Łysiak Na łamach (2)


W A L D E
ŁYSIA
na lamacl
o r
wywiad-rzi
Wydawnictwo PLJ Warszawa grudzień 1993
Waldemar Łysiak
Redaktor techniczny: Krzysztof Lipka
Korekta: Waldemar Łysiak
Projekt okładki: Sebastian Nowosiels!
WYPOŻYCZALNIA
Warszawa 1993 Wydawnictwo PLJ
ul. Radomska 16 m. 2
tel. 22 20 01 Druk: Drukarnia PLJ
Włodarzewska 95
Warszawa
tel. 658 08 79
Nrinw.
ISBN 83-7101-092-3
\
"Łysiak po dwunastu latach przerwał
publicystyczne milczenie i kilkoma artykułami
opublikowanymi w ciągu miesiąca pokazał
kto jest królem pióra w tym kraju"
/z listu czytelnika do "Najwyższego Czasu!"/.
Spis treści
Wstęp od wydawcy....................7
"KTO NAPRAWDĘ RZĄDZI POLSKĄ"............11
"OSKARŻAM!" ......................22
"DEKALOG KLĘSKI"...................41
"PRAWO NAPOLEONA" .................54
"KU POKRZEPIENIU SERC"................. 69
"CZERWONY CIEŃ BIAŁEGO NIEDŹWIEDZIA I CZARNY CIEŃ ZACHODU...............82
Wywiad-rzeka z Waldemarem Łysiakiem.........97
Przedruki wewnątrz wywiadu:
"ŁYSIAK JEST PRZEKUPNY"........104-112
"AMBASADOR IMPERIUM WYOBRAŹNI" ... 116-127
"MARZENIE KOBUSZA" ..........130-132
LIST WIENIAWY DO PIŁSUDSKIEGO .... 175-176 "POLONIJNA GADZINÓWKA O ŁYSIAKU" . . . 183-184
Bibliografia Waldemara Łysiaka..............212
Foto-biografia Łysiaka (WALDEMAR ŁYSIAK W...) .....215
WSTĘP OD WYDAWCY
Pięć lat temu warszawskie wydawnictwo LSW opublikowało tom pt. "Łysiak na łamach", będący wyborem publicystyki Waldemara Łysiaka z lat 70-ych, aż do grudnia 1981 roku, kiedy przestał drukować w gazetach polskich. Jest to zbiór rewelacyjny, ale jest tam rewelacyjne jeszcze coś, fragment druku, którego czytelnicy na ogół nie czytają - tzw. stopka redakcyjna. Możemy się z niej dowiedzieć, iż książkę będącą koktajlem samych przedruków, a więc nie wymagającą żadnej obróbki redakcyjnej, "Oddano do składania" w roku 1984, a "Druk ukończono" w roku 1988! Cztery lata! Łatwo się domyśleć, że przez te cztery lata książka miała kłopoty z ukazaniem się, i że nie były to kłopoty typu technicznego. Waldemar Łysiak tak to wspomina na kartach swojego pamiętnika pt. "Lepszy":
"Książka ta, według wydawców, miała być nie tknięta nożyczkami Lepszego (cenzora przyp. wyd.), bo jej zawartością były rzeczy już wydrukowane, a więc sprawdzone, okrojone i jako takie zaakceptowane, nikogo nie wiesza się po raz drugi. Takie było myślenie moje i myślenie wydawców. Było to myślenie proste, czyli błędne, w zderzeniu z myśleniem dialektycznym skazane na Waterloo. Lepszy
8
urządził rzeź artykułów i felietonów puszczonych niegdyś w czasopismach, pozwalając przedrukować w książce ich kikuty. Historia, architektura i konserwacja zabytków nie zostały mocno skrzywdzone; poszatkował rzeczy, które były w komunizmie wieczną aktualnością, i to tak, że zażądałem wycofania książki z druku, co w systemie prawno-wydawniczym PRL było gestem faceta, który się urwał z choinki. Stąd jak korowód kalek na obrazie Bruegela jawią mi się tam moje teksty uczesane przez Lepszego: o propartyjnym lizusostwie gwiazdorów polskiej nauki, kultury i sztuki; o złodziejstwie i korupcji uprawianych powszechnie przez nomenklaturę; o terrorystycznych rządach dyletantów będących kacykami z klucza; o ko-pertówkach dla telewizyjnych dyżurnych ze świata artystycznego; o wymuszaniu czynów społecznych; o dehumanizacji studiów w tyglu ich pragmatyzowania na potrzeby gospodarcze; o prostytuowaniu orderów, medali i tytułów naukowych przez ich szczodre nadawanie psom i osłom; o takimż prostytuowaniu encyklopedii i wszelakich kompendiów biogramami miernot; o rabunkowej gospodarce leśnej i mordzie ekologicznym na kraju; o błędnej tezie na temat nieprodukcyjności zawodów humanistycznych; o dokonywanym z całą premedytacją chamieniu narodu; o zaświnianiu ulic wymianą ich tradycyjnych nazw na nowe, proletariac-ko-rewolucyjne; o nonsensach inwestycyjnych (Huta im. Lenina) i licencyjnych (Berliet, do którego zakupu zmusiła nas Moskwa, by wesprzeć Francuską Partię Komunistyczną); o dziesięciolatce szkolnej, którą nazwałem ex-pressis verbis fatalnym importem zza Bugu".
Od 13 grudnia 1981 roku Łysiak był jako publicysta "wielkim niemową". Drukował i udzielał wywiadów za granicą, a w Polsce opublikował tylko kilka tekstów w podziemiu (jako Mark W. Kingden), zaś z legalną prasą nie chciał mieć wspólnego nic. Dopiero latem 1993 roku nastąpił
zwrot. Prasa kilku krajów, w tym także prasa polska, przedrukowała duży wywiad pt. "Kto naprawdę rządzi Polską", którego Łysiak udzielił wychodzącemu w Melbourne (Australia) "Tygodnikowi Polskiemu". Wkrótce potem ukazało się w "Najwyższym Czasie!" kilka artykułów Waldemara Łysiaka. Chronologicznie pierwszym był duży tekst pt. "Oskarżam!", który zrobił niebywałą karierę w Polsce i za granicą. Za granicą przedrukowano go w kilkunastu krajach (nawet egzotycznych), a w Polsce, mimo iż dzięki tekstom Łysiaka nakład "Najwyższego Czasu!" od razu skoczył z 22,5 tysiąca do 70 tysięcy egzemplarzy, "Oskarżam!" stało się autentycznym bestsellerem i "białym krukiem". W wielu miastach, także w Warszawie, kserowano artykuł tysiącami kopii, w kilku miastach (np. we Wrocławiu) rozplakatowano go (!), przed rukowywano go też w formie mini-broszurek. Niech za przykład posłuży list, który przyszedł do "Najwyższego Czasu!" od jednego ze stowarzyszeń gdańskich. Autorzy listu piszą: "Zrobiliśmy z Oskarżam! maleńką książeczkę i rozpowszechniamy ją w setkach egzemlarzy. Mamy nadzieję, że zostanie nam wybaczone pogwałcenie praw autorskich".
My nie chcemy gwałcić praw autorskich, więc za zgodą autora wydajemy większą "książeczkę" z najnowszymi tekstami "zmartwychwstałego" publicysty-Łysiaka i z roz-mową-rzeką z Łysiakiem. Przedrukowujemy te teksty, gdyż są to perły publicystyki polskiej, które nie powinny podzielić klasycznego losu gazetowych artykułów, czyli utonąć w kurzu zszywek bibliotecznych, co równa się zapomnieniu.
1

O jjS*
NM
N
U

m
V'
11
KTO NAPRAWDĘ RZĄDZI POLSKĄ
Rozmowa ze znakomitym polskim pisarzem Waldemarem Łysiakiem
Od dziennikarzy polskich wiem, że nie udziela pan wywiadów...
Nie udzielam wywiadów gazetom ukazującym się w Polsce. Nie daję się również namówić do pisania w krajowych gazetach, do występowania w tutejszym radiu i do pokazywania się w polskiej telewizji. W ciągu ostatnich dwunastu lat udzieliłem tylko kilku wywiadów gazetom ukazującym się poza krajem. W Australii raz, rok temu.
To niekonsekwencja. Za granicą pan to robi, a w kraju nie. Dlaczego?
To jest konsekwencja. Z zagranicy mam propozycje rzadko. W Polsce, gdybym raz złamał tę zasadę, trudno byłoby mi bronić się przed argumentami typu: "W Krakowie udzielił pan wywiadu, więc dlaczego nie w Warszawie?" A
12
tak posiadam alibi nie współpracuję w żadnej formie z żadnymi krajowymi mediami.
Czy charakter tych mediów ma na to wpływ?
Ma. Dziewięćdziesiąt procent, bez przesady, polskich mediów znajduje się w rękach komunistów, agentów komunistycznej bezpieki, i tzw. "lewicowych intelektualistów", którzy są najgorsi w tej triadzie.
Przecież Polska wyzwoliła się z komunizmu cztery lata temu!
Dokładnie taką tezę propagują owe media. Dla mnie jest to sytuacja analogiczna do sytuacji następującej: oto złodziej głosi, że kradzież została zniesiona przed czterema laty, w efekcie czego przestała istnieć jako zjawisko społeczne. Ale to kłamstwo. Polska tylko formalnie stała się niepodległa. W rzeczywistości rządzą tu byli komuniści przefarbowani na demokratów, lewicowi manipulatorzy udający liberałów (tzw. "różowi'), byli agenci bezpieki wystrojeni w piórka antykomunistów, oraz rosyjskie służby specjalne. Ten mafijny układ powstał przy sławnym "okrągłym stole", a dokładniej "pod" tym stołem, i z każdym rokiem się rozrasta, jest coraz mocniejszy.
Może pan to uściślić?
Polski "okrągły stół" jest znany opinii publicznej jako mebel, przy którym komuna przekazała władzę opozycjonistom, czyli antykomunistom. W istocie rządzący wówczas komuniści za partnerów do rozmów przy "okrągłym stole" wzięli sobie wyłącznie lewicowy nurt opozycji i swoich konfidentów, których w podziemiu była ogromna liczba. Głównego targu dobito w bardzo wąskim gronie, bez udziału kamer telewizyjnych i mikrofonów. Układ, który tajnie zawarto, był prosty: my (komuniści) oddajemy wam władzę polityczną, a wy w zamian za to nie przeszkadza-
i!
13
cie nam w zawładnięciu całym majątkiem tego kraju, to jest całą gospodarką i sferą finansów, a nadto pozostawiacie nienaruszone służby specjalne oraz hierarchię wojskową.
Czy jest pan stuprocentowo pewien, że zawarto taki układ?
Jestem tego pewien w takim samym stopniu jak tego, że kiedyś umrę. Tak było. Dzisiaj prawie wszystkie, nieomal co do jednego, polskie banki, kantory, przedsiębiorstwa prywatne i państwowe, słowem finanse i biznes, znajdują się w rękach byłych członków PZPR, byłych oficerów bezpieki, i tzw. TW (Tajnych Współpracowników), czyli szpicli, którzy dla bezpieki pracowali, nierzadko grając opozycjonistów. Mniej lub bardziej sekretne udziały w tym żłobie (na przykład przez członków rodzin) mają niektórzy bonzowie z elity politycznej. Ilu, nie wiadomo. W służbach specjalnych...
Pan daruje, że przerywam, ale Służba Bezpieczeństwa przeszła weryfikację...
Był to zabieg czysto kosmetyczny, dla zamydlenia oczu społeczeństwu. Podobnie zresztą było w armii. I tam i tu zwolniono lub przeniesiono w ramach roszad personalnych na inne pozycje niewielką liczbę oficerów. Zdecydowana większość pozostała na stanowiskach, wielu z nich w ciągu minionych czterech lat awansowało. Tak Służba Bezpieczeństwa, jak i polska armia komunistyczna, służyły przez wiele lat Kremlowi, a wyższych oficerów kształcono w Moskwie, dlatego pozostawienie tych ludzi u steru oznacza, że obecnie naszej suwerenności i granic strzegą kolaboranci. Jest jeszcze jedna sprawa. Kosmetyczną weryfikację przeprowadzono tylko w liniowych jednostkach i w administracji wojskowej, oraz w Służbie Bezpieczeństwa, podczas gdy w wojskowych służbach specjalnych (np. w wywiadzie wojskowym podległym sowieckiemu GRU) żadnej weryfikacji
14
nie przeprowadzono, choćby kosmetycznej. Dziecko zrozumie, że takie zaniechanie ma się do niepodległości jak pięść do nosa.
Mimo wszystko Polska miała w zeszłym roku prawicowy rząd.
Przez krótką chwilę. Rząd premiera Jana Olszewskiego chciał zmienić cały opisany wyżej stan rzeczy i w ten sposób popełnił samobójstwo. Okazał się słabszy od czerwo-no-różowej mafii. Proszę sobie przypomnieć co się stało, gdy minister obrony tego rządu, Jan Parys, próbował oczyścić armię i wywiad wojskowy z najtwardszych komunistów. Ledwie wykonał pierwszy ruch, a natychmiast został skasowany. Proszę sobie przypomnieć co się stało, gdy minister spraw wewnętrznych w tym rządzie, Antoni Macierewicz, przekazał Sejmowi dane ministrów i parlamentarzystów, którzy w PRL byli konfidentami bezpieki.
Pamiętam, co się stało. Nie czekano nawet do następnego ranka.
Nie czekano. Jeszcze tej samej nocy cały rząd dostał kopniaka. Obalono go brutalnie, gwiżdżąc na wstyd, na elementarne poczucie przyzwoitości, w dzikim pośpiechu, byle tylko zamknąć mu usta i odebrać możliwość działania. Czyli możliwość uzdrowienia Polski, to znaczy uczynienia jej naprawdę niepodległą. W efekcie, co mamy dzisiaj? Mamy między innymi ministra spraw zagranicznych Skubisze-wskiego, który na tzw. "liście Macierewicza" figuruje jako Tajny Współpracownik czerwonej bezpieki o pseudonimie "Kosk". Skubiszewskiemu publicznie zarzucono, iż był konfidentem SB, a on ani nie odpowiedział, ani nie oddał sprawy do sądu, co jest bardzo wymowne. I taki człowiek steruje polską polityką zagraniczną, rzecz w innych krajach niewyobrażalna! Byłoby to czymś śmiesznym, czymś z te-
15
atru groteski lub z teatru absurdu, gdyby nie było takie tragiczne.
Czymś pocieszającym jest wszakże, iż o takich sprawach można w Polsce pisać i mówić.
Ale za takie mówienie i pisanie, za każde działanie przeciwko wspomnianej mafii, płaci się ciężko. Redaktorowi Ja-chowiczowi, który zbyt dużo pisał o SB, podpalono mieszkanie, w wyniku czego zginęła jego żona. Czterokrotnie pobito "nieposłusznego" dziennikarza, Pawła Rabieja. Włamano się też do jego mieszkania. Na początku tego roku wyszła książka "Lewy czerwcowy", w której pięciu prawicowych polityków skrytykowało ludzi Belwederu i czerwo-no-różową mafię. Tylko w piewszym tygodniu od chwili ukazania się książki dokonano dwóch włamań: do siedziby partii byłego ministra Parysa, skąd ukradziono wyłącznie dokumenty, i do siedziby partii byłego premiera Olsze-wskiego, gdzie zrobiono to samo. W samochodach kilku współautorów książki ktoś poprzecinał przewody hamulcowe. Na szczęście zostało to zauważone w porę i nie doszło do wypadków. Marcin Dybowski, wydawca książki o jednej z największych afer gospodarczych w dzisiejszej Polsce, o tzw. aferze FOZZ (Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego), został ciężko pobity, przy czym ukradziono mu maszynopis wspomnianej książki i dokumenty. Młody człowiek, który tę aferę ujawnił, Michał Falzmann, ni stąd ni zowąd umarł na "atak serca", choć był zdrowy jak koń. Szef Najwyższej Izby Kontroli, prof. Walerian Pańko, który takie afery (jest ich dużo) badał, zginął w wypadku samochodowym na suchej szosie, bez żadnej kolizji z innym samochodem, chociaż miał sprawne, wysokiej klasy auto, prowadzone przez zawodowego szofera. Kontynuować tę listę? W Polsce mówi się, że znowu działają "nieznani sprawcy". Jest to termin ukuty w latach 80-ych. Tak się wówczas mówiło o funkcjonariuszach SB, którzy po cichu
16
mordowali zbyt odważnych księży i prawdziwych opozycjonistów.
A pan się nie boi?
Gdybym się bat, to po pierwsze nie robiłbym w latach 70-ych i 80-ych przeciw komunie tego, co robiłem, lecz o czym nie chcę mówić, bo mi nie wolno, a po drugie nie opublikowałbym wymierzonych w esbecję książek "Dobry", "Lepszy" i "Najlepszy". W tej ostatniej powieści, opublikowanej w zeszłym roku, wystawiłem ciężki rachunek ludziom, którzy dzisiaj rządzą tym krajem. W miesiąc po ukazaniu się książki byłem już bez pracy. Przez ponad dwadzieścia lat pracowałem na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Przez dwanaście lat byłem szefem katedry Historii Kultury i Cywilizacji. Wyrzucili mnie na bruk ci sami ludzie, którzy jeszcze dzień wcześniej komplementowali mnie mówiąc, że jestem chlubą uczelni i że moje wykłady cieszą się największym powodzeniem u studentów. Gdy w latach 80-ych dwukrotnie chciała mnie relegować z uczelni komuna, bo podczas wykładów źle się wyrażałem o komunizmie, za każdym razem studenci grozili strajkiem, zmuszając władze do pozostawienia mnie na stanowisku. Teraz studenci również gremialnie zaprotestowali, ale ta władza się nie ugięła. Jest twardsza i przebie-glejsza od tamtej.
Czy fizycznie też pana ukarano?
Napadnięto mnie jesienią zeszłego roku, ale jakoś dałem sobie radę. Kilkakrotnie zabito mnie śmiechem, grożąc mi przez telefon śmiercią. Lecz naprawdę zamordowali mnie w prasie. Adam Michnik, o którym powiedziałem kilka słów prawdy w "Lepszym" i w "Najlepszym", tudzież jego wielbiciele, rozpętali w gazetach dziką nagonkę przeciwko mnie. Od kilku miesięcy nie było prawie tygodnia, żebym nie oberwał w którymś z mediów. Myślę, że potrwa
17
to jeszcze długo. Za komunizmu mnie i moją twórczość flekował w identyczny sposób firmowy organ partii bolszewickiej, "Nowe Drogi". Wtedy obrywałem od sekretarza KC, Andrzeja Werblana, teraz od Michnika.
Czy nikt nie wziął pana w obronę?
Tylko jeden człowiek, dziennikarz "Najwyższego Czasu!", Rafał A. Ziemkiewicz, który w swoim felietonie nazwał "wścieklizną" tę nagonkę na cytuję "jednego z najwybitniejszych pisarzy polskich". Jestem mu wdzięczny za to.
Są więc gazety nie opanowane przez lewicę...
Ale można je wyliczyć na palcach jednej ręki. Walka między mediami lewicowymi a prawicowymi jest przez to piekielnie nierówna. Czerwoni i różowi, mając w ręku o wiele więcej środków masowego przekazu, o wiele skuteczniej niż prawica urabiają opinię publiczną. To ogłupianie społeczeństwa idzie im tak dobrze, że efekty są bliskie aberracji. Oto na przykład niedawne badanie opinii publicznej wykazało, że dzisiaj ponad 50% Polaków uważa gen. Jaruzelskiego za narodowego bohatera! Podczas stanu wojennego, kiedy ten żołdak trzymał cały naród w kajdanach, coś takiego nie mogłoby się przyśnić w najczarniejszym ze snów. Ale takie są fakty. Okazuje się, że narodowi polskiemu bardzo łatwo zrobić wodę z mózgu; Michniko-wi i jego kompanom idzie to jak z płatka. Notabene sam Michnik też skolegował się z Jaruzelskim.
O czym pan mówi?
Czyżby w Australii o tym nie wiedziano? W Polsce wszyscy wiedzą, że podczas wspólnego pobytu w Hiszpanii Michnik wypił bruderszaft z Jaruzelskim. Później towarzyszył mu w Paryżu, wzięli tam razem udział w programie telewizyjnym, którym francuscy lewicowcy dowartościowy-
18
wali generała. W Warszawie natomiast dwaj dziennikarze przyłapali kamerą Michnika wskakującego do samochodu osławionego "czerwonego Goebbelsa", Jerzego Urbana. Nie wiadomo, gdzie pojechali razem. Czytałem, że Urban podwiózł go do jednego z komunistycznych bonzów na czerwone party. Wymieniłem panu tylko takie fakty, o których pisano. Gdybym wymienił inne, o których słyszałem, trudno byłoby panu uwierzyć. Ale nawet te trzy przykłady starczą, by zrozumieć, jakim człowiekiem jest Michnik. Wielki, ceniony w całym świecie francuski historyk i filozof, Alain Besancon, najwcześniej rozpoznał faryzeizm Michnika. Już w czerwcu 1990 r., w liście do "Gazety Wyborczej", nazwał go człowiekiem gorszym od zdrajców Targowicy, człowiekiem przypominającym kolaborantów Vichy. Jak napisał Besancon, retoryka Michnika cytuję "budzi niesmak, usuwa w cień wszelką sprawiedliwość i wszelką odwagę". Besancon słusznie też zauważył, że fakt, iż tacy jak Michnik ludzie Solidarności nie chcą naprawdę walczyć z komunizmem, obraca się przeciw prawdziwej opozycji, rozdrobnionej i bezsilnej. I tak właśnie jest. Michnik i podobne mu "autorytety moralne" Mazowiecki, Kuroń, Geremek, Szczypiorski, Małachowski e tutti quanti w większości byli członkowie PZPR, swego czasu piewcy sierpa i młota, sprawują dzisiaj w Polsce rząd dusz. Robią wszystko, co tylko można, by nie ujawniono konfidentów czerwonej bezpieki. Nie robią niczego, by ukarano aferzystów gospodarczych, którzy w ciągu czterech ostatnich lat ukradli Polsce więcej bilionów złotych niż wynoszą polskie deficyty budżetowe. Nieustannie wmawiają narodowi, że Kościół katolicki w kraju to czarna sotnia, która chce zaprowadzić w Polsce inkwizycyjny terror. I odnoszą w tym wszystkim sukcesy, żerując na głupocie społeczeństwa. A każdego, kto się im usiłuje przeciwstawić, krzyżują w mediach, nazywając "oszołomem", "dewia-
19
tem", "klerykałem", "ksenofobem", "antysemitą", "nacjonalistą", "wyznawcą spiskowej teorii dziejów", itp.
Przecież niektórzy ci ludzie siedzieli za komuny w więzieniach lub byli internowani w czasie stanu wojennego.
Proszę pana, w Czechach i w Niemczech ujawniono tamtejszych konfidentów bezpieki. I co się okazało? Że rutynową metodą, stosowaną przez czerwone służby w celu uwiarygodnienia szpicli w gronie dysydentów i opozycjonistów, było ciągłe "represjonowanie" i wsadzanie takiego szpicla do więzienia na jakiś czas. W NRD siedzieli w ten sposób głośni Bóhme, Anderson i inne sławy opozycyjne, o których dziś wiadomo, że byli agentami STASI. Tak tworzono "antykomunistycznych bohaterów". Ja nie twierdzę, że wszyscy nasi opozycjoniści, którzy dziś sprawują władzę w Polsce, to niegdysiejsi konfidenci. Ale jest takich sporo. Tragedia tkwi w tym, że gdyby jakimś-cudem znowu doszła u nas do władzy prawica, to nie sposób będzie zdemaskować wszystkich tych renegatów, bo bezpieka zniszczyła tony swoich tajnych akt. Najciekawsze jest to, że niszczyła je jeszcze w 1991 roku, gdy już od kilku miesięcy rządził Mazowiecki ze swoją Udecją. Udecy nie przeszkadzali w tym. Niech pan się zastanowi dlaczego.
Zastanawiam się nad czymś innym. Nad tym, co tacy ludzie jak pan mogą zrobić, by ten stan rzeczy w Polsce zmienić.
Mogą się modlić o drugi cud nad Wisłą. O to, żeby społeczeństwo zrzuciło bielmo z oczu i żeby zrzuciło z tronu czerwono-różową oligarchię, która rządzi Polską. Bo to są rządy haniebne, kompromitujące i niszczące kraj, tak politycznie, jak i gospodarczo.
20
Jeżeli mówi pan o modlitwie, czy to znaczy, że nie ma w panu nadziei, że można to zmienić bez udziału sił nadprzyrodzonych?
Tak, przyznaję, nie ma we mnie zbyt wielkiej nadziei, z przyczyn, które już panu wymieniłem. W którejś ze swoich książek napisałem, iż bezradność to najgorsze uczucie dla mężczyzny. To jest właśnie mój rak poczucie bezradności. Być może zdziwię pana, ale lepiej czułem się żyjąc w komunizmie. Wtedy sytuacja była czysta jak kryształ: po jednej stronie barykady czerwona bestia, po drugiej ty. Jeśli nie dałeś się sprostytuować w żaden, nawet w najmniejszy sposób, to znaczy, że ocaliłeś swoje człowieczeństwo, i to był triumf, zwycięstwo człowieka. A dziś żyję w hybrydzie, która jest rzekomo wolną, wyzwoloną z komunizmu Polską. Tylko że w tej Polsce cnota, a już najbardziej cnota patriotyzmu, jest występkiem, występek natomiast (wszelkie przeniewierstwo, złodziejstwo, kłamstwo, wysługiwanie się esbecji i Moskwie, każda forma łamania dekalogu) reklamowany jest jako cnota. W tej Polsce ludzie, którzy mówią prawdę, są ośmieszani i opluwani, dostają etykietkę "oszołomów". Nigdy nie przestanę być "oszołomem". Gdybym przestał, ojciec wstałby z grobu i dałby mi po gębie.
Rozmawiał Dariusz von Guttner-Sporzyński
''TYGODNIK POLSKI - Pismo Polaków w Australii i Nowej Zelandii", 20 marca 1993.
N
G Z A. S!
Pismo komerwiLtywno-liberalne
Numer 37 (180)
ROK IV 11 września 1993 Warszawa, ul. Mowy Świat 41 Cena 8000 zł
DaS*tej* państwo zaciąga Ołtaymie dh# zwane "deficytem bu-dtetowyai" ł "obll^icja-
cać hcrią (jeHi T4oh>}^ ) nasię 4ded i wnukL
Ale w demokracji datoeł i Jbwcm nie naro-
OSKARŻAM!
WAŁOBMAR ŁYSIAK
22
OSKARŻAM!
"Ku prawicy zwraca się serce mądrego,
a ku lewicy serce głupca"
(Stary Testament, Kohelet).
"Prawda uczyni was wolnymi" (Nowy Testament, św. Jan).
Sto lat temu, gdy kończył się wiek XIX, francuski pisarz Emil Zola opublikował w gazecie głośny tekst pt. "J'accu-se!" ("Oskarżam"). Za obrazę rządu i armii skazano go na rok więzienia i grzywnę. Pożyczam od Zoli tytuł. Oskarżam to samo dyktaturę kłamstwa.
Jako obywatele Europy żyjemy na kontynencie rządzonym przez eunuchów, którzy nie są mężczyznami, dlatego Jugosławia jest piekłem. Jako obywatele Polski żyjemy w kraju rządzonym przez nieuczciwość mającą znamiona kultu, dlatego Polska może zamienić się w piekło. Oszustwo nie przestało być dla sterników państwa i kreatorów opinii publicznej socjotechniką i metodą rozwiązywania wszystkich problemów. Identycznie było za komunizmu, ale
23
tamto był wróg, "oni", a to miał być przyjaciel, "nasi". Trawa miała zamienić się w mleko.
Dwadzieścia lat temu, na kartach mojej drugiej książki ("Wyspy zaczarowane"), obiecywałem: "Me ma wiecznych imperiów. Cierpliwości trawa z czasem zamienia się w mleko". Jako wykładowca byłem mniej aluzyjny, ergo bardziej konkretny, na co nam ponad dwa tysiące świadków kilkanaście roczników moich studentów potwierdzi, iż co roku wykład o kulturze Imperium Rzymskiego kończyłem stwierdzeniem, że Imperium Sowieckie też musi upaść, a Polska odzyska wolność i wtedy będzie nam lepiej. Tak właśnie miało być mieliśmy po wyzwoleniu zbudować system cechowany prawością. Zbudowaliśmy system totalnego kłamstwa.
KŁAMSTWO EKONOMICZNE
Przed czterema laty "Siła spokoju" zapewniała, że recesja będzie półroczna, a bezrobocie półmilionowe. Napisałem wówczas w "Lepszym", iż są to optymistyczne bzdury. Dzisiaj z ust tych samych ludzi płynie potok identycznych bzdur o rychłym przezwyciężeniu kryzysu, będący "wyborczą kiełbasą" UD i KLD. Prawdę można usłyszeć od czołowych zachodnich biznesmenów: Polska jako teren inwestycyjny nie jest już nawet krajem tzw. wysokiego ryzyka, lecz suchym basenem dla trampolinowych samobójców, obszarem zadżumionym, na którym inwestować wolno tylko wtedy, gdy władze polskie dopłacają do interesu.
"System ekonomiczny" oparty na triadzie: Bezprawie-Nie-udolność-Korupcja musi oznaczać ciągłość gospodarczego kryzysu. Władze, stale ględzące o wychodzeniu z dołka, prezentują jako swój główny sukces politykę finansową (czyli monetarystyczą), a właśnie ona zabija Polskę. Tragi-
24
czny był już 1990 rok (także 1991), gdy utrzymywano kurs dolara na sztucznym, a oprocentowanie wkładów złotówkowych na niebotycznym poziomie, co pozwoliło zagranicznym cwaniakom wydrenować Polskę z miliardów dolarów, zaś rodzimym hochsztaplerom zbić fortuny. Jedni i drudzy mieli rządowy przeciek o całorocznym sztywnym kurso-op-rocentowaniu. Inne "cynki", w połączeniu z karygodną "bezradnością" rządu, pozwoliły gangsterom kraść bajońs-kie kwoty dzięki serii afer (markowa, rublowa, alkoholowa, papierosowa, benzynowa, FOZZ, itd.) Polska gospodarka utraciła w ten sposób szansę na szybkie wyzdrowienie.
Władze kontynuują monetaryzm, uważając to za panaceum. Nic bardziej fałszywego. Lekarstwem bywa tylko mądry system podatkowy, co od lat stara się wbić ludziom do głów jedna polska partia, UPR. Lansowana przez rządową propagandę teza, że wyższe podatki dostarczają budżetowi większych wpływów, to kłamstwo kierowane do przeciętnego ignoranta. Jest na odwrót przy wyższych podatkach wpływy maleją, bo człowiek robiący pieniądze ukrywa dochody, kantuje państwo lub ogranicza dynamikę inwestycyjną. Cud gospodarczy Japonii i azjatyckich "tygrysów" został zbudowany metodą najniższych w świecie podatków. Cud gospodarczy rządzonego przez UPR Kamienia Pomorskiego (w ciągu trzech lat ta mała gmina spłaciła 6 miliardów długów i zyskała 9 miliardów budżetowej nadwyżki!) został zbudowany metodą najniższych w Polsce podatków. Jak dowiedli osobno Clark, Parkinson, czy Laffer (tzw. krzywa Laffera) podatki wyższe niż 30% są mordercze dla każdego systemu, wykańczają budżet, destabilizują państwo, rujnują społeczeństwo. Nad Wisłą podatki sięgają 50%.
Kłamstwem jest również gra prywatyzacyjna. Sprzedawanie cudzoziemcom najbardziej dochodowych firm za symboliczne sumy (exemplum: Wedel) i notoryczne tolero-
25
wanie przez Ministerstwo Przekształceń Własnościowych sprzedaży akcji prywatyzowanych przedsiębiorstw oraz banków metodą "na lewo", w ramach mafijnego układu (exemplum: Vistula, Sokołów, Wielkopolski Bank Kredytowy), dzięki czemu mafia robi miliardy od ręki to tylko wierzchołek góry lodowej szwindli z prywatyzacją.
Rodzima mafia gospodarcza składa się z trzech współpracujących grup interesów, dawna nomenklatura, dawna SB i aktualna nomenklatura (kryta przez kumotrów, żony, braci, siostry eta). Dziś, gdy wiemy, że znaczna część byłej opozycji (czyli obecnego establishmentu) współpracowała z bezpieką, i gdy wiadomo kto komu i za co przekazał władzę przy "okrągłym stole", sieć powiązań to "puzzel" klarowny. "Układowe" banki kredytują "układowe" firmy, a ponieważ wszystko jest "układowe" wszystko rozgrywa się w "rodzinie". Oto dlaczego nasz kraj nie jest szpitalem, w którym mogłaby się wyleczyć gospodarka, tylko kasynem dla oszustów, bramą dla przemytników i pralnią "brudnych pieniędzy". Już ponad 40% społeczeństwa żyje na granicy lub poniżej granicy ubóstwa.
KŁAMSTWO LUSTRACYJNE
Przeciwnicy lustracji kłamią, że dekomunizacja i deagen-turyzacja równa się: destabilizacja i chaos gospodarczy. Chaos gospodarczy i destabilizację mamy właśnie dzięki temu, że lustracji nie przeprowadzono. Armia renegatów we władzy jest jak trucizna w organizmie. Wirus w komputerze niszczy program. Czy można odnowić swój dom, zanieczyszczony przez wrogów, bez usunięcia śmieci?
Wiem, iż gorzka jest myśl, że epopea tylu "dysydentów" to nie była martyrologia, lecz "commedia dell'arte". Jednak takie są fakty. Lustracja, którą Czesi i Niemcy przeprowa-
26
dzili bez pardonu, wykazała, iż rutynowo "represjonowano" konfidentów, by ich uwiarygodnić. Prawie wszyscy przywódcy podziemia NRD-owskiego byli Tajnymi Współpracownikami STASI. Nasz oficer SB, kierujący siatką TW, powiedział dziennikarce o wsadzaniu do więzienia tych, z których MSW robiło herosów: "Nagłaśnianie nazwisk odbywało się pod nasze dyktando i według schematu: represja, informacja o represji, nagłośnienie (...) To takie dziecinnie łatwe sposoby uwiarygodniania".
Antylustratorzy mówią: chęć rozliczenia wynika ze "zwierzęcej nienawiści" i "żądzy odwetu". Kłamią bezwstydnie mylą dążenie do sprawiedliwości z dążeniem do zemsty. Jakaś koszerna moralność każe tym ludziom głosić, że denazyfikacja była w porządku, a Wiesenthal, który do dziś ściga nazistów, czyni słusznie lecz dekomunizacja (choć komuniści wymordowali kilka razy więcej ludzi niż naziści) to łotrostwo. Dzięki tej "dialektyce" kryminalną zasfugą an-tylustratorów, większą nawet niż fakt, że przez nich Polską wciąż rządzi konfidencka zgraja, jest deprawowanie, zwłaszcza młodzieży. Gdyż wmawiać społeczeństwu, że taka sytuacja jest zdrowa moralnie, znaczy: gangrenować całe pokolenia. Dla Polski może się to skończyć gniciem w szambie bardzo długo.
Walka o lustrację jest walką o niepodległość. Brak de-agenturyzacji równa się brakowi suwerenności państwa. Kilka miesięcy temu eks-oficer KGB, Oleg Gordijewski, powiedział, że zostawienie u żłobu kolaborantów SB (czyli KGB) oznacza, iż władze rzekomo suwerennej Polski będą pracowały dla Kremla. Miał na myli nie tylko agenta o pseudonimie "Kosk" (ministra spraw zagraicznych). Polskie wojsko zatrudnia wielu promoskiewskich oficerów. Obsada polskich placówek dyplomatycznych składa się częściowo z agentów GRU i KGB. Żaden szczebel administracji państwowej nie jest wolny od agentury. W jednym ze sto-
27
łecznych dzienników ppłk. kontrwywiadu (Zarządu II Sztabu Generalnego) pisze anonimowo: "Wymyślanie wszelkich grubych kresek, czy nawoływanie do zaniechania polo-wań na czarownice, służy wyłącznie utrzymaniu się tych konfidentów na stanowiskach". Co to wszystko ma wspólnego z suwerennością?
Jeden z katów esbeckich, Z. Kmietko (dziś szanowany biznesman), opowiedział dziennikarzowi jak w latach 80-ych, w katowniach SB, bito prawdziwych opozycjonistów. Bito tak, że słychać było: "już nie krzyk człowieka, ale wycie zarzynanego zwierzęcia". Po czym spytał retorycznie: "Widział pan kiedyś osobę bitą po stopach?". Pechem naszego kraju jest to, że po stopach nie zbito wówczas wszystkich tych, którzy później głosowali na UD, KLD, SLD i PSL. Gdyby zmasakrowano stopy członkom dzisiejszego czerwonego i "różowego" elektoratu, to UD, KLD, SLD i PSL nie dostałyby jednego fotela w sejmie i Polską rządziłby ktoś inny. Ergo: deagenturyzacja byłaby już faktem.
KŁAMSTWO PRAWORZĄDNOŚCIOWE
Aby zbudować praworządne państwo, trzeba zbudować przyzwoity system prawny jako fundament. Bez dobrej konstytucji i dobrego kodeksu praworządność nie funkcjonuje. W Polsce cztery lata bawiono się w sejmie różnymi dupe-relami, lecz nie zrobiono ani nowej konstytucji, ani sensownego gospodarczego prawa (co skutecznie odstrasza zachodnich inwestorów i cieszy rodzimych hochsztaplerów korzystających z "luk w prawie"), ani też nie naprawiono kodeksu karnego (co obraża poczucie sprawiedliwości). Mimo to VlP-y i klakierzy mówią, że mamy państwo praworządne. Kłamią.
28
Na wszystkich decyzyjnych szczeblach, od gospodarki do sportu, szaleje korupcja większa niż za komuny; jedna trzecia handlu jest poza kontrolą państwa; raporty NIK-u o gigantycznych aferach rząd traktuje jako makulaturę; czołowi hochsztaplerzy balują po Marriottach z elitą rządowych miliarderów, gdy drobni pechowcy kiblują w więziennych celach (jak pisał Rej: "Małe złodziejki wieszacie, wielkim się nisko kłaniacie" ); bankierzy przyłapani na mafijnym sprzedawaniu papierów wartościowych dostają... służbowe upomnienia, a kierowcom parkującym w miastach, w których nie ma parkingów, wlepia się grzywny z całą bezwzględnością; Trybunał Konstytucyjny upoważnił wszystkich przyszłych posłów i senatorów do składania fałszywych zeznań życiorysowych, lecz każdemu obywatelowi za błąd w podatkowym zeznaniu grozi kara; itd. Rzuciłem garść przykładów pierwszych-lepszych, można ich podać tysiące. Czy to wszystko to jest praworządność?
Spójrzmy na policję i sądy, czyli na dwa papierki lakmusowe praworządności każdego systemu. Policję mamy osobliwą. Gdy atakuje legalne demonstracje, bijąc "z rozpędu" przechodniów i wiernych w kościele św. Anny, lub gdy sprawia, że bezdomni na dworcach umierają od przysłowiowego "pobicia się własną pięścią" jest bohaterska. Ale wobec bandytów, którzy terroryzują społeczeństwo, wobec złodziei, którzy kradną w biały dzień, i wobec "nieznanych sprawców", którzy polują na prawicę jest bezradna. Cała Polska oglądała w telewizji, jak grupka chuliganów rozpędza batalion gliniarzy na stadionie. Kupa śmiechu, co?
Polskie sądy to jeszcze lepszy kabaret, bo tam można dowcipów wysłuchać. Takich, jak przywracanie kofidentom dziewictwa w oparciu o... niechęć MSW do ujawnienia stanu faktycznego. Albo inny wic: sąd nakazuje przeprosić Michnika (któremu zarzucono grubą finansową malwer-
29
sację), argumentując, iż: "uzyskanie kredytu bankowego (...) nie jest równoważne z otrzymaniem pieniędzy". Pies nie jest ssakiem, tylko gryzoniem, bo gryzie! Prawda, że kupa śmiechu? Albo farsa z procesowym szukaniem głównych winowajców śmierci księdza Jerzego i pomijanie przy tym gen. Kiszczaka (ten dowcip już dwa lata temu wytykałem w jednej z moich książek). Czy to wszystko to jest praworządność?
Polska roi się od oprawców (ubeków, esbeków, generałów), którzy mają krew na dłoniach, lecz są nietykalni. Rumuński pisarz, Paul Goma, rzekł: "Me jestem żądny krwi, ale jeśli ktoś ma krew na rękach, nie można mu tak po prostu przebaczyć. Inaczej naprawdę uwierzy, że sprawiedliwość nie istnieje".
W Polsce istnieje prawo, ale nie istnieje sprawiedliwość.
W kraju, w którym prawo nie zabezpiecza sprawiedliwości praworządność jest oszustwem.
KŁAMSTWO DZIENNIKARSKIE
Czyli opiniotwórcze. Kłamstwo poty jest niegroźne dla narodu, póki nie zostanie zaaplikowane milionom. Aplikato-rami są media, technikami aplikacji dziennikarze.
Już kilku oficerów MSW ujawniło, że dziennikarze byli tą grupą zawodową, w której zwerbowano największą liczbę konfidentów. "Jak znalazł się któryś jeszcze czysty, to biliśmy się między sobą o to, kto ma go werbować". Prawie wszystkie polskie media bazują dziś na czerwonym funduszu, a służą w nich ci sami szpicle. Mając więcej niż 90% mediów można kłamać z bezkarnością meteorologów, gdyż polemiczny wobec kłamstwa głos prawdy dotrze do niewielu ludzi.
30
Dwa główne rodzaje dziennikarskiego łgarstwa to kłamstwo polityczne i obyczajowe. Politycznym szkaluje się prawicę, z dużą skutecznością. Syndromem jest tu przykład bliźniaków, którym ukradziono księżyc. Innym przykładem jest Janusz Korwin-Mikke, z którego na siłę robi się postrzeleńca, dziwaka, etc. Wszystkich ludzi prawicy lewicowe media klasyfikują jako "oszołomów". Swego czasu, gdy po serii takich łgarstw i po solidarnym z nimi, gniewnym komentarzu Geremka, wyszło na jaw, że antyprawico-we "informacje" są nieprawdziwe, Geremek oświadczył do mikrofonów, iż to bez znaczenia, bo dla niego liczy się... "fakt prasowy" (!!!). "Fakt prasowy" Geremków, mający już miejsce w muzeum blagierstwa, wykłada się tak: prawdą nie jest to, co jest prawdą, lecz to, co lewicowe gazety drukują.
Królową "faktów prasowych" stała się "Gazeta Wyborcza". Nie ma dla niej tabu. Aby zgnoić ludzi, których trzeba zgnoić, fałszuje daty, zdarzenia, miejsca, literowe i cyfrowe oznakowania paszportów, wyniki ankiet (o nauce religii), kłamliwie zawiadamia o śmierci człowieka żyjącego, lub o zamachu stanu, którego nie było, słowem robi, co chce, a dla łgarstw, których nie może sygnować piórami swoich dziennikarzy, ma rubrykę "TOP", czyli curiosum, które przekracza wszelkie standardy świństwa.
