegiem rzeki w kierunku domu. Tak jak poprzednio, spotkał tu majora
Hortona z psami. Major jak zwykle histerycznie pokrzykiwał:
- Augustus... Nelly... NELLY, do nogi! Nero... Nero... NERO! - Spojrzał na Luke'a
swymi wyłupiastymi oczami i zagadnął: - Przepraszam. Pan Fitzwilliam, prawda?
- Tak.
- Nazywam się Horton... major Horton. Pewnie spotkamy się jutro w rezydencji lorda
Whitfielda. Rozgrywki tenisowe. Panna Conway była uprzejma mnie zaprosić. Jest
pańską kuzynką, prawda?
- Owszem.
- Tak myślałem. Wie pan, miło widzieć tu jakąś nową twarz. Ich rozmowę przerwała
nagła szarża trzech buldogów na jakiegoś białego kundla.
- Augustus... Nero! Chodźcie tu... słyszycie, do nogi!
Kiedy w końcu psy niechętnie wykonały rozkaz, major Horton powrócił do przerwanej
rozmowy. Luke poklepywał Nelly, która spoglądała na niego czule.
- Miła suczka, prawda? - powiedział major. - Lubię buldogi. Zawsze takie miałem.
Wolę tę rasę niż jakąkolwiek inną. Mieszkam niedaleko stąd, więc może wstąpi pan
na drinka.
Luke przyjął zaproszenie i wyruszyli razem w kierunku domu majora. Po drodze
major rozprawiał na temat psów oraz przewagi jego ulubionych buldogów nad
wszystkimi innymi rasami.
Opowiedział o zdobytych przez Nelly nagrodach, o haniebnym zachowaniu sędziego,
który przyznał Augustusowi ocenę zaledwie bardzo dobrą, i o sukcesach Nera na
wystawie psów.
Kiedy skończył, mijali właśnie bramę. Major otworzył drzwi frontowe, które nie były
zamknięte na klucz, i obaj weszli do domu. Gospodarz wprowadził Luke'a do
niewielkiego, przesiąkniętego zapachem psów pokoju, który wypełniały rzędy półek z
książkami, a potem zajął się przygotowywaniem drinków. Luke rozejrzał się dookoła.
Dostrzegł fotografie psów, egzemplarze "Field" oraz "Country Life" i parę wytartych
foteli. Na szafkach z książkami ustawione były srebrne puchary. Nad kominkiem
wisiał jeden olejny obraz.
- Moja żona - powiedział major, podnosząc wzrok znad syfonu i podążając za
spojrzeniem Luke'a. - Była wspaniałą kobietą. Z jej twarzy emanuje silna osobowość,
prawda?
- Tak, istotnie - przyznał Luke, patrząc na portret zmarłej pani Horton.
Miała na sobie różową atłasową suknię, a w ręku trzymała bukiecik konwalii. Jej
ciemne włosy rozdzielał pośrodku głowy równy przedziałek, a mocno zaciśnięte usta
dowodziły silnego charakteru. W zimnych szarych oczach czaił się gniew.
- Była wspaniałą kobietą - powtórzył major, podając swemu gościowi szklankę. -
Zmarła przed rokiem. Od tej pory nie jestem już tym samym człowiekiem.
- Naprawdę? - spytał Luke, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
- Proszę usiąść. - Major wskazał jeden ze skórzanych foteli.
Sam zasiadł w drugim i sącząc whisky z wodą sodową, mówił dalej:
- Tak, od tej pory nie jestem już tym samym człowiekiem.
- Musi jej panu brakować - powiedział Luke.
- Mężczyźnie potrzebna jest żona, która trzymałaby go w ryzach - oznajmił major,
potrząsając posępnie głową. - W przeciwnym razie staje się leniwy... Traci poczucie
dyscypliny.
- Ale przecież...
- Drogi chłopcze, wiem, o czym mówię. Nie twierdzę, że początki małżeństwa nie są
dla mężczyzny trudne. Są bardzo trudne. Człowiek ma wszystkiego dość i czuje się
ubezwłasnowolniony. Ale potem się przyzwyczaja. To sprawa dyscypliny.
Luke pomyślał, że życie małżeńskie majora Hortona musiało bardziej przypominać
kampanię wojenną niż błogą rodzinną sielankę.
- Kobiety - monologował major - to dziwne istoty. Niekiedy wydaje się, że trudno im
dogodzić. Ale na Jowisza, prowadzą mężczyznę do celu.
Luke zachował pełne szacunku milczenie.
- Jest pan żonaty? - spytał major.
- Nie.
- No cóż, dojrzeje pan do tego. I proszę zapamiętać, drogi chłopcze, że nie ma to jak
małżeństwo.
- Pochlebna opinia o stanie małżeńskim zawsze dodaje otuchy - oznajmił Luke. -
Zwłaszcza że w dzisiejszych czasach rozwody są na porządku dziennym.
- Phi! - parsknął major. - Młodzi ludzie przyprawiają mnie o mdłości. Brak im
wytrwałości i odporności. Łatwo się poddają. Żadnego hartu ducha!
Luke miał wielką ochotę spytać majora, do czego potrzebny jest ten wyjątkowy hart
ducha, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
- Proszę mi wierzyć - ciągnął major - że Lydia była kobietą jedną na tysiąc... na
tysiąc! Cieszyła się tu powszechnym szacunkiem i poważaniem.
- Tak?
- Nie znosiła niedorzecznej gadaniny. Potrafiła wzrokiem sparaliżować człowieka.
Niektóre z tych niedoświadczonych dziewcząt, uważających się za służące,
wyobrażają sobie, że będziemy cierpliwie tolerować ich bezczelność. Lydia szybko
się z nimi rozprawiała! Czy wie pan, że w ciągu roku przewinęło się przez nasz dom
piętnaście kucharek i pokojówek. Piętnaście!
Luke nie uważał, by świadczyło to dobrze o pani domu, ale ponieważ jego gospodarz
najwyraźniej był odmiennego zdania, wymamrotał tylko jakąś zdawkową uwagę.
- Jeśli się nie nadawały, wyrzucała je na zbitą twarz.
- Czy było to regułą? - spytał Luke.
- No cóż, oczywiście niektóre odchodziły z własnej woli. Mała strata, jak zwykła
mawiać Lydia w takich przypadkach!
- Wspaniałe podejście - powiedział Luke - ale czy nie wynikały z tego niekiedy
kłopoty?
- Och! Nie miałem nic przeciwko temu, żeby zakasać rękawy i zabrać się do roboty -
oznajmił major Horton. - Nieźle gotuję i potrafię rozpalić pod kuchnią jedną zapałką.
Nigdy nie lubiłem zmywać, ale naczynia musiały być czyste... tego nie da się
uniknąć.
Luke przyznał majorowi słuszność, a potem spytał go, czy pani Horton była dobrą
gospodynią.
- Nie należę do mężczyzn, którzy pozwalają swym żonom się obsługiwać -
powiedział major Horton. - Ale tak czy owak Lydia była zbyt delikatną kobietą, by
wykonywać jakiekolwiek prace domowe.
- Więc nie dopisywało jej zdrowie? Major Horton potrząsnął głową.
- Miała wspaniały charakter. Nie poddawała się. Ileż ta kobieta wycierpiała! I do tego
żadnego współczucia ze strony lekarzy. To gruboskórni brutale. Znają się jedynie na
zwykłym fizycznym cierpieniu. Kiedy mają do czynienia z jakimś niecodziennym
przypadkiem, przeważnie tracą głowę. Na przykład taki Humbleby. Wszyscy uważali
go za dobrego lekarza.
- Pan się z tym nie zgadza?
- Ten człowiek był kompletnym ignorantem. Nic nie wiedział na temat odkryć
współczesnej medycyny. Wątpię, by kiedykolwiek słyszał o nerwicy! Umiał rozpoznać
odrę, świnkę i złożyć złamane kości. I nic więcej. W końcu doszło między nami do
sprzeczki. W przypadku Lydii nie potrafił postawić właściwej diagnozy. Wygarnąłem
mu wszystko prosto z mostu, a to mu się nie spodobało. Uważał, że go obraziłem, i
od razu się wycofał. Powiedział, że mogę znaleźć sobie innego lekarza. Wtedy
wybrałem doktora Thomasa.
- Czy bardziej państwu odpowiadał?
- Jest znacznie inteligentniejszy. Gdyby istniała jakakolwiek szansa wyciągnięcia
Lydii z tej ostatniej choroby, doktor Thomas bez wątpienia by to zrobił. Faktem jest,
że czuła się już lepiej, ale jej stan nagle się pogorszył.
- Czy to była bolesna dolegliwość?
- Hmm, tak. To był nieżyt żołądka. Ostre bóle, mdłości i Bóg wie, co tam jeszcze.
Jakże ta biedaczka cierpiała! Była po prostu męczennicą. A po domu kręciły się dwie
pielęgniarki, które nie okazywały jej cienia współczucia! "Pacjentka to" albo
"pacjentka tamto". - Major potrząsnął głową i opróżnił swoją szklankę. - Nie znoszę
pielęgniarek! Są takie pewne siebie. Lydia twierdziła, że ją trują. To oczywiście nie
była prawda... po prostu wytwór wyobraźni chorej osoby. Doktor Thomas powiedział,
że zdarza się to bardzo często. Ale te pielęgniarki wyraźnie jej nie lubiły. To jest
właśnie najgorsze w kobietach, że nienawidzą przedstawicielek własnej płci.
- Pani Horton - zaczął Luke, czując, że wyraża się niezfęcznie, ale nie wiedząc, jak
ująć to lepiej - miała chyba w Wychwood wielu oddanych przyjaciół?
- Mieszkańcy naszego miasteczka zachowywali się bardzo życzliwie - przyznał major
z nutką niechęci w głosie. - Whitfield przysyłał winogrona i brzoskwinie z własnej
oranżerii. A te stare pleciugi, Honoria Waynflete i Lavinia Pinkerton, przychodziły, by
dotrzymać jej towarzystwa.
- Czy panna Pinkerton często odwiedzała chorą?
- Owszem. To typowa stara panna, ale życzliwa istota! Bardzo niepokoiła się o Lydię.
Stale wypytywała, co jada i jakie zażywa leki. Miała dobre intencje, ale, jak ja to
określam, robiła dużo zamieszania.
Luke kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Nie znoszę zamieszania - powiedział njajor. - Za dużo tu kobiet. Trudno znaleźć
partnera do golfa.
- A ten młody człowiek ze sklepu z antykami? - spytał Luke.
- Nie gra w golfa - parsknął major. - Jest zbyt zniewieściały.
- Od dawna mieszka w Wychwood?
- Mniej więcej od dwóch lat. Wstrętny jegomość. Nie cierpię tych długowłosych
wymoczków. Dziwne, ale Lydia nawet dość go lubiła. W sprawach dotyczących
mężczyzn nie można polegać na zdaniu kobiet. Mają słabość do dziwnych typów.
Lydia uparła się nawet, żeby zażywać jakąś miksturę, którą jej przyniósł. Jakieś
paskudztwo w szkarłatnym szklanym słoju, ozdobionym znakami Zodiaku! Rzekomo
były to zioła, które zebrano przy pełni księżyca. Istne błazeństwo, ale kobiety naiwnie
wierzą w takie brednie... Cha! cha! cha!
- A jakim człowiekiem jest miejscowy radca prawny, pan Abbot? - spytał Luke, zdając
sobie sprawę, że dość niespodziewanie zmienia temat, i licząc na to, że major
Horton tego nie zauważy. - Czy jest dobrym prawnikiem? Muszę zasięgnąć porady w
pewnej sprawie, więc pomyślałem, że mógłbym pójść z tym do niego.
- Podobno jest bystry - powiedział major Horton. - Nie wiem. Prawdę mówiąc, doszło
między nami do sprzeczki. Tuż przed śmiercią Lydii przyszedł do nas, żeby
sporządzić jej testament, i od tej pory go nie widziałem. Moim zdaniem to skończony
łajdak. Ale oczywiście - dodał - to nie umniejsza jego zdolności jako prawnika.
- Oczywiście - przyznał Luke. - Wygląda na to, że jest dość kłótliwy. Słyszałem, że
poróżnił się z wieloma osobami.
- Kłopot w tym, że jest piekielnie drażliwy - powiedział major Horton. - Uważa się za
Boga Wszechmogącego i sądzi, że każdy, kto jest odmiennego zdania niż on,
dopuszcza się obrazy majestatu. Słyszał pan o jego sprzeczce z doktorem
Humblebym?
- Więc między nimi też doszło do kłótni?
- Do ostrej wymiany zdań. Mnie to wcale nie zaskoczyło. Humbleby był uparty jak
osioł!
- Jego śmierć była smutnym wydarzeniem.
- Doktora Humbleby? Owszem, chyba tak. Typowe niedbalstwo. Zakażenie krwi jest
piekielnie niebezpieczne. Każdą ranę należy przemyć jodyną... przynajmniej ja tak
robię! Zwykła przezorność. Humbleby, który w końcu był lekarzem, zlekceważył
swoje skaleczenie. To najlepszy dowód.
Luke nie bardzo wiedział, czego to ma dowodzić, ale pominął tę uwagę milczeniem.
Zerknął na zegarek i wstał z fotela.
- Czyżby zbliżała się pora lunchu? - spytał major Horton. - Rzeczywiście. No cóż,
miło się z panem rozmawiało. Dobrze mi zrobiło spotkanie z człowiekiem, który
widział kawał świata. Musimy jeszcze kiedyś sobie pogawędzić. Gdzie pan odbywał
służbę? Mayang Straits? Nigdy tam nie byłem. Doszły mnie słuchy, że pisze pan
książkę. O przesądach i tak dalej.
- Owszem... ja...
Ale major Horton nie dał sobie przerwać.
- Mogę panu opowiedzieć wiele niezwykle ciekawych historii. Kiedy byłem w Indiach,
drogi chłopcze...
Przez jakieś dziesięć minut Luke musiał cierpliwie wysłuchiwać banalnych opowieści
majora o sztuczkach fakirów.
Kiedy w końcu wyszedł na świeże powietrze i usłyszał za sobą głos majora
przywołującego swoje buldogi, zaczął się zastanawiać nad zagadkami życia
małżeńskiego. Major Horton zdawał się szczerze boleć nad stratą żony, która, jak
wynikało ze wszystkich opowieści (nie wyłączając jego własnej relacji), musiała
przypominać tygrysa ludojada.
Nagle zadał sobie pytanie, czy nie był to po prostu niezwykle zręczny bluff.
XII
POTYCZKA
Popołudniowym rozgrywkom tenisowym na szczęście towarzyszyła piękna pogoda.
Lord Whitfield, któremu dopisywał niezwykle dobry humor, grał rolę gospodarza z
wielką radością. Często odwoływał się do swego skromnego pochodzenia.
Zawodników było ośmioro: lord Whitfield, Bridget, Luke, Rose Humbleby, pan Abbot,
doktor Thomas, major Horton i rozchichotana córka dyrektora banku, Hetty Jones.
W drugim z kolei secie Luke wystąpił w parze z Bridget przeciwko lordowi
Whitfieldowi i Rose Humbleby. Rose była dobrą tenisistką. Miała silny forhend i brała
udział w okręgowych zawodach hrabstwa. Choć próbowała nadrobić nieudane akcje
lorda Whitfielda, Bridget i Luke, choć żadne z nich nie było szczególnie dobrym
graczem, okazali się godnymi przeciwnikami. Przy równowadze trzy do trzech w
gemach, olśniewające smecze Luke'a przyniosły im przewagę pięć do trzech.
Wtedy Luke zauważył, że lord Whitfield traci panowanie nad sobą. Zakwestionował
linię, twierdząc, mimo sprzeciwu Rose, że serwis był autowy, a potem
zademonstrował cały wachlarz zachowań rozwścieczonego dziecka. Gdy doszło do
piłki setowej, Bridget trafiła w siatkę, a później zrobiła podwójny błąd serwisowy.
Równowaga. Następna piłka, po returnie przeciwników, uderzyła w środkową linię
kortu, a Luke, przygotowując się do jej odebrania, wpadł na swoją partnerkę. Potem
Bridget znów popełniła podwójny błąd serwisowy i przegrali gema.
- Przepraszam, straciłam formę - usprawiedliwiła się Bridget. Wydawało się to
zgodne z prawdą. Zagrania Bridget były nieprecyzyjne, jakby nie potrafiła dobrze
rozegrać piłki. Set zakończył się wynikiem osiem do sześciu dla lorda Whitfielda i
jego partnerki.
Przez chwilę omawiano skład następnego seta. Ostatecznie ustalono, że Rose zagra
z panem Abbotem przeciwko doktorowi Thomasowi i pannie Jones.
Lord Whitfield usiadł wygodnie i otarł pot z czoła, błogo się uśmiechając. Odzyskał
już dobry humor. Zaczął opowiadać majorowi Hortonowi o serii artykułów na temat
kultury fizycznej w Wielkiej Brytanii, zamieszczonych w jednym z jego tygodników.
- Pokaż mi ogród warzywny - poprosił Luke, zwracając się do Bridget.
- Dlaczego właśnie ogród warzywny?
- Uwielbiam kapustę.
- Nie wystarczy zielony groszek?
- Może być.
Opuścili kort tenisowy i weszli do otoczonego murem warzywnika, który zdawał się
leniwie wygrzewać w promieniach słońca. Tego sobotniego popołudnia nie było w
nim ogrodników.
- Oto twój groszek - oznajmiła Bridget.
- Dlaczego, u diabła, oddałaś im tego seta? - spytał Luke, nie zwracając uwagi na cel
przechadzki.
Bridget uniosła ze zdziwieniem brwi.
- Przepraszam. Straciłam formę. Gram nierówno.
- Ale nie do tego stopnia! Na te twoje podwójne błędy serwisowe nie nabrałoby się
nawet dziecko! I te nieprecyzyjne zagrania... pół mili za linią autową!
- To wina moich kiepskich umiejętności - wyjaśniła spokojnie. - Gdybym grała trochę
lepiej, może moje podania byłyby celniejsze! Ale i tak, ilekroć próbowałam posłać
piłkę na aut, zawsze trafiałam w linię i cały mój wysiłek szedł na marne.
- Och, więc się przyznajesz?
- Oczywiście, mój drogi Watsonie.
- A motyw?
- Chyba równie oczywisty. Gordon nie lubi przegrywać.
- A co ze mną? Przypuśćmy, że lubię wygrywać.
- Ależ, mój drogi, to nie jest aż tak ważne.
- Czy nie mogłabyś wyrazić się nieco jaśniej?
- Bardzo proszę. Nie wolno się narażać pracodawcy. A moim pracodawcą jest
Gordon, a nie ty.
Luke wziął głęboki oddech, a potem wybuchnął:
- Co chcesz osiągnąć, wychodząc za tego niedorzecznego, małostkowego
człowieczka? Dlaczego to robisz?
- Ponieważ jako jego sekretarka zarabiam sześć funtów tygodniowo, a jako jego
żona dostanę sto tysięcy tytułem dożywotniej renty, kasetkę pełną pereł i brylantów,
pokaźne kieszonkowe oraz rozmaite dodatkowe dochody, wynikające ze stanu
małżeńskiego!
- Ale będziesz miała nieco inne obowiązki!
- Czy wszystko w życiu musimy traktować w sposób melodramatyczny? - spytała
chłodno. - Jeśli wyobrażasz sobie, że Gordon będzie pantoflarzem, możesz od razu
o tym zapomnieć! Gordon, jak chyba zauważyłeś, zachowuje się jak mały, niedojrzały
chłopiec. Niepotrzebna mu żona, lecz matka. Niestety, jego matka umarła, kiedy miał
cztery lata. Chce mieć pod ręką kogoś bliskiego, przed kim mógłby się chełpić swoimi
osiągnięciami... kogoś, kto przywracałby mu wiarę w siebie i cierpliwie wysłuchiwał
nie kończących się Opowieści Lorda Whitfielda o Sobie Samym!
- Co za gorzki realizm!
- Nie wierzę w bajki, jeśli to masz na myśli! - odcięła się Bridget. - Jestem młodą,
dość inteligentną i przystojną kobietą, ale nie mam pieniędzy. Chcę uczciwie
zarabiać na życie. Moje obowiązki jako żony Gordona niewiele będą odbiegać od
moich obowiązków jako jego sekretarki. Myślę, że po roku nie będzie nawet
pamiętał, żeby pocałować mnie na dobranoc. Jedyna różnica polega na
wynagrodzeniu.
Spojrzeli na siebie. Oboje byli bladzi z wściekłości.
- No, mów coś - syknęła Bridget. - Ma pan dość staroświeckie poglądy, prawda,
panie Fitzwilliam? Lepiej wyciągnij z zanadrza te stare, wyświechtane frazesy i
powiedz, że sprzedaję się za pieniądze... To zawsze dobrze brzmi!
- Jesteś wyrachowaną małą diablicą! - wybuchnął Luke.
- To lepsze niż być niepoczytalną idiotką!
- Doprawdy?
- Owszem. Wiem coś o tym.
- O czym wiesz? - spytał Luke drwiącym tonem.
- Wiem, co to znaczy kochać mężczyznę! Czy znasz Johnniego Cornisha? Przez trzy
lata spotykałam się z tym czarującym człowiekiem. Byłam w nim bez pamięci
zakochana... uwielbiałam go aż do bólu! A on porzucił mnie i ożenił się z pulchną
wdową, która miała prowincjonalny akcent, trzy podbródki i trzydzieści tysięcy funtów
rocznego dochodu! Nie sądzisz, że tego rodzaju przeżycie może wyleczyć z
romantycznych uczuć?
Luke odwrócił głowę i westchnął.
- Może - przyznał.
- Tak też się stało...
Oboje zamilkli.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie miałeś najmniejszego prawa tak się do mnie
odzywać - powiedziała niepewnie Bridget, przerywając w końcu kłopotliwą ciszę. -
Mieszkasz w domu Gordona i to było w cholernie złym guście!
- Czy nie jest to przypadkiem również jakiś frazes? - spytał uprzejmie Luke,
odzyskawszy panowanie nad sobą.
- Tak czy owak, to prawda! - odparła Bridge, rumieniąc się.
- Nie. Miałem wszelkie prawo, by...
- Nic podobnego!
Luke spojrzał na nią. Twarz miał tak bladą, jakby odczuwał jakiś fizyczny ból.
- Mam prawo. Mam prawo troszczyć się o ciebie. Co to przed chwilą powiedziałaś?
Mam prawo uwielbiać cię aż do bólu!
- Ty... - zaczęła Bridget, robiąc krok do tyłu.
- Owszem. Dziwne, prawda? To powinno cię szczerze rozbawić! Przyjechałem tu, by
załatwić pewną sprawę, a ty wyszłaś nagle zza rogu tego domu i... nie wiem jak to
określić... rzuciłaś na mnie urok! Tak właśnie się czuję. Wspomniałaś przed chwilą o
bajkach. Zostałem uwikłany w bajeczną historię! Oczarowałaś mnie. Mam wrażenie,
że gdybyś wskazała mnie palcem i powiedziała: "Zamień się w żabę",
podskakiwałbym z wybałuszonymi oczami. - Podszedł do niej bliżej. - Kocham cię do
szaleństwa, Bridget Conway. A skoro tak bardzo cię kocham, nie możesz oczekiwać,
że ucieszy mnie twoje małżeństwo z jakimś brzuchatym, nadętym lordem, który traci
panowanie nad sobą, kiedy nie wygrywa w tenisa.
- Więc co twoim zdaniem powinnam zrobić?
- Wyjść za mnie! Ale niewątpliwie ta propozycja wywoła tylko wybuch śmiechu.
- Śmiech jest zbyt hałaśliwy.
- Właśnie. No cóż, wszystko jasne. Wracamy na kort? Może tym razem znajdziesz mi
partnera, który potrafi walczyć!
- Ty naprawdę... - powiedziała Bridget słodkim głosem - przejmujesz się przegraną
nie mniej niż Gordon!
Luke chwycił ją nagle za ramię.
- Masz piekielnie ostry język, Bridget.
- Niezależnie od tego, jak silnym uczuciem mnie darzysz, Luke, obawiam się, że
niezbyt mnie lubisz!
- Chyba wcale cię nie lubię.
- Po powrocie do domu zamierzałeś się ożenić i ustabilizować, prawda? - spytała
Bridget, patrząc na niego uważnie.
- Owszem.
- Ale nie z kimś takim jak ja?
- Ktoś taki jak ty nawet nie przyszedł mi do głowy.
- Tak... z pewnością. Wiem, jaki typ kobiet ci się podoba. Dokładnie wiem.
- Jesteś bardzo inteligentna, moja droga.
- Ładna dziewczyna... typowa Angielka... miłująca ojczyznę i dobra dla psów...
Najprawdopodobniej wyobrażałeś ją sobie w tweedowej spódnicy, przysuwającą
polano do kominka noskiem pantofelka.
- Ten wizerunek wydaje mi się niezwykle pociągający.
- Jestem tego pewna. Wracamy na kort? Możesz zagrać w parze z Rose Humbleby.
Jest tak dobrą tenisistką, że wasze zwycięstwo jest niemal przesądzone.
- Jako człowiek staroświecki pozwalam ci mieć ostatnie słowo. Znów nastała chwila
milczenia. Luke powoli zdjął ręce z jej ramion. Stali naprzeciw siebie czując, że nie
wszystko zostało do końca powiedziane.
Potem Bridget gwałtownie się odwróciła i ruszyła w kierunku kortu. Kolejny set
właśnie dobiegł końca. Rose nie chciała uczestniczyć w następnym deblu.
- Przecież brałam udział w dwóch kolejnych setach.
- Jestem zmęczona. Nie chcę już grać. Ty z panem Fitzwilliamem wystąpcie
przeciwko pannie Jones i majorowi Hortonowi - nalegała Bridget.
Ale Rose nie ustąpiła i ostatecznie ustalono męski skład obu drużyn. Potem podano
podwieczorek.
Lord Whitfield rozmawiał z doktorem Thomasem, opisując mu szczegółowo i z dużą
dozą zarozumialstwa swoją niedawną wizytę w laboratorium doświadczalnym
Wellermana Kreitza.
- Chciałem się dowiedzieć, w jakim kierunku zmierzają najnowsze odkrycia naukowe
- wyjaśniał z przejęciem. - Odpowiadam za to, co drukuje się w moich gazetach.
Budzi to mój wielki entuzjazm. To era nauki. Szerokie rzesze społeczeństwa powinny
mieć łatwy dostęp do wiedzy.
- Niezbyt gruntowna wiedza może się okazać bardzo niebezpieczna - oświadczył
doktor Thomas, lekko wzruszając ramionami.
- Naszym celem jest właśnie gruntowna wiedza - powiedział lord Whitfield. - Nauka
nastawiona na...
- Wiedzę z probówki - dokończyła Bridget poważnym tonem.
- Ta wizyta zrobiła na mnie ogromne wrażenie - oznajmił lord Whitfield. - Oczywiście
oprowadzał mnie sam Wellerman. Błagałem go, żeby zajął się tym jakiś jego
podwładny, ale on nie ustąpił.
- To oczywiste - wtrącił Luke.
Lordowi Whitfieldowi najwyraźniej sprawiło to przyjemność.
- Wyjaśnił mi wszystko w sposób klarowny: zasady hodowli bakterii, wytwarzania
surowicy i tak dalej. Zgodził się sam napisać pierwszy artykuł z tego cyklu.
- Podobno eksperymentują na świnkach morskich - mruknęła pani Anstruther. - To
takie okrutne, choć oczywiście nie tak okropne jak doświadczenia na psach czy
kotach.
- Ludzi, którzy wykorzystują psy, powinno się rozstrzelać - warknął major Horton
ochrypłym głosem.
- Naprawdę przypuszczam, Horton - powiedział pan Abbot - że wyżej cenisz życie
psa niż człowieka.
- Bezwarunkowo! - odparł major. - Psy nie napadają na człowieka tak jak ludzie.
Nigdy nie spotka cię z ich strony nic przykrego.
- Najwyżej przykre ukąszenie w nogę - powiedział Abbot. - Co, Horton?
- Psy doskonale się znają na ludzkim charakterze - stwierdził major Horton.
- W ubiegłym tygodniu jeden z twoich bydlaków omal mnie nie ugryzł w łydkę. Co na
to powiesz, Horton?
- To samo, co powiedziałem przed chwilą!
- Może zagralibyśmy jeszcze w tenisa? - przerwała im taktownie Bridget.
Rozegrano parę setów. Potem Rose Humbleby zaczęła się żegnać.
- Odprowadzę panią do domu - zaproponował Luke. - I poniosę pani rzeczy. Nie
przyjechała pani samochodem, prawda?
- Nie, ale to bardzo blisko.
- Z przyjemnością się przejdę.
Nie powiedział nic więcej, tylko wziął od niej rakietę i tenisówki. Szli dróżką, nie
odzywając się do siebie. Potem Rose poruszyła parę błahych tematów. Luke udzielił
jej dość lakonicznych odpowiedzi, ale dziewczyna zdawała się nie zwracać na to
uwagi.
Kiedy skręcili w bramę jej domu, Luke się rozchmurzył.
- Teraz poczułem się lepiej - oznajmił.
- A przedtem czuł się pan źle?
- Proszę nie udawać, że pani tego nie zauważyła. Rozproszyła pani mój posępny
nastrój. Odnoszę dziwne wrażenie, jakbym wyszedł z ponurej ciemności na światło
słoneczne.
- Bo to prawda. Kiedy wyruszaliśmy z rezydencji, chmura zasłoniła słońce, a teraz się
przesunęła.
- Więc zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i metaforycznym. No, no, mimo
wszystko świat jest miłym miejscem.
- Oczywiście.
- Panno Humbleby, czy mogę być bezczelny?
- Z pewnością to się panu nie uda.
