Henryk Sienkiewicz "Potop"
J臋zyk polski:
Henryk Sienkiewicz 揚otop"
We dworze w Lubiczu, gdy przede艅 pan Andrzej zajecha艂, okna gorza艂y i gwar dochodzi艂 a偶 na podw贸rze. Czelad藕 us艂yszawszy dzwonek wypad艂a przed sie艅, by pana wita膰, bo wiedziano od kompanion贸w, 偶e przyjedzie. Witano go zatem pokornie, ca艂uj膮c po r臋kach i podejmuj膮c pod nogi. Stary w艂odarz Znikis sta艂 w sieni z chlebem i sol膮 i bi艂 pok艂ony czo艂em ; wszyscy pogl膮dali z niepokojem i ciekawo艣ci膮, jak te偶 przysz艂y pan wygl膮da. On za艣 kiesk臋 z talarami na tac臋 rzuci艂 i o towarzysz贸w pyta艂, zdziwiony, 偶e 偶aden naprzeciw jego gospodarskiej mo艣ci nie wyszed艂.
Ale oni nie mogli wyj艣膰, bo ju偶 ze trzy godziny byli za sto艂em, zabawiaj膮c si臋 kielichami, i mo偶e nawet nie zauwa偶yli brz臋czenia dzwonk贸w za oknem. Gdy jednak wszed艂 do izby, ze wszystkich piersi wyrwa艂 si臋 gromki okrzyk: "Haeres! haeres przyjecha艂!" - i wszyscy kompanionowie zerwawszy si臋 z miejsc pocz臋li i艣膰 do. niego z kielichami. On za艣 wzi膮艂 si臋 pod boki i 艣mia艂 si臋 poznawszy, jako sobie ju偶 dali rady w jego domu i zd膮偶yli podpi膰, nim przyjecha艂. 艢mia艂 si臋 coraz mocniej, widz膮c, 偶e przewracaj膮 zydle po drodze i s艂aniaj膮 si臋, i id膮 z powag膮 pijack膮. Przed innymi szed艂 olbrzymi pan Jaromir Kokosi艅ski, Pypk膮 si臋 piecz臋tuj膮cy, 偶o艂nierz i burda s艂awny, ze straszliw膮 blizn膮 przez czo艂o, oko i policzek, z jednym w膮sem kr贸tszym, drugim d艂u偶szym, porucznik i przyjaciel pana Kmicica, 揼odny kompanion", skazany na utrat臋 czci i gard艂a w Smole艅skiem za porwanie panny, zab贸jstwo i podpalenie. Jego to teraz os艂ania艂a przed kar膮 wojna i protekcja pana Kmicica, kt贸ry by艂 mu r贸wie艣nikiem, i fortuny ich w Orsza艅skiem, p贸ki swojej pan Jaromir nie przehula艂, le偶a艂y o miedz臋. Szed艂 on tedy teraz trzymaj膮c w obu r臋kach roztruchanik, uszniak, d臋bniakiem wype艂niony. Za nim szed艂 pan Ranicki, herbu Suche Komnaty, rodem z wojew贸dztwa m艣cis艂awskiego, z kt贸rego by艂 banitem za zab贸jstwo dw贸ch szlachty posesjonat贸w. Jednego w pojedynku usiek艂, drugiego bez boju z rusznicy zastrzeli艂. Mienia nie posiada艂, cho膰 znaczne ziemie po ojcach odziedziczy艂.
Wojna go tak偶e przed katem chroni艂a. Zawadiaka to by艂, w r臋cznym spotkaniu niezr贸wnany. Trzeci z kolei szed艂 Reku膰 - Leliwa, na kt贸rym krew nie ci臋偶y艂a, chyba nieprzyjacielska. Fortun臋 on za to w ko艣ci przegra艂 i przepi艂- od trzech lat przy panu Kmicicu si臋 wiesza艂. Z nim szed艂 czwarty, pan Uhlik, tak偶e Smole艅szczanin, za rozp臋dzenie trybuna艂u bezecnym og艂oszony i na gard艂o skazany. Pan Kmicic go ochrania艂, gdy偶 na czekaniku pi臋knie grywa艂. By艂 pr贸cz nieh i pan Kulwiec-Hippocentaurus, wzrostem Kokosi艅skiemu r贸wny, si艂膮 jeszcze go przewy偶szaj膮cy - i Zend, kawalkator, kt贸ry zwierza i wszelkie ptactwo udawa膰 umia艂, cz艂owiek niepewnego pochodzenia, cho膰 si臋 szlachcicem kurlandzkim powiada艂; b臋d膮c bezfortuny, konie Kmicicowe uje偶d偶a艂, za co laf臋 pobiera艂.
