Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Spojrzenie z innego świata Data: 10 lutego 128 po WWV, 09:49:38 +0100 Drogi Gismunie, wybacz, że dawno nie pisałem, ale nie miałem na tyle ważkiego tematu, abym śmiał zajmować Twój czas. To się zmieniło, bo wczoraj przeżyłem zaiste dziwną przygodę, zupełnie jakby wyjętą z jakiegoś horroru o samuraju-shinto. Siedzę tedy sobie spokojnie w mojej ulubionej akademickiej kawiarence, gdy ktoś nagle zasłania mi światło, a tego bardzo nie lubię, zwłaszcza kiedy grzebię w materiałach i nie mogę znaleźć odpowiedniego odnośnika. Podnoszę więc twarz na tego osobnika, jak sądziłem - studenta, gotów naurągać mu od bezinteresownych szkodników, bo jaki skolar mógłby mieć interes w utrudnianiu dociekań na temat Zachowań Seksualnych Ludów Przedcybernetycznych, którym to - dociekaniom, mój drogi - właśnie się oddawałem. Podnoszę tedy wzrok i nabieram powietrza, ale daję sobie czas na akomodację soczewki, wszak nie widzę zbyt dobrze, a potem dodaję sobie jeszcze nieco więcej czasu na namyślunek, bo widzę, że... sprawa jest bardziej skomplikowana, niż sądziłem. Gość, stojący nade mną, okręcony jest w szczególnego rodzaju starannie dobrane łachmany, które niektórzy nazywają ciuchem cebulkowym. Twarz ziemista, ale to wszystko nic - jego oczy! Oczy są jak wrzecionowate dziury do innego wszechświata, nie mają barwy, powierzchni, konsystencji i pozostają doskonale puste, bo nie potrafię ich opisać, ale czuję, że w ich głębi czai się straszliwy napór odległej materii, ciśnienie pyłu, z którego powstają gwiazdy. Wstrzymuję oddech i czekam na moment, w którym ta mgławica eksploduje na mój świat, aby zrobić miejsce pod zarzewie młodej galaktyki, lecz nic takiego nie następuje. Stwór odsuwa się nieco, zupełnie jakby był dalekowidzem i chciał dokładnie przeczytać mnie całego, a ja wtedy znów robię się silny, prężę wątłe mięśnie, wypuszczam hormony agresji z przyschniętych gruczołów, odchrząkam, co powinno brzmieć jak narastające warczenie lwa. Tamta maszkara odstępuje jeszcze dalej i... uśmiecha się bezgłośnie, szczerzy rządki cholernie równych, sztucznych zębów, pokrytych modną szaroniebieskawą śniedzią. Wysuwa do przodu ramiona, dotychczas schowane za plecami, w uspokajającym geście: nic ci nie zrobię, nie bój się, człowieczku! Stwór macha swoimi gargantuicznymi łapami w zupełnie idiotyczny, niebezpieczny sposób, więc nic dziwnego, że trafia w kontuar i rzędy zawieszonych nad nim kieliszków. Kulę się odruchowo, oczekując na grad odłamków szkła, ale jest wciąż cicho, tak dziwnie cicho. Bar i szkło uginają się, a potem wracają do pierwotnego kształtu - nawet nie podejrzewałem, że uniwersytecką knajpkę stać na taką zgrabną symulatkę - a gość wciąż uśmiecha się, w końcu opuszcza ramiona i wychodzi. W drzwiach przystaje i znów taksuje mnie spojrzeniem swoich nie-oczu, robi to o wiele za długo, ale ja jestem hardy i wciąż wypełnia mnie moc. Dopiero gdy tamten przekracza próg i znika, powraca rzeczywistość, a ja wyczuwam w przełyku sopel lodu długi przynajmniej na łokieć. Tak, drogi Gismunie, to spotkanie było dalekie od codziennej kurtuazji naukowych salonów, niechby powierzchownej, ale takiej, do której nawykłem. Gdy szkło kielichów, zawieszonych nad barem, znowu zalśniło jak żyrandole z moskiewskiego socrealu, przewietrzyłem płuca, zgarnąłem szpargały, po czym udałem się do bursy. Chyba rozumiesz, że nie byłem w stanie dalej pracować tego wieczoru. Kim był dziwny nieznajomy, nie wiem. Na drugi dzień rozpytywałem u barmana, a potem u tej zdziwaczałej poetki, skrobiącej w kącie wiersze na antystatycznych serwetkach, ale niczego się nie dowiedziałem. Chyba nie był niebezpieczny, bo w trakcie jego wizyty źrenice spokojnie polatywały pod powałą, a na zewnątrz roiły się nad wejściem w normalny, stochastyczny sposób. Chociaż licho wie, może zostały nielegalnie przestrojone, wszak w dzisiejszych ciekawych czasach deprawacja możliwa jest na każdym poziomie dostępu. Napisz, przyjacielu, jak posuwa się Twoja praca nad Pangalaktyczną Historią Publicznych Wychodków. Pionierskość tych dociekań jest zaiste porażająca, choć - jak kiedyś donosiłeś - nie dla Komisji Nowatorskich Badań. Niestety, KNB ma w wyłącznej gestii fundusze zarówno statutowe, jak i indywidualne, o czym obaj przekonaliśmy się wielokrotnie. Zdrowia! Twój oddany Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Wakacyjna wariacja Data: 27 lutego 128 po WWV, 23:18:55 +0100 Mój Gismunie, wyobraź sobie, że wziąłem krótki urlopik i wyjechałem nad morze, bo już dostawałem alergii na widok studentów, snujących się po uczelni tylko w tym celu, aby wymóc na nas lepsze oceny. Jak wynika z badań moich, a także kolegi Dasgupty, kiedyś, w XXI wieku Ery Chrystusowej, niektórzy ludzie studiowali z czystej ciekawości, aby się po prostu czegoś dowiedzieć - to były wspaniałe czasy! Siedzę więc sobie na Archipelagu Zielonych Koczkodanów, moczę nogi w oceanie i popatruję na małpy, od których wzięły się virusy. Jak zapewne wiesz, w czasach historycznych szczególnie wyrafinowani smakosze spółkowali z koczkodanami w realu, a to z tej prostej przyczyny, że inaczej nie mogli - w drugiej połowie XIX wieku EC nie było jeszcze nawet pecetów! Wtedy złapali tzw. organiczne wirusy HIV, które migiem przelazły do nowo wynalezionych sieci, mutując przy tym do normalnych virusów. Nie pytaj mnie, jak to się stało, czuję się tylko historykiem, a zbieżność dat jest wszak bezdyskusyjna. A więc śniadam sobie na tarasie, przyglądam się małpom i dywaguję, co z dwojga złego byłoby lepsze: kiedyś zarazić się wirusem w realu, czy dziś virusem w wirtualu. W ten sposób się relaksuję, a o stopień wirtualności tych całych Wysp i uganiających się po nich koczkodanów nie pytam, bo i po co - przecież przyjechałem tutaj wyłącznie dla rekreacji. Na koniec listu zostawiłem prawdziwy hit: otóż nawet tutaj, na rubieżach świata, nadal prześladuje mnie tamten cebulkowy dziwak z kafeterii! Natręt pojawił zaraz pierwszego popołudnia, a wpuściłem go tylko dlatego, bo myślałem, że to ktoś z obsługi ośrodka wypoczynkowego i że chce dopełnić formalności. Gość bezceremonialnie przepchnął się do salonu, potem wyszedł na