- Och, nie byłbym tego taki pewien. Chciałem powiedzieć, że uważam doktora
Thomasa za wielkiego szczęściarza.
Rose zarumieniła się lekko.
- Więc słyszał pan? - spytała z uśmiechem.
- Czyżby miało to być tajemnicą? W takim razie przepraszam.
- Och! W tym miasteczku niczego nie da się zachować w tajemnicy - powiedziała
Rose ze smutkiem.
- Zatem to prawda, że jesteście zaręczeni?
Rose kiwnęła głową.
- Tylko nie ogłosiliśmy tego jeszcze oficjalnie. Wie pan, ojciec był przeciwny naszemu
związkowi i wydaje mi się... no cóż... niezbyt stosowne, by tuż po jego śmierci
rozgłaszać to na wszystkie strony.
- Więc pani ojciec nie aprobował waszego związku?
- Może to zbyt mocne słowo, ale chyba do tego się to sprowadzało.
- Uważał, że jest pani zbyt młoda? - spytał Luke łagodnym tonem.
- Tak właśnie twierdził.
- Ale pani zdaniem był jeszcze jakiś inny powód, prawda? - spytał Luke dociekliwie.
Rose pochyliła głowę.
- Tak... niestety, w gruncie rzeczy ojciec nie lubił Geoffreya.
- Czy byli do siebie wrogo nastawieni?
- Czasami takie miałam wrażenie... Mój kochany ojciec niezbyt łatwo nawiązywał
przyjazne kontakty.
- A ja myślę, że bardzo panią kochał i nie chciał pani stracić.
Rose przyznała mu rację.
- Czy był jakiś poważniejszy powód? - spytał Luke. - Czy stanowczo nie chciał, żeby
wyszła pani za Thomasa?
- Tak. Widzi pan, tata był zupełnie inny niż Geoffrey. W pewnych sprawach
dochodziło między nimi do konfliktów, które Geoffrey naprawdę cierpliwie znosił i
łagodził. Ale czując jego niechęć stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i
nieśmiały, więc tata nie mógł go lepiej poznać.
- Niełatwo zwalczyć uprzedzenia - powiedział Luke.
- To było zupełnie bezsensowne!
- Pani ojciec nie wyjawił żadnych przyczyn takiego stanu rzeczy?
- Och, nie. Nie mógł! To znaczy, nie mógł nic powiedzieć przeciwko Geoffrey'owi
poza tym, że go nie lubi.
- Nie lubię pana, ale nie mogę wyjawić powodu.
- No właśnie.
- Niczego nie można mu zarzucić? Chodzi mi o to, czy pani narzeczony pije albo gra
na wyścigach?
- Och, nie. Geoffrey chyba nawet nie wie, jaki koń wygrał derby.
- To dziwne - powiedział Luke. - Mógłbym przysiąc, że widziałem doktora Thomasa w
Epsom w dniu wyścigów.
Przez moment zastanawiał się z niepokojem, czy wcześniej nie wspomniał, iż
właśnie tego dnia przyjechał do Anglii. Ale Rose niczego nie podejrzewając,
natychmiast odpowiedziała:
- Wydawało się panu, że widział pan Geoffreya na derbach? Och, nie. Nie mógł
wtedy wyjechać z jednego prostego powodu. Niemal cały dzień spędził w Ashewold,
odbierając bardzo skomplikowany poród.
- Cóż za pamięć!
Rose roześmiała się.
- Zapamiętałam to, bo powiedział mi, że nadali dziecku przydomek Jujube!
Luke pokiwał głową z roztargnieniem.
- Tak czy owak - ciągnęła Rose - Geoffrey nigdy nie chodzi na wyścigi konne.
Umarłby tam z nudów. Czy... wstąpi pan do nas? - spytała innym tonem. - Myślę, że
moja matka chciałaby pana poznać.
- Jeśli jest pani tego pewna...
Rose wprowadziła gościa do pokoju, który w zapadającym zmroku wyglądał dość
ponuro. Luke dostrzegł w fotelu skuloną sylwetkę kobiety.
- Mamo, to jest pan Fitzwilliam.
Pani Humbleby zerwała się z fotela i podała gościowi rękę. Rose cicho wyszła z
pokoju.
- Miło mi pana poznać, panie Fitzwilliam. Rose mówiła mi, że ma pan przyjaciół,
którzy znali przed laty mojego męża.
- Tak, proszę pani. - Nie miał ochoty okłamywać tej niedawno owdowiałej kobiety, ale
nie widział innego wyjścia.
- Szkoda, że go pan nie poznał - powiedziała pani Humbleby. - Był wspaniałym
człowiekiem i świetnym lekarzem. Wielu pacjentów, których przypadki uznano za
beznadziejne, wyleczył dzięki sile swego charakteru.
- Sporo o nim słyszałem - oznajmił Luke łagodnie. - Wiem, że ludzie mają o nim
bardzo pochlebne zdanie.
Niezbyt wyraźnie widział twarz pani Humbleby. Mówiła monotonnym głosem, ale ta
pozorna apatia uwypuklała chyba jeszcze bardziej jej tłumione uczucia.
- Świat jest okropnie nikczemny, panie Fitzwilliam - powiedziała niespodziewanie. -
Czy wie pan o tym?
Luke był lekko zaskoczony.
- Tak... być może.
- Ale czy zdaje pan sobie z tego sprawę? - nalegała. - To bardzo ważne. Otacza nas
podłość... Trzeba być przygotowanym, by z nią walczyć! John był gotów na wszystko.
On wiedział. Stał po stronie sprawiedliwości!
- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - powiedział Luke łagodnie.
- Wiedział, że w naszym miasteczku nie brak podłości - oznajmiła pani Humbleby. -
Wiedział, że... - Nagle wybuchnęła płaczem.
- Tak mi przykro... - wymamrotał Luke.
Pani Humbleby odzyskała panowanie nad sobą równie szybko, jak przedtem je
straciła.
- Niech pan mi wybaczy - powiedziała. Podała mu rękę na pożegnanie. - Proszę nas
odwiedzać. Rose sprawi to dużą przyjemność. Bardzo pana polubiła.
- Ja ją również. Dawno nie widziałem tak ładnej dziewczyny jak pani córka.
- Jest dla mnie bardzo dobra.
- Doktor Thomas to wielki szczęściarz.
- Owszem. - Pani Humbleby opuściła rękę. Jej głos znów stał się monotonny. - Sama
nie wiem... to wszystko jest takie trudne.
Kiedy Luke wychodził, pani Humbleby stała w półmroku, nerwowo splatając i
rozplatając palce.
Idąc w kierunku domu roztrząsał w myślach szczegóły ostatnich rozmów.
Doktora Thomasa nie było w Wychwood przez większą część dnia, w którym odbyły
się wyścigi. Wyjechał samochodem. Wychwood było oddalone od Londynu o
trzydzieści pięć mil. Rzekomo odbierał jakiś skomplikowany poród. Czy można mu
wierzyć na słowo? Przypuszczalnie da się to sprawdzić...
Potem powrócił myślami do pani Humbleby. Zastanawiał się, co miała na myśli,
mówiąc z takim naciskiem: "Otacza nas podłość..."?
Czy była po prostu zdenerwowana i wstrząśnięta śmiercią swego męża? Czy też
miała jakiś inny powód?
Może o czymś wiedziała? O czymś, o czym wiedział przed śmiercią doktor
Humbleby?
Muszę to zbadać - postanowił. Koniecznie.
Stanowczo odsunął od siebie myśli o potyczce słownej, do której doszło między nim
a Bridget.
XIII
ROZMOWA Z PANNĄ WAYNFLETE
Następnego ranka Luke podjął decyzję. Doszedł do wniosku, że nie dowie się
niczego więcej prowadząc śledztwo dotychczasową metodą. Uznał, że prędzej czy
później będzie zmuszony zagrać w otwarte karty. Czuł, że nadszedł czas, by
odrzucić kamuflaż, przestać grać rolę pisarza i przyznać się, że przyjechał do
Wychwood w określonym celu.
Zgodnie z tym planem postanowił odwiedzić Honorię Waynflete. Nie tylko dlatego, że
dyskrecja oraz pewna przenikliwość sądów starszej pani wywarły na nim korzystne
wrażenie, lecz również dlatego, że podejrzewał, iż może ona posiadać jakieś
potrzebne mu informacje. Wierzył, że powiedziała mu wszystko, co wie. Teraz chciał
ją nakłonić do wyjawienia mu tego, czego się domyśla. Sądził, że domysły panny
Waynflete mogą być bliskie prawdy. Poszedł do niej zaraz po nabożeństwie.
Panna Waynflete przyjęła go uprzejmie, nie okazując zdziwienia jego wizytą. Kiedy
usiadła obok niego, splatając wypielęgnowane, smukłe dłonie i spoglądając na niego
uważnie bystrymi oczami, niełatwo mu było wyjawić cel swojej wizyty.
- Pewnie pani odgadła, panno Waynflete - powiedział wreszcie - że powodem
mojego przyjazdu do Wychwood nie jest w gruncie rzeczy pisanie książki o
tutejszych obyczajach?
Panna Waynflete skinęła głową i słuchała dalej. Luke nie zamierzał opowiadać jej
całej historii. Panna Waynflete była zapewne osobą dyskretną, takie przynajmniej
odniósł wrażenie, ale podejrzewał, że jak każda stara panna, ulegnie w końcu
pokusie i przekaże te pasjonujące nowiny paru zaufanym przyjaciółkom. W związku z
tym postanowił obrać drogę pośrednią.
- Przyjechałem tu, żeby zbadać okoliczności śmierci tej biednej dziewczyny, Amy
Gibbs.
- To znaczy, że przysłała pana policja? - spytała panna Waynflete.
- Ależ skąd, nie jestem policjantem w cywilu - powiedział, a potem dodał żartobliwie: -
Jestem prywatnym detektywem, postacią znaną z wielu powieści kryminalnych.
- Rozumiem. A zatem sprowadziła tu pana Bridget Conway?
Luke wahał się przez chwilę. Potem postanowił puścić to pytanie mimo uszu. Trudno
byłoby mu wytłumaczyć swoją obecność w Wychwood, nie opowiadając szczegółowo
całej historii związanej z panną Pinkerton.
- Bridget jest bardzo przedsiębiorczą kobietą! - ciągnęła panna Waynflete z nutką
podziwu w głosie. - Gdyby pozostawiono to w moich rękach, nie zaufałabym chyba
własnemu osądowi... chodzi mi o to, że jeśli człowiek nie jest absolutnie czegoś
pewien, niezwykle mu trudno wybrać odpowiednią linię postępowania.
- Ale przecież pani jest pewna, prawda?
- Bynajmniej, panie Fitzwilliam - odparła panna Waynflete poważnie. - W takich
sprawach nigdy nie ma się absolutnej pewności! Przecież to wszystko może być
wytworem fantazji. Kiedy ktoś mieszka sam i nie ma się kogo poradzić ani z kim
porozmawiać, może z łatwością popaść w nastrój melodramatyczny i wyobrazić
sobie coś, co nie jest oparte na faktach.
Luke chętnie zgodził się z jej zdaniem, przyznając, że jest ono bezspornie słuszne.
- Ale w głębi duszy jest pani pewna? - spytał cicho.
Panna Waynflete nadal nie była zdecydowana.
- Mam nadzieję, że nie chce mnie pan pociągnąć za język? - spytała podejrzliwie.
- Chciałaby pani, żebym wyraził się w sposób bardziej zrozumiały? - spytał z
uśmiechem. - Dobrze. Czy nie sądzi pani, że Amy Gibbs została zamordowana?
Honoria Waynflete wzdrygnęła się na to brutalne określenie.
- Nie podoba mi się jej śmierć. Wcale mi się nie podoba. Moim zdaniem wersja
oficjalna jest zupełnie nieprzekonująca.
- Więc nie uważa pani jej śmierci za naturalną? - wypytywał Luke cierpliwie.
- Nie.
- Nie wierzy pani, że to był nieszczęśliwy wypadek?
- Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Istnieje tyle...
- Czy mogła popełnić samobójstwo? - przerwał jej Luke.
- Wykluczone.
- Więc jednak - powiedział Luke łagodnie - uważa pani, że to było morderstwo?
Panna Waynflete zawahała się, a potem odchrząknęła i najwyraźniej podjęła śmiałą
decyzję.
- Tak - oznajmiła. - Tak uważam!
- W porządku. Teraz możemy przejść do szczegółów.
- Nie mam jednak żadnego dowodu, na którym mogłabym oprzeć to przekonanie -
wyjaśniła panna Waynflete z niepokojem. - To jest jedynie domysł!
- No właśnie. Ale to poufna rozmowa. Rozważamy więc nasze opinie i domysły.
Oboje podejrzewamy, że Amy Gibbs została zamordowana. Kto naszym zdaniem
mógł to zrobić?
Panna Waynflete potrząsnęła głową. Wydawała się bardzo zaniepokojona.
- Kto miał powody, żeby ją zabić? - spytał Luke, patrząc na nią uważnie.
- O ile wiem, posprzeczała się ze swoim narzeczonym z warsztatu samochodowego,
Jimem Harveyem... To niezwykle solidny i poważny młody człowiek - powiedziała
powoli. - Czyta się w gazetach o młodych mężczyznach, którzy zabijają swoje
ukochane, i o innych podobnych okropnościach, ale nie wierzę, by Jim mógł zrobić
coś takiego.
Luke kiwnął głową.
- Poza tym - ciągnęła - nie wierzę, że zrobiłby to w taki sposób: wdrapał się na dach,
wszedł przez okno do jej pokoju i zamienił buteleczki. Chcę powiedzieć, że nie
wygląda to na...
Panna Waynflete zawahała się, ale Luke przyszedł jej z pomocą.
- ...zemstę rozgniewanego kochanka? Zgadzam się. Moim zdaniem, Jima Harveya
należy od razu wykreślić z listy podejrzanych. Oboje jesteśmy zgodni co do tego, że
Amy została zamordowana. Zabił ją ktoś, kto chciał jej się pozbyć i zaplanował tę
zbrodnię starannie, tak by wyglądała na nieszczęśliwy wypadek. Czy domyśla się
pani, kto to mógł być?
- Nie, nie mam najmniejszego pojęcia! - odparła panna Waynflete.
- Na pewno?
- Tak, z całą pewnością.
Luke spojrzał na nią z zadumą. Miał wrażenie, że to kategoryczne zaprzeczenie nie
było całkiem szczere.
- Nie wie pani, kto mógł mieć motyw? - spytał.
- Nie.
Ta odpowiedź zabrzmiała bardziej stanowczo.
- Czy Amy pracowała w wielu domach w Wychwood?
- Zanim przeniosła się do lorda Whitfielda, przez rok służyła u państwa Hortonów.
Luke szybko podsumował wyniki rozmowy.
- A więc sytuacja wygląda następująco: Ktoś chciał się pozbyć tej dziewczyny. Na
podstawie ustalonych faktów można założyć, że - po pierwsze - mordercą był
mężczyzna, i to mężczyzna o dość staroświeckich poglądach, czego dowodzi farba
do kapeluszy, a - po drugie - musiał być na tyle sprawny, by wdrapać się na dach
przybudówki. Czy zgadza się pani z tymi argumentami?
- Bezwzględnie - odparła panna Waynflete.
- Pozwoli pani, że sam podejmę taką próbę?
- Ależ naturalnie. Uważam, że to świetny pomysł. Wyprowadziła go bocznymi
drzwiami na podwórze. Luke bez większych trudności wdrapał się na dach
przybudówki. Następnie z łatwością uchylił okno i wślizgnął się do sypialni
dziewczyny. W kilka minut później stał już z powrotem na ścieżce, obok panny
Waynflete, wycierając dłonie chusteczką do nosa.
- W rzeczywistości to łatwiejsze, niż się wydaje - powiedział. - Wystarczy trochę siły.
Czy nie znaleziono żadnych śladów na parapecie lub na zewnątrz budynku?
Panna Waynflete potrząsnęła głową.
- Chyba nie. Ale posterunkowy wszedł na górę tą samą drogą.
- Zatem, jeśli policjanci znaleźli jakieś ślady, mogli uznać, że to on je zostawił. Ależ
oni działają na korzyść przestępcy!
Panna Waynflete wprowadziła go z powrotem do domu.
- Czy Amy Gibbs miała twardy sen? - spytał.
- Szalenie trudno było ją rano obudzić - odparła kwaśno panna Waynflete. - Czasami
musiałam długo wołać i pukać do jej drzwi, zanim się odezwała. Ale z drugiej strony,
panie Fitzwilliam, istnieje powiedzenie, że nikt nie jest tak głuchy jak ten, który nie
chce słyszeć!
- To prawda - przyznał Luke. - No dobrze, panno Waynflete, doszliśmy do kwestii
motywu. Zacznijmy od najbardziej oczywistego: czy sądzi pani, że coś łączyło
Ellsworthy'ego z tą dziewczyną? - I dodał pospiesznie: - Chodzi mi tylko o pani
zdanie. Wyłącznie o pani opinię.
- Skoro pyta pan o moją opinię, odpowiadam twierdząco.
Luke kiwnął głową.
- Czy pani zdaniem Amy mogła posunąć się do szantażu?
- Jeśli ponownie mam wyrazić swoją opinię, to powiem, że to całkiem możliwe.
- Może przypadkiem wie pani, czy Amy tuż przed śmiercią miała większą sumę
pieniędzy?
Panna Waynflete zastanawiała się przez chwilę.
- Nie sądzę. Gdyby zgromadziła jakąś większą sumę, zapewne bym o tym wiedziała.
- A czy w ostatnim okresie życia nie była nadmiernie rozrzutna?
- Chyba nie.
- To przemawia przeciwko koncepcji szantażu. Ofiara szantażu zazwyczaj
przynajmniej raz płaci okup, zanim posunie się do ostateczności. Ale istnieje inna
teoria. Dziewczyna mogła coś wiedzieć.
- Co takiego?
- Mogła mieć jakieś informacje, zagrażające reputacji któregoś z mieszkańców
Wychwood. Rozważmy pewien czysto hipotetyczny przypadek. Amy pracowała w
wielu tutejszych domach. Przypuśćmy, że odkryła coś, co mogło zniszczyć karierę
zawodową komuś takiemu jak na przykład... pan Abbot.
- Pan Abbot?
- Albo może zauważyła jakieś zaniedbanie ze strony doktora Thomasa - dodał Luke
pospiesznie.
- Ale przecież... - zaczęła panna Waynflete i nagle przerwała.
- Wspominała pani, że kiedy pani Horton umarła, Amy Gibbs pracowała tam jako
pokojówka - powiedział Luke.
- Czy mógłby pan mi wyjaśnić, panie Fitzwilliam, dlaczego miesza pan do tej sprawy
Hortonów? - spytała panna Waynflete po chwili milczenia. - Pani Horton zmarła
ponad rok temu.
- Zgadza się, a Amy w tym czasie tam pracowała.
- Rozumiem. Ale co Hortonowie mają z tym wspólnego?
- Nie wiem. Po prostu głośno się zastanawiam. Przyczyną zgonu pani Horton był
ostry nieżyt żołądka, prawda?
- Tak.
- Czy jej śmierć była dużym zaskoczeniem?
- Dla mnie tak - odparła powoli panna Waynflete. - Jej stan znacznie się poprawił i
wyglądało na to, że jest na najlepszej drodze do całkowitego wyzdrowienia. Potem
nastąpił nagły nawrót choroby i umarła.
- Czy doktor Thomas był zaskoczony tym faktem?
- Nie wiem. Chyba tak.
- A jak zareagowały na to pielęgniarki?
- Z własnego doświadczenia wiem - powiedziała panna Waynflete - że pielęgniarek
nigdy nie dziwi pogorszenie stanu pacjenta! Dziwi je jedynie jego powrót do zdrowia.
- Ale panią jej śmierć zaskoczyła?
- Tak. Odwiedziłam ją zaledwie dzień wcześniej. Wyglądała znacznie lepiej. Wesoło
gawędziła i wydawała się pełna otuchy.
- Co sądziła o swojej chorobie?
- Skarżyła się, że pielęgniarki ją trują. Odprawiła jedną, ale jej zdaniem te dwie, które
zostały, nie były lepsze!
- Przypuszczam, że pani nie przywiązywała do jej słów większej wagi?
- Nie, myślałam, że wynika to z choroby. Pani Horton była bardzo podejrzliwą kobietą
i... może to zabrzmi niezbyt życzliwie... zawsze chciała być ośrodkiem
zainteresowania. Uważała, że żaden lekarz nigdy nie potrafi rozpoznać jej
przypadku. Zawsze twierdziła, że cierpi na jakąś skomplikowaną dolegliwość... albo
że ktoś "usiłuje wyprawić ją na tamten świat".
- Nie podejrzewała o to swego męża? - spytał Luke, siląc się na obojętny ton.
- Och, nie, nawet jej to nie przyszło do głowy! - Panna Waynflete wahała się przez
chwilę, a potem spytała cicho: - A pan uważa to za możliwe?
- Znane są przypadki, w których mężowie popełniali takie czyny i uchodziło im to
płazem - powiedział Luke powoli. - Z tego, co słyszałem, wynika, że pani Horton była
kobietą, której chętnie pozbyłby się niejeden mężczyzna! Domyślam się, że major
odziedziczył po niej sporo pieniędzy.
- Owszem.
- Co pani o tym sądzi, panno Waynflete?
- Chodzi panu o moją opinię?
- Tak, tylko o pani opinię.
- Moim zdaniem, major Horton był bardzo przywiązany do swej żony i nigdy by się do
tego nie posunął - powiedziała panna Waynflete spokojnie.
Luke zerknął na nią i dostrzegł w jej łagodnych bursztynowych oczach wyraz
stanowczości.
- No cóż - powiedział. - Chyba ma pani rację. Gdyby było inaczej,
najprawdopodobniej wiedziałaby pani o tym.
Panna Waynflete zdobyła się na uśmiech.
- Nie sądzi pan, że my, kobiety, jesteśmy bardzo spostrzegawcze?
- Niezwykle. Czy myśli pani, że panna Pinkerton podzieliłaby pani zdanie?
- Chyba nigdy nie słyszałam, by Lavinia wygłaszała jakieś opinie.
- Co sądziła o Amy Gibbs?
Panna Waynflete lekko zmarszczyła czoło, jakby nad czymś głęboko się
zastanawiając.
- Trudno powiedzieć. Lavinia miała bardzo osobliwą koncepcję.
- Jaką?
- Uważała, że w Wychwood dzieje się coś dziwnego.
- Czy podejrzewała na przykład, że ktoś wypchnął Tommy'ego Pierce'a z okna?
Panna Waynflete spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Skąd pan to wie, panie Fitzwilliam?
- Od niej. Nie ujęła tego tak dokładnie, ale nakreśliła mi ogólny obraz sytuacji.
Panna Waynflete wychyliła się do przodu, a jej twarz poróżowiała z podniecenia.
- Kiedy to było, panie Fitzwilliam?
- W dniu jej śmierci - odparł Luke spokojnie. - Jechaliśmy razem do Londynu.
- Co właściwie panu powiedziała?
- Że w Wychwood umarło zbyt wiele osób. Wymieniła Amy Gibbs, Tommy'ego
Pierce'a i Cartera. Wspomniała też, że następną ofiarą będzie doktor Humbleby.
Panna Waynflete powoli pokiwała głową.
- Czy powiedziała panu, kto ponosi za to odpowiedzialność?
- Jakiś mężczyzna z dziwnym błyskiem w oczach - wyjaśnił Luke posępnie. - Według
niej, takiego spojrzenia nie można zapomnieć. Dostrzegła ten błysk, kiedy rozmawiał
z doktorem Humblebym. Dlatego właśnie uważała, że to doktor będzie następną jego
ofiarą.
- I był - wyszeptała panna Waynflete. - Mój Boże. Mój Boże. Opadła na oparcie
fotela. W jej oczach malował się smutek.
- Kim jest ten mężczyzna? - spytał Luke. - Panno Waynflete, pani to wie, pani musi
wiedzieć!
- Nie. Nie powiedziała mi.
- Ale może się pani domyślać - nalegał Luke. - Z pewnością pani wie, kogo
podejrzewała.
Panna Waynflete niechętnie przytaknęła.
- Więc proszę mi powiedzieć.
- Nigdy w życiu! - zaprotestowała, energicznie potrząsając głową. - Żąda pan ode
mnie rzeczy wielce niestosownej! Prosi pan, żebym odgadła, kogo mogła... niech pan
zauważy - mogła... mieć na myśli moja nieżyjąca przyjaciółka. Nie wolno mi na tej
podstawie nikogo oskarżać!
- Nie chodzi o oskarżenie, tylko o przypuszczenie.
Ale panna Waynflete okazała się nieoczekiwanie stanowcza.
- Nie mam nic do powiedzenia... - oznajmiła. - Lavinia nic mi nie mówiła.
Przypuszczam, że coś podejrzewała, ale przecież mogę się mylić. Wprowadziłabym
pana w błąd, z czego mogłyby wyniknąć poważne konsekwencje. Postąpiłabym
bardzo nikczemnie i nieodpowiedzialnie, wymieniając jakieś nazwisko. Przecież
mogę się mylić! Zresztą, najprawdopodobniej tak właśnie jest!
Zacisnęła mocno usta i spojrzała na Luke'a z nieugiętą determinacją.
Luke potrafił pogodzić się z porażką.
Zdawał sobie sprawę, że nie pokona oporów panny Waynflete, mających swe źródło
w jej bezkompromisowej uczciwości.
Pogodziwszy się więc z niepowodzeniem, wstał, by się pożegnać. Zamierzał
powrócić jeszcze do tego tematu, ale nie chciał jej o tym uprzedzać.
- Powinna pani postępować zgodnie ze swym sumieniem - powiedział. - Dziękuję za
pomoc.
Kiedy panna Waynflete odprowadzała go do drzwi, wydawała się nieco mniej pewna
siebie.
- Chyba nie sądzi pan, że... - zaczęła, ale potem zmieniła zdanie.
- Gdybym mogła panu jeszcze w czymś pomóc, proszę dać mi znać.
- Dobrze. Nie powtórzy pani treści naszej rozmowy, prawda?
- Oczywiście, że nie. Nikomu nie pisnę ani słowa. Luke miał nadzieję, że mówi
prawdę.
- Proszę pozdrowić ode mnie Bridget - dodała panna Waynflete.
- To bardzo ładna dziewczyna, prawda? I inteligentna. Mam nadzieję, że będzie
szczęśliwa. - Mam na myśli jej małżeństwo z lordem Whitfieldem. Między nimi jest
taka duża różnica wieku.
- Tak, to prawda.
Panna Waynflete westchnęła.
- Czy wie pan, że kiedyś byłam z nim zaręczona? - spytała niespodziewanie.
Luke popatrzył na nią ze zdziwieniem. Panna Waynflete pokiwała głową i
uśmiechnęła się ponuro.
- Dawno temu. Był niezwykle obiecującym chłopcem. Pomogłam mu zdobyć
wykształcenie. Byłam bardzo dumna z jego postępów. Podziwiałam upór, z którym
dążył do sukcesu. - Znowu westchnęła. - Oczywiście, moja rodzina była
zbulwersowana. W tamtych czasach podziały klasowe były bardzo wyraźne. -
Zawahała się, a później dodała: - Śledziłam jego karierę z wielkim zainteresowaniem.
Uważam, że moja rodzina nie miała racji.
Uśmiechnęła się, a potem skinęła Luke'owi głową na pożegnanie i weszła do domu.
Luke próbował zebrać myśli. Uważał dotąd pannę Waynflete za zdecydowanie
"starą" kobietę. Teraz zdał sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie ma jeszcze
sześćdziesięciu lat. Lord Whitfield musiał mieć dobrze po pięćdziesiątce. Mogła więc
być od niego starsza najwyżej o rok lub dwa.
A teraz lord zamierzał ożenić się z Bridget. Dwudziestoośmioletnią Bridget. Z Bridget,
która jest młoda i pełna życia...
- Och, niech to diabli wezmą! - zaklął pod nosem. - Nie wolno mi o tym myśleć.
Praca. Muszę się zabrać do roboty.
XIV
MEDYTACJE LUKE'A
Ciotka Amy Gibbs, pani Church, była zdecydowanie niesympatyczna. Jej spiczasty
nos, rozbiegane oczy i przesadna gadatliwość napawały Luke'a wstrętem.
Zachowywał się wobec niej dość obcesowo, co dało w efekcie nadspodziewanie
pomyślne rezultaty.
- Ma pani - zaczął - odpowiadać na moje pytania najlepiej, jak pani potrafi. Jeśli
cokolwiek pani zatai lub zafałszuje, konsekwencje mogą okazać się dla pani
nadzwyczaj poważne.
- Dobrze, sir. Rozumiem. Proszę mi wierzyć, że najchętniej powiem panu wszystko,
co wiem. Nigdy nie miałam do czynienia z policją...
- I nie chciałaby pani tego, prawda? - dokończył Luke. - No cóż, jeśli postąpi pani tak,
jak powiedziałem, na pewno do tego nie dojdzie. Chcę się dowiedzieć wszystkiego o
pani zmarłej siostrzenicy: jakich miała przyjaciół, ile pieniędzy, czy mówiła coś, co
pani wydało się niezwykłe. Zaczniemy od jej znajomych. Kim byli?
Pani Church łypnęła na niego przebiegle.
- Chodzi panu o mężczyzn, sir?
- Czy miała jakieś przyjaciółki?
- No cóż, chyba nie. Nie ma o czym mówić, sir. Oczywiście, pracowała z jakimiś
dziewczynami, ale nie utrzymywała z nimi bliższych kontaktów. Rozumie pan...
- Wolała mężczyzn. Proszę mówić dalej. Niech mi pani o nich opowie.
- Spotykała się z Jimem Harveyem, mechanikiem z warsztatu samochodowego, sir.
