Murray Rothbard “Wyznania Prawicowego
Liberała”
[Ten klasyk ukazał się w Ramparts, IV, 4, 15 Czerwca 1968 roku. Był on
kulminacją ideologicznego trendu, rozpoczętego kilka lat wcześniej, gdy
ideowi libertarianie, z Rothbardem na czele, zaczęli czuć wyobcowanie od
amerykańskiej prawicy ze względu na jej poparcie dla militaryzmu, siły
policyjnej i państwa korporacyjnego. Rothbard uzasadnia tu dlaczego do
1968, on sam i wielu innych porzuciło prawicę jako możliwy ruch
reformistyczny na rzecz wolności, zrozumiało, że prawica wygodnie
usadowiła się po stronie władzy i czyniąc to skonstruowało alternatywną
historiografię. O znaczeniu tego eseju nie trzeba w dzisiejszych czasach
nikogo przekonywać, biorąc pod uwagę stosunek do wolności
republikańskiego prezydenta, kongresu i władzy sądowniczej, nie
wspominając nawet o konserwatywnych i prawicowych mediach.]
Dwadzieścia lat temu byłem skrajnie prawicowym Republikaninem,
młodym i samotnym “Neandertalczykiem” (jak byliśmy nazywani przez
liberałów), wierzącym, jak pewien przyjaciel to zgryźliwie ujął, że „Senator
Taft zaprzedał się socjalistom”. Dziś bardziej prawdopodobnym jest, że
zostanę nazwany skrajnym lewicowcem, gdyż popieram natychmiastowe
wycofanie się z Wietnamu, krytykuję amerykański imperializm, głoszę
Black Power i dołączyłem do nowo utworzonej Peace and Freedom Party.
Ale moje poglądy polityczne nie zmieniły się ani o jotę podczas tych dwóch
dekad!
To oczywiste, że coś jest nie tak ze starym nazewnictwem, z kategoriami
„lewicy” i „prawicy” i ze sposobami, w jakie przyszło nam używać w
kontekście amerykańskiego życia politycznego. Moja osobista odyseja nie
jest ważna: ważne jest to, że jeśli mogę przesunąć się ze „skrajnej
prawicy” do „skrajnej lewicy” poprzez stanie w miejscu, pewne drastyczne,
lecz nierozpoznane zmiany musiały nastąpić w obrębie całego
politycznego spektrum przez ostatnią generację.
Dołączyłem do ruchu prawicowego – by nadać formalną nazwę bardzo
luźnym i nieformalnym powiązaniom – jako młody student niedługo po
zakończeniu II Wojny Światowej. Nie było wątpliwości, jakie stanowisko
ówczesna inteligencka prawica zajmowała w sprawie militaryzmu i poboru:
walczyła z nimi jako z instrumentami masowego niewolnictwa i masowej
zagłady. Pobór był, w istocie, uważany za znacznie gorszy od innych form
państwowej kontroli i ingerencji, gdyż, podczas gdy te zawłaszczały sobie
jedynie część własności jednostki, pobór, jak niewolnictwo, odbierał jej jej
największy skarb – ją samą. Dzień w dzień doświadczony publicysta John T.
Flynn – niegdyś sławny liberał, później potępiany reakcjonista, mimo
niewielkich, jeśli jakichkolwiek, zmian w poglądach – bezlitośnie szarżował
tak w druku, jak przez radio przeciw militaryzmowi i poborowi. Nawet
gazeta z Wall Street, Commercial and Financial Chronicle, opublikowała
długi atak na ideę poboru.
Wszystkie nasze poglądy polityczne, od wolnego rynku w sferze ekonomii
po opór wobec wojny i militaryzmu, wypływały z naszej gruntownej wiary
w wolność jednostki i z naszego sprzeciwu wobec państwa. Przyjęliśmy bez
głębszego zastanowienia standardową wersję politycznego spektrum:
„lewica” oznaczała socjalizm, totalną kontrolę państwa; im bardziej na
„prawo” ktoś się posuwał, tym mniej państwa preferował. Dlatego
nazywaliśmy siebie „ekstremalnymi prawicowcami.”