taras i rozwalił się w trzcinowym fotelu, tak go ustawiając, żeby mieć widok na morze. - Ładniutko tu - zagaił, machając łapą. Bezustannie wodził za mną szczelinami oczu, w których dziś co chwila zapalał się ciemny fiolet. A potem zaczął drażnić pinokia. Ten zwinął się i nastroszył jak rasowy foksterier, albowiem jego rutynowym zachowaniem było gładkie włączanie się do gry. Mogłem go natychmiast zablokować, bo jako patron dysponuję wysokim priorytetem, ale zwlekałem - facet miał swoją charyzmę, nawet jak się wygłupiał. Naraz błysnął mocniejszym fioletem i rozstroił pinokia, który z kwileniem rozwinął się w futrzasty arkusz. Wtedy zdecydowałem się wkroczyć, lecz obcy mnie uprzedził - wstał i ukłonił się staroświecko, zupełnie tak, jak zwykli to czynić ludzie z "mojej" Ery Przedcybernetycznej. Zatkało mnie, no bo kto w naszych czasach wie cokolwiek o historii, wyjąwszy wąsko wyspecjalizowanych naukowców? Nie obraź się, uczony Gismunie, ale nawet Ty, z uwagą i oddaniem studiujący użytkowe aspekty kultury, zapewne nie wiedziałbyś, jakie jest znaczenie tych płynnych skłonów i ruchów ramienia, niegdyś celebrowanych przy pożegnaniu. Chyba nie dziwisz się, przyjacielu, że po odejściu dziwnego gościa zapragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej na jego temat, nawet za cenę naruszenia tabu prywatności. Czyż tamten również nie naruszył mojego tabu, pchając się nieproszony do wynajętych pomieszczeń, a potem rozstrajając cudzą indywidualną zespolnię? Więc zabrałem się do pracy, każąc pinokiu - który już zdążył zresetować się do stanu gotowości - przeanalizować chemiczne i magnetyczne ślady na podłodze i w powietrzu, a także prześledzić wielowektorowe koniugacje translacyjne. Udało mi się go przekonać, że przybysz naruszający tabu zasłużył na identyfikację, więc pracowaliśmy do późna, nie zwracając uwagi na szum oceanu i nie rejestrując przelatujących przez nas na wskroś wirtualnych moskitów. Jednak wszędzie trafialiśmy na blokady wyższego poziomu niż mój, więc uzyskaliśmy tylko informację dotyczącą kognomentum tajemniczego gościa, i to w przedziale ufności około 60-70%. Intruz nazywa się de Letha. Memento? Powinienem o czymś zapomnieć? A może wykasował coś z pionkia, co spowoduje wydeletowanie pamięci, albo coś w tym rodzaju? Nie wiem i postaram się już jutro o sprawie nie pamiętać. Na plaży wylegują się genetycznie uszlachetnione krzyżówki koczkodanów z ludźmi, te żeńskie w topless, a męskie w downless, a w morzu baraszkują gadatliwe delfiny. Może jutro uda mi się zamienić z nimi kilka słów. Ściskam, Twój Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Nieśmiertelne dobre słowo Data: 28 lutego 128 po WWV, 18:44:26 +0100 Gismunie kochany, mam do zakomunikowania coś niebywałego, mój drogi! Obawiam się, że jak przywykniesz do moich ostatnich rewelacji, potem już nie zechcesz czytać normalnych listów. A więc umość się w fotelu, wygodnie oprzyj głowę, przewentyluj płuca, a obok postaw szklankę wody, abyś w razie potrzeby mógł wylać ją sobie na łysinę. Już? No to przyjmij do wiadomości, że - uwaga - duchy żyją!! Może nie takim samym życiem jak nasze, ale wykazują aktywność i wpływają na bieg wydarzeń - tak, naprawdę, to jest możliwe, szanowny, uczony i wielce pragmatyczny Gismunku. Do badania, którego wyniki pozwoliły na tę konkluzję, wziąłem się dziś w południe, a było to tak. Wiesz z autopsji, że nuda wyzwala moc twórczą, nieraz większą niż perspektywa otrzymania grantu z KNB, było więc jasne, że podczas wakacji taki moment musiał nadejść, wcześniej czy później. A więc po śniadaniu, przechadzce plażą, gonitwie za koczkodanami i wspólnym odgwizdaniu kilku przebojów z chórem delfinów, wziąłem się do pożytecznej roboty. Mianowicie wydałem mojemu pinokiu polecenie, rzecz jasna pełne luzu i urlopowej beztroski, które brzmiało następująco: "szukaj korespondencji noworocznej, wysyłanej przez duchy, korzystając przy tym ze wszelkich dostępnych źródeł". Pinokio, zmyślna bestia, od lat analizuje mój profil psychiczny, więc sprawnie oddzielił informacyjne ziarno od plew (chyba wiesz, co oznacza ten piękny archaizm?), precz odrzucając wszelkie baśnie, mity, legendy, opowieści SF i inne bajdurzenia, po czym co trzeba uogólnił, a resztę zawęził, aproksymował i dealegoryzował przyjmując, że chodziło o życzenia noworoczne, na bieżąco autoryzowane przez zmarłych. Wyobraź sobie, że odnalazł dwa przypadki, jak ulał pasujące do definicji! Nie, nie jestem skory do żartów, a wyjaśnienie jest naprawdę prostsze niż można byłoby przypuszczać. Kiedyś, u schyłku Ery Przedcybernetycznej, w płaskoklockowej metropolii, typowej dla tego okresu, żyło sobie dwóch dżentelmenów. Byli zupełnie różni, ale urodzili się jednego dnia i traf chciał, że spotkali się w jednym przedszkolu, chodzili do jednej klasy w tej samej szkole, a potem studiowali ramię w ramię ten sam wydział i kierunek na tej samej uczelni. I chociaż niepodobni, zawsze mieli o czym pogadać, bo dążyli do wspólnych rewirów zainteresowań, starannie unikając obszarów konfliktogennych. Ze względu na odmienności charakterów rzadko udawało im się wybrać razem na wakacje, ale za to nigdy nie przepuszczali okazji, aby z innego miasta lub kraju napisać przyjacielowi kartkę z pozdrowieniami, a na każde święta - z życzeniami. Jednakże nielitościwy czas także im przyspieszył upływ dni i lat, i nie tylko przytępił zmysły, lecz także ujął energii, więc pisali coraz rzadziej. Ponieważ jednak żaden nie chciał całkiem zaniechać zwyczaju, obaj niezależnie, acz jak zwykle jednomyślnie, uciekli się do fortelu: zlecili terminowe wysyłanie życzeń specjalistycznym firmom. I choć odczuwali rodzaj subtelnych wyrzutów sumienia, gdy otrzymywali kolorowe świąteczne kartki - bo przecież każdy z nich myślał, że tylko on w ten sposób ułatwił sobie życie - to szybko się rozgrzeszali podsumowywaniem zapłaconych rachunków. Natomiast obie zatrudnione firmy za niewygórowaną opłatą prześcigały się w układaniu miłych, corocznie modyfikowanych tekstów, dbając przy tym o przyzwoitą szatę graficzną. Z pewnością domyśliłeś się już wyniku mojej dzisiejszej kwerendy, drogi Gismunie. "Ta, która na bezkresnej łące poluje na kwiaty" w końcu