To miły, ustatkowany chłopak. Często jej powtarzałam, że nie mogła lepiej trafić.
- A inni? - przerwał jej Luke. Znów spojrzała na niego przebiegle.
- Pewnie chodzi panu o tego dżentelmena, który prowadzi sklep z osobliwościami?
Szczerze panu powiem, że to mi się nie podobało! Jestem uczciwą kobietą i nie
pochwalam flirtów! Ale z tymi dzisiejszymi dziewczętami nie warto nawet gadać.
Chodzą własnymi ścieżkami. A potem często tego żałują.
- Czy Amy żałowała? - spytał krótko Luke.
- Nie, sir, nie sądzę.
- W dniu swojej śmierci poszła po poradę do doktora Thomasa. Czy to przypadkiem
nie było tego powodem?
- Nie, sir, jestem tego prawie pewna. Och! Przysięgam! Amy poczuła się niedobrze,
ale miała po prostu dokuczliwy kaszel i katar. Jestem pewna, że to nie było to, co
pan sugeruje, sir.
- Wierzę pani na słowo. Jak daleko zaszły sprawy między nią a panem Ellsworthym?
Pani Church zerknęła na niego z ukosa.
- Nie jestem w stanie powiedzieć tego dokładnie, sir. Amy nigdy mi się nie zwierzała.
- Ale zaszły dość daleko? - spytał Luke szorstko.
- Ten dżentelmen nie cieszy się tu dobrą opinią, sir - oznajmiła pani Church słodkim
głosem. - Takie tam sprawy. Ci jego przyjaciele, którzy przyjeżdżają tu z Londynu, i
wiele dziwnych wydarzeń. Chodzą na Łąkę Czarownic w samym środku nocy.
- Czy Amy brała w tym udział?
- Poszła chyba tylko jeden raz, sir. Nie wróciła na noc do domu, a jego lordowska
mość, u którego wtedy pracowała, dowiedział się o tym i ostro zwrócił jej uwagę. Ona
nie pozostała mu dłużna, więc wypowiedział jej posadę, czego zresztą należało się
spodziewać.
- Czy opowiadała pani o tym, co dzieje się w miejscach, w których pracuje?
Pani Church potrząsnęła głową.
- Niewiele, sir. Bardziej interesowała się własnymi sprawami.
- Przez jakiś czas była u państwa Hortonów, prawda?
- Prawie przez rok, sir.
- Dlaczego od nich odeszła?
- Po prostu dla pieniędzy. Zwolniło się miejsce w rezydencji lorda Whitfielda, a
zarobki były tam wyższe.
Luke pokiwał głową.
- Czy pracowała u Hortonów wtedy, gdy umarła pani Horton? - spytał.
- Owszem, sir. Okropnie narzekała, że w domu są dwie pielęgniarki, przez które ma
mnóstwo dodatkowej pracy... musi nosić tace i tak dalej.
- Nigdy nie pracowała u pana Abbota, tego prawnika?
- Nie, sir. Pan Abbot ma na swoje usługi lokaja i żonę. Kiedyś Amy poszła do jego
biura, ale nie wiem po co.
Luke zachował w pamięci ten drobny szczegół uważając, że może on okazać się
istotny. Uznał, że pani Church najwyraźniej nie wie już nic więcej o tej sprawie, więc
zmienił temat.
- Czy przyjaźniła się z jakimiś innymi dżentelmenami z miasteczka?
- Z nikim, o kim warto by wspominać.
- Proszę posłuchać, pani Church. Niech pani nie zapomina, że chcę znać całą
prawdę.
- To nie był żaden dżentelmen, sir, daleko mu do tego. Poniżała się i wygarnęłam jej
to prosto w oczy.
- Czy może pani wyrażać się jaśniej, pani Church?
- Słyszał pan o barze Siedem Gwiazd, sir? To marna gospoda, a jej właściciel, Harry
Carter, ten wulgarny prostak, był prawie przez cały czas podpity.
- Amy była jego przyjaciółką?
- Raz czy dwa poszła z nim na spacer. Nie sądzę, żeby łączyło ich coś więcej.
Naprawdę, sir.
Luke w zadumie pokiwał głową, a potem ponownie zmienił temat.
- Czy znała pani Tommy'ego Pierce'a?
- Co? Syna pani Pierce? Oczywiście. Stale psocił.
- Często widywał Amy?
- Och, nie, sir. Gdyby chciał wypróbować na niej jakąś swoją sztuczkę, zaraz dałaby
mu po nosie.
- Czy była zadowolona z pracy u panny Waynflete?
- Trochę się tam nudziła, sir, a pensja nie była wysoka. Ale po tym, jak ją odprawiono
z Ashe Manor, trudno było znaleźć jakieś dobre miejsce.
- Przecież chyba mogła stąd wyjechać, prawda?
- Do Londynu?
- Albo jakiejś innej części kraju. Pani Church potrząsnęła głową.
- Amy nie chciała opuszczać Wychwood... - powiedziała, cedząc słowa - nie w tych
okolicznościach.
- Jakie okoliczności ma pani na myśli?
- Chodziło o Jima i tego dżentelmena ze sklepu z antykami.
Luke pokiwał głową z zadumą.
- Panna Waynflete jest bardzo miłą kobietą - ciągnęła pani Church - ale przywiązuje
za dużą wagę do swoich sreber i mosiądzu. Wymaga, żeby wszystko było
odkurzone, a materace odwrócone. Amy nie zniosłaby tego zawracania głowy, gdyby
nie zabawiała się dobrze w inny sposób.
- Mogę to sobie wyobrazić - powiedział Luke zimno.
Doszedł do wniosku, że nie ma już więcej pytań. Był przekonany, że wyciągnął z pani
Church wszystko, co wiedziała. Postanowił przypuścić ostatni atak.
- Chyba domyśla się pani, jaki jest powód tych wszystkich pytań. Okoliczności
śmierci Amy wydają się dość tajemnicze. Nie jesteśmy całkiem pewni, czy był to
nieszczęśliwy wypadek. A w takim razie zdaje sobie pani sprawę, co to musiało być.
- Morderstwo! - zawołała pani Church z nagłym podnieceniem.
- No właśnie. Przypuśćmy, że pani siostrzenica została zamordowana. Kto, pani
zdaniem, może być odpowiedzialny za jej śmierć?
Pani Church wytarła ręce w fartuch.
- Czy osoba, która naprowadzi policję na właściwy trop, dostanie jakąś nagrodę? -
spytała dociekliwie.
- To możliwe - odparł Luke.
- Nie chciałabym mówić niczego z całą pewnością - powiedziała pani Church,
oblizując się na myśl o pieniądzach - ale ten dżentelmen ze sklepu z antykami
wygląda podejrzanie. Chyba pamięta pan sprawę Castora, sir... jak odkryli kawałki
ciała tej biedaczki poprzybijane do ścian w jego nadmorskim domku, a potem znaleźli
zwłoki pięciu czy sześciu innych dziewcząt, które zabił w taki sam sposób. Może ten
pan Ellsworthy jest człowiekiem tego rodzaju?
- Taka jest pani sugestia?
- No cóż, mogło tak być, sir, prawda?
Luke przyznał jej rację, a potem spytał:
- Czy Ellsworthy wyjeżdżał z miasteczka po południu w dniu derbów? To niezwykle
istotny szczegół.
Pani Church wytrzeszczyła oczy.
- W dniu wyścigów derby?
- Tak. W środę, przed dwoma tygodniami. Potrząsnęła głową.
- Tego nie wiem. Zazwyczaj w środy bywa poza domem. Przeważnie jeździ do
Londynu. W środy sklepy zamyka się w południe.
- Aha - mruknął Luke. - W południe.
Pożegnał się z panią Church, ignorując jej aluzje na temat pieniężnej rekompensaty
za stracony przez nią cenny czas. Czuł do niej głęboką niechęć. Choć rozmowa z nią
w zasadzie niczego nie wyjaśniła do końca, dostarczyła mu kilku drobnych, lecz
sugestywnych szczegółów.
Zaczął dokładnie przetrząsać w myślach wszystko, czego się już dowiedział.
Sprawa nadal sprowadzała się do tych czterech osób. Thomas, Abbot, Horton i
Ellsworthy. Stanowisko panny Waynflete zdawało się to potwierdzać.
Nie chciała ujawnić nazwiska domniemanego mordercy. To z pewnością oznaczało,
musiało oznaczać, że tą osobą był ktoś cieszący się w Wychwood poważaniem, ktoś,
komu przypadkowa insynuacja mogłaby zdecydowanie zaszkodzić. Tłumaczyło to
również determinację, z jaką panna Pinkerton postanowiła przekazać swoje
podejrzenia Scotland Yardowi. Lokalna policja wyśmiałaby jej domysły.
Nie chodziło o rzeźnika, piekarza czy wytwórcę lichtarzy. Nie chodziło również o
zwykłego mechanika samochodowego. Tą osobą był ktoś, kto wydawał się niezdolny
do morderstwa, więc oskarżenie go byłoby niezwykle poważną sprawą.
Luke miał czterech potencjalnych kandydatów. Musiał jeszcze raz rozważyć poszlaki
przeciw każdemu z nich i wyciągnąć wnioski.
Zastanawiały go opory panny Waynflete. Wydawała mu się osobą sumienną i
skrupulatną. Sądziła, że wie, kogo podejrzewała panna Pinkerton, ale podkreśliła z
naciskiem, że są to tylko jej domysły i że może się mylić.
Kogo panna Waynflete miała na myśli?
Bała się, że jej oskarżenie mogłoby skrzywdzić niewinnego człowieka. Zatem
obiektem jej podejrzeń musiał być mężczyzna na wysokim stanowisku, cieszący się
sympatią i szacunkiem mieszkańców miasteczka.
Luke doszedł do wniosku, że to automatycznie wyklucza Ellsworthy'ego. Na dobrą
sprawę był w Wychwood człowiekiem obcym i miał złą opinię. Luke sądził, że gdyby
panna Waynflete podejrzewała Ellsworthy'ego, bez wahania wymieniłaby jego
nazwisko.
Zatem, rozpatrując sprawę z punktu widzenia panny Waynflete, należy wykreślić
Ellsworthy'ego z listy podejrzanych.
Luke zabrał się do pozostałych. Uważał, że może również wyeliminować majora
Hortona. Panna Waynflete stanowczo odrzuciła sugestię, że Horton mógł otruć swoją
żonę. Gdyby podejrzewała go o dalsze zbrodnie, chyba nie byłaby tak bardzo
przekonana o jego niewinności w sprawie śmierci pani Horton.
Pozostali więc doktor Thomas oraz pan Abbot. Obaj spełniali niezbędne wymagania.
Mieli wysoką pozycję zawodową i nigdy nie dali powodu do plotek. Cieszyli się
ogólną sympatią i byli znani ze swej uczciwości oraz rzetelności.
Luke zaczął rozważać tę sprawę z innego punktu widzenia. Zastanawiał się, czy on
sam wykluczyłby Ellsworthy'ego i Hortona. Natychmiast przecząco pokręcił głową. To
nie było takie proste. Panna Pinkerton dobrze wiedziała, kim jest ten człowiek.
Dowiodła tego, po pierwsze - jej śmierć, a po drugie - śmierć doktora Humbleby. Ale
nie zdradziła jego nazwiska pannie Waynflete. Zatem, choć panna Waynflete
przypuszcza, że wie, kto to jest, może się mylić. Często jesteśmy przekonani, że
wiemy, co myślą inni ludzie, ale niekiedy okazuje się, że po prostu nie mieliśmy racji i
popełniliśmy potworny błąd!
W dalszym ciągu miał więc czterech kandydatów. Panna Pinkerton nie żyła, więc nie
mogła już mu pomóc. Musiał sam ocenić poszlaki i rozważyć wszystkie możliwości.
Zaczął od Ellsworthy'ego, ponieważ na pierwszy rzut oka właśnie on wydawał się
najbardziej odpowiednim kandydatem. Był niezbyt zrównoważony psychicznie i mógł
mieć spaczoną osobowość psychopatycznego zabójcy.
Zabierzmy się do tego w ten sposób - powiedział Luke do siebie. Potraktujmy
każdego z nich po kolei jako podejrzanego. Na przykład Ellsworthy. Załóżmy, że jest
mordercą! Na razie przyjmijmy, że wiem to z całą pewnością. Teraz rozważmy ofiary
w porządku chronologicznym. Po pierwsze, pani Horton. Trudno powiedzieć, jaki
motyw mógł go skłonić do wyprawienia jej na tamten świat. Ale miał sposobność.
Horton wspominał, że jego żona zażywała jakąś miksturę, którą dostała od
Ellsworthy'ego. W ten sposób mógł przemycić na przykład arszenik. Pytanie brzmi:
po co?
Z kolei Amy Gibbs. Dlaczego Ellsworthy zamordował Amy Gibbs? Powód jest
oczywisty - była niewygodna! Może groziła mu procesem o niedotrzymanie obietnicy
małżeństwa? Albo uczestniczyła w orgii o północy? Czy odgrażała się, że o tym
rozpowie? Lord Whitfieid ma w Wychwood spore wpływy, a zdaniem Bridget jest
człowiekiem o nieugiętych zasadach moralnych. Mógł wystąpić przeciwko
Ellsworthy'emu, gdyby ten dopuścił się jakichś nieprzyzwoitych wybryków. A więc...
żegnaj Amy. Ale sadystyczny morderca wybrałby chyba inną metodę.
Kto następny... Carter? Dlaczego Carter? Mało prawdopodobne, żeby wiedział o
nocnych orgiach. Chyba że powiedziała mu Amy? Czy jego ładna córka była w to
zamieszana? Czy Ellsworthy zaczął się do niej zalecać? Muszę się przyjrzeć Lucy
Carter. Może jej ojciec po prostu obraził Ellsworthy'ego, a on, jako człowiek
zniewieściały i nadpobudliwy, poczuł się urażony. Jeśli popełnił już jedną czy dwie
zbrodnie, mógł stać się na tyle nieczuły, by zaplanować morderstwo z bardzo
błahego powodu.
Tommy Pierce. Dlaczego Ellsworthy zabił Tommy'ego Pierce'a? To proste. Tommy
brał udział w jakimś nocnym obrządku. Zagroził, że o tym rozpowie. Może się
wygadał. Trzeba było zamknąć mu usta.
Doktor Humbleby. Dlaczego Ellsworthy zamordował doktora Humbleby'ego? To
najłatwiejsze pytanie ze wszystkich! Humbleby, będąc lekarzem, zauważył, że
Ellsworthy jest niezbyt zrównoważony psychicznie. Najprawdopodobniej zamierzał
przedsięwziąć w tej sprawie jakieś kroki. Więc jego los został przesądzony. Istnieje
jednak pewien szkopuł. W jaki sposób Ellsworthy mógł doprowadzić do tego, że
Humbleby umarł na zakażenie krwi? A może przyczyną jego śmierci było coś
innego? Czy zainfekowany palec to zbieg okoliczności?
W końcu panna Pinkerton. W środę sklep został zamknięty w południe. Tego dnia
Ellsworthy mógł pojechać do Londynu. Ciekaw jestem, czy ma samochód. Nie
widziałem go za kierownicą, ale to niczego nie dowodzi. Zdawał sobie sprawę, że
panna Pinkerton go podejrzewa, więc postanowił udaremnić jej złożenie zeznań w
Scotland Yardzie. Poza tym może jest już tam notowany.
Oto poszlaki świadczące przeciwko Ellsworthy'emu! A co przemawia na jego
korzyść? No cóż, po pierwsze, z pewnością nie jest on człowiekiem, którego - według
odczucia panny Wanflete - podejrzewała panna Pinkerton. Po drugie, kiedy o tym
mówiła, w mojej wyobraźni powstał niewyraźny obraz mężczyzny, ale zupełnie nie
pasował on do Ellsworthy'ego. Na podstawie jej słów odniosłem wrażenie, że jest to
człowiek zupełnie normalny, którego nikt nie mógłby nawet podejrzewać. A
Ellsworthy należy do ludzi, budzących podejrzenia. Nie, do mojego wizerunku
bardziej pasuje człowiek taki jak... doktor Thomas.
No właśnie, Thomas. Co z Thomasem? Po rozmowie z nim wykreśliłem go z listy
podejrzanych. To miły, skromny człowiek. Ale rzecz w tym, że ten morderca - o ile
całe moje rozumowanie nie jest błędne - jest właśnie człowiekiem miłym i skromnym.
Ostatnią osobą, którą można by podejrzewać o popełnienie zbrodni! A tak właśnie
jest w przypadku Thomasa.
Raz jeszcze wszystko rozważmy. Dlaczego doktor Thomas zamordował Amy Gibbs?
W istocie wydaje się to wielce nieprawdopodobne! Ale właśnie tego dnia Amy poszła
do niego, a on dał jej tę buteleczkę syropu na kaszel. Przypuśćmy, że zawierała ona
kwas szczawiowy. To byłoby bardzo proste i pomysłowe posunięcie! Ciekaw jestem,
którego z nich wezwano, kiedy stwierdzono, że Amy została otruta - doktora
Humbleby'ego czy Thomasa? Jeśli Thomasa, to mógł on przynieść ze sobą jakąś
starą buteleczkę z farbą do kapeluszy, postawić ją niepostrzeżenie na stoliku, a
potem bezczelnie zabrać obie buteleczki do analizy! Coś w tym stylu. Trzeba było
tylko zachować zimną krew!
Tommy Pierce? Nie widzę motywu. Motyw - na tym właśnie polega kłopot z doktorem
Thomasem. Nie przychodzi mi na myśl żaden, nawet żaden szaleńczy motyw!
Podobnie w przypadku Cartera. Dlaczego doktor Thomas chciałby pozbyć się
Cartera? Można tylko zakładać, że Amy, Tommy i oberżysta wiedzieli o doktorze
Thoma- sie coś, co niebezpiecznie było wiedzieć. Ach! Przyjmijmy, że wiązało się to
ze śmiercią pani Horton. Doktor Thomas był jej lekarzem. Jej stan nagle się
pogorszył i umarła. Z łatwością mógł to zaaranżować. Należy pamiętać, że Amy
Gibbs pracowała tam w tym czasie. Mogła coś zobaczyć albo usłyszeć. To
tłumaczyłoby jej śmierć. Tommy Pierce - jak wiadomo z miarodajnego źródła - był
wyjątkowo wścibskim chłopcem. Mógł się czegoś dowiedzieć. A co z Carterem? Amy
Gibbs mogła go w coś wtajemniczyć. On wygadał się po pijanemu, więc Thomas
postanowił jego również uciszyć. Oczywiście, to tylko czyste domysły. Ale co innego
można zrobić?
Kolej na doktora Humbleby'ego. Ach! Nareszcie mamy do czynienia z morderstwem,
które z łatwością można uzasadnić. Wystarczający motyw i doskonała sposobność!
Nikt poza doktorem Thomasem nie byłby w stanie wywołać u doktora Humbleby'ego
zakażenia krwi! Mógł infekować skaleczone miejsce za każdym razem, kiedy
zmieniał mu opatrunek! Żałuję, że nie można powiązać go w równie łatwy sposób z
pozostałymi ofiarami.
Panna Pinkerton? Jej przypadek jest trudniejszy, ale istnieje jeden niezbity fakt.
Przez większą część dnia doktor Thomas przebywał poza Wychwood. Utrzymuje, że
odbierał poród. Możliwe. Ale prawdą jest, że wyjechał z Wychwood samochodem.
Czy coś pominąłem? Tak, jest jeszcze jedna sprawa. Uśmiech, jakim mnie obdarzył,
kiedy przed paroma dniami wychodziłem z jego domu. Był to pełen wyższości,
pobłażliwy uśmiech człowieka, który właśnie wyprowadził mnie w pole i zdaje sobie z
tego sprawę.
Luke westchnął, a potem potrząsnął głową i powrócił do swych rozważań.
Abbot? To także odpowiedni kandydat. Normalny, dobrze sytuowany i szanowany,
po prostu ostatni człowiek, którego i tak dalej, i tak dalej. Jest również próżny i pewny
siebie. Mordercy zazwyczaj tacy właśnie są! Cechuje ich arogancja i zarozumialstwo!
Zawsze uważają, że uda im się uniknąć kary. Amy Gibbs poszła kiedyś do jego
kancelarii. Po co? Dlaczego chciała się z nim widzieć? Żeby zasięgnąć porady
prawnej? Dlaczego? A może chodziło o sprawę osobistą? Należy pamiętać o "liście
od jakiejś pani", który zauważył Tommy. Czy nadawczynią była Amy Gibbs? Czy też
jego autorką była pani Horton, a Amy Gibbs go przechwyciła? Jaka inna kobieta
mogła napisać do pana Abbota o sprawach na tyle osobistych, że stracił on
panowanie nad sobą, kiedy Tommy przypadkiem zobaczył ten list? Co jeszcze
należy rozważyć w związku z Amy Gibbs? Farba do kapeluszy? Tak, jest w
staroświeckim stylu. Kiedy w grę wchodzą kobiety, mężczyźni pokroju Abbota
zachowują się zwykle dość staroświecko. Grają rolę podstarzałych donżuanów!
Tommy Pierce? To jasne, że zginął z powodu tego listu. Ale to znaczy również, że
ten list musiał być niezwykle obciążający! Carter? Abbot zalecał się do córki Cartera i
nie chciał dopuścić do skandalu. A podły, głupkowaty łotr Carter miał czelność mu
grozić! Jemu, któremu uszły już bezkarnie dwa przebiegłe morderstwa! A więc,
trzeba wykończyć pana Cartera! Ciemna noc i mocne pchnięcie. Ta zbrodnia wydaje
się aż nazbyt prosta.
Czy poznałem mentalność Abbota? Chyba tak. Ta staruszka mówiąc o nim miała
nieprzyjemny błysk w oczach. Mogła go o niejedno podejrzewać... Poza tym
sprzeczka z doktorem Humblebym. Humbleby ośmielił się przeciwstawić Abbotowi,
inteligentnemu radcy prawnemu i mordercy. Stary osioł... nie miał najmniejszego
pojęcia, co go czeka! "Zasługuje na śmierć! Odważył się potraktować mnie w sposób
obcesowy!"
A potem... co było potem? Odwrócił się i napotkał wzrok Lavinii Pinkerton. Jego
niepewne spojrzenie dowodziło poczucia winy. On, który szczycił się
nieposzlakowaną uczciwością, najwyraźniej wzbudził jej podejrzania. Panna
Pinkerton odkryła jego tajemnicę... Wiedziała, co zrobił... Tak, ale nie miała
dowodów. Przypuśćmy jednak, że zamierzała je zdobyć... Przypuśćmy, że zaczęła
mówić... Przypuśćmy, że... Abbot jest dość przenikliwym znawcą ludzkich
charakterów. Domyślił się, jaki będzie jej następny ruch. Jeśli pojedzie do Scotland
Yardu i zrelacjonuje im swoją wersję wydarzeń, mogą jej uwierzyć i wszcząć
dochodzenie. Trzeba się więc zdecydować na desperacki krok. Czy Abbot ma
własny samochód, czy też wynajął jakiś pojazd w Londynie? W każdym razie nie było
go w Wychwood w dniu derbów...
Luke znowu się zawahał. Tak bardzo zagłębił się w szczegóły tej sprawy, że trudno
mu było przejść do rozważań na temat kolejnego podejrzanego. Musiał odczekać
chwilę, by móc wyobrazić sobie majora Hortona w roli potencjalnego mordercy.
Zacznijmy od tego, że Horton zamordował swoją żonę! Miał wystarczający powód i
sporo zyskał na jej śmierci. Żeby osiągnąć cel, musiał udawać niezwykle oddanego
męża. Udaje go nadal. Ale czy czasami trochę nie przesadza?
No dobrze, jedno morderstwo załatwione. Kto następny? Amy Gibbs. Tak, to całkiem
wiarygodne. Amy tam pracowała. Mogła coś zauważyć. Mogła widzieć, jak major
podaje żonie kubek wzmacniającego bulionu albo kleik, a dopiero później zdać sobie
sprawę ze znaczenia tego faktu. Farba do kapeluszy mogła przyjść majorowi do
głowy w sposób zupełnie naturalny, ponieważ jest stuprocentowym mężczyzną, który
nie zna się na damskich kaprysach.
Przypadek Amy Gibbs wyjaśniony.
Pijany Carter? Takie same motywy jak poprzednio. Amy coś mu powiedziała. Kolejne
łatwe morderstwo.
Tommy Pierce. Trzeba wziąć pod uwagę jego wścibską naturę. Czyżby ten list w
kancelarii Abbota napisała pani Horton, skarżąc się, że mąż próbuje ją otruć? To
szalony pomysł, ale przecież mogło tak być. Tak czy owak, major zdawał sobie
sprawę z zagrożenia, jakie stwarza Tommy, więc chłopiec podzielił los Amy i Cartera.
Wszystko proste i jasne. Czy łatwo jest zabić człowieka? Mój Boże, bardzo łatwo.
Teraz doszliśmy do sprawy trudniejszej. Humbleby! Motyw? Bardzo niejasny.
Początkowo to on leczył panią Horton. Czyżby odkrył przyczynę choroby, a Horton
przekonał swoją żonę, że należy zmienić go na młodszego, mniej podejrzliwego
lekarza? A jeśli tak, to co sprawiło, że Humbleby był niebezpieczny po upływie tak
długiego czasu? To trudne pytanie. Niełatwo też powiązać z Hortonem przyczynę
jego zgonu... Zakażenie krwi...
Panna Pinkerton? Całkiem prawdopodobne. Horton ma samochód, który widziałem
na własne oczy. Tego dnia nie było go w Wychwood... podobno pojechał na derby.
Owszem, to możliwe. Czy Horton jest wyrachowanym mordercą? Chciałbym to
wiedzieć...
Luke spojrzał przed siebie i w zamyśleniu zmarszczył brwi.
To jeden z nich... Nie sądzę, by zrobił to Ellsworthy, ale tego nie wykluczam! On jest
najlepszym kandydatem! Thomas nie wchodziłby w rachubę, gdyby nie przyczyna
zgonu doktora Humbleby. To zakażenie krwi wyraźnie wskazuje na mordercę,
znającego się na medycynie! Może Abbot? Poszlaki przeciwko niemu nie są
przekonujące, ale jestem w stanie wyobrazić go sobie w tej roli... Tak, pasuje do niej
bardziej niż inni. A może Horton? Latami tyranizowany przez swoją żonę, cierpiał na
kompleks niższości... tak, to możliwe! Ale panna Waynflete tak nie uważa, a jest
osobą rozsądną i dobrze zna zarówno to miasteczko, jak i jego mieszkańców...
Kogo podejrzewa? Abbota czy Thomasa? To musi być któryś z nich... Jeśli przyprę ją
do muru, pytając wprost: "Który z nich jest mordercą?", może uda mi się z niej to
wyciągnąć.
Ale ona może się mylić. Nie ma sposobu sprawdzenia, czy ma rację... tak jak było w
przypadku panny Pinkerton. Potrzebuję dowodów. Gdyby doszło do jeszcze jednego
wypadku... tylko jednego, wiedziałbym...
Urwał z dreszczem przerażenia.
- Mój Boże - wyszeptał. - Przecież domagam się jeszcze jednego morderstwa...
XV
NIESTOSOWNE ZACHOWANIE SZOFERA
Luke, pijąc piwo w barze Siedem Gwiazd, czuł się nieco skrępowany. Każdy jego
nawet najmniejszy ruch śledziło sześć par zamglonych oczu, a gdy tylko wszedł,
ucichły wszelkie rozmowy. Wygłosił kilka ogólnikowych uwag, dotyczących plonów,
pogody czy zakładów piłkarskich, ale na żadną nikt z obecnych nie zareagował.
Pozostało md odgrywanie roli szarmanckiego mężczyzny. Trafnie ocenił, że ładną,
rumianą, ciemnowłosą barmanką jest panna Lucy Carter.
Jego komplementy spotkały się z życzliwym przyjęciem. Panna Carter, chichocząc,
zawołała:
- Niech pan przestanie! Z pewnością pan tak nie myśli! To tylko gadanie! - i dorzuciła
jeszcze kilka tego rodzaju wykrzykników. Ale robiła to najwyraźniej odruchowo.
Widząc, że dalszy pobyt w barze nie przyniesie mu żadnych korzyści, Luke dopił
piwo i wyszedł. Ruszył ścieżką w kierunku miejsca, w którym przez rzekę
przerzucono kładkę. Kiedy stał, patrząc na nią, usłyszał za plecami drżący męski
głos:
- To tu, proszę pana, tu właśnie wpadł Harry.
Luke odwrócił głowę i zobaczył jednego z niedawnych gości baru, który w sposób
wyjątkowo obojętny odniósł się do kwestii plonów, pogody i zakładów piłkarskich.
Teraz najwyraźniej zamierzał wprowadzić Luke'a w szczegóły tego makabrycznego
wypadku.
- Wpadł w muł - wyjaśnił stary wieśniak. - Prosto w błoto i ugrzązł w nim głową w dół.
- To dziwne, że spadł właśnie w tym miejscu - powiedział Luke.
- Był pijany - wyjaśnił stary ze zrozumieniem.
- Tak, ale przecież musiał wielokrotnie tędy przechodzić po pijanemu.
- Prawie co wieczór. Harry zawsze był podpity.
- Może ktoś go popchnął - zasugerował Luke obojętnie.
- Mogło tak być - przyznał wieśniak. - Ale nie mam pojęcia, kto by to zrobił.
- Chyba miał paru wrogów. Podobno kiedy był pijany, zachowywał się ordynarnie,
prawda?
- Aż przyjemnie było słuchać, jak przeklinał! Nie przebierał w słowach. Ale przecież
nikt nie popchnąłby pijanego.
