01 (577)






Henryk Sienkiewicz "Potop"








J臋zyk polski:
 
 Henryk Sienkiewicz 揚otop"






 
We dworze w Lubiczu, gdy przede艅 pan Andrzej zajecha艂, okna gorza艂y i gwar dochodzi艂 a偶 na podw贸rze. Czelad藕 us艂yszawszy dzwonek wypad艂a przed sie艅, by pana wita膰, bo wiedziano od kompanion贸w, 偶e przyjedzie. Witano go zatem pokornie, ca艂uj膮c po r臋kach i podejmuj膮c pod nogi. Stary w艂odarz Znikis sta艂 w sieni z chlebem i sol膮 i bi艂 pok艂ony czo艂em ; wszyscy pogl膮dali z niepokojem i ciekawo艣ci膮, jak te偶 przysz艂y pan wygl膮da. On za艣 kiesk臋 z talarami na tac臋 rzuci艂 i o towarzysz贸w pyta艂, zdziwiony, 偶e 偶aden naprzeciw jego gospodarskiej mo艣ci nie wyszed艂.
Ale oni nie mogli wyj艣膰, bo ju偶 ze trzy godziny byli za sto艂em, zabawiaj膮c si臋 kielichami, i mo偶e nawet nie zauwa偶yli brz臋czenia dzwonk贸w za oknem. Gdy jednak wszed艂 do izby, ze wszystkich piersi wyrwa艂 si臋 gromki okrzyk: "Haeres! haeres przyjecha艂!" - i wszyscy kompanionowie zerwawszy si臋 z miejsc pocz臋li i艣膰 do. niego z kielichami. On za艣 wzi膮艂 si臋 pod boki i 艣mia艂 si臋 poznawszy, jako sobie ju偶 dali rady w jego domu i zd膮偶yli podpi膰, nim przyjecha艂. 艢mia艂 si臋 coraz mocniej, widz膮c, 偶e przewracaj膮 zydle po drodze i s艂aniaj膮 si臋, i id膮 z powag膮 pijack膮. Przed innymi szed艂 olbrzymi pan Jaromir Kokosi艅ski, Pypk膮 si臋 piecz臋tuj膮cy, 偶o艂nierz i burda s艂awny, ze straszliw膮 blizn膮 przez czo艂o, oko i policzek, z jednym w膮sem kr贸tszym, drugim d艂u偶szym, porucznik i przyjaciel pana Kmicica, 揼odny kompanion", skazany na utrat臋 czci i gard艂a w Smole艅skiem za porwanie panny, zab贸jstwo i podpalenie. Jego to teraz os艂ania艂a przed kar膮 wojna i protekcja pana Kmicica, kt贸ry by艂 mu r贸wie艣nikiem, i fortuny ich w Orsza艅skiem, p贸ki swojej pan Jaromir nie przehula艂, le偶a艂y o miedz臋. Szed艂 on tedy teraz trzymaj膮c w obu r臋kach roztruchanik, uszniak, d臋bniakiem wype艂niony. Za nim szed艂 pan Ranicki, herbu Suche Komnaty, rodem z wojew贸dztwa m艣cis艂awskiego, z kt贸rego by艂 banitem za zab贸jstwo dw贸ch szlachty posesjonat贸w. Jednego w pojedynku usiek艂, drugiego bez boju z rusznicy zastrzeli艂. Mienia nie posiada艂, cho膰 znaczne ziemie po ojcach odziedziczy艂.
Wojna go tak偶e przed katem chroni艂a. Zawadiaka to by艂, w r臋cznym spotkaniu niezr贸wnany. Trzeci z kolei szed艂 Reku膰 - Leliwa, na kt贸rym krew nie ci臋偶y艂a, chyba nieprzyjacielska. Fortun臋 on za to w ko艣ci przegra艂 i przepi艂- od trzech lat przy panu Kmicicu si臋 wiesza艂. Z nim szed艂 czwarty, pan Uhlik, tak偶e Smole艅szczanin, za rozp臋dzenie trybuna艂u bezecnym og艂oszony i na gard艂o skazany. Pan Kmicic go ochrania艂, gdy偶 na czekaniku pi臋knie grywa艂. By艂 pr贸cz nieh i pan Kulwiec-Hippocentaurus, wzrostem Kokosi艅skiemu r贸wny, si艂膮 jeszcze go przewy偶szaj膮cy - i Zend, kawalkator, kt贸ry zwierza i wszelkie ptactwo udawa膰 umia艂, cz艂owiek niepewnego pochodzenia, cho膰 si臋 szlachcicem kurlandzkim powiada艂; b臋d膮c bezfortuny, konie Kmicicowe uje偶d偶a艂, za co laf臋 pobiera艂.
Ci tedy otoczyli 艣miej膮cego si臋 pana Andrzeja; Kokosi艅ski podni贸s艂 uszniak do g贸ry i zaintonowa艂:
 