Z kolei szerzone przez media kłamstwo obyczajowe tyczy modelu życia i jest wycelowane w glinę do formowania łatwą w durniów oraz (przede wszystkim) w nastolatków. Model polecany to prostacki hedonizm i leseferyzm, vulgo: "róbta, co chceta". Robią, co chcą. Piją, biją, kradną, gwałcą, demolują, narkotyzują się, prostytuują i nikczemnieją grubo przed osiągnięciem pełnoletności, jest to zjawisko coraz bardziej masowe. Jak akurat nie wiedzą, co robić, mogą sięgnąć po pisemko dla dziewczynek "Dziewczyna" ("Branie penisa do ust zwiększa pożądanie twego
31
chłopca..." itd.) lub włączyć TVP-2, gdzie w programie dla młodzieży (4.VI 1.93) niewyskrobani nastolatkowie bawią się wesoło dowcipem o "gulaszu aborcyjnym", zaś w Wielkanoc leci plugawa parodia Męki Chrystusa.
Kościół, który jest ulubioną tarczą strzelecką mediów (grozi nam "klerykalizm", "inkwizycyjny terror", "czarna władza", eta), podpadł za dwie rzeczy. Primo: utrudnił aborcję, bo Chrystus był obrońcą życia, a przerywanie ciąży to mordowanie dzieci i żadna proaborcyjna retoryka nie może zmienić tego oczywistego faktu (dr. B. Natbanson: "Zabijany płód doznaje takich samych cierpień, jak torturowany człowiek"). Secundo: Kościół uszkolnił naukę dekalogu, czyli tych kilku prostych reguł, bez których obumiera wszelka przyzwoitość, a życie staje się praktykowaniem zła.
Masowość i permanentność antykościelnej kampanii musi prowadzić do patologii społecznej, takiej, jak choćby wybryki rodzimych "artystów" (ujawnione przez "Najwyższy Czas!") - kopulacje z krzyżem ("artystyczny happening") czy ekskrementy wewnątrz tabernakulum {"modernistyczna rzeźba"). Ale to dewiacje. Czymś gorszym, bo gromko upowszechnianym (w odwecie za szkolną naukę religii), jest pedagogiczna permisywność, będąca programowym niszczeniem struktury rodzinnej, antagonizowaniem dzieci i rodziców. Narodową bohaterką uczyniły media nieletnią siksę jedną z milionów polskich małolatek tresowanych przez półpornograficzne pisma typu "Bravo", "Dziewczyna", "Popcorn"), która zwiała z domu, a później, przy radosnym wyciu mierzwy i błysku fleszy, demonstracyjnie tańczyła w ramionach Urbana. Zupełny orgazm postępowi "europejczycy" osiągną, gdy przedszkolaki będą uprawiały seks, z podstawówki dziatwa wyjdzie po pierwszych skrobankach, a licealiści nie będą tłukli matek tylko na Dzień Kobiet.
I.
32
A. Gehlen pisał: "Wszystkiemu, co jeszcze stoi, wydmuchuje się z kości szpik". Dokładnie to robią polskie media.
KłAMSTWO AUTORYTETOWE
Sforą tumaniącą opinię dowodzi sztab "autorytetów moralnych". Elyta. Geremek, Michnik, Kuroń, Mazowiecki, Małachowski, Szczypiorski et consortes. Prawie każdy ma za sobą komunistyczną przeszłość. Gdy się czyta ich tamte teksty, zdumienie człowieka ogarnia, że ktoś mógł tak hołdować bolszewicką nowomową stalinizm. Poniechali komuny "kiedy już można było niezgadzaniem się zarobkować lepiej niż dotychczasowym slużalstwem" (Tyrmand). Obecnie pragną stanowić rząd dusz. Ich klientelą jest ćwierćinteligent uważający się za inteligenta i półinteligent pozujący na intelektualistę (trzoda wyzbyta charakteru, ukazana pierwszą sceną w filmie "Piłat"). Ich dwór to grono popularnych twarzy (aktorów, sportowców, naukowców eta), które widzimy w TVP od ćwierćwiecza jak wiszą u klamki, u sakiewki i u smyczy tronu, i które będziemy w tej roli oglądać aż powy-mierają, bo czy nad Wisłą będzie rządził czerwony, różowy, brunatny albo łaciaty, ci sami ludzie będą mu pośladki lizać, jest to kwestia ich kodu genetycznego.
"Autorytet moralny" ("am") można rozpoznać dzięki kilku jego elitarnym cechom, jak rasowego psa. Po pierwsze jest członkiem lub sympatykiem lewicy. G. Nenning tak autokry-tycznie scharakteryzował własną klasę, lewicową inteligencję: "Bezmyślność, oschłość, zgodne naśmiewanie się z Kościoła, a przede wszystkim brak serca i odwagi, by dojrzeć sytuację, w jakiej znajduje się naród".
Po drugie "am" ma silne plecy na Zachodzie, gdzie lewica włada niektórymi mediami i państwami. Dzięki tej międzynarodówce polski "am" otrzymuje stamtąd tzw. do-
-o
33
wody szacunku ("rispetto"). Francuska lewica przyznała Bie-leckiemu, Kuroniowi i Geremk'owi krzyże Legii Honorowej, równocześnie przyznając te same krzyże kilku międzynarodowym aferzystom, m.in. libańskiemu handlarzowi bronią, Traboulsiemu.
Po trzecie "autorytet moralny" wygłasza sądy autorytarne czyli jedynie słuszne. Przykład: w dziedzinie literatury wyrokiem "autorytetów" oraz ich psiarni dziennikarskiej geniuszami mianowano Konwickiego, Szczypiorskiego i Ba-rańczaka. Zaledwie dziewięciu (tylu naliczyłem) "oszoło-mowych" krytyków zbuntowało się, zwąc Szczypiorskiego "literatem, który zrobił karierę szczególnie niewspółmierną do swego talentu", a jego płody "knotem", natomiast Barańczaka i Konwickiego grafomanami, co najlapidarniej ujął sędziwy poeta, Z. Bieńkowski, mówiąc, iż obaj "nie mają talentu za grosz". Wyroki polityczne "am-ów" też są jedynie słuszne, czego nie zrozumieli Bułgarzy. Michnik w typowy dla siebie sposób "zionąc miłosierdziem" (genialna diagnoza R. A. Ziemkiewicza) naubliżał bułgarskim antykomunistom od "neofaszystów", więc teraz bułgarscy patrioci głośno wołają do Polaków: "Dlaczego nie powiedzieliście nam wcześniej, kim naprawdę jest Michnik?!"
Po czwarte "am" fraternizuje się z esbecją. Bujak reklamuje swoich byłych "tropicieli"; Kuroń bierze sobie za doradcę prawą rękę Kiszczaka, płk. Gdulę; Milczanowski angażuje osławionego płk. Jasika; Michnik, który wg. R. La-zarowicza "ma szczególną inklinację do otaczania się kanaliami", komplementuje Kiszczaka, jeździ z Urbanem, z Jaruzelskim chla bruderszaftowe wino, etc. Jest to ciekawy problem dla nauki, tylko nie wiem dla której: dla psychologii, psychiatrii, wiktymologii czy renegatologii.
Po piąte "am" jest ulubionym gościem TVP, która za komuny miała "dyżumychjjfóe&iodniów", a teraz ma "dy-
34
żurnych moralistów". Daje im albo stałe okienko (Kuroń, Małachowski), albo urządza na ich cześć bizantyjskie spektakle, pośród których wzorcowy był show z Michnikiem siedzącym w barokowej ramie przy swoim druhu Kiszczaku. Ilustrowano tę hecę filmem z archiwów esbeckich, o tym, jak sokoły Kiszczaka wykręcają Michnikowi ręce w lochu. Na marginesie: czy każdemu politycznemu robiono takie sesje filmowe, czy też kamera, reflektory i półka do przechowywania tej reklamy były tylko dla "Adasia", tak jak były dla "Adasia" ryzy papieru do pisania w pierdlu książek? Dziękuję ci ZOMO!
Zawodem "am-ów" jest oświecanie Polaków. "Am" uczy Polaków teorii względności (czyli relatywizmu moralnego), wyjaśnia Polakom, że są ciemnogrodem (którym mogą przestać być jak tylko zapiszą się do UD lub KLD) i uświadamia Polakom, że praktykują antysemityzm. Notabene stosunek "autorytetów" do antysemityzmu jest moralnie relatywny. Oto Szczypiorski, kokietując Niemców, apologety-zuje płk. Stauffenberga i zupełnie mu w tym nie przeszkadza antysemityzm idola; Gescheft ist Gescheft.
Wspaniały żydowski autor, I.B. Singer, pisał: "Żyd współczesny nie może żyć bez antysemityzmu. Jeśli antysemityzm gdzieś nie istnieje, on go stworzy". W Polsce antysemityzm jest incydentalny, mniejszy niż w krajach Zachodu (nie mówiąc już o krajach Wschodu), a to mobilizuje roz-dmuchiwaczy zła. Nawet język sekcji sportowej w gazecie wielkiego akuszera terroru pseudotolerancji dławi się tą pianą: "Przed meczem hymn Szwecji odśpiewał, miejscami fałszując falsetem, mały chłopczyk, rzecz jasna aryjski blondyn, ale jakoś szczęśliwie nie podobny do tego z bawarskiej piwiarni w filmie Kabaret". Człowiek przeciera wzrok czytając taką ohydę i myśli: Gdzie ja jestem, czy to dom wariatów? Nie, to tylko dom rasistów, czyli "Gazeta Wyborcza", ukochana trybuna ludzi zwanych "autorytetami".
35
KŁAMSTWO PREZYDENCKIE
Tę część oskarżenia pozwolę sobie przedstawić w formie listu otwartego:
Panie Wałęsa. Udzielając wywiadu "La Stampie" (9.V.93) powiedział pan, iż jest pan za "koncepcją chrześcijańską, za prawdą". Te słowa nijak nie przystają do złamania przez pana wyborczych obietnic i do notorycznego torpedowania przez pana prawdy (m.in. lustracyjnej). W tym samym wywiadzie zapewnił pan, iż walka z komunizmem "pozostaje nadal rzeczą świętą". Jest to święta prawda, tylko że pan przez ostatnie trzy lata nie kiwnął palcem dla realizacji tego świętego celu, wprost przeciwnie. W tym samym wywiadzie opowiedział się pan za "nową uczciwością". Panie Wałęsa nie istnieje nowa uczciwość, tak jak nie istnieje uczciwość stara, uczciwość zielona, kwadratowa, spiralna, połowiczna, morska, górska czy nizinna. Uczciwość jest bezprzymiotnikowa. Albo to jest po prostu uczciwość, albo nie ma jej wcale. M.in. dzięki panu w Polsce aktualnie uczciwości nie ma,
Panie Wałęsa. Podczas sławnej dyskusji Miodowicz-Wa-łęsa miliony usłyszały, że chce pan zrobić z Polski wyścigowy samochód. Zrobił pan z Polski taksówkę, której pasażerowie coraz częściej pytają przerażeni dokąd ona jedzie, pytają siebie samych, gdyż boją się kierowcy. Tak, to jest strach. Miał pan szacunek milionów. Pozostał tylko strach. Rządzi pan (i zapewne długo będzie pan rządził, zważywszy pański układ z wojskiem i z wojskową Informacją, oraz liczbę patologicznych oportunistów zasilających BBWR) wyłącznie przy pomocy strachu jest pan specem od eliminowania ludzi własną ręką lub ręką "Mięcia". "Kto nie z Mięciem, tego zmięciem!". Zmiatacie żelazną miotłą. Godłem Opryczniny dowodzonej przez Malutę Sku-ratowa (prawa ręka Iwana Groźnego) była właśnie żelazna
36
miotła. Żelazna miotła jest Polsce niezbędna do usunięcia brudów. Pan jej używa do usuwania patriotów.
Panie Wałęsa. Bez przerwy wmawia pan narodowi: "chcę, ale nie mogę, bo mi nie dają!" Człowiek, który pstryknięciem palca obala rząd w jedną noc i Sejm w jeden dzień, a zatem człowiek wszechwładny, kiedy mówi, że nic nie może zrobić dla kraju mija się z prawdą. Lecz nie mija się z nią, kiedy mówi: "Wszystko zależy od was!". Tak jest, wszystko zależy od nas. Jak się podczepimy do któregoś z trzech układów: prezydenckiego (Belweder, armia, policja), esbecko-nomenklaturowego (komuna) lub rządowego (krąg udeków i "aferałów'), to możemy robić karierę plus szmal, otrzymamy kredyt, nie pójdziemy na zasiłek, będziemy mieli bezpłatną reklamę w mediach, a może nawet miliardy lub pałace w Konstancinie, jak niektórzy z obecnych prominentów. Wszystko zależy od nas.
Panie Wałęsa. W swoim orędziu rzekł pan, iż "Polska jest rządzona źle". To eufemizm Polska jest rządzona bardzo źle. A między współrządzącymi rozgrywającym jest pan. Namiętność do przebywania w światłach rampy, umiejętność zrzucania z szachownicy pionków, biegłość w czarowaniu mową-trawą o własnym posłannictwie i w tasowaniu kart "z rękawa", wreszcie nielojalność wobec ludzi, a stałość w noszeniu Bogurodzicy przy klapie to za mało, aby być mężem stanu i prezydentem państwa znajdującego się w trudnej sytuacji.
Panie Wałęsa. Głosowałem na Lecha Wałęsę, i wielu wahających się znajomych skłoniłem, by uczynili tak samo, za co ich dzisiaj publicznie przepraszam. Wierzyłem, że Lech Wałęsa to prawonożny napastnik. Okazało się, że stonoga ma mniej nóg niż Lech Wałęsa i że na każdą jego nogę pasuje tylko lewy but. Lewy but i lewa buta skonfron-
37
towane z tym, co obiecywał Lech Wałęsa, gdy starał się o głosy wyborców, to piekło i niebo.
KONKLUZJA
Oskarżam, gdyż utożsamiam się ze słowami pisarza Ju-liena Greena, które co roku cytowałem moim studentom omawiając zagadnienia średniowiecznej etyki: "Wychowano mnie w pogardzie dla kłamstwa. W moim rodzinnym domu kłamstwo w żadnych jego formach nie było akceptowane. Wiem oczywiście, że mówi się niekiedy o kłamstwie z konieczności, i w rzeczy samej na tym po części bazuje nasze społeczeństwo. Jednak to właśnie jest dla mnie obrażające!"
Ci, których oskarżam, są drugorzędnymi adresatami powyższego tekstu oni się nie zmienią. Napisałem ów tekst dla ludzi, których gnębi bezsilność, lubT poczucie strachu, lub brak zrozumienia rzeczywistości polskiej, lub wszystkie te uczucia naraz. Pragnę tych ludzi przekonać, że wolność zależy od nich samych. Starożytni radzili zdrowy rozum ("Sapere aude!" odważ się być mądrym, odważ się myśleć samodzielnie!) i śmiałość ("Tylko człowiek, który umie mówić: Nie!, jest naprawdę wolny"), co razem oznacza, że trzeba żyć zgodnie z druidyjską dewizą: "Prawda przeciw światu!".
Spiżowe buciska królowej Historii nie tylko u nas zdeptały sprawiedliwość, praworządność i przyzwoitość, ale to żaden powód, by uznać prawdę za dziecinną chimerę i przestać tęsknić do prawdy czyli do honoru jako sposobu życia. Honoru nie można położyć na talerzu i karmić nim dzieci wiem! Lecz czy mamy zezwolić, by lata jakie przeżywamy, zostały kiedyś uznane epoką, która honor
38
wydaliła? Mamy być w oczach naszych potomków formacją symboliczną dla "Dziejów bezhonoru w Polsce"?
WALDEMAR ŁYSIAK 13 sierpnia 1993
ANEKS z 26/27 SIERPNIA 1993:
Powyższy tekst był zamówiony przez "Gazetę Polską". Złożyłem go na ręce jej szefa w dniu 13 sierpnia. Został przyjęty i skierowany do druku bez zmiany jednego wyrazu. 24 sierpnia otrzymałem do korekty wydruk komputerowy. Jednocześnie dwie rozgłośnie radiowe (krakowska i warszawska) postanowiły rozreklamować treść artykułu przed jego ukazaniem się, na co wyraziłem zgodę. 26 sierpnia rano odwiozłem korektę do redakcji. Po południu red. Wierzbicki wezwał mnie nagłym telefonem "w bardzo ważnej sprawie, o której nie możemy mówić przez telefon". W lokalu "Gazety" zamknął się ze mną i ze swą zastępczynią w swoim gabinecie, po czym rzekł: "Panie Łysiak. Moje źródło informacji właśnie poinformowało mnie, iż pan był Tajnym Współpracownikiem SB". Zdębiałem, i odparłem, że to albo czyjś beznadziejnie głupi dowcip, albo es-becka prowokacja. Red. Wierzbicki kontynuował: "My jednak chcemy wydrukować ten tekst, ale w tej sytuacji pod warunkiem, że usunie pan część lustracyjną". Nie jestem prostytutką bezzwłocznie usunąłem się z jego gabinetu wraz ze swoim tekstem i wyszedłem na ulicę, gdzie mogłem zaczerpnąć świeżego powietrza.
39
Panowie esbecy! Pocałujcie mnie gdzieś ten numer nie przejdzie! Dowalam wam swoimi książkami (i nie tylko) od bardzo dawna. W tekście podziemnym z lat 80-ych (który potem zacytowałem jako motto "Najlepszego") zostaliście przeze mnie nazwani alfonsami, a wasze pieski dziwkami. I tacy jesteście, władcy burdelu. Ale mnie w nim nigdy nie było. Nawet nie próbowaliście mnie werbować, bo mieliście na tyle rozumku, by wiedzieć, że wilka nie można skusić lub zastraszyć i zawlec do psiarni. Można go tylko odstrzelić. Więc teraz, gdy wymierzyłem wam kolejny cios (tekst mojego "Oskarżam!" znaliście z pewnością już od 14 sierpnia; znało go zresztą wielu ludzi) przyszedł czas na zemstę. I co? I nic. Nic wam się nie udało. Blokada się nie udała, bo tekst, choć nie ukazał się w "Gazecie Polskiej", jednak się ukazał. A zemsta jest beznadziejnie głupia, bo to wasze sprytne błotko do mnie się nie przylepi. Za wysokie progi, jak dla was, szmaciarze! Red. Wierzbic-kiego zaś usilnie proszę, by opublikował moje konfidenckie dossier, chciałbym poznać moją ksywkę i inne szczegóły tej esbeckiej hucpy.
Popracujcie nad tym jeszcze, "chłopaki", żeby było piknę, ale nie liczcie, że przestanę flekować renegatów. Na to trzeba czegoś o kalibrze większym niż naiwność (naiwność?) Wierzbickiego. Kaliber 7,65 wystarczy.
W.Ł.
"NAJWYŻSZY CZAS!" - Pismo konserwatywno-liberal-ne", 11 września 1993.
s.
m
Y t
"05
es
2tf
O
41
DEKALOG KLĘSKI
20 września rano, gdy "procenty" wyborcze były już nie-reformowalne (co znaczyło, że nowy parlament będzie czerwono-różowy od ściany do ściany), z ręką w nocniku obudziła się nie tylko prawica. Śmiem twierdzić, że kac dopadł wówczas pewną część tych ludzi, którzy oddali swoje głosy komunistom, a nazajutrz zobaczyli upiora, czyli głośne już zdjęcie w "Życiu Warszawy": towarzysz Urban z wielką jak kremlowska wieża butelką "szampańskoje", oraz z językiem wypchniętym niby wulgarnie zgięty łokieć i zaciśnięty kułak, co oznaczało: "Takiego wała, Polaczki! Znowu przyszedł nasz czas!". Gęsia skórka siadła na karku niejednego z okazjonalnych (wyborczych) zwolenników SLD. Lecz było już za późno nocnik był już pełny i ręka polska już się w nim znalazła.
Ludzie plotą, że czegoś takiego nie można było przewidzieć. Ależ można było, bez większego trudu. Zrobił to, na przykład, jeden z bohaterów mojej książki pt. "Najlepszy", oficer SB, płk Heldbaum, oświecając swego podwładnego A.D.1989. Najpierw wytłumaczył mu, że "okrągły stół" niewiele zmieni: "Dla zachowania pozorów wyrzucą nie więcej jak dziesięć procent esbeków, milicjantów, sędziów, proku-
42
ratorów i kacyków prowincjonalnych, co oznacza, że policja, służby specjalne, sądy, prokuratury, biurokracja i Polska powiatowa dalej będą nasze, chociaż pod inną flagą. Gdy do tego dodasz banki, fabryki i spółki znajdujące się w naszych rękach...". Później zaś wyprorokował 19 września 1993 roku: "Ten naród nie ma tyle cierpliwości, chce mieć raj dziś lub jutro. Po kilku latach dostanie szału, i co wtedy zrobi? Zatęskni za komuną! Tak! Przez te kilka wiosen my nie będziemy siedzieć z założonymi rękami, podgrzejemy frustrację narodu. Efekt? Jest taka możliwość, że naród przywróci nas do władzy...". Wsadziłem te słowa w usta płk. Heldbauma A.D.1991. Po dwóch latach proroctwo całkowicie się spełniło: wielki triumf odnieśli czerwoni, a prawica została wymieciona won z parlamentu.
Istnieje dziesięć przyczyn tej restauracji prawnuków Marksa, Kautzky'ego i Lenina:
1 PO PIERWSZE lewica wygrała, bo ostatnie cztery lata zdruzgotały tzw. "bezpieczeństwo socjalne", do którego tzw. "ludzie pracy" przywiązali się w ciągu czterdziestu lat rządów PZPR. Było to przywiązanie do szarzyzny, byleja-kości, siermiężności czerwonego świata, lecz zarazem do błogosławionego nieróbstwa, za które państwowy pracodawca płacił. "Czy się stoi, czy się leży, dwa patole się należy". Na flaszkę zawsze starczało, można też było wynieść trochę "fantów" z zakładu, zrobić jedną czy drugą "fuchę" na boku, mieć kilkudniowy "odjazd" lub interes z kumplami dzięki łatwo uzyskiwanemu "chorobowemu", itd., itp., a comiesięczna pensja cykała jak zegar z kukułką, regularnie. Nadto kupa rzeczy była "za friko", od lekarstw do plaż morskich i stoków górskich. Właśnie ta gangrena eko-nomiczno-socjalna znokautowała w latach 80-ych komunizm, ale do niej tęskni wielu Polaków, którzy już przeszli na bezrobocie lub czują się nim zagrożeni każdego dnia.
43
"Jak panowała komuna, to robota była dla każdego, kurde mol, więc niech to wróci, będę głosował na nich i już!"
2 PO DRUGIE lewica wygrała, bo w społeczeństwie polskim jest bardzo duży procent emerytów i rencistów, których przez ostatnie cztery lata władze hołubiły tak, jak zaporoscy rezuni hołubili Lachów, a Ukraińcy Żydów w trakcie pogromów. To "rezu-rezu" musiało wzbudzić tęsknotę ludzi starych i chorych za komuną. Starzy ludzie potrafią liczyć ich renty i emerytury przez cztery lata z dnia na dzień malały wobec cen. Ci ludzie również potrafią czytać gdy przeczytali, że wpływy do budżetu III Rzeczypospolitej zostały zaplanowane następująco: 8,5% od "podmiotów gospodarczych", a 24% (trzy razy więcej!!!) od emerytów i rencistów, to otworzył im się przysłowiowy nóż w kieszeni. Armia starych, skurczonych żołądków poszła do urn głosować na lewicę.
3 PO TRZECIE lewica wygrała, bo w Polsce jest bardzo dużo ludzi lewicy i ludzi oznakowanych przez lewicę tak, jak teksascy farmerzy znakują bydło żelazem. Rolę tego żelaza pełniły legitymacje partyjne (PZPR-owskie i ZSL-owskie), "lojalki" esbeckie, przynależność do aparatu represji i do czerwonej administracji, etc. PZPR miała grubo ponad dwa miliony członków. A prawie każdy z członków miał rodzinę. I większość tych partyjniaków musiała głosić (swoim bliskim i sobie samym, do lustra), że należy, bo wierzy wierzy w komunę inaczej musieliby przyznać, że są bezwstydnymi oportunistami. Więc kiedy dzisiaj głosują na komunę, to głosują w obronie swojej "twarzy" wobec lustra i wobec dziecka oraz współmałżonka. Wystarczy, że robi tak tylko jedna trzecia z nich, i jedna piąta żon, mężów lub dzieci członków PZPR i PSL, a daje to ponad milionową armię wyborców!
44
Podobnie ma się sprawa z TW (Tajnymi Współpracownikami) SB. Trzy lata temu pisałem na kartach mojej książki pt. "Lepszy": "Wysoki oficer STASI ujawnił wiosną 1990 roku, iż wśród każdych ośmiu dorosłych obywateli NRD jeden pracował jako konfident STASł (7:1). I tu właśnie bezwarunkowo trzeba mieć nadzieję. Trzeba mieć nadzieję, że u nas nie było na odwrót". Dzisiaj nie jestem już pewien, czy żart zawarty w ostatnim zdaniu zderzyłby się mocno z rzeczywistością, gdyby w Polsce przeprowadzono pełną lustrację, to jest gdyby otwarto archiwa esbeckie, tak jak to uczynili Niemcy. Liczba kapusiów była nad Wisłą astronomiczna! I teraz niejeden z nich głosował na swych panów, co mieści się w zakresie zjawiska psychicznego, które psychologia od lat bada jako fenomen wzajemnego magnetyzmu wewnątrz związku kat-ofiara.
4 PO CZWARTE lewica wygrała, gdyż unicestwienie idei lustracji-dekomunizacji przez komunistów, udeków i ich satelitów stanowiło dla ludzi namacalny dowód, że czerwoni dalej rządzą Polską jak chcą. Że są główną siłą tzw. III Rzeczypospolitej że to oni tasują karty. A człowiek słaby lubi głosować na silnych, przytulać się do silnych, być wśród silnych. Człowiek z charakterem to wojownik, który gdy trzeba pójdzie sam przeciw stadu. I ma w tym nawet rycerską satysfakcję, według starego angielskiego porzekadła: "Dżentelmen bierze się tylko za przegrane sprawy". Ale człowiek bez kręgosłupa klei się do kolumny najgrubszej, liże buty muskularnym troglodytom. Takich ludzi jest w każdym społeczeństwie i w każdym narodzie dużo więcej- niż mężczyzn.
Bardzo negatywną rolę zagrał tu Lech Wałęsa. Od trzech lat miliony Polaków obserwują, że ich prezydent, którego wybrali, bo machał sztandarem antykomunizmu, przestał nim machać jak tylko zasiedlił Belweder. Odtąd
45
machał "lewą nogą", kokietował czerwonych, Pawlaka wysunął na premiera, bohaterskich patriotów (Kukliński, Ho-dysz) znieważył obojętnością lub złośliwością, antykomuni-stów (Kaczyński, Olszewski) wywalał na zbity pysk, a hołubił agentów tajnych służb obcego mocarstwa. Niejeden rodak poszedł wówczas "po rozum do głowy", myśląc: "Jeżeli sam Wałęsa trzyma tę stronę, to znaczy, że to jest zwycięska strona, więc co się będę wygłupiał głosując na przegranych!". Lech Wałęsa napędził komunie wiele głosów. Nieważne, czy chciał tego, czy nie chciał. Ważne, iż postępował w taki sposób, że dzisiaj fakty są takie, a nie inne. Są czerwone.
To samo można powiedzieć o Michniku. Dla wielu Mich-nik jest "autorytetem moralnym". Cokolwiek by zrobił będzie dla Michniko-fanów drogowskazem. A co robił? Twardo trzymał ochronny parasol nad czerwonymi, nad generałami, esbekami, aparatczykami i szpiclami, torpedując lustrację i dekomunizację. Pierwszy podniósł krzyk (z mównicy sejmowej) przeciw rozliczeniu "majątku" PZPR i OPZZ, czyli przeciw odebraniu złodziejom tego, co nakrad-li. Demonstracyjnie bratał się z Jaruzelskim, Kiszczakiem, Urbanem i spółką. Symbolem michnikowszczyzny jest scena, którą uchwyciły kamery telewizyjne Michnik siedzi obok Jaruzelskiego i krzyczy do jakiegoś Polaka: "Odpieprz się, no odpieprz się od generała! Dobrze?!!...". Fani Michni-ka posłuchali, a mnóstwo Polaków zrozumiało, że akcje giełdowe komuny stoją bardzo wysoko. 19 września to wielki triumf Adama Michnika.
5 PO PIĄTE lewica wygrała, bo tzw. "prosty człowiek" jak dziecko matce wierzy we wszystko, co mu podaje telewizja, radio i prasa, a z górą 90% naszych mediów to media lewicowe lub zarażone lewicowością. Układ taki jest bękartem "okrągłego stołu". Dokładniej: dzieckiem tego, co
46
wynegocjowano szeptem pod "okrągłym stołem". Wynegocjowano pakt następujący, my wam władzę polityczną, a wy nam gospodarkę, finanse i media tego kraju. W efekcie Komisja Likwidacyjna RSW-Prasa większość gazetowych tytułów oddała w czerwone i różowe ręce. Trudno teraz oczekiwać, by lewe ręce niańczyły prawicę.
Jest to także problem brudnych rąk. W poprzednim tekście drukowanym na tych samych łamach, czyli na łamach jedynego w Polsce tygodnika czysto prawicowego w tekście pt. "Oskarżam!" (notabene został on przedrukowany w kilkunastu krajach, od Australii po Stany Zjednoczone) informowałem, że według oficerów SB dziennikarze byli tą grupą zawodową, z której za komuny zwerbowano największą liczbę konfidentów. Ci konfidenci dalej uprawiają swoją profesję i trudno od nich oczekiwać, że zaprzestaną szkalowania prawicy, obrzydzania jej wizerunku rodakom, czyli wyborcom.
"Prosty człowiek" wyznaje wobec rzeczy i zjawisk prostą zasadę informacyjną (percepcyjną): to musi być prawdą, bo "tak napisali w gazecie", lub bo "tak powiedzieli w Dzienniku". Kółko się zamyka. Lewicowe media multiplikują Ge-remkowskie "fakty prasowe" (dziennikarskie "prawdy" wyssane z palca), a do urn lecą kreślone na kartach do głosowania lewicowe krzyżyki.
6 PO SZÓSTE lewica wygrała, bo czteroletnie rządy udeków Geremka-Kuronia-Mazowieckiego i "liberałów" Bie-leckiego wysłały miliony ludzi na zieloną trawkę, a swoim "chłopakom" oraz kumotrom dały bonanzę, i były jednym pasmem nieprawości. Nie bez przyczyny ulica wlepiła KLD-kom ksywkę "aferałowie". Mimo że społeczeństwo poznało tylko ułamek spośród setek gigantycznych afer kryminalnych i prywatyzacyjnych wyniszczających kraj, to ten ułamek był i tak wstrząsający, dawał obraz zalewu zło-
47
dziejstwa, korupcji, niekompetencji, złej woli, w sumie: zwyczajnej grandy, epidemii na skalę bezprecedensową. Polska zaczęła się jawić Polakom niby sad przykryty przez szarańczę, która zżera wszystko i zostawia krajobraz spalony. Te rządy były ogniem, co trawi las. Wielu uwierzyło, że dobra komuna przeprowadzi rekultywację lasu.
Równie odstręczającą gangreną było funkcjonowanie prawa równające się totalnemu bezprawiu, wręcz kultowi bezprawia. Ludzie widzieli, że królom hochsztaplerów, wodzom przemytników, bossom największych gangów, szefom podziemia i "szarej strefy", nie dzieje się żadna krzywda, a do cel wędrują tylko kieszonkowcy-amatorzy. Nadto zasada, iż prawo nie działa wstecz, została złamana niejednokrotnie. Ta zasada jest od starorzymskich czasów świętą dla każdej uczciwej jurysdykcji; złamanie tej zasady hańbi praworządność. Tymczasem w III Rzeczypospolitej podnoszono dłużnikom stopę oprocentowania kredytu w trakcie jego spłacania, co stanowi brutalny gwałt, żeby wymienić tylko ten jeden przykład prawa działającego wstecz. Ludzie zaciskali pięści, a potem otworzyli je, wzięli kartki wyborcze i skreślili na nich krzyżyki w kwadracikach, które lewicowe media reklamowały jako okienka do sprawiedliwego systemu.
7 PO SIÓDME lewica wygrała, bo jej przywódcy zwyciężyli przeciwników retoryką. Retoryka była w czasach starożytnych dziedziną olimpijską, wręczano za nią złoty laur, a każdy wielki retor cieszył się uwielbieniem koneserów i tłumów. Prawicy polskiej Opatrzność poskąpiła złoto-ustych retorów, umiejących magnetyzować słowami tłumy. Tymczasem na lewicy chociaż i tam nie było wirtuozów, którzy w starożytnych Atenach mogliby sięgnąć po olimpijski laur znalazło się jednak sporo facetów mających klawą "gadanę". Przez co rozumiem prawidłową dykcję,
i "i
48
czytelne wykładanie myśli, formułowanie krótkich, soczystych zdań kończonych celną puentą, subtelną demagogię, właściwe, a momentami błyskotliwe poczucie humoru, pewność siebie nie przekraczającą granic arogancji, wreszcie barwę głosu, czyli intonację ujmującą słuchacza. Mistrzem był tu Kwaśniewski, Bugaj niewiele mu ustępował, Pawlak i Cimoszewicz trzymali się blisko podium. Łącznie pierwsza dziesiątka gadaczy była czerwona co do jednego.
Jeszcze raz cytuję z mojej powieści "Najlepszy", gdzie ekspert KGB uczy polskiego kandydata na prezydenta jak ma w telewizji czarować wyborców: "Treść przekazu jest najmniej ważna. Większość ludzi i tak nie zapamięta tego, co pan gada. Oto jaka winna być kolejność: chwyty emocjonalne, rzeczowe argumenty, i dopiero na końcu mogą przyjść informacje, którymi nie należy szafować, by odbiorców nie zanudzić. Trzeba okrągłymi frazesami karmić ich marzenia, wciąż obiecywać lepszą przyszłość. Apelowanie do serca jest ważniejsze od apelowania do rozumu...", itd.
Właśnie do serca! Wyborcze hasło lewicy: "Serce masz po lewej stronie" zostało całkowicie błędnie zinterpretowane przez komentatorów, którzy za klucz tego triku uznali słowo: "lewej", podczas gdy kluczem było "serce". I ten klucz zadziałał. Nawet na plakatach czyli nawet milcząc czerwoni okazali się lepszymi retorami od białych.
8 PO ÓSME lewica wygrała, bo połowa elektoratu to kobiety, które według antyfeministów serce mają nie po lewej, tylko trochę niżej, więc działa na nie wyłącznie uroda i sex-appeal kandydatów. Może nie na wszystkie damy, ale z pewnością na dużą ich część. W dobie królowania telewizji, która nie ma konkurenta wśród mediów, uroda kandydujących polityków jest tysiąc razy ważniejsza niż wszystko, co oni mówią, co reprezentują i co obiecują. Poświę-
49
cono temu już setki prac naukowych, takich jak "Making the Impact" Harveya Thomasa, a praktyka wyborcza dowodzi tego nieustannie. Kennedy (który był fatalnym politykiem) wygrał z Nixonem, bo był młody i przystojny. Dokładnie dzięki temu samemu Clinton wygrał z Bushem. Obaj mieli za sobą prawie wszystkie baby, a część facetów mieli dlatego, że decyzje "na kogo głosujemy" zapadają w małżeńskich łóżkach. Prawica polska A.D.1993 nie miała takich rcherubinków (wystawiła Olszewskich, Kaczyńskich, Macierewiczów, itd.), a lewica miała całe ich stadko. Buzie i młodość były w tej grze walorem niebagatelnym. "Sportowa" uroda Kwaśniewskiego i "fryzjerska" Cimoszewicza działały na "kobitki" zniewalająco; każda wieśniaczka była zakochana w Pawlaku; wszystkie panie o macierzyńskim instynkcie wobec brodatych krasnoludków z chęcią nosiłyby Bugaja lub Frasyniuka na upierścienionych rączkach. Biologia przełożona na głosy wciskane w szpary urn ma wyborcze znaczenie, i nie jest to dowcip, ladies and gent-lemen!
9 PO DZIEWIĄTE prawica przegrała na własne życzenie, bo nie potrafiła się zjednoczyć, co zezłościło i odstręczyło od urn nawet niektórych wyborców o prawicowych przekonaniach. Być może wielu. Dla każdego myślącego człowieka klęska prawicy była oczywista na długo przed 19 września; tacy ludzie zrozumieli to w dniu zarejestrowania partyjnych list kandydatów. Jarosław Kaczyński już wtedy bezbłędnie nazwał te listy "listami śmierci". Inaczej być nie mogło.
Z polską prawicą, czyli z polską antykomuną, dzieje się źle nie od dziś. W poprzednich wyborach wielu ludzi głosowało na ZChN. Tymczasem ZChN w obrzydliwy sposób zdradził swój elektorat żeniąc się z udecją i dlatego teraz katolicy wystawili zdrajcom straszliwy rachunek. PC było
50
dużą partią, miało wielu wyborców i dzięki temu wielu posłów. Lecz gdy tylko Wałęsa pozbył się Kaczyńskiego z Belwederu (za chęć zmiecenia Mięcia) szczury zaczęły uciekać ze statku PC, przenosząc się do innych partii, także lewicowych. Okazało się więc, że w dawnym PC było wielu oportunistów, ludzi nielojalnych, ludzi, od których Amerykanin "nie kupiłby używanego samochodu". Tajemnicą poliszynela były też makabryczne tarcia wewnątrz RdR-u. Itd., itp. Wszystko to drastycznie zniechęcało prawicowy elektorat.
Że prawica w Polsce ma tylko jedną szansę całkowite zjednoczenie wszystkich swych klanów wie każde dziecko. Rozwścieczone doły partyjne prawicowych ugrupowań warczą od dnia klęski, że dotychczasowych przywódców należy hurtem zdymisjonować i zastąpić nowymi, niezgranymi twarzami, bo inaczej klęska dostanie czkawki na długo. Gdy ci warczący zrozumieją, że tu nie chodzi o nowe twarze, tylko o jedną nową twarz, która stanie na czele całej polskiej prawicy wtedy dopiero ich warczenie będzie miało konstruktywny sens, a polska prawica szansę na pokonanie czerwonych, na triumf. Szanowna prawico, uwierz mi jest to "ostatnia nadzieja białych", mówiąc bokserskim językiem jankesów. Albo złożycie prawicowy "puzzel" w monolit, albo pozostaniecie gromadą skłóconych sekt bez znaczącego elektoratu.
10 PO DZIESIĄTE Polska tym razem przegrała ze względu na pewną stałą (chroniczną) wadę demokracji. W demokracji głos prostytutki i głos biskupa są warte tyle samo. Na ulicy, na której mieszka trzech świętych i dziesięciu sutenerów, demokratyczne wybory oznaczają rządy sutene-rów. Tak samo jest z układem, w którym istnieje dużo prostaków, głupców i analfabetów. Ludzie niczego nie rozumiejący, ale mający prawo głosu, są wielką armią w każ-
51
dym społeczeństwie. Porażający był widok, który 19 września przed wieczorem zaserwowała nam telewizja widok staruszki kompletnie nie wiedzącej, jak i na kogo głosować. Dama zza stołu z zielonym suknem wręczyła tej kobiecinie białą broszurkę i żółtą kartkę, a usłyszawszy, że kobiecina nie ma pojęcia, o co tu chodzi, wyjaśniła jej krótko: "Na białej postawi pani jeden krzyżyk, na żółtej dwa". I staruszka poszła stawiać krzyżyki. Ilu takich Polaków poszło 19 września do urn kreślić krzyżyki?
"Autorytet moralny", pan Geremek, wyraził niegdyś publicznie następujący sąd: "Społeczeństwo polskie nie dorosło do demokracji". Chociaż jest to człowiek z definicji nieomylny, tym razem się omylił. Społeczeństwo polskie udowodniło 19 września, że dorosło do demokracji w optymalny sposób. Demokracja zaś udowodniła, że jest demokracją, czyli systemem, któremu czegoś brakuje, aby można go było nazwać optymalnym.
KONKLUZJA
Jako prorok sprawdziłem się już kilka razy (począwszy od wieszczenia moim studentom przez kilkanaście lat, iż ZSRR się rozpadnie, a skończywszy na wywróżeniu moim czytelnikom, że komuniści polscy szybko odzyskają głosy Sarmatów), więc przypomnę jeszcze jedno moje proroctwo, które zamieściłem w "Lepszym" i które wkrótce się sprawdzi:
"Będzie głośno. Będzie tak, jak pisał Ortega y Gasset: Potężne wołanie wznoszące się ku gwiazdom, niczym wycie niezliczonych psów, z błaganiem, by zjawił się ktoś lub coś i wszystkim się zajął. Albo będzie jeszcze głośniej..."
Cytowanie moich dawnych wróżb jest odgrzewaniem staroci, więc dla tych czytelników, którzy chcieliby usłyszeć
52
coś nowego, mam proroctwo nowe: prędzej lub później, da Bóg, będziemy znowu gubernią rosyjską, co wynika z wielu przyczyn (od geograficznych do psychospołecznych), a warunkowane jest nie pytaniem: czy, tylko: kiedy mocarstwowa Rosja dogada się z mocarstwowymi Niemcami za przyzwoleniem Zachodu, który we krwi ma zdradzanie "przedmurza obrotowego".
Dobranoc Państwu.
WALDEMAR ŁYSIAK
"NAJWYŻSZY CZAS! Pismo konserwatywno-libeml-ne", 2 października 1993.

54
ULTIMA RATIO REGUM
czyli
PRAWO NAPOLEONA
"W co wierzę... Tu mnie spytasz, czytelniku: W co?... Jeśli powiem będzie wiele krzyku"
(Słowacki, "BEN10WSKI")
Wierzę w Bonapartyzm.
Stwierdzenie, iż wierzę w Bonapartyzm, jest szczegółowym wyznaniem wiary politycznej i wcale nie oznacza, że jestem monarchistą. Generalnym moim wyznaniem wiary była zawsze wiara w prawicę, a niewiara w lewicę (każdą, od jakobinizmu vel bolszewizmu po socjalizm) i wzgarda dla kombinacji demokratycznych postępowców. Różnica między mną a nimi jest wielowątkowa, m.in. taka, że oni są przeciwko mordowaniu morderców i za mordowaniem dzieci, podczas gdy ja dokładnie na odwrót. Monarchizm cenię wyżej, lecz tylko teoretycznie, słowem nie aż tak, by praktyczna, stała legitymizacja
55
monarchizmu była moją tęsknotą zbyt precyzyjnie znam historię, stąd wiem, że na dziesięciu monarchów przypadało dziewięciu kretynów lub sadystów i jeden oświecony, to znaczy zdrowy umysłowo i wyposażony przez Biologię w talent do rządzenia.
Moja tęsknota za Bonapartyzmem jest tęsknotą dubeltową. Primo: jest to tęsknota za osobnikiem genialnym pokroju Napoleona Wielkiego czyli za dawaniem tronu facetom Napoleonopodobnym, gdy tylko pojawi się taki facet. Secundo: jest to tęsknota za rolą wojska w naprawianiu świata, ergo: za militarnym remedium na państwową (gospodarczą i społeczną) katastrofę.
Niejeden krzyknie w tym miejscu, że tęsknota za u-współcześnionym Bonapartyzmem równa się tęsknocie za Hitleryzmem lub Stalinizmem, ale taki krzyk to tylko dowód kompletnej ignorancji, bądź wrodzonej głupoty, bądź profesjonalnej demagogii uprawianej przez kłamców. Marksiści bardzo chętnie porównują (wręcz synonimują) Hitlera i Napoleona, a zachodni "liberałowie" z Sorbon, Harvardów i Oxfordów wyczyniają to samo ze Stalinem i Napoleonem, lekceważąc elementarne fakty. Hitler i Stalin nie mieli geniuszu mieli schizofrenię i paranoję. Żaden z nich nie był dyktatorem oświeconym, obaj byli brutalnymi despotami nagminnie łamiącymi dekalog i wszelkie ludzkie prawa, jak również prawa przez nich samych ustanawiane. Różnica między tym krwawym duetem psychopatów a Korsykaninem będzie dla laika bardziej zrozumiała, gdy podam przykład konkretny. Weźmy procesy polityczne. Stalinowskie procesy teatralne i hitlerowskie procesy doraźne oraz "noce długich noży" są znane każdemu. We Francji Konsulatu i I Cesarstwa najgłośniejszym procesem politycznym był proces generała Moreau.