Luke nie oponował. Z pewnością wykorzystanie przewagi nad odurzonym alkoholem
człowiekiem uchodziło za niezwykle niehonorowy postępek. Wieśniak wydawał się
dość zgorszony takim pomysłem.
- No cóż - powiedział Luke wymijająco - to smutna historia.
- Nie dla jego żony - oświadczył nieznajomy. - Myślę, że ona i Lucy nie mają powodu
do smutku.
- Może są ludzie, których jego śmierć ucieszyła?" Staruszek nie miał na ten temat
sprecyzowanego zdania.
- Być może - powiedział. - Ale Harry nikomu nie szkodził. Tym epitafium ku czci
świętej pamięci pana Cartera zakończyli rozmowę i rozstali się.
Luke ruszył w kierunku starego dworu. Biura biblioteki zajmowały dwa pokoje od
frontu. Poszedł na tył budynku, gdzie mieściło się muzeum. Przesuwał się od gablotki
do gablotki, oglądając niezbyt fascynujące eksponaty. Trochę wyrobów garncarskich
i monet z epoki rzymskiej. Kilka ciekawostek z Południowego Pacyfiku, malajskie
nakrycia głowy. Rozmaite posążki hinduskich bożków, które podarował major Horton,
statuetka grubego Buddy o złośliwym wyrazie twarzy i wątpliwej autentyczności
egipskie paciorki.
Luke wrócił do hallu. Nie było tu żywej duszy. Wszedł cicho po schodach. Na górze
mieścił się skład czasopism i gazet oraz pokój wypełniony książkami historycznymi.
Wszedł na następne piętro. Tu znajdowały się - jak to określił w myślach -
rupieciarnie. Wypchane, pogryzione przez mole ptaki, sterty podartych czasopism,
przestarzałe powieści i książki dla dzieci.
Luke zbliżył się do okna. Doszedł do wniosku, że właśnie tu musiał siedzieć Tommy
Pierce. Zapewne pogwizdywał sobie wesoło, a od czasu do czasu, kiedy usłyszał
czyjeś zbliżające się kroki, przecierał energicznie szyby.
Ktoś musiał wejść do pokoju. Tommy wychylił się do połowy na zewnątrz i, chcąc
zademonstrować swą gorliwość, z zapałem polerował szybę. Wtedy ten ktoś zbliżył
się do chłopca i, coś do niego mówiąc, mocno go popchnął.
Luke odwrócił się. Zbiegł na dół i przez parę minut stał w hallu. Nikt nie zauważył
jego obecności w budynku. Nikt nie widział, jak wchodził na górę.
- Każdy mógł to zrobić! - powiedział do siebie. - To najłatwiejsza rzecz na świecie!
Usłyszał odgłos kroków zbliżających się od strony biblioteki. Ponieważ nie miał nic na
sumieniu, nie widział powodu, by się ukrywać. W przeciwnym razie z łatwością
mógłby po prostu cofnąć się w głąb sali muzealnej!
Z biblioteki wyszła panna Waynflete z kilkoma książkami pod pachą. Wkładała
rękawiczki. Wydawała się pełna radości i energii. Kiedy go dostrzegła, rozpromieniła
się i zawołała:
- Och, pan Fitzwilliam, czyżby zwiedzał pan nasze muzeum? Niestety nie ma tam
zbyt wielu ciekawych rzeczy. Lord Whitfield obiecuje, że zdobędzie dla nas kilka
interesujących eksponatów.
- Naprawdę?
- Owszem, jakieś współczesne wynalazki. Takie, jakie mają w Muzeum Techniki w
Londynie. Proponuje modele samolotu i parowozu oraz jakieś preparaty chemiczne.
- Być może dodadzą blasku waszym salom wystawowym.
- Tak, moim zdaniem muzeum nie powinno zajmować się wyłącznie przeszłością.
- Chyba nie.
- Obiecał również jakieś eksponaty związane z żywieniem, kaloriami i witaminami...
wszelkie tego rodzaju rzeczy. Lord Whitfield jest zapalonym entuzjastą Kampanii na
Rzecz Zdrowia.
- Wspominał o tym któregoś wieczora.
- To obecnie bardzo modny temat, prawda? Kiedy lord Whitfield opowiadał mi o
swojej wizycie w Instytucie Wellermana, gdzie pokazano mu hodowle zarazków i
bakterii, po prostu przeszył mnie dreszcz. Mówił też o komarach, śpiączce
afrykańskiej i o jakimś pasożycie wątroby, ale to było dla mnie zbyt trudne.
- Zapewne było też zbyt trudne dla lorda Whitfielda - powiedział Luke pogodnie. -
Założę się, że wszystko pokręcił! Pani ma o wiele bardziej przenikliwy umysł niż on,
panno Waynflete.
- To uprzejme z pana strony, panie Fitzwilliam, ale obawiam się, że kobiety nie
potrafią myśleć tak wnikliwie jak mężczyźni - odparta spokojnie panna Waynflete.
Luke stłumił chęć skrytykowania sposobu myślenia lorda Whitfielda.
- Zajrzałem do muzeum - zaczął, zmieniając temat - a potem poszedłem na górę,
żeby obejrzeć to okno.
- To, z którego Tommy... - Panna Waynflete zadrżała. - To naprawdę przerażające.
- Owszem, istotnie bardzo nieprzyjemna sprawa. Spędziłem mniej więcej godzinę w
towarzystwie ciotki Amy, pani Church... niezbyt sympatyczna kobieta!
- O, tak!
- W rozmowie z nią musiałem być dość stanowczy - powiedział Luke. - Ona chyba
uważa mnie za kogoś w rodzaju superpolicjanta.
Zamilkł, widząc nagłą zmianę w wyrazie twarzy panny Waynflete.
- Och, panie Fitzwilliam, czy sądzi pan, że to było rozsądne?
- Sam nie wiem - odparł Luke. - Myślę, że to było po prostu nieuniknione. Mój
kamuflaż stawał się coraz bardziej przejrzysty. Nie mogę dalej się nim posługiwać.
Musiałem zadawać pytania, zmierzające do sedna sprawy.
Panna Waynflete potrząsnęła głową. Na jej twarzy nadal malował się niepokój.
- Widzi pan, w takim miasteczku jak to wiadomości rozchodzą się błyskawicznie.
- To znaczy, że kiedy będę szedł ulicą, wszyscy zawołają: "O, idzie ten detektyw"?
Nie sądzę, żeby to miało teraz naprawdę istotne znaczenie. Zresztą, w ten sposób
mogę więcej osiągnąć.
- Nie to miałam na myśli. - Pannie Waynflete zabrakło tchu. - Chodzi mi o to, że on
się dowie. I zda sobie sprawę, że jest pan na jego tropie.
- Chyba tak - przyznał Luke z namysłem.
- Czy pan nie rozumie, że to jest okropnie niebezpieczne? Potwornie!
- Myśli pani, że... - Luke pojął w końcu, o co jej chodzi - morderca dobierze się do
mnie?
- Tak.
- Dziwne - mruknął Luke. - Nie przyszło mi to do głowy! Chyba jednak ma pani rację.
No cóż, to byłaby najlepsza rzecz, jaka może się wydarzyć.
- Pan nie zdaje sobie sprawy - powiedziała panna Waynflete z przejęciem - że to
niezwykle przebiegły mężczyzna. A w dodatku bardzo ostrożny! Proszę pamiętać, że
ma spore doświadczenie... być może nawet większe, niż nam się wydaje.
- Tak, oczywiście - odparł Luke z zadumą. - To całkiem prawdopodobne.
- Och, to wszystko mi się nie podoba! - zawołała panna Waynflete. - Jestem
naprawdę zaniepokojona!
- Proszę się nie martwić - powiedział Luke łagodnie. - Zapewniam panią, że będę
miał się na baczności. Ograniczyłem listę podejrzanych. W każdym razie wydaje mi
się, że wiem, kto może być mordercą...
Panna Waynflete spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem. Luke podszedł do niej
bliżej i zniżył głos do szeptu.
- Panno Waynflete, co by pani odpowiedziała, gdybym spytał, którego z dwóch
mężczyzn uważa pani za bardziej odpowiedniego kandydata: doktora Thomasa czy
pana Abbota?
- Och... - jęknęła panna Waynflete, cofając się i kładąc dłoń na piersi. Kiedy
podniosła wzrok, Luke dostrzegł w jej oczach intrygujący wyraz: zniecierpliwienia i
czegoś jeszcze, czego nie był w stanie określić. - Nic nie powiem... - oznajmiła.
Odwróciła się gwałtownie, wydając jakiś dziwny dźwięk, jakby westchnienie
połączone z łkaniem.
- Idzie pani do domu? - spytał Luke z rezygnacją w głosie.
- Nie, chcę zanieść te książki pani Humbleby. Mieszka po drodze do rezydencji.
Możemy kawałek pójść razem.
- Z przyjemnością - powiedział Luke.
Zeszli po schodach i skręcili w ścieżkę biegnącą skrajem wiejskich błoni.
Luke obejrzał się, by rzucić okiem na zarys majestatycznego budynku, z którego
przed chwilą wyszli.
- Za czasów pani ojca musiał to być wspaniały dom - zauważył. Panna Waynflete
westchnęła.
- Tak, byliśmy tu bardzo szczęśliwi. Dziękuję Bogu, że nie został zdewastowany.
Zrujnowano już bardzo dużo starych domów.
- Wiem. To smutne.
- A nowe nie są bynajmniej tak solidnie budowane.
- Wątpię, by wytrzymały próbę czasu.
- No, oczywiście, te nowe - powiedziała panna Waynflete - sprawiają znacznie mniej
kłopotu. Nie trzeba wkładać w nie tak dużo pracy ani szorować tych wielkich,
przestronnych korytarzy.
Luke przyznał jej rację.
Kiedy dotarli do furtki domu doktora Humbleby'ego, panna Waynflete zawahała się, a
potem powiedziała:
- Jest taki piękny wieczór. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, pójdę z panem
jeszcze kawałek. Uwielbiam świeże powietrze.
Luke, choć był nieco zaskoczony, odparł uprzejmie, że jej towarzystwo sprawi mu
prawdziwą przyjemność. Ten wieczór nie wydawał mu się bynajmniej piękny. Silny
wiatr szarpał ze złością liście drzew. Luke miał wrażenie, że lada chwila nadciągnie
burza.
Jednakże panna Waynflete, która podążała obok niego, przytrzymując ręką
kapelusz, i mówiła z trudem łapiąc oddech, wydawała się bardzo zadowolona ze
spaceru.
Szli boczną ścieżką, ponieważ była to najkrótsza droga wiodąca od domu doktora
Humbleby'ego do jednej z tylnych bram rezydencji, która różniła się od pozostałych,
kutych w żelazie bram. Jej piękne kolumny wieńczyły dwa ogromne, różowe,
rzeźbione ananasy. Luke nie mógł zrozumieć, dlaczego wybrano właśnie te ozdoby!
Domyślał się jednak, że dla lorda Whitfielda ananasy były symbolem elegancji i
dobrego smaku.
Kiedy zbliżali się do bramy, dotarły do nich podniesione, gniewne głosy. W chwilę
później ujrzeli lorda Whitfielda, stojącego twarzą w twarz z jakimś młodym
mężczyzną w uniformie szofera.
- Wyrzucam cię z pracy! - wrzeszczał lord Whitfield. - Słyszysz? Jesteś zwolniony!
- Niech pan mi daruje, milordzie... tylko ten jeden raz.
- Nie, nie daruję! Wziąłeś mój samochód. Mój samochód, a w dodatku piłeś... tak,
piłeś, nie zaprzeczaj! Powiedziałem wyraźnie, że są trzy rzeczy, których nie będę
tolerował na terenie mojej posiadłości: pijaństwa, rozpusty i zuchwalstwa.
Szofer nie był pijany, ale alkohol osłabił widocznie jego panowanie nad sobą, gdyż
nagle zmienił ton.
- Nie będziesz tolerował tego, nie będziesz tolerował tamtego, ty stary draniu! Twoja
posiadłość! Wszyscy dobrze wiedzą, że twój ojciec prowadził tu sklep z butami!
Konamy ze śmiechu widząc, jak kroczysz dumnie niby napuszony paw! Kim ty
właściwie jesteś? Nie jesteś lepszy niż ja... ot, czym jesteś.
Lord Whitfield posiniał ze złości.
- Jak śmiesz odzywać się do mnie w taki sposób? Jakim prawem?
Młody mężczyzna podszedł do niego bliżej.
- Gdybyś nie był taką wstrętną, nadętą, małą świnią, zdzieliłbym cię w szczękę... tak,
walnąłbym cię.
Lord Whitfield zrobił pospiesznie krok do tyłu, potknął się o korzeń i usiadł na ziemi.
- Wynoś się stąd - powiedział szorstko Luke, podchodząc do szofera.
Młody mężczyzna odzyskał panowanie nad sobą. Wydawał się przerażony.
- Przepraszam, sir. Nie wiem, co mnie opętało.
- Moim zdaniem wypiłeś o kilka kieliszków za dużo - powiedział Luke, podnosząc
lorda Whitfielda.
- Ja... przepraszam pana, milordzie - wyjąkał szofer.
- Pożałujesz tego, Rivers - warknął lord Whitfield, drżącym z gniewu głosem.
Mężczyzna wahał się przez chwilę, a potem powoli odszedł, powłócząc nogami.
- Cóż za bezczelność! - wybuchnął lord Whitfield. - Odzywać się do mnie w taki
sposób. Do mnie! Temu człowiekowi przytrafi się coś bardzo złego! Żadnego
szacunku... nie zna swojego miejsca. Kiedy pomyślę, co robię dla tych ludzi...
zapewniam im dobre zarobki, wszelkie wygody i emerytury. I spotyka mnie taka
niewdzięczność... podła niewdzięczność...
Zachłysnął się z podniecenia, a potem zauważył pannę Waynflete, która stała w
pobliżu, nie odzywając się ani słowem.
- To ty, Honorio? Jest mi niezmiernie przykro, że byłaś świadkiem tej haniebnej
sceny. Język tego człowieka...
- Niestety, zupełnie nie był sobą - powiedziała panna Waynflete, wyraźnie zgorszona
zajściem.
- Bo był pijany... po prostu pijany!
- Tylko lekko podchmielony - wtrącił Luke.
- Czy wiecie, co zrobił? - Lord Whitfield wodził wzrokiem po ich twarzach. - Wziął mój
samochód... mój samochód! Nie przypuszczał, że wrócę tak prędko. Bridget zawiozła
mnie do Lyne swoim sportowym wozem. A ten typ miał czelność zabrać jakąś
dziewczynę... chyba Lucy Carter, na przejażdżkę moim samochodem!
- Postąpił nadzwyczaj niestosownie - powiedziała panna Waynflete.
Lord Whitfield wydawał się trochę pocieszony.
- No właśnie, prawda?
- Z pewnością będzie tego żałował.
- Moja w tym głowa!
- Został zwolniony z pracy - zauważyła panna Waynflete.
- On źle skończy - oznajmił lord Whitfield, potrząsając głową i wypinając dumnie
pierś. - Wstąp do nas na kieliszek sherry, Honorio.
- Dziękuję, ale muszę zanieść te książki pani Humbleby. Dobranoc, panie Fitzwilliam.
Teraz już nic panu nie grozi!
Skinęła głową z uśmiechem i oddaliła się żwawym krokiem. Tak bardzo przypominała
niańkę, odprowadzającą dziecko na zabawę, że Luke'owi przyszła nagle do głowy
myśl, która zaparła mu dech w piersiach. Zastanawiał się, czy to możliwe, że panna
Waynflete towarzyszyła mu wyłącznie po to, by go chronić? Ten pomysł wydawał mu
się absurdalny, ale...
Z tych rozważań wyrwał go głos lorda Whitfielda.
- Honoria Waynflete jest niezwykle utalentowaną kobietą.
- Na to wygląda.
Lord Whitfield skierował się w stronę domu. Poruszał się dość sztywno, delikatnie
rozcierając dłonią pośladki. Nagle zachichotał.
- Kiedyś, przed laty byłem zaręczony z Honoria. Była ładna i nie taka chuda jak teraz.
Dziś myśl o tym wydaje mi się zabawna. Jej rodzina należała do miejscowej
arystokracji.
- Tak?
Lord Whitfield zamyślił się.
- Pułkownik Waynflete rządził całym miasteczkiem. Wszyscy musieli mu się nisko
kłaniać. Był człowiekiem starej daty, dumnym jak wszyscy diabli. - Znów zachichotał.
- Kiedy Honoria oznajmiła, że zamierza za mnie wyjść, doszło do okropnej awantury!
Uważała się za osobę postępową. Opowiadała się za zniesieniem różnic klasowych.
Była bardzo rozgarniętą dziewczyną.
- A rodzice kazali jej z panem zerwać? Lord Whitfield podrapał się po nosie.
- No cóż... niezupełnie. Prawdę mówiąc, doszło między nami do drobnej sprzeczki.
Chodziło ojej przeklętego ptaszka... przeraźliwie ćwierkającego kanarka. Nie
znosiłem go. Przykra sprawa... skręciłem mu kark. Ale nie warto dłużej rozwodzić się
na ten temat. Zapomnijmy o tym. - Otrząsnął się jak człowiek, który wyrzuca z
pamięci nieprzyjemne wspomnienia. - Niech pan nie sądzi, że ona kiedykolwiek mi
wybaczyła - powiedział łamiącym się głosem. - No cóż, być może nie ma w tym nic
dziwnego...
- Przypuszczam, że jednak panu wybaczyła - pocieszył go Luke.
Lord Whitfield wyraźnie się rozpromienił.
- Naprawdę? Cieszy mnie to. Wie pan, darzę Honorię dużym szacunkiem. Jest
utalentowaną kobietą i w dodatku prawdziwą damą! To się liczy, nawet w
dzisiejszych czasach. Wspaniale prowadzi naszą bibliotekę. - Podniósł wzrok i ton
jego głosu nagle się zmienił. - Witaj! - zawołał. - Witaj, Bridget.
XVI
ANANAS
Kiedy Bridget zbliżała się do nich, Luke poczuł wewnętrzne napięcie.
Od dnia rozgrywek tenisowych nie zamienił z nią ani słowa na osobności. Zgodnie
unikali się nawzajem. Luke zerknął na nią ukradkiem.
Wydawała się irytująco spokojna, opanowana i obojętna.
- Zaczęłam się już zastanawiać, dlaczego tak długo nie wracasz, Gordon -
powiedziała beztrosko.
- Musiałem zrobić małe porządki! - odburknął lord Whitfield. - Ten typ, Rivers, ośmielił
się wziąć rollsa dzisiaj po południu.
- Cóż za straszna obraza majestatu - mruknęła Bridget.
- Nie powinnaś sobie z tego żartować, Bridget. Sprawa jest poważna. On zabrał na
przejażdżkę jakąś dziewczynę.
- Nie sądzę, by samotna przejażdżka sprawiła mu przyjemność!
Lord Whitfield wyprostował się.
- Na terenie mojej posiadłości ja ustalam zasady moralne.
- Zabranie dziewczyny na przejażdżkę nie jest przecież czynem niemoralnym.
- Owszem, jest, jeśli w grę wchodzi mój samochód.
- To, oczywiście, coś gorszego niż niemoralność! Graniczy wręcz ze
świętokradztwem. Ale nie możesz całkowicie wyeliminować spraw seksu, Gordon.
Mamy dziś pełnię księżyca i noc świętojańską.
- Na Jowisza, naprawdę? - zawołał Luke.
- Zdaje się, że to cię zainteresowało - powiedziała Bridget, patrząc na niego.
- Owszem.
Bridget odwróciła się z powrotem do lorda Whitfielda.
- Do gospody Pod Błazeńską Czapką przyjechały trzy niezwykłe osoby. Numer jeden
- mężczyzna w okularach, szortach i rozkosznej jedwabnej koszuli koloru suszonej
śliwki! Numer dwa - kobieta z kompletnie wyskubanymi brwiami, w sandałach i kusej
sukience z falbankami, obwieszona sznurami sztucznych egipskich paciorków.
Numer trzy - grubas w ubraniu koloru lawendy i takich samych butach. Podejrzewam,
że są przyjaciółmi naszego pana Ellsworthy'ego! Autor kroniki towarzyskiej doniósłby:
"Krąży pogłoska, że dzisiejszej nocy odbędzie się rozpustna zabawa na Łące
Czarownic".
- Nie dopuszczę do tego! - zawołał lord Whitfield, siniejąc ze złości.
- Nie możesz temu zapobiec, kochanie. Łąka Czarownic jest własnością publiczną.
- Nie życzę sobie, żeby odbywały się tu te bezbożne rytuały! Skomentuję to w
"Scandals". - Milczał przez chwilę, a potem dodał: - Przypomnij mi, żebym to
zanotował i nakłonił Siddely'ego do napisania artykułu. Muszę jutro pojechać do
miasta.
- Kampania lorda Whitfielda przeciwko czarnej magii - powiedziała Bridget ironicznie.
- W małym prowincjonalnym miasteczku nadal pokutują relikty średniowiecznych
zabobonów.
Lord Whitfield spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem odwrócił się i wszedł do
domu.
- Powinnaś lepiej wypełniać swoje obowiązki, Bridget! - zażartował Luke.
- Co masz na myśli?
- Szkoda byłoby, żebyś straciła swoją posadę! Nie masz jeszcze w ręku tych stu
tysięcy. Dotyczy to również brylantów i pereł. Na twoim miejscu darowałbym sobie te
sarkastyczne uwagi aż do wesela.
Spojrzała na niego chłodno.
- Jesteś taki troskliwy, Luke. To miło z twojej strony, że tak bardzo przejmujesz się
moją przyszłością!
- Życzliwość i rozwaga zawsze były moją mocną stroną.
- Nie zauważyłam tego.
- Nie? Zaskakujesz mnie.
- Co dzisiaj robiłeś? - spytała Bridget, zrywając liść z jakiegoś krzaka.
- Wykonywałem zwykłe obowiązki detektywa.
- Czy do czegoś doszedłeś?
- Tak i nie, jak mawiają politycy. Á propos, czy masz w domu jakieś narzędzia?
- Chyba tak. Jakiego rodzaju?
- Och, jakieś małe i poręczne. Czy mógłbym je zobaczyć?
Po dziesięciu minutach Luke miał już w kieszeni wybrane przez siebie narzędzia.
- To mi wystarczy - powiedział.
- Czy zamierzasz włamać się do czyjegoś domu?
- Być może.
- Jesteś strasznie tajemniczy.
- No cóż, przecież sytuacja aż jeży się od trudności. Znalazłem się w okropnym
położeniu. Sądzę, że po naszej drobnej utarczce w sobotę powinienem się stąd
wynieść.
- Owszem, gdybyś chciał zachować się jak dżentelmeni
- Jednakże przeświadczenie, że trafiłem na świeży trop maniakalnego mordercy,
zmusza mnie do pozostania. Jeśli przyszedł ci do głowy jakiś przekonujący powód,
dla którego miałbym opuścić wasz dom i zamieszkać w gospodzie Pod Błazeńską
Czapką, to na litość boską, wyrzuć to z siebie.
Bridget potrząsnęła głową.
- To niemożliwe. Przecież jesteś moim kuzynem i tak dalej. Poza tym w gospodzie są
tylko trzy gościnne pokoje, które zajmują obecnie przyjaciele pana Ellsworthy'ego.
- Zatem jestem zmuszony zostać tutaj, nawet jeśli sprawi ci to przykrość.
Bridget uśmiechnęła się do niego słodko.
- Bynajmniej. Lubię towarzystwo adorujących mnie mężczyzn.
- To był... - zaczął Luke - cios poniżej pasa. Uwielbiam w tobie to, Bridget, że nie
masz w sobie cienia życzliwości. No, dobrze. Odrzucony adorator pójdzie teraz
przebrać się do kolacji.
Wieczór upłynął w spokoju. Luke zaskarbił sobie jeszcze większe uznanie lorda
Whitfielda, słuchając z pozornym zainteresowaniem jego powtarzających się co
dzień tyrad.
- Długo was nie było - powiedziała Bridget, kiedy weszli do salonu.
- Lord Whitfield mówił tak ciekawie, że czas upłynął nam błyskawicznie - wyjaśnił
Luke. - Opowiadał mi o początkach swojej pierwszej gazety.
- Te małe drzewka owocowe w doniczkach są po prostu cudowne - oznajmiła pani
Anstruther. - Powinieneś posadzić je wzdłuż tarasu, Gordon.
Od tego momentu rozmowa potoczyła się zwykłym torem. Luke opuścił towarzystwo
dość wcześnie. Nie położył się jednak do łóżka. Miał inne plany. Kiedy wybiła
dwunasta, zszedł bezszelestnie po schodach, minął bibliotekę i przez okno wydostał
się na zewnątrz.
Nadal wiał porywisty wiatr, a jego gwałtowne podmuchy przeplatały się z krótkimi
okresami ciszy. Pędzące po niebie chmury co chwila przesłaniały księżyc, więc
ziemia na przemian tonęła w ciemności lub w jasnej poświacie.
Luke szedł do mieszkania pana Ellsworthy'ego okrężną drogą. Widział szansę
przeprowadzenia drobnego dochodzenia. Był pewny, że ten szczególny wieczór
Ellsworthy spędza poza domem w towarzystwie swych przyjaciół. Z pewnością
postanowili uczcić noc świętojańską jakąś uroczystą ceremonią. Miał więc okazję, by
przeszukać jego mieszkanie.
Przeskoczył przez dwa murowane ogrodzenia, dotarł na tyły budynku i wyjął z
kieszeni odpowiednie narzędzia. Znalazł okno kuchenne, które udało mu się
wyważyć. W kilka minut później odsunął zapadkę, otworzył okno i wślizgnął się do
środka.
Miał w kieszeni latarkę. Zapalał ją na sekundę tylko wtedy, kiedy musiał oświetlić
sobie drogę, by nie wpaść na jakiś mebel.
Po piętnastu minutach przekonał się, że dom jest pusty. Z uśmiechem zadowolenia
przystąpił do realizacji swego przedsięwzięcia.
Przeszukał dokładnie wszystkie dostępne zakątki mieszkania. W zamkniętej na klucz
szufladzie natrafił na ukryte pod kilkoma niewinnymi akwarelami artystyczne szkice,
na których widok uniósł brwi i gwizdnął. Korespondencja pana Ellsworthy'ego nie
wniosła do sprawy nic nowego. Dokonał jednak ciekawego odkrycia na półce z
książkami.
Znalazł trzy drobne, lecz interesujące przedmioty. Pierwszym z nich był notesik, w
którym na dwa dni przed śmiercią chłopca ktoś nabazgrał ołówkiem: "Załatwić
sprawę z Tommym Pierce'em". Drugim - naszkicowany pastelami portret Amy Gibbs,
na której twarzy widniał wściekle czerwony krzyż. Trzecim - buteleczka syropu na
kaszel. Żaden z nich nie był rozstrzygającym dowodem, ale wszystkie razem
wydawały się interesujące.
Odkładając przedmioty na miejsce, Luke nagle zesztywniał i zgasił latarkę.
Usłyszał zgrzyt przekręcanego w zamku klucza.
Podszedł do uchylonych drzwi pokoju i wyjrzał na korytarz. Miał nadzieję, że
Ellsworthy pójdzie prosto na górę.
Boczne drzwi otworzyły się i do domu wszedł Ellsworthy, zapalając po drodze światło
w korytarzu.
Kiedy Luke dostrzegł jego twarz, wstrzymał gwałtownie oddech.
Ellsworthy zmienił się nie do poznania. Z pianą na ustach i dziwnym wyrazem
obłędnej radości na twarzy przemierzał korytarz drobnymi, tanecznymi kroczkami.
Luke'a najbardziej zaszokował widok jego rąk, pokrytych ciemnoczerwonymi
plamami, przypominającymi barwą zaschniętą krew...
Ellsworthy zniknął na schodach. Zaraz potem na korytarzu zgasło światło.
Luke odczekał chwilę, a potem ostrożnie wymknął się do kuchni i wyślizgnął przez
okno na zewnątrz. Spojrzał na dom, który tonął w ciemności i ciszy.
- Mój Boże - szepnął, biorąc głęboki oddech - ten człowiek jest kompletnie obłąkany!
Ciekawe, co robił? Przysiągłbym, że miał krew na rękach!
Obszedł miasteczko i ruszył w kierunku Ashe Manor. Kiedy skręcał w boczną
ścieżkę, usłyszał nagle szelest liści i gwałtownie się odwrócił.
- Kto tam?
Zza drzewa wynurzyła się jakaś wysoka postać otulona ciemnym płaszczem.
Wyglądała tak niesamowicie, że Luke'owi z przerażenia zamarło serce. Po chwili
rozpoznał osłoniętą kapturem pociągłą, bladą twarz.
- Bridget? Ale mnie przestraszyłaś!
- Gdzie byłeś? - spytała ostro. - Widziałam, jak wychodziłeś z domu.
- I śledziłaś mnie?
- Nie. Byłeś zbyt daleko. Czekałam, aż będziesz wracał.
- Postąpiłaś cholernie nierozsądnie - burknął Luke.
- Gdzie byłeś? - powtórzyła z irytacją.
- Zrobiłem nalot na dom pana Ellsworthy'ego! - wyjaśnił wesoło. Bridget wstrzymała
oddech.
- Czy... coś znalazłeś?
- Sam nie wiem. Dowiedziałem się nieco więcej o tym świntuchu, o jego zamiłowaniu
do pornografii i tak dalej. Poza tym wpadły mi w ręce trzy przedmioty, które mogą być
interesujące.
Bridget z uwagą wysłuchała szczegółowej opowieści Luke'a o wynikach jego
poszukiwań.
- Mimo wszystko to nie są zbyt przekonujące dowody - zakończył. - Posłuchaj,
Bridget, kiedy zamierzałem już wyjść, wrócił Ellsworthy. Zapewniam cię, że ten
człowiek jest kompletnie obłąkany!