Wypij偶e z nami, gospodarzu mi艂y,
gospodarzu mi艂y!
By艣 pi膰 m贸g艂 z nami a偶e do mogi艂y,
a偶e do mogi艂y!
 
Inni powt贸rzyli ch贸rem, po czym pan Kokosi艅ski wr臋czy艂 Kmicicowi uszniak, a jemu samemu poda艂 zaraz inny pucharek pan Zend.
Kmicic podni贸s艂 w g贸r臋 roztruchan i zakrzykn膮艂:
- Zdrowie mojej dziewczyny!
- Vivat! Vivat! - krzykn臋艂y wszystkie g艂osy, a偶 szyby pocz臋艂y dr偶e膰 w o艂owianych oprawach.
- Vivat! Przejdzie 偶a艂oba, b臋dzie weselisko!
Pytania pocz臋艂y si臋 sypa膰:
- A jako偶 wygl膮da? Hej! J臋dru艣! bardzo g艂adka? Czy taka, jak sobie imaginowa艂e艣? Jestli druga taka w Orsza艅skiem?
- W Orsza艅skiem? - zawo艂a艂 Kmicic. - Kominy przy niej naszymi orsza艅skimi pannami zatyka膰!... Do stu piorun贸w! nie masz takiej drugiej na 艣wiecie!
- Tego艣my dla ci臋 chcieli! - odpowiedzia艂 pan Ranicki. - Ano, kiedy wesele?
- Jak si臋 偶a艂oba sko艅czy.
- Furda 偶a艂oba! Dzieci si臋 czarne nie rodz膮, jeno bia艂e!
- Jak b臋dzie wesele, to nie b臋dzie 偶a艂oby. Ostro, J臋drusiu!
- Ostro, J臋drusiu! - pocz臋li wo艂a膰 wszyscy razem.
- Ju偶 tam chor膮偶臋tom orsza艅skim t臋skno z nieba na ziemi臋! - krzykn膮艂 Kokosi艅ski.
- Nie daj czeka膰 niebo偶臋tom!
- Mo艣ci panowie! - rzuci艂 cienkim g艂osem Reku膰 - Leliwa - popijem si臋 na weselu jak nieboskie stworzenia!
- Moi mili barankowie - odpowiedzia艂 Kmicic - pofolgujcie mi albo lepiej m贸wi膮c: id藕cie do stu diab艂贸w, niech偶e si臋 po moim domu obejrz臋!
- Na nic to! - odpar艂 Uhlik. - Jutro ogl臋dziny, a teraz pospo艂u do sto艂u; jeszcze tam par臋 g膮siork贸w z pe艂nymi brzuchami stoi.
- My tu ju偶 za ciebie ogl臋dziny odprawili. Z艂ote jab艂ko ten Lubicz! - rzek艂 Ranicki.
- Stajnia dobra! - wykrzykn膮艂 Zend. - Jest dwa bachmaty, dwa husarskie przednie, para 偶mudzin贸w i para ka艂muk贸w, i wszystkiego po parze jak oczu w g艂owie. Stadnin臋 jutro obejrzym.
Tu Zend zar偶a艂 jak ko艅, a oni si臋 dziwili, 偶e tak doskonale udaje, i 艣mieli si臋.
- Takie偶 tu porz膮dki? - spyta艂 uradowany Kmicic.
- I piwniczka jako si臋 patrzy - zapiszcza艂 Reku膰 - ankary smoliste i g膮siory sple艣nia艂e jakoby chor膮gwie w ordynku stoj膮.
- To chwa艂a Bogu! siadajmy do sto艂u!
- Do sto艂u ! do sto艂u !
Ale zaledwie siedli i ponalewali kielichy, gdy Ranicki zn贸w zerwa艂 si臋.
- Zdrowie podkomorzego Billewicza!