56
Bonaparte prowadzący atak na most w Arcole (sztych wg. obrazu Grosa).
57
Generał Moreau nienawidził Bonapartego, gdyż zazdrościł mu władzy, więc stanął na czele spisku przeciw szefowi państwa. Spiskowcy chcieli zdetronizować Napoleona bardzo prostą metodą skrytobójstwem. Spisek wykryła policja, spiskowców stawiono pod sąd, ale trybunał, w którym nie brakowało antybonapartystów, przyjął za dobrą monetę kłamstwa generała Moreau i skazał szefa spisku na... dwa lata więzienia. Bonaparte rzekł gorzko: "Skazali jak złodzieja chustek!", po czym nie kazał strzelić w potylicę człowiekowi, który pragnął go zamordować, nie zesłał sędziów oraz ich bliższych i dalszych krewnych do Dachau lub do Gułagu, i nawet nie próbował wnosić apelacji, by zaostrzono wyrok, a gdy dworacy dziwili się temu miłosierdziu, wyjaśnił, że tu nie chodzi o miłosierdzie, lecz o coś zupełnie innego o bezwzględne poszanowanie prawa, czyli suwerenności sądów: "Me wolno czynić arbitrem sądowym władzy administracyjnej, bo to równałoby się tyranii! Sprawiedliwość może być egzekwowana tylko przez niezależny sąd!".
Niechęć do tyranii Napoleon wyrażał wielokrotnie czynem i słowem. Gdy mówił: "Szef państwa nie powinien być szefem partii" mówił prawdę wymierzoną w partyjnych wodzów typu Hitlera i Stalina. Gdy ujrzawszy w twierdzy gdańskiej więźnia siedzącego bez wyroku napisał rozwścieczony do prefekta Thibaudeau: "To jest właśnie to, czego nie cierpię, a co będzie się zdarzać w każdym systemie, który zdominuje policja!" wytaczał działo przeciwko wszystkim klasycznym regułom despotyzmu funkcjonującym od Kaina i Ewy. Gdy ułożył (sam, przy marginalnej pomocy prawników) i ogłosił sławny "Kodeks Cywilny", jedno z najważniejszych dzieł tego tysiąclecia, i z pewnością najważniejszy druk wieku XIX ustanawiał prawo, na którym do dzisiaj opierają się prawa wszystkich państw cywilizowanych, prawo gwarantujące każdemu oby-
58
watelowi dwa zasadnicze przywileje: równość szans i równość wobec prawa. Najważniejsze jednak było to, że ów kodeks nie pozostał w rękach Cesarza kupką papieru, lecz był realizowany. Słowo stało się ciałem, czego nie widać u sprzedawców żadnej lewackiej ideologii, którzy dor-. wali się do władzy: u jakobinów, bolszewików, nazistów i innych dupków. Wieszcz Krasiński pisał: "Napoleon miał rację pluć w oczy Ideologom, bo Ideologi to ci, co gadają o idei, a jak przyjdzie ją wykonać, wykonują zupełnie innymi środkami niż te, których się ona domaga. Zatem ją przekrzywiają i koślawią tylko ".
Ciśnie się przysłowiowe pytanie: "Skąd my to znamy?". My, czyli Polacy. Znamy to z czterdziestu lat rządów PZPR, która swoją szlachetną ideologię i ustanawiane przez siebie prawa deptała codzienną praktyką, oraz z czterech lat rządów UD i KLD, które obiecywały naprawę krzywd i stanu państwa, sprawiedliwość, przyzwoitość etc, a dzisiaj "jaki jest koń, każdy widzi:".
Człowieka, który reklamuje Bonapartyzm pod koniec XX wieku, łatwo przezwać nawiedzonym maniakiem, świrem lub podobnie. Łatwo wystarczy mieć w pogardzie to, co Bonapartyzm oznacza: wspomnianą równość szans i równość obywateli wobec prawa, niezależność sądów i wolność słów, czy obietnice władz realizowane uczciwie, bez żadnego krętactwa, bez relatywizmu moralnego, bez szulerskiej dialektyki i sofizmatyki. Prawda, że łatwo? Równie łatwo, przy pomocy usłużnych lewackich historyków, mianować Napoleona imperialistą, agresorem, bogiem wojny, gdyż ogół nie wie, że Korsykanin, który uważał wojnę za "barbarzyńskie rzemiosło", nikomu nie wypowiadał wojen i z nikim wojen nie wszczynał, to inne państwa, podżegane przez Anglików i opłacane tzw. "złotem Pitta", wypowiadały wojny Francji napoleońskiej, a Cesarz zmuszany do walki walczył skutecznie. W artykule gazetowym brak
59
miejsca na szczegóły, dokumenty, fakty udokumentowaną prawdę historyczną Czytelnik znajdzie w napoleońskich książkach Łysiaka, zwłaszcza w "Cesarskim pokerze".
Jaskrawy przykład bredzenia o napoleońskiej "zaborczej agresji" stanowi casus roku 1812. "Wyprawa moskiewska" Francuzów i Polaków była uderzeniem wyprzedzającym, gdyż Rosjanie już w 1811 roku zaczęli pod kryptonimem "Wielkie dzieło" szykować się do inwazji na Polskę i zachodnią Europę. Gigantyczna mobilizacja armii rosyjskich przy granicach Księstwa Warszawskiego nie dawała wyboru trzeba było te armie odepchnąć lub bronić się na własnych śmieciach. Dokumenty (m.in. listy cara pełne szczegółów planowanej inwazji) są bezsporne i dlatego są konsekwentnie "nie dostrzegane" przez historyków chowu marksistowskiego. Sto osiem lat po "roku owym" Lenin planował analogiczną "wycieczkę" na Zachód, lecz impreza skichała się między Warszawą a Radzyminem. Sto sześćdziesiąt sześć lat po "roku owym", A.D.1978, cenzor się zdrzemnął i wydrukowano mi tę prawdę o konflikcie Wschód-Zachód, a wówczas Moskwa wystosowała do polskiego MSZ jedyny w dziejach PRL oficjalny protest przeciwko książce polskiego pisarza przeciwko "Cesarskiemu pokerowi" i dwa lata obowiązywał zakaz druku moich książek.
Czytelników niewątpliwie bardziej ciekawi rewers mojej tęsknoty do Bonapartyzmu, który jako "secundo" sygnalizowałem ostatnim zdaniem akapitu pierwszego. Jest to rzecz naturalna zdanie bulwersujące, o tzw. wysokim współczynniku kontrowersyjności. Rozwinięcie zdania, czyli teza, będzie dla wielu rzeczą jeszcze bardziej drastyczną, karygodną, rodzajem siania cyklonu, i być może wpędzi mnie w kłopoty, lecz "kłopoty to moja specjalność" jak powiadał Marlowe; mówienie drastycznych prawd albo ścią-
60
ga na człowieka kłopoty, albo to nie są prawdy drastyczne, tylko banalne, które każdy klepie bez ustanku niczym codzienne kłamstewka bliźnim lub cowieczorne paciorki Boziom.
Taką drastyczną prawdę powiedziałem, na przykład, o Murzynach (w mojej książce "Wyspy bezludne"), siedem lat przed tym, zanim całemu światu krzyknął ją w twarz Paul Johnson. Zrobił to w kwietniu obecnego roku. A co zrobił? Przełamał zmowę milczenia, wymuszaną terrorem "political correctness" napisał, iż Murzyni zupełnie nie nadają się do tego, by sprawować rządy, więc kiedy rządzą, uprawiają rodzaj autoholocaustu, dzięki czemu prawie wszystkie kraje afrykańskie są śmietniskiem, gnojowiskiem, twierdzą masowego głodu, rzeźnią, umieralnią i totalną ruiną, bez kultury i bez szans na poprawę sytuacji. Wypowiedź Johnso-na ośmieliła myślicieli innych krajów, także w Polsce, do analogicznych czyli plagiatowych diagnoz. Tymczasem pewien facet nad Wisłą poświęcił identycznej diagnozie cały rozdział książki siedem lat temu, wykładając, przy użyciu konkretów, dokładnie to samo, co Johnson wyłożył teraz.
Rozdział nosi tytuł "Ballada o czarnym makapho". Jakim cudem cenzor zwolnił taki tekst do druku? Ów "cud" opisałem detalicznie w moim pamiętniku pt. "Lepszy" był to trwający trzy lata targ wymienny z cenzurą, która nie chciała dać zgody na druk "Wysp bezludnych", targ według handlowej zasady "coś za coś". Za wycięcie jednych rzeczy zostawiano inne, a wśród zostawionych największym błędem cenzora było puszczenie do druku zdania następującego: "Partia podtrzymywana bagnetami cudzoziemców zawsze jest bandą przegranych kryminalistów". Takie zdanko w klatce PZPR-owskiej, pełnej garnizonów sowieckich, to był duży numer, proszę Państwa.
61
Ale "revenons a nos..." czyli wróćmy do Murzynów. Za "Balladę o czarnym makapho" rodzimi "europejczycy" nazwali mnie rasistą "tout court". Nie poczuwam się do rasizmu; będąc Bonapartystą nie mogę być rasistą, gdyż Bonaparte nauczał: "Wszelki rasizm to obłęd i łajdactwo". Tak więc obelgą się nie przejąłem. Cóż są warte kretyńskie obelgi wobec tych milionów czarnych dzieci konających z braku żarcia lub z braku elementarnych lekarstw tylko dlatego, że ich tatusiowie mają niskie ilorazy rozumu? Prawdziwymi rasistami są owi "dobrzy ludzie", którzy kochają Murzynka Bambo tak, jak chomika, psa, papużkę i inne zwierzątka, według reguły, iż dobrego człowieka rozpoznaje się po umiłowaniu zwierząt (Himmler był wielbicielem zwierząt, małe kurczaczki przytulał do policzka kiedy tylko mógł). Tacy ludzie nie zezwolą nikomu mieszać się w sprawy ludzi czarnych i zawsze są gotowi urządzić koncert rockowy lub galę operową na rzecz każdego złożonego z żywych szkieletów narodu w tym czy innym afrykańskim państwie.
Tu się niejeden Czytelnik spyta: co to wszystko ma do rzeczy, całe to popisywanie się odwagą i pierwszeństwem w mówieniu niewygodnych prawd, i to gadanie o państwach Czarnego Lądu, gdy miała być mowa o Polsce w aspekcie Bonapartyzmu? Co mają wspólnego państwa rządzone przez Murzynów z Lechistanem? Otóż mają, na razie trochę, ale mogą mieć dużo więcej niż mają, a jeśli ktoś "aluzju nie poniał", to już nie moja wina, wicie-rozumi-cie!
Czas zatem przejść do sedna prelekcji. Polska roi się od demokratów, intelektualistów i "moralnych autorytetów" o-garniętych pasją demo-katechętyczną vel euro-edukacyjną wobec reszty społeczeństwa. Ów "creme" składa się z wyborowych ludzi, którzy nawet gdy kłamią, to patrzą w oczy uczciwie, i nawet jeśli popełniają jakąś nikczemność, to tyl-
62
ko w walce o byt lub żeby nie wyjść z wprawy. Wśród tez, do których ci ludzie chcą rodaków przekonać, jedna brzmi następująco: "wojsko powinno być zawsze apolityczne". Uważam, że to nieprawda. Wojsko nie może być partyjne, nie może służyć jednej partii, lecz kompletna apolityczność wojska równałaby się kompletnej obojętności wojska na sytuację społeczeństwa i na stan państwa, ergo na los ojczyzny. Bywają sytuacje Historia zna ich dużo gdy armia, jako jedyna siła zbawienna, powinna przecinać węzły gordyjskie zaciskające się na szyi narodu, powinna interweniować w celu wydobycia państwa z zapaści przed-agonalnej!
Symbolem (wręcz synonimem) interwencji wojska, która ocaliła państwo i społeczeństwo, jest właśnie Bonapartyzm. Czteroletnie rządy Dyrektoriatu (1795-99) były dla Francji katastrofą ekonomiczną. Była to orgia korupcji, złodziejstwa i nieudolności, jakiej Francja nie znała od najdawniejszych czasów, a towarzyszyło temu programowe rozluźnienie obyczajów, przy którym era Rokoka mogłaby udawać mniszkę. Dzisiaj wielu ludzi zżyma się na obyczajowość końca wieku XX, obserwując jak kobiety upodabniają swe "wyzwolone" ciała do klozetów publicznych, mężczyźni upodabniają się do alfonsów i rajfurów, a dzieci namawiane są do noszenia prezerwatyw w piórnikach. Francja Dyrektoriatu była czymś identycznym, zaś symbolem tego jest ówczesna tzw. "moda nagości" (przeźroczyste weloniki i szale jako wyłączny ubiór dam). Gdy aparat państwowy stał się już niewydolny kompletnie, gospodarka zamieniła się w ruinę ruiny, a gangrena obyczajowa upodobniła cały kraj do zamtuza, generał Bonaparte poderwał swych żołnierzy i siłą przejął władzę z rąk Dyrektoriatu w sławnym dniu 18 Brumaire'a (9 listopada roku 1799).
Cóż innego uczynił Józef Piłsudski (notabene gorący wielbiciel Cesarza) A.D. 1926? Osiem lat temu, w podziem-
Napoleon podczas zamachu 18 Brumaire'a (obraz Bouchota)
nym "Kalendarzu na rok 1985", zamieściłem, sygnując pseudonimem Mark W. Kingden, duży tekst "Calendarium Komendanta". Cytuję fragment dotyczący roku 1926:
'Me mogąc dłużej tolerować choroby, która jak rak toczyła organizm państwowy, nie chcąc patrzeć obojętnie jak Polska staje się przedmiotem partyjnych targów (nazwał je słusznie grą handlowania interesami państwa); niczym piłka rozgrywana w atmosferze prywaty, partyjniac-
64
twa, upadku gospodarczego i bezrobocia, nie widząc innej drogi zapobiegnięcia takiemu nadużywaniu swobód demokratycznych, które czynią demokrację obmierzłą dla społeczeństwa Marszałek podejmuje w maju, przy pomocy wiernych sobie wojsk, akcję zbrojną w celu wydźwignięcia kraju z zabójczego chaosu, oświadczając: Staję do walki z głównym złem Państwa, z panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści (...) Nie może być w Państwie za wiele niesprawiedliwości względem tych, co pracę swą dla innych dają, nie może być w Państwie gdy nie chce ono iść ku zgubie za dużo nieprawości".
Tak samo myślał generał Augusto Ugarte Pinochet, gdy przy pomocy wojska obalał w 1973 roku czerwonych, którzy typowymi dla nich metodami doprowadzili Chile do stanu zawałowego. Oddanie przez Pinocheta władzy gospodarczej prawicowym ekonomistom przyniosło chilijski "cud gospodarczy", oklaskiwany w mediach całego świata prócz mediów "wschodniego bloku", które chilijskiej hossy "nie zauważały" konsekwentnie. Trąbiły tylko na temat "brutalnej, prawicowej dyktatury", ale nie dodając, że dzięki tej dyktaturze Chilijczycy tak się różnią od obywateli Paktu Warszawskiego, jak książęta od żebraków.
Komuch tu wtrąci, że przecież generał Jaruzelski też użył wojska, by metodą stanu wojennego ratować kraj. Łgarstwo! Jaruzelski, po pierwsze, użył armii, by spacyfiko-wać buntujący się kraj, a po drugie i ważniejsze zrobił to w interesie obcego mocarstwa, którego wasalem była Polska, tak jak jej armią była armią dowodzoną z budki telefonicznej na Kremlu. Żołnierze Pinocheta, Bonapartego i Piłsudskiego nie byli gromadą janczarów.
65
Korpus oficerski WP jest wciąż pełen (myślę o szarżach wyższych) ludzi, których szkolono, indoktrynowano i werbowano (GRU) w sowieckich akademiach im. Suworowa. Ale pośród tych generałów, pułkowników i majorów są także patrioci. Być może jest ich wielu. Do nich i do niższych, nie skażonych przez Moskwę szarż do poruczników i kapitanów zwracam się z prośbą, aby bełkot pt. "wojsko musi być zawsze apolityczne" traktowali tak, jak trzeba traktować każdy bełkot. Panowie oficerowie bądźcie "polityczni"! Nie chodzi tu o polityczne zaangażowanie typu BBWR-owskiego, czyli o wstępowanie do partii politycznych to właśnie winno być niedopuszczalne, partyjniactwo stanowi dżumę wojska. Idzie o świadomość, że może przyjść taka chwila, gdy grzechem przeciw ojczyźnie będzie siedzenie w koszarach z bronią u nogi, chwila, kiedy od biernej lub stanowczej postawy wojska będzie zależał los narodu. Patriotyzm żołnierza to nie tylko obrona granic przed zewnętrznym agresorem. Narody, tak jak ludzie, giną bądź ciężko chorują nie tylko z powodu ciosów, lecz i z powodu raka, który atakuje od wewnątrz. Wówczas konieczny jest skalpel.
Kłopot w tym, że potrzebny jest wówczas także oficer klasy Napoleona lub przynajmniej Piłsudskiego. Oficer, nie kapral Bokassa i nie cywil. Cywil jak choćby Lech Wałęsa, który świetnie rozumie to, co właśnie wykładam, i dlatego prowadzi flirt z armią odkąd przyszedł do Belwederu to jedynie gracz. A właśnie gry cywilów rzucają słabe państwa w przepaście, z których ewakuować ofiarę może tylko siła wyższa, czyli Boża lub wojskowa. Lech Wałęsa kiedy już przy tym jesteśmy chętnie ubrałby mundur generalissimusa bądź marszałka, ale nawet gdyby zgolił wąsy, to w takim samym stopniu będzie przypominał Napoleona, w jakim nosząc wąsy przypomina Piłsudskiego. Armia chyba widzi tę sprzeczność marzeń i realiów równie
66
dobrze, co minister Olechowski, który publicznie popełnił fatalny błąd miast wywyższyć prezydenta nad dwóch wielkich wodzów, wywyższył go dużo skromniej, bo tylko nad cywilów Kopernika i Chopina, zapewniając, że gwiaz-darz oraz grajek utoną kiedyś w niepamięci i wówczas jedynym Polakiem w historycznych brykach będzie Lech W. Jak to mówił car Mikołaj ł o swych lokajach? "Rien que des plats valets"...
Resumując: armia winna być sługą państwa, lecz i strażnikiem siły państwa; ramieniem obronnym, lecz gdy przychodzi konieczność ramieniem chirurgicznym. Lansowana przed demagogów "apolityczność wojsk" jest uczeniem żołnierza tumiwisizmu, czyli znieczulicy na stan, w którym znajduje się ojczyzna. Chciałbym być dobrze zrozumiany: nie namawiam WP, by jutro dokonało przewrotu wojskowego. Nie reklamuję sposobu rządzenia, który konstytucję zastępuje bagnetami (na bagnetach można się wesprzeć, lecz nie można na nich siedzieć, bo się wbijają w....). Ja tylko oprotestowuję sofizmat demokratów, że "apolityczność" czyli impotencja polityczna jest psim obowiązkiem armii, zaś interwencja wojska w celu ratowania ojczyzny jest zbrodnią, bo nie jest zgodna z demokracją. Hitler był zgodny z demokracją większość Niemców głosowała na niego entuzjastycznie. Śmierć Sokratesa też była zgodna z demokracją skazano go demokratyczną większością głosów!
Gdy ktoś mi bełkocze o wyższości demokracji nad Bo-napartyzmem, odpowiadam słowami Bonapartego: "Nazwa i forma rządu są bez znaczenia. Ważne jest, żeby obywatele byli równi wobec praw i żeby sprawiedliwość była egzekwowana uczciwie. Nie może być półsprawiedliwości, sprawiedliwość jest niepodzielna!".
67
Właśnie dla ocalenia sprawiedliwości wojsko może być "Ultima ratio regum"*! Lufy armat przyozdabiano tą dewizą w stuleciach, które minęły.
WALDEMAR ŁYSIAK
"NAJWYŻSZY CZAS! Pismo konserwatywno-liberal-ne", 16 października 1993.
* Łacińskie: "ostateczny argument królestwa", "królewski rozstrzygający argument".
N N
w! A C|
Numer 43 (186)
ROK IV 23 października 1993 Warszawa, ul. Nowy Świat 41 Cena 8000 zł
WALDEMAR ŁYSIAK
NIE PĘKAJTA WSZYSTKIE, SPOKO!
połik*" )05t ktannnw, wi;c
ID
an* soknta).
-1OM0 BALSZr NA STO. IV Rya. ARKADIUSZ OACPARSKI
69
KU POKRZEPIENIU SERC
czyli
NIE PĘKAJTA WSZYSTKIE,
SPOKO!
Niedawno czytałem w jakiejś zachodniej gazecie wywiad ze sławnym zoologiem. Dziennikarz pytał:
" Panie profesorze, jeszcze przed kilku laty za sprawą zoologów bardzo głośno było o inteligencji delfinów, a ostatnio zrobiło się zupełnie cicho na ten temat. Czy wasze badania doprowadziły do zmiany poglądów w kwestii ilorazu tych zwierząt?
Raczej do ostudzenia emocji.
Na czym to polega?
Na tym, że już nie twierdzimy, iż delfiny winny mieć prawa wyborcze".
W świetle cytowanego sądu eksperta zagadnienie "Delfin a sprawa polska" jest klarowne, więc wstrzymam się od
70
analitycznych wniosków. Majeutyka wystarczy. Majeutyka to prowokowanie rozmówcy do samodzielnego wysnuwania wniosków (mistrzowsko uprawiał tę sztukę Sokrates). Zaś samodzielne wysnuwanie wniosków prowadzi do mądrości. "Mądry Polak po szkodzie" rzecze ludowe porzekadło, ale "Lepiej późno niż wcale" rzecze drugie. Mądrość jest jak kobieta, zawsze się spóźnia.
Po wyborach wrześniowych wszyscy są w szoku.
Komuniści (SLD) są w szoku, bo na zawodach przeskoczyli poprzeczkę wyżej ustawioną niż ustawiali sobie na treningach. Na treningach nie mieli aż tyle wyobraźni i śmiałości, a nie mieli, bo sądzili, że ludzie pamiętają, iż komunistyczna gospodarka PRL-u to były Inch Allah Air Lines. Już tłumaczę ten termin. Zdezelowane arabskie samoloty, które nie wiadomo jakim cudem unosiły się jeszcze nad ziemią, zwano złośliwo-żartobliwie: Inch Allah Air Lines, co w wolnym tłumaczeniu znaczy: Dolecimy jak Bóg zechce. Taka właśnie była gospodarka komunistów, a leciała bardzo długo (czterdzieści kilka wiosen), gdyż Bóg czyli Zachód pompował w jej zbiorniki paliwo z zaciekłością klinicznego kretyna i dzięki temu kilka następnych pokoleń Sarmatów będzie spłacać te rujnujące długi. Komuniści rozumowali logicznie, że cały naród pamięta to, więc nie dawali sobie szans na aż tak szybki (cztery lata po klęsce) i tak olśniewający triumf. Tymczasem Polska zrobiła im sympatyczną niespodziankę, bo Polska jest rodzaju żeńskiego (ta Matka-Polka, ta Ojczyzna, ta Rzeczpospolita, ta Sar-macja, eta), a kobiety mają do krzywdzicieli i dręczycieli pociąg, mówią o tym rozliczne badania psychologów i seksuologów. Praktyczny przykład dała Claire Sterling pisząc na kartach sławnej książki "Mafia" o zwyrodniałym "capo" Lucjanie Leggio: "Aresztowano go w domu, gdzie od miesięcy był troskliwie doglądany przez kobietę, której narzeczonego osobiście zastrzelił. Niegdyś ta kobieta przy-
71
sięgała, że zje serce mordercy. Teraz czesała mu włosy i tuliła".
Chłopy (PSL) są zszokowani m.in. z analogicznych powodów, czyli faktem, że tak rychłe wieś im przepomniała ZSL-owską i kolektywistyczną zaszłość oraz konkubinat PZPR-owski. Ale to tylko jedna przyczyna Pawlakowego szoku. PSL brało pod uwagę, że SLD może zwyciężyć, lecz sądziło, iż parlamentarzystą rozgrywającym lub przynajmniej współrozgrywającym będzie UD-cja, z którą należy pójść do łóżka jak niegdyś mama (ZSL) z tatą (PZPR-em). Tymczasem UD-cja okazała się słabsza niż przypuszczano i rozgrywać trzeba samemu pod piernatem, pod którym muskularne mięśnie naprężył komuch. Słowem nie można udawać dziewicy Jagusi, jeno mus obłapiać się z całkiem komuszą komuną i przez to, psia jucha, samemu zarumienić tyłek do czerwoności pierońskiej! Psiakrew to jest szok. Ale kiej mus, to mus!
UP czyli postsolidarnościowa lewica, czyli "antykomu-sza" komuna, czyli wielbłąd bez garbu (przeszłości), słowem "pierwsza naiwna" w burdelu jest ogarnięta szokiem znowu częściowo analogicznym. Się myślało, że można będzie z UD, a trzeba z pogrobowcami bolszewików. W koalicji rządowej lub prorządowej (nierządowej) ale trzeba. Graf Małachowski, miast dalej strugać "moralnego autory-teta", będzie robił za czerwonego księcia (co się źle kojarzy z latoroślą śp. Jaroszewiczów), podziemny bohater Bujak nie będzie mógł dłużej bujać idiotów wierzących w marynarzy podziemnych, lotników wąskotorowych i inne hipo-stazy tego samego rodzaju, zaś Bugaj będzie świecił już tylko tzw. światłem odbitym, bo reflektory będą wymierzone w Pawlaka, Millera, Kwaśniewskiego, Oleksego i spółkę. No i ta przykrość, że nie da się całkowicie zrealizować genialnych UP-owskich pomysłów uzdrowienia Rzeczypospolitej! Człowiek nie będzie mógł nawet wysunąć projektu ura-
72
towania budżetu przez zdublowanie opłat telefonicznych, tak, by za każdą rozmowę płacili obaj rozmówcy, a więc również ten, do którego zadzwoniono (czyż nie korzysta on w tym momencie z telefonu?). Niestety, partnerzy koalicyjni pewnie coś innego wykombinują.
Elektorat SLD, PSL i UP przeżywa szok, bo zewsząd leci nań ślina. Społeczeństwo, którego połowa olała wybory zostając w domu, plus ludek, który nie głosował na czerwonych wampirów, opluwa teraz całą resztę i oskarża ją o reumatyzm mózgu, bo dzięki tej reszcie komuna "cudownie" zmartwychwstała ku pohańbieniu Ojczyzny Ukochanej Naszej i Jasnogórskiej Madonny, jak również prochów Piłsudskiego i Dmowskiego. Dźwigać taki ciężar winy letko nie jezd. I do tego jakby co jakby Ruskie znowu wlazły poproszone przez Jaskiernię, Millera lubo innego antychrysta to się człek spali ze wstydu. Więc lepiej siedzieć cicho. Dookoła sami plujący na elektorat komuchów, a nikt się nie przyznaje, że głosował na komuchów, skąd wniosek, iż wybrały ich złośliwe gnomy ukryte w głębokich norach, czyli siła nieczysta, panie, znaczy że te wybory to nam chyba sfałszowano.
KPN zaliczyła szok, bo na pewniaka wiedziała, iż ponad pół sejmu będzie KPN-owskie, a tu dali tylko mysi kącik. I drugi szok, bo na pewniaka uważała, że jest prawicą, a tu wszyscy krzyczą, że KPN też komuna, gdyż przy KPN-ows-kim programie gospodarczym program komuchów wygląda jak program białogwardzistów.
BBWR w szoku, bo autorytet Pana Prezydenta zawiódł kompletnie miast wziąć pulę całą, wzięli garstkę małą. SLD-kom domalowywano na plakatach z mechanikami zaglądającymi pod maskę samochodu: "Co by tu jeszcze spieprzyć?". Komu innemu ten dopisek dużo lepiej by pasował.
73
UD-cja, której też by świetnie pasował, też przeżywa szok. Spieprzyła wszystko, co mogła spieprzyć w ciągu czterech lat rządów. Sukces absolutny. Arogancja i przemoc UD-ckich intelektualistów, spychające każdego patriotę i każdego uczciwego człowieka na pozycję "oszołoma", a ludzi prostej wiary na pozycje ledwie tolerowanych "młodszych braci" lub uciskanych pariasów musiały przynieść taki, a nie inny efekt.
KLD ma szok zaje... przepraszam, zawiesisty, bo społeczeństwo kompletnie tych zas... przepraszam, tych zacnych "liberałów" nie zrozumiało. W końcu przecież w życiu chodzi tylko o to, żeby się dorwać do przyzwoitej forsy. Władza, biznes, bogaty ożenek lub inne przestępstwo. Świat zapewne byłby lepszy, gdyby cierpienia uszlachetniały, a pieniądze nie dawały szczęścia, lecz póki co jest na odwrót, więc, cholera, dlaczego nam zrobiono taki numer, dlaczego nie wpuszczono nas do parlamentu?... Już wam odpowiadam, panowie. Z trzech powodów. Bo wasza kanapa nie jechała tym razem na grzbiecie prezydenta. Bo wasza partia stała się dla milionów ludzi synonimem złodziejstwa prywatyzacyjnego. I po trzecie bo waszym ekonomistom oraz biznesmenom daleko jeszcze do dojrzałości płciowej, więc Zachód rolował was jak chciał, na grube miliardy.
Lepper w szoku, bo to społeczeństwo okazało się gromadą komorników, k... ich m... w d... j... s... p... ch... j... itd.
Niemcy mniejszościowi w nieustającym szoku, bo czyż głupota tych polnischen Europaer nie jest szokująca? Po-laczki zrobili taką sprytną ordynację, żeby wykosić własną prawicę, choćby ta miała i 30% elektoratu, a Szwaba wpuścić za darmo, za głosy kilku sąsiadów i sąsiadek. Rezultat? W polskim sejmie będzie kilku Niemców i ani
74
jednego przedstawiciela polskiej prawicy. Das ist eine schóne Glanznummer! Wunderbar!
Centroprawica i prawica polska zszokowane prawidłowo, bo "w skarpetkach" puszczone na zielony trawnik. Winna jest tu ordynacja, którą czerwoni i różowi uchwalili dla siebie, lecz winne są i własne grzechy prawicowców. Kawa-lerka nie popłaciła, trzeba było się ożenić przed elekcją! Teraz dopiero nie brakuje im tej mądrości, wszystkie prawice krzyczą: kupą, kupą trzeba, mości panowie! Ale to jest dziś nic innego, jak "esprit cTescalier", proszę panów
spóźniona mądrość. Inna sprawa, że kalectwem polskiej prawicy w społeczeństwie, które czerwoni tresowali przez kilkadziesiąt lat, była obcość prawicy. Brak licznych i silnych prawicowych mediów oznaczał niemożność rozreklamowania bądź bronienia prawicowych polityków. Społeczeństwo źle prawicę poznało. Stara miłość nie rdzewieje, a całować się z nieznajomą kobietą to zbyt wielki hazard, gdyż nie wiadomo czego ona częściej używa: mężczyzny czy szczoteczki do zębów; bezpieczniej było zaufać komunie.
Wreszcie szok wszystkich przyzwoitych ludzi w tym kraju, którzy prędzej spodziewali się rozstąpienia ziemi niż ponownego wstąpienia komuny na tron. Ci ludzie trzymają się za głowy, płaczą lub wzywają Pana Boga. Nie powinni liczyć na Pana Boga Pan Bóg jest największym niero-bem; pracował przez tydzień i odtąd się byczy, nigdy i nigdzie nie ingeruje w interesie żadnej ze stron. Ma rację, bo gdyby słuchał posyłanych ku niebu próśb dwóch armii, które wyruszają przeciwko sobie, to by zwariował już milion razy od tej kwadratury koła. Biologia też ma to gdzieś
nie jesteśmy stworzeni do powszechnego szczęścia, tylko do powszechnego rozmnażania, trudno.
75
Gdy kończyło się obliczanie głosów i "klęska wrześniowa" była już faktem niepodważalnym, kilka razy słyszałem z ust przygnębionych ludzi: "Co za naród!". Ejże, naród jak naród. Narody są niczym ludzie. Nie było chyba człowieka, któremu nie udało się zastawić skutecznej pułapki na siebie samego lub wykopać pod samym sobą dołu. Cóż takiego zrobił ten naród? Dał się uwieść obietnicy, która nie zostanie spełniona. Większość nowożeńców wykazuje dokładnie tę samą łatwowierność. Baba-Jaga ogłupiła czerwonym jabłuszkiem polskich krasnoludków. Jeśli ktoś uważa, że nie wolno paskudzić Disneya takim porównaniem, to użyję innej metafory. Społeczeństwo zafundowało sobie piękny czerwony krawat. Krawatem, jak wiadomo, można ozdobić pierś, ale można nim również udusić. Spokojnie ja nie straszę! Tym krawatem udusi się nie Polska, tylko zwycięska komuna. Siłę, która zaciśnie im na szyi czerwony krawat mają wpisaną w swoje zwycięstwo. Tą siłą jest ich program. Jakakolwiek realizacja owego programu będzie ich błędem śmiertelnym.
Wiem, że czekanie na ich trumnę może się wydłużać, bo oni po drodze mogą program zmienić (ulepszyć), łamiąc obietnice dawane swoim wyborcom komuna zawsze była z krętactwem za pan brat. Ale doczekamy. A czekając przestańmy jęczeć. I przestańmy bać się komuchów. Czyli: ludzie, nie łamcie się! I nie wyobrażajcie sobie, że krąg waszych wrogów sprowadza się do komunistów. Odkąd istnieje świat, zawsze było tak, że choćbyś nie wiem jak długo żył, wszystkich łobuzów nie przeżyjesz. Czy macie pewność, że komuniści są największymi wrogami uczciwych ludzi? Ja nie jestem tego pewien. Komuniści nie muszą być źli tylko dlatego, że pierwsza litera ich nazwy to brzydko się kojarząca litera k. Nazwa prawicy też się znaczyna na "brzydką" literę p. Owe gierki literowe przy-
76
pomniały mi dialog z pewnym błyskotliwym facetem, który w mojej obecności popisywał się przed damą:
Kocham ludzkość, za wyjątkiem tych małych cwanych Żydków na literę A.
Jakich Żydków? spytała kobieta, robiąc kwadratowy wzrok.
Tych o sławie międzynarodowej, takich jak Woody Al-len, paskudzący seksualnie własne dzieci, czy jak Jacques Attali, okradający biedaków we wschodniej Europie.
Ale dlaczego na literę A?
Me wiem, ja nie wybierałem im nazwisk.
Antysemityzm też się zaczyna na literę A i też jest kurdupiowaty ! wtrąciłem się do dialogu, kończąc go tym zdaniem, bo obrażony facet poszedł czarować inne towarzystwo.
A my wróćmy do tematu. U ludzi, którzy się boją komunistów, strach często wynika z tego, co widzą patrząc na komunistów. Gdy widzą te bezczelne lub lizusowskie mordy partyjnych "dołów" SLD, czy PSL, czy UP, mordy typków, o których Chandler rzekł, iż "zabiorą ci ostatniego dolara i jeszcze patrzą na ciebie tak, jak gdybyś to ty im go zabrał" to robi się wokół karku zimno. Albo gdy telewizja ukazała tłum nowowybranych posłów pierwszy raz wizytujących parlament. Patrząc na ich gęby byłem gotów uwierzyć tym facetom w białych kitlach, którzy twierdzą, że przodkami ludzi były takie małe stworzenia podobne do ry-jówek. Rozumiem więc, drogi rodaku, twój strach. Jest on wszakże nieuzasadniony, gdyż ci aparatczycy, posłowie, senatorowie, cały ten zwycięski tłum, to tylko czerwona partyjna mierzwa, która będzie musiała słuchać swych wodzów. A spójrz na tych wodzów. Popatrz, jacy to ludzie! Są
77
to w każdym calu "europejczycy", ludzie światowi (przystojni, wykształceni, kulturalni, doskonale ubrani i uczesani) oraz tak cnotliwi, że prędzej możnaby się w Duchu Świętym jakiejś wady doszukać. To już nie są głąby Gomułkowskie i Gierkowskie; od towarzysza Grudnia dzieli ich dystans, mniej więcej taki, jak Szczypiorskiego czy Ge-remka od Żdanowa i Neandertalczyków. Nie można więc mówić, że "wraca nowe", drodzy Państwo!
Proces schodzenia czerwonych z drzew zaczął się gdzieś w latach 60-tych. Dobrym przykładem jest tu choćby casus dyplomacji "bloku wschodniego". Była to dekada, w której nastąpiła zasadnicza rewolucja wśród dyplomatów wschodnioeuropejskich. Czerwoni ambasadorowie i konsu-lowie oswajali się z całą gamą takich utrudnień, jak: nie-używanie hotelowych wind do pierdzenia, umywalek do szczania, a ręczników do podcierania się, coraz rzadziej czkali na przyjęciach i coraz częściej zamiast sztućców ze stołu kradli pastę do zębów z butiku hotelowego, zaś niektórzy interesowali się już nawet kwestią: w której dłoni powinno się trzymać -widelec, jeśli w prawej dłoni trzyma się befsztyk tatarski? Podczas następnej dekady (lata 70-e) procent analfabetów zmalał wśród nich prawie do zera i przeciętny komunista, nawet obarczony dużą chłonnością alkoholu, stawał się coraz bardziej kulturalnym człowiekiem na przykład często zwiedzał zabytki (w których główną atrakcją były rytmiczne występy gołych kobiet oplecionych wężami). Kolejny etap tej ewolucji bolszewików, lata 80-e, sprawił, że PZPR miała już niezłych mózgowców (Urbanowi można zarzucić wszystko, lecz braku błyskotliwej półin-teligencji z pewnością nie). A to, co widzimy dzisiaj Kwaśniewski, Cimoszewicz, Bugaj "e tutti quanti" to już elita europejska bezwarunkowo. Takim działaczom obcy jest nawyk kanibalizmu. Więc kogo tu się bać? "Czerwonego luda"? Wolne żarty!
78
Wspomniany Urban zrobił wrześniowym zwycięzcom fatalną reklamę, bo w ich triumfującym sztabie partyjnym wywalił do społeczeństwa jęzor, który obfotografowano i ukazano na pierwszych stronach dzienników. Gdyby trzeba było porównać Urbana z jakimś zwierzęciem, lis pasowałby idealnie. Nie gwoli temu, że lis uchodzi za spryciarza, ale że jest jednym z niewielu mięsożernych zwierząt, które zabijają również dla rozrywki (tymczasem w "Polskim ZOO" skórę lisa dano Michnikowi, cholera wie czemu). Nic dziwnego, że ludzie boją się Urbana i że niejeden Polak, zobaczywszy Urbanowe zdjęcie, jeszcze bardziej się przestraszył. Lecz SLD bezzwłocznie uspokoiła rodaków, wydając oświadczenie, że Urban nie powróci na stołek rzecznika czerwonego rządu. Słyszycie? oni tego nie zrobią!
Oni nie zrobią żadnych draństw i nie odkurzą żadnych upiorów z bolszewickiego arsenału, tego możecie być pewni. A więc:
Nie wprowadzą wspólnoty żon i nie zastąpią katechizmu "Playboyem". Co prawda ucywilizowani komuniści, jak i reszta "europejczyków", lubią książki bądź pisma, w których króluje sodomia, pedofilstwo, sadyzm, masochizm i podobne delikatesy, ale nie są już tak głupi, żeby zadzierać z Kościołem, zwłaszcza iż sukces wyborczy PSL-u był tym razem oparty w znacznym stopniu na kościelnych ambonach (co stało się gwoździem do trumny ZChN-u).
Nie rozkażą, by podczas lekcji wychowania obywatelskiego uczono "Krótkiego kursu..." towarzysza Stalina; nie wprowadzą do kanonu lektur obowiązkowych romansu "Jak hartowała się stal" oraz podobnych temu wczesnych Konwickich i Brandysów; nie reaktywują cenzury prewencyjnej i nie umundurują lektorów TVP; białemu orłu nie zdejmą korony.
79
Nie zwrócą się z prośbą do Kremla, by przyjął Polskę na łono Wspólnoty Niepodległych Państw podległych jako Republikę Prywiślańską (to Kreml sam załatwi kiedyś z Berlinem, pod patronatem ONZ-u). Nie będą strzelać w potylicę "plugawym karłom reakcji" i nie będą wyrywać paznokci podczas przesłuchań. Nie będą śpiewać "Międzynarodówki", a jeśli już to na melodię "Pierwszej brygady". Słowem: będą tak przypominać definicyjnych komunistów, jak Madonna przypomina piosenkarkę Madonnę.
Kiedyś, gdy pisałem "Najlepszego", pozwoliłem sobie wyrazić o komunistach ten sąd: "Tworów z napisem Zdie-łano w SSSR Jurij Andropow się wystrzegał wiedząc, że są do d... (tu funkcja szefa bezpieki nie była konieczna, bo identyczną wiedzę posiadał każdy z jego rodaków). Świadomość, iż spośród wszystkich mieszkańców ZSRR jedynie ryby spisują się na medal, produkując pierwszorzędny kawior, byłaby wieczną zadrą w sercu prawdziwego radzieckiego komunisty, gdyby jeszcze żył gdzieś w Związku Radzieckim prawdziwy komunista, to jest człowiek autentycznie wierzący, że komunizm stanowi najwyższą formę ludzkiego bytu. Ale ludzie wyznający taką wiarę zdarzali się już tylko w kapitalistycznych krajach oraz w dziewiczej dżungli".
Identycznie było od lat w PRL-u i w post-PRL-u. Komunistą było się z nazwy, a nie z przekonań. Dla żłobu nie dla fideistycznego kultu. Czerwoni dzisiaj przywdziali ubranka socjalistów, którymi rzeczywiście są, gdyż ich program gospodarczy zawiera wszystkie głupoty, jakie "Sozialismus" wymyślił i lansował, ale komunizm, socjalizm i wszelkie pozostałe "izmy" ci panowie mają gdzieś chodzi jedynie o żłób. Żłób właśnie dostali i teraz muszą tylko wypełnić obietnice dane społeczeństwu, czyli "zrobić nam dobrze". No to czemu się martwimy, bracia? Będzie dobrze!
isaiOP wafiMoąomHl_________ , .------------
4>H mafio m Ajdasw znp)i j Asnnsg "o&m .-Ś
ii.-]" ap muszein od AjS|pa ngjot jii/ia i !ł . .
iain6ra
jbtałsi*
661 tpłM
moi/ frL>pvjpo /
nr; mjsuW ffjAuojoMzAM
MoBtqo)txmz aufad n/jatną bis t/h^".lt_ ... . . _ .. .
mptnd \npmJap A2ioM}a vuoiaam bfts m! 1*>l W '..fcracuw' anAjumi imou Mim ... .
ro , apaaąo bzppzj riaiAof aoof 7nra/n i /mama aa ppfAmi ppm a? faptp
Ofora m jpia|oAi ftpoiaoi
(fu ssz^m^m
k ' uafpezi '.
nid AOioiiQaaKK| fiMn 3msodu łBpi
azid aimpapz appajMot mnpadmi a? motiap lis oiiow ma)9{MniiA Infoj od ipjjt lvi !M THBisaf "(ułd Azsojd Tpn ninzją
pfi ff fppi Jmtf z bp ampmBz anV :" _- wcpooiOT m*Ai ocena a onikI uprapid
pP( B|Ogi A f
) p hbh H 1|kUh j lysil "P m po tzTUpBud) iiamn, liMopojiuiipstin ano JZ -iiwn znp Araiza ipronj| ^ m . . i, nWC3ZłiM a iW
N3!O
0008
|ti '
661
gt AIMOH
omsij
iSYZO
Co
-ci o
|
I
O N co- O
Uli
li
li
ż O O O)
Śa8~I
i
1
OJ
I
I
N -^
82
CZERWONY CIEŃ BIAŁEGO NIEDŹWIEDZIA I CZARNY CIEŃ ZACHODU
We wrześniu i październiku opublikowałem na tych łamach cztery duże teksty. Zrobiły one międzynarodową karierę (przedruki od Australii do USA) i zasypały mnie listami nie tylko z kraju. Być może kiedyś, jeśli Panowie Kor-win-Mikke i Michalkiewicz zezwolą, skomentuję w "Najwyższym Czasie!" tę korespondencję, analizując istotne zagadnienia poruszone przez korespondentów, tudzież ripostując uwagi krytyczne korespondentów i komentatorów prasowych. Dzisiaj chcę się zająć tylko jedną sprawą, najbardziej aktualną i najbardziej czytelników bulwersującą moim czarnym proroctwem dotyczącym losów Polski, którą Zachód sprzeda Rosjanom, jak to już bywało niejednokrotnie.