Z początku naszymi historycznymi bohaterami byli tacy ludzie jak
Jefferson, Paine, Cobden, Bright i Spencer; lecz gdy nasze poglądy stawały
się czystszymi i bardziej spójnymi, z zapałem zaczęliśmy się odwoływać do
takich prawie-anarchistów, jak woluntarysta Auberon Herbert oraz do
amerykańskich anarchoindywidualistów, Lysandera Spoonera i Benjamina
R. Tuckera. Jednym z naszych intelektualnych idoli był Henry David
Thoreau, którego esej „Civil Disobedience” świecił jasno jako jedna z
naszych gwiazd przewodnich. Prawicowy teoretyk Frank Chodorov
poświęcił całe wydanie swojego miesięcznika Analysis na hołd Thoreau.
Jeśli chodzi o nasze stosunki z resztą amerykańskiej sceny politycznej,
zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę, że ekstremalnie prawicowe skrzydło
Partii Republikańskiej nie składało się z indywidualistycznych
antyetatystów, ale ich poglądy były na tyle zbliżone do naszych, byśmy
mogli czuć się częścią szerszego quasilibertariańskiego frontu.
Wystarczająca część naszych poglądów była reprezentowana wśród
skrajnych członków Taftowskiego skrzydła Partii Republikańskiej (znacznie
bardziej niż przez samego Tafta, należącego do najbardziej liberalnych
członków skrzydła) i w takich publikacjach, jak Chicago Tribune, byśmy
mogli się czuć w miarę swobodnie będąc częścią takiej koalicji.
Co więcej, prawicowi Republikanie byli głównymi przeciwnikami Zimnej
Wojny. Odważnie walczyli skrajnie prawicowi Republikanie, szczególnie silni
w Izbie Reprezentantów, przeciw poborowi, NATO i Doktrynie Trumana.
Weźmy za przykład Reprezentanta Omaha Howarda Buffetta, managera
kampanii senatora Tafta na Środkowym Zachodzie w 1952. Był jednym z
najbardziej ekstremalnych ekstremistów, opisanym pewnego razu w The
Nation jako „umiejętny młody człowiek o tragicznie skamieniałych
poglądach.”
Poznałem się na Buffetcie jako na prawdziwym, szczerym libertarianinie.
Atakując w Kongresie Doktrynę Trumana, grzmiał: „Nawet gdyby to było
pożądane, Stany Zjednoczone nie są wystarczająco silne, by służyć za
światową policję poprzez swoją siłę militarną. Jeśli taka próba zostanie
podjęta, światło wolności w naszym kraju zostanie przysłonięte przez
przymus i tyranię. Nie możemy eksportować naszych chrześcijańskich
ideałów do innych krajów dolarami i bronią.”
Gdy nadeszła Wojna w Korei, niemal cała stara lewica, wyłączając Partię
Komunistyczną, poddała się globalnej iluzji ONZ i „kolektywnej ochrony
przed agresją” i stanęła murem za imperialistyczną napadem Trumana.
Nawet Corliss Lamont wsparł amerykańską postawę w Korei. Tylko
radykalna prawica republikańska wciąż walczyła z amerykańskim
imperializmem. To był ostatni wielki zryw starej prawicy z mojej młodości.
Howard Buffet był przekonany o odpowiedzialności Stanów Zjednoczonych
w dużej mierze za wybuch wojny w Korei; przez pozostałą część swojego
życia bezskutecznie próbował doprowadzić do ujawnienia zeznania
czołowego Admirała CIA Hillenkoetera, które, według tego, co mi
powiedział Buffet, dowodziły amerykańskiej winy. Ostatni słynny ruch
izolacjonistyczny nadszedł późnym grudniem 1950, gdy siły chińskie
zdążyły wyprzeć Amerykanów z Korei Północnej. Joseph P. Kennedy i
Herbert Hoover dali jeden po drugim dwa słynne przemówienia nawołujące
do ewakuacji z Korei. Jak to ujął Hoover: „Wciągnięcie nielicznych sił
lądowych państw niekomunistycznych w walkę z tą komunistyczną masą
lądu [w Azji] byłoby wojną bez zwycięstwa, wojną bez możliwego
politycznego zakończenia (…) zbudowałoby to cmentarz dla milionów
amerykańskich chłopców” i wyczerpało Stany Zjednoczone. Joe Kennedy
oznajmił, że „jeśli części Europy czy Azji zamierzają się skomunizować lub
nawet dać sobie narzucić komunizm, nie możemy tego powstrzymać.”