- Naprawdę tak uważasz?
- Widziałem jego twarz... tego nie da się opisać! Bóg jeden wie, co on robił! Był w
stanie obłędnego, delirycznego podniecenia. I miał poplamione ręce. Przysiągłbym,
że to była krew.
Bridget zadrżała.
- To przerażające... - wyszeptała.
- Nie powinnaś była sama wychodzić z domu - powiedział Luke z gniewem. - To
czyste szaleństwo. Przecież ktoś mógł roztrzaskać ci głowę.
Bridget roześmiała się niepewnie.
- Ciebie to również dotyczy, mój drogi.
- Ja potrafię o siebie zadbać.
- Ja też jestem w tym dobra. Niełatwo zrobić mi krzywdę. Zerwał się silny, porywisty
wiatr.
- Zdejmij ten kaptur - zażądał nagle Luke.
- Po co?
Luke gwałtownym ruchem zdarł z niej płaszcz. Wiatr rozwiał jej włosy. Patrzyła na
niego, z trudem łapiąc oddech.
- Bezwzględnie brak ci miotły, Bridget - powiedział. - Takie właśnie odniosłem
wrażenie, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy. - Przyglądał jej się przez chwilę, a
potem dodał: - Jesteś okrutną diablicą.
Z głębokim westchnieniem zniecierpliwienia rzucił płaszcz w jej kierunku.
- Włóż go. Wracamy do domu.
- Zaczekaj...
- Dlaczego? Podeszła do niego bliżej.
- Ponieważ mam ci coś do powiedzenia - zaczęła urywanym szeptem. - Dlatego
właśnie czekałam na ciebie tutaj... a nie w rezydencji. Chciałam ci to powiedzieć
teraz... zanim wejdziemy do środka... na teren posiadłości Gordona...
- Słucham?
Wydała z siebie krótki, szyderczy śmiech.
- Och, to całkiem proste. Wygrałeś, Luke. To wszystko!
- Co masz na myśli? - spytał ostro.
- Nie zamierzam już zostać lady Whitfield.
- Naprawdę? - spytał, podchodząc do niej bliżej.
- Owszem, Luke.
- Wyjdziesz za mnie?
- Tak.
- Ciekaw jestem, dlaczego?
- Sama nie wiem. Mówisz mi takie okropne rzeczy... a ja chyba to lubię...
Wziął ją w ramiona i pocałował.
- Ten świat jest kompletnie zwariowany!
- Czy jesteś szczęśliwy, Luke?
- Nieszczególnie.
- Czy sądzisz, że kiedykolwiek będziesz ze mną szczęśliwy?
- Nie mam pojęcia. Ale zaryzykuję.
- Tak... czuję to samo... Luke wziął ją pod rękę.
- Zachowujemy się dość dziwnie, kochanie. Chodź. Może rano odzyskamy rozum.
- Tak... niezbadane są koleje losu... - Spojrzała pod nogi i zatrzymała się gwałtownie.
- Luke... Luke... co to jest...?
Księżyc właśnie wyłonił się zza chmury. Luke dojrzał obok drżącej stopy Bridget jakiś
niewyraźny kształt.
Z okrzykiem zdumienia wysunął rękę spod ramienia Bridget i przyklęknął. Potem
spojrzał na kolumnę bramy. Ananas zniknął.
Podniósł się szybko. Bridget stała nieruchomo, przyciskając dłonie do ust.
- To szofer... Rivers - powiedział Luke. - Nie żyje...
- Ta okropna, kamienna rzeźba była od pewnego czasu obluzowana. .. pewnie wiatr
zwalił ją na niego.
Luke potrząsnął głową.
- To nie wiatr... Och! To miało wyglądać na kolejny nieszczęśliwy wypadek! Ale to
tylko pozory. To znów ten morderca...
- Nie... nie, Luke.
- Zapewniam cię, że to on. W lepkiej papce na jego potylicy wyczułem ziarenka
piasku. A przecież tu w pobliżu nie ma piasku. Mówię ci, Bridget... ktoś zaczaił się na
niego obok tej bramy i zdzielił w głowę, kiedy koło niego przechodził w drodze do
swojego domku. Potem położył ciało na ziemi i zepchnął na nie tego kamiennego
ananasa.
- Luke... masz krew na rękach... - wyjąkała Bridget słabym głosem.
- Ktoś inny też miał krew na rękach - powiedział Luke posępnie. - Wiesz, co dziś po
południu przyszło mi do głowy... że gdyby popełniono jeszcze jedną zbrodnię, z
pewnością wiedzielibyśmy, kto jest mordercą. I wiemy! Ellsworthy! Cały wieczór
spędził poza domem, a kiedy wrócił, pląsał i podrygiwał jak opętany.... miał ręce
poplamione krwią... i wyraz twarzy maniakalnego mordercy...
Bridget opuściła wzrok i zadrżała.
- Biedny Rivers... - wyszeptała.
- Tak, biedny - przytaknął Luke ze współczuciem. - Miał cholernego pecha. Ale na
tym koniec, Bridget! Teraz wszystko już wiemy i dopadniemy go!
Zauważył, że Bridget nagle się zachwiała, więc podbiegł do niej, by ją podtrzymać.
- Luke, jestem przerażona... - wyjąkała dziecinnym głosem.
- Już po wszystkim, kochanie - uspokajał ją Luke. - Już po wszystkim...
- Bądź dla mnie dobry... proszę. Tyle razy mnie w życiu zraniono.
- Raniliśmy się nawzajem, ale to się już nigdy nie powtórzy.
XVII
ROZMOWA Z LORDEM WHITFIELDEM
- To niezwykłe - powiedział doktor Thomas, spoglądając na Luke'a, który siedział po
drugiej stronie biurka w jego gabinecie lekarskim. - Naprawdę niezwykłe! Mówi pan
poważnie, panie Fitzwilliam?
- Najzupełniej. Z całym przekonaniem twierdzę, że Ellsworthy jest niebezpiecznym
szaleńcem.
- Nie zwracałem szczególnej uwagi na tego człowieka. Muszę jednak przyznać, że
nie jest on chyba całkiem zdrowy psychicznie.
- Osobiście określiłbym to znacznie dosadniej - oświadczył Luke ponuro.
- Naprawdę wierzy pan, że ten Rivers został zamordowany?
- Tak. Czy zauważył pan w ranie ziarenka piasku? Doktor Thomas kiwnął potakująco
głową.
- Kiedy powiedział mi pan o swoim spostrzeżeniu, obejrzałem ją bardzo dokładnie.
Muszę przyznać, że miał pan rację.
- To wyraźnie dowodzi, że wypadek został upozorowany, a ten człowiek zginął od
uderzenia woreczkiem z piaskiem... albo przynajmniej został nim ogłuszony.
- Niekoniecznie.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
Doktor Thomas usiadł wygodniej i splótł dłonie.
- Przypuśćmy, że w ciągu dnia Rivers leżał na jakimś piaszczystym skrawku ziemi,
których jest sporo w tych stronach. To by tłumaczyło obecność ziarenek piasku w
jego włosach.
- Człowieku, zapewniam pana, że został zamordowany!
- Pańskie zapewnienia jeszcze niczego nie dowodzą - odparł doktor Thomas oschle.
- Pan chyba nie wierzy w ani jedno moje słowo - powiedział Luke, z trudem
opanowując rozdrażnienie.
- Musi pan przyznać, panie Fitzwilliam, że to dość nieprawdopodobna historia -
odparł doktor Thomas z pobłażliwym uśmiechem. - Utrzymuje pan, że Ellsworthy
zamordował pokojówkę, małego chłopca, pijanego oberżystę, mojego wspólnika, a
teraz tego Riversa.
- A pan w to nie wierzy?
Doktor Thomas wzruszył ramionami.
- Wiem co nieco na temat przypadku doktora Humbleby'ego. Moim zdaniem to
absolutnie wykluczone, żeby Ellsworthy mógł spowodować jego śmierć, a pan nie ma
żadnych przekonujących dowodów, że to zrobił.
- Nie mam pojęcia, jak zdołał tego dokonać - przyznał Luke - ale to wszystko pasuje
do relacji panny Pinkerton.
- Twierdzi pan również, że Ellsworthy podążył za nią do Londynu i przejechał ją
samochodem. I tym razem nie ma pan na to ani cienia dowodu! No cóż, cała ta
sprawa wydaje się po prostu fantazją!
- Skoro już wiem, jak wygląda sytuacja, muszę zdobyć dowody - powiedział Luke
ostro. - Jutro jadę do Londynu na spotkanie z moim starym przyjacielem. Dwa dni
temu przeczytałem w gazecie, że został mianowany zastępcą komisarza policji.
Dobrze mnie zna, więc wysłucha uważnie tego, co mam mu do powiedzenia. Jestem
pewny, że zarządzi w tej sprawie drobiazgowe śledztwo.
Doktor Thomas z zadumą pogładził się po brodzie.
- No, dobrze... to niewątpliwie wiele wyjaśni. Jeśli się okaże, że popełnił pan błąd...
- Więc pan stanowczo nie wierzy w ani jedno moje słowo?
- W seryjne morderstwa? - Doktor Thomas uniósł brwi. - Szczerze mówiąc, panie
Fitzwilliam, nie wierzę. Cała ta sprawa jest zbyt fantastyczna.
- Fantastyczna? Być może. Ale musi pan przyznać, że trzyma się kupy. O ile się
przyjmie, że wersja panny Pinkerton jest zgodna z prawdą.
Doktor Thomas potrząsnął głową i znów lekko się uśmiechnął.
- Gdyby pan znał te stare panny tak dobrze jak ja... - mruknął. Luke wstał, starając
się zapanować nad irytacją.
- Tak czy owak, pańskie nazwisko pasuje do pana - powiedział. - Jest pan
niewątpliwie niewiernym Tomaszem!
- Niech pan mi dostarczy kilku dowodów, przyjacielu - odparł Thomas z
rozbawieniem. - To wszystko, o co proszę. Nie akceptuję rozwlekłej,
melodramatycznej historyjki, opartej na domysłach jakiejś starszej pani.
- Domysły starszych pań niejednokrotnie się sprawdzały. Moja ciotka Mildred była
wprost niesamowita! Czy ma pan jakieś ciotki, doktorze?
- Nie.
- To wielki błąd! - powiedział Luke. - Każdy człowiek powinien mieć ciotki. Są
przykładem triumfu sfery domysłów nad logiką. Ciotki często wiedzą, że pan A. jest
oszustem, ponieważ przypomina im pewnego nieuczciwego lokaja, który kiedyś u
nich służył. Inni, rozsądni ludzie twierdzą, że taki zacny człowiek jak pan A. nie może
być oszustem. Ale te starsze panie zawsze mają rację.
Doktor Thomas znów uśmiechnął się pobłażliwie.
- Czy nie rozumie pan, że jestem policjantem, a nie kompletnym amatorem? - spytał
Luke z rosnącym rozdrażnieniem.
- W Mayang Straits! - mruknął doktor Thomas z uśmiechem.
- Zbrodnia jest zbrodnią, nawet w Mayang Straits.
- Ależ oczywiście.
Luke opuścił gabinet doktora Thomasa, z trudem tłumiąc gniew.
- No, jak ci poszło? - spytała Bridget, kiedy do niej podszedł.
- Nie uwierzył mi - odparł Luke. - Ale po namyśle dochodzę do wniosku, że nie jest to
bynajmniej zaskakujące. To fantastyczna historia bez żadnych dowodów. Doktor
Thomas zdecydowanie nie jest typem człowieka, który wierzy w nieprawdopodobne
historie!
- Czy ktokolwiek inny ci uwierzy?
- Pewnie nie, ale kiedy jutro spotkam się ze starym Billym Bonesem, sprawa ruszy z
miejsca. Sprawdzą naszego długowłosego przyjaciela Ellsworthy'ego i w końcu do
czegoś dojdą.
- Czy nie przedwcześnie odkrywamy nasze karty? - spytała Bridget z zadumą.
- Zostaliśmy do tego zmuszeni. Nie możemy... po prostu nie wolno nam dopuścić do
kolejnych morderstw.
Bridget zadrżała.
- Na miłość boską, Luke, bądź ostrożny.
- Przez cały czas zachowuję ostrożność. Nie spaceruję w pobliżu bram ozdobionych
kamiennymi ananasami, unikam po zmroku samotnych spacerów po lesie, uważam,
co jem i co piję. Znam się na tym.
- Okropna jest świadomość, że ktoś zamierza cię zabić.
- Byleby tylko nie zamierzał zabić ciebie, kochanie.
- Być może zagraża to również mnie.
- Nie sądzę. Ale nie chcę ryzykować! Czuwam nad tobą jak staroświecki anioł stróż.
- Czy nie powinniśmy zawiadomić tutejszej policji? Luke zastanawiał się przez chwilę.
- Nie. Myślę, że lepiej zwrócić się wprost do Scotland Yardu.
- Tak właśnie uważała panna Pinkerton - mruknęła Bridget.
- Owszem, ale ja będę się miał na baczności.
- Wiem, co jutro zrobię - oznajmiła Bridget. - Zmuszę Gordona, żeby poszedł coś
kupić w sklepie tej kanalii.
- Żeby się w ten sposób upewnić, że nasz kochany pan Ellsworthy nie czatuje na
mnie na schodach Whitehall?
- O to mi właśnie chodzi.
- A w sprawie Whitfielda... - zaczął Luke z zakłopotaniem.
- Odłóżmy to do twojego powrotu z Londynu - odparła pospiesznie Bridget. - Wtedy
wszystko załatwimy.
- Czy myślisz, że bardzo się przejmie?
- No cóż... - Bridget przez chwilę rozważała w myślach tę kwestię. - Będzie
rozdrażniony.
- Rozdrażniony? Na Boga! Czy to nie jest zbyt łagodne określenie?
- Nie. Widzisz, Gordon nie lubi być rozdrażniony. To wyprowadza go z równowagi!
- Czuję się w całej tej sprawie dość niezręcznie - wyznał Luke.
To uczucie dominowało w jego umyśle, kiedy tego wieczora przygotowywał się do
wysłuchania po raz dwudziesty opowieści lorda Whitfielda o samym sobie. Musiał
przyznać, że ukradzenie narzeczonej człowiekowi, który gości go w swym domu, jest
łajdactwem. Nadal jednak uważał, że taki pompatyczny, napuszony błazen jak lord
Whitfield nie powinien nawet marzyć o Bridget!
Tak bardzo jednak dręczyły go wyrzuty sumienia, że słuchał wynurzeń lorda
Whitfielda ze szczególną uwagą i w rezultacie zrobił na swym gospodarzu niezwykle
korzystne wrażenie.
Lord Whitfield był tego wieczora w wyśmienitym nastroju. Śmierć byłego szofera
wcale go nie przygnębiła, a nawet poprawiła mu humor.
- Mówiłem, że ten człowiek źle skończy - oznajmił triumfalnie, unosząc kieliszek porto
do światła i patrząc przez szkło przymrużonymi oczami. - Czy nie powiedziałem tak
wczoraj wieczorem?
- Owszem, istotnie, sir.
- I miałem rację! To zdumiewające, jak często mam rację!
- To musi być dla pana wspaniałe uczucie - powiedział Luke.
- Miałem naprawdę cudowne życie... tak cudowne! Moja droga była usłana różami.
Zawsze głęboko wierzyłem w Opatrzność. Na tym polega cała tajemnica, Fitzwilliam.
- Tak?
- Jestem człowiekiem religijnym. Wierzę w dobro, zło i w wiekuistą sprawiedliwość.
Nie ma najmniejszej wątpliwości, Fitzwilliam, że istnieje coś takiego jak
sprawiedliwość boska!
- Ja również wierzę w sprawiedliwość - powiedział Luke.
Lord Whitfield, jak zwykle, nie był zainteresowany tym, w co wierzą inni.
- Postępuj uczciwie wobec swego Stwórcy, a Stwórca będzie postępował uczciwie
wobec ciebie! Zawsze byłem przyzwoitym człowiekiem. Dawałem pieniądze na cele
dobroczynne i uczciwie dorobiłem się swego majątku. Wszystko osiągnąłem
własnymi siłami! Zapewne pamięta pan, że kiedy biblijni patriarchowie zaczynali
dobrze prosperować, ich trzody się powiększały, a ich wrogów dosięgała kara!
- Tak, istotnie - przyznał Luke z trudem tłumiąc ziewnięcie.
- To nadzwyczajne... i godne uwagi - powiedział lord Whitfield - że wrogów
przyzwoitego człowieka dosięga zły los! Na przykład wczoraj. Ten typ mi ubliża...
nawet posuwa się tak daleko, by podnieść na mnie rękę. I co się dzieje? Gdzie jest
dzisiaj? - Przerwał na chwilę swoją tyradę, a potem uroczystym tonem sam
odpowiedział na swoje pytanie: - Nie żyje! Dosięgną! go gniew boży!
- To chyba niewspółmiernie wysoka kara za kilka nierozważnych słów, które
wypowiedział wypiwszy o jedną szklankę za dużo - powiedział Luke, z trudem
unosząc powieki.
Lord Whitfield potrząsnął głową.
- Zawsze tak się dzieje! Kara jest szybka i okrutna. Moje twierdzenie oparte jest na
źródłach. Jak pan zapewne pamięta, niedźwiedzie pożarły dzieci, które wyśmiewały
się z proroka Elizeusza. Taki jest naturalny porządek rzeczy.
- Zawsze uważałem, że i ta kara była niewspółmiernie wysoka.
- Nie, nie. Patrzy pan na to ze złego punktu widzenia. Elizeusz był wielkim i świętym
człowiekiem. Nikt nie miał prawa z niego drwić i żyć dalej! Ja to rozumiem, bo znam
to z własnego doświadczenia!
Luke spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Początkowo nie mogłem w to uwierzyć - powiedział lord Whitfield półgłosem. - Ale
działo się tak za każdym razem! Moi wrogowie i oszczercy zostali pognębieni i
wytępieni.
- Wytępieni?
Lord Whitfield kiwnął głową i wypił łyk porto.
- Jeden po drugim. Weźmy na przykład tego chłopca. Natknąłem się na niego w
moim ogrodzie... wówczas u mnie pracował. Czy wie pan, co on robił? Przedrzeźniał
mnie... MNIE! Wyśmiewał się ze mnie! Kroczył dumnie jak paw tam i z powrotem na
oczach zgromadzonych gapiów. Kpił ze mnie na terenie mojej własnej posiadłości!
Wie pan, co mu się przydarzyło? W niecałe dziesięć dni później wypadł z okna i
zginął na miejscu! Potem ten łotr, Carter... pijak i oszczerca. Przyszedł tu kiedyś i
zaczął mnie lżyć. Co się z nim stało? W tydzień później już nie żył. Utonął w
rzecznym mule. Później ta pokojówka... Odszczekiwała mi się podniesionym głosem.
Wkrótce spotkała ją zasłużona kara. Przez pomyłkę wypiła truciznę! Mógłbym
przytoczyć panu znacznie więcej takich przykładów. Humbleby ośmielił mi się
sprzeciwić w sprawie systemu nawadniania. Umarł na zakażenie krwi. Och, to
ciągnie się od wielu lat... na przykład pani Horton zachowywała się wobec mnie
obraźliwie i niebawem zeszła z tego świata. - Przerwał i wychyliwszy się do przodu,
podał swemu gościowi karafkę z porto. - Tak - mruknął. - Wszyscy nie żyją. To
zdumiewające, prawda?
Luke spojrzał na niego uważnie. Nagle przyszło mu do głowy potworne,
niewiarygodne podejrzenie! Ujrzał w zupełnie nowym świetle tego niskiego, tłustego
mężczyznę, który siedział u szczytu stołu i patrzył na niego z triumfalnym
uśmiechem.
Przez umysł Luke'a przemknęły chaotyczne wspomnienia. Przypomniał sobie słowa
majora Hortona: "Lord Whitfield zachował się bardzo życzliwie. Przysłał winogrona i
brzoskwinie z własnej oranżerii". To właśnie miłosierny lord Whitfield zlitował się nad
Tommym Pierce'em i pozwolił go zatrudnić przy myciu okien w bibliotece. To lord
Whitfield, na krótko przed śmiercią doktora Humbleby'ego, odwiedził Instytut
Wellermana Kreutza, zajmujący się wytwarzaniem surowicy i hodowlą bakterii.
Wszystko wskazuje na jednego człowieka, którego on jak skończony głupiec nawet
nie podejrzewał...
Na twarzy lorda Whitfielda nadal malował się radosny, niczym nie zmącony uśmiech.
- Oni wszyscy umierają - oznajmił, kiwając znacząco głową.
XVIII
KONFERENCJA W LONDYNIE
Sir William Ossington, którego serdeczni koledzy z dawnych lat nazywali Billy
Bones*, spojrzał z niedowierzaniem na swojego przyjaciela.
- Czy nie dość miałeś zbrodni w Mayang? - spytał z niedowierzaniem. - Czy wróciłeś
do domu, żeby wykonywać za nas robotę?
- W Mayang nie zdarzały się seryjne zbrodnie - oznajmił Luke. - Teraz mam do
czynienia z człowiekiem, który popełnił co najmniej sześć morderstw, a nikt go nawet
nie podejrzewa!
Sir William westchnął.
- To się zdarza. Czy mordował swoje żony?
- Nie, nie jest tego typu człowiekiem. Nie uważa się jeszcze za Boga, ale niebawem
to nastąpi.
- Szaleniec?
- Och, bezsprzecznie.
- Ach! Ale zapewne nie został oficjalnie uznany za człowieka obłąkanego. A to, jak
wiesz, stanowi różnicę.
- Jestem pewien, że zdaje sobie sprawę z charakteru swoich czynów i z możliwych
konsekwencji - oznajmił Luke.
- No właśnie - przyznał Billy Bones.
- No cóż, nie zagłębiajmy się w zawiłości proceduralne. Nie doszliśmy jeszcze do
tego etapu. I być może nigdy nam się to nie uda. Chcę od ciebie, przyjacielu, tylko
kilku faktów. W dniu derbów, między piątą a szóstą po południu doszło do ulicznego
wypadku. Samochód przejechał na Whitehall pewną starszą panią i nie zatrzymał
się. Nazywała się Lavinia Pinkerton. Chcę, żebyś wygrzebał wszystkie możliwe
szczegóły dotyczące tej sprawy.
- Mogę je dla ciebie zaraz zdobyć - obiecał sir William z westchnieniem. -
Dwadzieścia minut powinno mi na to wystarczyć.
Dotrzymał słowa. W niespełna dwadzieścia minut później Luke rozmawiał z oficerem
policji prowadzącym tę sprawę.
- Owszem, sir, pamiętam szczegóły. Większość z nich spisałem na tej kartce. - Luke
uważnie przeczytał jego notatki. - Wszczęto dochodzenie. Koronerem był pan
Satcherverell. Wina kierowcy samochodu nie ulega wątpliwości.
- Czy udało wam się go znaleźć?
- Nie, sir.
- Jakiej marki był ten samochód?
- Prawie na pewno duży rolls, którego prowadził szofer. Wszyscy świadkowie zajścia
są co do tego jednomyślni. Większość ludzi wie, jak wygląda rolls.
- Nie macie numerów rejestracyjnych?
- Nie, niestety nikt nie zwrócił na nie uwagi. Ktoś nam podał numer FZX 4498, ale to
nie był właściwy numer. Jakaś kobieta zauważyła go i wspomniała o tym innej
kobiecie, która z kolei przekazała go mnie. Nie wiem, czy ta druga kobieta błędnie go
zapisała, ale tak czy owak nie był to właściwy numer.
- Skąd pan o tym wie? - spytał Luke ostro.
Młody oficer uśmiechnął się szeroko.
- FZX 4498 to numer samochodu lorda Whitfielda. W owym czasie stał zaparkowany
przed Boomington House, a szofer jadł podwieczorek. Ma doskonałe alibi. Co do
niego nie mamy żadnych wątpliwości, a samochód odjechał sprzed budynku dopiero
o 6.30, kiedy jego lordowska mość stamtąd wyszedł.
- Rozumiem - powiedział Luke.
- Niestety, stało się to, co zwykle, sir - rzekł oficer z westchnieniem. - Połowa
świadków zniknęła, zanim komisarz zdążył dotrzeć na miejsce wypadku i zebrać
szczegółowe informacje.
Sir William kiwnął potakująco głową.
- Przypuszczamy, że musiał to być podobny numer i że zaczynał się
prawdopodobnie od dwóch czwórek. Robiliśmy, co w naszej mocy, ale nie trafiliśmy
na trop żadnego samochodu. Wszyscy właściciele samochodów o podobnych
numerach mieli przekonujące alibi.
Sir William spojrzał na Luke'a pytającym wzrokiem. Luke potrząsnął głową.
- Dziękuję, Bonner, to wszystko - powiedział sir William. Kiedy oficer wyszedł z
pokoju, Billy Bones znów spojrzał pytająco na Luke'a.
- O co tu chodzi, Fitz?
Luke westchnął.
- Wszystko się zgadza. Lavinia Pinkerton przyjechała do Londynu, żeby opowiedzieć
bystrym pracownikom Scotland Yardu o perfidnym mordercy. Nie wiem, czybyście jej
wysłuchali... pewnie nie...
- Moglibyśmy to zrobić - odparł sir William. - Wiele informacji dociera do nas w taki
właśnie sposób. Nigdy nie lekceważymy pogłosek ani plotek.
- Tak też zapewne rozumował morderca. Nie chciał ryzykować, więc zabił Lavinię
Pinkerton. I choć jakaś kobieta była na tyle spostrzegawcza, by zapamiętać numer
jego samochodu, nikt jej nie uwierzył.
Billy Bones podskoczył na swym krześle.
- Nie myślisz chyba...
- Owszem, myślę. Założę się, o co zechcesz, że to lord Whitfield ją przejechał. Nie
mam pojęcia, jak tego dokonał. Szofer jadł podwieczorek. Lord musiał więc wymknąć
się z budynku, zabierając ze sobą jego czapkę. Ale zrobił to, Billy!
- Niemożliwe!
- Owszem, możliwe. O ile mi wiadomo, lord Whitfield popełnił co najmniej siedem
morderstw, a może znacznie więcej.
- Niemożliwe - powtórzył sir William.
- Mój drogi, on niemal chełpił się tym przede mną wczoraj wieczorem!
- Więc jest szalony?
- Owszem, ale to przebiegły typ. Musicie zachować ostrożność. Nie może się
dowiedzieć, że go podejrzewamy.
- Nie do wiary... - mruknął Billy Bones.
- Ale to prawda! - zawołał Luke, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. - Posłuchaj,
Billy, stary druhu, musimy wreszcie się do tego zabrać. Oto fakty.
Odbyli długą i wyczerpującą rozmowę.
Nazajutrz wczesnym rankiem Luke wrócił do Wychwood. Mógł przyjechać
poprzedniego wieczora, ale w zaistniałych okolicznościach nie chciał spędzać nocy
pod dachem lorda Whitfielda i korzystać z jego gościnności.
Jadąc przez Wychwood zatrzymał się przed domem panny Waynflete. Pokojówka,
która otworzyła mu drzwi, spojrzała na niego ze zdumieniem. Potem wprowadziła go
do małej jadalni, w której panna Waynflete siedziała przy śniadaniu.
Lekko zdziwiona, wstała od stołu, by go powitać.
- Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze - powiedział Luke, nie tracąc czasu.
Obejrzał się za siebie. Pokojówka wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
- Chciałbym o coś panią spytać, panno Waynflete. To sprawa dość osobista, ale
myślę, że wybaczy mi pani.
- Proszę pytać, o co pan tylko zechce. Z pewnością ma pan ku temu powody.
- Dziękuję... - Zawahał się. - Chciałbym wiedzieć, dlaczego przed laty zerwała pani
zaręczyny z lordem Whitfieldem?
Panna Waynflete nie spodziewała się takiego pytania. Zaczerwieniła się i przyłożyła
dłoń do piersi.
- Czy on coś panu mówił?
- Wspominał o jakimś ptaku - odparł Luke - któremu skręcono kark...
- Tak powiedział? - spytała ze zdumieniem. - Więc przyznał się? To nadzwyczajne!
- Niech mi pani o tym opowie.
- Dobrze. Ale proszę, żeby pan nigdy nie rozmawiał o tym z nim... z Gordonem. To
należy już do przeszłości... wszystko przeminęło i poszło w niepamięć... nie
chciałabym tego odgrzebywać - spojrzała na niego błagalnie.
Luke kiwnął potakująco głową.
- Chcę tylko zaspokoić własną ciekawość - powiedział. - Nikomu nie powtórzę naszej
rozmowy.
- Dziękuję. - Panna Waynflete odzyskała panowanie nad sobą, a jej głos nabrał
pewności. - To było tak. Miałam małego kanarka, którego uwielbiałam i... po prostu
byłam zwariowana na jego punkcie, tak jak bywają dziewczęta na punkcie swoich
ukochanych zwierzątek. Teraz zdaję sobie sprawę, że musiało to być irytujące dla
młodego mężczyzny.
- Owszem - przytaknął Luke, kiedy panna Waynflete na chwilę przerwała.
- Gordon był zazdrosny o tego kanarka. Któregoś dnia powiedział rozdrażniony:
"Wydaje mi się, że wolisz tego ptaka ode mnie". A ja, dość nierozsądnie, ale takie
były dziewczęta w tamtych czasach, roześmiałam się i trzymając kanarka na palcu,
odparłam mniej więcej tak: "Oczywiście, mały ptaszku, że kocham cię bardziej niż
tego dużego głuptasa! Naturalnie, że tak!" Wtedy... och, to było przerażające...
Gordon wyrwał mi kanarka z ręki i skręcił mu kark! Przeżyłam straszny szok i nigdy
tego nie zapomnę!