Wspomniana "wieszczba" kończyła tekst pt. "Dekalog klęski". Ukazał się on w "Najwyższym Czasie!" z datą 2 października, a sprzedawany był od 30 września. Tydzień później miał już przedruki amerykańskie i zaczęły płynąć pierwsze listy, których autorzy starali się uzmysłowić mi, że
83
mój "żart" jest po pierwsze nie na miejscu, a po drugie bez sensu, bez znajomości nowych światowych i rosyjskich realiów, itp. Korespondencja tej pierwszej fazy daje się scharakteryzować jako pobłażliwe pukanie palcem w czoło Łysiaka, natomiast zilustrować się daje symboliczną dla owej fazy wypowiedzią notariusza z Chicago, Pana Józefa Krozela, którego list dostałem za pośrednictwem "Dziennika Chicagowskiego": "Me zgadzam się z Pana przepowiednią, że znowu kiedyś rosyjską gubernią zostaniemy. To nigdy nie wróci. Pan musi wiedzieć, że naród rosyjski s/e zmienił i świat się zmienił, inne kryteria rządzą obecnie światem", itd.
Niespełna trzy tygodnie po opublikowaniu przez "Najwyższy Czas!" mojego proroctwa NATO, ulegając rosyjskim kołom wojskowym, zatrzasnęło nam drzwi przed nosem, a Rosjanie ogłosili swoją nową doktrynę "obronną", która rezerwuje Armii Czerwonej prawo interwencji w "państwach ościennych". Był to szok dla wielu mieszkańców tzw. środkowej Europy, w tym dla kilku jej przywódców. Nagle sporo ludzi zrozumiało, że Łysiak miał rację. Druga fala listów była już zupełnie inna, bez żadnego polemizowania, pełna komplementów haftowanych przerażeniem, iż moje proroctwo może się spełnić, gdyż decyzje, które właśnie zapadły na Wschodzie i na Zachodzie, to pierwsze symptomy dramatu. Jedna z czytelniczek pyta: "Znowu się Pan nie omylił. Czy Pan jest jasnowidzem?"
Odpowiedź brzmi: tak, proszę Pani, jestem. Kilkanaście lat, ro^ po roku, wmawiałem moim studentom, że imperium sowijtckie zdechnie przed końcem tego stulecia, i ono zrobiło mi tę satysfakcję, zdechło. Dwa lata temu, w mojej książce "Najlepszy", rzuciłem tezę, za którą wówczas nikt prócz Łysiaka nie dałby złamanego rubla: że komuniści polscy bardzo szybko odzyskają władzę metodą wolnych wyborów 19 września A.D.1993 słowo stało się ciałem.
J
84
Prawie cztery lata temu, w mojej książce pt. "Lepszy", wyprorokowałem wojenne piekło Bałkanów i Kaukazu, argumentując tak: "Ponieważ u naszego gatunku ksenofobia bywa przyrodzona sąsiadom, to teraz, gdy nie jest już siłą tłumiona, otworzy się puszka Pandory i odkorkują się butelki pełne ksenofobicznych dżinnów. Proletariusze wyzwolonych państw i narodów staną naprzeciwko siebie i odtańczą nowy balet, wbrew twierdzeniom Francisa Fuku-yamy, że historia skończyła się wraz z upadkiem sierpa i młota". Kilka miesięcy po ukazaniu się "Lepszego" Bałkany i Kaukaz stanęły w ogniu. Również na kartach "Lepszego" prorokowałem agresywną nienawiść wyzwolonych Litwinów do wyzwolonych Polaków dzisiaj bardzo boleśnie tę nienawiść cierpimy. O innych moich proroctwach z braku miejsca nie wspomnę czytelnicy książek Łysiaka wiedzą, że trafiam jak urodzony prorok.
Teraz będzie już tylko na poważnie. Moje "proroctwa" nie mają nic wspólnego z jasnowidzeniem. To tylko znajomość historii, czyli konsekwencji pewnych procesów i zjawisk, oraz znajomość psychiki jednostek i tłumów. I do tego łut szczęścia, jak w każdej grze, w której obstawia się numerki. Ufam starożytnemu powiedzonku: "historia jest nauczycielką", ale zawsze dodaję: "która nigdy nikogo niczego nie nauczyła" (przez "nikogo" rozumiem rządzących). Z kolei od powiedzonka: "historia się powtarza" wolę tezę własną, nieco inną: "historia ma czkawkę". Co zaś do numerków, to chociaż jestem umiarkowanie przesądny wyznaję serio przesąd "numerologiczny", dzięki ósemce, cyfrze 8, gdyż urodziłem się ósmego, ożeniłem ósmego, najważniejsze szkolne i życiowe egzaminy zdawałem ósmego, noszę ósmy rozmiar buta, itd., słowem ósemka wlecze się za mną i przypomina mi o sobie różnymi zjawiskami w każdym czasie i miejscu. Największy życiowy dramat przeżyłem w dniu, w którym zetknęły się cztery ósemki
85
8.VIII.88. Cholera, miało być już tylko poważnie, pardon, excusez moi.
Kabalistom historiograficznym pragnącym bawić się nu-merologią (datologią) historia sprezentowała pyszne areny popisu, bez trudu mogą wskazać rękę diabła żonglującego cyferkami dat. Końcówka 89 to przewrót na skalę ogólnoludzką w 1789 roku Bastylia zdobyta przez Francuzów, co wprowadziło jakobinizm do gry; w 1989 roku odesłanie na śmietnik idei jakobińskiej. Albo wielkie średniowieczne ekspulsje i eksterminacje Żydów wypędzano ich zawsze w pierwszej połowie ostatniej dekady stulecia. Z Anglii w 1291, z Francji w 1394, z Hiszpanii w 1492. Bezpieczne schronienie znaleźli nad Wisłą, dzięki czemu ich potomkowie mogą dziś za Holocaust winić Polaków. A gdy już wspomnieliśmy o Holocauście, to przyjrzyjmy się i tu cyfer-kowemu "danse macabre". Największą średniowieczną tragedią Żydów była ekspulsja hiszpańska, gdyż Hiszpanie postanowili radykalnie rozwiązać kwestię żydowską. Uczynili to w 1492 roku. Przestawcie dwie środkowe cyfry hiszpańskiej daty, zamieńcie je miejscami. W styczniu 1942, na berlińskiej konferencji przy ul. Am Grossen Wannsee (siedziba RSHA), Niemcy podjęli decyzję o "Ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej". Wiosną 1942 "Endlósung" zaczęło funkcjonować.
Wśród wielu rzeczy, które łączą Żydów i Polaków (od wspólnego biblijnego bądź zwierzęcego pochodzenia do kuchni i literatury), jest również obojętność cywilizacji zachodniej na los Żydów i Polaków. Ta obojętność umożliwiła sprawne funkcjonowanie "Shoah", i ta obojętność (lub wrogość) ułatwiła niewolenie Polski w ciągu dwustu minionych wiosen. Gdy dziś Polska, czując ciężki oddech krem-lowskiego niedźwiedzia, garnie się pod skrzydła Paktu Atlantyckiego, NATO, ustami Brytyjczyka, lorda Carringtona, powtarza swoją starą dewizę że dla "so-called integrity
86
of Polano" {"tak zwanej całości Polski") Zachód nie będzie ryzykował dobrych stosunków z Rosją. Nigdy tego nie robił, w Jałcie rzucił Polaków z zimną krwią na talerz Stalina, więc dlaczego miałby teraz zmieniać swą odwieczną politykę?
Szef biura notarialnego, Pan Krozel, pisze mi, że "świat się zmienił" i że rządzą nim dzisiaj "inne kryteria". Nie, proszę Pana, nic się nie zmieniło. I właśnie ta nieewolucyj-ność "kryteriów" pozwala mi być tak często prorokiem dystansującym zawodowych jasnowidzów. Gwiżdżący na Polskę lord Carrington ma ów gwizd w genach. XVIII-wiecz-ne rozbiory Polski były Anglikom na rękę, bo wzmacniały siłę Fryderycjańskich Prus przeciw Francuzom. Cała XIX-wieczna polityka Wielkiej Brytanii wobec Lechistanu to jeden wielki festiwal faryzeuszostwa. Podczas Kongresu Wiedeńskiego Anglicy mówili piękne słowa o zwróceniu Sarmatom wolnego bytu, lecz gdy przyszło do finalnych ustaleń zaakceptowali jarzmo. W czasie powstań Anglia nieodmiennie okazywała nam retoryczną przychylność, judziła do walki, mamiła nadzieją pomocy, lecz cichcem wspierała zaborców. Gdy emisariusze Powstania Listopadowego przybywali do Londynu, premier Anglii, lord Grey, miał dla nich mnóstwo wyrazów współczucia, a tymczasem żona ambasadora carskiego w Londynie tak pisała o sekretnych stosunkach lorda Greya z Rosjanami: "Lord Grey życzy nam poważnie i szczerze, abyśmy szybko zdusili ten bunt". No i zdusili. Anglik Richard Cobden wyraził wówczas sąd, że "upadek Polski to triumf sprawiedliwości, bez którego historia nie dawałaby potomnym żadnego morału". W dobie Powstania Styczniowego identycznie: znowu retoryczna życzliwość, a później ambasador brytyjski w Petersburgu, Buchanan, podczas publicznych wystąpień przepraszał Rosję nawet za te nędzne pozory propol-skiej sympatii Anglików, nazywając je "błędem". Lord Ro-
87
bert Cecil, jeden z najbardziej wpływowych angielskich polityków tamtego okresu, zawyrokował: "Niepodległa Polska to chimera!", co długo wyznaczało kierunek polityki brytyjskiej. W wieku XX dał nam to odczuć brytyjski premier Lloyd George, Polakożerca, przez którego Traktat Wersalski zabrał Rzeczypospolitej rdzennie polskie terytoria i ograniczył nasz dostęp do Bałtyku. A później był rok 1939 i "gwarancje" brytyjskie. A później Jałta i spokojne cygaro Churchilla.
Lecz Anglików nie można winić zbyt mocno, bo Polacy rzadko (właściwie tylko podczas lotniczej "bitwy o Anglię") przelewali krew za Londyn. Tymczasem za Stany Zjednoczone przelewali nie raz, więc na powszechnie znanym zdjęciu jałtańskiej "wielkiej trójki" siedzący w inwalidzkim wózku obok Stalina Roosevelt budzi większy wstręt inwalidztwem swego charakteru. A co powiedzieć o Francuzach, dla których Polacy wykrwawiali się całe dwadzieścia lat (Legiony Dąbrowskiego i wojny napoleońskie)? Gdy w 1813 roku opuścili Francuzów wszyscy sprzymierzeńcy i nawet francuscy marszałkowie poczęli zdradzać widząc, że Europa się przeciw Francuzom zjednoczyła, tylko Polacy "les dernieres fidśles" {"ostatni wierni" ) z wdzięczności za to, co Bonaparte uczynił dla naszego kraju, i z szacunku wobec słowa honoru, nie odstąpili Francji. Armia polska zostawiła własną ojczyznę i ruszyła ku Sekwanie, by bronić Francuzów, a symbolem tego poświęcenia stał się fakt, że ostatni pocisk, jaki sprzymierzeni wystrzelili na oblężony Paryż, padł na pułk Krakusów.
Odkąd tylko niepodległość Polski była zagrożona, Francuzi mieli to w miejscu, które medycyna zwie "końcowym odcinkiem jelita grubego". A nawet przyklaskiwali temu. Gdy jegrzy carycy Katarzyny Wielkiej szerzą spustoszenie na* polskiej ziemi, libertyński "papież Oświecenia", piewca tolerancji, sprawiedliwości i humanizmu, monsieur Voltaire,
88
ofiarowuje Kasi entuzjastyczny list, gloryfikując pacyfikację: "Chwata to niesłychana, kroniki całego świata nie znajdują przykładu wysłania armii do wielkich narodów, aby im oświadczyć: Żyjcie w sprawiedliwości i w pokoju!". To samo dwieście lat później głosił wobec Stalina Sartre i reszta francuskich intelektualistów, których duchowymi dziećmi są nasze obecne "autorytety moralne". Za Powstania Listopadowego, które ocaliło Francję przed zbrojną interwencją caratu, francuski premier, Casimir Perier, warknął: "Bunt jest zawsze zbrodnią! Francja nie pozwoli na to, by jakikolwiek naród miał prawo zmuszać ją do walki o niego. Skarb i krew francuska należą tylko do Francji!". Bardzo dowcipne, zwłaszcza w obliczu faktu, że kilkanaście lat wcześniej Polska oddała Francji wszystkie swoje zasoby finansowe i ludzkie, i wylała morze krwi w beznadziejnej walce o uratowanie francuskiego imperium. Gdy powstanie zostało zduszone, gen. Sebastiani z mównicy parlamentu francuskiego wyraził ulgę Francuzów. "Uordre le plus parfait regne a Varsovie!" {"W Warszawie panuje idealny porządek!"). A kiedy A.D. 1907 Henryk Sienkiewicz zaprotestował głośno przeciwko niemieckiemu stosunkowi do Polaków, szef francuskiej polityki zagranicznej, Jules Cambon, wezwał Francję: "Nie trwońmy naszych sentymentów!". Nie trwonili. W 1939 pili winko i rżnęli karciętami w ciepŁych kazamatach Linii Maginota, pokrzykując: "Nie będziemy umierać za Gdańsk!".
"Dróle de guerre - n'est ce pas?".
Watykan, duchowy przywódca Zachodu, też nie rozpieszczał Polski. Kiedy najwspanialszy z polskich królów, Stefan Batory, tłukł po imperialistycznej mordzie cara Iwana Groźnego, wybijając mu kolejno zbójeckie kły, nie mógł dokończyć dzieła, bo karzącą polską rękę wstrzymywał papież owładnięty kretyńskim marzeniem, iż da się Rosjan hurtem przechrzcić na katolików. Klemens XIV uważał, że
89
rozbiór Polski nie jest sprzeczny z interesami religii; Grzegorz XVI zwał powstańców Listopadowych bandą "nędznych buntowników"; Pius IX rzekł o Powstaniu Styczniowym: "karcimy i potępiamy" (encyklika "Ubi urbaniano"); Leon XIII encykliką z roku 1894 wezwał Polaków do posłuszeństwa zaborcom, itd. Dzięki Bogu obecnie mamy sarmackiego namiestnika Chrystusa, lecz "cud zdarza się tylko raz" i nie będzie nieśmiertelny, a poza tym... Cóż, poza tym prawda jest taka, że można mieć rozum Leonar-dów, świętość Chrystusów i spokój Buddów, lecz to nie osłabi sensu pytania, które zadał Stalin: "Ile dywizji posiada papież?". Taki jest w grze międzynarodowej priorytet od samych początków cywilizacji, kiedy kształtowały się pierwsze wyobrażenia na temat Boga, hierarchii i władz, na temat ulegania słabego silnemu, ociężałego zwinnemu, głupiego mądremu, prostodusznego przebiegłemu od pierwszej walki dwóch ludzi o żer, samicę i legowisko.
Jedynym obywatelem Zachodu, który uczciwie zrobił coś dla Polski, był Napoleon Bonaparte. Nie jest to tylko mój sąd. Gdy poświęciłem całą książkę temu zagadnieniu ("Cesarski poker"), prof. Jerzy Łojek, broniąc mnie przed wściekłymi atakami marksistowskiej cenzury, pisał: "Łysiak ma całkowitą rację wykazując, iż Napoleon zrobił dla Polski więcej niż jakikolwiek inny mąż stanu Europy i świata w ciągu ostatnich trzech stuleci". A co takiego zrobił Napoleon? Zrobił prostą rzecz, której my sami nie umieliśmy wykonać stłukł naszych zaborców i zwrócił Polakom wolność, słowem znowu wrysował Rzeczpospolitą na mapę Europy. Zrobił to uczciwie, bo pragmatycznie. Nie chrzanił, że robi to z miłości do Polaków. Chciał, aby silna Polska stała się wschodnim buforem Zachodu, czyli "przedmurzem", jak my to określamy. I to go zgubiło. Europa feudalnych tyranów wybaczyłaby mu i antyfeudalizm, i nowoczesny kodeks praw, i rozrost francuskiego terytorium na-
90
wet, ale wskrzeszenia Polski, odebrania tego smacznego tortu, który sobie pokroili tak elegancko, wybaczyć nie mogła. Stąd Prusy, Austria i Rosja przez kilkanaście lat próbowały, raz wojną, a raz dyplomacją, zmusić Napoleona do poświęcenia Polski za pokój. Tak, za "wieczysty pokój". Polska była ceną pokoju. Nigdy nie wyraził zgody. Symbolem jest scena, która rozegrała się A.D.1811, gdy Rosja, szykując już kolejną wojnę, spróbowała kolejnego szantażu: albo Polska, albo wojna! 15 sierpnia, podczas uroczystej audiencji korpusu dyplomatycznego, miał miejsce jeden z legendarnych ataków cesarskiej furii. Stojąc na rozkraczonych nogach przed bladym z przerażenia carskim ambasadorem, Kurakinem, Bonaparte ryknął: "Wiem o co wam chodzi o Polskę!! Przysyłacie mi tu różne plany dotyczące Polski! Otóż wiedzcie, że nie dam tknąć jednej wsi, jednego młyna, jednej piędzi polskiej ziemi!!!..". Te słowa kosztowały go utratę tronu. Gdyby nie Polska, być może dynastia Bonapartych rządziłaby we Francji do dziś. Mógł mieć spokój tak tanio Polska za pokój.
W latach trzydziestych naszego wieku Europa oddała Czechosłowację za pokój. W efekcie zginęło kilkadziesiąt milionów ludzi. Dzisiaj Europa też gotowa jest płacić za pokój każdą cenę. Hipokryci, którzy dopiero co w Travemun-de wybili nam ze łba marzenia o sojuszu z NATO, rzucili Polaczkom łagodzącą wyrok jałmużnę hasło o pokojowym partnerstwie z NATO. "Partnerstwo dla pokoju" tak się to dokładnie nazywa, ten przedsionek nowej Jałty. Owa stara makiaweliczna retoryka tłumaczy się bardzo prosto: za pokój z Kremlem gotowi jesteśmy poświęcić prowincjonalne rubieże i wszelkie głupstwa typu "so-called integrity of Poland". Wyraźnie uściślono przy tym (żeby Kremla nie ogarnęła jakaś niebezpieczna wątpliwość), iż "partnerstwo dla pokoju" nie obejmuje żadnych gwarancji bezpieczeństwa dla Polaków! Jasne?
91
Ten typ przekazu, a dokładniej ten typ frazeologii, bardzo odpowiada Rosjanom. Jest dla nich czytelny, gdyż jest artykułowany w ich własnym, przez nich wymyślonym języku. To właśnie Rosja od wieków maskowała swoje imperialistyczne plany hasłami walki o pokój i realizowała je z pokojem na ustach. Gołąbek pokoju był jej najpotężniejszą agresywną bronią. Pisałem o tym w "Wyspach bezludnych", przypominając wojnę na Rusi Kijowskiej między kniahinią Olgą a księstwem Drewlan:
"Obiegła ich gród, lecz bronili się zażarcie. Minęły jesień, zima i wiosna, obie strony były zmęczone. Kniahini wyraziła gotowość odstąpienia od miasta, jeśli Drewlanie zapłacą haracz w gołębiach, po jednym ptaku z każdego domu. Obrońcy skwapliwie spełnili warunek, ona zaś przywiązała każdemu z ptaków płonącą żagiewkę do ogona i wypuściła je na wolność. Gołębie wróciły ku strzechom swych domostw i te stanęły w ogniu. W jednej chwili zapalił się cały gród i zgorzał"
Antypolska deklaracja z Travę,munde wskrzesza stary cyrk między Zachodem a Rosją. Rosja grożąc i strosząc się oferuje pokój za wyalienowawnie swoich eks-sateli-tów tak, by stali się znowu łatwym łupem; uradowany Zachód natychmiast wysyła swojego gołąbka pokoju, jeszcze raz dowodząc, że jego mózgi wiodące są kupą eunuchów, durniów i defetystów, gotowych na każdą nikczemność za chwilowy spokojny sen. "Apres nous la deluge" {"Po nas choćby potop"), byle tylko nie drażnić bestii. I nie ważne, że bestia akurat nie ma wszystkich kłów. Ma ich wciąż tyle, że lepiej nie ryzykować. Do diabła z Polską!
Gdy pisałem o czkawce historii chodziło mi o to również. O tę wieczną prostytucję wobec Kremla, jaką uprawia Zachód. Iwan Groźny zrobił w konia papiestwo, rzucając mgliste uwagi na temat katolicyzacji Rosjan, i dzięki temu
92
wywinął się spod obucha Stefana Batorego. Piotr Wielki czarował Europę europeizowaniem rosyjskiego imperium, i w rzeczywistości europeizował, według mądrej zasady: powiesimy was na sznurze, który sami wyprodukujecie i dacie nam w podarunku. Katarzyna Wielka swymi łgarstwami wywołała na Zachodzie taką Kasiomanię, że zachodni mózgowcy wielbili ją jako "Notre-Dame de Peterbourg"! Potem były XIX-wieczne umizgi do carów Mikołajów i carów Aleksandrów, a w XX wieku zachodnia Stalinomania, Gorbomania i Jelcynomania. Ów rusofilski narkotyk "le mirage russe" który regularnie zaczadzą mózg Zachodu, jest nieśmiertelny. Dla Polski jest on śmiertelny!
Pisałem o tym wielokrotnie, również w dobie komuny, sztuczkami warsztatu ogłupiając cenzora tak, że puszczał. Zacytuję tylko jeden passus, myśl Katarzyny Wielkiej: "Ze szczytu lodowej góry widać Europę, która wytrawia się i osłabia przez czczy liberalizm, przez wstrząsy wewnętrzne i moralne rozterki, grzęźnie na bagnach ciągot humanistycznych, podczas gdy Rosja zostaje skalą, bo nie zna wolności i całuje knut. Europa! Śmieszny teatr theatrum Europaeum z którym można zrobić wszystko!" ("Wyspy bezludne", 1987).
Na koniec muszę jeszcze zaprzeczyć zdaniu, którym był łaskaw reedukować mnie Pan Krozela, iż: "naród rosyjski się zmienił". Nic się nie zmienił, ani w ząb. Jest to, tak jak zawsze był, naród patologicznych niewolników i patologicznych wielkorusów. Dwóch ludobójców Iwan Groźny i Stalin wymordowało największą liczbę Rosjan. Po żadnym trzecim Rosjaninie naród rosyjski nie płakał z równą boleścią, co po zgonach tego duetu. Po śmierci Iwana szlochali jak po śmierci matki nawet niedorżnięci członkowie rodów, które eksterminował. Ogólnorosyjski szloch po śmierci Stalina objął nawet miliony łagierników, co najlepiej charakteryzuje duszę rosyjską.
93
Rewers tej duszy, wielkoruski imperializm Rosjan, jest równie oczywisty, tak oczywisty, że brakuje nawet przysłowiowych wyjątków, których domaga się reguła. Ja wiem, że jeden "wyjątek" wmawia się dziatwie szkolnej już ponad sto lat, reklamując Dekabrystów, czyli rosyjskich, gołębio-sercych demokratów, co pragnęli uszczęśliwić zniewoloną przez carat Polskę, bo chcieli "przyznać jej bezsporne prawo do niepodległości" ("Encyklopedia PWN"). I wszystko byłoby pięknie, gdyby tylko była to prawda. Ale to jest nieprawda. Źródła dokumentalne na temat Dekabrystów mówią coś zupełnie innego: że te wielkorusy miały w stosunku do Polski ciągoty zamordystyczne silniejsze niż carat, a jedną z przyczyn ich buntu były "nadmierne swobody" (w tym konstytucja), które car dał Polaczkom (taką samą postawę wobec nas prezentował w trakcie swoich amerykańskich wykładów wielkoruski demokrata Sołżenicyn, co nie przeszkodziło naszym "europejczykom" grać hymnów na jego cześć). Zaś jako antycypatorzy marksizmu-lenini-zmu Dekabrysci stworzyli projekt urządzenia nowej Rosji w systemie z kilkoma warstwami tajnej policji nie podlegającej prawu (nazwanej przez nich: "Urzędem Czynienia Dobra") i z tak dogłębną inwigilacją społeczeństwa, że w porównaniu z tym cały aparat represji caratu był przedszkolem!
Resumując: polarny niedźwiedź i jego stosunek do Sarmatów ani trochę się nie zmienił; Zachód i jego stosunek do Polski takoż; geograficzne usytuowanie Polski również. Jest to triada fatalna, ale nie beznadziejna. Aktualny minus stanowi fakt, że wojsko sowieckie zyskało po puczu Chasbułatowa realną władzę w Rosji. Aktualny plus to me-ga-kryzys gospodarczy, z którym Rosjanie długo jeszcze będą się zmagać. Ale i ów plus ma minus, bo człowiek głodny jest zdolny do zbrodni każdej. Tym wszystkim trzeba się przejmować. Natomiast nie trzeba się przejmować
94
faktem, iż Zachód z godną podziwu, cyniczną szczerością, odmówił nam gwarancji bezpieczeństwa (co tak rozżaliło sarmackich polityków i komentatorów). Udzielanie gwarancji nie ma znaczenia praktycznego. Gwarancje w polityce są tym samym, czym ekspertyzy autentyczności w handlu sztuką głupim dają satysfakcję, mądrym służą do pod-tarcia odbytu.
Cóż tedy należy robić? Optymiści, którzy wierzą, że Trójca Święta jest Polakami szczególnie zainteresowana, winni się modlić. Sceptycy winni ufać, że proroctwo Łysia-
95
kowe nie spełni się do końca, to jest że Kacapy już nigdy więcej nas nie połkną i my Polacy-wolne ptacy, nasze wnuki, prawnuki i prawnuki prawnuków, będziemy sobie co pewien czas robić suwerenne wybory, wybierając wier-chuszkę spośród rodzimych pajaców, dewiatów, renegatów, impotentów i przygłupów. Reszta może olać wszystko, która to decyzja jest korzystna dla psychiki i daje poczucie pełnego "luzactwa".
Gdyby zaś wróciło najgorsze, co się może stać dzięki pomocy Zachodu i gościnności wybranych przez nas ludzi, którzy zaproszą białe niedźwiedzie do Kraju Prywiślań-skiego każdy, kogo to rozboli, będzie mógł upajać się błogim poczuciem męczeństwa oraz rymem Słowackiego wynoszącym Mesjasza Narodów ponad kurdupli, co od nobilitujących kajdan wolą upadlającą nudę bez patriotycznych marzeń:
"I nie dziw, bo świat ich już był opalem i tęczą, i gwiazd pełną i promieni, Za którą złota stała Jeruzalem, Drzew szmaragdowych pełna i kamieni, Z których jest jeden męczeńskim koralem I ciągle od krwi polskiej się czerwieni; A bramy, co się przed polskimi berty Odemkną, z łzy są jednej, z jednej perły".
WALDEMAR ŁYSIAK
"NAJWYŻSZY CZAS! - Pismo konserwatywno-libeml-ne", 13 listopada 1993.
WYWIAD-RZEKA Z WALDEMAREM ŁYSIAKIEM
:v
Hitchcock mówił, że fllm powinien się zaczynać od trzęsienia ziemi, a później napięcie musi stopniowo wzrastać. Zacznijmy w ten sposób. Czy to prawda, co dziennikarz tygodnika "Razem", Marian Butrym, pisał kilkanaście lat temu że będąc na Sycylii miał Pan kontakty z Mafią?
W tym samym czasie Krzysztof Teodor Toeplitz pisał, że mam kontakty z Marsjanami.
Podobno prasa włoska pisała na ten temat.
Na temat mnie i Marsjan nie pisała niczego. A na temat Pana i Mafii?
L nie. Będąc na Sycylii przez przypadek uratowałem tonące dziecko i okazało się, że jest to dziecko lokalnego "capo" Mafii, to wszystko. Gardzę Cosa Nostra, gardziłem nimi zawsze, także wówczas, gdy cały świat kontemplował Mafię na seansach "Ojca chrzestnego"; wiedziałem, że są bandziorami bez grama honoru.
100
Gdy już jesteśmy przy prasie włoskiej, to wspomnijmy, że dwadzieścia dwa lata temu drukowano tam piękne kolorowe zdjęcie ukazujące Pana w towarzystwie sławnej wówczas aktorki Rosanny Podesty, jak sobie siedzicie wewnątrz jej samochodu marki Rolls Royce. Może to był fotomontaż?
Może.
A na poważnie?
Na poważnie to uwielbiam rasowe samochody, a nigdy przedtem nie dotknąłem Rollsa, więc kiedy zobaczyłem to cudo, wsiadłem, żeby dotknąć.
I co?
I była to miłość od pierwszego dotyku.
Tak właśnie pisano. I to mi się z czymś kojarzy. Nie tylko z "dotykaniem", aczkolwiek "dotykanie" gra istotną rolę w tym moim skojarzeniu. Chodzi o to, że Pan nie mówi prawdy, gdy Pan teraz oświadcza, że w latach 1982-1992 nie udzielał Pan wywiadów polskim mediom. Mam tu śląską "Panoramę", numer Bożonarodzeniowy z 1986 roku. Na stronach 10-11, pod tytułem "Co kto lubi jeść", znajdują się krótkie wywiady ze sławnymi ludźmi, między innymi z podróżnikiem Thorem Heyerdahlem ("Baranina w kapuście"), z szachistą Garrim Kasparowem ("Gołąbki baranie w liściach winogron"), z angielską premier Margaret Thatcher ("Dynia faszerowana krewetkami"), z Nancy Reagan ("Baia California Chicken"), z premierem Nowej Zelandii Davidem Lange ("Ciasto marchwiowe"), z eks-prezydentem USA Jimmym Car-terem ("Kulki serowe"), ze śpiewaczką Marią Fołtyn ("Grzanki do wina"), z rysownikiem Andrzejem Mleczką ("Schabowy") i z Waldemarem Łysiakiem ("Grochówka księżniczki"). Zacytuję ten przepis na Pańskie ulubione danie:
101
"Bierzemy twardy groch, samogon, rożen oraz dobrze odchowaną księżniczkę. Przygotowujemy zaprawę (tzn. zaprawiamy się samogonem, po czym bajerujemy księżniczkę na zimno do temperatury wrzenia. Następnie groch wkładamy pod siedem warstw puchowych pierzyn i piernatów, na nich układamy księżniczkę i obracamy ją dokładnie, aż się zarumieni. Jeśli rano apetyt nam już nie doskwiera, a księżniczka ma sińce na całym ciałku, oznacza to, że była prawdziwą księżniczką".
Bardzo to dowcipne, ale mniej dowcipnym jest fakt, iż człowiek, który tak lansuje prawdomówność (vide tekst pt. "Oskarżam!"), kłamie, choćby to było kłamstwo równie drobne, jak ten kilkuzdaniowy wywiadzik.
Strzelił Pan w płot. To nie jest prasowy wywiad, nie udzieliłem go tygodnikowi śląskiemu. Było tak: gdzieś około połowy lat osiemdziesiątych zwrócił się do mnie listownie pan Henryk Dębski, z zawodu kucharz, autor kilkunastu książek gastronomicznych, prosząc o przepis na moją ulubioną potrawę. Pisał, że właśnie robi gastronomiczne "Who is who", w którym zamieści przepisy kulinarne sławnych ludzi, i że koniecznie musi się tam znaleźć Łysiak. Odpisałem mu, podając własny przepis na grochówkę. A on ten żart opublikował w "Panoramie", bez mojej zgody, o co się zresztą nie gniewam. Równie dobrze mógłby Pan poinformować Małgorzatę Thatcher, że udzieliła wywiadu śląskiemu pismu, gdy ona tylko wysłała polskiemu kucharzowi przepis na swoją ulubioną dynię.
Wobec tego przepraszam. A przy okazji, co jest Pańską ulubioną potrawą? Tak naprawdę, bez żartów.
Jedną trudno mi wymienić. Lubię pierogi z jagodami w śmietanie, którymi zresztą kiedyś pewna kobieta mnie uwiodła...
Dosłownie uwiodła?
Dosłownie, najzwyczajniej uwiodła. Lubię kaczkę z jabłkami, kurczaka przyzwoicie faszerowanego, flaki wołowe, smażone ry-
102
by, dziczyznę, golonkę z chrzanem i z piwem, a w obecności księżniczek nie grochówkę, tylko dobry koniak. Co zaś do przeprosin, to są niezasłużone, gdyż rzeczywiście udzieliłem w tamtych latach jednego wywiadu, którego Pan nie zna, bo nie czyta Pan lubelskiej prasy. A nawet dwóch wywiadów, chociaż właściwie ten drugi trudno nazwać wywiadem. Zadzwonił do mnie w 1987 roku młody człowiek z Tarnowa. Odbyliśmy krótką rozmowę, którą on później opublikował w fabrycznej gazetce "Tarnowskie Azoty" i przysłał mi egzemplarz ze wspomnianą pogwarką.
Czy można zobaczyć ten Lublin i ten Tarnów?
Proszę bardzo, są tutaj, w szafie gazetowej. W jakiej?
W gazetowej. Trzymam w niej swoją dawną publicystykę polską i zagraniczną. Taki archiwalizm-fetyszyzm.
Zacznijmy od mniejszego grzechu. "Tarnowskie Azoty"... Tytuł wywiadu...
To nie był wywiad!
Formalnie nie był, ale praktycznie był. Najśmieszniejsze jest to, że rozmowa nosi tytuł: "Waldemar Łysiak: Chcę być konsekwentny" i toczy się wokół tego, że nie udzieli Pan wywiadu, gdyż konsekwentnie nie udziela Pan wywiadów.
I nie udzielałem.
Jest tu przy samym końcu fragment, który mi się bardzo podoba, coś jakby credo. Mówi Pan:
"Niektórzy ludzie sądzą, ze można robić wszystko, bo żyje się tylko raz i dlatego trzeba łapać każdą okazję. Natomiast ja uważam, że właśnie dlatego, iż żyje się tylko raz, nie można robić wielu rzeczy, na przykład zawstydzających lub niegodnych, bo już nie będzie się miało drugiego życia, aby to naprawić".
103
I zaraz po tym, gdy facet, Jerzy Świtek, pyta, czy zezwala mu Pan wykorzystać rozmowę w zakładowym tygodniku, Pan nie odmawia!...
Jeśli facet tak pisze, to widocznie tak było.
No to nie ma Pan prawa teraz mówić, że odmawiał Pan każdemu!
Odmówiłem chyba kilkaset razy przez te dwanaście lat. Pismom ilustrowanym, gazetom, telewizji i radiu. Odmawianie było regułą, a jak Panu wiadomo wyjątki tylko potwierdzają regułę. Żartuję, oczywiście, bo oba te "wyjątki" były czymś bardzo osobliwym. W jednym przypadku rozmowa telefoniczna, podczas której tłumaczę, że nie udzielam wywiadów. W innym... no, właściwie tu zgrzeszyłem serio. To był wywiad.
I to jaki wielki, kilkuszpaltowy! I pod jakim tytułem! "Łysiak jest przekupny"! Jest Pan przekupny?
Ten wywiad dowodzi, że jestem.
Pycha! Zacytujmy go w całości, mistrzu!
Okey.
104
ŁYSIAK JEST PRZEKUPNY
Przeprowadzić dziś wywiad z Waldemarem Łysiakiem to tak, jak wygrać milion w totka w zaplanowanym terminie nie wystarczy nawet piekielny fart, trzeba znać "system". Kiedyś Łysiak udzielał licznych wywiadów mass-mediom. Od kilku lat nie ma ludzkiej siły, żeby go do tego skusić, nie powiodły się usiłowania nie takich tuzów dziennikarstwa jak ja, wreszcie dano sobie spokój, bo stało się wiadomym, że "Łysiak nie udziela wywiadów". Ale ja znalazłem "system".
Waldemar Łysiak często jeździ z Warszawy do leśniczówki w puszczy nadsanockiej. Droga prowadzi przez Lublin. W Lublinie Łysiak się zatrzymuje, by zajrzeć do antykwariatu mego przyjaciela, a ponieważ uprzedza telefonicznie o terminie, ja czatuję tam na niego i męczę go o wywiad dla "Kuriera Lubelskiego". Długo biłem łbem o ścianę, aż wymyśliłem "system". Znalazłem niezwykle rzadki napoleonik "Historyę niewoli Napoleona na wyspie Świętej Heleny", napisaną przez hrabiego Montholona, to jest człowieka, który jak dowodził Łysiak w swoim "Empirowym pasjansie" zamordował boga wojny" arszeni-kiem. Dwa współoprawne tomy, wydane przez Jaworskiego
105
w Warszawie w latach 1846-47. Istniało 99 procent prawdopodobieństwa, że Łysiak, który posiada fantastyczny, wielokierunkowy księgozbiór, w tym także największy w Polsce dział napoleonia-nów, ma tę pozycję. Ale kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa, a kto zna "system", ten zwiększa swoje szansę. Okazało się, że Łysiak posiada lipski oryginał, ale nie ma polskiego tłumaczenia, które jest bibliofilskim rary-1 tasem!
Łysiak okazał się przekupny i stąd poniższa rozmowa dla "Kuriera". Odbyła się w antykwariacie, na stojąco, miała trwać tylko kilka minut, spieszący się Łysiak cały czas trzymał w dłoni kluczyki samochodu, ale kiedy rozgadaliśmy się, zapomniał o nich na dość długo. Jest to pierwszy wywiad z nim w latach osiemdziesiątych i być może ostatni. W każdym razie konia z rzędem temu, kto powtó-
106
rzy ten wyczyn (jeśli powtórzy, to żądam tantiem od "systemu", który niniejszym uważam za opatentowany).
Jak Pan traktuje publicystów, którzy korzystając z Pana tekstów czy opublikowanych przemyśleń, bądź badań źródłowych nie są łaskawi zaznaczyć tego?
Tak, jak na to zasługują, oczywiście w myśli, bo nie chcę sobie szarpać zdrowia procesami. Cieszę się, że jest to zjawisko zauważalne. Mówię zjawisko, gdyż po pierwsze nie dotyczy to tylko mnie, a po drugie jest to nikczemność, która się ogromnie nasiliła w ciągu kilku ostatnich lat. Są tacy, co uważają, że z ludzi, którzy zamilkli, można czerpać bez żadnych oporów i przestrzegania zasad. Ma to dla mnie wszystkie cechy profesji hien cmentarnych.
Jak człowiek z tzw. "powodzeniem socjologicznym", przez wiele lat obecny w czołowych pismach, radiu i telewizji, rezygnuje z mass-mediów?
Pewnego dnia mówi sobie, że ma dość gry, w której partnerzy zmieniają reguły w trakcie jej trwania, bluffując na przykład "fulla maxa" podczas brydża. Albo mówi sobie, że zbyt długo zaniedbywał rodzinę i najwyższy czas, żeby zauważyć żonę i dzieci. Albo mówi sobie, że mass-media kradną mu czas na prawdziwą twórczość. Albo stwierdza, że warunki egzystencji, niemożność kupienia butów i kiełbasy, konieczność wystania ich w kolejce lub "załatwienia", okradają go z czasu na cokolwiek poza nocnym kontynuowaniem powieści. Każda z tych rzeczy osobno, albo wszystkie razem.
Pisze się o Panu: "renesansowa osobowość", "człowiek renesansu" i temu podobnie. Pańskie rzeczywiście renesansowe ciągoty ku wszechstronności...
107
Stop! Swego czasu tyle razy odpowiadałem na to pytanie, że dostaję przy nim czkawki. Mam już dość tłumaczenia, że od lat jestem wykładowcą Historii Kultury i Cywilizacji na wyższej uczelni, co nakłada na mnie obowiązek dość dobrej znajomości historii oraz wielu dziedzin artystycznych. W istocie nie można być dzisiaj człowiekiem o renesansowej wszechwiedzy, ale to nie zwalnia człowieka od obowiązku ciągłego wzbogacania swojej wiedzy. Świat roi się od idiotów, którzy umiejętność trzymania widelca przy stole synonimują z własną osobistą kulturą, a swą biegłość specjalistyczną, na przykład w jakiejś wąskiej dziedzinie badań laboratoryjnych czy językoznawczych, z inteligencją. Geniusz od stopów metali nieszlachetnych, czytający gazety i kryminały, uważa się za członka elity umysłowej to powszechne. Ludzi, którzy nie siedzą w korycie wąskiej, branżowej specjalizacji, traktuje się podejrzanie to smutne. Zrobiliśmy długą drogę po równi pochyłej od Humanizmu do terroru "speców", którzy poza tym są głąbami.
Czy przyczyną tych podejrzeń, o których Pan wspomniał, nie jest czasem dyletantyzm wielu speców od wszystkiego?
Ma Pan rację, to druga strona medalu, naczynia połączone. Funkcjonujący równolegle terror dyletantów, którzy gotowi są wymądrzać się o wszystkim, byle za dobrą gotówkę, powoduje nieufność społeczeństwa także do ludzi o rzeczywiście szerokim wachlarzu zainteresowań i wszechstronnym wykształceniu. Plewy rzutują na ziarno.
Wielokrotnie próbowano zdefiniować Pana i Pana twórczość. Która z tych definicji odpowiada Panu najbardziej?
Żadna, nie lubię szufladek. Służą one akademickim rozważaniom...
108
Ale jeśli chodzi o twórczość mają prawo bytu. Niech Pan nie ucieka od tego pytania, bo wiele osób łamie sobie głowy nad rodzajem Pańskich krótkich form, tych esejów, które nie są esejami, tylko czymś innym, absolutnie nowym, dla czego nikt nie potrafi znaleźć nazwy, choć wielu recenzentów próbowało.
Ja też nie potrafię. Wiem, że moi studenci po cichu mówią o nich: "fysiaki". Zresztą zbliżamy się do ich końca. Co prawda debiutowałem powieścią historyczną ("Kolebka" przyp. A.M.), mam na koncie powieść współczesną ("Flet z mandragory") i zbiór opowiadań kryminalnych ("Perfidia"), a także nowele w różnych antologiach, lecz jest faktem, że połowa moich dwunastu książek to "łysiaki". Najnowsza, która właśnie się ukazała ("MW"), to zbiór wielu form, od klasycznej noweli, poprzez opowiadania "science fiction", aż do klasycznego eseju, z przewagą oczywiście "łysiaków" nie do zdefiniowania. Ostatnią w mej twórczości tego typu książką będą "Wyspy bezludne"... Zamknął się pewien etap, od "Wysp zaczarowanych" do "Wysp bezludnych". Uznałem, że na więcej w tym gatunku mnie nie stać. "Wyspy bezludne" to moje optimum w "łysiakach".