The Nation odpowiedziało typowym straszeniem Czerwonymi: „Polityka,
jaką przewidują dla tego kraju powinna odbić się w Kremlu echem
niesłyszanym od czasów Stalingradu”; New Republic z kolei przewidywała
wielkie zwycięstwa Stalina „aż stalinowski oddział w Tribune Tower w glorii
i chwale wyda pierwszy komunistyczny numer Chicago Tribune.”
Głównym katalizatorem przemiany bazy społecznego poparcia prawicy z
ruchu izolacjonistycznego i quasilibertariańskiego w antykomunistyczny
był prawdopodobnie „McCarthyzm.” Przed uruchomieniem swojej
antykomunistycznej krucjaty w lutym 1950, Senator McCarthy nie był
szczególnie związany z prawym skrzydłem Partii Republikańskiej; wręcz
przeciwnie, jego głosorys był liberalny i centrystyczny, nie libertariański.
Co więcej, oskarżenia o powiązania z komunistami i polowania na
czerwone czarownice z początku były dziełem liberałów i nawet po
McCarthym to oni pozostawali w tym ekspertami. To w końcu liberalna
administracja Roosevelta podpisała Smith Act, z początku użyty przeciw
Trockistom i izolacjonistom podczas II Wojny Światowej, następnie przeciw
komunistom po zakończeniu wojny; to liberalna administracja Trumana
wprowadziła testy lojalności; to niekłamany liberał Hubert Humphrey był
sponsorem klauzuli w McCarran Act z 1950 roku grożąca „przewrotowcom”
obozami koncentracyjnymi.
McCarthy nie tylko przesunął cele prawicy w kierunku polowania na
komunistów. Jego wojna dała prawicy nowe źródło popularnego poparcia.
Przed McCarthym, szeregi prawicy wypełniał małomiasteczkowy,
izolacjonistyczny Środkowy Zachód. McCarthyzm wniósł do ruchu wielu
miejskich katolików ze wschodniego wybrzeża, ludzi, których ogląd na
wolność osobistą jest co najmniej negatywny.
Podczas gdy McCarthy służył za główny katalizator mobilizacji sił
politycznych nowej prawicy, głównym ideologicznym instrumentem
przemiany była choroba antykomunizmu, jej czołowymi nosicielami – Bill
Buckley i National Review.
W starych dobrych czasach młody Bill Buckley zwykł mówić o sobie
„indywidualista”, czasem nawet „anarchista.” Ale wszystkie te
libertariańskie ideały, utrzymywał, należy odłożyć na półkę, wspominać o
nich najwyżej w salonowych dyskusjach, dopóki wielka krucjata przeciw
„międzynarodowemu spiskowi komunistycznemu” nie zostanie
doprowadzona do końca. Dlatego też już w styczniu 1952 z wielkim
niepokojem przeczytałem artykuł, jaki Buckley napisał dla Commonweal,
„A Young Republican’s View.”
Rozpoczął artykuł we wspaniale libertariańskim stylu: naszym wrogiem,
potwierdził, jest państwo, które, za Spencerem, zostało „poczęte z agresji
przez agresję.” Lecz wtedy z jabłka wyłonił się robak: trzeba stoczyć wojnę
przeciw komunistom. Buckley nie poprzestając na tym poparł
„ekstensywne i skuteczne prawa podatkowe potrzebne, by prowadzić
energiczną antykomunistyczną politykę zagraniczną”; zadeklarował, że
„dotąd niepowstrzymana agresja Związku Radzieckiego” bezpośrednio
zagrażała bezpieczeństu USA i że w związku z tym „musimy żyć z
rozbudowanym państwem w międzyczasie – gdyż nie można prowadzić ani
ofensywnej, ani obronnej wojny (…) inaczej niż dzięki totalitarnej
biurokracji w kraju.” Dlatego, uznał – w czasie trwania Wojny w Korei –
wszyscy musimy poprzeć „liczne armie i floty powietrzne, energię
atomową, wywiad, komisje kontroli produkcji i im towarzyszącą
centralizację władzy w rękach Waszyngtonu.”
Prawica, nigdy nie należąca do elokwentnych, nigdy nie miała wielu
organów opiniotwórczych. Dlatego też gdy Buckley stworzył National
Review w późnym 1955 roku, inteligentne, kwieciste, przekonujące
felietony i artykuły uczyniły z niego jedyną liczącą się politycznie
publikację amerykańskiej prawicy. Jak na zawołanie ideologicznie prawica
przeszła gruntowną przemianę.