przyszła i do naszych przyjaciół. Gdy najpierw odszedł jeden z nich, drugi wciąż otrzymywał od niego kartki, więc spokojnie utrzymywał zlecenie na wysłanie swoich, gdy zaś odszedł i drugi, kartki nadal były wysyłane do obydwóch, chociaż - niestety - nie osiągały już adresatów. Wyobraziłem sobie porosłą chwastami posesję z częściowo zawalonym domem, do której co roku zdąża listonosz, przystaje przy wyłamanej furtce, wiszącej na jednym zawiasie, i po chwili wahania usiłuje wepchnąć list do zardzewiałej skrzynki, wypełnionej rozmiękłym od deszczu papierem. Zaś w klockowym blokowisku, gdzie zamieszkiwał drugi, list rokrocznie trafia do mieszkania, zajętego już przez innych lokatorów, i zostaje odesłany do tamtej opuszczonej posesji, bo adres zwrotny jest właściwy zleceniodawcy, a nie firmie, która profesjonalnie dochowuje dyskrecji. Przypuszczam, że - jak zwykle - moje koloryzowane wizje niespecjalnie przypadły Ci do gustu, lecz tym razem nie są one fantasmagorią, lecz wynikiem rzetelnego badania. Dzięki kochanemu pinokiu i jego sieciowej biegłości zlokalizowałem opuszczoną działkę, pozostawioną przez naszego bohatera, której nikt nie chciał powtórnie nabyć ze względu na bliskość nowego zakładu przemysłowego. Dotarłem także do archiwum listów zwanych wtedy "e-mailami", które można było wysyłać pierwotną siecią - w tych listach spadkobierca drugiego bohatera, mieszkający w blokowisku, skarży się znajomym na przesyłki adresowane do poprzedniego lokatora, które nadchodzą regularnie bez względu na jakiekolwiek sprostowania. Wiem, o co byś teraz spytał, gdybyśmy weszli w zwykłe myślonium, zamiast staromodnie cykać literkami, więc od razu pragnę rozwiać Twoje wątpliwości. Zresztą przyznaję, że i ja miałem zastrzeżenia, więc wszystko porządnie sprawdziłem, a łatwe to nie było, wszak chodziło o poufne dane bankowe. Ale od czego mam wysokiej klasy zespolnię? Otóż potwierdziłem, że płatności na rzecz firm wysyłkowych były skrupulatnie realizowane także po śmierci obu przyjaciół i nie doszukałem się w tym żadnej nadprzyrodzonej ingerencji. Po prostu jeden z nich za życia prowadził rozległe interesy i pozostawił po sobie spory majątek, a także liczne dyspozycje, które pogrupował w pakiety. W jednym znalazły się polecenia stałych przelewów na pewien dom spokojnej starości, na dwa stypendia doktoranckie dla miejskiego uniwersytetu, na doroczną nagrodę Koła Młodych Poetów, a także rozporządzenie przesyłania życzeń noworocznych wszystkim aktualnym pacjentom pewnego szpitala. Wydaje się oczywiste, że groszowy wydatek na świąteczne kartki dla jeszcze jednej osoby dyspozytor tymczasowo umieścił w obrębie tego ostatniego polecenia, w natłoku spraw natychmiast zapominając, że kiedyś należałoby uporządkować takie drobiazgi. Upływały lata i nikt nie korygował dyspozycji fundatora, nawet tych nieco dziwacznych, bo spadkobiercy mieli ważniejsze zajęcia niż kosztowne zmiany testamentu w celu zaoszczędzenia złotówki rocznie. Natomiast nasz drugi przyjaciel umieścił na koncie firmy, z której usług korzystał, skromną sumę, jednakże średnie odsetki od niej z naddatkiem pokrywały coroczne świadczenie. Rubrykę dotyczącą dyspozycji pośmiertnej pozostawił wolną, a firmie nigdy nie spieszyło się do skasowania bezterminowego zlecenia. Jak widzisz, uczony i pragmatyczny Gismunie, duchy zmarłych krążą pośród nas. Jutro poszperam jeszcze w starych plikach, bo ta zabawa wciąga, a przy okazji wzbogaca moje własne archiwa o realia historycznej epoki. Bywaj! Twój Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Sny i duchy Data: 1 marca 128 po WWV, 22:49:55 +0100 Gismunie Szczodrobliwy, niech Ci anioły czy demony, do wyboru, wynagrodzą dobry uczynek, jakim był transfer myślowizji Twego wczorajszego snu! Chociaż jesteśmy staromodni, miałeś rację, korzystając tym razem z holistycznego nośnika przekazu, bo żadne, nawet najbardziej egzaltowane słowa nie oddadzą nostalgii kolorów, głębi pejzażu i rozproszenia światła na detalach. Miałem wrażenie poruszania się po krajobrazach Drugiej Jesieni, a może była to już Trzecia, bo nasza? W każdym razie przeżyłem stan psychodeliczny, i to bez halucynogenów. Jak Cię znam, też z nich nie korzystałeś. Teraz ciąg dalszy mojej urlopowej kwerendy. Zamiast taplać się w morzu i uczestniczyć w pikniku z korsarzami na bezludnej wyspie, przez cały dzionek śledziłem dalsze losy pośmiertnej korespondencji naszych historycznych znajomych. Osobowość pierwszego, za życia biznesmena, redaktora i publicysty, pośmiertnie wzbogaciła się o zainteresowania antropologią kulturową i poezją klasyczną, a drugi, nauczyciel przedmiotów humanistycznych, w nowym wcieleniu zaczął wykazywać pogłębioną znajomość historii sztuki dekoracyjnej. Jak się okazało, domieszkowa indywidualizacja była efektem podnoszenia poziomu usług w firmach, realizujących obie serie korespondencyjne - po kilku latach działalności nie ograniczano się jedynie do zdawkowych życzeń, lecz indywidualizowano treść listów według stopniowo wzbogacanego profilu nadawcy. Specjalnie zatrudnieni psycholodzy wyposażali zmarłych przyjaciół w nowe cechy charakteru i specjalistyczną wiedzę, dobierając materiał metodą ekstrapolacji rozwoju. A więc, mój drogi, znane porzekadło, że nauka trwa całe życie, należy uzupełnić o to, że w szczególnych przypadkach może ona trwać znacznie dłużej. Wyniki mojej wakacyjnej analizy bywają zabawne, ale równie często dają powód do zadumy. Zwróć uwagę, Gismunie, jak całkowite i nieodwracalne było unicestwienie ludzkiego istnienia w tamych czasach - po śmierci człowiek znikał jak kropla wody wsiąkającej w piasek i wszelki ślad po nim ginął. Jeszcze przez krótki czas trwał w pamięci bliskich, coraz odleglejszy i mniej wyrazisty, a po kilkudziesięciu latach nawet jego grób się rozsypywał i w tym miejscu chowano innych. Zamiast dzisiejszych wieczystych banków archiwalnych, gdzie przechowuje się pełną informację mentalną i biochemiczną, istniały tylko kartoteki z aktami narodzin i zgonów, gdzie zapisywano imię, nazwisko, daty oraz nazwy miejscowości. Wróćmy do kwerendy. W okresie, który Ci relacjonuję, pojawiły się pierwsze masowo hodowane AIki. Te sztuczne inteligencje były