Panna Waynflete wyraźnie pobladła.
- I dlatego zerwała pani zaręczyny? - spytał Luke.
- Tak. Straciłam do niego serce. Widzi pan, panie Fitzwilliam... - Zawahała się. - Nie
chodziło o sam uczynek... mógł to zrobić w ataku zazdrości i gniewu, ale odniosłam
wtedy wrażenie, że sprawiło mu to przyjemność... i to mnie tak okropnie przeraziło!
- Już wtedy... - mruknął Luke. - Już w tamtych czasach...
Panna Waynflete położyła dłoń na jego ramieniu.
- Panie Fitzwilliam...
Dostrzegł w jej oczach przerażenie i powagę.
- To lord Whitfield popełnił te wszystkie morderstwa! - powiedział. - Pani od początku
o tym wiedziała, prawda?.
Potrząsnęła energicznie głową.
- Nie miałam o tym pojęcia! Gdybym była pewna, to... powiedziałabym o tym
otwarcie... nie, to były obawy...
- A mimo to nie skierowała mnie pani na właściwy trop.
Splotła dłonie w geście wyrażającym bezradność.
- Jak mogłam? Jak? Przecież kiedyś go kochałam...
- Tak - powiedział Luke łagodnie. - Rozumiem.
Odwróciła się, poszperała w swojej torebce i wyjęła z niej małą, obrębioną koronką
chusteczkę do nosa, którą przycisnęła do oczu. Po chwili spojrzała na niego
dumnym, opanowanym wzrokiem.
- Bardzo się cieszę - zaczęła - że Bridget zerwała zaręczyny. Zamierza wyjść za
pana, prawda?
- Owszem.
- To znacznie lepszy wybór - powiedziała panna Waynflete z pewną emfazą.
Luke nie był w stanie powstrzymać się od uśmiechu. Na twarzy starszej pani pojawił
się wyraz powagi i niepokoju. Pochyliła się do przodu i znów położyła mu dłoń na
ramieniu.
- Bądźcie ostrożni - poprosiła. - Obydwoje musicie zachować ostrożność.
- Chodzi pani o... lorda Whitfielda?
- Tak. Lepiej byłoby mu o niczym nie wspominać.
Luke zmarszczył czoło.
- Nie sądzę, by któreś z nas chciało zachować to przed nim w tajemnicy.
- Och! Jakie to ma znaczenie? Czy pan nie zdaje sobie sprawy, że on jest obłąkany...
szalony. Nie pogodzi się z tym... ani na chwilę! Gdyby coś jej się stało...
- Nic jej się nie stanie!
- Tak, wiem, ale proszę pamiętać, że pan nie jest dla niego godnym przeciwnikiem!
On jest przerażająco przebiegły! Niech pan ją stąd natychmiast zabiera... w tym
jedyna nadzieja. Niech pan zmusi ją do wyjazdu za granicę! Najlepiej wyjedźcie
oboje!
- Wystarczy, jeśli ona wyjedzie - rzekł Luke wolno. - Ja muszę tu zostać.
- Obawiałam się, że pan to powie. Ale w każdym razie niech pan ją zmusi do
wyjazdu. Natychmiast!
- Myślę, że ma pani rację.
- Wiem, że mam rację! Niech pan ją stąd zabiera... zanim będzie za późno.
XIX
ZERWANE ZARĘCZYNY
Bridget usłyszała, jak Luke zajeżdża pod dom. Wyszła na schody, by go powitać.
- Powiedziałam mu - oznajmiła bez żadnych wstępów.
- Co? - spytał Luke zaskoczony.
Jego konsternacja była tak wyraźna, że Bridget od razu ją dostrzegła.
- Luke... o co chodzi? Wydajesz się przygnębiony.
- Przecież postanowiliśmy zaczekać z tym do mojego powrotu - powiedział, cedząc
słowa.
- Wiem, ale doszłam do wniosku, że lepiej to mieć za sobą. On robił plany, związane
z naszym ślubem... z miodowym miesiącem i tak dalej! Po prostu musiałam mu to
powiedzieć! - Po chwili dodała z lekkim wyrzutem w głosie: - Tego wymagała zwykła
przyzwoitość.
- Z twojego punktu widzenia, owszem - przyznał Luke. - Och, tak, rozumiem to.
- Myślę, że z każdego punktu widzenia!
- Niekiedy trudno jest pozwolić sobie na uczciwość! - rzekł powoli.
- Luke, o co ci chodzi?
- Nie mogę ci tego powiedzieć tu i teraz. - Machnął ręką ze zniecierpliwieniem. - Jak
przyjął to Whitfield?
- Nadzwyczaj dobrze - odparła Bridget. - Naprawdę wspaniale. Czułam się
zawstydzona. Myślę, Luke, że nie doceniałam Gordona... tylko dlatego, że jest dość
napuszony i niekiedy próżny. Sądzę, że jest... no cóż... wielkim małym człowiekiem!
- Owszem, możliwe, że jest wielkim człowiekiem - przyznał Luke, kiwając głową - ale
jego wielkość ma inny wymiar, niż przypuszczaliśmy. Posłuchaj, Bridget, musisz się
stąd jak najszybciej wynieść.
- Naturalnie, spakuję swoje rzeczy i jeszcze dzisiaj opuszczę ten dom. Odwieź mnie
do Londynu. Myślę, że nie możemy się oboje zatrzymać w gospodzie Pod Błazeńską
Czapką, nawet jeśli goście Ellsworthy'ego już wyjechali.
- Lepiej jedź do Londynu - powiedział Luke, potrząsając głową. - Niebawem wszystko
ci wyjaśnię. Tymczasem ja zobaczę się z Whitfieldem.
- To dobry pomysł. Cała ta sprawa wydaje się dość przykra, prawda? Czuję się jak
cyniczna łowczyni posagów.
Luke uśmiechnął się do niej.
- To był uczciwy interes. Postąpiłaś wobec niego lojalnie. Tak czy owak, nie ma co
biadać nad rozlanym mlekiem! Teraz pójdę się zobaczyć z Whitfieldem.
Lord Whitfield przechadzał się tam i z powrotem po salonie. Był pozornie spokojny, a
nawet lekko się uśmiechał. Ale Luke zauważył na jego skroni pulsującą żyłkę.
- Och! To pan, panie Fitzwilliam.
- Skłamałbym mówiąc, że żałuję tego, co zrobiłem - oświadczył Luke. - Byłaby to
zwykła hipokryzja. Przyznaję, że z pańskiego punktu widzenia zachowałem się
niewłaściwie i niewiele mam na swoją obronę. Takie rzeczy się zdarzają.
Lord Whitfield znów zaczął krążyć po pokoju.
- No właśnie... właśnie! - Machnął ręką.
- Oboje z Bridget potraktowaliśmy pana w sposób haniebny. Ale tak to już jest!
Pokochaliśmy się i nic na to nie można poradzić. Możemy jedynie wyjawić panu
prawdę i zniknąć.
Lord Whitfield przystanął. Patrzył na Luke'a swymi wyblakłymi, wyłupiastymi oczami.
- Tak - przyznał - nie możecie na to już nic poradzić!
W jego głosie pobrzmiewał jakiś dziwny ton. Spoglądał na Luke'a i potrząsał głową
jakby ze współczuciem.
- Co pan ma na myśli? - spytał ostro Luke.
- Nie możecie już nic zrobić! - powtórzył lord Whitfield. - Już za późno!
Luke zrobił krok w jego kierunku.
- Proszę mi powiedzieć, o co panu chodzi.
- Niech pan o to spyta Honorię Waynflete - rzekł niespodziewanie lord Whitfield. -
Ona to rozumie. Wie, co się dzieje. Kiedyś mi o tym powiedziała!
- Co ona rozumie?
- Że zło nie uchodzi bezkarnie - wyjaśnił lord Whitfield. - Musi istnieć sprawiedliwość!
Żal mi Bridget, ponieważ bardzo ją lubię. W pewien sposób żal mi was obojga!
- Czy pan nam grozi? - spytał Luke. Whitfield wydawał się autentycznie wstrząśnięty.
- Nie, nie, drogi chłopcze. W tej sprawie nie czuję do was urazy! Kiedy uczyniłem
Bridget zaszczyt, wybierając ją na swoją żonę, przyjęła na siebie pewne
zobowiązania. Teraz je odrzuca, ale w życiu nie można niczego cofnąć. Jeśli łamie
się prawo, trzeba ponieść karę...
- Chce pan powiedzieć, że coś jej grozi? - spytał Luke, zaciskając pięści. - Niech pan
mnie dobrze zrozumie, Whitfield, nic jej się nie stanie... ani mnie! Jeśli spróbuje pan
nam coś zrobić, jest pan skończony. Radzę panu uważać! Wiem o panu
wystarczająco dużo!
- To nie ma nic wspólnego ze mną - odparł lord Whitfield. - Ja jestem tylko
narzędziem w rękach Siły Wyższej. Wszystko dzieje się z Jej wyroku!
- Widzę, że pan w to wierzy - powiedział Luke.
- Bo to prawda! Każdy, kto zwróci się przeciwko mnie, ponosi karę. Nie wyłączając
pana i Bridget.
- Myli się pan - zaoponował Luke. - Szczęśliwa passa, choćby trwała najdłużej,
kiedyś się kończy. A pańska skończy się już niebawem.
- Drogi młody człowieku - zaczął lord Whitfield łagodnie - nie zdaje pan sobie sprawy,
do kogo pan mówi. Mnie nie może spotkać nic złego!
- Doprawdy? Zobaczymy. Radzę panu uważać, Whitfield. Mięśnie twarzy lorda
Whitfielda lekko zadrgały, a ton jego głosu się zmienił.
- Byłem bardzo cierpliwy - powiedział. - Niech pan nie przeciąga struny. Proszę stąd
wyjść.
- Już idę - warknął Luke. - Możliwie jak najszybciej. Ale niech pan pamięta, że pana
ostrzegałem.
Odwrócił się na pięcie i pospiesznie wyszedł z salonu. Pobiegł na górę do pokoju
Bridget, która wraz z pokojówką pakowała swoje rzeczy.
- Kiedy będziesz gotowa?
- Za dziesięć minut.
Spojrzała na Luke'a, a on dostrzegł w jej wzroku pytanie, którego nie mogła wyrazić
słowami ze względu na obecność pokojówki. Kiwnął nieznacznie głową.
Poszedł do swojego pokoju i szybko się spakował.
Kiedy wrócił po dziesięciu minutach, Bridget była gotowa do wyjścia.
- Możemy już jechać?
- Oczywiście.
Na schodach spotkali idącego na górę lokaja.
- Przyszła panna Waynflete, żeby się z panią zobaczyć.
- Panna Waynflete? Gdzie ona jest?
- W salonie z jego lordowską mością.
Bridget poszła wprost do salonu, a Luke podążył tuż za nią. Lord Whitfield stał przy
oknie i rozmawiał z panną Waynflete. Trzymał w ręku nóż z długim, cienkim ostrzem.
- Perfekcyjna robota - mówił. - Jeden z moich młodych pracowników przywiózł mi go
z Maroka, dokąd został wysłany jako specjalny korespondent. To nóż mauretański. -
Z uwielbieniem przesunął palcem po ostrzu. - Cóż za wspaniałe wykonanie!
- Na miłość boską, Gordon, odłóż go! - zawołała panna Waynflete. Lord Whitfield
uśmiechnął się i umieścił nóż wśród leżącej na stoliku kolekcji broni.
- Lubię go dotykać - rzekł łagodnie.
Panna Waynflete straciła swe zwykłe opanowanie. Była blada i zdenerwowana.
- Ach, jesteś, moja droga - powitała Bridget.
Lord Whitfield zachichotał.
- Tak, oto i Bridget. Naciesz się nią, Honorio. Nie zabawi tu długo.
- Co to znaczy? - spytała ostro panna Waynflete.
- To znaczy, że wyjeżdża do Londynu. - Spojrzał po kolei na wszystkich obecnych. -
Mam dla ciebie pewną wiadomość, Honorio - powiedział. - Bridget postanowiła nie
wychodzić za mnie. Woli Fitzwilliama. Życie jest dziwne. No cóż, zostawiam was,
żebyście mogli sobie porozmawiać.
Wyszedł z pokoju, pobrzękując bilonem w kieszeniach.
- Mój Boże... - wyszeptała panna Waynflete. - Mój Boże... Rozpacz w jej głosie była
tak wy raźna,-że Bridget poczuła się zaskoczona.
- Przepraszam. Naprawdę okropnie mi przykro - powiedziała z niepokojem.
- On jest rozwścieczony... mój Boże, to straszne. Co my teraz zrobimy?
Bridget spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Zrobimy? Co ma pani na myśli?
- Nie powinniście byli mu o tym mówić! - jęknęła panna Waynflete, obrzucając oboje
pełnym wyrzutu spojrzeniem.
- Nonsens! - zawołała Bridget. - A cóż innego mogliśmy zrobić?
- Nie powinniście byli mówić mu o tym teraz. Trzeba było zaczekać, aż znajdziecie
się daleko stąd.
- To kwestia zapatrywań - odparła sucho Bridget. - Osobiście uważam, że niemiłe
sprawy należy mieć jak najszybciej za sobą.
- Och, moja droga, gdyby tylko o to chodziło... Zawahała się. Potem spojrzała
pytająco na Luke'a.
Luke potrząsnął głową i powiedział bezgłośnie: ,,Jeszcze nie teraz".
- Rozumiem - bąknęła panna Waynflete.
- Czy chciała się pani ze mną zobaczyć w jakiejś szczególnej sprawie, panno
Waynflete? - spytała Bridget z lekkim rozdrażnieniem.
- No... owszem. W istocie przyszłam ci zaproponować krótki pobyt w moim domu.
Pomyślałam, że... eee... pozostanie tutaj byłoby dla ciebie krępujące i że, być może,
potrzeba ci kilku dni na... eee... gruntowne rozważenie twoich planów.
- Dziękuję, panno Waynflete, to bardzo uprzejme z pani strony.
- U mnie byłabyś zupełnie bezpieczna i...
- Bezpieczna? - przerwała jej Bridget.
- Spokojna... - wyjaśniła pospiesznie panna Waynflete lekko podnieconym głosem -
to miałam na myśli... całkiem spokojna. Nie mam oczywiście takich luksusów jak
tutaj, ale gorąca woda jest naprawdę gorąca, a moja służąca Emily zupełnie dobrze
gotuje.
- Och, jestem pewna, że wszystko byłoby wspaniale, panno Waynflete - odparła
Bridget machinalnie.
- Ale oczywiście wyjazd do Londynu to o wiele lepszy pomysł...
- Trochę niefortunnie się składa, że moja ciotka wyruszyła dzisiaj wcześnie rano na
wystawę kwiatów. Nie miałam jeszcze okazji powiedzieć jej, co się wydarzyło.
Zostawię jej list z wiadomością, że pojechałam do mieszkania.
- Wybierasz się do mieszkania twojej ciotki w Londynie?
- Tak. Nikogo w nim nie ma. A posiłki mogę jadać w mieście.
- Będziesz sama w tym mieszkaniu? O Boże, nie powinnaś tego robić. Nie zostawaj
tam sama.
- Przecież nikt mnie nie zje - powiedziała Bridget z irytacją. - Poza tym moja ciotka
jutro wraca.
Panna Waynflete z niepokojem potrząsnęła głową.
- Lepiej zatrzymaj się w jakimś hotelu - zasugerował Luke.
- Dlaczego? - spytała Bridget, gwałtownie odwracając się do niego. - Co się z wami
dzieje? Dlaczego traktujecie mnie jak niedorozwinięte dziecko?
- Ależ skąd, kochanie - zaprotestowała panna Waynflete. - Po prostu chcemy, żebyś
była ostrożna!
- Ale dlaczego? Dlaczego? O co w tym wszystkim chodzi?
- Posłuchaj, Bridget - zaczął Luke. - Chciałbym z tobą porozmawiać. Ale nie tutaj.
Pojedźmy w jakieś ustronne miejsce. - Spojrzał na pannę Waynflete. - Czy możemy
wpaść do pani za jakąś godzinę? Jest wiele spraw, o których chciałbym pani
powiedzieć.
- Bardzo proszę. Będę tam na was czekała.
Luke położył dłoń na ramieniu Bridget. Skinieniem głowy podziękował pannie
Waynflete.
- Bagaże zabierzemy później. Chodź.
Poprowadził ją przez hali do wyjścia. Otworzył drzwi samochodu. Bridget wsiadła.
Luke uruchomił silnik i ruszył gwałtownie podjazdem. Kiedy minęli żelazną bramę,
odetchnął z ulgą.
- Dzięki Bogu bezpiecznie cię stąd wywiozłem - powiedział.
- Czy ty zupełnie oszalałeś, Luke? Co znaczą te wszystkie tajemnice?
- No cóż, trudno jest zdemaskować mordercę, kiedy przebywa się pod jego dachem!
- oznajmił Luke posępnie.
XX
TKWIMY W TYM OBOJE
Bridget przez chwilę siedziała nieruchomo obok niego.
- Gordon? - spytała.
Luke kiwnął potakująco głową.
- Gordon? Gordon... mordercą? Mordercą? W życiu nie słyszałam czegoś równie
absurdalnego.
- Tak uważasz?
- Owszem. Przecież Gordon nie skrzywdziłby nawet muchy.
- Może to i prawda - przyznał Luke ponuro. - Sam nie wiem. Ale z całą pewnością
zabił kanarka, a ja jestem prawie pewien, że zamordował również kilka osób.
- Mój drogi, ja po prostu nie mogę w to uwierzyć!
- Wiem - powiedział Luke. - To istotnie wydaje się niewiarygodne. Zacząłem go
podejrzewać dopiero przedwczoraj wieczorem.
- Ależ ja go doskonale znam! - zaprotestowała Bridget. - Wiem, jaki on jest! W
gruncie rzeczy to bardzo łagodny człowiek... napuszony, zgoda, ale w sumie raczej
śmieszny.
Luke potrząsnął głową.
- Będziesz musiała zmienić zdanie na jego temat, Bridget.
- Nic z tego, Luke. Ja po prostu w to nie wierzę! Skąd przyszedł ci do głowy tak
absurdalny pomysł? Przecież jeszcze przed dwoma dniami byłeś zupełnie pewny, że
to Ellsworthy.
Luke lekko się skrzywił.
- Wiem. Wiem. Pewnie sądzisz, że jutro zacznę podejrzewać Thomasa, a pojutrze
będę przekonany, że to sprawka Hortona! Nie zmieniani zdania aż tak często.
Rozumiem, że ta wiadomość tobą wstrząsnęła. Jeśli jednak przyjrzysz się temu nieco
bliżej, zobaczysz, że wszystkie elementy świetnie do siebie pasują. Nic dziwnego, że
panna Pinkerton bała się pójść do lokalnych władz. Wiedziała, że zrobiłaby z siebie
pośmiewisko! Pokładała nadzieję jedynie w Scotland Yardzie.
- Ale jakie motywy mógłby mieć Gordon? Och, to takie idiotyczne!
- Wiem. Ale czy nie zdajesz sobie sprawy, że Gordon Whitfield jest okropnym
megalomanem?
- On chce uchodzić za wspaniałego i ważnego człowieka. To wynika ze zwykłego
kompleksu niższości!
- Możliwe, że właśnie to jest źródłem całego nieszczęścia. Sam już nie wiem. Ale
zastanów się tylko przez chwilę, Bridget. Pamiętasz, jakich szyderczych zwrotów
sama wobec niego używałaś... obraza majestatu i tak dalej. Czy nie rozumiesz, że
jego egocentryzm przekracza wszelkie granice? A w dodatku to maniak religijny!
Moja droga, on jest kompletnie obłąkany!
Bridget zastanawiała się przez chwilę.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jakie masz na to dowody, Luke?
- No cóż, świadczą o tym jego własne słowa. Przedwczoraj wieczorem oświadczył mi
jasno i wyraźnie, że każdy, kto mu się w jakikolwiek sposób sprzeciwi, zawsze
umiera.
- Mów dalej.
- Nie potrafię ci tego dokładnie wyjaśnić, ale chodzi mi o sposób, w jaki o tym mówił.
Był spokojny, zadowolony z siebie i... jakby to ująć... uważał to za zupełnie normalne!
Siedział w fotelu i uśmiechał się do siebie... To było niesamowite i dość przerażające,
Bridget!
- Mów dalej.
- No cóż, potem zaczął wyliczać osoby, które zeszły z tego świata, ponieważ
ściągnęły na siebie jego gniew! Posłuchaj, Bridget, on wymienił panią Horton, Amy
Gibbs, Tommy'ego Pierce'a, Harry'ego Cartera, doktora Humbleby'ego i tego szofera,
Riversa.
Bridget pobladła, najwyraźniej wstrząśnięta jego słowami.
- Czy wymienił właśnie te osoby?
- Tak. Właśnie te osoby! Czy teraz mi wierzysz?
- Mój Boże, chyba mnie przekonałeś... Jakie miał motywy?
- Bardzo trywialne... i to właśnie jest takie przerażające. Pani Horton zrobiła mu
afront, Tommy Pierce naśladował go na oczach rozbawionych ogrodników, Harry
Carter obrzucił obelgami, Amy Gibbs zachowała się wobec niego arogancko,
Humbleby miał czelność publicznie zakwestionować jego zdanie, Rivers groził mu w
mojej obecności, a panna Waynflete...
Bridget ukryła twarz w dłoniach.
- To straszne... Okropne... -wymamrotała.
- Wiem. Istnieją jeszcze pewne dodatkowe dowody. Samochodem, który przejechał
w Londynie pannę Pinkerton, był rolls royce o takich samych numerach
rejestracyjnych, jakie ma samochód lorda Whitfielda.
- To zdecydowanie przesądza sprawę - powiedziała Bridget powoli.
- Tak. W Scotland Yardzie uważają, że kobieta, która przekazała im ten numer,
popełniła błąd. Ale ona się nie pomyliła!
- Mogę to zrozumieć - przyznała Bridget. - Kiedy w grę wchodzi taki zamożny i
wpływowy człowiek jak lord Whitfield, muszą, oczywiście, uwierzyć w jego wersję
wydarzeń!
- Owszem. Relację panny Pinkerton uznaliby za niewiarygodną.
- Parę razy powiedziała mi dość dziwne rzeczy - powiedziała Bridget w zamyśleniu. -
Jakby mnie przed czymś ostrzegała... Wtedy nie rozumiałam, do czego ona
zmierza... Teraz już wiem!
- Wszystko się zgadza - stwierdził Luke. - Tak zawsze bywa. Początkowo mówi się,
tak jak ty powiedziałaś: "Niemożliwe!", a potem, kiedy już pogodzisz się z tą myślą,
wszystko zaczyna do siebie pasować! Winogrona, które lord Whitfield posłał pani
Horton, a ona podejrzewała, że trują ją pielęgniarki! Wizyta w Instytucie Wellermana
Kreutza... musiał zdobyć jakieś bakterie, którymi zainfekował ranę doktora
Humbleby'ego.
- Nie rozumiem, jak zdołał tego dokonać.
- Ja również, ale istnieje związek między tymi wydarzeniami. Nie da się temu
zaprzeczyć.
- Nie... Jak twierdzisz, te elementy do siebie pasują. Oczywiście, mógł robić rzeczy,
na które nie odważyliby się inni ludzie! Chodzi mi o to, że był poza wszelkimi
podejrzeniami!
- Myślę, że podejrzewała go panna Waynflete. Wspomniała o jego wizycie w
instytucie. Napomknęła o tym mimochodem, mając najprawdopodobniej nadzieję, że
wyciągnę z tego właściwy wniosek.
- Więc wiedziała o tym od samego początku?
- Żywiła bardzo silne podejrzenia. Powstrzymywało ją chyba to, że była w nim kiedyś
zakochana.
Bridget kiwnęła głową.
- Tak, to wiele tłumaczy. Gordon mówił mi, że kiedyś byli zaręczeni.
- Po prostu nie chciała uwierzyć, że to może być on. Ale coraz bardziej utwierdzała
się w tym przekonaniu. Próbowała dawać mi to do zrozumienia, ale nie mogła
wystąpić przeciwko niemu otwarcie! Kobiety to dziwne istoty! Myślę, że w jakiś
sposób nadal jej na nim zależy...
- Mimo że ją porzucił?
- To ona porzuciła jego. To dość nieprzyjemna historia. Opowiem ci ją.
Luke zrelacjonował jej ten przykry epizod. Bridget patrzyła na niego zdumiona.
- Powiedziała ci, że Gordon tak postąpił?
- Owszem. Już wtedy nie mógł być całkiem normalny!
- Już wtedy... - wyjąkała Bridget, drżąc na całym ciele. - Tyle lat temu...
- Może nigdy nie dowiemy się o innych jego ofiarach! Dopiero ta seria zgonów, do
których doszło w krótkich odstępach czasu, ściągnęła na niego uwagę! Może był tak
upojony powodzeniem, że stał się nieostrożny!
Bridget pokiwała głową. Przez parę minut rozmyślała w milczeniu, a potem spytała
niespodziewanie:
- Powtórz mi dokładnie słowa panny Pinkerton... co mówiła wtedy w pociągu? Od
czego zaczęła?
Luke cofnął się myślami do tej rozmowy.
- Powiedziała, że jedzie do Scotland Yardu, wspominała o waszym posterunkowym,
którego uważała za miłego człowieka, ale nie nadającego się do prowadzenia
śledztwa w sprawie o morderstwo.
- Czy wtedy użyła tego słowa po raz pierwszy?
- Tak.
- Mów dalej.
- Następnie powiedziała: "Widzę, że jest pan zaskoczony. Początkowo też byłam
zaskoczona. Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że fantazjuję".
- Co mówiła potem?
- Spytałem, czy jest absolutnie przekonana, że istotnie nie fantazjuje, a ona odparła
spokojnie: "Och, nie! Mogło tak się zdarzyć za pierwszym razem, ale nie za drugim,
trzecim czy czwartym. Potem już się wie".
- Zdumiewające - skomentowała Bridget.
- Pocieszyłem ją mówiąc, że podjęła słuszną decyzję, ale jej nie uwierzyłem!
- Rozumiem. Łatwo być mądrym po fakcie! Ja też traktowałam tę biedaczkę ze
współczuciem i wyższością! Jak dalej potoczyła się wasza rozmowa?
- Niech pomyślę... aha! wspomniała o sprawie Abercrombiego... wiesz, tego truciciela
z Walii. Nie wierzyła, że patrzył na swoje przyszłe ofiary w jakiś szczególny sposób.
Ale dodała, że teraz już wierzy, bo widziała coś takiego na własne oczy.
- Powtórz mi dokładnie jej słowa. Luke zastanawiał się, marszcząc brwi.
- Powiedziała tym swoim miłym głosem: "Kiedy o tym czytałam, nie wierzyłam... ale
to prawda!" Wtedy spytałem: "Co takiego?" A ona odparła: "Ten szczególny błysk w
oczach..." Na Boga, Bridget, sposób, w jaki to powiedziała, absolutnie mną
wstrząsnął! Jej spokojny głos i wyraz twarzy... wyglądała jak ktoś, kto naprawdę
widział coś zbyt przerażającego, by to wyrazić słowami!
- Mów dalej, Luke. Opowiedz mi wszystko.
- Potem wyliczyła ofiary... Amy Gibbs, Cartera i Tommy'ego Pierce'a. Wspomniała,
że Tommy był nieznośnym szczeniakiem, a Carter pijakiem. Później dodała: "A
teraz... wczoraj... spotkało to doktora Humbleby'ego, który jest takim dobrym i
poczciwym człowiekiem". Następnie stwierdziła, że gdyby powiedziała o tym
doktorowi Humbleby'emu, to z pewnością by jej nie uwierzył i wyśmiałby ją.
Bridget głęboko westchnęła.
- Rozumiem - mruknęła. - Teraz to do mnie dotarło.
- Co, Bridget? - spytał Luke, przyglądając jej się uważnie. - O czym myślisz?
- O czymś, co kiedyś powiedziała mi pani Humbleby. Zastanawiałam się... och,
mniejsza o to, mów dalej. Jak zakończyła się ta rozmowa?
Luke przytoczył dokładnie słowa panny Pinkerton, które wywarły na nim tak duże
wrażenie, że nie mógł ich zapomnieć.
- Na mój argument, że chyba trudno jest popełnić bezkarnie tak wiele zbrodni,
odparła: "Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli. Bardzo łatwo jest zabić człowieka... pod
warunkiem, że nikt pana o to nie podejrzewa. A ten morderca jest ostatnią osobą,
którą ktokolwiek mógłby podejrzewać!"
Zamilkł.
- Łatwo jest zabić człowieka? - powtórzyła Bridget drżącym głosem. - Przerażająco
łatwo... to prawda! Nic dziwnego, że te słowa zapadły ci tak głęboko w pamięć, Luke.
Ja będę je pamiętać do końca życia! Człowiek taki jak Gordon Whitfield... och!
Oczywiście, że to łatwe.
- Ale nie tak łatwo będzie mu to udowodnić - zauważył Luke.
- Tak sądzisz? Wydaje mi się, że mogę w tym pomóc.
- Bridget, zabraniam ci...
- Nie możesz. Nie wolno siedzieć z założonymi rękami i grać na zwłokę. Jestem w to
zamieszana, Luke. Przyznaję, że to trochę niebezpieczne zadanie, ale muszę do
końca odegrać swoją rolę.
- Bridget...
- Wplątałam się w tę historię, Luke! Przyjmę więc zaproszenie panny Waynflete i
zostanę w Wychwood.
- Kochanie, błagam cię...
- Doskonale zdaję sobie sprawę, że to jest niebezpieczne dla nas obojga. Ale tkwimy
w tym, Luke... tkwimy w tym oboje!
XXI
OCH, DLACZEGO SPACERUJESZ PO POLACH W RĘKAWICZKACH?