Cechą, która nadała antykomunistycznej krucjacie dodatkowego ferworu i
znajomości była przewaga byłych komunistów, towarzyszy i Trockistów
wśród dziennikarzy, których National Review uczynił ważnymi aktorami na
prawicowe scenie. Tych już-nie-lewicowców zżerała śmiertelna nienawiść
dla ich niedoszłej pasji, a także chęć nadania ich najwyraźniej straconym
latom ogromnej wagi. Niemal cała starsza generacja dziennikarzy i
felietonistów National Review była ważną częścią starej lewicy. Przychodzą
na myśl takie nazwiska, jak: Jim Burnham, John Chamberlain, Whittaker
Chambers, Ralph DeToledano, Will Herberg, Eugene Lyons, J. B. Matthews,
Frank S. Meyer, William S. Schlamm i Karl Wittfogel.
Wgląd w stan umysłu wielu członków tej grupy umożliwił mi niedawno
otrzymany list od jednego z bardziej libertariańskich z nich; przyznał, że
moja wroga postawa wobec poboru jest jedyną zgodną z libertariańskimi
prawami, ale, napisał, nie może zapomnieć jak okropna była komórka
komunistyczna w Timesie w latach 30. Świat ginie na naszych oczach a ci
ludzie są nadal uwięzieni w bagnie pretensji i wojenek między frakcjami
sprzed lat!
Antykomunizm był centralnym źródłem rozpadu starej, libertariańskiej
prawicy, lecz nie był jedynym. W 1953 szerokim echem rozniosła się
książka Russella Kirka „The Conservative Mind”. Przedtem żaden
prawicowiec nie uważał się za „konserwatystę”; „konserwatysta” było
słowem uważanym za lewicową obelgę. Lecz tym razem nagle prawica
zaczęła używać terminu z dumą, a Kirk zaczął występować publicznie i
dawać mowy, nierzadko w przyjacielskim, „kluczowo centrystycznym”
tandemie z Arthurem Schlesingerem Jr.
Miało to być zaczątkiem rodzącego się zjawiska przyjaznego-ale-
krytycznego dialogu między lewym i prawym skrzydłem Wielkiego
Patriotycznego Amerykańskiego Konsensusu. Zaczęła się wyłaniać nowa,
młoda generacja prawicowców, „konserwatystów”, którzy uważali, że
prawdziwy problem współczesnego świata to nic tak ideologicznego jak
państwo contra wolność jednostki albo interwencjonizm contra wolny
rynek; istota problemu, deklarowali, leży w obronie tradycji, porządku,
Chrześcijaństwa i dobrych manier przed grzechami nowoczesności –
rozumem, permisywizmem, ateizmem i plebejstwem.
Jednym z pierwszych intelektualnych patronów tej nowej prawicy był
szwagier Buckleya, L. Brent Bozell, którego płomienne artykuły w National
Review atakowały wolność nawet jako abstrakcyjną prawdę (a nie tylko
jako coś tymczasowo do odłożenia na półkę w celu pomocy dla
antykomunistycznego sztabu kryzysowego). Celem państwa było
narzucanie moralnych i religijnych wartości.
Innym odpychającym teoretykiem, który zaznaczył się w historii NR był
Willmoore Kandall, przez lata redaktor naczelny National Review. Jego
obsesją było prawo i obowiązek większości w społeczeństwie – uosobionej,
powiedzmy, w Kongresie – by zamknąć usta każdemu, kto niepokoi to
społeczeństwo przez szerzenie radykalnych doktryn. Sokrates, wieścił
Kendall, nie tylko powinien był zginąć z rąk Greków, których obraził swoją
wywrotową krytyką, lecz był to wręcz ich moralny obowiązek, by go zabić.
Szybko zaczął ulegać zmianie panteon konserwatywnych herosów.
Mencken, Nock, Thoreau, Jefferson, Paine – wszyscy ci albo zniknęli bez
śladu, albo zostali potępieni jako racjonaliści, ateiści albo anarchiści.