bezczelne i humorzaste, ale bez wątpienia także perfekcyjne i na swój sposób genialne. Po komercjalistycznej optymalizacji zainstalowano je w obu firmach, gdzie ostro wzięły się do roboty, a w ramach wolnych mocy zabawiały się dalszym wzbogacaniem psychokartotek naszych przyjaciół. W efekcie po upływie kolejnego roku zwięzłe formuły życzeń i listów zostały zastąpione przez sążniste epistoły, pełne chwytającej za serce życzliwości. A potem - niestety - moje badania utknęły, bo natrafiłem na informacyjną dżunglę, po której poruszać się można było tylko przy użyciu sofistykalnego sprzętu bardzo wysokiej klasy, a takim nie dysponowałem. Jak się domyślasz, chaos w archiwach spowodowany został wybuchem Wszechświatowej Wojny Virusowej. Powszechnie wiadomo, że AIki mocno przyczyniły się do tego konfliktu, śrubując zbrojenia do niespotykanego poziomu, i to w taki sposób, że ludzie nie bardzo wiedzieli, kto jaką bronią dysponuje. Przy okazji pragnę Ci donieść, szanowny Gismunie, że podczas tej wojny wystrzelono jeszcze mniej pocisków, niż się oficjalnie podaje, a zmagania trwały prawie wyłącznie w sieciach, głównie bezprzewodowych, bo klasyczne uległy zniszczeniu lub odcięciu. Stąd wzięła się nazwa WWV, bo podstawową broń stanowiło zjadliwe sieciowe robactwo. W następstwie wtórnego załamania cywilizacji technologicznej unicestwieniu uległo 90% ludzkiej populacji, a straty w zasobach AIek i w danych archiwalnych sięgnęły poziomu 98%. Przypominam Ci o szczegółach, albowiem smutne wydarzenia owych dni są decydujące dla dalszych losów bohaterów mojej kwerendy. Otóż odszukałem ich w powojennej rzeczywistości, i okazało się, że wojna nie tylko im nie zaszkodziła, ale wręcz przeciwnie, tchnęła w nich nowe życie - zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Jednak aby wiarygodnie zrekonstruować wydarzenia, potrzebuję jeszcze ponurkować w sieci, więc na dziś kończę i życzę Ci dobrej nocy. Trzymaj się zdrowo i napisz, czy znów miałeś intrygujące sny. Niezmiennie Twój Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Zmartwychwstanie Data: 2 marca 128 po WWV, 15:44:12 +0100 Witaj, Gismunie, nic nie wspominasz o snach, więc zapewne już wyczerpałeś swój limit na psychodeliczne wizje. Za to ja mogę się pochwalić - dziś w nocy przyszła do mnie dziewczyna. Tak, mój drogi, jeszcze pamiętam, co to takiego: samica człowieka w wieku optymalnym do biologicznego rozrodu, pozbawiona włosów na twarzy, przewężona w pasie niby starożytna klepsydra. Ale do rzeczy. Sen rozgrywał się w scenerii paleoprzyrodniczych myślowizji - piaszczyste urwisko, a na górze zarośla, nastroszone wachlarzami paproci. Dziewczyna tańczyła boso, najpierw na wzgórzu, a potem jakoś sfrunęła na dół, a nogi miała cholernie kształtne! Wirowała jak baletnica, a pęd powietrza podwiewał jej sukienkę, zrobioną z jakiegoś półprzejrzystego materiału o strukturze pajęczyny. Twarz trzymała pochyloną, ale gdy zbliżyła się do mnie w kolejnym piruecie, nagle uniosła głowę i odrzuciła ramiona na boki, czemu towarzyszył głośny dźwięk uderzenia w struny gitary. Zarejestrowałem, że jej twarz była matowo-karminowa, zaś powieki zrobiła na zielono, pod kolor oczu, które jaśniały jak u pantery. Wyszczerzyła zęby, pośród których kły były nieco dłuższe, jak u wielkiego kota. Zbudziłem się z krzykiem i natychmiast poczułem żal, że tańczyła tak krótko, bo przecież jeszcze chciałem poczuć jej zapach, dotyk, twardość zębów... Może to stworzenie - bo chyba jednak nie kobieta - jutro powróci? Tymczasem posyłam Ci kompletną wizję w holistycznym załączniku - jej jakość jest świetna, choć oczywiście nie zawiera już mistycznej zagadki snu. Brawa dla pinokia za doskonałą rejestrację! Po tym wstępie przechodzę do rewelacji na temat życia po życiu naszych sympatycznych znajomych. Kwerenda, którą skromnie zaplanowałem na miarę kanikuły, sporo zyskała w trakcie pracy, więc niebawem będzie warta publikacji w czasopiśmiennictwie naukowym. Zresztą sam oceń i prześlij opinię. Otóż, mój drogi, po Wszechświatowej Wojnie Virusowej ocalało około miliarda ludzkich osobowości, tradycyjnie osadzonych na nośnikach biologicznych, a więc tzw. białkowych protoplastów, ponadto kilka miliardów ludzkich mentali zakodowanych w pamięciach chemomagnetycznych, i kilkadziesiąt miliardów AIek rozmaitej proweniencji. Przypuszczalnie właśnie wtedy granice między światem realnym a wirtualnym stopniowo zaczęły się zacierać. Z jednej strony wiele zjawisk generowano sztucznie, jak np. obrazy, dźwięki, zapachy, a nawet wrażenia dotykowe, bo już w tym okresie wynaleziono pola siłowe o zmiennym stopniu uginania, które podkładano pod przestrzenne hologramy przedmiotów. Zjawiska zarówno naturalne, jak i generowane w realu mogły być rejestrowane przez wszystkich: protoplastów, AIki, a także przez osobowości, zapisane w kościach chemomagnetycznych, po podłączeniu tych ostatnich do autonomicznych czujników. Z drugiej strony u protoplastów nagminnie stosowano stymulację odpowiednich obszarów mózgu za pomocą przestrzennych wzmocnień interferencyjnych, tworząc wirtualne projekcje zmysłowe na zamówienie. Najprościej dało się kreować świat wirtualny dla wirtuali, czyli dla AIek, a także dla osobowości zakodowanych chemomagnetycznie - był on współtworzony przez samych rezydentów sieci, a uzupełniany i nadzorowany przez sysopów, czyli AIki administrujące. Ta ewolucja cywilizacyjnego systemu, dziś rzadko analizowana, okazała się przełomowa dla obu naszych przyjaciół. Ważnym posunięciem politycznym, łagodzącym powojenne konflikty, było wprowadzenie w życie ustawy zrównującej prawa protoplastów, mentali i AIek. Takie postawienie sprawy obligowało nowo utworzone Ministerstwo Zdrowia i Integralności Informatycznej nie tylko do efektywnej hospitalizacji białkowych weteranów WWV, ale również do rekonstrukcji wszystkich wirtuali, uszkodzonych w sieciowych działaniach wojennych. Jednak - jak wynika z wielu publikacji - jakiekolwiek próby odróżnienia mentali i wirtualnych AIek od fikcyjnych bohaterów gier fabularnych i telewizyjnych utworów interaktywnych zostały uznane za podejrzane i dyskryminujące, zwłaszcza w przypadku fabuł opartych na faktach autentycznych. W rezultacie