- G艂upi! - odpar艂 Kmicic. - Jak偶e to? Nieboszczyka zdrowie pijesz?
- G艂upi! - powt贸rzyli inni. - Zdrowie gospodarskie!
- Wasze zdrowie!...
- By nam si臋 w tych komnatach dobrze dzia艂o!
Kmicic rzuci艂 mimo woli okiem po izbie jadalnej i ujrza艂 na poczernia艂ej ze staro艣ci modrzewiowej 艣cianie rz膮d oczu surowych w siebie utkwionych. Oczy te patrzy艂y ze starych portret贸w billewiczowskich wisz膮cych nisko, na dwa 艂okcie od ziemi, bo i 艣ciana by艂a niska. Nad obrazami d艂ugim, jednostajnym szeregiem wisia艂y czaszki 偶ubrze, jelenie, 艂osie, w koronach z rog贸w, niekt贸re ju偶 sczernia艂e, widocznie bardzo stare, inne po艂yskuj膮ce bia艂o艣ci膮.
Wszystkie cztery 艣ciany by艂y nimi ubrane.
- 艁owy tu musz膮 by膰 przednie, bo widz臋 i zwierza dostatek! - rzek艂 Kmicic.
- Jutro zaraz pojedziem albo pojutrze. Trzeba i okolic臋 pozna膰 - odpar艂 Kokosi艅ski. - Szcz臋艣liwy艣 ty, J臋drusiu, 偶e masz gdzie g艂ow臋 przytuli膰!
- Nie tak jak my! - j臋kn膮艂 Ranicki.
- Wypijmy na pocieszenie! - rzek艂 Reku膰.
- Nie! nie na pocieszenie! - odpowiedzia艂 Kulwiec - Hippocentaurus- ale jeszcze raz za zdrowie J臋drusia, naszego rotmistrza kochanego! On to, moi mo艣ci panowie, przytuli艂 nas tu w swoim Lubiczu, nas, biednych exul贸w, bez dachu nad g艂ow膮.
- S艂usznie m贸wi! - zawo艂a艂o kilka g艂os贸w. - Nie taki g艂upi Kulwiec, jak si臋 wydaje.
- Ci臋偶ka nasza dola ! - piszcza艂 Reku膰. - W tobie ca艂a nadzieja, 偶e nas za wrota, sierot biednych, nie wygonisz.
- Dajcie spok贸j! - m贸wi艂 Kmicic - co moje, to i wasze!
Na to powstali wszyscy ze swych miejsc i pocz臋li go w ramiona bra膰. 艁zy rozczulenia p艂yn臋艂y po tych twarzach srogich i pijackich.
- W tobie ca艂a nadzieja, J臋drusiu! -. wo艂a艂 Kokosi艅ski - cho膰 na grochowinach pozw贸l si臋 przespa膰, nie wyganiaj!
- Dajcie spok贸j! - powtarza艂 Kmicic.
- Nie wyganiaj! i tak nas wygnali, nas, szlacht臋 i familiant贸w! - wo艂a艂 偶a艂o艣nie Uhlik.
- Do stu kaduk贸w! Kt贸偶 was wygania? jedzcie, pijcie, 艣pijcie, czego, u diab艂a, chcecie?
- Nie przecz, J臋drusiu - m贸wi艂 Ranicki, na kt贸rego twarz wyst膮pi艂y c臋tki jak na sk贸rze rysia - nie przecz, J臋drusiu, przepadli艣my z kretesem..
Tu si臋 zaci膮艂, przy艂o偶y艂 palec do czo艂a, jakby g艂ow臋 wysila艂, i nagle rzek艂 spojrzawszy baranimi oczyma na obecnych:
- Chyba, 偶e si臋 fortuna odmieni !