O czym jest ta książka?
O różnych rodzajach ludzkiej samotności, opowiadanych lub analizowanych nowelą, esejem, "łysiakiem* i nawet wierszem, białym wierszem w jednym z rozdziałów.
Niech Pan chociaż powie, o kim jest ten właśnie rozdział, więcej szczegółów nie będę z Pana wyciągał.
O amerykańskiej poetce Sylvii Plath. Ona popełniła samobójstwo...
109
Więcej niż połowa bohaterów "Wysp bezludnych"
popełniła samobójstwo lub została zamordowana sprowokowawszy to morderstwo.
Co z Pana twórczością dotyczącą doby napoleońskiej?
To przeszłość. Spłaciłem dług tej epoce, która dała mi bardzo wiele, i koniec. Jeszcze w "Wyspach bezludnych" na 21 rozdziałów są dwa napoleońskie, jeden o samym Cesarzu widzianym jego własnymi oczami z pozycji... pacjenta w szpitalu dla wariatów, drugi o marszałku Davou-cie, najbardziej szlachetnym człowieku tamtego czasu.
A co teraz?
Skończyłem scenariusz dla Marka Piwowskiego i chcę się zabrać do powieści. Mam w głowie od dawna trzy, tylko nie było czasu na realizację. Jedną historyczną, ale o silnych elementach surrealistycznych, dziejącą się w latach 1764-68 w Polsce i na Żmudzi. Nazywa się to "Milczące psy". Kilka lat temu napisałem prawie 500 stron tej powieści, ale wówczas przerwałem tę pracę. Teraz chcę wrócić do niej, zaczynając od przerobienia tego, co już jest gotowe. Dwie pozostałe są współczesne. Jedna będzie się działa w Warszawie lat obecnych i będzie nosiła tytuł "Dobry".
Jakieś nawiązanie do "Złego" Tyrmanda?
Jakieś. Ale tak przewrotne, że główny pomysł, gdyby go streścić w jednym zdaniu, nie mógłby się pomieścić w głowie komuś, kto nie wie, co zamierzam... Proszę mnie nie ciągnąć za język, więcej nic o tym nie powiem.
Dobrze, zmieńmy temat. Czy Pan wie, że Pańskie "MW" osiąga na czarnym rynku tak horrendalne przebi-
110
cie ceny, iż wszystkie poprzednie rekordy, i Pańskie, i Wisłockiej, i Ditfurtha, i nawet Grassa, zbladły?
Wiem. Ale wielokrotność czarnorynkowego przebicia ceny oficjalnej jest w tym przypadku sztuczna i zawiniona przez wydawnictwo bądź przez jakieś bzdurne przepisy. "MW" drukowano pięć lat i było z tym wiele kłopotów, technicznych i nie tylko. Wreszcie wypuszczono książkę z ceną ustaloną i zatwierdzoną przed kilku laty! W rezultacie rzecz wydana luksusowo, na świetnym papierze, z mnóstwem barwnych reprodukcji na kredzie, w formacie nieomal albumowym i w płóciennej oprawie z obwolutą, ma cenę 350 złotych! Czyli w stosunku do obecnych cen zaniżoną cztero- lub pięciokrotnie! Zupełny absurd, jakich mamy pełno dookoła, i to stąd ten czarnorynkowy rekord.
Tylko stąd? Nie za dużo skromności?
Kiedyś napisałem, że skromność jest dzieckiem miernot, ale napisałem też, że pycha jest narzędziem głupców. Powodzenie u publiczności nic nie waży, chyba że ktoś chce się nadymać na dzisiaj i to go bawi. Mnie nie bawi. We "Francuskiej ścieżce", w rozdziale "Quo vadis ars?", napisałem: "Ostatecznym arbitrem jest Czas". Czy wie Pan, że w dobie Prousta był on prawie zupełnie nieznany, jego twórczość przechodziła bez echa, nie dostrzegana ani przez czytelników, ani przez krytykę, natomiast pierwszym pisarzem Francji, geniuszem literatury, okrzyczano jakiegoś faceta, chyba na literę B, którego dzisiaj nikt nie pamięta. Oczywiście nie ma tu reguł, ale powtarzam: aktualna sława i poczytność mogą być bardzo złudne. Inna sprawa, że tym się pociesza każdy grafoman, licząc, że przyszłość potraktuje go sprawiedliwiej niż współcześni.
Jeśli mówimy o sławie i o traktowaniu przez współczesnych, to chcę dotknąć jeszcze jednej sprawy. Nie raz spotykam się z opinią, którą zresztą podzielam, o
111
nonsensie, jakim jest fakt, iż najbardziej poczytny pisarz polski nie figuruje nie tylko w naszych encyklopediach, ale nawet w słownikach współczesnych pisarzy polskich, gdzie jest mnóstwo autorów jednej i to nieudanej książki, pisarzy drugo- i trzeciorzędnych, publicystów uważających się za pisarzy i temu podobnych! Przed kilku laty "Gazeta Krakowska" poświęciła tej sprawie całokolumnowy artykuł, cytując dosłownie dziesiątki entuzjastycznych recenzji o Pana twórczości z prasy polskiej i zagranicznej, i słusznie nazywając przemilczanie Pana w encyklopediach skandalem. Ostatnio ukazały się dwa nowe wydawnictwa. Kolejne wydanie "Encyklopedii Powszechnej", gdzie znalazłem nie tylko licznych mniej lub bardziej udanych publicystów, lecz nawet nieco efemeryczne gwiazdy rodzimej piosenki, bardzo kiepskich reżyserów itp., a Pana nie. Oraz polski "who is who" ("Kto jest kim w Polsce 1984"), gdzie są dosłownie wszyscy Polacy, o których wspomniano w gazecie lub którzy zaśpiewali coś bądź zmajstrowali artykuł, a Pana wciąż nie ma! Dlaczego?
Nie wiem. Być może odpowiedzią jest to, co napisano w "Polityce" o owym polskim "who is who", obśmiewając metodę selekcji. Autorzy ułatwili sobie pracę zwracając się po listy twórców do związków twórczych i uwzględnili tylko członków. Jak Pan wie, w Polsce jest kilka tysięcy zarejestrowanych pisarzy i to daje im prawo bycia twórcami. Jak z tego wynika ja twórcą nie jestem, bo gwiżdżę na to. Nigdy nie należałem do żadnego związku twórczego, na cholerę mi te legitymacje? Piszę piórem, a nie stemplem.
Pańska awersja do organizacyjnych form życia obrosła już w legendę, pisały o tym chyba "Perspektywy"...
112
Pisano o tym w "Razem". Rzeczywiście, nigdy nie należałem do żadnej organizacji, nawet do zwykłych związków zawodowych, kiedy po studiach zaczynałem pracę w Pracowniach Konserwacji Zabytków, a potem na wyższej uczelni.
Dlaczego?
Bo zapisałem się do organizacji, w której płaci się najwyższe składki. To rodzina, żona i dzieci... (patrzy na zegarek)... Pan wybaczy, muszę już jechać.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję za książkę. Do widzenia.
ANDRZEJ MOLIK
"Kurier Lubelski'1, sobota-środa 22-26 grudnia 1984.
113
No to wyjaśniliśmy sobie, że we wstępie wywiadu dla australijskiej gazety zełgał Pan mówiąc, iż przez kilkanaście lat nie udzielił Pan polskiej prasie żadnego wywiadu. Wywiad australijski przedrukowała prasa krajowa, więc redaktor Mo-lik czytał Pańskie kłamstwo z pewnością. Gdybym był redaktorem Molikiem to...
On to właśnie zrobił! Co, naubliżał Panu?
Nie naubliżał, ale trzy miesiące temu, w lipcu, opublikował artykuł z żalami, że udaję Greka, że zapomniałem o wywiadzie, którego udzieliłem mu skorumpowany żądzą bibliofilską.
Też w "Kurierze Lubelskim"?
Też. Przysłał mi ten artykuł. Można zobaczyć? Proszę.
114
Co tu robią te dwie małpy na zdjęciu? I dlaczego to ma tytuł "Ideologia klatki"?
Dlatego, że redaktor Molik zaczął artykuł od narzekania na Łysiakową amnezję, lecz skończył go komplementując Łysiaka za fragment "MW", w którym analizowałem płótno Bruegela "Dwie małpy".
On tu nie pisze o problemach sztuki, tylko o problemach klatki, które Pan rozważał w związku z tym dziełem. Zacytujmy koniec artykułu redaktora Molika.
Niech Pan cytuje bez skrupułów, uwielbiam komplementy. Molik kończy artykuł tak:
"Trzeba sobie uświadomić, w jakim czasie Waldemar Łysiak pisał o tej ideologii klatki. W czasie pełnego rozkwitu stanu wojennego. Zmylił tropy cenzury pisząc, że skaczemy tylko z obawy knuta lub nadziei wyżerki, i podpowiadał, że w przeciwieństwie do małp ludzie mogą powiedzieć: Nie! I wierzyć w wolność. Niebawem słowo ciałem się stało. Kiedy to sobie uświadamiam, wybaczam Łysiakowi brak pamięci o wywiadzie, którego mi udzielił."
Amen!
Pozostańmy jeszcze przy Pańskim "braku pamięci". Wysłannikowi tygodnika ukazującego się w Melbourne powiedział Pan nie tylko, że prawie trzynaście lat stronił Pan od nadwiślańskich wywiadów, ale że również nie opublikował Pan wówczas ani jednego felietonu bądź artykułu na łamach prasy polskiej. Czy i tu pamięć Pana "zawiodła"?
A mógłby Pan zaprzeczyć? Zna Pan jakiś mój artykuł lub felieton opublikowany w legalnej polskiej prasie od 13 grudnia 1981 roku do 10 września 1993 roku?
115
Nie znam, ale liczę na "powtórkę z rozrywki", czyli na "wyjątki potwierdzające regułę", czyli na Pańską pomoc. To znaczy na Pańską chwilową prawdomówność.
Pan liczy na ekshibicyjną prawdomówność. Tak czy nie?! Było coś takiego, mistrzu? Było. Ile razy?
Pyta Pan jak ksiądz dziewczynę klęczącą przy konfesjonale po wyjściu ze stodoły...
Ile razy?
Raz.
Gdzie?
W poznańskim periodyku "Sztuka dla Dziecka". Dorosłym odmawiałem konsekwentnie, ale jak miałem odmówić dzieciom? Poproszono mnie w roku 1988 o tekst na temat twórczości Szan-cera. Ukazał się w tym piśmie, a rok później w dużym katalogu Szancerowskiej wystawy. Śmieszna sprawa w "Sztuce dla Dziecka" ukazał się z ingerencją cenzora, a w katalogu bez niej.
Co tam wycięto?
Jedno zdanie, o tym, że współcześni PlW-owscy ilustratorzy bajek nie umywają się do Szancera.
Jako że jest to jedyny Pański artykuł opublikowany w ciągu tamtych dwunastu lat, i jako że mało kto zna ten tekst, przedrukujmy go.
116
AMBASADOR IMPERIUM WYOBRAŹNI
"Światem rządzi wyobraźnia" Napoleon
"Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy"
Einstein
Był jednym z tych ludzi, których niedobitki wałęsają się jeszcze po naszym smutnym stuleciu wąskiej specjalizacji tych Robinsonów, do których pasuje określenie: "ludzie Renesansu". Aktor, dziennikarz, felietonista, retuszer w drukarni, redaktor graficzny w wydawnictwie, satyryk, naczelny redaktor Biura Wydawniczego Ruchu, organizator, i szef artystyczny teatru TV, malarz, profesor Akademii Sztuk Pięknych, scenograf i grafik ileż zawodów, profesji, stanowisk i powołań można zmieścić w jednym życiu, a przecież nie wymieniłem wszystkich. Na jakimś etapie tej
117
przebogatej drogi mruknął: "Zestarzałem się, więcej niż pięć robót naraz zaczyna mnie męczyć".
Przede wszystkim jednak był scenografem i grafikiem-ilu-stratorem. Kilka pokoleń oglądało w teatrach oraz na szklanym ekranie scenograficzną oprawę, jaką dawał wielkiej dramaturgii światowej i rodzimej, od Szekspira i Lope de Vegi po Gabrielę Zapolską. Była to tego rodzaju scenografia, co "rządzi" spektaklem i może nawet (gdy sztuka i kreacje aktorskie nie są najwyższej próby) przyćmić aktorów. Niczym do symbolu trzeba tu sięgnąć do wydarzenia, które zyskało już patynę anegdoty: przed wojną, kiedy Szancer (uczeń samego Frycza) pracował jako scenograf w warszawskim teatrzyku "Nietoperz", gwiazda zespołu, rozeźlona, iż dekoracje przyćmiewają jej toaletę, podniosła na próbie generalnej wściekły raban i zażądała ich kompletnej zmiany, a że Szancer, człek, który nie dał po sobie deptać złotym pantofelkom, ani myślał się ugiąć, doszło do wielkiej draki i dyrekcja wylała hardego młodzika na tzw. zbitą twarz.
Z pewnością nie bali się dekoracji Szancera dobrzy aktorzy, a także dzieci grające w dziecięcych sztukach (np. według Brzechwy) czy filmach (np. "Panienka z okienka" i "Awantura o Basie") dzieci instynktownie czuły, że kostiumy i dekoracje, które robił Szancer, "to jest to" i nic ponadto trafniejszego i piękniejszego się nie wymyśli. Sam Pan Bóg, gdyby chciał się zajmować scenografią dziecięcych spektakli, nie prześcignąłby Szancera, tylko by mu dorównał, ale ponieważ Pan Bóg jest zajęty czym innym przysłał dzieciom swego delegata na Polskę.
Trafność wyboru owego emisariusza widać znakomicie w ilustracji książkowej, znakomicie i trwale, bo scenografia rzecz ulotna (można ją, co prawda, podziwiać na planszach wystawowych, lecz żywa jest "gra" i oddziałuje na
118
człowieka w pożądany przez autora sposób tylko podczas spektaklu teatralnego). Tutaj, w grafice ilustracyjnej, doszedł Szancer do olimpijskich wyżyn, które mu się za młodu nie śniły nawet. Wiele lat po swym debiucie skomentował go z pyszną autoironią: "Kiedy dziś patrzę na te moje dzieła, myślę, że nie wróżyłbym autorowi zbyt jasnej przyszłości". Atoli w tych młodzieńczych tworach tkwiła iskra Boża wyznaczająca kierunek; Ksawery Dunikowski rzekł Szancerowi dwudziestosiedmioletniemu:
Bo ty będziesz robił ilustracje.
"Bardzo się obraziłem" wspominał Szancer po latach. Tłumaczy go chyba tylko młodość. Wydawało mu się, że ilustrator to degradacja, to coś pejoratywnego, podrzędnego w świecie wielkiej sztuki, to taki nieudany malarz, który nie "załapał się" przy pomocy sztalug i musi ilustrować, żeby żyć. Podobnie mówi się o krytykach literackich, że to niespełnieni literaci. Prawda zaś jest taka, że nieudany pisarz może być równie kiepskim krytykiem, ale może być krytykiem doskonałym, oba te bowiem królestwa pióra wymagają całkiem innego powołania. Identycznie ze sztukami plastycznymi: ktoś rodzi się malarzem, a ktoś grafikiem; można obie te dziedziny uprawiać z równym powodzeniem (Leonardo, Picasso, Durer, Rembrandt, eta), ale można też brylować tylko w jednej (Callot, Pirane-si, Blake, Flaxman, eta), każda z nich jest szlachetna i nie ustępuje drugiej rangą. Chodzi o to, żeby być w tej swojej pierwszym, a nie drugim. Cezar mówił: "Wolę być pierwszym na prowincji, niż drugim w Rzymie!", zaś Napoleon wtórował mu: "Wolę być pierwszym robotnikiem w fabryce, niż drugim profesorem w Akademii!". Jan Marcin Szancer był w Polsce pierwszym na tej arenie muz, którą obrał (lub jak kto woli wybrała dlań Opatrzność), tyle że "ex ae-quo" z Uniechowskim.
119
Błądził więc obrażając się na Dunikowskiego za "ilustratora". Nie pamiętał w żółtodziobim zaperzeniu o takich mistrzach nowożytnej ilustracji książkowej jak Bewick, Be-ardsley, Cruikshank, Grandville, Vernet, Raffet czy Dore, którzy swoją twórczość wynieśli na najwyższe piedestały sztuki, grawerując sobie w jej kronikach imiona złotymi literami. Trzeba mu to wybaczyć za jedną, jedyną rzecz. Za to, że ich doścignął że dzięki niemu oraz Uniechowskie-mu Polska miała genialnych ilustratorów książek dla dzieci i dla dorosłych.
Trudno powiedzieć ile książek otrzymało szlecheckie insygnia w postaci rysunków Szancera. Tego nie wiedział on sam. Skrupulatni Niemcy, którzy jako jedyni próbowali wykonać bibliografię jego prac, doliczyli się około 150 pozycji książkowych, ale chyba było ich więcej. Tam, gdzie się one pojawiły, były określane arcydziełami gatunku (przykładowo: dzięki ilustracjom Szancera zbiór baśni perskich "Księga papugi" został uznany w Niemczech za najpiękniejszą książkę roku), a zjawiały się w wielu krajach, od Francji po Chiny.
Bajland stanowił dla Szancera terytorium faworyzowane, więc do "wyborców" Szancera należeli zwłaszcza mali obywatele świata. Gdyby skrzyknął ich wszystkich, uformowałaby się wielka krucjata dziecięca, która mogłaby świat odmienić przenicować ten nieznośny, realny, na bajkowy świat z rysunków pieczętowanych herbem JMS. Był czarodziejem graficznego ożywiania bajek, prawdziwym magiem alias sztukmistrzem z berłem w dłoni. JMS to skrót od: Jego Majestat Sztukmistrz.
W tekście programu do wystawy własnych prac oraz prac swoich absolwentów, którą ochrzcił żartobliwie: "Remanent", Jan Marcin Szancer pisał: "Książka dla dzieci była szczególnie ulubionym tematem, bo właśnie w bajkach
120
/ w niezwykłych opowieściach skryta się fantastyka, one dawały pole do rozważań kolorystycznych i kompozycyjnych". Rozumiał przez to, że bajka daje cudowne wprost pole startu do antygrawitacyjnego lotu wyobraźni.
Dla wielu małych Polaków, którzy najpierw poznali jego rysunki w bajce Konopnickiej "O sierotce Marysi i krasnoludkach", Szancer był to "ten pan, co rysował krasnoludki". Dla mnie nie, o czym zadecydował przypadek pierwszą książką z jego ilustracjami, jaką dali mi rodzice, były "Baśnie" Andersena. Miałem wtedy osiem lat i te rysunki przemawiały do mnie dużo silniej niż skandynawska mądrość pisarza (Andersen ze swoimi metaforami o nagich królach trafia do główek trochę już rozjaśnionych). Zakochałem się w Szancerze od klasycznego "pierwszego wejrzenia" i rodzice musieli mi kupować wszystko, co tylko zostało przezeń zilustrowane. Tomiki te poniszczyły się wśród dziecięcych zabawek moich i brata, część zaś "zwinęli" mi koledzy, nawet bez wyrachowania typu "kradzież chleba i książki nie hańbi", tylko po prostu wariując tak jak ja na punkcie Szancera, póki nie zaczęliśmy wariować na punkcie panienek urodziwych niczym rysowane przez niego księżniczki.
Dzisiaj, myszkując po stołecznych antykwariatach i na Perskim Jarmarku, sam kupuję wszystko, co tylko ma Szancera na okładce i między okładkami. Nie brakuje mi konkurentów, gdyż wiele tych książek kupuje się w mniejszym stopniu dla treści (tę można zdobyć w innych wydaniach), lecz właśnie po to, by zdobyć Szancera i uzupełnić Szancerowską kolekcję. Formalnie uganiamy się za nim, żeby uradować nasze pociechy, ale tak Bogiem a prawdą robimy to dla siebie Szancer przywraca nam coś najcenniejszego, co człowiek miał w życiu, dzieciństwo oraz wiarę w lepszy świat nie z tej ziemi, na której prawie każdy
121
gra jakąś rolę w spektaklu o trzech tytułach: "Komedia ludzka", "Targowisko próżności" i "Folwark zwierzęcy".
Jeden z działów mojego księgozbioru to kolekcja różnych wydań bajek, a spora jej część to "bajki z Szance-rem". Rozumiem go wybornie, gdyż tak jak on nie umiem żyć bez bajek. W pierwszym rozdziale mojej książki "MW" pisałem o nich:
"Me potrafiłbym żyć bez tego magicznego zwierciadełka, które odbija moje wnętrze, bez tego urlopu od rzeczywistości, bez tej archaicznej religii dzieciństwa, która jak każda religia łączy w sobie mity i symbole, rytuały i ceremonie, ufność, proroctwo i obietnicę, i która odwołuje się do określonych stanów psychicznych, żądając wiary w egzystencję istot nadludzkich. A cóż to są istoty nadludzkie? To są ludzkie tęsknoty obleczone w ich bajkową cielesność. Krasnale i bogowie na równi. Tylu rzeczy trzeba, by wytrzymać na tym świecie, który jest nie do wytrzymania. Wielu ludziom potrzeba bajek i zaświatów, i ja jestem wśród nich. Tak właśnie poszukuje się wolności".
Bajki ilustrowane przez Szancera są więc tyle samo dla dzieciaków, co dla rodziców. Wśród tych ostatnich znajdują się i tacy, którzy tego jeszcze nie pojmują. Do nich apelowałem we "Francuskiej ścieżce":
'Me wyrzucajcie bajek do dziecinnego pokoju. Nie wyrzucajcie ich w ogóle, bo cóż wam zostanie? winda i tranzystor, coca-cola /. zupa w proszku, kronika ogłoszeń, godzina na zegarku. Życie się kończy, a zegarek tyka dalej. Tylko bajkę można zabrać ze sobą.
Wyrzucając bajkę, by zawierzyć jedynie faktom historycznym, lasciate ogni speranza... będziecie jak ów mecenas Floriot, o którym krąży anegdota w kołach francuskich
122
prawników: przysięgły, którego wyłączono ze sprawy na wniosek Floriota, podszedł doń i szepnął mu na ucho:
Szkoda, mecenasie! Wybronił pan mego ojca, byłbym po pańskiej stronie.
Bajka jest po waszej stronie. Wyłącznie ona. Kiedyś, gdy zrozumiecie to wszyscy, nastąpi cudowne Królestwo Bajki, a fakty odejdą w żałobie, ze spuszczonymi łbami. Na tronie, wokół którego krążyć będzie nowe słońce, zasiądzie w orszaku gnomów i nimf Fantazja, małżonka barona Munchhausena, z nowych mórz wyłonią się Behemot i Le-wiatan, smoki i feniksy odtańczą dziką sarabandę w zamkach na szczytach szklanych gór, żywe bazyliszki zastąpią maszkarony galer, Sindbad otworzy Sezam czterdziestu rozbójnikom, hipogryfy żuć będą złoty owies w kotlinach Eldorado, a boski harfiarz w najpiękniejszej ze świątyń Atlantydy zaśpiewa hymn na cześć rzeczy upragnionych, lecz nieziszczalnych, rzeczy, które nie istnieją, choć istnieć winny, rzeczy bliskich nam, a nieosiągalnych.
Ale nim to nastąpi, musimy wznieść uniwersytety, które wskrzeszą zapomnianą sztukę opowiadania bajek".
Jan Marcin Szancer wskrzesił zapomnianą od dawna sztukę graficznego opowiadania bajek w sposób kongenial- '
ny wobec tekstu lub go przewyższający. Nie, to mało powiedziane on wskrzesił sztukę wzbogacania bajek, dodawania im głębi, stwarzania graficznego piątego wymiaru bajki, który nie jest broszką przypiętą do druku, lecz uzupełnieniem organicznym, integralnym fragmentem tekstu. Stał. się w tej materii instytucją, jednoosobową akademią, uniwersytetem samotnego, bezkonkurencyjnego wykładowcy, który tworzy własny styl tak wielki, że jest jego jedynym realizatorem, styl nie nadający się do naśladowania, tak jak największy amerykański architekt XX wieku, Frank Lloyd Wright, który stworzył styl pozbawiony epigo-
123
nów, bo było to coś ogromnie niepowtarzalnego, nieosiągalnego dla kopistów lub ewentualnych kontynuatorów. Zjawiska tego rodzaju są w sztuce bardzo rzadkie i nie do przecenienia.
Pisząc kiedyś o Szancerze Karol Małcużyński podkreślił, że JMS nie miał nic wspólnego z jakimkolwiek stylem, że stał na uboczu wszelkich "izmów" i nie dawał się zaklasyfikować do którejś z szufladek. Nic dziwnego gdy jest się panem na własnym stylu, nie szuka się towarzystwa gromady maszerującej w szeregach z encyklopedycznie oznakowanymi sztandarami. Był więc daleko od "izmów", bo dysponował "yzmem" (Szanceryzmem) i używał go w zgodzie z trafnym powiedzeniem włoskiego reżysera Federica Felliniego: "Nad materiałem musi panować styl. Takie jest prawo sztuki". Szanceryzm panował nad każdą z dotkniętych przez JMS bajek w sposób tak potężny, iż tylko niewiele z owych tekstów wytrzymywało konkurencję, nie dając się przytłumić ilustracjom.
Jak można określić cechy tego stylu, który pozwoliłem sobie nazwać Szanceryzmem? Nie jest to łatwo uczynić, bo podobnie jak w przypadku pewnych rodzajów muzyki trzeba to raczej czuć niż rozumieć. Najbardziej odpowiadałoby mi dziwaczne trochę określenie: romantyczność gotycka. Gotyk należy tu traktować niezbyt dosłownie; chodzi o charakterystyczny dla Gotyku wertykalizm, o sławną "Boską smukłość Gotyku". Postacie i rzeczy są u Szancera "cienkie", wysmukłe, zwertykalizowane, wiotkie jak łodygi roślin i ostre jak szpice wież gotyckich katedr. Zaś romantyczność to owa przedziwna aura, quasi-hipnoty-zerska, czuła i melodyjna, oddziałująca przez serce, ta "szczypiąca duszę" atmosfera, jakby zarażona pyłkami płócien najbardziej melancholijnego i nostalgicznego z Romantyków, Caspara Davida Friedricha jeden wielki, stwarzany kreską i kolorem, sen, pełen motywów, które
124
budzą nie tylko zachwyt estetyczny, lecz szenie.
głębokie wzru-
Główną wszakże cechą tego stylu jest sugestywność oddziaływania. Graficzna projekcja wyobraźni Szancera nie tyle pobudza wyobraźnię odbiorcy, ile ją niewoli, ukierunkowuje ją w jednym nieodwracalnym kanale skojarzeń, z którego nie ma ucieczki. Inaczej mówiąc: Szanceryzm to magiczna różdżka, monopolizująca nasze widzenie Bajlandu. Odkąd ujrzałem stworzoną przez Szancera Królową Śniegu, nie potrafię już wyobrazić sobie innej i żadna inna nie zdołałaby mnie przekonać, choćby narysował ją nie wiem jaki geniusz. Tak samo jest z Calineczką, z cynowym żołnierzykiem, z księżniczką na ziarnku grochu, etc. Czyż ktoś mógłby sobie wyobrazić innego Pana Kleksa niż Szancerowski? (Przykładowo: w filmie Krzysztofa Grado-wskiego "Akademia Pana Kleksa" kapitalnie odtwarzający głównego bohatera Piotr Fronczewski został ucharakteryzo-wany dokładnie według "matrycy" Szancera; inne rozwiązanie byłoby uznane za absurd.) Szancerowskie zamki na wierzchołkach samotnych gór są bardziej rycersko-roman-tyczno-średniowieczne od autentycznych i tylko jeden człowiek, równie zakochany w klechdach król Bawarii Ludwik II Wittelsbach, wzniósł w XIX wieku właśnie takie, para-mediewalne, prawdziwsze od prawdziwych, "Szancerowskie" zamczysko na skraju Alp (Neuschwanstein), a dzisiaj kasztel ten jest najczęściej zwiedzanym i obfotogra-fowywanym zamkiem Europy ku zazdrości autentyków. Pi-nokio Disneya przy Pinokiu Szancera to plastykowy gadżet, a przecież Disney nie wypadł sroce spod ogona. Weźcie zresztą do ręki trzytomowe wydanie "Bajek" Andersena (PIW), ilustrowane przez trzech współczesnych grafików, których "awangardowe" popisy odrzucają dzieci i budzą złość dorosłych bohomazowata, pseudoabstrak-cyjna, pseudokubistyczna nowoczesność "par force", sama
125
dla siebie, nie przemawia do nikogo, nie tworzy równoległego z tekstem świata graficznej bajki, brzmi całkowicie głucho. Szancer zaś tworzył ów świat w sposób wręcz kultowo sugestywny i urzekający w obrazki Szancera się wierzy, wizję Szancerowską się wyznaje jak jedyną religię. John Barth pisał w "Chimerze", iż "jedynym Bagdadem jest Bagdad z 1001 nocy, gdzie dywany latają, a dżin-ny wyłaniają się z magicznych słów". Tak i tutaj: kiedy się już zobaczyło bajkę zilustrowaną przez Szancera, jedyną ikonografią tej bajki będzie wizja Szancerowską. Z magicznych kresek i barw wyłaniają się żywe figury, które posiadają dusze.
Myślę, że JMS, kreując swój bajkowy świat, stanowiący najlepszy z azylów, był nie tylko człowiekiem autentycznie wolnym, lecz i bardzo bogatym. Raz jeszcze przywołam fragment "MW"; jeden z rozdziałów zakończyłem słowami:
"Nawet kiedy zabrano ci wszystko, to możesz jeszcze wymyślać sobie bajki. Skoro tego nie czynisz nie wiń nikogo, że jesteś nędzarzem.
Jeśli nie wymyślisz ani jednej z czym staniesz przed Bogiem, gdy zawezwie cię do tablicy?".
Tablica ugięła się od cudów, gdy Boski ambasador do spraw ilustrowania bajek stanął przed Szefem i rozliczył się z realizacji powierzonego mu zadania.
Miewam takie nierealne marzenie: gdybym mógł wybudować sobie grobowiec, pragnąłbym, aby jego wnętrze zostało pokryte freskami przez Szancera. Tak robili starożytni Egipcjanie i Etruskowie: malowali ściany swych grobowców, by po śmierci spoczywać we wnętrzach pełnych piękna. Jakże bajecznie spałoby mi się w otoczeniu dżin-nów wyczarowanych przez JMS. Nie wspominam o tym
126
bez powodu. Podczas jednej z dyskusji w środowisku plastyków Szancer nagle spytał:
Przepraszam, dlaczego nie malujemy na grobach?
Wszyscy zgłupieli, zapadła cisza. I te zdziwione spojrzenia. Nie zawsze go rozumiano. Trzeba mieć chyba coś z królewskiej wyobraźni dziecka, by w pełni rozumieć Szan-cera, inaczej ani rusz. Tępa dorosłość nie jest szczególnie chlubnym atrybutem kondycji ludzkiej.
Dla dorosłych tworzył z nie mniejszą maestrią niż dla dzieci, ilustrując m.in. Mickiewicza ("Pan Tadeusz"), Sienkiewicza (trylogia), Słowackiego (dramaty), Fredrę (komedie), Prusa ("Faraon"), Puszkina ("Eugeniusz Oniegin"), Rollanda ("Colas Breugnon"). Swifta ("Podróże Guliwe-ra") i Krasickiego ("Satyry", "Bajki"). Stosował tu różne techniki, naśladując drzeworyt ("Colas Breugnon"; notabene ilustracje do tej książki wydają mi się nazbyt niderlandzkie w charakterze) lub fresk prymitywny ("Faraon"), lecz najlepsze efekty osiągał zawsze stosując klasyczny Szan-ceryzm, czyli Szancerowską kreskę i Szancerowski kolor, za pomocą których fenomenalnie wprost odtwarzał epokę. W ilustracjach dla dorosłych nie kreował własnego baśniowego świata, lecz rekonstruował stary, miniony, wskrzeszał niezrównanie Polskę osiemnastowieczną i dziewiętnastowieczną. Co nie znaczy, że dzieła te pozbawione są aktualności. Wystarczy za wszystko ilustracja do "Klatek" Krasickiego, satyry na złodziei i malwersantów, których należy pozamykać w klatkach, by nie mogli więcej szkodzić społeczeństwu. Krasicki, kończąc portret takiego łotrzyka, jednego z tych, co przefrymarczyli Rzeczpospolitą, zauważył:
"Służy! ojczyźnie prawie całym swoim życiem; A chcąc się plennych darów podsycić użyciem,
127
Wiedząc, że pani dobra, ale mniej ostrożna, Kradł ją, a kradł tak dobrze, jak tylko kraść można. Alboż kocha, kto kradnie? (...) Mało klatka za to".
Jan Marcin Szancer, dzięki swemu graficznemu światu, wciąż jest żywy i takim dla nas pozostanie póki w sercach ludzi kołatać się będzie umiłowanie piękna.
Waldemar Łysiak
"SZTUKA DLA DZIECKA" Dwumiesięcznik Ogólnopolskiego Ośrodka Sztuki dla Dzieci i Młodzieży w Poznaniu", 4 (11) 1988.
128
W pewnym fragmencie tego tekstu o bajkach Szancera jest typowy popis Łysiaka-antykomunistycznego metaforysty. Najpierw pada słówko o "Folwarku zwierzęcym", i zaraz po tym zdania o tęsknocie do nadprzyrodzonych sił, które mogłyby pokonać Zło. I puenta: "Tak właśnie poszukuje się wolności". Albo ta końcówka, z cytatem z Krasickiego wymierzonym przeciw zdrajcom, i z podkreśleniem aktualności wiersza, czyli z kopniakiem w partyjnych bonzów! I cenzor puszcza Panu takie numery w tamtych latach! Żeby to jeden numer, lub dwa, lub choćby trzy. Ale każda Pańska książka z tamtych lat jest co krok metaforyzowana w ten sposób, w taki sposób, że przypomina owieczkę faszerowaną antysmoczym czyli antykomunistycznym trotylem! A już "Milczące psy", będące jednym wielkim oskarżeniem polskich renegatów pracujących dla Rosjan! Sam tytuł, którego znaczenie i aktualność wyjaśnił Pan już we wstępie do tej książki, powinien był rozjuszyć cenzora!
W każdej książce rzucałem cenzurze na żer numery jeszcze ostrzejsze, do ewidentnego wycięcia, lecz zarazem do odwrócenia uwagi od rzeczy, które pragnąłem uratować, by je przekazać czytelnikom. Między mną a cenzurą toczyła się wieloletnia gra. Jej szczegóły opisałem w "Lepszym".
Z mojego punktu widzenia szkoda, że tyle rzeczy ze swego życia opisał Pan w "Lepszym", bo mógłby Pan je teraz opowiedzieć w wywiadzie dla nas. Ale trudno. Do "Lepszego" jeszcze wrócimy. Najpierw chcę porozmawiać o Pańskiej bele-
trystyce.
v Więc formy nieksiążkowe mamy już za sobą?
Tak jest. Mamy już za sobą wywiady, których Pan wtedy "nie udzielił", i artykuł, którego Pan wtedy "nie napisał", czyli wszystkie Pańskie teksty pozaksiążkowe, i możemy przejść do powieści, które Pan wtedy opublikował. Chciałbym...
129
Moment, jest tu pewna nieścisłość. Nie wszystkie. Prócz tych dwóch wywiadów i tego artykułu ukazał się wówczas na łamach prasy fragment mojej książki "MW". Była to reklamowa inicjatywa wydawców, chwyt promocyjny typu zachodniego, dzisiaj często stosowany w Polsce. Poza tym chcę Panu zwrócić uwagę, że między prasą a książką są jeszcze inne formy posługiwania się drukiem.
Na przykład?
Na przykład tak zwany program teatralny, folderek o granej aktualnie sztuce, sprzedawany przez bileterki lub w teatralnych kasach. Tam też się pojawiłem, raz w ciągu tych dwunastu lat "milczenia" medialnego, ale już po upadku PZPR-u. Było to w czerwcu 1991 roku. Organizowano wielki jubileuszowy spektakl--koncert-benefis Janka Kobuszewskiego, na jego trzydziestopięciolecie sceniczne. Organizatorzy poprosili mnie o jakiś tekst do tego folderu-programu. Gdybym się nie przyjaźnił z Kobu-szem tyle lat, to bym odmówił, a tak wypadało coś machnąć. No więc machnąłem tekst na temat... Na temat Kobusza, tak jak inni, ale inni spreparowali typowe "okolicznościowe" laurki dla Kobusza, a ja dałem tekst na temat erotycznego snu Kobusza.
Bomba! To musimy przedrukować koniecznie!
Nawet, gdyby Pan powiedział, że nie musimy, ja bym to wymusił.
130
MARZENIE KOBUSZA
O tym, jakim ten Kobuszewski jest aktorem, to ja tu pisał nie będę, bo moi sąsiedzi na tych łamach oddadzą mu, co trzeba, z pewnością, a ja się nie nadaję do chóru. Zresztą czy w ogóle warto rozwodzić się nad tym, jeśli sprawa jest jasna, bo każdy głupi wie, że dobrym aktorom niepotrzebne są za życia rocznicowe fety i tylko patałachom robi się szampańskie jubileusze nim uderzą w kalendarz, tak jak tylko kiepskim literatom wydaje się "Pisma zbiorowe" nim odpłyną do Hadesu grafomanów. Ja tam nic przeciw Kobuszewskiemu nie mam, broń Boże, ale powiedzmy sobie raz prawdę w oko wejść na scenę i robić miny to każdy potrafi. Na mój rozum sztuka teatralna nie polega na tym, czy się jest dobrym aktorem, tylko na tym, czy się jest znanym aktorem, bo jak się jest znanym, to człowiek nie musi się szarpać, żeby zakosić trochę oklasków i dolarów, to już samo leci. No!...
Tak więc zamiast pisać o warsztacie i poziomie aktorskim Kobuszewskiego, które są znane każdemu, bo "koń jaki jest, każdy widzi" napiszę o tym, czego o Ko-buszewskim nie wiecie. O jego największym aktorskim marzeniu. Wyznał mi je kiedyś w trakcie towarzyskiego sean-
131
su, polegającego na wspólnym gaszeniu pragnienia szkocką oranżadą. Tak już bowiem jest, że kiedy nie wylewa się za kołnierz, to człowiek robi się wylewny.
Marzeniem każdego, kto uprawia zawód komediantów (z aktorkami włącznie) jest, jak wiadomo, rola Hamleta. Ale Janek to nie jest "każdy". On jest jak najbardziej jedyny jest przysłowiowym wyjątkiem, który potwierdza regułę. Nigdy nie marzył o roli Hamleta, gdyż miał pełną świadomość, że natura dała mu warunki fizyczne, które Hamletowi nie podchodzą. Marzył o wcieleniu się w inne głośne figury. Było ich kilka, na ten przykład: Szwejk, Falstaff, Zagłoba, Bonaparte w dojrzałym wieku, itp. Lecz to nie one spędzały mu sen z oczu. Największym marzeniem Janka była zawsze rola San-cho Pansy. Rola pozornie drugoplanowa, lecz w istocie pierwszoplanowa, gdyż to nie skołowany rycerz jest Cervantesowską tubą mądrości, tylko sługa, który ma swój rozum i potrafi obnażać głupotę gatunku ludzkiego słowem ostrzejszym niż kopia kłująca skrzydła wiatraków.
Widzę to! Widzę Janka siedzącego wygodnie na maleńkim osiołku i wędrującego przez ogłupiały świat z miną filozofa, który gardzi pustym słowem
132
i pustym gestem, a nad nim transcendencja niebieska, a w nim absolut. O reżyserzy tego świata! Gdy któryś z was porwie się na sfilmowanie lub przeniesienie na deski teatru Boskiego dzieła Cervantesa, niech pamięta o Janku Kobu-szewskim! O jego marzeniu: zagrać Sancho Pansę!
Waldemar Łysiak
"35-LECIE JANA KOBU SZEWSKIEGO GALA W TEATRZE KWADRAT", 15 czerwca 1991.
rys. Aleksander Stefanówski.
133
Śliczny zgryw z aktora, który figurą przypomina Don Kichota jak nikt na świecie, ale myślałem, że to jest o prawdziwym erotycznym marzeniu!
Intensywne marzenia zawsze posiadają cechę, czy wręcz istotę erotyczną.
Co jest Pańskim intensywnym marzeniem? Catherine Deneuve. Przecież to już babcia!
Ale ja pamiętam ją z "Belle de jour". I tu chodzi nie tylko o urodę. Ładnych dziewczyn jest mnóstwo. Bardzo ładnych jest bardzo dużo. Ślicznych też jest sporo. A i prześliczne trafiają się częściej niż wynika z rachunku prawdopodobieństwa. Lecz znaleźć prześliczną, co podzielałaby pasje bibliofilskie mężczyzny, to już prawdziwy cud. Swego czasu Deneuve, w wywiadzie dla "L'Autre Journal", mówiła o miłości, którą czuje do książek. Mówiła tak pięknie, że mi dech zaparło. Mówiła, że książka jest dla niej przedmiotem magicznym, że uwielbia otaczać się książkami, że woli żyć wśród nich zamiast wśród ludzi, przy czym chodziło tu nie o książki jako zbiór lektur, tylko zbiór piękna artystycznego. Powiedziała, że kocha książki tak, jak obrazy malarzy. Dokładnie to, co ja czuję. Moje bibliofilstwo to zbieranie książek w pięknych, starych oprawach artystycznych, które są dziełami sztuki "par excellence".
Te hektary cudownych opraw na ścianach Pańskiego domu to rzeczywiście coś oszałamiającego. Widząc je można zrozumieć ksywkę "król", którą dano Panu w środowisku bibliofilów polskich. Nigdy i nigdzie nie widziałem tak imponującego zbioru.
To są dwa zbiory. Jeden to oprawy "introligatorskie", indywidualne dzieła sławnych polskich introligatorów przedwojennych, Radziszewskiego, Jahody, Recmanika, Wójcika, Semkowicza,
134
135
Repetowskiego i innych, a także introligatorów dziewiętnastowiecznych i jeszcze dawniejszych. Ten zbiór jest w moim kolekcjonerstwie rzeczą ważną, ale drugoplanową. Pierwszoplanową jest zbiór polskich opraw "wydawniczych" z XIX i z pierwszej połowy XX wieku. Jest to największy taki zbiór w Polsce, nie ma drugiego, który byłby z nim choćby porównywalny liczbowo i jakościowo, przy czym przez jakość rozumiem nie tylko wyrafinowane piękno tych opraw opraw tłoczonych złotymi i wielobarwnymi ornamentami bądź medalionami i całymi ilustracjami na grzbietach i frontonach lecz także ich stan zachowania. Na rynku antykwarycznym zabytkowe, efektownie oprawione książki, zdarzają się często, jednak z reguły są w stanie mocnego zużycia, są po prostu zniszczone i daleko im do dawnej świetności. Sztuką jest zdobyć taką rzecz w stanie idealnym. I właśnie na tym, a nie tylko na liczbie, polega unikalność mojego zbioru. Te "hektary", jak Pan je przezwał, to są wszystko egzemplarze w stanie, który ja nazywam "reprintowym", a inni "menniczym .