Modnymi stali się za to, z Europy, tacy despotyczni reakcjoniści, jak Burke,
Metternich, DeMaistre; w Stanach Zjednoczonych, Hamilton i Madison, ze
swoim naciskiem na prawo i porządek i silny, elitarny, centralny rząd –
wliczając w to południową „niewolnikrację.”
Kilka pierwszych lat National Review widziało mnie obracającego się w
kręgach magazynu, uczestniczącego w dziennikarskich lunchach,
piszącego artykuły i recenzje książek; była nawet mowa pewnym razem o
uczynieniu mnie częścią zespołu jako specjalisty od ekonomii.
Mój niepokój rósł jednak, gdy NR i jego zwolennicy zaczęli rosnąć w siłę,
gdyż wiedziałem, z rozmów z różnymi prawicowymi intelektualistami, jak
była ich docelowa polityka zagraniczna. Nigdy nie ośmielili się oznajmić jej
publicznie, lecz pozwalali jej wisieć w powietrzu, próbując doprowadzić
opinię publiczną do punktu wrzenia i podburzyć ją do wsparcia ich wizji.
Tym, czego chcieli – i wciąż chcą – była nuklearna zagłada Związku
Radzieckiego. Chcą zrzucić Bombę na Moskwę. (Oczywiście Pekin i Hanoi
też, ale każdemu antykomunistycznemu weteranowi – szczególnie w
tamtych czasach – to Rosja była głównym celem jego jadu.) Jeden z
czołowych redaktorów National Review rzekł mi pewnym razem: „Mam
wizję, wspaniałą wizję przyszłości: całkowicie zdewastowany Związek
Radziecki.” Zdawałem sobie sprawę, że to ta wizja tak naprawdę tchnęła
życie w nowy konserwatyzm.
W odpowiedzi na to wszystko, widząc pokój jako najważniejszą kwestię
polityczną, wraz z kilkoma przyjaciółmi stałem się Stevensoniańskim
Demokratą w 1960. Z coraz to większym przerażeniem obserwowałem
wzrost prawicy, z National Review na czele, w siłę i jej marsz ku władzy.
Zerwawszy emocjonalnie z prawicą, nasza mała grupka libertarian zaczęła
przemyśliwać wiele z naszych starych, utrwalonych przesłanek. Po
pierwsze, przestudiowaliśmy początki Zimnej Wojny, prace D. F. Fleminga i,
ku naszemu niemałemu zdziwieniu, doszliśmy do wniosku, że Stany
Zjednoczone ponoszą wyłączną odpowiedzialność za Zimną Wojnę i że to
Rosja była pokrzywdzoną stroną. Oznaczało to, że wielkim zagrożeniem dla
pokoju i wolności na świecie była nie Moskwa ani „międzynarodowy
komunizm,” lecz imperium amerykańskie rozciągające swe macki na cały
świat.
Wtedy wzięliśmy się za plugawy europejski konserwatyzm, który przejął
kontrolę nad prawicą; znaleźliśmy w nim etatyzm w zabójczej formie, ale
nikt nie mógłby przecież myśleć o tych konserwatystach jako o
„lewicowcach.” To jednak oznaczało, że nasz prosty system „lewo/totalne
państwo – prawo/brak państwa” był całkowicie błędny i że nasze
nazywanie siebie samych „skrajnymi prawicowcami” musi zawierać w
sobie fundamentalny błąd. Nurkując ponownie w odmęty historii, znów
skoncentrowaliśmy się na podstawowym fakcie – że w XIX wieku,
wolnorynkowi liberałowie i radykałowie byli na skrajnej lewicy, a nasi
odwieczni wrogowie, konserwatyści, na prawicy. Mój stary przyjaciel i
towarzysz w libertarianizmie Leonard Liggio wpadł wtedy na następującą
analizę historycznych procesów.
Na początku był stary porządek, ancien régime, reżim kast i zamrożonej
pozycji społecznej, wyzysku despotycznej klasy rządzącej, używającej
religii, by ogłupić lud i podporządkować go sobie. To był czysty etatyzm; to
była prawica. Wtedy, w siedemnasto- i osiemnastowiecznej Zachodniej
Europie, narodził się liberalny, radykalny ruch opozycyjny, nasi
bohaterowie, którzy stali na czele ogólnospołecznego ruchu rewolucyjnego
na rzecz rozumu, wolności jednostki, wolnych rynków, pokoju między
narodami i rozdziału Kościoła i władzy – wbrew tronowi i ołtarzowi,
monarchii i klasie rządzącej, teokracji i wojnie. Oni – „nasi” – to lewica, a
im czystsza ich wizja, tym większy ich „radykalizm.”