wszystkim, choćby częściowo spersonifikowanym postaciom, odnalezionym w sieci, przyznano prawo do pełnej wirtualnej rewitalizacji. Jak już się domyśliłeś, drogi Gismunie, nasi znajomi zostali wtedy oficjalnie powołani do życia i po uroczystym Akcie Aktywacyjnym rozpoczęli prawną egzystencję jako sieciowe osobowości. Nie było problemów, bo spełniali kryteria, wszak odnaleziono zapisy ich psychicznych charakterystyk, ewoluujących w czasie, a nadto kandydaci na wskrzeszeńców przejawiali aktywność korespondencyjną. Czyż to nie jest wspaniałe, że słowo bytem się stało? Przyjacielu, kończę już, bo marzę o poobiedniej sjeście. Lecz jutro obiecuję dalszy ciąg, bo mam trop, którym podążę w kierunku naszych czasów. Szczerze oddany Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Dziwne wizje i fałszywe tropy Data: 3 marca 128 po WWV, 09:23:55 +0100 Drogi mój Gismunie, miałem naprawdę dziwaczne sny i nie potrafię powiedzieć, czy były przyjemne. Poprzedni, ten z tancerką-kocicą, kwalifikuję jako pozytywny, ale dziś w nocy... Cóż, prześlę Ci myślowizję, ale najpierw muszę wyciąć pewne "momenty", bo zwyczajnie się ich wstydzę - w moim szacownym wieku takie rzeczy nie przystoją. Dokonam ponadto niewielkiego retuszu, ale nie martw się, i tak dostaniesz 90% materiału, żebyś mógł wyrobić sobie ogólny pogląd. Barwy, przede wszystkim barwy. Osoby, przedmioty, krajobrazy - wszystko oblane gryzącą żółcią, kłującym lazurem, krwawym szkarłatem, świdrującym oczy seledynem. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem, nawet na obrazach wściekłych impresjonistów z XX wieku EC czy choćby na laserowych holoreklamach. Nie, we śnie zdystansowałem to wszystko, aż głowa bolała, ale widok był niepowtarzalny. Skąpane w kolorach, przyszły do mnie kobiety, całe tłumy kobiet i dziewcząt. Niektóre dobrze znałem, twarze innych pamiętałem, pewnie należały do przypadkowych znajomych, jeszcze innych nie mogłem sobie przypomnieć. Tylko nie myśl sobie, że pojawiły się te panie, z którymi coś mnie w przeszłości łączyło, jakieś byłe kochanki czy miłości - nic z tych rzeczy, drogi Gismunie! Inna sprawa, że niektóre z nich zachowywały się nieprzyzwoicie, czego nie chcę ani opisywać, ani ilustrować myślowizyjnie, stąd konieczność niewielkiej obróbki redakcyjnej przesyłanej myślowizji. W tej sytuacji niektóre kwestie trzeba będzie wyjaśnić werbalnie. Lepiej ode mnie orientujesz się w historycznej sztuce użytkowej, więc może wiesz coś na temat kultu rozdwojonego penisa? Czy stanowił ogólny symbol języka węża, czy przedstawiano go także w konkretnych zastosowaniach, a jeśli tak, to w jakich sytuacjach? Konkretnie, czy uprawiano prokreacyjne zbliżenie z dwiema naraz kobietami, czy może dopuszczano ars amandi prokreacyjno-hedonistyczne (wykonanie ręczne nazywano "kaczym dziobkiem") z jedną partnerką? Nie myśl czasem, uczony kolego, że trzymają się mnie jakoweś perwersje, nie, nic z tych rzeczy - pytania zadaję wyłącznie jako dociekliwy badacz. Tyle o marzeniach sennych. Co do historycznej kwerendy, nie mam żadnych nowych wyników, bo coś poplątało się w obwodach mojemu pinokiu - zaczął bez ładu i składu rzucać nazwiskami, moje i Twoje kognomentum mieszało mu się z jakimś Zimorodzińskim i Van Zigismundem, a genealogiczne szlaki zapętlił w szatańską teorię spiskową, której nawet do końca nie prześledziłem, bo rozbolała mnie głowa. Nie wiem, może jakiś virus zdołał przełamać zapory, więc na wszelki wypadek zastosowałem podwójną dawkę viruseptu i poprosiłem onmedline o kontrolę. Potrwa ona do obiadu, więc idę na plażę baraszkować z koczkodanami, a wieczorem napiszę, jeśli zdobędę jakieś nowe materiały. Nie miałeś ostatnio żadnego interesującego snu? Ściskam i pozdrawiam, Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: du bi du... Data: 5 marca 128 po WWV, 18:14:03 +0100 Gis munie raczej obywwatelu, men-talu, przepiórko eee... Przyja cielu trudno mi się dziś skupić wybacz. Ale może jutro napiszę na razie piję tu jest. Tak tu jest taki skansen robią rum z trzcinki bardzo dobry próbuję od dwóch dni wiesz szlajam się z taką samicą gent genyt genet ycznie poprawiona krzyżówka maryl Marylin z koczkodanicą zieloną całkiem do rze czy wirusa nie złapię bo nie mogę he he a virusów tu nie ma działa medline. Pła pływam w morzu może basenie ona trzyma mi głowę nad wierzchnią więc nie utop nę jutro na napiszę Twój Im? Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Korzenie Data: 7 marca 128 po WWV, 19:43:47 +0100 Szanowny Gismunie vel van Zigismundzie, tak to już jest, że pewne apokaliptyczne prawdy dopadają nas, powalają, ale potem jakoś podnosimy się i dalej żyjemy, nie mając dużego wyboru. Wyobrażam sobie, że u białkowców zaczyna wtedy działać skorygowany metabolizm, a u mentali generują się nieco odmienne szlaki kodowania informacji. Nie wiem, jak to jest u AIek, ale one również potrafią na swoje sposoby przestrajać się na nowe warunki egzystencji. Ja byłem początkowo zdruzgotany, ale teraz jest mi w zasadzie wszystko jedno, bo ważne jest to, co czuję, a nie kim jestem naprawdę i skąd się wziąłem na tym świecie. Kiedyś modna była teoria solipsystyczna, traktująca cały wszechświat jako indywidualne złudzenie, a jeszcze wcześniej Platon definiował nasz obraz rzeczywistości jako grę odbitych świateł na ścianie jaskini. Nikt nigdy się nie dowiedział, kim jest człowiek ani jaki jest cel jego istnienia. Moje obecne badania usunęły jedną maskę, ale kto wie, ile kolejnych okrywa właściwe oblicze? I co byśmy zrozumieli, gdyby to oblicze się nam ukazało? Otóż, mój drogi, według ostatnio uzyskanych danych nie jestem białkowym protoplastą, za jakiego się miałem, lecz - mentalem, do tego nietypowym. Mentalem dlatego, że stanowię tylko informację zakodowaną w elementach półprzewodnikowej pamięci, a wszystkie moje doznania to nic innego jak gra sieciowych impulsów. Natomiast nietypowym z tego powodu, że moja osobowość nie była przetransferowana do sieci bezpośrednio z żywego mózgu, lecz została dość dowolnie zrekonstruowana najpierw przez biuralistów, potem psychologów, a na końcu przez AIki komercjalistyczne i sysoperacyjne, a więc w gruncie rzeczy najbardziej przypominam rewitalizowanych