A wszyscy zawrza艣li zaraz ch贸rem :
- Co si臋 nie ma odmieni膰!
- Jeszcze za swoje zap艂acimy.
- I do fortun dojdziem.
- I do godno艣ci!
- B贸g niewinnym b艂ogos艂awi. Dobra nasza, mo艣ci panowie!
- Zdrowie wasze! - zawo艂a艂 Kmicic.
- 艢wi臋te twoje s艂owa, J臋drusiu! - odpar艂 Kokosi艅ski nadstawiaj膮c mu
swe puco艂owate policzki. - Bogdaj nam si臋 lepiej dzia艂o!
Zdrowia zacz臋艂y kr膮偶y膰, czupryny dymi膰. Gadali wszyscy jeden przez drugiego, a ka偶dy siebie tylko s艂ucha艂, z wyj膮tkiem pana Rekucia, bo ten g艂ow臋 spu艣ci艂 na piersi i drzema艂. Po chwili Kokosi艅ski j膮艂 艣piewa膰: 揕en m臋dli艂a na m臋dlicy!" - co widz膮c pan Uhlik doby艂 z zanadrza czekanika i nu偶 wt贸rowa膰, a pan Ranicki, wielki fechmistrz, fechtowa艂 si臋 go艂膮 r臋k膮 z niewidzialnym przeciwnikiem, powtarzaj膮c p贸艂g艂osem :
- Ty tak, ja tak! ty tniesz, ja mach! raz! dwa! trzy! - szach!
Olbrzymi Kulwiec - Hippocentaurus wytrzeszcza艂 oczy i przypatrywa艂 si臋 pilnie czas jaki艣 Ranickiemu, na koniec kiwn膮艂 r臋k膮 i rzek艂:
- Kiep z ciebie! Machaj zdr贸w, a tak i Kmicicowi na szable nie dotrzymasz.
- Bo jemu nikt nie dotrzyma; ale ty si臋 spr贸buj!
- I ze mn膮 na pistolety nie wygrasz.
- O dukat strza艂!
- O dukat! A gdzie i do czego?
Ranicki powl贸k艂 wzrokiem naoko艂o, na koniec wykrzykn膮艂 ukazuj膮c na czaszki :
- Mi臋dzy rogi! o dukat!
- O co? - spyta艂 Kmicic.
- Mi臋dzy rogi! o dwa dukaty! o trzy! Dawajcie pistolety!
- Zgoda! - krzykn膮艂 pan Andrzej. - Niech idzie o trzy. Zend! Po pistolety!
Pocz臋li krzycze膰 wszyscy coraz g艂o艣niej i targowa膰 si臋 ze sob膮; tymczasem Zend wyszed艂 do sieni i po ma艂ej chwili wr贸ci艂 z pistoletami, workiem kul i rogiem z prochem.
Ranicki chwyci艂 za pistolet.
- Nabity? - spyta艂.
- Nabity!
- O trzy! cztery! pi臋膰 dukat贸w! - wrzeszcza艂 pijany Kmicic.
- Cicho ! Chybisz, chybisz !
- Utrafi臋, patrzcie!... at! do tej czaszki, mi臋dzy rogi... raz, dwa!...
Wszyscy zwr贸cili uwag臋 na pot臋偶n膮 czaszk臋 艂osi膮 wisz膮c膮 wprost Ranickiego; on za艣 wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Pistolet chwia艂 mu si臋 w d艂oni.
- Trzy! - wykrzykn膮艂 Kmicic.
Strza艂 hukn膮艂, izba nape艂ni艂a si臋 dymem prochowym.
- Chybi艂, chybi艂! ot, gdzie dziura! - wo艂a艂 Kmicic ukazuj膮c r臋k膮 na ciemn膮 艣cian臋, z kt贸rej kula od艂upa艂a wi贸r ja艣niejszy.
- Do dw贸ch razy sztuka!