136
Wiele z nich ma grubo ponad sto lat, a wyglądają tak, jakby dzisiaj były tłoczone. Okazuje się, że mimo wojen i pożóg, które katowały nasz kraj, w polskich rodzinach zachowało się trochę egzemplarzy niczym nie skrzywdzonych przez los. Ja takie egzemplarze kolekcjonuję.
Nazwał Pan jakość zachowania się tych książek stanami "reprintowymi". Czy reprinty kupuje Pan również?
To jest pytanie obraźliwe dla bibliofila. Dla prawdziwego bibliofila reprint jest bękartem, ersatzem starej książki, jest rzeczą potworną, której nie bierze się do rąk, na którą się spluwa. Zachodzi tu związek ten sam, co między żywą kobietą a plastikową lalką z sex-shopu. Mężczyzna i bibliofil mają to wspólne, że kochają autentyki. W moim domu reprintów Pan nie znajdzie, to jest przyzwoity dom. Używając wobec stanu moich książek określenia: stan "reprintowy", podkreślam tylko nieskazitelność
stanów, gdyż te oprawy wyglądają jakby były dzisiaj zrobione. W grypserze bibliofilskiej mówi się na taki stan: "nówka" alias "nóweczka".
Czy nie myślał Pan o wystawie swojej kolekcji? Ludziom wyszłyby oczy z orbit, to byłaby sensacja.
Ja nie myślę, ale inni myślą. Bez przerwy jestem namiawiany do zrobienia publicznej wystawy tego zbioru. Proponowali mi to już między innymi ludzie z Biblioteki Narodowej, z Muzeum Drukarstwa i z Zamku Króle-
137
wskiego. Odmawiam kategorycznie. Dlaczego?
Dlatego, że samo urządzenie wystawy zdjęcie tych "hektarów" z półek, zapakowanie, transport, rozpakowanie, rozłożenie, ponowne zapakowanie, transport i rozmieszczenie na półkach czyli cały ten manipulacyjny cykl, ten wielofazowy fizyczny "obrót" moich perełek, spowodowałby nieuchronnie, że utraciłyby swój "reprintowy" stan. Zbyt je kocham, by narażać je na to wszystko.
Ale to egoizm. Polacy nie mają pojęcia, jak cudownie wydawano książki za naszych dziadów.
Tak, to egoizm. Niech Pan to powie facetowi, który nie chce publicznie pokazywać swej żony jako strip-teaserki w eleganckim lokalu.
A to z kolei demagogia.
Wymuszona. Mieliśmy rozmawiać o czymś innym. Wpadliśmy w bibliofilską dygresję, a przecież chciał Pan mówić nie o książkach, które "tapetują" ściany mojego domu, tylko o książkach, których Łysiak jest autorem.
Takie dygresje mogą bardzo ciekawić Pańskich czytelników. Mam ochotę na jeszcze jedną. Ściany Pańskiego domu "tapetują" nie tylko wspaniałe oprawy, ale i wspaniałe obrazy. Widzę tu oleje Grottgera, Sichulskiego i Kostrzewskiego, akwarele Fałata i Juliusza Kossaka, sporo cudzoziemców, których nie rozpoznaję...
To między innymi Palamedes, Molenaer, Piazzetta, Munthe, Olsen, Jensen, Frolicher, Osswald, Kupetzky, Hayez, La Roche, van Laer, Callot, Appiani, Rizzoni, de Lassus, jeden domniemany Watteau i jedna pracownia Tycjana, a z Polaków, prócz tych, których Pan rozpoznał, Zeig, Stryjeńska, Niewiadomski, Dawski, Piątkowski, Uniechowski, Jełowicki, Suchanek i Ruśkiewicz.
138
Prawdziwe muzeum! Czy zbiera Pan również rzemiosło artystyczne?
Zbieram tylko stare książki. Te obrazy to nie kolekcjonerstwo... to po prostu trochę dobrego malarstwa dla dekoracji wnętrz. Podobnie jest z rzemiosłem artystycznym. Ta żardiniera w empirowym podstylu Retour ćTEgipte jest najciekawsza wśród moich "bibelotów", bo to obiekt klasy Luwru. No i może ta empirowa cukiernica. A jak się Panu podoba to?
To? Przecież to zwykły drewniany kuferek.
Zwykły kuferek?
No... powiedzmy skrzynka na kapcie lub bieliznę, lub na coś innego. Bardzo ładna i może stara, ale...
Stara, dziewiętnastowieczna. To jest "excusez le mot", sracz podróżny.
Co?
Podróżny wucecik, ki-belek, fragment wyposażenia karety książęcej. Podnieśmy wieko... i widzi Pan podróżną ubi-kacyjkę dla jaśnie pana i jego damy. Latem można było z karety wysiąść i pójść w zarośla, ale podróżując zimą lepiej było załatwiać się wewnątrz karety. Sedes można zdjąć i wyjąć pojemnik, który się pod nim znajduje.
139
140
Coś fantastycznego! To chyba unikalna rzecz?
Podobno w Muzeum Łańcuckim jest jeden egzemplarz. Nie słyszałem o jakichś innych w Polsce. Natomiast w Niemczech jest specjalne muzeum takich zabytkowych podróżnych kibelków z karoc.
Może Pan mnie jeszcze czymś zaszokować?
Mogę Panu powiedzieć, że siedzi Pan w autentycznym fotelu z epoki napoleońskiej i że prawie wszystkie meble w tym pokoju są empirowe, ale zaszokować Pana mogę tylko tą czaszką.
To autentyczna czaszka, trzyma ją Pan pewnie jako "memento mori", ale cóż w tym szokującego?
Bo to jest czaszka Napoleona. Akurat!
No dobrze, przyznam się, to nie jest czaszka Cesarza, to czaszka Marii Walewskiej.
Na pewno?
Powiedzmy, że niezupełnie. To czaszka Marii Curie-Walewskiej, ale właściwie jaką to Panu różnicę robi?
Żadnej, ale wolę się przyjrzeć obrazom, bo za chwilę Pan powie, że to czaszka Marii Magdaleny biblijnej.
Bingo! Zgadł Pan.
Ten wielki Fałat jest piękny, ale... zupełnie niefałatowski.
Bo nie jest zasypany kilkoma tonami śniegu? Właśnie.
To jeden z bardzo rzadkich w twórczości Fałata obrazów symbolistycznych, czy jak kto woli alegorycznych, trochę w stylu Malczewskiego. I najbardziej w jego twórczości osobisty. Nosi
141
tytuł "Dwa światy". Fałat ukazał tutaj siebie w pracowni malarskiej, oraz dwa światy, który napierają na artystę: z lewej świat widm, muz i symboli, a z prawej świat siermiężny, ludowy, zwyczajny świat dnia codziennego. Ten obraz był przed wojną ozdobą Galerii Narodowej we Lwowie i na szczęście został wywieziony ze Lwowa, inaczej byłby zagrabiony przez Rosjan tak, jak cały polski Lwów i całe polskie mienie we Lwowie. Po wojnie przez długi czas uchodził za zaginiony, więc w monografiach Fałata lub w albumach prezentujących twórczość Fałata ukazywano tylko biało-czarną reprodukcję, odbitkę ze zdjęć przedwojennych. O ile wiem pierwsze zdjęcie publikował "Wędrowiec" w 1905 roku. Podobna historia z tą "Somosierrą" Juliusza Kossaka.
Znam ten obraz. Widziałem go w jakimś albumie...
Mógł go Pan widzieć w wielu albumach, nie tylko malarskich, lecz i historycznych, choćby w przedwojennych albumach dotyczących epoki napoleońskiej, u Kukiela, Rembowskiego, Gąsio-
142
rowskiego czy Łunińskiego, ale nie mógł go Pan widzieć w kolorach. Tę przyjemność można mieć tylko w moim domu.
Dlaczego?
Bo tej "Somosierry" nigdy nie drukowano barwnie, nie wiedziano, gdzie jest oryginał, uchodził za zaginiony. Niech Pan weźmie do ręki wielki album "Juliusz Kossak" Kazimierza Olszańskiego, którego kolejne edycje ukazały się w ostatnich latach. Ten obraz również i tam jest reprodukowany czarno-biało.
Dlaczego? Przecież większość reprodukcji jest tam barwnych.
Bo Olszański sądzi, że oryginał zaginął, więc drukuje reprodukcję z albumu Witkiewicza z roku 1900, co zresztą zaznacza przy podpisie.
Więc dlaczego Pan go nie zawiadamia, że oryginał jest w Pańskim domu? Przecież to jeden z najpiękniejszych obrazów Juliusza Kossaka i winien być drukowany kolorowo.
143
Może z lenistwa...
Pan jest okropnym człowiekiem, mistrzu! Wiem, kobiety ciągle mi to mówią. Pan ze wszystkiego się zgrywa?
No, nie ze wszystkiego, są i dla mnie świętości, ale z wielu rzeczy, ludzi i spraw tak. Z siebie samego najczęściej i najchętniej. Oscar Wilde powiedział: "Życie jest zbyt okrutne, żeby można było traktować je serio". A Babel napisał: "Każdemu głupcowi starcza głupoty, żeby się frasować, ale tylko mędrzec rozdziera śmiechem zasłony bytu".
W tym jest poza, maniera, aktorstwo!
We wszystkim, co robimy, jest aktorstwo. Człowiek tym się właśnie od zwierząt różni. I jeszcze umiejętnością opowiadania kawałów.
A propos aktorstwa. Że Pańską ulubioną aktorką jest Cat-herine Deneuve to już wiemy. A kto...
Nie ulubioną aktorką, ona jest słabą aktorką! Deneuve podoba mi się fizycznie, przypomina mi "Nefretete" Totmesa. I jako wielbicielka pięknych książek.
144
No to kto jest Pańską ulubioną aktorką?
Myszka Miki.
A aktorem?
Robert Mitchum.
To już chyba na poważnie?
Całkowicie poważnie. Uwielbiam faceta. Trochę dlatego, że mój ojciec był do niego fizycznie podobny. Jednak przede wszystkim dlatego, że to fenomenalny aktor, i że ma bardziej duszę pisarza-cynika niż komedianta.
W roli którego z bohaterów Pańskich książek obsadziłby Pan Mitchuma, gdyby kręcił Pan film według własnej książki?
W roli Imre Kissa z "Milczących psów", ale dwadzieścia lat temu, bo Mitchum bardzo się zestarzał.
Dwadzieścia lat temu nie było jeszcze "Milczących psów".
Racja, lecz rozważamy inicjatywę czysto teoretyczną, a nawet surrealistyczną.
I tak, mimo wszystkich dygresji, przeszliśmy miękko do Pańskiego głównego medium do pisanych przez Pana ksią-
145
żek. Wyjąwszy krótki, bo niespełna dwuletni okres, kiedy obowiązywał zakaz ich druku była to część roku 1978, cały 1979 rok, i część roku 1980 wydawał Pan, mimo różnych kłopotów z cenzurą, nieprzerwanie, także w latach osiemdziesiątych...
Zgadza się. Co w tym dziwnego?
Ktoś mógłby powiedzieć, iż dziwna jest pewna niekonsekwencja. No bo jeśli pisarz, z nienawiści do czerwonych, przestaje drukować w dziennikach i periodykach ukazujących się w kraju, którym rządzą czerwoni, to...
To powinien również przestać drukować swoje książki w takim kraju?
Byłaby to postawa konsekwentna.
Byłaby, pod warunkiem, że takie całkowite zamilknięcie miałoby na celu obalenie systemu komunistycznego, czyli gdybym był idiotą wierzącym, że przez to, iż Łysiak nic nie będzie drukował, komuna upadnie. To mi przypomina tę kobitkę, która po upadku PZPR-u publicznie głosiła, że za komuny jeździła autobusami i tramwajami na gapę, by osłabić komunę finansowo. Zaprzestałem publikowania w gazetach i pismach, bo miałem dość produkowania się na cudzym, wrogim polu na Jaruzel-skich łamach. Łamy książek to łamy wolne, należące tylko do autora. Owszem, cenzor mógł te łamy kaleczyć, mógł mi skracać tekst, ale nie mógł w mojej książce zamieszczać tekstów Urbana czy Grońskiego. W każdej gazecie lat osiemdziesiątych moje artykuły musiałyby sąsiadować z tekstami kolaborantów junty wojskowej, która zdławiła "Solidarność". W książkach Łysiaka, nawet okaleczonych przez cenzurę, był tylko Łysiak. Dlatego wydawałem książki.
Ile ich było?
Wtedy, czy w ogóle?
146
W ogóle. Ile książek wydał Pan dotychczas?
Niech policzę... Wydano dwadzieścia jeden tytułów, o łącznym nakładzie (licząc ze wznowieniami, a nie licząc nowel w różnych antologiach i wydań obcojęzycznych) dwa i pół miliona egzemplarzy. Nie znam nakładów wydań pirackich. Ostatnio zrobiono nielegalny "reprint" "Lepszego", który ścigam sądownie.
I
CZAS!
.i%tęięm itafarwtywi>o-libr*ln , .
Nuirwr44(187)
TOK IV
1893 Wartzawa. ul. Nowy Świat 41 CwagOMzł
Z grubsza można ten dorobek podzielić na dwie mniej więcej równe części: eseistyczną i beletrystyczną. Zacznijmy od tej drugiej. Istnieje taka teoria, że powieściopisarz egzystuje w każdej swej powieści nie tylko jako autor, lecz i jako jeden z bohaterów. Lub nawet obdarza swymi cechami, myślami, rojeniami, aspiracjami bądź przeżyciami kilka postaci występujących w książce. Czy Pan to potwierdza?
Tak. To zupełnie naturalne zjawisko zjawisko utożsamiania się z postaciami fikcyjnymi, które kreuje autor. Wielu pisarzy opowiadało o tym w wywiadach. Flaubert rzekł nawet: "Pani
148
Bovary to ja". Bardzo celnie wyraził ten psychologiczny aspekt twórczości japoński malarz Hokusai: "Jeśli chcesz namalować ptaka, musisz stać się ptakiem".
Czy w "Kolebce" ptakiem o Pańskiej duszy, Pańskim "al-ter ego", jest Karśnicki?
Tak.
W drugim, trzecim i czwartym wydaniu "Kolebki" wydawnictwo umieściło na okładce temperę Pańskiego pędzla. Widać tam Karśnickiego i jego Cygankę. Czy malując ten obraz miał Pan na myśli rodzaj autoportretu?
Nie, miałem na myśli Karśnickiego.
Często Pan maluje?
Rzadko.
A więc w "Kolebce" Karśnicki to Pan. A w "Szachiście" Bathurst?
Tak. Strzela Pan celnie, tylko że ta zgadywanka jest dość łatwa.
A wie Pan dlaczego jest łatwa? Bo w istocie wszystkie Pańskie powieści mają jednego bohatera, któremu Pan tylko zmienia nazwiska. Karśnicki, Bathurst, narrator "Fletu z mandragory", ON w "Wyspach bezludnych", "Wilk" vel "Ałex" Wilczyński w "Milczących psach" i "Książę" w "Dobrym" to jedna i ta sama osoba, ten sam gość. Drobne wątpliwości mam tylko do "Konkwisty" i do "Najlepszego". Czy w "Konkwiście" jest Pan Farloonem, czy Krzyszto-feczką? I kim Pan jest w "Najlepszym" Farloonem, Kor-mem czy Drozdem? Myślę, że każdym z nich po trochu.
Dobrze Pan myśli, ale dlaczego rozmawiamy na ten temat? Bo to jest bardzo interesujące dla Pańskich czytelników.
149
Sądzę, że moich czytelników interesuje jakość mojej literatury, nie zaś takie sprawy. A jeśli już nawet stawiają sobie takie pytania, to łatwo mogą znaleźć odpowiedzi w moich książkach. Przykładowo: Karśnicki swoją Cygankę poznaje obok pewnej galicyjskiej leśniczówki, której nazwę wymieniam w powieści, a w jednym z moich esejów ta sama nazwa leśniczówki pada we wspominku autobiograficznym, co równa się złamaniu "szyfru" identyfikacyjnego.
To prawda, ale to przypadek wyjątkowy. Bardzo dokładnie znam Pańską twórczość i skojarzyłem leśniczówkę bez trudu, lecz w wielu bardzo intrygujących sprawach Pan "szyfru" nie łamie. Są pytania, na które tylko Pan mógłby udzielić odpowiedzi. Choćby sprawa operacji "Szachista". Czy to fakt, czy Pański wymysł?
Fakt.
To znaczy, że miał Pan w ręku "Memoriał" Bathursta?
Miałem. Ten dokument był bazą, czy raczej kanwą, na której rozsnułem opowieść. Przeważają w niej elementy autentyczne, lecz są uzupełniane elementami fikcyjnymi, co wyraźnie zaznaczyłem we wstępie do tego "romansu". Zresztą, jeśli chodzi o "litentia poetka", to w przypadku "Szachisty" przeżyłem kilka niespodzianek typu... jak to nazwać?... magicznego czy mistycznego. Pisząc tę powieść nie znałem przedwojennej pracy Thompsona i Padovera o szpiegostwie politycznym, gdzie jest cały rozdział na temat tajemniczego zniknięcia Bathursta. Rozprawa ta wpadła mi w ręce przypadkowo, w chwili, gdy rękopis "Szachisty" był już przepisywany na maszynie. Znalazłem tam wiele szczegółów, które zmusiły mnie do przerobienia rękopisu. Ale najciekawsze jest to, że znalazłem tam kilka danych, które przedtem sam wymyśliłem! Inaczej mówiąc: pewne elementy, które były fikcją literacką, okazały się prawdą wymyśliłem prawdę, nie wiedząc o tym. Szczytem tego jest fakt, że wymyśliłem jednej z drugorzędnych postaci, pewnemu oberżyście,
150
nazwisko, a dopiero później znalazłem dokumentacyjne potwierdzenie, że ten oberżysta, u którego zatrzymał się Bathurst, nosił właśnie takie nazwisko! Ja wiem, że to brzmi jak przysłowiowa "bajka o żelaznym wilku", i wcale nie żądam, by Pan w to uwierzył, po prostu wspominam i wciąż sam się dziwię. Wtedy byłem tym zaszokowany. Na gorąco opowiedziałem to kilku przyjaciołom i długo dyskutowaliśmy ten fenomen.
Czy w przypadku innych swoich książek też Pan miał takie "magiczne" trafienia?
W przypadku kilku esejów. Może Pan rzucić przykładem?
Proszę bardzo. I to będzie już przykład udokumentowany. Jak Pan wie, moje "Wyspy bezludne" są bardzo bogato ilustrowane. Dałem portrety wszystkich opisanych bohaterów. Prócz jednego. Bohaterem rozdziału "Syndrom Adamsa" jest John Adams, buntownik ze statku "Bounty". Postać ta interesowała mnie od dawna, ale mimo wieloletnich poszukiwań nie udało mi się znaleźć ani jednej podobizny tego człowieka. Uznałem w końcu, że portret Adamsa nie istnieje. Gdy szykowałem już "Wyspy bezludne" do druku, przez przypadek ujrzałem w jakimś malarskim albumie reprodukcję współczesnego obrazu Freda Arisa "Noe" i z miejsca pomyślałem: "To Adams, tak musiał wyglądać Adams!". Pomyślałem w ten sposób, bo dokładnie tak sobie wyobrażałem Adamsa pisząc o nim. Więc tym obrazem zilustrowałem "Syndrom Adamsa". Książka ukazała się, po trzyletnich perypetiach z cenzurą, w 1987 roku. Rok później znalazłem u jednego z antykwariuszy dziewiętnastowieczny sztych z podobizną Adamsa i oniemiałem: cała fizjonomia, czoło, oczy, usta, nos, kształt głowy, wszystko identyczne jak na obrazie Arisa! Syn zwrócił mi uwagę na jeszcze coś: "Tato, patrz, nawet rękę trzyma tak samo, z łokciem zsuniętym za krawędź!"
151
Rzeczywiście, widać pewne podobieństwo i gdyby nie broda...
Broda wyrosła Adamsowi dopiero na wyspie Pitcairn, gdzie się ukrywał i gdzie stworzył swoistą "arkę Noego", by przeżyć. Sztych pokazuje młodszego Adamsa. Układ kostny głowy i fizjo-nomiczny oblicza są idealnie takie same i tu, i tu.
Czy idealnie takie same, to mógłby Pan stwierdzić tylko przy pomocy komputera.
Takiego policyjnego, który robi "portrety pamięciowe" przestępców?
Może Pan to zrobić na swoim komputerze, przy pomocy odpowiedniego oprogramowania.
152
Nie mam komputera i nie będę miał. Więc pisze Pan po staremu, na maszynie?
Piszę po jeszcze bardziej staremu, piórem. A potem rękopis wystukuję na starej, przedwojennej maszynie Rheinmetall-Borsig. Jest już tak zużyta, że pewnych rzeczy nie można w niej naprawić, ale jeszcze funkcjonuje.
Czemu nie kupi Pan nowej?
Bo tę musiałbym wyrzucić, a ona jest współautorką wszystkiego, co napisałem. To byłoby tak, jak wyrzucić na śmietnik kobietę, która była ci wierna przez dwadzieścia lat i pomagała ci przez dwadzieścia lat, ale się zestarzała, więc zastępujesz ją młodszą, która będzie sprawniejsza w łóżku. Nie robi się takich rzeczy.
A gdyby przerzucił się Pan na komputer? Wszyscy dziś piszą na komputerach. Od razu na komputerze, bez rękopisów. Na komputerze może Pan zmieniać tekst dowolnie, podobnie jak rękopis, i od razu ma Pan wydruk wszystkiego.
Mogę tylko odpowiedzieć: a co to jest komputer? To jest odpowiedź...
To jest odpowiedź pisarza, który robienie literatury przy pomocy komputera uważa za robienie miłości przy pomocy komputera. I to jest zarazem odpowiedź człowieka, który nigdy w życiu nie dotknął nawet obudowy komputera. Pewnie umiałbym włączyć go do kontaktu, ale dalej już nie wiedziałbym co zrobić, by go uruchomić. W tym domu nie ma nawet wideo. To mnie nie bawi. Elektronika i takie tam.
Nigdy Pana nie korciło?
Nigdy. To kwestia innych przyzwyczajeń. Innej epoki. Ja jestem człowiekiem XIX wieku. Człowiekiem ery książkowej, a
153
nie wideowej. Kultura obrazkowa oznacza dla mnie ikonografię artystyczną, a nie wideową.
Ale jeździ Pan szybkim niemieckim samochodem, więc niech Pan nie opowiada, że nie lubi Pan nowoczesnej techniki!
Nie lubię kulturowego terroru nowoczesnej elektroniki, to co innego. Samochody były już w XIX wieku, ba, w końcu XVIII wieku był już samochód parowy. Różnica pokoleniowa między mną a Panem jest taka, że Pan potrafi błyskawicznie wydobyć z komputera żądane informacje, a ja potrafię w kilkanaście sekund rozłożyć i złożyć UZI, co dla Pana byłoby czarną magią, tak jak dla mnie jest czamoksięstwem żonglowanie software'ami i bitami. Wiem, że to postawa konserwatywnego ultrasa, mówiąc po dzisiejszemu: zgreda, ale ja już taki zostanę, umrę w XIX wieku.
Czyli w wieku Adamsa.
Powiedzmy: w wieku Davouta.
Wracając do tych dwóch obrazków: rzeczywiście są podobni, ten Adams i ten Noe- Przypadek, który Pan opowiedział, ma w sobie coś telewizjonerskiego... Wierzy Pan w telepatię?
Tak jak w meteorologię. Obie mają pewien nikły stopień prawdopodobieństwa, charakter kuglarstwa, cechy pokera...
Czyli uważa Pan telepatię za swego rodzaju hochszta-plerstwo?
154
Niezupełnie. Pewne proste formy telepatii są właściwe każdemu. Znałem kiedyś kobietę, z którą poza wszelkimi innymi łączył mnie telepatyczny związek. Odkryliśmy to przypadkowo, i potem bawiliśmy się tym. Na przykład mówiłem jej o czym ona myśli w danej chwili, lub ona mówiła mi o czym ja myślę, i nigdy nie popełniliśmy błędu. Albo, gdy znajdowaliśmy się w różnych, odległych punktach miasta, przesyłała mi myślą polecenie kupienia lub zrobienia czegoś, a ja odbierałem i wypełniałem te rozkazy.
Nie jest chyba dobrą rzeczą, gdy kobieta zna każdą myśl mężczyzny i odwrotnie.
Nie jest to dobrą rzeczą, jest to rzeczą fatalną. Dlatego ten mediumiczny związek nie miał wpisanej wieczności w swoje trwanie.
Uważa się Pan za medium?
Broń Boże, jestem od tego najdalszy. I skończmy już z tym "spirytystycznym" tematem!
Jeszcze tylko jedno: czy miewa Pan jasnowidzenia lub tak zwane prorocze sny?
Jasnowidzenia? Ani ciut-ciut. Teoretycznie można by temu zaprzeczyć, bo w kilku książkach, między innymi w "Kolebce", w "Wyspach bezludnych" i w "MW", pisząc pewne rztczy o pewnych bliskich mi postaciach, postaciach z którymi utożsamiałem się niejako, "wyprorokowałem" sobie pewne osobiste, dramatyczne zdarzenia; te historie zdarzyły się później w moim własnym życiu, tak jakbym je ściągnął na siebie, wymyślając je dla moich bohaterów lub relacjonując przeżycia postaci autentycznych. Ale myślę, że to po prostu przypadek. Żartując sobie mógłbym powiedzieć, że jasnowidzące "trafienie" miałem również pisząc "Oskarżam!". Przypomniałem w tym tekście rodakom o pojęciu honoru, a więc przypomniałem słowo zapomniane, lekceważone, niemodne, słowo z historycznego lamusa. Gdy
155
ten tekst się ukazał, powiedziałem znajomemu: "Zobaczysz jak honorowi okażą się teraz polscy publicyści, jak sobie przypomną o honorze!". Zaraz po tym w prasie zaroiło się od bogoojczyź-nianych tekstów na temat honoru! Sami honorowi, psiakrew, tylko że przed "Oskarżam!" nie wypadało im tego artykułować publicznie, dopiero Łysiak ich ośmielił. Natomiast nie przewidziałem, że motto do "Oskarżam!", które wziąłem ze "Starego Testamentu" ("Ku prawicy zwraca się serce mądrego, a ku lewicy serce głupca"), zostanie od razu "pożyczone" przez tylu dziennikarzy. W następnych tygodniach tarłem oczy ze zdumienia widząc, ilu rodzimych żurnalistów popisuje się przed swymi czytelnikami znajomością Koheleta, a dokładniej tego tylko zdania z księgi Koheleta w "Starym Testamencie"!
Wróćmy do "autobiograficznych" tożsamości Pańskich bohaterów. Gdy ukazała się "Konkwista", a ukazała się w łącznym nakładzie 200 tysięcy egzemplarzy, więc czytało ją sporo osób, mówiono, że nie jest to wyłącznie fikcja literacka, gdyż Pan zawarł w niej jakieś swoje przeżycia z Angoli i Namibii. To samo mówiono po "Najlepszym", chodzi o tę jego część, która nosi tytuł "Krew na piasku".
Mówić można wszystko.
Czy był Pan w Angoli i Namibii?
Byłem. Byłem w wielu krajach na kilku kontynentach.
Lecz w Angoli i Namibii był Pan podczas toczących się tam walk z czerwoną soldateską i z czerwoną partyzantką.
Tam walki z czerwonymi toczą się nieustannie od dobrych dwudziestu lat, więc trudno byłoby turyście trafić na chwilę spokoju.
Co Pan tam robił jako turysta? Zwiedzał Pan zabytki?
Tak.
156
W Angoli i Namibii?!... Jakie zabytki?
Kubańskie. To znaczy?
To znaczy, że... powiedzmy, że droczyłem się z kubańskimi konserwatorami zabytków.
Przy pomocy pm-u?
Też.
Czy mógłby Pan dokładniej...
Nie mógłbym.
Po ukazaniu się "Najlepszego" mówiono, że przeszedł Pan wyszkolenie komandosa w Bad Toelz. Czy to prawda?
Nieprawda.
Więc skąd zna Pan tak dokładnie topografię Bad Toelz?
Gdzieś o tym czytałem.
Gdzie? To jest zamknięty obóz 10 Grupy Oddziałów Specjalnych USA i nie publikuje się o nim żadnych informacji. Gdzie Pan to czytał?
Nie pamiętam w tej chwili. Zresztą już ustaliliśmy, że jestem telepatą, więc może "przeczytałem" to we własnej głowie.
Panie Łysiak! Pańscy czytelnicy chcieliby wiedzieć, skąd Pan zna wiele zadziwiających szczegółów, które znajdują się wyłącznie w Pańskich książkach.
Nie tylko moi cywilni czytelnicy. Gdy wydałem "Dobrego", odwiedziło mnie dwóch wysokich oficerów milicji pytając, skąd znam tyle szczegółów funkcjonowania podziemia kryminalnego warszawskiej Pragi i związków tego podziemia z milicją oraz z esbecją.
157 A skąd Pan znał?
Od jednego z podwładnych "Księcia".
Więc "Książę" to postać autentyczna?
Tak, choć ja mu mocno ubarwiłem życiorys.
A Heldbaum, bohater "Dobrego" i "Najlepszego"?
To też postać autentyczna, choć w mojej wersji literackiej jest on człowiekiem dużo bardziej złożonym, a więc ciekawszym, głębszym intelektualnie niż pierwowzór.
To mało powiedziane. Pański Heldbaum jest właściwie geniuszem. Geniuszem zła, Mefistem, jak go Pan określił, diabłem o wspaniałym intelekcie. Czy byli tacy ludzie w strukturach aparatu władzy i represji PRL-u?
Myślę, że byli. Niewielu, ale jednak. Geniusze?!
No, może przesadziłem. Nie geniusze, lecz ludzie wykształceni i bardzo sprytni. Spryt jest też swoistym rodzajem intelektu. Proszę spojrzeć na dzisiejszych polskich lewaków. Kwaśniewski, Urban, Bugaj et consortes to już pełną gębą "europejczycy", to czerwona elita umysłowa, która swoje demagogiczne awantur-nictwo umie doskonale maskować retoryką wytrawnych inteligentów.
Użył Pan słowa awanturnictwo. Pan sam uchodzi za awanturnika, za ten typ człowieka, który określany jest mianem: "Pistolet".
Znowu: "tak ludzie mówią"!
Tym razem nie. To się czuje czytając choćby Pańską publicystykę, pełną zadawanych na wprost ciosów...
158 1
Bo wychowano mnie ucząc szacunku dla ciosów zadawanych na wprost, z przodu, i pogardy dla ciosów w plecy, oraz dla kluczenia, kręcenia, owijania prawdy w bawełnę dialektyczną.
Nie chodziło mi o mówienie prawdy prosto w oczy, tylko o ten sposób pisania, nazwijmy go stylistyką, który stanowi automat do robienia sobie wrogów. Choćby to ostatnie zdanie z "Pokrzepienia serc", o wdepnięciu butem w gówno...
A co zrobiło społeczeństwo polskie 19 września? Ja wiem, że na czerwonych głosowało w sumie tylko kilkanaście procent dorosłych Polaków, ale te kilkanaście procent sprawiło, że znowu wdepnęliśmy. Mógłbym użyć metafory jeszcze brutalniejszej, o gównie wrzuconym do wentylatora. Wrzuciło czerwone kartki do urn te kilkanaście procent, a obryzgani jesteśmy wszyscy.
Chodzi mi właśnie o to, że w takim metaforyzowaniu tkwi jakiś... totalizm.
Owszem, to jest totalizm. Jest dlatego, że z wszelkim sk...syń-stwem, z każdą nikczemnością, należy wojować według reguł wojny totalnej: zwalczać w powietrzu, na lądzie i na morzu! Czy to jest awantumictwo? Komuniści polscy mają na sumieniu dużą liczbę wymordowanych niewinnych ludzi, w tym dzieci i katolickich księży. Czy ktoś namawia, żeby strzelać do dzisiejszych polskich komunistów? Strzela się do nich tylko słowem. Czy to jest awantumictwo?
Cały Pański pamiętnik, "Lepszy", chociaż jego treścią miały być głównie Pańskie porachunki z PRL-owską cenzurą, jest właściwie pamiętnikiem awanturnika. Od podpalenia szkoły w wieku trzynastu lat, w dniu rocznicy Rewolucji Październikowej, przez aresztowanie na lotnisku w Bombaju, czy budowanie i później obronę antyZOMO-wskiej barykady na Tamce, aż po wyprawę do Litwinów przez "zieloną granicę"\ Pan to ma we krwi. A i tak podejrzewam, właściwie mam pewność, widząc jak unika Pan odpowiedzi na niektóre pyta-
159
nia dotyczące Pańskiego życiorysu, że w "Lepszym" przyznał się Pan tylko do ułamka tych kowbojskich numerów.
Moja mama przytaknęłaby Panu, że "mam to we krwi", po moim starym. Kiedyś, gdy już byłem dorosły, a mój tata już nie żył, opowiedziała mi, w jaki sposób zostałem zawieziony do chrztu. To było wiosną roku 1944. Rodzice umówili "gablotę", która miała zawieźć ich i "kumów" do kościoła, lecz ten samochód zepsuł się. Dramat zupełny. Rozzłoszczony ojciec wziął kilku kumpli z konspiracji i poszli szukać innego wozu. Jak pech to pech, nie znaleźli żadnego. Wtem patrzą, a pod domem przy ulicy Targowej stoi elegancka konna bryczka z woźnicą na koźle. Podeszli i spytali. Okazało się, że bryka jest własnością wysokiego oficera SS, i że woźnica, Polak, przywiózł go tutaj do esesmańskiej dziwki, też Polki. "Zarekwirowali" brykę bez namysłu, razem z woźnicą, i tak oto esesmańską bryczką pojechałem do chrztu w kościele świętego Floriana. Mama mówi, że przez całą drogę umierała ze strachu, bo po obu stronach bryki stali na stopniach chłopcy ojca i każdy miał odbezpieczoną spluwę za pazuchą. To mi się podoba byłem chrzczony z fasonem.
Czy ten fason miał jakieś konsekwencje mniej przyjemnej natury?
Żadnych nie miał. Gdy chrzest się skończył, woźnica odstawił bryczkę pod dom "panienki", u której SS-man wciąż jeszcze zażywał staropolskiej gościnności, więc nie było problemu. Woźnica dostał na pożegnanie ładny bakszysz, plus obietnicę rychłego zgonu, gdyby pisnął Szwabom jedno słowo.
Chciałbym spytać...
Moment. Odpowiedziałem Panu na pierwszą część tamtego pytania. Pan zakończył tamto pytanie mówiąc, iż w "Lepszym" ujawniłem tylko drobne fragmenty swego życiorysu. Otóż "Lepszy" właściwie nie jest klasycznym pamiętnikiem. A przynaj-
160
mniej nie miał nim być. Miał być opisem moich wieloletnich zmagań z cenzurą. Znalazły się tam jednak różne anegdotki dotyczące moich życiowych przygód, jako tło dla pojedynków cen-zor-Łysiak, gdyż uznałem, że pisanie o samych tylko nożycach cenzorskich zanudzi czytelników na śmierć. Selekcją "anegdotek" kierował bardzo prosty klucz: wspominaj tylko to, co ci wolno opisać, a z tego, co ci wolno opisać, tylko to, na co masz świadków.
Czego nie było wolno?
Hamulce są różne w takich przypadkach. Nie można ujawniać spraw, których obiecało się lub przysięgło nie ujawniać. Nie można narażać na niebezpieczeństwo ludzi, którzy mają do ciebie zaufanie. Nie można ranić wspominkami bliskich sobie kiedyś osób, lub opowiadać rzeczy, które mogłyby sprawić kłopot tym ludziom. Dam Panu przykład teoretyczny. Czy będzie Pan publicznie opowiadał swój zamierzchły romans z dziewczyną, gdy ona ma męża i dwójkę dzieciaków?
A ten drugi warunek, że muszą być świadkowie opisywanej przygody?
To jest warunek sine qua non, moim zdaniem. Gdy "Lepszy" był już w księgarniach, kumpel spytał mnie: "Czemu nie opowiedziałeś tej lub tamtej historii? Przecież to byłaby bomba!". Owszem, byłaby, tylko że gdyby mi zarzucono, iż wyssałem daną przygodę z palca, jak mógłbym udowodnić jej autentyczność? Dlatego wspominam wyłącznie te historie, na potwierdzenie których mogę od ręki postawić świadków.
Gdyby każdy pamiętnikarz kierował się taką zasadą, to memuarystyka byłaby bardzo uboga.
Memuarystyka jest bardzo bogata ilościowo i bardzo uboga w prawdę, właśnie przez lekceważenie tej zasady. Dlatego ja choć sam napisałem dwa quasi-pamiętniki, "Asfaltowy saloon" i
161
"Lepszego" nie lubię pamiętników. Pamiętnikarze z natury rzeczy stosują zasadę A.A.A.
Jaką zasadę?
"Autos Auton Aulei". To starogreckie, "Każdy chwali siebie samego" czyli "Chwal mnie gębo moja". Wolę inne trzy razy A. "Alone Against Ali".
Lecz ludzie uwielbiają pamiętnikarstwo. Memuarystyka ma na całym świecie tabuny zagorzałych czytelników.
Bo ludzie zazdroszczą spowiednikom, każdy lubi wysłuchiwać cudzych zwierzeń. I wcale nie byliby radzi, gdyby na ostatniej stronie pamiętnika autor napisał w "post scriptum", że wszystko, co przeczytali na poprzednich kilkuset stronach było fikcją. Czuliby się zdradzeni, gdyż świadomie sięgnęli po tak zwaną literaturę faktu, a nie po beletrystykę. Chyba że autor zrobiłby "post scriptum" równie dowcipne, jak ten Chorwat w kawale o trzech kłamczuchach.
Jaki znowu Chorwat?
W Chorwacji pewien pułkownik armii chorwackiej opowiedział mi ten kawał. Rozmawiają Amerykanin, Rosjanin i Chorwat. Aha, żeby dobrze zrozumieć ów dowcip, trzeba wiedzieć, że stolicą Chorwacji jest Zagrzeb. No więc rozmawiają Amerykanin, Rosjanin i Chorwat. Amerykanin mówi: "U nas to są takie windy w drapaczach chmur, że mogą jeździć nie tylko do dołu i do góry, ale także na boki, wzdłuż i wszerz!". Na to Rosjanin: "A u nas to jest tyle żarcia, że zupę gotujemy w kotłach większych niż kopuła cerkwi. Wrzucamy do takiego kotła wszystkie rodzaje mięsa i warzyw, zalewamy wodą, przylatuje helikopter, odwraca się nad kotłem do góry nogami i miesza zupę śmigłem!". Na to Chorwat: "A mój wujek, który mieszka z Zagrzebiu, to ma taką fujarę, że jak ją wystawi ze spodni, to dziewięć wron może na niej usiąść jedna obok drugiej!". Po pewnym czasie, gdy butelka rakiji jest już pusta, Amerykanin mówi cicho: "Skłamałem. U nas
162
windy jeżdżą tylko w górę i w dół". Na to Rosjanin: "Ja też skłamałem. U nas jest charaszo, jak znajdą się dwa kartofle, żeby zrobić obiad". Na to Chorwat: "Ja też skłamałem. Mój wujek nie mieszka w Zagrzebiu, tylko we wsi pod Dubrownikiem".
Pyszny kawał!
Ten, kto go wymyślił, powinien go zadedykować pamiętni-karzom.
Przejdźmy od pamiętników do beletrystyki. W Pańskich ostatnich powieściach widać znaczny, i momentami rażący wprost, ładunek antyfeminizmu. W pierwszych w "Kolebce", w "Szachiście" czy nawet we "Flecie z mandragory" jeszcze tyle tego nie ma. Ale w "Milczących psach", w "Kon-kwiście", w "Dobrym" i w "Najlepszym" jest tego sporo.
Bo tamte pierwsze powieści pisał "harcerz". "Harcerz" wydoroślał. Życie go czegoś nauczyło.
Wrogości do kobiet?
Ależ skąd! Wrogości do agresywnego feminizmu i do "emancypacji" polegającej na totalnym etycznym leseferyzmie. To ogromna różnica. Czymś zupełnie innym jest antykobiecość i antyfeminizm. Być wrogiem kobiet to tak, jak być wrogiem biologii, coś bezsensownego. Dziewczyny, przez co rozumiem dziewczyny w różnym wieku, uwielbiam, natomiast nie cierpię feministek, chociaż rozumiem, że antyfeminizm to też rodzaj gy-nofobii czy mizoginizmu. Mógłbym to inaczej powiedzieć tak: uwielbiam kobięge akty, w sztuce i w naturze, ale nie lubię pornografii i fabrycznego Aoraz unaukowionego seksu.
Co pan rozumie przez unaukowiony seks?
Seks podręcznikowy, tony tych wszystkich poradników, katechizmów erotycznych, sondaży seksualnych, pism "dla pań" i "dla panów", etc. Jedni robią naukę, a drudzy religię z seksu, co pozbawia erotykę wszelkiej tajemniczości, intymności, czułości,
163
romantyki, seks stał się przez to mechaniką, działalnością taśmową, sztuką polegającą na ruszaniu członkiem w którymś z otworów cudzego ciała. To stulecie ma kuku na muniu! A feminizm jest winien w bardzo dużym stopniu tej sytuacji.
Dlaczego?
Ktoś powiedział, że "świat jest taki, jakie są kobiety". To wielka prawda. Odwieczną wojnę między płciami zafundowała nam biologia, ale feminizm podgrzewa tę wojnę do zupełnego absurdu, gdyż uczynił z seksu sport, a ze stosunków między kobietą a mężczyzną wyścig o palmę zwycięzcy. Kobiety już prawie we wszystkim potrafią mężczyzn naśladować, ale byłoby, cholera, lepiej, żeby nie robiły tego! Dla równowagi uważam, iż byłoby znakomicie, gdyby mężczyźni nie robili wielu głupot, które robią bez ustanku. Nie tylko zwyczajnych ludzkich głupot, ale i płciowych głupot, przez co rozumiem zwłaszcza uleganie kobietom we wszystkim, bo kobiety wcale tego nie lubią, chociaż tego żądają.
Ciekawostka! Pan to wie od kobiet?
Tak, od kobiet. Od kobiet można się dowiedzieć bardzo dużo. Kiedyś pewna dama rozjaśniła mi umysł tłumacząc, iż "kobieta jest tak samo znudzona swoim szczęściem, jak i nieszczęściem". Tego, co Pana tak zdziwiło, że kobiety, chociaż żądają uległości, wcale nie lubią uległych mężczyzn, również dowiedziałem się od kilku rozsądnych kobiet. Nie tylko bezpośrednio, także z lektur, między innymi od jednej z najgłośniejszych swego czasu feministek, od pani Kamilii Paglia, która po wielu latach uprawiania wojującego feminizmu przekręciła się ostatnio na antyfeminizm. Właśnie czytałem wywiad z nią w "Die Welt". Nazwała w tym wywiadzie feminizm "zarazą", dosłownie! Powiedziała, że feminizm okalecza kobiety przez to, że feministki okaleczają mężczyzn. Powiedziała również to, co Pan nazwał ciekawostką że celem feminizmu nie jest żadna równość, tylko całkowite podporządkowanie mężczyzn kobietom, czemu wielu głupców
164
się poddaje i w tym momencie są skończeni, bo żadna kobieta nie szanuje takiego mężczyzny. Paglia powiedziała wprost: "Kto chce jeszcze te szmaty, kto chce zniewolonych samców?". Dosłownie tak. I ubolewała, że niewiele autorytetów przeciwstawia się feminizmowi, w obawie, by nie być nazwanym szowinistą.
Czytałem wypowiedzi takich, co się nie przestraszyli.