bohaterów interaktywnych sag telewizyjnych, opartych na faktach autentycznych. Prawdę mówiąc, nie powinniśmy narzekać, lecz raczej dziękować Bogu, że dzięki korespondencji udało nam się przeżyć, przyjacielu. Mówię "nam", bo Twoja sytuacja jest analogiczna. Kazałem pinokiu odszukać nasze kognomenta sprzed WWV - wtedy określano je terminem "nazwiska". Ty jako białkowiec nazywałeś się van Zigismundem i byłeś nauczycielem, moje nazwisko to Zimorodziński, z zawodu publicysta. Podczas wojny nasze dane zostały srodze poturbowane, między innymi Tobie oderwało początek nazwiska i jego ostatnią literę, zostawiając "Gismun", a u mnie pozostała zaledwie część rdzenia "Imoro". Ministerstwo Zdrowia i Integralności Informatycznej zadbało o aproksymację utraconych informacji mentalnych, jednakże pozostawiło szczątkowe kognomenta jako wystarczające do bieżącej identyfikacji. Pisanie wyczerpało mnie, Gismunie, bo wciąż nie jestem w najlepszej kondycji po wytrwałym uśmierzaniu weltszmerca za pomocą kieliszka. Swoją drogą ciekawe, jaki jest mechanizm kaca u sieciowych mentali? Przecież nie może on mieć niczego wspólnego z aldehydem octowym i dehydrogenazą, a końcowe objawy są identyczne! Dzięki za ostatnie listy, pełne troski i niepokoju. Napiszę jutro, obiecuję! Bez względu na rodzaj nośnika i stopień wirtualności, zawsze Twój Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Igła w stogu Data: 8 marca 128 po WWV, 16:12:49 +0100 Witaj drogi Gismunie, generalnie nie wierzę w zbiegi okoliczności, mój drogi. Jak tylko wytrzeźwiałem, zacząłem dociekać, dlaczego z taką ochotą zabrałem się do badania historii nieznajomego, który dopiero później okazał się moim przodkiem. Podejrzewam, że ma to związek z nieco wcześniejszym pojawieniem się dziwnego faceta, który przedstawił się jako de Letha. Oczywiście koincydencja może być przypadkowa, ale swoją opinię o takich przypadkach już wyraziłem. Zaraz po jego pierwszej wizycie wybrałem się na urlop, a po drugiej - zabrałem się za wakacyjną kwerendę, która w miarę postępu badań okazywała się coraz poważniejszym zadaniem. Przypuszczam więc, że byłem manipulowany, zapewne za pośrednictwem pinokia. Nie wiem, co de Letha chciał uzyskać, i czy już to ma, czy czeka na jakiś dalszy ciąg. Przy okazji moich badań zyskaliśmy wiedzę, która chyba nie była nam niezbędna, szczególnie "do szczęścia", jak głosi stare porzekadło. Co prawda, Ty zachowałeś stoicki spokój twierdząc, że jest najzupełniej obojętne, czy Twoim przodkiem był orangutan, mamut czy Marsjanin, ponieważ nie ma to najmniejszego wpływu na chwilę obecną. Cóż, nieraz ważna bywa sama świadomość przeszłości, mój drogi. Jeśli tylko dowiem się czegokolwiek nowego, pospieszę z informacją. Zmieńmy temat. Przesłałeś mi myślowizję swojego snu - jest piękny i niezwykły, i jakże inny od moich buchających jaskrawością natręctw. W pełnych nostalgii pejzażach, utrzymanych w dostojnych pastelowych tonacjach, pojawił się detal. Żyłkowanie liścia, brzeszczot źdźbła trawy, kryształowy deseń skrzydła ważki. I te dźwięki - co za monumentalna symfonia cienistego lasu, górskiego gołoborza, nieba ścielącego się po ziemi. Jesteś poetą, a przecież nigdy nie pisałeś wierszy. Dlaczego? Może nie jest za późno? Od kilkudziesięciu lat nie opuszczał mnie dobry humor, ale wszystko ma swój kres. Odczuwam lekki niepokój, bo rejestruję zbyt dużo niecodziennych zjawisk, skomasowanych w czasie. Mam wrażenie, że znajdujemy się blisko jakiejś egzystencjalnej osobliwości. Co o tym sądzisz? Wytrwałości i godności życzę nam obu. Twój Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Niechciany gość Data: 9 marca 128 po WWV, 20:22:03 +0100 Czołem przyjacielu, znów był u mnie! Mówię o demonie zwanym de Letha. Wybrałem się na przechadzkę po wzgórzach, patrzę, a na najbliższej ławce siedzi zwalisty drab w swoim cebulkowym ciuchu, patrzy na mnie oczyma bez źrenic i szczerzy zaśniedziałe zęby. - Witaj, Imoro, badaczu historii - zagaja. Przystaję i wzruszam ramionami. Zawsze narzucał mi swoją obecność, a teraz dodatkowo wzbudza lęk. - Wiem o twoich poszukiwaniach - kontynuuje, a jego krzywy uśmiech coraz bardziej upodabnia się do grymasu. - Wyniki, które uzyskałeś, są interesujące i cenne, więc powinny być umieszczone w Centralnym Archiwum. Tak się składa, że mam uprawnienia do ich przekazania. - To mówiąc wyciąga rękę do pinokia, jak po swoje. - Ty...? Dlaczego? Sam mogę to zrobić - oznajmiam. Staram się, aby mój głos brzmiał zdecydowanie. - Widzisz, Imoro, właśnie ja nadzoruję takie sprawy. Powiedzmy, że jestem archiwistą. Mam wyższy poziom dostępu niż ty, ale zawsze pytam podmioty o zgodę. Chciałbym skopiować dane w twojej obecności, wtedy zobaczysz, co biorę i dokąd wysyłam. Zgoda? Zastanawiam się. Jeśli ma uprawnienia i wyższy poziom, nic nie mogę zrobić, więc dlaczego nie wydobył danych przedtem, bez uprzedzenia, wykorzystując sieć? Albo rzeczywiście ma zasady, albo chodzi jeszcze o coś. - Dobrze - obiecuję ostrożnie, podając mu pinokia. - Dowiedź swoich uprawnień i rób, co do ciebie należy. Ujmuje zespolnię i rozprostowuje, usztywnia. Potem przykłada do powierzchni czoło i dłonie, pozwalając na przepływ danych. Po chwili nadchodzi akceptacja. - Proszę. - Kieruje ku mnie swoją płaską, pozbawioną wyrazu twarz. - Zaznacz pliki, istotne dla twojego badania, i skieruj je do obróbki redakcyjnej. A potem zechciej autoryzować materiał. Więc o to chodziło. Nie chciało mu się zajmować szukaniem, a na koniec i tak potrzebował autoryzacji, więc przez cały czas postępował logicznie. Kiedyś wydał zlecenie, a teraz, po jego wykonaniu, odbiera wyniki dla Archiwum. Może mieć poziom wyższy od mojego o jeden lub o tysiąc, tego z dołu nie da się zobaczyć. Może jest jednym z adminów Centrali? - Muszę się przygotować, materiał trzeba poddać selekcji. Umówimy się na jutro? - proponuję. - Nie - oświadcza, a w jego głosie po raz pierwszy wyczuwam władczość. - Jutro będę miał inne zadania, a i ty możesz już nie mieć dość czasu. To potrwa kilka minut, nie dłużej. Wiem, że w razie mojej odmowy przejmie pinokia i sam zacznie grzebać w pamięciach, więc wolę zrobić to sam. Pochylam się i kilkoma pociągnięciami wybieram