Na razie wszystko w porządku; ale co z socjalizmem, zawsze
umieszczanym przez nas na skrajnej lewicy? Gdzie on się w to wszystko
wpasował? Liggio widział socjalizm jako zagubiony ruch centrystyczny,
historycznie będący pod wpływem zarówno libertariańskiej lewicy, jak i
konserwatywnej prawicy. Socjaliści zapożyczyli od indywidualistów z lewej
cel wolności: wyginięcie państw, zastąpienie panowania nad ludźmi
administrowaniem rzeczami, walka z klasą rządzącą i próba jej obalenia,
chęć ustanowienia pokoju na świecie, zaawansowana przemysłowa
gospodarka i wysoki standard życia dla mas. Zaadoptowali jednak
prawicowe środki osiągnięcia tych celów – kolektywizm, centralne
planowanie, władza społeczności nad jednostką. To umieściło socjalizm w
centrum ideologicznego spektrum. Oznaczało to też, że socjalizm był
niestabilną, wewnętrznie sprzeczną doktryną, skazaną na rozpad pod
wpływem niezgody między jej celami a środkami.
Naszą analizę pogłębiła nowa znajomość z młodą, fascynującą grupą
historyków, którzy studiowali pod historykiem University of Wisconsin
Williamem Applemanem Williamsem. Od nich to dowiedzieliśmy się, że
wszyscy tkwiliśmy w błędzie wierząc, że mimo wszystko, w głębi duszy,
Wielcy Biznesmeni tak naprawdę wspierali wolny rynek i że ich odchyły,
jasne i oczywiste w ostatnich latach, to jedynie „zaprzedanie” zasad dla
korzyści albo rezultat sprytnych manewrów ze strony liberalnych
intelektualistów.
To spojrzenie przeważające na prawicy; jak to ujęła w słynnej frazie Ayn
Rand, Wielki Biznes to „najbardziej prześladowana mniejszość Ameryki.”
Zaprawdę, jakże prześladowana! Oczywiście wyprawiano się przeciw
Wielkiemu Biznesowi w starym Chicago Tribune McCormicka i w dziełach
Alberta Jaya Nocka, lecz trzeba było analizy Williamsa-Kolko, by ukazać
anatomię i fizjologię Amerykańskiej sceny w całej okazałości.
Wszystkie najróżniejsze środki federalnej regulacji i dobrobytowego
etatyzmu, które tak lewica, jak i prawica zwykły uważać za elementy
masowych ruchów przeciwko Wielkiemu Biznesowi, wykazał Kolko, nie
tylko cieszyły się pełnym poparciem ze strony Wielkich Biznesmenów, ale
wręcz były przez nich zapoczątkowane w celu przemiany wolnego rynku w
skartelizowaną gospodarkę, która byłaby dla nich korzystna. Imperializm w
polityce zagranicznej i niekończące się państwo garnizonowe miały swoje
źródła w żądzy inwestycji zagranicznych i kontraktów wojennych.
Rolą liberalnych intelektualistów jest służenie za “korporacyjnych
liberałów,” konstruujących skomplikowane uzasadnienia, by pokazać
masom, że głowy amerykańskiego państwa korporacyjnego pracują na
rzecz „wspólnego dobra” i „generalnego dobrobytu” – jak kapłani w
orientalnych tyraniach, przekonujący lud, że ich Cesarz jest boski i
wszechwiedzący.
Od wczesnych lat 60., gdy prawica zrodzona z National Review zbliżyła się
do zdobycia władzy, wystrzeliła w kosmos stare libertariańskie resztki i
przybliżała się coraz bardziej do liberałów z Wielkiego Amerykańskiego
Konsensusu. Dowodów na to nie brak. Mamy nieustannie szerzącą się w
mass mediach i wśród liberalnych intelektualistów popularność Billa
Buckleya, a także szeroko rozpowszechnioną admirację intelektualnej
prawicy dla ludzi i grup, którymi niegdyś gardziła: dla New Leader, dla
Irvinga Kristola, dla dzisiejszego Felixa Frankfurtera (który zawsze był
przeciwko sądowniczym ograniczeniom państwowych ataków na wolność
osobistą), dla Hanny Arendt i Sidneya Hooka. Mimo wspominania o wolnym
rynku od czasu do czasu, konserwatyści doszli do wniosku, że sprawy
ekonomiczne są nieważne; dlatego akceptują – albo przynajmniej nie
przejmują się – głównymi założeniami Keynesowskiego zasiłkowo-
zamordystycznego państwa liberalnego korporacjonizmu.