- Nie!... dawaj mnie! - wo艂a艂 Kulwiec.
W tej chwili wpad艂a na odg艂os strza艂u przera偶ona czelad藕.
- Precz! precz! - krzykn膮艂 Kmicic. - Raz! dwa! trzy!..
Zn贸w hukn膮艂 strza艂, tym razem drzazgi posypa艂y si臋 z ko艣ci.
- A dajcie i nam pistolety! - zakrzykn臋li wszyscy naraz.
I zerwawszy si臋 pocz臋li grzmoci膰 pi臋艣ciami po karkach pacho艂k贸w, chc膮c ich do po艣piechu zach臋ci膰. Nim up艂yn膮艂 kwadrans, ca艂a izba grzmia艂a wystrza艂ami. Dym przes艂oni艂 艣wiat艂o 艣wiec i postacie strzelaj膮cych. Hukom wystrza艂贸w towarzyszy艂 g艂os Zenda, kt贸ry kraka艂 jak kruk, kwili艂 jak sok贸艂, wy艂 jak wilk, rycza艂 jak tur. Co chwila przerywa艂 mu 艣wist kul; drzazgi lecia艂y z czaszek, wi贸ry ze 艣cian i z ram portret贸w; w zamieszaniu postrzelano i Billewicz贸w, a Ranicki wpad艂szy w furi臋 siek艂 ich szabl膮.
Zdumiona i wyl臋k艂a czelad藕 sta艂a jakby w ob艂膮kaniu, pogl膮daj膮c wytrzeszczonymi oczyma na t臋 zabaw臋, kt贸ra do napadu tatarskiego by艂a podobna. Psy pocz臋艂y wy膰 i szczeka膰. Ca艂y dom zerwa艂 si臋 na nogi. Na podw贸rzu zebra艂y si臋 kupki ludzi. Dziewki dworskie bieg艂y pod okna i przyk艂adaj膮c twarze do szyb, p艂aszcz膮c nosy spogl膮da艂y, co si臋 dzieje we 艣rodku.
Dojrza艂 je na koniec pan Zend; 艣wistn膮艂 tak przera藕liwie, 偶e a偶 w uszach wszystkim zadzwoni艂o, i krzykn膮艂:
- Mo艣ci panowie! sikorki pad oknami! sikorki!
- Sikorki ! sikorki !
- Dalej w pl膮sy! - wrzeszcza艂y niesforne g艂osy.
Pijana czereda skoczy艂a przez sie艅 na ganek. Mr贸z nie otrze藕wi艂 g艂贸w dymi膮cych. Dziewcz臋ta krzycz膮c wniebog艂osy rozbieg艂y si臋 po ca艂ym podw贸rzu; oni za艣 gonili je i ka偶d膮 schwytan膮 odprowadzali do izby. Po chwili pocz臋艂y si臋 pl膮sy w艣r贸d dymu, z艂amk贸w ko艣ci, wi贸r贸w, wok贸艂 sto艂u; na kt贸rym porozlewane wino utworzy艂o ca艂e jeziora.
Tak to bawili si臋 w Lubiczu pan Kmicic i jego dzika kompania.
 

 







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
t informatyk12[01] 02 101
r11 01
2570 01
introligators4[02] z2 01 n
Biuletyn 01 12 2014
beetelvoiceXL?? 01
01
2007 01 Web Building the Aptana Free Developer Environment for Ajax
9 01 07 drzewa binarne
01 In der Vergangenheit ein geteiltes Land Lehrerkommentar
L Sprague De Camp Novaria 01 The Fallible Fiend
tam 01 c4yf3aey7qcte73qcpk4awpowae4en5ggim26ti

wi臋cej podobnych podstron