materiał. Śledzi moje czynności. Akceptuje skinieniem głowy, gdy kończę. - Dobrze. Mam wrażenie, że powinieneś dodać informacje o psychologach-matkach, a także adresy waszych białkowych przodków. Przydałaby się również kopia zbioru materialnych listów waszych protoplastów i zwięzłe życiorysy ich genetycznych rodziców. - Może - zgadzam się. - Ale czy to nie za dużo śmieci? - Nie martw się szumem, do odfiltrowania użyjemy redakcji. Rzeczywiście, po trzech minutach od wysłania ukazuje się wzorowo uporządkowany materiał, z tytułem, streszczeniem, rozdziałami, aneksami i kompletem tekstów źródłowych. Jestem zbudowany. - Jeśli wszystko jest, jak trzeba, autoryzuj. - Czy w twoich kręgach nie stosuje się formuł grzecznościowych? - Nie wytrzymuję. - Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia. Ale abyś poczuł się lepiej, mówię: proszę. Przykładam dłoń i posyłam akceptację. I choć jest ciepło, przez plecy przelatuje mi dreszcz. Czuję się tak, jakbym do Archiwum przekazał nie życiorys, a życie. De Letha wstaje i strzepuje kurz ze swego cebulkowego ciucha. - Żegnaj, Imoro - mówi i staroświeckim gestem podaje mi dłoń. Jest zimna jak metalowa klamka. Po jego odejściu hojnie krzepiłem się trzcinowym rumem, ale i tak nieprędko doszedłem do siebie. Co za chamowaty admin! Zatęskniłem za układnym życiem uniwersytetu. Zakończę jednak optymistycznym akcentem: pożytek z mojej kwerendy jest niewątpliwy, wszak nasze życiorysy zostały wiarygodnie uporządkowane, a potem ulokowane aż po kres wieczności w Centralnym Archiwum. Uważam, że jest to znacznie lepsze niż posiadanie kwatery z pozłacanym pomnikiem na cmentarzu zasłużonych. Tyle na dziś. Dobrej nocy i nowych oryginalnych snów! Oddany Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Artykuł Data: 10 marca 128 po WWV, 21:18:33 +0100 Mój drogi, dziś rano znalazłem w poczcie artykuł, który przeczytałem aż trzy razy. Jak już kiedyś pisałem, między innymi prenumeruję "Naturae Factitium", i właśnie w tym czasopiśmie zamieszczono ów tekst. Pewne niejednorodności kodów szyfrowych i niespójność szaty graficznej wobec reszty artykułów mogą wskazywać na pozaredakcyjny wtręt, czyli tzw. hakerskie kukułcze jajo, ale także mogła to być publikacja oddana do składu w ostatniej chwili. Może zresztą jestem przeczulony z powodu tych wszystkich dziwnych wydarzeń, i to byłoby trzecie racjonalne wyjaśnienie. A więc po raz pierwszy pobieżnie zaznajomiłem się z "Duszą Wszechświata", gdy przeglądałem cały numer, swoim zwyczajem typując teksty zasługujące na zainteresowanie. Po raz drugi czytałem go tak uważnie, że właściwszym określeniem byłoby studiowanie, a po raz trzeci mierzyłem się z nim emocjonalnie, rozpatrując rzecz w płaszczyźnie, hmm, egzystencjalnej. Ogólnie artykuł dotyczy nośników życia, a więc już w samym założeniu oddziela materię, która wszak może komplikować się w sposób bezcelowy, od zjawisk życia i świadomości, pojawiających się jako nowa jakość w wyniku tej materii wysoce specyficznego zorganizowania. Kiedyś jedynymi nośnikami życia były organizmy białkowe ze zbiorem cech zapisanych w czteroliterowym DNA, natomiast obecnie - jak sądziłem, a zapewne Ty również - życie głównie gnieździ się w sieci, mając za ostoję banki ośmioliterowej pamięci i penetrując węzły nanoprzetworników oraz ścieżki przekaźników światłowodowych lub bezprzewodowych. Tak, mój drogi Gismunie, tak dotychczas sądziłem, a rozmaite doniesienia o inteligentnym domieszkowaniu, przesuniętych sieciach regularnych deformacji krystalicznych czy pamięci plazmy traktowałem jako niewinne ciekawostki z pogranicza nauki, jako coś, co w założeniu ma ekscytować maluczkich i ubarwiać serwisy informacyjne. Tymczasem te zjawiska naprawdę istniały i były intensywnie badane, podczas gdy my siedzieliśmy po uszy w Erze Przedcybernetycznej albo w jeszcze dawniejszych okresach, ginących w pomroce dziejów. I cóż się stało? Niby nic wielkiego, tylko ścisłowiec Soumermoon zbudował interfejs, pozwalający na "przelewanie się" elektronicznego życia z sieci do praktycznie dowolnych nośników materialnych, przy czym to urządzenie nie musiało być zlokalizowane, bo działało zdalnie na zasadzie modulacji falowej. Chwytasz istotę sprawy, Gismunie? Interferencyjnie modulowane impulsy kształtują dowolną materię w taki sposób, że tworzą w niej zręby sztucznego środowiska z regularnie rozmieszczonych deformacji. Informacja zakodowana jest bezpośrednio w lokalnych infoprzetwornikach, odpowiednio dostrojonych do aktualnych nośników, a jej przekazywanie następuje najczęściej za pomocą fali o optymalnej długości, impulsu grawitacyjnego lub neutrinowego. Reasumując, zjawisko można streścić następująco: rozpoczęła się kolonizacja kosmosu przez zdalne zaszczepianie życia w materii nieożywionej. Przyjacielu - usiądź i zastanów się, bo implikacje tego wynalazku, a właściwie ciągu wynikających z siebie wynalazków, są nie do przecenienia. Nie dość, że życie rozniesie się po całym wszechświecie, to jeszcze przetworzy całą materię, włącznie z wnętrzem gwiazd, z nieożywionej w żywą! Tam, gdzie struktury plazmy szybko fluktuują, zmiany dostosowawcze żywych układów, utrzymujące substrukturę, będą odpowiednio szybsze. W obłokach rozrzedzonej ciemnej materii życie albo ograniczy się do struktur subatomowych, albo przeciwnie - pojedyncze organizmy rozciągną się na przestrzeni milionów kilometrów, aby uformować regularności w obszarze silnie oddalonych atomów. Taki "żywy kosmos" z pewnością będzie zachowywał się odmiennie niż jego poprzednik, i może właśnie taka jest rola życia w ogóle? Kto wie, czy taki wszechświat nie zyska pewnego rodzaju nadświadomości, którą my, maluczcy, z naszego poziomu możemy porównać tylko z Bogiem? Gismunie, do tego miejsca przedstawiłem ogólne interpretacje eschatologiczne, z pewnością ciekawe dla nas obu z perspektywy poznawczej. Jednak okazuje się, że znany Ci choćby z codziennej szkolnej praktyki konflikt pokoleń nabiera teraz zupełnie nowych wymiarów. Organizmy potomne, obecnie generujące się zgodnie z logiką sieci z niektórych naszych wyobrażeń, myśli i elementów zakodowanej pamięci, ewoluują w kierunku bytów, dla których cała nasza kultura stanowi - niestety - zbędne obciążenie. Zastanów się, po co nasi dalecy potomkowie mają śnić o miłości, braterstwie czy pięknie uśmiechu Mony Lizy w świecie, złożonym z femtosekundowych fluktuacji we wnętrzu Syriusza? Zapytasz, o czym więc ONI będą myśleć i marzyć, ale wiesz dobrze, że ani ja, ani nikt inny nie zaspokoi Twej ciekawości na tym etapie poznania. Mój drogi przyjacielu, mam smutną wiadomość: sieć wysycha. Podobnie w kenozoiku wysychały morza, a w Erze Przedchrystusowej wyparowywały rozległe jeziora afrykańskie, pozostawiając pustynię. Te organizmy, które potrafiły latać, chodzić lub pełzać, i były w stanie się przystosować, przeżyły i dały początek innym gatunkom. Nas należy przyrównać do ryb, potrafiących jedynie pływać, a naszą wodą jest wszechświatowa sieć. Jednak jako przeżytki o archaicznej konfiguracji kulturowej nie jesteśmy kompatybilni z interfejsem Soumermoona i nigdy nie przedostaniemy się na drugą stronę, do gwiazd, planet i obłoków pyłowych. Niestety, sieć się kurczy, bo nie opłaca się w nią inwestować ani nawet utrzymywać jej na dotychczasowym poziomie funkcjonalności. Punkt ciężkości cywilizacji przenosi się gdzie indziej, gra zaczyna toczyć się według nowych reguł. Wniosek z tego taki, że w elektronicznym wirtualnym świecie istnieje nowy rodzaj doboru naturalnego i że nadal panoszy się wszechwładna kostucha. Jednak nie warto załamywać rąk, bo nie wiadomo, ile czasu upłynie, zanim stara sieć przestanie istnieć, a w jej kurczących się odnogach i rozlewiskach możemy żyć jeszcze całą wieczność według subiektywnego, zagęszczonego czasu. Tą łyżką miodu w beczce dziegciu kończę, Gismunie. Nie trać wiary, bo zawsze znajdzie się jakieś wyjście. Przyjmij wyrazy szacunku. Zawsze Twój Imoro Nadawca&Adres-Zwrotny: Adresat: Temat: Najlepsze życzenia! Data: 11 marca 128 po WWV, 09:11:32 +0100 Przyjacielu, dziś opuszczam Archipelag Zielonych Koczkodanów i wracam na swoją uczelnię, jeśli Bóg, admin i stan sieci na to pozwolą. Dzieją się jakieś dziwne historie, wierzchołki palm skrzą się i wypryskują z nich nowe, oślepiająco jasne gałęzie, małpy znikają i pojawiają się w innych miejscach, ocean zmienia barwę i stopień przejrzystości. Mam już tego dosyć i chętnie znów zasiądę w kampusowej kawiarence przy swoim ulubionym stoliku, a potem pójdę do studentów, nawet jeśli zaczną naciągać mnie na lepsze oceny. Lubię ich młode twarze, dziecięce objawy radości i proste, naiwne podejście do świata - w ich obecności sam jestem młodszy o kilka dziesiątek lat. Ciekawe, czy i oni, egzystujący w końcu w NASZEJ sieci, są niekompatybilni z interfejsem Soumermoona? A może są uniwersalni, sami jeszcze o tym nie wiedząc? Dziś patrzę na wszystko z przymrużeniem oka, pewnie dlatego, że do śniadania wziąłem pucharek rumu z trzcinki i zaaplikowałem sobie niebieski trankwil. Lepszy humor - bo przecież trudno nazwać go dobrym - wziął się także stąd, że wymyśliłem metodę na przechytrzenie Soumermoona. Czy zadziała tak, jakbym chciał, nie mam pojęcia, ale wierzę w to, i tyle na razie musi nam wystarczyć. Poukładałem sobie w głowie wszystkie ostatnie wydarzenia i wyszedł całkiem logiczny ciąg hipotez, mój drogi. Porządek musi być, więc w sytuacji zagrożenia jakiejś niszy sieciowej trzeba sporządzić możliwie dokładną dokumentację do Centralnego Archiwum, które z założenia jest wieczne, czyli zostanie wiernie skopiowane do nowej rzeczywistości. Gość w cebulkowym ciuchu rzeczywiście był archiwistą, który nieźle mnie zmanipulował: najpierw podsunął temat badania własnych korzeni, a potem wysłał na wczasy, abym miał czas na kwerendę. Zapewne mógł to wszystko zrobić sam, ale o ile prościej jest wydać odpowiednie polecenie, a potem tylko skopiować autoryzowany wynik. Za jednym zamachem miał nas dwóch, więc pewnie pojawi się także u Ciebie, wymagając zatwierdzenia. Teraz parę słów o naszych wizjach. Otóż w tych dawnych czasach, kiedy życie białkiem i kwasem DNA stało, w chwilach śmiertelnego niebezpieczeństwa ludzie obojga płci zwykli obejmować się i szlochać, co zazwyczaj kończyło się kopulacją reproduktywną. Wbrew pozorom takie spontaniczne postępowanie miało swój sens, bo gdyby z pogromu ocalała zapłodniona kobieta, miałaby szanse uzupełnić populację nowym potomkiem. A więc wobec przeczucia zagrożenia ostatecznego obrazy naderotyczne w moich snach mają swoje uzasadnienie sięgające atawistycznej biologii protoplastów. Podobne wnioski wynikają z fizycznej reguły przekory Le Chatelier-Browna, która - jak sądzę - powinna mieć do nas zastosowanie. Według tego prawa każda akcja wywołuje reakcję przeciwnie skierowaną, na przykład jak uderzysz głową w mur, mur odda Ci z identyczną siłą. Przepraszam za te hiperbole, ale całkiem mi dobrze po znieczulającym łyku rumu w synergicznym połączeniu z blue trankiem. Rozumujmy dalej: z fizyki klasycznej wiadomo, że nagłe przerwanie obwodu prądu powoduje duży wzrost napięcia, co daje rozbłysk żarówki podłączonej do układu. To całkiem dobrze pasuje, wszak składamy się z elektrycznych impulsów, a znajdujemy się w trakcie wyłączania - stąd tak jaskrawo przebarwione wizje. Szacowanie czasu naszych przeżyć nie ma sensu, wszak ów czas może być subiektywnie rozciągnięty lub przeciwnie, skompresowany. Cóż warto jeszcze dodać? Kiedyś, za minutę lub rok, moja karminowa tancerka odgryzie mi głowę jak modliszka, a Ciebie uchwycą niebiesko żyłkowane ważki i uniosą w głąb kompozycji rozpadającej się na detale. Więc póki mam czas, całuję Cię z dubeltówki, kochany Gismunie, i do zobaczenia w następnej rzeczywistości! Nie, nie wierzę w reinkarnację, lecz - uwaga! - kończę ten list życzeniami długiego i udanego życia w całym bogactwie jego przejawów. Donoszę niniejszym, że właśnie zleciłem pewnej solidnej firmie, prowadzonej przez młodzież kompatybilną z interfejsem Soumermoona, bezterminowe wysyłanie życzeń do Ciebie, i to trzy razy do roku: na Boże Narodzenie, Wielkanoc i urodziny. Ponieważ nasze myśli podążają podobnymi ścieżkami, jestem przekonany, że postanowiłeś działać analogicznie. A z naszego doświadczenia wynika, że dopóki żyje dobre słowo, możemy powiedzieć: non omnis moriar. Warszawa, październik 2001 - styczeń 2002 Andrzej Zimniak 4