Ja też. "Szowiniści" wojują z zarazą feminizmu od prehistorycznych czasów. Najbardziej anty feministyczne zdanie, jakie kiedykolwiek wypowiedziano, to kłamstwo, które wyszło z ust Al-dousa Huxleya: "Mężczyźni są zdolni do jeszcze większej nik-czemności niż kobiety".
O nie, Panie Łysiak! Najbardziej anty feministyczne zdania, jakie padły w literaturze, wychodzą z ust dwóch Pańskich bohaterów. Z ust profesora Lorninga w "Kon-kwiście" i z ust pułkownika Heldbauma w "Najlepszym"!
Tak? No to coś Panu powiem. Przed dwoma laty mój syn, studiujący na Uniwerku, przyniósł stamtąd wiadomość, że jego koleżanki-studentki są zachwycone "Konkwistą". Był tym zdziwiony, bo "Konkwistą" to taka "męska" książka. Ja nie byłem tym zbulwersowany, ale gdy spytał, co o tym myślę, zażartowałem, iż przyczyną jest "kobiecy masochizm". I druga anegdotka, dotycząca "Najlepszego". Otóż Pani Mira, szefowa antykwariatu na Starym Mieście, powiedziała mi, że jej znajome po przeczytaniu "Najlepszego" mówią o Łysiaku: "Ten facet zna kobiety i kobiecość jak nikt inny"\ To najwspanialszy komplement, jaki usłyszałem w tym roku. A Pan mi mówi, że uprawiam antyfe-minizm "momentami rażący wprost" \ Moje czytelniczki nie obrażają się, bo widzą, że mężczyznom dokładam równie mocno lub jeszcze mocniej, zresztą gdyby kobiety obrażały się za pewne sprawy, to już dawno przeklęłyby na przykład "Żywoty pań swawolnych" Brantóme'a, ale jakoś tego nie robią. Wśród listów od moich wielbicieli co najmniej połowa przychodzi od pań
165
i to właśnie one twierdzą, że pewna scena z "Milczących psów", scena między Wilczyńskim a Natalią Repnin w ogrodzie ambasady rosyjskiej, to "najpiękniejsza scena miłosna polskiej literatury", mam trochę listów wyrażających taką opinię, wszystkie od dam. Tylko scena między Kormem a "krecikiem" na lotnisku wiedeńskim, scena z "Najlepszego", przyniosła mi więcej niż tamta listów od zachwyconych czytelników. Wielu ludzi przyznawało mi się, w listach i w bezpośrednich rozmowach, że czytając tę scenę płakali. A wracając jeszcze do antyfeminizmu Łysiaka. Kiedy wyjdzie moja powieść "Statek", to dopiero zrobi się wrzask, że jestem kobietożercą. Reklamę tej książki będzie można spokojnie formułować tak: "Najbardziej antyfeministyczna powieść w dziejach literatury". Ale zaręczam Panu, że wrzask podniosą mężczyźni, a nie kobiety, mężczyźni podlizujący się feministkom.
O czym jest ta powieść, o kobietach?
O kobietach i mężczyznach, o sprawach męsko-damskich. A co oznacza tytuł "Statek"?
Chodzi o autentyczny statek, największy żaglowiec, jaki kiedykolwiek zbudowano, osiemnastowieczny hiszpański "Santissi-ma Trinidad", wyremontowany i zaadaptowany na dom publiczny. Wokół niego toczy się akcja.
Kiedy Pan to skończy?
Już skończyłem, rzecz jest gotowa od roku. Więc kiedy Pan to wyda?
Jak znajdę wydawcę, który mi dobrze zapłaci. Pisałem tę powieść cztery lata i nie zamierzam jej oddać za symboliczną zaliczkę oraz procenty w praktyce nieściągalne przy dzisiejszym bandyckim rynku.
166
Wracając do tego, co Pan już wydał. Kolejny zarzut. Świat, który kreuje Pan w swoich powieściach, to świat mani-chejski, jak klasyczny western, złożony z samych bydlaków i z samych świętych. Ja wiem, że w istocie tak biało-czarno u Pana nie jest, że występuje w Pańskich książkach galeria bardzo zróżnicowanych typów, ale tych pośrednich jakby się nie zauważa, pamięć czytelnika notuje tylko szumowiny i herosów...
Nie musi Pan łagodzić tego zarzutu, jest tak, jak Pan powiedział na wstępie. "Black and white". I jest również tak, jak Pan powiedział później, tych szarych, pośrednich, u mnie się nie zauważa, w pamięci zostają jedynie owe białe lub czarne typy. Jest to, być może, błąd warsztatu, że tylko postaciom skrajnym umiem nadawać pełnokrwistość. Cóż, każdy człowiek jest niewolnikiem swojej jaźni, a moja jest właśnie manichejska w tym sensie, że strefy pośrednie między Złem a Dobrem mało mnie interesują lub zostają przeze mnie odrzucone. Napoleon mówił: "Nie może być półsprawiedliwości, sprawiedliwość jest niepodzielna". Ja w "Oskarżam!" napisałem: "Uczciwość jest bez-przymiotnikowa. Albo to jest po prostu uczciwość, albo nie ma jej wcale". Moja tęsknota do ludzi takich, jak grono moich bohaterów, których najlepiej symbolizuje ON z rozdziału "Kismet" w "Wyspach bezludnych", to tęsknota do człowieka niezłomnego w oporze przeciw każdemu rodzajowi zła.
Ale u Pana jest to właściwie wyłącznie tęsknota do zbrojnego rycerza, do wojownika. Karśnicki, Bathurst, Davout, ON, Kiss, Wilczyński, Korni, Farloon i cała reszta Pańskich bohaterów to żołnierze. W "Lepszym" bardzo pięknie Pan napisał, iż nie trzeba nosić munduru, aby być mężczyzną, tymczasem...
Zgadzam się z tą tezą, ale niczego takiego dosłownie nie napisałem w "Lepszym"!
167
Owszem, napisał Pan. Zaraz znajdę i zacytuję... strona 44: "Tych facetów nikt nie nauczył, że mężczyzną jest się nie wtedy, gdy się jest geniuszem, laureatem, ogierem seksualnym, kultu-rystą, rekordzistą świata i wojennym herosem, lecz tylko wówczas, gdy nie jest się Ł... I że nie da się tego obejść z żadnej strony".
Ach tak, to dotyczyło trzech panów profesorów i jednego pisarza, których sflekowałem na owej stronie za służalstwo wobec komuny. Krawczuka, Zina, Suchodolskiego i Dobraczyńskiego. I podtrzymuję ten sąd. Dewizą moich pozytywnych bohaterów nie jest żadne militarne credo wykrzykiwane na polu walki, jak: "Zwyciężyć lub umrzeć!", czy. "Bóg, honor, ojczyzna!". Ich dewizą jest coś, czego moi rodzice nauczyli mnie jako głównego przykazania: "Pewnych rzeczy się nie robi". Wszystko. Kropka.
Pozostaje jednak faktem, że Pańscy pozytywni bohaterowie to żołnierze co do jednego.
Drozd nie jest żołnierzem.
Drozd nie jest figurą pozytywną, zło i dobro mają w jego duszy ten sam ciężar. Przecież to bandyta warszawski.
A czy jest on Pańskim zdaniem figurą pełnokrwistą? I to jak!
No to właśnie obaliliśny tezę, że figury niejednoznaczne są niepełnokrwiste u Łysiaka. Ale w sumie ma Pan rację, wciąż zakładam mundury moim pozytywnym bohaterom. To symbolika, zamierzona symbolika. Wojownik, rycerz, posiada wymowę symboliczną w Biblii, mitologii i wszelakiej tradycji. Święty Jerzy walczący ze smokiem zawsze symbolizował w sztuce walkę ze Złem, Diabłem, Nieprawością, i zawsze ubierano go w zbroję rycerza. Pan robi z moich rycerzy żołdaków, protestuję! Mają oni wiele "cywilnych" cech, jak choćby liryczny lub sarkastyczny romantyzm, bądź ciepłe albo zjadliwe poczucie humoru.
168
Raczej wyłącznie zjadliwe. Ciepłe poczucie humoru ma tylko jeden Pański idol, notabene też "żołdak", Bolesław Wie-niawa Długoszowski. Poświęcił mu Pan cały rozdział w "Wyspach bezludnych", sporo miejsca w "Lepszym", wreszcie nawet w powieści, w "Najlepszym", zaprowadził Pan czytelników na pogrzeb Wieniawy, ten drugi pogrzeb, gdy sprowadzono jego zwłoki ze Stanów Zjednoczonych do Krakowa.
Znajduje się tam również dialog między Olgierdem Drozdem a jego bratankiem, o tym, że grób Wieniawy przypomina kałużę, że "prezydent Polski leży jak pies pod błotnistą breją". Wspominam o tym dlatego, że ta sprawa zajęła mi grubo ponad rok czasu. Sprowadzenie prochów Wieniawy i szumna ceremonia krakowska miały miejsce Anno Domini 1990. Kilka miesięcy później otrzymałem alarmujący list od mojej czytelniczki, Pani Iwony, studentki krakowskiej. Pisała, że po ulewnych deszczach kopczyk grobowy osiadł, rozmył się i grób Wieniawy stał się błotnistą kałużą, a w Krakowie nikogo to nie obchodzi. Zalała mnie przysłowiowa krew, bo jeśli tak ma wyglądać grób "pierwszego ulana Drugiej Rzeczypospolitej", który był prawą ręką Marszałka, i nawet prezydentem Polski, co prawda tylko dwudniowym, ale jednak prezydentem, to!...
Rozumiem, że wspomniał Pan o tym w "Najlepszym", by poruszyć opinię publiczną?
Tak, ale w czasie, gdy pisałem "Najlepszego", sam poruszałem wszelkie możliwe struny. Jako że władze Krakowa nic w tej sprawie nie robiły, tłumacząc się brakiem pieniędzy, zaproponowałem, iż pokryję wszelkie koszty nagrobka Wieniawy. Zrobiłem projekt tego nagrobka, ze specyfikacją materiałów i kosztorysem. Płyta grobowa miała mieć kształt proporczyka ułańskiego i składać się z dwóch bloków marmuru z czerwonego marmuru i z białego marmuru. Władz Krakowa nie kosztowałoby to nic, pokrywałem wszystkie koszty, prac, materiałów, absolutnie wszystkie. Przy czym nie upierałem się, żeby realizo-
169
_________L
73. cm
Ż.5 CM
Ś 4ł l
xi ;
s
170
wano projekt mojego pomysłu, byłem gotów sfinansować każdy projekt, byle godny Wieniawy. I nic z tego nie wyszło! Biurokracja krakowska oraz skłócone środowiska byłych legionistów upupiły całą inicjatywę. Przepy-chanka trwała ponad rok. Nie mogłem siedzieć w Krakowie tyle czasu, zwłaszcza, że przez dwa miesiące siedziałem wówczas w Chorwacji, więc w moim imieniu wędrowała od drzwi do drzwi Pani Iwona. Cudowna dziewczyna, nie dość, że biegle mówi po staroprowansalsku, to jeszcze zakochała się w Wieniawie, gdy przeczytała rozdział o nim z "Wysp bezludnych", i poświęciła mnóstwo czasu na użeranie się z galicyjską biurokracją, chodząc od urzędu do urzędu, od Annasza do Kajfasza, wręczając moje pisma w tej sprawie, przedstawiając moje propozycje i gwarancje finansowe, etc. Wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze, była już właściwie zgoda, a w końcu ukręcono sprawie łeb pod pretekstem, że Długoszowski nie może mieć grobu zbyt imponującego, "prezydenckiego", że winien mieć taki sam standardowy grób jak reszta- legionistów leżących na cmentarzu Rakowickim. I taki grób "z matrycy" mu wymurowano.
A więc jednak wymurowano, coś Pan osiągnął tymi staraniami.
171
Tyle, że Wieniawa ma murowany grób. Gdyby nie całe to ponad roczne kołatanie do urzędów krakowskich, nad ciałem Wieniawy pewnie i dzisiaj widniałaby kałuża. Krakusy wiedziały, że jeśli dalej niczego nie zrobią w tej sprawie, narobię im wielkiego wstydu, więc wymurowali ten grób. Ale jaki to grób! Tandetny, z nędznego lastrika, byle co, od rzędów legionowych bieda-grobów różni go tylko generalski wężyk, cała ta lipa ubliża Wieniawie! A drastycznym wprost symbolem tego skandalu był napis epitafijny. Mniejsza, iż umieszczono tam wątpliwą datę narodzin, 21 lipca, gdy pewniejszą jest 22 lipca. Lecz czymś kuriozalnym i karygodnym było wyrycie wielkimi literami nazwiska Długoszowskiego w fałszywym brzmieniu: DŁUGOSZE-WSKI!
172
Pan chyba żartuje?...
Nie żartuję. Nie żartuje się z prochów bohaterów, a w każdym razie nie powinno się żartować. Mam zdjęcia, może Pan to zobaczyć. Te zdjęcia świetnie dokumentują przyzwoitość ludzi, którzy uniemożliwili mi postawienie Wieniawie godnego nagrobka i wystawili mu taki, z tym przekręconym nazwiskiem!
Nieprawdopodobne!
Ja się wściekam, a Wieniawa by się tylko śmiał z całej sprawy, ten facet miał cudowne poczucie humoru.
Na łamach "Lepszego" ujawnił Pan, że jest Pan w posiadaniu wielu pamiątek po generale Długoszowskim, zdjęć, dokumentów, listów. Jedno z tych zdjęć opublikował Pan w "Lepszym". Czy w wydawanej przez nas książce też moglibyśmy opublikować jakieś nieznane dotąd zdjęcia z Pańskiego zbioru?
Proszę bardzo. Weźmy może te dwa. I może wizytówkę Dłu-goszowskiego.
Na tym mniejszym zdjęciu widać też Marszałka Piłsudskiego i dwie damy...
Wokół Wieniawy nieustannie roiły się damy, taki już los ułanów. Nie bez przyczyny Słonim-ski pisał o Wieniawie tak: "Ulubieniec Cezara i bożyszcze Polek". Mam wśród rodzinnych
173
Jj reliktów po Wie-jż niawie list Wienia-
Iwy do Komendanta na temat pewnej damy, pani L., list, który jest w jakimś sensie "pikantny", bo Wieniawa próbuje tym listem "zrobić w konia" Piłsudskiego. Wieniawa pełnił wówczas w Paryżu misję polityczną z ramienia Piłsudskiego i chciał koniecznie sprowadzić tę damę do Warszawy. Napisał więc list, w którym przekonuje Komendanta, iż to Francuzom bardzo zależy, aby ta pani znalazła się w Warszawie. Ale w
i||jWiiijxJ:'
174
ostatnich zdaniach listu wyłazi szydło z worka rozpalony Wieniawa sypnął się, zdradzając, jak bardzo to jemu samemu zależy na obecności pani L. w Warszawie.
Znowu pycha! Opublikujmy ten list!
Proszę bardzo.
, t.

''"Ś/**-',., .. ''i.^riCfe^--'-': .'Ś';v
--..-^ Ś.-....:

175
LIST WIENIAWY DO PIŁSUDSKIEGO
Komendancie!
Paryż 16.V.1919
Melduję posłusznie co następuje:
Gen. Henrys wraca do Warszawy z końcem miesiąca (koło 25 tego). Mam wrażenie, że pracuje tu zupełnie lojalnie w stosunku do Was, Komendancie.
Żądania Wasze w sprawie ewakuacji Suwalskiego i Augustowskiego, jakoteż w kwestyi linii demarkacyjnej między wojskami polskimi a Litewsko-niemieckimi zreferował Fo-chowi, który jako swoje żądanie w czwartek lub piątek ubiegły przedstawił je na "conference inter alliee".
We wtorek wyjechał do Warszawy pułk. hr. Expart de Besancon, długoletni współpracownik i człowiek zaufania gen. Henrysa. Prawdopodobnie obejmie prowadzenie drugiego biura (wywiadu).
Tenże Expart de Besancon był dwa dni przed wyjazdem u pani L. prosząc ją bardzo, aby zechciała pojechać z gen.
176
Henrysem do Warszawy. Na pytanie do czego jej gen. Henrys potrzebuje i w jakim charakterze miałaby jechać, odpowiedział puł. Ex. de Bes., że szłoby mu o to jak w danym jakimś wypadku należy postępować, by nie zrazić Polaków, a powtóre cytuję dosłownie jego powiedzenie "Polacy nam nie dowierzają, czujemy to, że mają do naszej roboty pewne zastrzeżenia, nie mówią ich nam jednak otwarcie, pani zna dobrze Polaków, ma pani wśród nich przyjaciół, mogłaby więc nas pani informować o tem co i jak ich zdaniem powinniśmy robić". Pani L. nie dała decydującej odpowiedzi, w każdym razie zażądała zupełnej swobody w postępowaniu na wypadek zgody na wyjazd, t.j. żadnych zobowiązań, żadnych dyrektyw ni rozkazów.
Bardzo oględnie stawianą propozycję honorarium odrzuciła stanowczo. Zgodziła się dla formy na zwrot kosztów, i tego jednak nie przyjmie.
Wyjazd jej uzależniamy całkowicie od Waszego Komendancie rozkazu. Służyć Warn będzie, Komendancie, jak ja Warn służę wiernie.
Będziemy Warn służyli jak każecie i gdzie każecie będziemy służyli oboje.
Cześć
Wieniawa
Dla mnie i dla niej jasnem jest w tym wypadku, że gen. Henrys chce mieć nieoficjalnego łącznika z Belwederem. Coś on tam już wie i czegoś się domyśla.
177 Czy napisze Pan coś jeszcze o Wieniawie?
Nie ma potrzeby, biografie Wieniawy mnożą się teraz jak króliki. Kiedy ja w latach osiemdziesiątych publikowałem rozdział o Wieniawie w "Wyspach bezludnych", to był to pierwszy po wojnie uczciwy tekst na temat Długoszowskiego, dezawuujący wszystkie łgarstwa i oszczerstwa, które wypisywano o nim w PRL-u. Dostałem za to od czytelników mnóstwo listów z podziękowaniem. Dzisiaj można już pisać prawdę o Wieniawie bez strachu, więc niech to robią inni.
Pana nie bawi gra bez ryzyka?
Nie bawi mnie odwaga wygrażania bokserowi przez międzymiastowy telefon. Tak było kiedyś i tak jest dzisiaj. Gdy w ciągu ostatniego roku tylu lizydupów kłaniało się UD-ecji i Wałęsie, ja publicznie mówiłem UD-kom i Belwederowi co myślę o sposobie, jakim rządzą.
Czy musiał Pan, mówiąc to, obrażać w "Oskarżam!" zwolenników Unii Demokratycznej, nazywając ich ćwierćinteligentami i półinteligentami?
Mnie się wydaje, proszę Pana, że to wodzowie UD obrażają swój elektorat, gdyż zwracając się do niego posługują się typowym lewackim bełkotem obliczonym na ćwierćinteligentów, równie sugestywnym i przekonującym jak slogany telewizyjnych reklam. "Biel bielsza od bieli"!
Retoryka retoryczniejsza od retoryki. Nie przekonał mnie Pan. Może konkretnie.
Proszę bardzo. Co można sądzić o inteligencji ludzi, którzy nie potrafią wymyślić jakiegokolwiek sensownego hasła wyborczego i ta impotencja umysłowa zmusza ich do kradzieży zupełnie bezsensownych w Polsce i w danej sytuacji haseł z Zachodu? Gdy próbowali zrobić swego człowieka prezydentem, "pożyczyli" hasło ze starych plakatów Mitterranda Silą Spo-
178
koju" a Polacy odczytali to, prawidłowo, jako: Siła Zastoju lub Siła Regresu, i Mazowiecki przegrał z kretesem. Gdy pragnęli zwyciężyć teraz w wyborach parlamentarnych, "pożyczyli" hasło od Clintona "Najpierw Gospodarka!" a dla wielu Polaków było to obraźliwe, bo najpierw winien się człowiek liczyć, więc UD-cja znowu przerżnęła. Dałem Panu przykłady bzdurnych sloganów, ale to nie jest mój największy zarzut wobec UD. Co można sądzić o inteligencji i o uczciwości ludzi, którzy przez całe lata osiemdziesiąte chronili się przed reżimem pod skrzydła Kościoła, by zaraz po upadku PZPR-u rozpocząć orgię plucia na Kościół z furią? Co, u licha, można sądzić o rozsądku ludzi, którzy po "zwycięstwie" roku 1989 otoczyli komunę "grubą kreską" dobrobytu, nie widząc, że to jest gruby sznur na własną szyję, i gorzej na Polskę!
Pan demonizuje "grubą kreskę", która miała znaczyć coś innego.
Ale znaczyła to, co powiedziałem. Nawet lewicujący Francuzi to dostrzegli i tak samo to oceniają. "Le Monde" dopiero co napisał... mam to tutaj gdzieś, zacytuję Panu... cytuję: "Ta grubo-kreskowa wielkoduszność, uniemożliwiająca wszelki osąd ery komunistycznej, pozwoliła dawnym panom zniekształcić wspomnienie o niej, kultywować nostalgię. Zapomniano o kolejkach i represjach. Teraz, po czterech latach, pamięta się tylko o domach wczasowych i o pewności zatrudnienia". Efekty proko-munistycznej nostalgii wpadły do urn 19 września, a UD-cję walnął bumerang "grubej kreski", przerżnęła swoje marzenie o kontynuowaniu rządów.
Pan też "przerżnął" walcząc z nimi. Odebrano Panu katedrę na wyższej uczelni, wywalono na bruk, opluto w czerwonej i "różowej" prasie, i podejrzewam, że wywalenie z encyklopedii również ma Pan jak w banku.
Przede wszystkim mam to w... pewnym miejscu. To, czy będę figurował w encyklopedii, czy nie będę.
179
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych to była prawdziwa paranoja najbardziej poczytny z polskich pisarzy nie istniał w polskich encyklopediach, w których roiło się od grafomanów, trzeciorzędnych publicystów i szansonistów, od prowincjonalnych kacyków partyjnych i od marksistowskich uczonych, etc.
W PRL-u obowiązywał encyklopedyczny "zapis" na moje nazwisko. Dopiero w pierwszej encyklopedii PWN-owskiej wydanej po rozwiązaniu PZPR-u znalazło się hasło: ŁYSIAK, obok innych nazwisk wcześniej nie dostrzeganych. To pierwsza po wojnie uczciwa encyklopedia. A że niedługo za karę wylecę z leksykonów, to prawda, ma Pan słuszność. Gwiżdżę na to. Tak jak gwiżdżę na całą tę kampanię prasową przeciwko mnie, którą rozpętały lewicowe media. Jestem ulubionym celem takich czerwonych tytułów, jak "Wprost" czy "Polityka", która tylko w tym roku dołożyła mi kilka razy. I jacy ludzie to robią? "Starzy znajomi". Weźmy takiego Grońskiego, który na swoim felietonowym poletku w "Polityce" opluwa każdego, kto jest po prawej stronie od lewaków. W latach stanu wojennego i tuż po nim ten gość na tym samym poletku tego samego tygodnika robił dokładnie to samo opluwał każdego, komu nie podobały się rządy jenerałów. Robił to chyba z listą alfabetyczną w dłoni, bo profesorowi Łojkowi i Łysiakowi dosunął kolejno, najpierw jemu, zaraz potem mnie. Łojka określił jako pętaczynę, który udaje prawdziwego historyka! Spytałem wtedy Łojka, czy ma chęć odwinąć. Nie miał, rzekł: "Me będziemy się procesować z esbeka-mil". Wówczas można było takim typom odwinąć tylko w prasie podziemnej, która miała lilipucie nakłady i trafiała do niewielu. Publicznie mogłem to zrobić dopiero po rozwiązaniu PZPR, więc zrobiłem, w imieniu swoim i Łojka, który umarł wcześniej. Napisałem ("Lepszy", str. 116) o panu G: "W 1984 roku, gdy twarda sołdacka łapa gniotła Polskę, ten dyżurny felietonowicz zwał szemrzących klientelą nawiedzoną, zagrzebaną po ośle uszy w sentymentach i wspominkach (...) Teraz, gdy intryganci
180
przesunęli wojskowych do rezerwy, ten sam wesoły kabaretnik własnoręcznie się przesunął, wzorem wielu innych, w szeregi humanistów mrugających do społeczeństwa okiem, że tak naprawdę to on zawsze był przeciw komuchom i ma czyściuteńkie rączynki, zobacz Mamo! Ta błogosławiona nadzieja, że nikomu nie zechce się sięgnąć po teksty owych mrugających pisane kilka lat temu."
To nie ma się co dziwić, że Groński znowu Panu przywala.
On mi nie przywala za "usłużnego kabaretnika", tylko za tak zwany całokształt. Wnerwił go mój antyesbecki wywiad dla Australijczyków. Gromiąc pryncypialnie ten wywiad, zakończył stwierdzeniem, iż motorem antybolszewickiej choroby Łysiaka "jest nienawiść". Słusznie. Motorem działalności Grońskiego jest miłość czyli erotyzm. W "Lepszym" Łysiak napisał wyraźnie (choć mało parlamentarnie) o ludziach pokroju Grońskiego, że niegdyś "robili minę tę komuchom" i że gdyby teraz zechcieli przeczytać swoje dawne teksty, to każdy z nich "umarłby ze wstydu, gdyby tylko go posiadał". No, ale ostatnio znowu komuna wróciła, więc Groński już nie musi umierać ze wstydu, może na luzie pić Urbanowego szampana triumfu. Będzie jeszcze od-ważniejszy w gnojeniu Kościoła, prawicy, konserwy i antylewi-cowej oraz antyróżowej reakcji polskiej.
A propos odwagi. Czy Panu naprawdę obce jest wszelkie uczucie strachu, czy to tylko taka poza teatralna?
Nie jest mi obce uczucie strachu. Boję się często. Czego na przykład?
Na przykład tego, że przez pomyłkę podam nieuczciwej kioskarce pięćset tysięcy zamiast pięćdziesięciu złotych, bo oba banknoty są zielone.
A serio?
A serio boję się tylko, żebym mimowolnie nie zrobił czegoś, czego musiałbym się wstydzić. Boję się lustra. Natomiast nigdy
181
nie bałem się Jaruzelskich, Kiszczaków, Urbanów, Grońskich i podobnych im typków. I zaprzeczam kategorycznie, że rozmawia Pan ze mną w Australii.
Co takiego?... Nie rozumiem.
To był żart dotyczący mojej rzekomej odwagi. Ale użyłem go nie bez powodu. Otóż tak mój australijski wywiad, jak i późniejsze "Oskarżam!" i "Dekalog klęski", przedrukowała prasa właściwie na całym świecie, nawet w Brazylii był przedruk. Zrobiła to również prasa polonijna w kilku krajach, głównie w Stanach Zjednoczonych. Ogromna większość prasy polonijnej w Ameryce to prasa patriotyczna. Wychodzi tam wszakże w języku polskim półpornograficzny periodyk "Alfa", który Polonia nazywa "gadzinówką esbecką". Tak się o nim mówi, i tak się o nim pisze, bo tak tytułują "Alfę" patriotyczne gazety Polonusów. Mówi się o nim również: "polonijne NIE", per -analogiam wobec szmatławca Urbana. Ile razy w Ameryce ukazuje się przedruk któregoś tekstu Łysiaka wymierzonego w esbecję i komunę, tyle razy "Alfa" daje temu odpór wieszając na mnie psy. Miesiąc temu, po kolejnym przedruku, zajęła się właśnie moją odwagą. Odważny! parsknęła siedzi sobie w Australii i stamtąd bohatersko wali w nadwiślańską komunę! Z drugiej półkuli, z antypodów!... Korzystam z okazji, by zapewnić wszystkich, do których dotarła ta wiadomość, iż jest nieprawdą, że wyemigrowałem kilka lat temu do Australii. Otrzymuję stamtąd ciągle zaproszenia, lecz z żadnego nie skorzystałem, ergo: nigdy jeszcze moja noga nie dotknęła krainy kangurów. Ostatni raz za granicą byłem w Chorwacji, poza Europą ostatni raz byłem w roku 1990, cały czas mieszkam w Polsce, w Warszawie. Uprzedzając fakty chcę zapewnić czytelników, że jeśli jakieś esbeckie pismo napisze, iż flekuję komunę i esbecję z Marsa lub Księżyca, to też będzie kłamstwo.
To chyba nie było świadome kłamstwo, nie ośmieszaliby się w ten sposób. Pewnie coś im się...
182
Ma Pan rację, coś im się pochrzaniło w donosach. Ale efekt osiągnęli, bo zabili mnie tym. Jak to przeczytałem, umarłem ze śmiechu. To była już kolejna moja śmierć.
A poprzednie?
Serio, czy mam sobie znowu pożartować?
Serio.
Trzy razy. Trzy razy myślałem, że już po mnie, że jestem bez szans. Palnikami wyjęto mnie z rozbitego w harmonijkę samochodu, a ten, kto mnie wyjmował, rzekł, iż nie miałem prawa przeżyć. Opisałem to w "Asfaltowym saloonie". Do dzisiaj mam na pamiątkę fragment drzewa, którego koronę ściąłem i zabrałem w powietrze, lecąc z nią jak sputnik kilkadziesiąt metrów. Tonąłem na Morzu Śródziemnym, uratował mnie kumpel z Seulu, Kim Byuong-Mo, opisałem to bodajże w "MW". W Angoli broniłem się wraz z kolegami w wiosce, którą otoczono i sytuacja była właściwie beznadziejna, amunicja na ukończeniu, klops. Odsiecz przyszła "filmowo", w ostatniej chwili.
Tego Pan nigdzie nie opisał.
Opisałem, w "Statku". Mój bohater, narrator "Statku", przeżywa tę scenę.
A wracając jeszcze do polonijnej prasy. Jak to możliwe, że w Stanach Zjednoczonych może się ukazywać pismo typu Ur-banowego "Nie"?
To tylko kwestia pieniędzy. SB i była nomenklatura mają ich dużo. "Alfa" ma jednak ciężki żywot, reszta polonijnych gazet sumiennie wyłapuje i piętnuje wszystkie jej kłamstwa. Po każdym paszkwilu "Alfy" wymierzonym w Łysiaka, patriotyczne gazety polonijne dawały jej niezły wycisk, broniąc mojego honoru.
Przedrukujmy coś z tego.
Przedrukujmy.
183
POLONIJNA GADZINÓWKA O ŁYSIAKU
Chicagowska gadzinówka napadła na Waldemara Łysia-ka za jego głośną wypowiedź o obecnych właścicielach byłego PRL-u. Starą metodą bolszewicką znawcy literatury ze wspomnianej gadzinówki zaliczyli Łysiaka do grona oszołomów.
Łysiak niedwuznacznie stwierdził, że w Polsce rządzi dawna nomenklatura. Jego wypowiedzi są wstrząsające. Komuna, w inny ubrana mundurek, już bez czerwonego krawata, odziana w Diory i Cardiny, jak siedziała nad Wisłą, tak siedzi, tyle, że obecnie robi ciężkie pieniądze na ledwo dyszącym narodzie. Ponieważ głos Łysiaka liczy się, stąd do akcji przeciw niemu ruszył postkomunistyczny pi-sarczuk z emigracyjnego zaplecza. Popełniono jednak błąd. Każdy atak na krajowych czy emigracyjnych twórców, dokonany przez redaktorów wspomnianej gadzinówki, osobom atakowanym przynosi tylko zaszczyt. Kupując gazety na stacji benzynowej przy Belmont wysłuchałem głosu ludu:
184
Te nasze do Łysiaka się prz.....ły. Komuniści, psia ich
mać!
Czyli ta działalność została przez opinię Jackowa dobrze rozszyfrowana. Metody, które stosuje chicagowska gadzinówka, są stare jak świat. Podobne nagonki na niepodległościowych twórców miały już miejsce na emigracji. Najbardziej może głośną, dzisiaj już historyczną sprawą, były oskarżenia kierowane pod adresem wielkiego pisarza, Józefa Mackiewicza (...) Szkalowano Mackiewicza w podobny sposób, jak obecnie usiłuje się szkalować Waldemara Łysiaka. Szyld się zmienił, metody pozostały te same.
A sprawy są dziecinnie proste: na nieszczęście nowych rządców byłego PRL-u są jeszcze ludzie, którzy mają czyste ręce, którzy w żadnych oborach komunistycznych nie objadali się przy komunistycznym korycie paszą dla wybranych. Są ludzie, którzy żyjąc w systemie nigdy nie poszli na współpracę i nie korzystali z okazji stwarzanej gotowym na łamanie charakteru i sprzedaż sumienia. Brzmi to pewnie pompatycznie i może rzeczywiście ci ludzie byli idiotami. Jednak właśnie oni mogą dziś żywić dla siebie szacunek.
Umówmy się, Czytelniku! Przecież facet pisujący bzdury w chicagowskiej gadzinówce wie, że pisze nieprawdę, wie, że opluwa uczciwych ludzi, wie w końcu, że robi to za coś (...) Wspomniana gadzinówka minie jak wiatr i nikt za parę lat nie będzie pamiętał kogo obrzucała błotem. Nazwisko Waldemara Łysiaka zostanie.
Edward Dusza.
"DZIENNIK CHICAGOWSKI Polish Daily News", 16-18 lipca 1993.
185 Wierzy Pan w to?
W co?
Że Pańskie nazwisko zostanie.
Nie mam pojęcia. Mówiłem już, nie jestem jasnowidzem.
Za czasów PRL-u nie było Pana w encyklopediach, ale już sześć lat po pańskim debiucie ukazała się pierwsza bardzo pochlebna monografia Pańskiej twórczości, pióra Krzysztofa Narutowicza.
Siedem lat po debiucie, bo formalnie w końcu 1980 roku, a praktycznie w 1981 roku. Data jest tu bardzo ważna. Wcześniej często pisano o mnie w prasie, ale w książkach nigdy, książki cenzura inaczej traktowała. Jednak wtedy... Proszę sobie przypomnieć co to był za czas. Potężny nacisk dziesięciomilionowej "Solidarności" na PZPR-owski rząd, cenzura prawie nie funkcjonująca, można było publikować prawie wszystko, czego dusza zapragnie. Ja, na przykład, opublikowałem wtedy kilkuodcinko-wy serial o cenzurze pod tytułem "Cenzuriada", rzecz nie do pomyślenia rok wcześniej lub rok później, to był krótki okres prawie zupełnej wolności druku. Wie Pan kiedy było dużo gorzej niż wtedy? Przez pierwszy rok po upadku komuny, czyli przez pierwszy rok rządów Mazowieckiego. UD-cja władała jako rzekomo antykomunistyczny rząd, a komunistyczna cenzura funkcjonowała w najlepsze, bo jej nie zlikwidowano i nie ograniczono jej uprawnień nic a nic. Stąd w "Dobrym", który ukazał się Anno Domini 1990, są białe strony znakowane pieczęcią cenzury, jak za cara, z czego ja się zresztą cieszę, bo przypadła mi chwała bycia autorem ostatniej książki wykastrowanej przez cenzurę PRL-u. Ale wracając do wspomnianej przez Pana monografii. Był to zbiór kilkunastu monografii, kilkunastu esejów o pisarzach, z czego jeden o mnie.
Mistrzu, to wzruszająca, ale trochę podejrzana skromność. Ja miałem tę książkę w ręku...
186
I co z tego?
Ano to, że to jest rzeczywiście wolumin z kilkunastoma monografiami twórczości różnych pisarzy, ale jak zacznę wymieniać ich nazwiska, Tołstoj, Saint-Exupery, Mauriac, Mac-kiewicz, Wańkowicz, Parnicki, Bunin, Greene, Borges... Niezłe towarzystwo!
Ja go sobie nie wybierałem. Saint-Exupery'ego uwielbiam, ale Tołstoja nie lubię.
I ta okładka!
Co okładka?
Okładka jest graficzną mozaiką złożoną z wielkolitero-wych nazwisk kilku gigantów, ale tylko nazwisko Łysiak powtarza się w tej układance trzykrotnie, zostało wybite na górze, po środku i u dołu. Tak sobie myślę... Autor książki, Narutowicz, to pseudonim, pod którym ukryła się kobieta, Alicja Grajewska. Autorką okładki też była kobieta, Ewa Burska. Redaktorem książki pani Ewa Marszał...
187
Rozumiem do czego Pan zmierza. I bardzo dobrze! Jak Pan widzi, prawdziwe kobiety cenią antyfeministów! Ale mówiąc serio: jest tam kilka szpil wetkniętych w moją literaturę...
Jednak zdecydowanie przeważają zachwyty. I pozostańmy jeszcze chwilę przy zachwytach. Był Pan w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych mocno atakowany przez komunistów i spotkał Pana nawet ten zaszczyt, że sam sekretarz KC, główny ideolog Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Andrzej Werblan, przyłożył Panu bardzo ostro na łamach firmowego organu PZPR, "Nowych Dróg", o czym zresztą pisze Pan w "Lepszym". ,
Tak. To właśnie po antyŁysiakowskim artykule Werblana, spowodowanym protestem Kremla przeciwko "Cesarskiemu pokerowi", zakazano druku moich książek.
Ale nie wspomina Pan w "Lepszym", że recenzenci literaccy tamtych lat dosłownie piali z zachwytu nad Pańską literaturą. Zrobiłem sobie taki mały, lapidarny wyciąg z tych peanów...
Można?... Skąd Pan to wziął? Przecież nie wertował Pan całej prasy tamtych lat!
Nie było takiej potrzeby. Czy Pan wie, ile magisteriów i doktoratów o Pańskiej twórczości obroniono już na wyższych uczelniach?
Wiem, że dużo, ale nie wiem ile.
Bardzo dużo. Z takiej właśnie rozprawy, do której jako dokumentację autor załączył mnóstwo kserokopii z recenzjami Pańskich utworów i dotyczących Pana omówień, a nawet ogłoszeń, wynotowałem sobie zestaw, który chcę teraz przytoczyć. "Pisarstwo fascynujące" (Jerzy Łojek, "Literatura"), "Zupełnie bezkonkurencyjne" (Barbara Kanold, "Dziennik Bałtycki"), "Niesłychane" (Iwona Rajewska, "Panorama
188
Północy"), "Piękne i osobliwe" (Eugeniusz Boczek, "Stolica"), "Wyjątkowe w swojej wymowie" (Sylwester Jabłoński, "Literatura"), "Niezmiernie ciekawe" (Barbara Seidler, "Życie Literackie"), "Odkrywcze i doskonałe wyśmienite" (Marek Ry-muszko, "Prawo i Życie"), "Nieomal groźne to wulkan" (Bogdan Maciejewski, "Sztandar Młodych"), "Jak piekielnie dużo dobrej techniki pisarskiej, ręce opadają z zazdrości" (Juliusz Foss, "Walka Młodych"), "I jak się to wszystko czyta!" (Beata Sowińska, "Życie Warszawy"), "Zapiera dech" (Henryk Górski, "Prawo i Życie"), "Budzi zachwyt" (Adam Kor-sak, "Przegląd Polski", dodatek literacki do nowojorskiego "Nowego Dziennika"), "Prawdziwie wielka sztuka, wielki pisarz" (Wiesława Czapińska, "Panorama Polska"), "Uważam go za geniusza" (Andrzej Sowa, "Zarzewie"), "Świetne pióro" (Feliks Chrzanowski, londyński "Dziennik Polski"), "Potrafi nieomal wszystko" (Feliks Netz, "Tak i Nie"), "Jest swobodny jak ptak" (Michał Radgowski, "Polityka"), "Autentyczny fenomen" (Marek Ruszczyc, "Nowe Książki"), "Fenomen naszej literatury ostatnich lat" (jki, "Przekrój"), "Gwiazda naszej najnowszej literatury przez duże L" (Ludwik Piasecki, "Kultura"), "Cesarz Łysiak" (Stanisław Zieliński, "Nowe Książki"), "Krytyka staje wobec niego bezradna" (Bogusław Sławomir Kunda, "Pismo Literacko-Artystyczne"), "Nawet surowi zazwyczaj recenzenci nie szczędzą pochwał" (Kazimierz Targosz, "Panorama"), "Zaczyna kiełkować coś w rodzaju kultu Łysiaka" (Jan Zbigniew Słojewski, "Perspektywy"), "Wszystkie dzieła Waldemara Łysiaka kupię" ("Dziennik Zachodni", 27-29-111-1981), "Komplet książek W. Łysiaka kupię" ("Życie Warszawy", 1-3-V-1981), "Poszukuję wszystkich pozycji Łysiaka" ("Express Wieczorny", 11-IV-1984). To tyle. Ma Pan orgazm?
Wie Pan co tu jest najlepsze? Te "wszystkie pozycje Łysiaka"\ Jest ich trochę mniej niż pozycji Aretina.
Pytałem czy jest Pan usatysfakcjonowany.
189
Zawsze jestem usatysfakcjonowany, gdy mnie pieści ktoś. Więc podziela Pan te opinie? Nie podzielam. Nie jest Pan zadowolony ze swojej literatury?
Nie. Jestem bardzo niezadowolony, tylko pewne fragmenty mi się podobają. To "nie" jest oczywiście retoryką, usłyszałby Pan taką odpowiedź od każdego pisarza. Jeden powie to Panu przez fałszywą skromność, drugi z przekonania. Ja naprawdę jestem niezadowolony i myślę, że trudno byłoby znaleźć surowszego krytyka literatury Łysiaka niż ja sam. I to jest w porządku, bo póki jestem niezadowolony, jest szansa, że kiedyś uda mi się napisać coś fajnego.
To teraz od głaskania przejdźmy do bicia. Wróćmy jeszcze do monografii pióra Narutowicz-Grajewskiej. Zacytuję kilka zdań nie o pisarzu Łysiaku, tylko o człowieku Łysiaku: "Szybki, pierwsze wrażenie: za szybki! Może być irytujący. Ob-cesowa dynamika, która już jest selekcją (...) Jak komandos kopie każdą przeszkodę (...) No, grzeczny nie jest, ale z cygańskim wdziękiem...".
Ja? Niegrzeczny? Siedzę tu jak trusia i z pokorą idioty odpowiadam na Pańskie pytania, bo najpierw namówił mnie Pan na przedrukowanie kilku moich ostatnich gazetowych tekstów, a potem zaszantażował dowodząc, że książka złożona z samych przedruków byłaby zbyt cienka, więc trzeba zrobić "wywiad-rzekę", aby ją pogrubić, i jeszcze muszę wysłuchiwać o moim złym wychowaniu?... Nie zostałem źle wychowany, tylko mam trochę genów mojego starego, a to był duży kozak. Zaskoczę Pana czymś jestem wyznawcą opinii, że spośród wszystkich rzeczy, których brakuje dzisiejszemu światu, a brakuje mu wielu cnót, najbardziej brakuje mu kultu dobrych manier. Inne braki, jak nielo-jalność, brak honoru, brak umiaru, brak tolerancji czy zdrowego rozsądku, były jego atrybutami zawsze, ale istniały kiedyś takie
190
czasy, w których dobre maniery trzymały się mocno. Dzisiaj tego nie widać. Nie chcę przez to powiedzieć, że trzeba uprawiać Wersal wobec każdego i w każdej sytuacji. W pewnych sytuacjach i wobec pewnych ludzi trzeba bez namysłu robić jedno od razu walić kandelabrem w mordę i paszoł won za próg! To jest właśnie zdrowa selekcja. Ale w życiu codziennym, w życiu towarzyskim, w życiu miłosnym i erotycznym, dobre maniery są skarbem, "złotym rogiem", który został przez dzisiejszego chama--inteligenta utracony. To mnie razi.
Wśród stałych braków gatunku na pierwszym miejscu wymienił Pan nielojalność. Przypadek, czy celowo?