Na froncie wewnętrznym, jedyne cele konserwatystów to uciskać Czarnych
(„zniszczyć złodziei,” „zgnieść zamieszki”), nawoływać do dania większej
władzy policji, by nie „cackać się z przestępcą” (tzn. nie chronić jego
libertariańskich praw), zmuszać do modlitwy w szkołach publicznych,
wsadzać Czerwonych i innych przewrotowców i „zdrajców” do więzienia i
przeć dalej w domaganiu się wojny zagranicznej. Niewiele jest w całym
tym programie rzeczy, z którymi liberałowie by się nie zgodzili;
jakiekolwiek niezgodności są jedynie taktyczne albo są jedynie kwestią
stopnia. Nawet Zimna Wojna – wliczając w to wojnę w Wietnamie – została
rozpoczęta, podtrzymana i spotęgowana przez liberałów.
Nic dziwnego, że liberał Daniel Moynihan – członek narodowego zarządu
Americans for Democratic Action rozdrażniony radykalizmem
współczesnych ruchów antywojennych i Czarnej Siły – niedawno nawoływał
do oficjalnego sojuszu między liberałami a konserwatystami, gdyż w końcu
zgadzają się w gruncie rzeczy co do tych dwóch, kluczowych w
dzisiejszych czasach, problemów! Nawet Barry Goldwater przyjął
wiadomość; w styczniu 1968 w National Review zakończył artykuł
stwierdzając, że nie ma nic przeciwko liberałom, że są potrzebni jako
przeciwwaga dla konserwatyzmu i że miał na myśli tak porządnego
liberała, jak Max Lerner – Max Lerner, symbol starej lewicy, znienawidzone
nemesis mej młodości!
W odpowiedzi na naszą izolację od prawicy i dostrzegając obiecujące znaki
libertariańskich odczuć na rodzącej się nowej lewicy, nasza malutka
grupka ex-prawicowych libertarian założyła „mały żurnal,” Left and Right,
wiosną 1965. Mieliśmy dwa główne cele: kontakt z libertarianami już
będącymi częścią nowej lewicy i przekonanie większej części libertarian
lub quasilibertarian pozostających na prawicy do podążenia za
przykładem. Nasze wysiłki w obu kierunkach nie poszły na marne: nowa
lewica ogromnie przesunęła się w swoich pozycjach w libertariańskim i
antyetatystycznym kierunku, a wielka rzesz młodych ludzi opuściła
prawicę.
Tą lewicowo-prawicową zaczęto dostrzegać na nowej lewicy, zachwalać i
przeklinać przez zdających sobie sprawę z sytuacji. Nasz stary kolega
Ronald Hamoway, historyk ze Stanford, zaproponował pozycję lewicowo-
prawicową w kolekcji New Republic, Thoughts of the Young Radicals
(1966). Otrzymaliśmy ciepłe wyrazy wsparcia ze strony Carla Oglesby
który, w Containment and Change (1967), bronił pomysłu koalicji nowej
lewicy i starej prawicy, oraz od młodych uczonych zgrupowanych wokół
niestety niedziałającego już Studies on the Left. Byliśmy też krytykowani,
choć nie wprost, przez Staughtona Lynda, którego martwi rozbieżność
naszych celów – wolny rynek a socjalizm.
W końcu, historyk liberalny Martin Duberman, w jednym z ostatnich
numerów Partisan Review ostro krytykuje Student Nonviolent Coordinating
Committee i Congress of Racial Equality za „anarchizm,” za odrzucenie
autorytetu państwa, za domaganie się dobrowolnych społeczności i za
kładzenie nacisku, razem z SDS, na uczestniczącą, nie reprezentatywną,
demokrację. Trafnie, choć z nieprzyjaznego punktu widzenia, Duberman
łączy SNCC i nową lewicę z nami starymi prawicowcami: „SNCC i CORE, jak
anarchiści, coraz więcej mówią o nadzwyczajnej wadze jednostki.