Zaciszne wnętrze domu panny Waynflete podziałało na nich kojąco po chwilach
napięcia, które przeżyli w samochodzie.
Panna Waynflete była trochę zdziwiona, że Bridget chce mimo wszystko u niej
zostać, ale szybko zapewniła, że w pełni podtrzymuje zaproszenie.
- Skoro jest pani tak uprzejma, panno Waynflete - powiedział Luke - uważam to
rozwiązanie za najlepsze. - Ja zatrzymałem się w gospodzie Pod Błazeńską Czapką,
będę więc miał ją na oku. Bądź co bądź, nie należy zapominać o tym, co się
wydarzyło w Londynie.
- Ma pan na myśli Lavinię Pinkerton? - spytała panna Waynflete.
- Tak. Można by przypuszczać, że w centrum wielkiego miasta człowiek jest zupełnie
bezpieczny.
- Chodzi panu o to - zaczęła panna Waynflete - że bezpieczeństwo człowieka zależy
przede wszystkim od tego, czy ktoś nie dybie na jego życie?
- No, właśnie. Dożyliśmy takich czasów.
Panna Waynflete z zadumą pokiwała głową.
- Od jak dawna pani wie, że Gordon jest mordercą, panno Waynflete? - spytała
Bridget.
Panna Waynflete westchnęła.
- To trudne pytanie, moja droga. Myślę, że w głębi duszy byłam zupełnie pewna już
od dłuższego czasu... Ale robiłam, co mogłam, żeby o tym nie myśleć! Nie chciałam
w to uwierzyć, więc udawałam sama przed sobą, że moje podejrzenia są nikczemne i
absurdalne.
- Czy nigdy nie obawiała się pani o... własne życie? - spytał Luke.
Panna Waynflete przez chwilę rozważała w myślach jego pytanie.
- Czy chodzi panu o to, że gdyby Gordon wyczuł, iż zaczęłam coś podejrzewać,
znalazłby jakiś sposób, by się mnie pozbyć?
- Tak.
- Oczywiście, brałam pod uwagę taką ewentualność... - wyznała panna Waynflete
spokojnie. - Starałam się zachować ostrożność. Nie sądzę jednak, żeby Gordon mógł
dostrzec we mnie prawdziwe zagrożenie.
- Dlaczego?
Panna Waynflete lekko się zarumieniła.
- Nie przypuszczam, by Gordonowi przyszło kiedykolwiek na myśl, że mogłabym...
ściągnąć na niego jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
- Czy posunęła się pani do tego, żeby go ostrzec? - spytał Luke szorstko.
- Owszem. To znaczy, dałam mu do zrozumienia, iż dziwi mnie to, że każdy, kto mu
się narazi, niebawem ginie w jakimś nieszczęśliwym wypadku.
- Jak na to zareagował? - spytała Bridget.
Na twarzy panny Waynflete pojawił się wyraz troski.
- Nie tak, jak się spodziewałam. Wydawał mi się... to naprawdę zadziwiające!...
zadowolony... Spytał: "Więc zwróciłaś na to uwagę?" I... napuszył się dumnie jak
paw.
- To jasne, że jest obłąkany! - zawołał Luke.
- Tak, istotnie - przyznała skwapliwie panna Waynflete. - Po prostu nie ma innego
wytłumaczenia. Nie odpowiada za swoje czyny. - Położyła dłoń na ramieniu Luke'a. -
Nie powieszą go, prawda, panie Fitzwilliam?
- Nie, nie. Przypuszczam, że poślą go do zakładu dla umysłowo chorych w
Broadmoor.
Panna Waynflete westchnęła z ulgą i wygodniej usiadła w fotelu.
- Bardzo mnie to cieszy. - Jej wzrok spoczął na Bridget, która wpatrywała się w
dywan, z zadumą marszcząc brwi.
- Ale mamy przed sobą jeszcze długą drogę - powiedział Luke. -Zawiadomiłem już
odpowiednie władze i mogę powiedzieć tylko tyle, że Scotland Yard potraktuje tę
sprawę poważnie. Musicie sobie jednak uprzytomnić, że nie mamy wystarczających
dowodów.
- Zdobędziemy je - oznajmiła Bridget.
Panna Waynflete podniosła na nią wzrok. Luke dostrzegł w jej oczach błysk, który
przypominał mu kogoś lub coś, co niedawno widział. Wytężył pamięć, ale nie udało
mu się tego z niczym skojarzyć.
- Jesteś bardzo pewna siebie, moja droga - powiedziała panna Waynflete z
powątpiewaniem. - No cóż, być może masz rację.
- Posłuchaj, Bridget, pojadę teraz do rezydencji po twoje rzeczy - rzekł Luke.
- Jadę z tobą - odparła spiesznie Bridget.
- Wolałbym, żebyś została tutaj.
- Ale ja wolę pojechać.
- Przestań odgrywać wobec mnie rolę troskliwej matki, Bridget! - warknął Luke ze
złością. - Nie życzę sobie, żebyś mnie ochraniała.
- Uważam, Bridget, że wszystko będzie dobrze... przecież pojedzie samochodem, a
w dodatku jest biały dzień - powiedziała półgłosem panna Waynflete.
- Czuję się jak idiotka. Ta historia działa mi na nerwy - wyszeptała Bridget,
uśmiechając się z zażenowaniem.
- Któregoś wieczora panna Waynflete odprowadziła mnie aż do samego domu -
przypomniał sobie Luke. - No, panno Waynflete, niech się pani przyzna, że chciała
pani mnie chronić! Tak było, prawda?
Panna Waynflete potwierdziła jego sugestię uśmiechem.
- No cóż, panie Fitzwilliam, pan jeszcze niczego nie podejrzewał! Groziło panu
niebezpieczeństwo, ponieważ Gordon mógł już się zorientować, że przyjechał pan
tutaj jedynie po to, by zbadać tę sprawę. A na tej odludnej dróżce mogło się panu coś
przytrafić!
- No dobrze, ale teraz zdaję już sobie sprawę z niebezpieczeństwa - oświadczył Luke
posępnie. - Zapewniam panią, że nie dam się zaskoczyć.
- Niech pan nie zapomina, że on jest niezwykle przebiegły. - Znacznie sprytniejszy,
niż się panu zdaje! To bardzo pomysłowy człowiek.
- Dziękuję, że mnie pani ostrzegła.
- Mężczyźni są odważni - westchnęła panna Waynflete - ale znacznie łatwiej ich
oszukać niż kobiety.
- To prawda - przyznała Bridget.
- Panno Waynflete, czy istotnie uważa pani, że coś mi zagraża? Czy sądzi pani, że
lord Whitfield naprawdę dybie na moje życie?
- Myślę - odparła panna Waynflete po chwili wahania - że niebezpieczeństwo grozi
przede wszystkim Bridget. To ona zerwała zaręczyny, a to jest dla niego największą
zniewagą! Przypuszczam, że dopiero kiedy rozprawi się z Bridget, skieruje uwagę na
pana. Ale bez wątpienia do niej zabierze się w pierwszej kolejności.
- Bardzo bym chciał, Bridget, żebyś wyjechała za granicę... i to teraz... natychmiast.
Bridget mocno zacisnęła usta.
- Nie pojadę.
Panna Waynflete westchnęła.
- Jesteś odważną kobietą, Bridget. Podziwiam cię.
- Na moim miejscu postąpiłaby pani tak samo.
- No cóż, niewykluczone.
- Oboje w tym tkwimy, Luke i ja - oznajmiła Bridget stanowczo. Odprowadziła Luke'a
do drzwi.
- Zatelefonuję do ciebie z gospody, kiedy już bezpiecznie wydostanę się z jaskini
tego lwa - powiedział Luke.
- Dobrze.
- Kochanie, nie denerwuj się! Nawet najdoskonalsi mordercy muszą mieć czas na
gruntowne przemyślenie swoich planów! Wydaje mi się, że przez parę dni nic nam
nie grozi. Dzisiaj przyjeżdża z Londynu inspektor Battle. Kiedy tylko tutaj się zjawi,
Whitfield będzie pod obserwacją.
- Zatem skoro wszystko jest pod kontrolą, możemy zakończyć ten melodramat.
- Bridget, kochanie, proszę cię, nie rób żadnych nierozważnych kroków! - powiedział
Luke poważnie, kładąc jej dłoń na ramieniu.
- Ciebie też to dotyczy, mój drogi.
Uścisnął jej ramię, a potem wskoczył do samochodu i odjechał. Bridget wróciła do
salonu.
- Moja droga, twój pokój nie jest jeszcze całkiem gotowy - rzekła panna Waynflete z
typowym dla starych panien zdenerwowaniem takim drobiazgiem. - Emily właśnie
sprawdza, czy czegoś nie brakuje. Wiesz co? Przygotuję ci filiżankę pysznej herbaty!
Dobrze ci zrobi po tych burzliwych wydarzeniach.
- To bardzo uprzejme z pani strony, panno Waynflete, ale dziękuję.
Bridget miała ochotę na mocny koktajl z dużą ilością ginu, ale doszła do słusznego
wniosku, że nie należy liczyć na ten rodzaj pokrzepiającego napoju. Nie znosiła
herbaty, ponieważ zazwyczaj cierpiała po niej na niestrawność. Jednakże panna
Waynflete zdecydowała, że herbata jest właśnie tym, czego najbardziej potrzebuje jej
młody gość. Wybiegła do kuchni, a po pięciu minutach wróciła z tacą, na której stały
dwie delikatnie zdobione filiżanki z drezdeńskiej porcelany, wypełnione
aromatycznym, parującym napojem.
- Oryginalny Lapsang Souchong - oznajmiła z dumą.
Bridget, która nie lubiła chińskiej herbaty jeszcze bardziej niż indyjskiej, uśmiechnęła
się blado.
W tym momencie w drzwiach pojawiła się Emily, niewyrośnięta i niezdarna
pokojówka panny Waynflete.
- Proszę pani - powiedziała - czy miała pani na myśli te poszewki z falbankami?
Panna Waynflete pospiesznie wyszła z pokoju, a Bridget skorzystała z okazji i wylała
swoją herbatę za okno. Omal nie poparzyła przy tym wrzątkiem kocura, który
wylegiwał się na grządce.
Puszek, przyjąwszy łaskawie jej przeprosiny, wskoczył na parapet, a potem wdrapał
się jej na ramiona i zaczął czule mruczeć.
- Jesteś bardzo piękny! - powiedziała Bridget, głaszcząc go po grzbiecie.
Puszek wygiął grzbiet w łuk, mrucząc ze zdwojoną energią.
- Dobry kotek - szepnęła Bridget, drapiąc go za uszami.
- Mój Boże - zawołała panna Waynflete, wchodząc do pokoju. - Puszek najwyraźniej
cię polubił. Z reguły zachowuje się z rezerwą! Tylko uważaj na jego uszko. Ostatnio
bardzo go bolało i nadal mu dokucza.
Ale było już za późno. Bridget pociągnęła go niechcący za chore ucho. Kocur
prychnął na nią i odszedł majestatycznym krokiem, jakby demonstrując swą urażoną
godność.
- Och, mój Boże, czy cię podrapał? - zawołała panna Waynflete.
- To nic poważnego - odparła Bridget, ssąc ukośne zadraśnięcie na grzbiecie dłoni.
- Może przemyć ci rankę jodyną?
- Och, nie trzeba, wszystko w porządku. Nie warto zawracać sobie tym głowy.
Panna Waynflete wydawała się zawiedziona. Bridget, czując, że zachowała się
niezbyt uprzejmie, spytała pospiesznie:
- Ciekawe, jak długo Luke tam będzie?
- Nie martw się, kochanie. Jestem pewna, że pan Fitzwilliam potrafi o siebie zadbać.
- Och, Luke jest bardzo twardym mężczyzną!
W tym momencie zadzwonił telefon. Bridget szybko do niego podeszła. Usłyszała w
słuchawce głos Luke'a.
- Halo? To ty, Bridget? Jestem już w gospodzie. Czy mogę przywieźć twoje rzeczy po
lunchu? Pojawił się tu Battle... wiesz, o kim mówię...?
- Ten inspektor ze Scotland Yardu?
- Tak. Chce natychmiast ze mną porozmawiać.
- W porządku. Kiedy przywieziesz moje bagaże, opowiesz mi, co on o tym wszystkim
sądzi.
- Dobrze. Tymczasem, kochanie.
- Do zobaczenia.
Bridget odłożyła słuchawkę i powtórzyła pannie Waynflete treść rozmowy. Potem
szeroko ziewnęła. Po pełnym wyczerpujących emocji poranku ogarnęło ją nagłe
znużenie.
Panna Waynflete zwróciła na to uwagę.
- Widzę, że jesteś zmęczona, moja droga! Może się położysz... nie, lepiej nie robić
tego tuż przed lunchem. Wybieram się teraz do pewnej kobiety, by zanieść jej trochę
starych ubrań. Mieszka w chatce niedaleko stąd... to bardzo przyjemny spacer przez
pola. Czy miałabyś ochotę dotrzymać mi towarzystwa? Zdążymy wrócić na lunch.
Bridget chętnie się zgodziła.
Wyszły z domu tylnymi drzwiami. Panna Waynflete miała na głowie słomkowy
kapelusz i, ku rozbawieniu Bridget, włożyła rękawiczki.
Można by pomyśleć, że wybieramy się na Bond Street! - myślała.
Po drodze panna Waynflete gawędziła wesoło o rozmaitych sprawach związanych z
życiem w małym, prowincjonalnym miasteczku. Przeszły przez pola, przecięły
wyboisty gościniec, a potem skręciły na ścieżkę wiodącą przez zapuszczony
zagajnik. Dzień był dość upalny, więc spacer w cieniu drzew sprawił Bridget
przyjemność.
Panna Waynflete zaproponowała, żeby usiadły i chwilę odpoczęły.
- Ten dzisiejszy upał jest naprawdę uciążliwy, nie sądzisz? Chyba nadciąga burza!
Bridget sennym głosem przyznała jej słuszność. Leżała na plecach z na wpół
przymkniętymi oczami, a po jej głowie błąkały się słowa wiersza.
Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach,
Och, gruba blond kobieto, której nikt nie kocha?
To do niej nie pasuje! Przecież panna Waynflete wcale nie jest gruba - pomyślała
Bridget, a potem wniosła do wiersza odpowiednie poprawki.
Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach,
Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha?
- Jesteś bardzo senna, kochanie, prawda? - spytała panna Waynflete, przerywając
jej rozmyślania.
Wypowiedziała te słowa swoim zwykłym, łagodnym tonem, ale było w nim coś, co
sprawiło, że Bridget nagle otworzyła oczy. Panna Waynflete pochylała się nad nią.
- Jesteś bardzo senna, prawda? - spytała znowu, oblizując wargi i patrząc na nią
przejmującym wzrokiem.
Tym razem Bridget pojęła znaczenie jej słów. Kiedy nagle dotarło to do jej
świadomości, poczuła głęboką pogardę dla własnej tępoty!
Podejrzewała prawdę, ale było to tylko mgliste podejrzenie. Zamierzała sprawdzić
jego słuszność spokojnie i dyskretnie. Ani przez moment nie przeczuwała, że może
grozić jej jakieś niebezpieczeństwo. Wydawało jej się, że doskonale maskuje swe
podejrzenia. Nie przyszło jej nawet do głowy, że atak może nastąpić tak szybko.
Zrozumiała, że zachowała się jak skończona idiotka!
- Herbata... - pomyślała. - Na pewno coś w niej było. Ona nie wie, że jej nie wypiłam.
To moja jedyna szansa! Muszę udawać! Ciekawe, co to było za paskudztwo.
Trucizna? Czy tylko środek nasenny? Ona myśli, że jestem śpiąca... to oczywiste.
Ponownie zamknęła oczy.
- Tak... okropnie... - odparła, mając nadzieję, że jej głos zabrzmi naprawdę sennie. -
To dziwne! Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek była taka śpiąca.
Panna Waynflete lekko kiwnęła głową.
Bridget obserwowała ją spod przymrużonych powiek.
Tak czy owak - pomyślała - nie może się ze mną mierzyć! Jestem silną młodą
kobietą, a ona tylko chudą słabą staruszką. Ale muszę nakłonić ją do mówienia...
sprowokować do zwierzeń!
Twarz panny Waynflete wykrzywił chytry, niemal nieludzki uśmiech.
Ona przypomina kozę - pomyślała Bridget. O Boże! Jakże ona jest podobna do kozy!
To zwierzę zawsze było symbolem zła! Teraz już rozumiem, dlaczego! Miałam
rację... moje fantastyczne podejrzenia okazały się słuszne! Nawet w piekle nie ma
większego zła niż we wzgardzonej kobiecie... Od tego się wszystko zaczęło...
- Nie wiem, co się ze mną dzieje... - powiedziała cicho. Tym razem w jej głosie
zabrzmiała wyraźna nutka lęku. - Czuję się bardzo dziwnie... Okropnie kręci mi się w
głowie!
Panna Waynflete rozejrzała się nerwowo. Znajdowały się na zupełnym odludziu.
Miasteczko leżało zbyt daleko, by ktoś mógł usłyszeć krzyki. W pobliżu nie było
żadnych domów ani willi. Zaczęła grzebać w swojej paczce, która rzekomo zawierała
starą odzież. Kiedy rozdarła papier, Bridget dostrzegła kątem oka jakąś wełnianą
część garderoby. Panna Waynflete znów sięgnęła do zawiniątka dłońmi w
rękawiczkach.
Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach?
No właśnie... dlaczego? - pomyślała Bridget. Dlaczego w rękawiczkach? Ależ to
jasne jak słońce! Wszystko świetnie zaplanowała!
Panna Waynflete ostrożnie wyciągnęła z zawiniątka nóż, uważając, by nie zetrzeć z
niego śladów, które zostawił lord Whitfield, kiedy tego ranka bawił się nim w swym
salonie w Ashe Manor.
Mauretański nóż ze spiczastym ostrzem.
Bridget poczuła, że robi jej się słabo. Postanowiła grać na zwłokę... zmusić tę kobietę
do zwierzeń... chudą, siwą kobietę, której nikt nie kochał. Doszła do wniosku, że nie
powinno to być zbyt trudne, ponieważ panna Waynflete z pewnością odczuwa
nieprzepartą potrzebę mówienia, a jedyną osobą, z którą może porozmawiać, jest
ktoś taki jak Bridget... ktoś, kto ma niebawem na zawsze zamilknąć.
- Co to za... nóż? - spytała omdlewającym głosem.
Panna Waynflete wybuchnęła przerażającym, stłumionym, niemal nieludzkim
śmiechem.
- Jest przeznaczony dla ciebie, Bridget - powiedziała. - Dla ciebie! Od dawna cię
nienawidziłam.
- Dlatego że miałam wyjść za Gordona Whitfielda? - spytała Bridget.
Panna Waynflete kiwnęła głową.
- Jesteś bardzo bystra! Twoja śmierć będzie koronnym dowodem przeciwko niemu.
Znajdą twoje zwłoki z poderżniętym gardłem i nóż z odciskami jego palców! Dlatego
właśnie poprosiłam dziś rano, żeby mi go pokazał! Kiedy byliście na górze,
zawinęłam nóż w chusteczkę do nosa i schowałam do torebki. To takie proste!
Prawdę mówiąc, wszystko poszło mi gładko. Wprost nie mogłam w to uwierzyć.
- To dlatego że... jest pani... tak bardzo przebiegła... - wyjąkała Bridget stłumionym
głosem osoby oszołomionej środkiem nasennym.
Panna Waynflete znów wybuchnęła przerażającym śmiechem.
- Tak, już w młodości odznaczałam się nieprzeciętną inteligencją! -oświadczyła z
zatrważającą dumą w głosie. - Ale nie pozwalano mi nic robić... Musiałam bezczynnie
siedzieć w domu. Potem pojawił się w moim życiu Gordon, syn prostego szewca, ale
wiedziałam, że to chłopak z aspiracjami. Nie miałam wątpliwości, że daleko zajdzie.
A on mnie porzucił... mnie! Wszystko przez tę idiotyczną historię z kanarkiem.
Wykonała w powietrzu dziwny, gwałtowny ruch. Bridget znów poczuła, że robi jej się
niedobrze.
- Gordon Ragg ośmielił się porzucić mnie, córkę pułkownika Waynflete'a!
Poprzysięgłam mu zemstę! Myślałam o tym co noc... Potem mojej rodzinie zaczęło
się powodzić coraz gorzej. Trzeba było sprzedać dom. A on go kupił! Poniżył mnie,
proponując posadę w moim dawnym rodzinnym domu. Jakże ja go wtedy
nienawidziłam! Ale nigdy nie okazywałam swoich uczuć. Nauczono nas tego w
młodości... to niezwykle cenna umiejętność. Uważam, że dobre wychowanie robi
swoje.
Milczała przez dłuższą chwilę. Bridget uważnie na nią patrzyła, bojąc się oddychać,
żeby nie przerwać potoku jej słów.
- Przez cały czas rozmyślałam... - ciągnęła panna Waynflete. - Początkowo chciałam
go po prostu zabić. Znalazłam w bibliotece książki z zakresu kryminologii. Ta lektura
później nieraz mi się przydała. Na przykład, drzwi do pokoju Amy Gibbs... kiedy już
zamieniłam buteleczki przy jej łóżku, przekręciłam klucz w zamku od zewnątrz za
pomocą obcążków. Jakże ta dziewczyna obrzydliwie chrapała!... Zaraz, zaraz... na
czym skończyłam? - powiedziała po chwili przerwy.
Bridget miała pewien niezwykły dar, który tak oczarował lorda Whitfielda; była bardzo
wdzięcznym słuchaczem. Honoria Waynflete jest nie tylko maniakalną morderczynią,
lecz również osobą pragnącą mówić o sobie. A ona potrafiła sobie radzić z tego
rodzaju ludźmi. Powiedziała więc zachęcająco:
- Że początkowo chciała pani go zabić...
- Tak, ale ta koncepcja mnie nie zadowalała... była zbyt prostacka... chciałam
wymyślić coś lepszego niż zwykłe morderstwo. I wtedy wpadłam na ten pomysł. Po
prostu przyszedł mi on niespodziewanie do głowy. Uznałam, że Gordon musi ponieść
konsekwencje wielu zbrodni, których nie popełni. Że oskarżą go, a potem powieszą
za moje morderstwa! Ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby uznano go za szaleńca i
zamknięto w zakładzie dla obłąkanych na całe życie...
Zaczęła przeraźliwie chichotać. Miała nienaturalnie rozszerzone źrenice.
- Jak ci mówiłam, przeczytałam wiele książek z zakresu kryminologii. Starannie
wybierałam swoje ofiary. Początkowo moje morderstwa nie wzbudzały niczyich
podejrzeń. Wiesz - zniżyła głos - zabijanie sprawiało mi przyjemność... Ta
niesympatyczna kobieta, Lydia Horton, lekceważyła mnie... pewnego razu
powiedziała o mnie: "Ta stara panna". Ucieszyła mnie wiadomość, że Gordon się z
nią pokłócił. Pomyślałam, że mogę upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu!
Zabawnie było siedzieć przy łóżku chorej i ukradkiem wsypywać arszenik do jej
herbaty, a potem, po wyjściu z pokoju, mówić pielęgniarce, że pani Horton narzekała
na gorzki smak winogron, które dostała od lorda Whitfielda! Wielka szkoda, że ta
głupia kobieta nigdy nikomu tego nie powtórzyła. Potem przyszła kolej na innych!
Kiedy tylko usłyszałam, że Gordon żywi do kogoś urazę, natychmiast aranżowałam
jakiś nieszczęśliwy wypadek! Cóż z niego za niewiarygodny głupiec! Wmówiłam mu,
że ma w sobie coś wyjątkowego! Że każdy, kto wystąpi przeciwko niemu, ponosi
zasłużoną karę. Z łatwością w to uwierzył. Biedny, kochany Gordon, uwierzyłby we
wszystko. Jest taki naiwny!
Bridget przypomniała sobie swoje własne pełne ironii słowa, które wypowiedziała w
obecności Luke'a: "Gordon! On uwierzyłby we wszystko!"
Czuła, że musi nakłonić pannę Waynflete do dalszych zwierzeń. A to nie było trudne!
Będąc przez wiele lat sekretarką, łagodnie zachęcała swoich pracodawców do
osobistych wynurzeń. A ta kobieta odczuwała nieprzepartą potrzebę mówienia o
sobie i chełpienia się swoją inteligencją.
- Ale jak to się pani udało? - spytała półgłosem. - Nie potrafię tego zrozumieć.
- Och, to było bardzo proste! To sprawa organizacji! Kiedy Amy została odprawiona z
rezydencji, natychmiast zatrudniłam ją u siebie. Pomysł z farbą do kapeluszy
uważam za niezwykle sprytny, a drzwi zamknięte na klucz od wewnątrz zapewniły mi
bezpieczeństwo. Oczywiście, niczego nie ryzykowałam, bo nie miałam żadnego
motywu, a bez tego nie można nikogo podejrzewać o morderstwo. Z Carterem też
poszło łatwo... zataczał się we mgle, a ja dogoniłam go na kładce i mocno
popchnęłam. Jestem bardzo silna.
Przerwała i znów przerażająco zachichotała.
- Cala ta historia była świetną zabawą! Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy
Tommy'ego w chwili, gdy spychałam go z parapetu. Nie miał najmniejszego pojęcia,
że... - Pochyliła się nad Bridget i powiedziała cicho, jakby powierzając jej swoją
największą tajemnicę: -Wiesz, ludzie są naprawdę strasznie głupi. Nigdy przedtem
nie zdawałam sobie z tego sprawy.
- Za to pani jest... wyjątkowo inteligentną kobietą - oznajmiła Bridget bardzo słabym
głosem.
- Tak, istotnie... chyba masz rację.
- A doktor Humbleby... Jego przypadek musiał być znacznie trudniejszy, prawda?
- Owszem. To cud, że mi się udało. Oczywiście, mogło się nie udać. Ale Gordon
trąbił na lewo i prawo o swojej wizycie w Instytucie Wellermana Kreutza, więc
postanowiłam doprowadzić do tego, żeby ludzie nie zapomnieli o tej wizycie, a potem
skojarzyli ją ze śmiercią doktora Humbleby'ego. Z chorego ucha Puszka wydzielała
się ropa. Skaleczyłam doktora w rękę czubkiem nożyczek. Potem, udając, że jestem
tym strasznie przejęta, zaczęłam uporczywie nalegać, żeby pozwolił mi przemyć i
opatrzyć ranę. Doktor nie zdawał sobie sprawy, że opatrunek został wcześniej
zainfekowany wydzieliną z ucha kota. Oczywiście, mogło nic z tego nie wyjść... to
było niepewne przedsięwzięcie. Kiedy bakterie zrobiły swoje, bardzo się
ucieszyłam... zwłaszcza że Puszek należał przedtem do Lavinii Pinkerton. - Zasępiła
się nagle. - Lavinia Pinkerton! Ona jedna się domyślała... To ona znalazła wtedy
Tommy'ego. A potem, kiedy doszło do sprzeczki między Gordonem a doktorem
Humblebym, zobaczyła, jak patrzę na doktora. Dałam się zaskoczyć. Zastanawiałam
się, jak mam to zrobić... A ona zrozumiała! Gdy odwróciłam głowę, zauważyłam, że
bacznie mnie obserwuje i... zdradziłam się. Zdałam sobie sprawę, że ona wie.
Oczywiście, nie mogła mi niczego udowodnić. Byłam tego pewna. Ale mimo
wszystko obawiałam się, że ktoś może jej uwierzyć. Bałam się, że mogą jej uwierzyć
w Scotland Yardzie. Byłam przekonana, że właśnie tam się wybiera, więc wsiadłam
do tego samego pociągu, a potem zaczęłam ją śledzić. To było bardzo łatwe. Kiedy
przechodziła przez Whitehall, musiała się zatrzymać na wysepce dla pieszych.
Stanęłam tuż za nią, ale mnie nie widziała. Gdy nadjeżdżał jakiś duży samochód,
mocno ją popchnęłam. A jestem bardzo silna! Wpadła wprost pod koła.
Powiedziałam stojącej obok mnie kobiecie, że zauważyłam numer rejestracyjny tego
samochodu, i podałam jej numer rollsa Gordona. Miałam nadzieję, że przekaże te
dane policji. Szczęśliwym trafem samochód się nie zatrzymał. Pewnie szofer wybrał
się na przejażdżkę bez wiedzy swego pracodawcy. Tak, miałam szczęście. Zawsze
je mam. A ta awantura z Riversem, do której doszło przed paru dniami w obecności
Luke'a Fitzwilliama... Nieźle się ubawiłam, naprowadzając go na fałszywy trop!
Dziwiło mnie tylko, że tak trudno było skierować jego podejrzenia na Gordona. Ale po
śmierci Riversa musiało do tego dojść. Musiało to do niego w końcu dotrzeć! A
teraz... no cóż, to będzie wspaniałe zakończenie całej sprawy. Wstała i podeszła do
Bridget.
- Gordon mnie porzucił! - powiedziała cicho. - Zamierzał ożenić się z tobą. Spotkało
mnie rozczarowanie, które odbiło się na całym moim życiu. Nie miałam nic... zupełnie
nic...
Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha...
Z obłąkańczym uśmiechem pochyliła się nad Bridget... Błysnął nóż...
Bridget zerwała się na równe nogi. Jak tygrys rzuciła się na przeciwniczkę. Pchnęła
ją do tyłu i mocno zacisnęła dłoń na jej prawym nadgarstku.
Zaskoczona Honoria Waynflete upadła na plecy, zanim zdążyła zadać cios. Ale po
chwili zaczęła zażarcie walczyć. Zasób ich sił był nieporównywalny. Młoda, zdrowa i
wysportowana Bridget miała mocne mięśnie, a Honoria Waynflete była kobietą
szczupłą i wątłą.