Celowo. To jest oczywiście skrót, bo termin nielojalność obejmuje różne parszywe zachowania. Nielojalność to niewierność, to wszelka nieuczciwość wobec partnera, który nam zaufał, to zdradzanie cudzych sekretów, obmawianie za plecami, niedotrzymywanie słowa, etc. Kodeks samurajów, "Bushido", mówi: "Należy dotrzymywać słowa, nawet gdy się je dało psu". W kwestii lojalności jestem przeczulony, można powiedzieć, patologicznie, bo nigdy nie wybaczam jej braku, choćby to był drobny brak. Kilku przyjaciół straciłem przez taką zawziętą małostkowość, czy raczej małostkową zawziętość, która, rozumiem to dobrze, bardzo się kłóci z doktryną chrześcijańską, z tolerancją, wyrozumiałością, miłosierdziem itp. Bez wątpienia jest to mój grzech, jedna z głównych moich wad, ale na to, bym się poprawił, nie ma co liczyć. I nie wnerwiają mnie tylko nielojalności, które ktoś popełnia względem mnie. Pamiętam jak się przejąłem rok temu, gdy mi opowiedziano o numerze, który Zarzycki wyciął Skórkowi, chociaż Skórek mi ani brat, ani swat, znałem człowieka wyłącznie z rubryk sportowych prasy i z telewizji.
Skórek? To chyba...
To był kilka lat temu trener reprezentacji Polski w siatkówce. Gdy dostał to stanowisko, załatwił swemu przyjacielowi, Zarzyc-kiemu, etat swojego zastępcy. Ale wkrótce działacze, szukając
191
oszczędności finansowych, zwolnili Zarzyckiego i to w bardzo obcesowy sposób. Skórek bronił przyjaciela, a kiedy wszelkie argumenty odbiły się od muru, podał się solidarnie do dymisji. Piękny gest, w stylu, który kocham. Wówczas działacze zaproponowali funkcję pierwszego trenera reprezentacji... Zarzyckie-mu, i ten propozycję przyjął! Takie numery wywracają mi bebechy, to jest właśnie coś, co każe człowiekowi wątpić w ewolucję gatunku. Albo to, w jaki sposób prezydent Wałęsa potraktował ostatnio majora Hodysza, bohatera, który w sposób śmiertelny, bo będąc oficerem SB, pracował dla "Solidarności" walczącej o wolność. Ten człowiek narażał się sto razy mocniej niż na przykład KOR-owcy utrzymywani przez Zachód i w swoisty sposób tolerowani przez czerwony reżim, a "podziękowano" mu teraz dymisją i epitetem "zdrajca"\ Albo nielojalność całej wier-chuszki policyjnej wobec szeregowego funkcjonariusza policji, który próbował zatrzymać samochód uciekający przed policją. Gdy okazało się, że jest to samochód premier Suchockiej, i że całą winę za tę aferę ponosi BOR, policjanta, miast go awansować lub inaczej nagrodzić, gdyż jako jedyny zachował się prawidłowo, wywalono na bruk, a winnych nie tknięto palcem. Obrzydliwe było tu zachowanie pani premier, która ułaskawiła później policjanta warunkowo, "ze względu na trudną sytuację rodzinną", ale równie obrzydliwa była nielojalność jego kolegów i zwierzchników. Cała policja winna stanąć murem za tym człowiekiem, a odwrócono się do niego plecami, ze strachu i z lizusostwa. Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem, które bym nazwał zbiorową nielojalnością, tak jak w przypadku pułkownika Kuklińskiego mamy do czynienia z nielojalnością społeczną lub ogólnonarodową.
Dlaczego ogólnonarodową?
Nie zna Pan wyników sondaży? Ponad pięćdziesiąt procent społeczeństwa uważa Kuklińskiego za zdrajcę! Człowieka, który przez tyle lat, dla Polski, walczył z Moskwą, ryzykując każdego dnia gardłem i losem swojej rodziny. Tak mu "podziękowano"!
192
Taki jest nasz naród. Co ja o tym myślę, o szpiegostwie przeciw ciemięzcom Polski i o stosunku polskiego społeczeństwa do "szpiegów", może Pan przeczytać w "Najlepszym", na stronach... zobaczmy... na stronach 221-223. Stosunek Polaków do pułkownika Kuklinskiego to jest właśnie zbiorowa nielojałność. Pierwszy raz zetknąłem się z tą gangreną, gdy byłem dzieckiem i gdy mama przeczytała mi bajkę o fleciście z Hameln, który uwolnił miasto od szczurów, a kiedy wrócił po obiecaną zapłatę, cała społeczność grodu wygwizdała go. Notabene jest to do dzisiaj jedna z dwóch moich ulubionych bajek, choć dla zupełnie innych powodów.
Jakich?
Powiedzmy: filozoficznych, transcendentych, ale zbyt długo i zbyt uczenie musiałbym to tłumaczyć.
A druga?
193
Drugą jest bajka Andersena o cynowym żołnierzyku. Jest to najpiękniejszy utwór miłosny w całej literaturze. Może z nim konkurować tylko biblijna "Pieśń nad pieśniami".
Napisze Pan kiedyś powieść miłosną?
Tak. Będzie miała tytuł: " Śluby panieńskie hrabiego Monte--Christo z madame Butterfly". Albo nie. Raczej: "Trzy musz-kieterki braci Karamazow".
A serio?... Napisze Pan?
Zrobiłem to już. "Statek", o którym Panu mówiłem, jest właśnie powieścią miłosną.
Mówił Pan, że antyfeministyczną!
Też. Ale przede wszystkim miłosną. Jest to bardzo złożona, mieszająca różne gatunki, czasy, konwencje, i ogromna, bo ponad pięćsetstronicowa opowieść o człowieku, który ściga kobietę-diabła, będącą zarazem kobietą idealną, marzeniem mojego bohatera.
A co Pan teraz pisze?
Historię malarstwa widzianą moimi oczami. Będzie nosiła "rasistowski" tytuł: "Malarstwo białego człowieka". Chodzi o trójwymiarowe, iluzjonistyczne malarstwo oparte na światłocieniu. Takie malarstwo uprawiali tylko malarze europejscy, a szerzej mówiąc: tylko malarze cywilizacji zachodniej. Malarstwo wszystkich innych kultur to linearyzm, kreska, a więc grafika, tymczasem Europa, od Cimabuego i Giotta do preimpresjonistów, uprawiała zabawę ze światłem i cieniem sugerującymi trójwymiarowość. W tej książce ukazuję historię światłocienia na przykładach moich ulubionych dzieł wielkich i mniejszych mistrzów. Przez całe lata, wykładając dzieje kultury i cywilizacji, wykładałem między innymi historię sztuki, ale żeby napisać coś poważnego o malarstwie nie miałem czasu. Mam go teraz, kiedy
194
wywalono mnie z katedry. W tym sensie ci, którzy dali mi kopa, zrobili mi przysługę.
Odebranie Panu katedry narobiło dużo szumu w zeszłym roku, prasa sporo o tym pisała, sugerując, że wywalono Pana z przyczyn politycznych, za walkę z SB i UD, za ciężkie oskarżenia pod adresem Michnika, Geremka, Kuronia, Kisz-czaka, Mazowieckiego i innych zawarte w "Dobrym", "Lepszym" i "Najlepszym". Zwracano uwagę na to, że wymówienie otrzymał Pan tuż po ukazaniu się "Najlepszego". Niektóre gazety opublikowały protest przeciwko zdymisjonowaniu Pana, jaki na ręce rektora uczelni i ministra edukacji złożyło kilka partii politycznych i stowarzyszeń kombatanckich. W tym proteście napisano, że stał się Pan ofiarą czystki wymierzonej w prawicę, i podkreślono sprzeciw studentów przeciwko usunięciu Pana z uczelni.
Sprzeciw okazał się tym razem nieskuteczny. W latach osiemdziesiątych komuna dwukrotnie wywalała mnie z uczelni, i dwukrotnie groźba studenckiego strajku przeciwko tej decyzji wymuszała na władzach jej cofnięcie. Teraz już nie odpuszczono.
Ja zmierzam do czegoś innego. Czy ta decyzja władz była zdeterminowana istotnie przyczynami politycznymi? Czy wyleciał Pan za Pańską walkę przeciw komunistom i prominentom UD?
Tak, ale nie tylko. Po "Dobrym", choć lewicowa prasa skopała mnie za tę książkę, na uczelni była cisza. Po "Lepszym" dostałem "ostrzeżenie" od "czynników", coś w rodzaju "żółtej kartki". Po "Najlepszym" dostałem pisemko z dymisją, czyli "czerwoną kartkę", czyli won z boiska. Pewien dygnitarz uczelniany powiedział mi wprost za co lecę. Ale to nie jest cała prawda, wyleciałem za całokształt mojej działalności na uczelni, to jest za nieprzestrzeganie pewnych reguł gry i za ciągły opór przeciwko pewnym praktykom dziekanatu.
195 O jakich regułach Pan mówi?
Na przykład o nie "braniu" od Afrykanów i Azjatów. Ci egzotyczni studenci, z reguły bardzo "nadziani" i bardzo źle studiujący, a właściwie tylko udający studiowanie, mnóstwo rzeczy na uczelni kupują. Studenci polscy robią im za pieniądze projekty, wykresy, rysunki ćwiczeniowe, prace pisemne, dyplomy, dosłownie wszystko, i jest to tajemnicą poliszynela. Czy kupują także zaliczenia od wykładowców? Gdybym odpowiedział na to pytanie twierdząco, stanąłbym przed sądem i zostałbym skazany za pomówienie, bo nie miałbym żadnych świadków ani dowodów. Więc nie odpowiadam twierdząco. Mogę natomiast przytoczyć Panu następujące fakty. U kolorowych studentów nosiłem ksywkę "Nieprzekupny", a dokładnie: "Ten-co-nie-bierze", i była to ksywka pogardliwa. Pamiętam, jak pewien Arab wszedł mi do gabinetu i położył kilka banknotów dolarowych na biurku, prosząc o zaliczenie. Strąciłem te pieniądze i ryknąłem na niego, każąc mu iść do diabła. Ten człowiek uklęknął, spokojnie zebrał banknoty z ziemi, wsadził je w kieszeń, podszedł do drzwi, otwarł je i zanim zamknął, stojąc w progu, popatrzył na mnie drwiącymi oczami i popukał palcem w skroń, jakby chciał rzec: Durniu, czy myślisz, że w ten sposób zbawisz świat, cokolwiek zmienisz?
Nie bał się, że Pan mu w końcu nie zaliczy? Był Pan szefem przedmiotu, bez Pańskiego zaliczenia musiałby się pożegnać z dyplomem!...
Tylko formalnie, proszę Pana. W praktyce dziekanat robił numery nadające się wprost do kroniki kryminalnej. I to nie tylko z cudzoziemcami. Cudzoziemcy na pisemnych egzaminach z mojego przedmiotu oddawali czyste kartki, a dziekanat żądał ode mnie zaliczenia im, bo "Rozumie pan, panie doktorze, za nich nasze państwo otrzymuje dewizowe wpływy, więc musimy im zaliczać...". Nie chciałem tego zrozumieć, z czego wynikały moje ciągłe scysje z dziekanatem. Ja im tłumaczyłem, że to, czego
196
żądają, degraduje rangę uczelni do poziomu komicznego, i przy tym jest niemoralne, zwłaszcza wobec polskich studentów, od których żądamy uczciwego studiowania, a dziekanat mi tłumaczył wyższą dewizową konieczność zaliczania studentom cudzoziemskim za nic, za czyste kartki oddawane na egzaminach, i tak w koło Wojtek. Ale i wśród polskich studentów byli uprzywilejowani, którzy nie musieli studiować, by otrzymać dyplom.
Nie mówi Pan tego poważnie...
Mówię to najzupełniej poważnie, i na to mam dowody, nazwiska, wszystko, czego trzeba przed sądem, by to udowodnić. Kalabiński, Graliński, Stanisławski, mogę tę listę kontynuować, a i tak nie byłaby to pełna lista, bo z pewnością nie poznałem wszystkich afer z wydawaniem dyplomów. Przykładowo: łapie mnie pod ramię na korytarzu pan prodziekan i zaczyna szeptać na ucho: "Panie Waldemarze, jest taka sprawa. Przyjechał z Norwegii nasz były student, Graliński. On ma tam już własne biuro projektowe, ale nie ma dyplomu, a widocznie ktoś tam od niego zażądał papierka. No więc trzeba mu dać dyplom. Problem w tym, że on nie zaliczył pańskiego przedmiotu. Rozumie pan?...". Odpowiadam: "Rozumiem. Gdy facet zrobi kurs, to jest odbędzie wykłady i ćwiczenia, i gdy zda egzaminy, to mu zaliczę, tak jak każdemu". Prodziekan na to: "Ale on musi zaraz wracać do Norwegii, nie ma czasu uczęszczać. Niech pan mu zrobi jakiś szybciutki egzaminik, no wie pan...". Tragedia polegała na tym, że za każdym razem nie chciałem "wiedzieć". Prowadziłem wykłady od kilkunastu lat i mam wszystkie listy studentów z tych lat. Znalazłem owego Gralińskiego. Figurował przed laty na liście dziekańskiej, lecz ani razu nie zjawił się na wykładzie lub na ćwiczeniach. Ani razu! Nie uczęszczał w ogóle, nawet nie próbował zdawać egzaminów, nic! Mimo to dziekanat zmusił mnie do zrobienia specjalnego egzaminu dla tego typa. Facet wylosował standardowe pytania i na żadne nie odpowiedział, kompletne zero. W tej sytuacji nie mogło być mowy o zaliczę-
197
niu, musiałem oblać faceta. Mimo to wrócił do Norwegii z dyplomem.
To brzmi przerażająco. Jak to możliwe?
Drugi przykład wyjaśni Panu lepiej jak to możliwe. Sytuacja prawie identyczna, tylko nazwisko głośne, Kalabiński.
Ktoś z rodziny amerykańskiego korespondenta "Gazety Wyborczej"?
Podobno jego bratanek, syn profesora Politechniki, tak mi mówiono. Nie wiem, czy to prawda, ale straszono mnie tymi koneksjami, gdy próbowano mnie zmusić, bym zaliczył młodemu Kalabińskiemu. Ten człowiek chyba w ogóle nie studiował, w każdym razie ja go nigdy nie widziałem na oczy. Student-UFO. Wśród studentów szeptano, że kierownicy katedr i instytutów bez szemrania zaliczają mu na rozkaz z góry. Ze mną ten numer nie przeszedł. Facet nigdy się na moim przedmiocie nie pojawił, nigdy nie próbował zaliczać ćwiczeń czy egzaminów, nie było go. A tu dziekanat żąda, by facetowi przedmiot zaliczyć. Tak po prostu zaliczyć i już. Kategorycznie odmówiłem. Wówczas zaczęto się bawić ze mną metodą kija i marchewki, groźby i złote obietnice na przemian, i to już nie z dziekanatu, lecz z rektoratu, a później z ministerstwa. Nic nie wskórali, posłałbym do diabła samego Pana Boga, gdyby zażądał ode mnie czegoś takiego. Sprawa ucichła, a po miesiącu dowiaduję się, że "student" Kalabiński otrzymał dyplom magisterski. Biegnę z furią do dziekanatu i pytam, jakim prawem dano dyplom człowiekowi bez absolutorium?! Odpowiedziano mi spokojnie, że "na skutek przeoczenia"... Wystarczy? Czy rzucić jeszcze kilka przykładów?
Wystarczy.
Podobnie jest z egzaminami wstępnymi. Przed laty wykryłem taką aferę, narobiłem wrzasku, i odtąd nie powoływano mnie do komisji egzaminacyjnej. Z doktoratami dla cudzoziemców ten sam cyrk. Niech Pan sięgnie do "Dobrego", na strony... zaraz
198
znajdę... na strony 197-202. Jest tam mowa o pewnym młodym "profesorku" i o jego awanturach przeciw korupcji i całej zgniliź-nie wydziału akademickiego. Każde z opisanych tam zdarzeń jest autentyczne w stu procentach, prócz stwierdzenia, że facet został za tę walkę wylany na bruk. Napisałem, że został wylany, chociaż wtedy nie był jeszcze wylany. Wylano go kilka lat później.
Wyprorokował Pan sobie.
Nie pierwszy raz. Mówiłem już Panu, że wyprorokowałem sobie w swoich powieściach właściwie wszystko, wszystkie istotne, ważne fragmenty mojego życia wlepiałem wcześniej swoim bohaterom powieściowym, a później to samo dotykało mnie samego! Jakieś fatum. Lecz to były "proroctwa" mimowolne. Natomiast pisząc w "Dobrym", że zostałem wylany, "prorokowałem" na zimno, z premedytacją, bo byłem już po dwóch papierkowych dymisjach i wiedziałem, że któraś kolejna musi się zakończyć brukiem, że to tylko kwestia czasu.
Co podano na zwolnieniu jako przyczynę?
"Z przyczyn ekonomicznych". Taka formułka trzy wyrazy. Rozumiem, że chodziło o zaoszczędzenie na mojej pensji, która wynosiła 900 tysięcy złotych.
Ile?!
Tyle, ile Pan usłyszał. Nie traktowałem etatu akademickiego jako źródła utrzymania, traktowałem to jako swego rodzaju "czyn społeczny" dla tej młodzieży, która bardzo lubiła moje wykłady. Te dzieciaki, żeby mnie posłuchać, przyjeżdżały zewsząd, nawet z Gdańska, Szczecina, Krakowa i Wrocławia. Rozumiałem, że ta wiedza o sztuce, kulturze, rozwoju cywilizacji, jest im bardzo potrzebna, więc czułem się potrzebny i taka a nie inna forsa była tu bez znaczenia... Co Pana tak rozbawiło?
Formułka: "Z przyczyn ekonomicznych", przy pensji kilku-settysięcznej! :
199
To było w 1992 roku. Nawet wówczas! 900 tysięcy złotych!
Tak, to dla uczelni duża oszczędność. Na moje miejsce zaangażowano bezzwłocznie, z pensją dużo wyższą, pewną damę, socjologa estetyki czy na odwrót, równie śmiesznie, i teraz studenci przybiegają do mnie płacząc, że jej bełkot o hinduskich Manda-lach, jakichś ezoteryzmach i pseudofilozofiach estetyzmu doprowadza ich do krańcowej desperacji. Ale jak ja im mogę pomóc? Uczelnia nie należy do mnie. Nie słuchałem wykładów tej kobiety, lecz z opowieści studentów wynika, że jest to typowa modna ględźba w stylu "New Age", czasami bliska azjatyckiemu sekciarstwu, które bardzo lubi minister policji, pan Milczanowski, ale dla myślących ludzi cywilizacji zachodniej obca, hochsztaplerska, bredniacka.
Jeśli opublikujemy tę wypowiedź, lista Pańskich wrogów mocno się powiększy!
Umówiliśmy się, że opublikujemy wszystko, co nagrywamy. Czy to czasem Pana nie obleciał strach, że gdy wyda Pan tę książkę, to narobi Pan sobie wrogów? Trzeba odwagi, żeby grać z Łysiakiem w jednej drużynie.
To wszystkim wiadomo, więc gdyby mi brakowało odwagi, nie chciałbym być wydawcą Łysiaka. Tymczasem bardzo chcę. A kontynuując problem wrogów. Do tej pory miał Pan wrogów po swojej lewej ręce, od niedawna ma Pan i po prawej.
O kim Pan mówi?
O Piotrze Wierzbickim.
W tym momencie nazwał go Pan ścianą, bo na prawo ode mnie może być tylko ściana. A on nie przypomina muru, to człowiek słaby.
200
W jakim sensie słaby?
W takim, że ewidentnie manipulowany przez SB. Zapewne nieświadomie, ale już kilka razy dał tego dowód, więc można mu zarzucić co najmniej naiwność, dziecinność, słowem kompromitującą słabość. Proszę sobie przypomnieć choćby wielki artykuł o matce Przemyka, który "Gazeta Polska" wydrukowała w sierpniowym numerze. Z owego tekstu Polacy nie dowiedzieli się niczego nowego, prócz jednej rzeczy. Bo że Przemyka zaka-towali gliniarze w komendzie na Jezuickiej, to od dawna wie w Polsce każde dziecko. Że SB rewidowała dom pani Przemyko-wej, też wiedzą wszyscy, to żadna nowina. Natomiast nie wiedzieliśmy, póki nie poinformował nas o tym Piotr W., że owa, delikatnie mówiąc, starszawa dama, żyła z nieletnim szczeniakiem, licealnym kumplem swego syna. Poinformowanie o tym opinii publicznej równało się nie tylko skompromitowaniu tej kobiety, ale pośrednio unurzaniu całej "sprawy Przemyka" w cuchnącym brudku-smrodku. Warszawa mówiła wówczas różnie. Jedni, że Wierzbicki zwariował, a inni, że za ten artykuł esbecja powinna mu zawiesić złoty medal na piersi i wręczyć laurkę dziękczynną. Ja go wówczas broniłem, tłumaczyłem ludziom, że to "wypadek przy pracy", który może się zdarzyć każdemu.
Ale po rozmowie z nim, którą opisał Pan w aneksie do "Oskarżam!", zmienił Pan zdanie?
A co Pan by zrobił na moim miejscu? Mam prosty wybór: albo uznać, tak jak mi próbują wmówić niektórzy, że Wierzbicki pracuje dla "tamtych", albo że "tamci" podsuwają Wierzbickiemu to, co chcą, i w ten sposób nim manipulują, bo on jest naiwny i każde gówno łyka bez oporu. Wybrałem drugi wariant. Póki nie mam dowodów, wolę oskarżać człowieka o głupotę niż o agentu-ralność. Gdy tylko rozgłosiłem treść tej rozmowy z Wierzbickim a rozgłosiłem natychmiast, w ciągu pierwszej godziny po rozmowie różni ludzie zaczęli mi "nadawać" na Wierzbickiego wszystko, co tylko można, od jego spraw łóżkowych do jego
201
rzekomej agenturalności. Każdego takiego informatora wywalałem za drzwi, a listy od tych wszystkowiedzących wyrzucałem do kosza, pomyje mnie nie interesują.
Czy zdarzył się wśród Pańskich znajomych ktoś na tyle bezpośredni, że zadał Panu pytanie: Stary, no to jak, tak z ręką na sercu, czy to, co rzekł Wierzbicki, to jest prawda?
Nikt. A szkoda, bo wówczas mógłbym odpowiedzieć "z ręką na sercu", że to prawda.
Co9'
Tak jak w tym pytaniu do radia Erewan: "Czy to prawda, że w Moskwie na Placu Czerwonym rozdają samochody?". Odpowiedź: "Tak, to prawda. Tylko nie w Moskwie, a w Leningradzie. I nie na Placu Czerwonym, a na Newskim Prospekcie. I nie rozdają samochodów, tylko dają po mordzie". Serio mówiąc, moi znajomi, zamiast poważnie ze mną rozmawiać na ten temat, ryczą ze śmiechu, tak jakbym relacjonując im rozmowę z Wierzbickim opowiadał dowcipy góralskie. Jednak nie wszyscy ludzie są tego zdania. Niech Pan spojrzy. Oto jeden z listów od Polonusów, którzy piszą do mnie na adresy "Dziennika Chicagowskiego", "Dziennika Nowojorskiego", "Relaxu" i innych polonijnych pism, które odsyłają mi tę korespondencję do Warszawy. To jest list od pana Wiesława Matusinskiego z Detroit, który pisze tak: "Przecież to nawet nie jest śmieszne, myślałem, że stać tych durniów na coś więcej".
Mnie się wydaje, że Pańscy znajomi prawidłowo reagują. Dla każdego, kto zna Łysiaka, i dla każdego, kto zna twórczość Łysiaka, cała ta ujawniona przez Pana afera ma coś proszę mi wybaczyć porównanie z teatru absurdu...
Bo to jest teatr absurdu, zwłaszcza dla mnie, w końcu nikt nie zna lepiej mojego życia niż ja sam. Oskarżyć Waldemara Łysiaka o współpracę z bezpieką, lub nawet mniej, o jakąkolwiek współpracę z komuną, o kolaborowanie choćby przez pół sekun-
202
dy czy po pijanemu, to tak, jakby oskarżyć Karola Wojtyłę o uprawianie satanizmu! Tym stwierdzeniem nie porównuję się, broń Boże, do Papieża, porównuję tylko dwa absurdy tego samego rodzaju. Owszem, jeśli prowadzenie katedry na wyższej uczelni czerwonego państwa, drukowanie w wydawnictwach czerwonego państwa i współpracę z Pracowniami Konserwacji Zabytków czerwonego państwa uznamy za kolaborację z komuną to byłem kolaborantem. Takim samym, jak każdy rolnik orzący ziemię w czerwonym państwie, każdy proboszcz wchodzący na ambonę w czerwonym państwie, każdy aktor wchodzący na scenę w czerwonym państwie, każdy lekarz operujący w czerwonym państwie, każdy historyk sztuki pracujący w Muzeum Narodowym czerwonego państwa, itd.
Mówiąc o teatrze absurdu, myślałem o tym, że niewielu ludzi w tym kraju od tak dawna i tak konsekwentnie, tak twardo, jak Pan, zwalczało komunę i flekowało esbecję, a zwłaszcza jej kapusiów czyli renegatów, jak Pan ich najczęściej określa. Wystarczy przeczytać Pańskie "Milczące psy", Pański tekst o klatce z małpami w "MW", i mnóstwo innych rzeczy, którymi ogłupił Pan cenzurę. Już w pierwszej Pańskiej powieści, w "Kolebce", znalazło się na końcu zdanie, że mamy: "Polskę Polską zwaną, z pozorami wolności jeno"1. Niewiarygodne, jak cenzura mogła coś takiego przepuścić w 1974 roku! I niewiarygodne, że Pan się ośmielał wtedy tak pisać. W pierwszym "Łysiaku na łamach" są przedrukowane Pańskie gazetowe teksty z lat siedemdziesiątych, które były poza wszelką konkurencją, jeśli chodzi o dokopy-wanie władcom PRL-u. Kiedy za "Solidarności", w 1981 roku, przyszedł krótki czas złagodzenia cenzury i raptownie pojawiło się wielu "odważnych" publicystów, Bogdan Macie-jewski oddał Panu sprawiedliwość pisząc: "Krytyka dzisiaj nic albo niewiele kosztuje, ale Łysiak zawsze był ostry i eksplodował przy każdej okazji również w minionej epoce". Więc to, co Panu powiedział Wierzbicki, musi dla człowieka, który
203
zna Pańską twórczość, brzmieć jak szczyt absurdu. Natomiast szczytem złośliwości losu, że tak to nazwę, jest pewna odpowiedź, jakiej Pan udzielił w najdowcipniejszym wywiadzie, jaki z Panem przeprowadzono. Był to wielki, dwukolumnowy wywiad pod tytułem: "Ankieta personalna Łysiaka", opublikowany kilkanaście lat temu na łamach "Przekroju", a później przedrukowany w pierwszym "Łysiaku na łamach". Na pytanie o "zawód wykonywany" odparł Pan: "Pisarz, publicysta, wykładowca Historii Kultury i Cywilizacji". Na pytanie o "zawód wymarzony-niespełniony" odparł Pan: "Szejk naftowy". Kolejne pytanie brzmiało: "Zawód, którego nie chciałby wykonywać, mimo iż żadna praca nie hańbi". Odpowiedź brzmiała: "Delator".
Czyli kapuś. Ta odpowiedź była złośliwością wobec esbecji i jej piesków, dziwiłem się nawet, że cenzura to puściła. Ale właśnie po to, żeby puściła, nie użyłem słowa kapuś, konfident czy zdrajca, lecz terminu łacińskiego. Takie antycenzuralne semantyczne sztuczki, które zresztą opisałem dokładnie w "Lepszym", pozwalały mi często atakować rzeczy, które wydawały się nie do zaatakowania przy istniejącej cenzurze. Dzięki podobnej sztuczce został wydrukowany w "MW" cały duży fragment o Katyniu wówczas, gdy sprawa Katynia znajdowała się na indeksie totalnym. A wracając do tamtego wywiadu, to ma Pan słuszność, że w mojej odpowiedzi była prorocza złośliwość losu. Zrozumiałem to, gdy Wierzbicki wyartykułował brednię swojego "informatora". Redaktorzy "Polityki" też ładnie to zrozumieli, bo skomentowali całą aferę tytułem: "Kto mieczem wojuje...".
W aneksie do "Oskarżam!" pisze Pan, iż ta zemsta esbecji na Panu jest beznadziejnie głupia. Nie mogę się z takim zdaniem zgodzić. Ona wcale nie jest głupia, mistrzu. Być może tu wcale nie chodziło o Pana, tylko...
Wiem do czego Pan zmierza, tę opinię słyszałem już kilka razy ostatnio. Gdy ujawniłem to, co mi walnął Wierzbicki, kilku
204
znanych prawicowych polityków odbyło ze mną rozmowy i wszyscy byli zgodni, że jest to bardzo inteligentna zagrywka wymierzona w "listę Macierewicza", a szerzej w lustrację. Według następującego rozumowania: nikt przy zdrowych zmysłach w tym kraju nie uwierzy, że Łysiak mógł być kiedykolwiek es-becką k...., więc każdy pomyśli tak: "Jeśli przeciw Łysiakowi robią taki numer, to znaczy, ze cała lista Macierewicza jest lipą, fałszywką, bzdurą", itd.
A Pan w to nie wierzy?
W "listę Macierewicza" wierzę całkowicie, jest to lista konfidentów! I przestrzegam ludzi przed zwątpieniem w lustrację. De-agenturyzacja jest temu krajowi potrzebna jak tlen ciężko choremu, to absolutna konieczność! Na razie żyjemy w Republice Konfidentów, co jest nie do tolerowania, bo taka sama sytuacja w drugiej połowie XVIII wieku zakończyła się wymazaniem Polski z mapy Europy. Temu problemowi problemowi zniszczenia organizmu państwowego przez prorosyjskich agenciaków poświęciłem kilkaset stron w "Milczących psach".
Pytając: czy Pan w to nie wierzy, myślałem o czymś innym. Czy Pan nie wierzy w możliwość robienia przez esbecję fałszywek dla kompromitowania wrogów SB?
Możliwe jest wszystko, fałszowanie dokumentów to w końcu łatwizna, ale wykazanie, że fałszerstwo jest fałszerstwem, też nie powinno sprawiać trudności. Bardzo bym się ucieszył, gdyby się okazało, że przeciwko mnie podjęto taki wysiłek, bo to potwierdziłoby słowa, które usłyszałem od kobiety bliskiej memu ciału. Widząc jakiej dostałem furii po rozmowie u Wierzbickie-go, rzekła: "Czemu się wściekasz? Ciesz się zamiast kląć! To jest nobilitacja, nobilitowali cię tym, bo jeśli wycinają taki numer przeciwko tobie, to znaczy, że uważają cię za śmiertelnego wro-ga".
205
Do śmiertelnych wrogów strzela się, albo się ich truje, albo podcina przewody hydrauliczne hamulców.
To prawda. Gdy mój wywiad dla Australijczyków stał się głośny, otrzymałem kilka "wyroków śmierci", telefonicznych i na piśmie, ale to robota gówniarzy, bo zawodowcy nie piszą głupich listów i nie straszą przez telefon, tylko strzelają w łeb. Mój przypadek jest o tyle kłopotliwy, że zabicie znanego pisarza narobiłoby dużo szumu. Zresztą decyzje o takich akcjach nie są podejmowane przez esbeków. SB to była tylko polska filia KGB, tak jak nasz wywiad wojskowy był filią GRU. To nie w SB podjęto decyzję zamordowania księdza Popiełuszko, rozkaz przyszedł z Łubianki, o czym pisałem w "Najlepszym" i wiedziałem o czym piszę.
Skąd Pan wiedział?
Od zaoceanicznych krasnoludków. Sprawa księdza Popiełuszko została przez KGB oceniona jako klęska, jako kompromitacja, jako fuszerka, która przyniosła wielką szkodę, poleciały nawet w KGB dwa łby pomysłodawców-figurantów. Ja i KGB oraz GRU mamy stare porachunki z Angoli, Namibii, Chorwacji i Litwy. Ale nie sądzę, żeby chcieli mnie zabijać. Mogą mnie próbować kompromitować, mogą mnie obstawiać, tak jak to robili już w latach siedemdziesiątych, Bóg raczy wiedzieć, ilu było wśród moich znajomych ludzi pracujących dla SB czyli KGB. Wpadł tylko jeden, przez przypadek, o czym napomknąłem w "Lepszym" .
Jeśli już tam Pan o tym napomknął, to może sprzeda Pan teraz trochę więcej szczegółów.
Nazywa się Marek Pawlak. Przesympatyczny facet. Poznałem go w latach siedemdziesiątych i wypiliśmy razem morze wódki, a mój dom był "domem otwartym" dla tego człowieka. W 1982 roku "Mareczek" wyjechał do Szwecji na wakacje i tam stał się gwiazdą z pierwszych stron gazet skandynawskich, bo szwedzki
206
kontrwywiad aresztował go i jako agenta KGB postawił przed sądem za szpiegostwo na rzecz Rosji i Układu Warszawskiego. Tak wyszło szydło z worka. Gdyby nie pech Pawlaka w Szwecji, pewnie do dzisiaj udawałby mojego kumpla, a ja uważałbym sukinsyna za przyzwoitego człowieka.
Czy nie sądzi Pan, że to właśnie on lub ktoś podobny do niego, ktoś z Pańskich znajomych, mógł Pana wsadzić na tego konia, o którym "informator" poinformował teraz Wierz-bickiego?
Jak to, wsadzić?
No, na przykład wpisać na jakąś listę, zrobić Panu fałszywą "teczkę", etc.
Psiakrew, jeśli coś takiego nastąpiło, to chciałbym poznać tę teczkę! Niestety, nie jestem Michnikiem ani Urbanem, nie mam dojścia do archiwów esbeckich. Michnika pan minister Koz-łowski wpuścił do archiwów SB, tak po prostu, jak kumpel kumpla, i pozwolił mu tam buszować bez ograniczeń, ciekawe, co Michnik robił wśród tych teczek przez tyle czasu! Za tę "przepustkę" minister Kozłowski powinien dostać ciężki wyrok! Natomiast teczki winny być udostępnione prawem, powtarzam: prawem, ustawą parlamentarną, każdemu zainteresowanemu, tak jak to zrobiono w Niemczech! Każdy Polak winien mieć prawo dowiedzenia się, kto na niego donosił, kto był szpiclem w jego otoczeniu lub nawet w rodzinie, i mam nadzieję, że kiedyś zafundujemy sobie ten komfort.
Pański aneks do "Oskarżam!" jest właściwie listem otwartym, którego adresat, SB czy KGB, dostaje od Pana po pysku straszliwie mocno, przy użyciu ciężkich epitetów, jakby chciał ich Pan sprowokować. Do czego? Do odkrycia kart?
Chciałem im przede wszystkim wybić ze łba, że zrobią ze mnie Brzozowskiego. Od prawie stu lat trwają spory wśród historyków, czy pisarz i filozof Stanisław Brzozowski był agentem
207
Ochrany czy nie był. W moim przypadku nie będzie żadnego znaku zapytania! Grzeszyłem w życiu, hormony nie sługa, lecz pod względem politycznym, pod względem patriotycznym, pod względem obowiązków wobec ojczyzny i honoru, jakkolwiek pompatycznie by to nie brzmiało, jestem czysty jak kryształ, jak łza! Walczyłem przeciwko czerwonemu robactwu nie tylko piórem, nie tylko słowem podczas wykładów, także inną bronią, narażając się sto razy bardziej niż KOR-owcy i inni "dysydenci" z Gierkowskiej i Jaruzelskiej łaski! Alfonsy, które budowały stajnię Tajnych Współpracowników, nawet nie próbowały mnie werbować, nie podjęli żadnej takiej próby, nie miałem więc nawet okazji, cholera, by kopnąć werbownika w dupę i wybić mu kilka zębów! Więc ten numer nie przejdzie!
On już nie przeszedł. Wszyscy ludzie, których znam, śmieją się z tego, co Panu powiedział Wierzbicki, i myślę, że wszyscy ludzie w Polsce, którzy dowiedzieli się o tej aferze, myślą tak samo że to komiczny idiotyzm.
Wiem, do "Najwyższego Czasu" i na mój adres domowy przyszła fura listów od ludzi, którzy są ze mną. Mam teraz okazję podziękować im i jednocześnie przeprosić, że nie odpisuję na listy, lecz gdybym odpisywał, to musiałbym zapomnieć nie tylko o pracy, ale i o kładzeniu się do snu, i też bym się nie wyrobił, za dużo jest tych listów. Wszystkim nadawcom dziękuję z całego serca.
A propos listów. Mija dwadzieścia lat od Pańskiego debiutu, w tym czasie listów od czytelników i wielbicieli musiał Pan otrzymać tony. Czy przechowuje Pan wszystkie?
Nawet gdybym wyrzucił meble z domu, nie byłoby to możliwe. Przechowuję tylko najciekawsze, a i te nie mieszczą się już w pudle po telewizorze, moje dzieci pewnie to spalą, gdy pójdę do piachu.
Czy mógłby Pan powiedzieć, który list był najciekawszy?
208
Wiele było bardzo ciekawych.
To może który Pana najbardziej wzruszył lub najbardziej Panem wstrząsnął.
Najbardziej wzruszył mnie list, w którym przysłano mi zdjęcie dworku i kopię petycji do jakichś tam władz, że naród powinien mi ten dworek ofiarować w hołdzie, tak jak Oblęgorek Sienkiewiczowi.
Serio?
Serio otrzymałem taki list i takie zdjęcie, ale zażartowałem, że to był list najbardziej wzruszający. Był komiczny, chociaż nie lajbardziej komiczny, były komiczniejsze.
A ten serio najbardziej wzruszający?
Było kilka takich. Zwłaszcza dwa. Jeden od kobiety, drugi od mężczyzny. W latach osiemdziesiątych dostałem list z więzienia, od pana Eugeniusza Wójcika, człowieka niewinnie wsadzonego i później zrehabilitowanego przez Sąd Najwyższy. Do listu był załączony mój portret z papieżem, kolorowy, wykonany przez więźniów w celi, na kawałku lnianego płótna, przy pomocy długopisów i flamastrów. Była to kopia mojego zdjęcia z papieżem wydrukowanego w "Wyspach bezludnych". Żeby zrobić ten portret, więźniowie urwali kawałek pościelowego płótna, za co ich ukarano, ale podczas "kipiszu" nie znaleziono tego obrazka, który później został przemycony za więzienne mury.
Czy można to zobaczyć?
Można.
A opublikować?
Po co?
Po to, żeby książka lepiej się sprzedawała, czyli żeby wydawca mógł lepiej zarobić.
210
Dobrze, ale utnie Pan ten podpis, a właściwie tę dedykację i wróżbę, którą więźniowie wykaligrafowali u dołu, bo to jest zbyt pochlebne i zbyt egzaltowane, i ja sobie aż do takiej wielkości prawa nie roszczę.
A ten list od kobiety?
Dostałem go kilka lat temu, z Kościana, od kobiety, która umierała na raka w wieku trzydziestu jeden lat. Miała już tylko dni życia przed sobą i drukowanymi literami nakreśliła kilka zdań, pisząc, jak bardzo moje książki pomogły jej żyć, i że chce mi podziękować przed śmiercią. Ten list czekał na mnie trochę, bo kiedy przyszedł do Warszawy, na adres jednego z wydawnictw, byłem akurat w Afryce, a gdy wróciłem, tonął w całym stosie korespondencji. Przeczytałem go mokrymi oczami, klnąc samego siebie, że nie jestem wart tych słów.
Więc i tacy twardziele jak Łysiak płaczą?
Tak. Płakałem kilka razy w życiu.
Czy możemy opublikować list od tej umierającej kobiety?
Nie. Może go Pan tylko zobaczyć, jako dowód, że nie zmyślam. I może Pan już wyłączyć magnetofon, rozepchnął Pan objętość książki w sam raz, a ja zaczynam już gadać o rzeczach, o których nie powinienem mówić, więc trzeba przerwać ten słowotok.
Jeszcze tylko jedno! Czy dostaje Pan dużo listów miłosnych?
Pewnie tyle samo, co każdy pisarz i każdy znany człowiek. Pytam nie o innych ludzi, tylko o Pana! Dużo?
Sporo. Ale pamiętam tylko pierwszy, szalenie bezpośredni, od niejakiej "Niuńki", dziewczyny z Częstochowy, która zaczęła tak: "Cześć Waldek! Ja się nazywam Niańka...", i tak dalej, cały czas uroczo.
211
Może to moglibyśmy opublikować? Bez nazwiska!
Nie.
Chciałbym opublikować jakikolwiek list do Pana od czytelnika. Może coś z tych ostatnich, które przyszły do "Najwyższego Czasu"?
Nie.
A który z tych ostatnich był najciekawszy?
Wiele było ciekawych. Najmilszy był od harcmistrza, pana Andrzeja Banasika, o tym, że ileś tam roczników harcerzy uczyło się honoru na książkach Łysiaka.
Więc może...
Może sam nacisnę klawisz "stop", dobra? Dziękuję za rozmowę. I ja dziękuję.
Rozmawiał Leszek Reinisch
W i
Pj
Air iflw. w
"ŁYSIAK NA ŁAMACH 2" jest dwudziestą drugą książką Waldemara Łysiaka. Wcześniej ukazały się (w kolejności wychodzenia):
1. "KOLEBKA" (Poznań 1974, Poznań 1983, Poznań 1987, Poznań 1988).
2. "WYSPY ZACZAROWANE" (Warszawa 1974, Warszawa 1978, Kraków 1986).
3. "SZUAŃSKA BALLADA" (Warszawa 1976, Warszawa 1981, Kraków 1991).
4. "FRANCUSKA ŚCIEŻKA" (Warszawa 1976, Warszawa 1980, Kraków 1984).
5. "EMPIROWY PASJANS" (Warszawa 1977, Warszawa 1984, Poznań 1990).
6. "CESARSKI POKER" (Warszawa 1978, Kraków 1991).
7. "PERFIDIA" (Warszawa 1980, Kraków 1991).
8. "ASFALTOWY SALOON" (Warszawa 1980, Warszawa 1986).
9. "SZACHISTA" (Warszawa 1980, Kraków 1982, Kraków 1989).
10. "FLET Z MANDRAGORY" (Warszawa 1981, Kraków 1983).
11. "FRANK LLOYD WRIGHT" (Warszawa 1982).
12. "MW" (Kraków 1984, Kraków 1988).
13. "ŁYSIAK FICTION" (Warszawa 1986).
14. "WYSPY BEZLUDNE" (Kraków 1987).
15. "ŁYSIAK NA ŁAMACH" (Warszawa 1988).
16. "KONKWISTA" (Warszawa 1988, Warszawa 1989).
17. "DOBRY" (Warszawa 1990).
18. "NAPOLEONIADA" (Warszawa 1990).
19. "LEPSZY" (Warszawa 1990).
20. "MILCZĄCE PSY" (Kraków 1990).
21. "NAJLEPSZY" (Warszawa 1992).

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Waldemar Łysiak Kawaleria morska na delfinach (1970r )
Łysiak Waldemar Z palemką na salony
zestawy cwiczen przygotowane na podstawie programu Mistrz Klawia 6
PKC pytania na egzamin
Prezentacja ekonomia instytucjonalna na Moodle
Serwetka z ukośnymi kieszonkami na sztućce
MUZYKA POP NA TLE ZJAWISKA KULTURY MASOWEJ
zabawki na choinke
Lasy mieszane i bory na wydmach nadmorskich
Analiza?N Ocena dzialan na rzecz?zpieczenstwa energetycznego dostawy gazu listopad 09
Sposob na wlasny prad

więcej podobnych podstron