Paradoksalnie, czynią to słowami mocno przypominającymi te zwykle
przypisywane prawicy. To mógłby być Herbert Hoover (…) ale to przecież
Rap Brown powtarza o potrzebie, by Czarny wstał na nogi, by mógł
podejmować własne decyzje, by stał się samowystarczalny i wypracował
poczucie własnej wartości. SNCC może i pogardza dzisiejszymi liberałami i
‘etatyzmem’, ale zdaje się niezbyt rozumieć, że leseferystyczna retoryka,
której używa ma swoje niemal bezpośrednie korzenie w klasycznym
liberalizmie Johna Stuarta Milla.” Trudno. Zdaje mi się, że mogło być
znacznie gorzej.
Mam nadzieję, że pokazałem, dlaczego wraz z kilkoma rodakami
przesunęliśmy się, a może raczej zostaliśmy przesunięci ze „skrajnej
prawicy” na „skrajną lewicę” przez ostatnie 20 lat stojąc ideologicznie w
tym samym miejscu. Prawica, niegdyś zdeterminowana i wroga
rozbudowanemu państwu, teraz stała się konserwatywnym skrzydłem
amerykańskiego państwa korporacyjnego z jego polityką zagraniczną
ekspansjonistycznego imperializmu. Jeśli podejmiemy się uratowania
wolności przed tym obezwładniającym sojuszem lewicowo-prawicowym w
centrum, trzeba zrobić to kontrsojuszem starej prawicy i nowej lewicy.
James Burnham, redaktor National Review i główny strateg jego “Trzeciej
Wojny Światowej” (jak nazwał swój felieton), prorok państwa zarządzania
(w The Managerial Revolution), którego jedyny przebłysk zainteresowania
wolnością w całym życiu politycznego pisarstwa był propozycją
zalegalizowania petard, ostatnio wziął za rogi niebezpieczny trend wśród
młodych konserwatystów, ramię w ramię z lewicą sprzeciwiających się
poborowi. Burnham ostrzegł, że w swoich trockistowskich dniach nauczył
się, że byłaby to koalicja „pozbawiona zasad” i dodał, że zaczynając jako
przeciwnik poboru można skończyć oporem wobec wojny w Wietnamie: „I
ponadto wydaje mi się, że w głębi duszy są oni, albo stają się, przeciwni
wojnie. Murray Rothbard pokazał, że prawicowy libertarianizm może
doprowadzić kogoś do niemal tak antyamerykańskiej pozycji jak lewicowy
libertarianizm. A pewien rodzaj izolacjonizmu zawsze znajdował poklask na
amerykańskiej prawicy.”
Ten cytat pokazuje, jak głębokiej przemianie uległ trzon prawicy w ciągu
ostatniego dwudziestolecia. Szczątkowe zainteresowanie wolnością albo
wrogością wojnie i imperializmowi to dziś dewiacje, do usunięcia bez
namysłu. Jestem przekonany, że są miliony Amerykanów, którzy wciąż są
oddani wolności jednostki i walce z lewiatanem, tak w domu, jak i za
granicą, Amerykanów, nazywających siebie „konserwatystami,” lecz
czujących, że coś poszło bardzo nie tak ze starym ruchem przeciwko New
Deal i Fair Deal.
Bo coś rzeczywiście poszło nie tak: prawica została przechwycona i
przemieniona przez elitarystów i służących starym ideałom europejskiego
konserwatyzmu – porządkowi i militaryzmowi – przez łowców czarownic i
międzynarodowych krzyżowców, przez etatystów, którzy zamierzają
wymusić moralność i stłamsić „przewrót.”
Stany Zjednoczone narodziły się w rewolucji przeciw zachodniemu
imperializmowi, jako oaza wolności, schronienie przed tyranią i
despotyzmem, wojnami i intrygami starego świata. Lecz pozwoliliśmy
sobie poświęcić amerykańskie ideały pokoju, wolności i antykolonializmu
na ołtarzu krucjaty przeciw komunistom na całym świecie; oddaliśmy
naszą libertariańską schedę w ręce tych, którzy chcą przywrócić Złoty
Wiek Świętej Inkwizycji. Czas nadszedł, by się obudzić i powstać, by
odzyskać nasze dziedzictwo.
____________________________
Tłumaczenie: Jędrzej Kuskowski