Bridget nie wzięła jednak pod uwagę jednej okoliczności. Honoria Waynflete była
obłąkana. I właśnie szaleństwo dodawało jej sił. Walczyła jak lew. Potrafiła
wykrzesać z siebie więcej energii niż Bridget ze swych mięśni. Bridget usiłowała
wyrwać jej nóż z ręki, ale ona trzymała go kurczowo.
Potem, stopniowo, obłąkana kobieta zaczęła zyskiwać przewagę.
- Luke!... Ratunku!... Pomocy! - rozpaczliwie wołała Bridget.
Nie miała jednak nadziei, że ktoś przyjdzie jej z pomocą. Były same. Same na
odludziu. Z najwyższym wysiłkiem wykręciła przeciwniczce rękę i w końcu usłyszała
odgłos upadającego na ziemię noża.
Honoria Waynflete chwyciła Bridget oburącz za gardło i zaczęła ją dusić, wyciskając
z niej życie. Bridget wydała z siebie ostatni, zdławiony okrzyk...
XXII
ROZMOWA Z PANIĄ HUMBLEBY
Inspektor Battle zrobił na Luke'u korzystne wrażenie. Był poważny i spokojny. Miał
szeroką, rumianą twarz i sumiaste wąsy. Na pierwszy rzut oka nie wydawał się
szczególnie bystry, ale baczny obserwator, widząc jego przenikliwe spojrzenie, nie
dałby się zwieść pozorom.
Luke był bacznym obserwatorem. Miał już wcześniej do czynienia z ludźmi tego
rodzaju. Wiedział, że można im zaufać i że zawsze osiągają wyznaczony cel. Był
bardzo zadowolony, że prowadzenie tej sprawy powierzono właśnie temu
człowiekowi.
- Dziwię się, że przysłano tu kogoś na tak wysokim stanowisku -powiedział, kiedy
zostali sami.
Inspektor Battle uśmiechnął się szeroko.
- Ta sprawa może okazać się bardzo poważna, panie Fitzwilliam. - Kiedy w grę
wchodzi ktoś taki jak lord Whitfield, nie chcielibyśmy popełnić błędu.
- Rozumiem. Czy przyjechał pan sam?
- Nie. Towarzyszy mi detektyw w stopniu sierżanta. Teraz jest w barze Siedem
Gwiazd. Jego zadanie polega na śledzeniu jego lordowskiej mości.
- Rozumiem.
- Czy pana zdaniem nie ma najmniejszej wątpliwości? Jest pan pewien, że to właśnie
on? - spytał Battle.
- Fakty wyraźnie dowodzą, że nie ma innej możliwości. Czy mam je panu
przedstawić?
- Dziękuję, przekazał mi je sir William.
- Co pan o tym sądzi? Chyba wydaje się panu absolutnie nieprawdopodobne, że
człowiek o tak wysokiej pozycji społecznej jak lord Whitfield może być maniakalnym
mordercą?
- Niewiele jest rzeczy, które wydają mi się nieprawdopodobne -odparł inspektor
Battle. - Tam gdzie mamy do czynienia ze zbrodnią, wszystko jest możliwe. Zawsze
to powtarzam. Gdyby powiedział mi pan, że jakaś miła stara panna, arcybiskup czy
uczennica jest niebezpiecznym przestępcą, nie wykluczyłbym tego przed dokładnym
zbadaniem sprawy.
- Skoro sir William przekazał panu najważniejsze fakty, opowiem panu tylko o tym, co
wydarzyło się dziś rano - zaproponował Luke.
Zrelacjonował pokrótce przebieg swej rozmowy z lordem Whitfieldem. Inspektor
Battle słuchał go z dużym zainteresowaniem.
- Mówi pan, że bawił się nożem - powiedział. - Czy zrobił coś szczególnego, panie
Fitzwilliam? Czy nim groził?
- Otwarcie nie. Tylko w dość nieprzyjemny sposób badał palcami jego ostrze, z jakąś,
rzekłbym, estetyczną rozkoszą, a to mi się nie podobało. Myślę, że panna Waynflete
miała takie samo odczucie.
- Czy to ta pani, która zna lorda Whitfielda od dziecka i miała za niego wyjść?
- Zgadza się.
- Sądzę, że może pan się nie martwić o tę młodą damę, panie Fitzwilliam - powiedział
inspektor Battle. - Dam jej kogoś do ochrony. A w dodatku Jackson śledzi jego
lordowską mość, więc nie powinno jej grozić żadne niebezpieczeństwo.
- Uspokoił mnie pan - odetchnął Luke. Inspektor ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Wiem, że jest pan w trudnej sytuacji, panie Fitzwilliam. Że niepokoi się pan o pannę
Conway... Szczerze mówiąc, nie spodziewam się, że będzie to łatwa sprawa. Lord
Whitfield niewątpliwie jest niezwykle przebiegłym człowiekiem. Najprawdopodobniej
powstrzyma się na jakiś czas od dalszych kroków. Chyba że osiągnął już ostatnie
stadium.
- Co pan nazywa "ostatnim stadium"?
- Stan, w którym pod wpływem wybujałego egotyzmu przestępca zaczyna sądzić, że
nic mu nie grozi! Uważa siebie za geniusza, a wszystkich innych za kompletnych
durniów! Wtedy, oczywiście, mamy go już w garści!
Luke pokiwał głową i wstał.
- No cóż - powiedział. - Życzę powodzenia. Proszę dać mi znać, gdybym mógł w
czymś pomóc.
- Oczywiście.
- Czy nic panu nie przychodzi do głowy?
Battle zastanawiał się chwilę.
- Nie, na razie nic. Chcę się trochę rozejrzeć po okolicy. Może zamienimy parę słów
wieczorem, dobrze?
- Zgoda.
- Wtedy będę lepiej wiedział, na czym stoimy.
Luke czuł się podniesiony na duchu i uspokojony. Wiele osób odnosiło takie samo
wrażenie po spotkaniu z inspektorem Battle.
Zerknął na zegarek. Zaczął się zastanawiać, czy nie powinien pojechać do Bridget
jeszcze przed lunchem.
Doszedł jednak do wniosku, że lepiej będzie, jeśli tego nie zrobi. Panna Waynflete
mogłaby uważać zaproszenie go na posiłek za swój obowiązek, a to wprowadziłoby
zamieszanie w jej gospodarstwie. Wiedział z własnego doświadczenia z ciotkami, że
kobiety w średnim wieku są przeczulone na punkcie drobiazgów, związanych z
prowadzeniem domu.
Ciekawe, czy panna Waynflete jest czyjąś ciotką? - pomyślał. Być może.
Wyszedł z gospody. Jakaś kobieta w czerni przystanęła gwałtownie na jego widok.
- Dzień dobry, panie Fitzwilliam.
- Dzień dobry, pani Humbleby - odparł, ściskając jej wyciągniętą dłoń.
- Myślałam, że już pan wyjechał.
- Nie, tylko się przeprowadziłem. Mieszkam teraz w tej gospodzie.
- A Bridget? Słyszałam, że opuściła Ashe Manor.
- Owszem, to prawda.
Pani Humbleby głęboko westchnęła.
- Bardzo się cieszę, że tak szybko wyjechała z Wychwood.
- Och, ona nadal jest tutaj. Ściśle rzecz biorąc, zatrzymała się u panny Waynflete.
Pani Humbleby zrobiła krok do tyłu. Luke'a zaskoczyło malujące się na jej twarzy
przerażenie.
- U Honorii Waynflete? Och, ale dlaczego?
- Panna Waynflete bardzo uprzejmie zaprosiła ją do siebie na kilka dni.
Panią Humbleby wstrząsnął lekki dreszcz. Podeszła bliżej i położyła Luke'owi dłoń na
ramieniu.
- Panie Fitzwilliam, wiem, że nie mam prawa nic mówić. Przeżyłam ostatnio wiele
bolesnych i ciężkich chwil, więc... być może... straciłam zdrowy rozsądek! Moje
odczucia mogą być po prostu tylko urojeniami.
- Jakie odczucia? - spytał Luke łagodnie.
- Przeświadczenie o istnieniu zła!
Spojrzała na niego nieśmiało. Widząc jednak, że z powagą skinął głową i nie
zamierza kwestionować jej wypowiedzi, dodała:
- Tyle nikczemności... ta myśl mnie prześladuje... tyle niegodziwości w Wychwood. A
wszystko to za sprawą tej kobiety. Jestem tego pewna!
- Jakiej kobiety? - spytał Luke, nie rozumiejąc, o kogo jej chodzi.
- Jestem przekonana, że Honoria Waynflete jest bardzo złą kobietą! - wyjaśniła pani
Humbleby. - Och, widzę, że pan mi nie wierzy! Lavinii Pinkerton też nikt nie uwierzył.
Ale obie miałyśmy takie odczucia. Przypuszczam, że ona wiedziała więcej niż ja...
Proszę pamiętać, panie Fitzwilliam, że nieszczęśliwa kobieta jest zdolna do
strasznych czynów.
- Może i tak - przyznał Luke cicho.
- Pan mi nie wierzy? - spytała pospiesznie pani Humbleby. - No cóż, dlaczego miałby
pan wierzyć? Ale nie jestem w stanie zapomnieć tego dnia, kiedy John wrócił od niej
z zabandażowaną ręką. Zbagatelizował całą sprawę, mówiąc, że to tylko
zadraśnięcie. - Odwróciła się, zamierzając odejść. - Do widzenia. Proszę zapomnieć,
co panu mówiłam. Ostatnio nie najlepiej się czuję.
Luke zaczął się zastanawiać, dlaczego pani Humbleby nazwała Honorię Waynflete
złą kobietą. Czyżby doktor Humbleby przyjaźnił się z Honorią Waynflete, a jego żona
była o nią zazdrosna?
Co ona powiedziała? Że "Lavinii Pinkerton też nikt nie uwierzył". Zatem Lavinia
Pinkerton musiała zwierzyć się pani Humbleby ze swoich podejrzeń.
Nagle przypomniał sobie wagon kolejowy i zaniepokojoną twarz miłej starszej pani.
Znów usłyszał jej poważny głos: "Ten szczególny błysk w oczach..." Kiedy to mówiła,
zmienił się wyraz jej własnej twarzy... jakby bardzo wyraźnie coś zobaczyła. Przez
chwilę wyglądała zupełnie inaczej... rozchyliła usta, obnażając zęby, i patrzyła na
niego jakimś dziwnym, niemal nieludzkim wzrokiem.
Widziałem u kogoś dokładnie takie samo spojrzenie... ten sam błysk w oczach...
Całkiem niedawno... ale kiedy? - pomyślał. Dziś rano! Ależ oczywiście! Przecież
panna Waynflete tak właśnie patrzyła na Bridget w salonie lorda Whitfielda.
Nagle przypomniał sobie, że kiedy przed wielu laty ciotka Mildred powiedziała:
"Wiesz, mój drogi, ona wygląda jak idiotka!", jej inteligentna, miła twarz przybrała
wyraz bezdennej tępoty...
Lavinia Pinkerton wspominała o błysku w oczach jakiegoś mężczyzny... nie, jakiejś
osoby - pomyślał. Czy to możliwe, że na ułamek sekundy jej żywa wyobraźnia
odtworzyła ten obraz... spojrzenie mordercy patrzącego na swoją następną ofiarę...?
Pod wpływem nagłego impulsu ruszył szybkim krokiem w kierunku domu panny
Waynflete.
W głowie kłębiły mu się uporczywe myśli:
Nie mężczyzna... przecież nie wspomniała ani słowem o mężczyźnie... to ty
założyłeś, że to jest mężczyzna, bo wydawało ci się to oczywiste, ale ona tego nie
powiedziała... O Boże, czyja kompletnie zwariowałem? Moje podejrzenia są
nieprawdopodobne... z całą pewnością to niemożliwe... absurdalne... Ale muszę
dotrzeć do Bridget i sprawdzić, czy nic jej się nie stało... Te dziwne,
jasnobursztynowe oczy. Och, jestem obłąkany! Musiałem oszaleć! Przecież to
Whitfield jest przestępcą! Z całą pewnością. Na dobrą sprawę sam się do tego
przyznał!
Pamięć uparcie podsuwała mu obraz twarzy panny Pinkerton, odgrywającej rolę
okropnej, na wpół obłąkanej kobiety.
Drzwi otworzyła mu służąca.
- Panna Conway gdzieś wyszła - wyjaśniła, zaskoczona jego gwałtownym
wtargnięciem. - Tak mi powiedziała panna Waynflete. Sprawdzę, czy pani jest w
domu.
Luke przecisnął się obok niej i wpadł do salonu. Emily pobiegła na górę. Po chwili
wróciła, ciężko dysząc.
- Mojej pani też nie ma w domu. Luke chwycił ją za ramię.
- Dokąd poszły? Którędy?
Emily patrzyła na niego z szeroko otwartymi ustami.
- Musiały wyjść tylnymi drzwiami, bo gdyby wyszły frontowymi, zobaczyłabym je
przez kuchenne okno.
Luke przebiegł przez niewielki ogród i wypadł na drogę. Natknął się tam na jakiegoś
mężczyznę, przycinającego żywopłot. Podszedł i zagadnął go, z trudem
powstrzymując drżenie głosu.
- Dwie kobiety? - odparł nieznajomy bez pośpiechu. - Owszem. Kilka minut temu.
Jadłem właśnie obiad w cieniu żywopłotu. Chyba mnie nie zauważyły.
- W którą stronę poszły?
Choć starał się rozpaczliwie, żeby jego głos brzmiał normalnie, nieznajomy spojrzał
na niego ze zdziwieniem i odparł:
- Przez pola... W tym kierunku. Ale nie mam pojęcia, dokąd poszły dalej.
Luke podziękował mu i puścił się biegiem. Coraz silniej czuł, że musi się spieszyć.
Muszę je koniecznie dogonić! - pomyślał. Chyba kompletnie oszalałem.
Najprawdopodobniej wybrały się na miły, przyjacielski spacer. Coś jednak każe mi je
ścigać. Przebiegł przez pola i przystanął na wiejskiej ścieżce, nie wiedząc, co robić
dalej.
I wtedy usłyszał z daleka słabe, lecz wyraźne wołanie.
- Luke! Ratunku! - I jeszcze raz: - Luke...
Bez chwili namysłu wbiegł do lasu i pognał w kierunku, z którego dobiegł krzyk.
Teraz dotarły do niego inne dźwięki... odgłosy szamotaniny, szybkie oddechy, a
potem jakiś cichy, zduszony jęk.
Zdążył w samą porę. Oderwał dłonie obłąkanej kobiety od gardła ofiary. Choć panna
Waynflete z pianą na ustach szamotała się i przeklinała, trzymał ją mocno. W końcu
kobietą wstrząsnął konwulsyjny dreszcz i zesztywniała w jego uścisku.
XXIII
NOWY POCZĄTEK
- Ja tego nie rozumiem - rzekł lord Whitfield. - Po prostu nie rozumiem.
Starał się zachować godność, ale pod pozorami pompatyczności można było
dostrzec żałosne zakłopotanie. Nie mógł uwierzyć w sensacyjne nowiny, które
właśnie mu przekazywano.
- Sprawa wygląda tak, lordzie Whitfield - tłumaczył cierpliwie Battle. - Zacznijmy od
tego, że w tej rodzinie zdarzały się przypadki obłędu. Odkryliśmy to dopiero teraz.
Często tak się dzieje w tych starych rodach. Ona ma do tego skłonności dziedziczne.
Poza tym jest bardzo ambitną kobietą, którą spotkały niepowodzenia. Najpierw
runęła w gruzy jej kariera zawodowa, a potem przeżyła zawód miłosny. -
Odchrząknął. - Domyślam się, że to pan ją porzucił?
- Nie lubię określenia "porzucił" - oświadczył lord Whitfield kategorycznie.
- Czy to pan zerwał zaręczyny? - poprawił się inspektor Battle.
- No cóż... owszem.
- Powiedz nam dlaczego, Gordon - poprosiła Bridget.
Lord Whitfield lekko się zaczerwienił.
- No dobrze, skoro muszę. Honoria miała kanarka, którego uwielbiała. Miał zwyczaj
brać cukier z jej ust. Pewnego dnia mocno ją dziobnął. Honoria rozzłościła się,
złapała go i... skręciła mu kark! Po tym incydencie moje uczucia do niej nagle
osłabły. Powiedziałem jej, że uważam nasz związek za pomyłkę popełnioną przez
obie strony.
- Od tego wszystko się zaczęło! - orzekł Battle, kiwając głową. - Tak jak powiedziała
pannie Conway, skupiła całą swą uwagę i bezsporną inteligencję na jednym celu.
- Chciała, żeby uznano mnie za mordercę? - zawołał lord Whitfield z
niedowierzaniem. - To niewiarygodne.
- Ale to prawda - powiedziała Bridget. - Przecież sam się dziwiłeś, że każdy, kto
zrobił ci przykrość, natychmiast ginął w jakichś tajemniczych okolicznościach.
- Istniały po temu powody.
- Powodem była Honoria Waynflete - oznajmiła Bridget. - Wbij sobie wreszcie do
głowy, że to nie ręka Opatrzności wypchnęła Tommy'ego Pierce'a z okna i
wykończyła wszystkich pozostałych. Zrobiła to Honoria.
- Wydaje mi się to wprost niewiarygodne - powtórzył lord Whitfield, potrząsając
głową.
- Twierdzi pan, że dziś rano przekazano panu telefonicznie jakąś wiadomość, czy
tak? - spytał Battle.
- Owszem, około dwunastej. Poproszono mnie, bym natychmiast udał się do
pobliskiego lasku Shaw Wood, ponieważ ty, Bridget, chcesz mi coś powiedzieć.
Miałem nie brać samochodu, tylko pójść piechotą.
Battle pokiwał głową.
- No właśnie. To byłby koniec. Znaleziono by; pannę Conway z poderżniętym
gardłem, a obok niej należący do pana nóż z odciskami pańskich palców! Potem ktoś
zaświadczyłby, że widział pana wtedy w pobliżu miejsca zbrodni! A pan nie miałby
żadnego wytłumaczenia. Każdy sąd przysięgłych na świecie uznałby pana za
winnego.
- Mnie? - zawołał lord Whitfield z zaskoczeniem i niepokojem. - Kto by uwierzył, że ja
mogłem zrobić coś podobnego?
- Ja nie uwierzyłam - powiedziała cicho Bridget.
Lord Whitfield spojrzał na nią chłodno, a potem kategorycznie oświadczył:
- Biorąc pod uwagę moją reputację i pozycję społeczną w hrabstwie jestem
przekonany, że nikt, ani przez ułamek sekundy, nie uwierzyłby w tak absurdalny
zarzut.
Wyszedł z godnością, zamykając za sobą drzwi.
- Nigdy nie zrozumie, że naprawdę groziło mu niebezpieczeństwo! - rzekł Luke, a
potem spytał: - Bridget, jak to się stało, że zaczęłaś podejrzewać pannę Waynflete?
- Kiedy powiedziałeś mi, że Gordon jest mordercą, nie mogłam w to uwierzyć! Znam
go bardzo dobrze. Przez dwa lata byłam jego sekretarką! Poznałam go na wylot!
Zdaję sobie sprawę, że jest napuszonym, małostkowym egotykiem, ale wiem też, że
jest życzliwym człowiekiem o gołębim sercu. Nie zabiłby nawet osy. Ta historia z
kanarkiem panny Waynflete była zwykłym kłamstwem. Gordon nie mógł go zabić.
Kiedyś powiedział mi, że to on ją porzucił. Ty uporczywie twierdziłeś, że było
odwrotnie. No cóż, mogło tak się zdarzyć! Być może duma nie pozwoliła mu się
przyznać, że to ona z nim zerwała. Ale ta historia z kanarkiem... to bzdura! Gordon
tego nie zrobił! On nawet nie poluje, ponieważ widok krwi przyprawia go o mdłości.
Więc doszłam do wniosku, że ta część historii jest nieprawdziwa. A skoro tak, to
panna Waynflete musiała skłamać. Kiedy się o tym pomyśli, było to niezwykle
zadziwiające kłamstwo! Nagle zaczęłam się zastanawiać, czy nie kłamała również w
innych sprawach. Nietrudno zauważyć, że jest bardzo ambitną kobietą, więc
porzucenie jej przez narzeczonego musiało strasznie zranić jej dumę. To ją
najprawdopodobniej rozwścieczyło i obudziło w niej nienawiść do Gordona. Uczucie
to spotęgowało się jeszcze bardziej, kiedy wrócił tu po latach jako bogaty człowiek
sukcesu. Powiedziałam sobie: "Tak", ona zapewne chętnie obciążyłaby go
odpowiedzialnością za jakąś zbrodnię". Wtedy zaczęły mi się kłębić w głowie różne
dziwne koncepcje. Wychodząc z założenia, że wszystko, co ona mówi, jest
kłamstwem, nagle zrozumiałam, że taka kobieta z łatwością mogła zrobić z
mężczyzny głupca! Ten pomysł wydał mi się dość dziwaczny, więc pomyślałam: "To
niewiarygodne, ale przypuśćmy, iż to ona zamordowała tych ludzi, a potem wmówiła
Gordonowi, że spotkała ich kara boska!" Wiedziałam, że mogłaby mu to wmówić bez
żadnych trudności. Jak wam mówiłam, Gordon uwierzyłby we wszystko! Potem
zadałam sobie pytanie: "Czy ona mogła popełnić te zbrodnie?" Odpowiedź była
twierdząca. Doszłam do wniosku, że mogła zrzucić pijanego mężczyznę z kładki i
wypchnąć chłopca z okna, a Amy Gibbs umarła w jej domu. Co do pani Horton...
kiedy chorowała, Honoria Waynflete często ją odwiedzała. Przypadek doktora
Humbleby'ego sprawił mi więcej trudności. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Puszek
cierpi na wirusowe zapalenie ucha ani że panna Waynflete założyła doktorowi na
rękę opatrunek, który wcześniej zainfekowała wydzieliną z ucha kota. Przypadek
panny Pinkerton był jeszcze trudniejszy, ponieważ nie mogłam sobie wyobrazić
panny Waynflete przebranej w uniform szofera i prowadzącej rollsa. Potem nagle
doznałam olśnienia... przypadek panny Pinkerton był najprostszy ze wszystkich!
Panna Waynflete po prostu pchnęła ją z tyłu, co w tłumie ludzi zapewne nie sprawiło
jej większych trudności. Samochód nie zatrzymał się, więc wykorzystała okazję i
powiedziała jakiejś kobiecie, że zauważyła jego numer rejestracyjny, a potem podała
jej numer rollsa lorda Whitfielda. Miałam w głowie kompletny chaos. Ale skoro byłam
absolutnie pewna, że Gordon nie popełnił tych morderstw, to kto tego dokonał?
Odpowiedź wydawała się zupełnie oczywista. Ktoś, kto nienawidzi Gordona! A kto go
nienawidzi? Honoria Waynflete. Wtedy przypomniałam sobie, że panna Pinkerton,
mówiąc o mordercy, wyraźnie sugerowała, że to mężczyzna. To obaliło moją
wspaniałą teorię, bo gdyby panna Pinkerton miała rację, nie zostałaby zabita... Więc
poprosiłam cię, byś dokładnie przytoczył słowa panny Pinkerton, i stwierdziłam, że
ani razu nie użyła słowa mężczyzna. Wtedy doszłam do wniosku, że jestem na
właściwym tropie! Postanowiłam przyjąć zaproszenie panny Waynflete i podjąć próbę
odkrycia prawdy.
- Nic mi o tym nie mówiąc? - spytał Luke z gniewem.
- Kochanie, byłeś tak bardzo przekonany o słuszności swoich podejrzeń... a moja
koncepcja była mglista i budziła wątpliwości! Nie przyszło mi nawet do głowy, że
grozi mi jakieś niebezpieczeństwo. Sądziłam, że mam mnóstwo czasu... - Wstrząsnął
nią dreszcz przerażenia. - Och, Luke, to było straszne... Jej oczy... I ten przeraźliwy,
nieludzki śmiech...
- Zdążyłem w ostatniej chwili - powiedział Luke drżącym głosem. - Odwrócił się do
inspektora Battle. - Jak ona się teraz czuje?
- Dostała kompletnego pomieszania zmysłów - odparł Battle. - Tak już z nimi jest.
Tacy ludzie nie mogą znieść szoku, jakim jest dla nich świadomość, że okazali się
mniej sprytni, niż sądzili.
- No cóż, kiepski ze mnie policjant! - przyznał Luke ponuro. - Ani przez chwilę nie
podejrzewałem Honorii Waynflete. Był pan lepszy, Battle.
- Może tak, a może nie. Pamięta pan zapewne, jak powiedziałem, że kiedy mamy do
czynienia ze zbrodnią, wszystko jest możliwe. Wydaje mi się, że jako przykład
podałem wtedy starą pannę.
- Wymienił pan również arcybiskupa i uczennicę! Czy mam rozumieć, że uważał pan
ich wszystkich za potencjalnych morderców?
Battle uśmiechnął się szeroko.
- Chodziło mi o to, że każdy może być przestępcą.
- Z wyjątkiem Gordona - zauważyła Bridget. - Luke, chodźmy go poszukać!
Lord Whitfield siedział w swoim gabinecie, zaabsorbowany robieniem notatek.
- Gordon - zaczęła Bridget łagodnym, cichym głosem. - Czy teraz, kiedy wiesz już o
wszystkim, zechcesz nam wybaczyć?
Lord Whitfield spojrzał na nią życzliwie.
- Ależ naturalnie, moja droga. Zdaję sobie sprawę, że będąc zapracowanym
człowiekiem, bardzo cię zaniedbywałem. Rzecz w tym, że... jak mądrze napisał to
Kipling: "Ten podróżuje najszybciej, kto podróżuje sam. Moja droga życiowa jest
drogą samotnika". - Rozprostował ramiona. - Dźwigam na swych barkach ogromny
ciężar odpowiedzialności. I muszę dźwigać go sam. Nie mam nikogo do towarzystwa,
nikt nie może mi w tym ulżyć. Muszę iść przez życie w samotności... aż do końca
drogi.
- Jesteś wspaniałomyślny, mój drogi! - zawołała Bridget.
Lord Whitfield zmarszczył czoło.
- To nie jest kwestia wspaniałomyślności. Zapomnijmy o tych głupstwach. Jestem
człowiekiem bardzo zajętym.
- Wiem o tym.
- Zabieram się natychmiast do przygotowania serii artykułów "Zbrodnie popełnione
przez kobiety na przestrzeni stuleci".
Bridget spojrzała na niego z podziwem.
- Gordon, to świetny pomysł.
Lord Whitfield dumnie wypiął pierś.
- Proszę wiec teraz zostawić mnie samego. Nie wolno mi przeszkadzać. Mam
mnóstwo pracy.
Luke i Bridget wyszli na palcach z pokoju.
- On jest rzeczywiście wspaniałomyślny - powiedziała Bridget.
- Bridget, coś mi się zdaje, że ty naprawdę kochałaś tego człowieka!
- Wiesz, Luke, chyba tak.
Luke wyjrzał przez okno.
- Cieszę się, że stąd wyjeżdżamy. Nie lubię tego miejsca. Jest tu dużo nikczemności,
jak powiedziałaby pani Humbleby. Nie podoba mi się ta wisząca nad miasteczkiem
góra.
- Skoro wspomniałeś o Ashe Ridge, co z panem Ellsworthym? Luke roześmiał się z
lekkim zażenowaniem.
- Chodzi ci o tę krew na jego rękach?
- Owszem.
- Podobno składali w ofierze jakiegoś białego koguta!
- To obrzydliwe!
- Myślę, że pana Ellsworthy'ego spotka coś przykrego. Battle zamierza sprawić mu
małą niespodziankę.
- Poczciwy major Horton nawet nie próbował zabić swojej żony, pan Abbot, jak
sądzę, otrzymał kompromitujący list od jakiejś kobiety, a doktor Thomas jest po
prostu miłym, skromnym, młodym lekarzem - oznajmiła Bridget.
- Jest zarozumiałym osłem!
- Mówisz tak, bo zazdrościsz mu, że żeni się z Rose Humbleby.
- Ona jest dla niego o wiele za dobra.
- Mam wrażenie, że wolałbyś ją ode mnie!
- Kochanie, czy ty przypadkiem nie mówisz od rzeczy?
- Nie, bynajmniej. - Milczała przez chwilę, a potem spytała: - Luke, czy ty mnie
lubisz?
Zrobił krok w jej kierunku, ale ona powstrzymała go gestem.
- Użyłam słowa lubisz, Luke, a nie kochasz.
- Och, rozumiem... Tak, lubię cię, Bridget, ale również cię kocham.
- Ja ciebie też lubię, Luke... - wyznała Bridget.
Wymienili nieśmiałe uśmiechy jak dzieci, które zaprzyjaźniły się na zabawie.
- Lubić to coś znacznie więcej niż kochać - powiedziała Bridget. - To uczucie
wytrzymuje próbę czasu. Chciałabym, żeby to, co jest między nami, trwało wiecznie,
Luke. Nie chcę, żebyśmy pobrali się wyłącznie z miłości, a potem mieli siebie
nawzajem dosyć i pragnęli poślubić kogoś innego.
- Och, najdroższa, wiem, czego chcesz. Ja również. Nasze uczucia nigdy nie
wygasną, ponieważ są oparte na realnych podstawach.
- Czy tak jest istotnie, Luke?
- Oczywiście, kochanie. Myślę, że właśnie dlatego bałem się w tobie zakochać.
- Ja również się tego bałam.
- A teraz?
- Już nie.
- Dość długo ocieraliśmy się o śmierć. Ale już po wszystkim! Teraz zaczniemy żyć...
* Postać krwawego pirata z "Wyspy skarbów" R. L. Stevensona (przyp. red.).