Ci tedy otoczyli 艣miej膮cego si臋 pana Andrzeja; Kokosi艅ski podni贸s艂 uszniak do g贸ry i zaintonowa艂:
Wypij偶e z nami, gospodarzu mi艂y,
gospodarzu mi艂y!
By艣 pi膰 m贸g艂 z nami a偶e do mogi艂y,
a偶e do mogi艂y!
Inni powt贸rzyli ch贸rem, po czym pan Kokosi艅ski wr臋czy艂 Kmicicowi uszniak, a jemu samemu poda艂 zaraz inny pucharek pan Zend.
Kmicic podni贸s艂 w g贸r臋 roztruchan i zakrzykn膮艂:
- Zdrowie mojej dziewczyny!
- Vivat! Vivat! - krzykn臋艂y wszystkie g艂osy, a偶 szyby pocz臋艂y dr偶e膰 w o艂owianych oprawach.
- Vivat! Przejdzie 偶a艂oba, b臋dzie weselisko!
Pytania pocz臋艂y si臋 sypa膰:
- A jako偶 wygl膮da? Hej! J臋dru艣! bardzo g艂adka? Czy taka, jak sobie imaginowa艂e艣? Jestli druga taka w Orsza艅skiem?
- W Orsza艅skiem? - zawo艂a艂 Kmicic. - Kominy przy niej naszymi orsza艅skimi pannami zatyka膰!... Do stu piorun贸w! nie masz takiej drugiej na 艣wiecie!
- Tego艣my dla ci臋 chcieli! - odpowiedzia艂 pan Ranicki. - Ano, kiedy wesele?
- Jak si臋 偶a艂oba sko艅czy.
- Furda 偶a艂oba! Dzieci si臋 czarne nie rodz膮, jeno bia艂e!
- Jak b臋dzie wesele, to nie b臋dzie 偶a艂oby. Ostro, J臋drusiu!
- Ostro, J臋drusiu! - pocz臋li wo艂a膰 wszyscy razem.
- Ju偶 tam chor膮偶臋tom orsza艅skim t臋skno z nieba na ziemi臋! - krzykn膮艂 Kokosi艅ski.
- Nie daj czeka膰 niebo偶臋tom!
- Mo艣ci panowie! - rzuci艂 cienkim g艂osem Reku膰 - Leliwa - popijem si臋 na weselu jak nieboskie stworzenia!
- Moi mili barankowie - odpowiedzia艂 Kmicic - pofolgujcie mi albo lepiej m贸wi膮c: id藕cie do stu diab艂贸w, niech偶e si臋 po moim domu obejrz臋!
- Na nic to! - odpar艂 Uhlik. - Jutro ogl臋dziny, a teraz pospo艂u do sto艂u; jeszcze tam par臋 g膮siork贸w z pe艂nymi brzuchami stoi.
- My tu ju偶 za ciebie ogl臋dziny odprawili. Z艂ote jab艂ko ten Lubicz! - rzek艂 Ranicki.
- Stajnia dobra! - wykrzykn膮艂 Zend. - Jest dwa bachmaty, dwa husarskie przednie, para 偶mudzin贸w i para ka艂muk贸w, i wszystkiego po parze jak oczu w g艂owie. Stadnin臋 jutro obejrzym.
Tu Zend zar偶a艂 jak ko艅, a oni si臋 dziwili, 偶e tak doskonale udaje, i 艣mieli si臋.
- Takie偶 tu porz膮dki? - spyta艂 uradowany Kmicic.
- I piwniczka jako si臋 patrzy - zapiszcza艂 Reku膰 - ankary smoliste i g膮siory sple艣nia艂e jakoby chor膮gwie w ordynku stoj膮.
- To chwa艂a Bogu! siadajmy do sto艂u!
- Do sto艂u ! do sto艂u !
Ale zaledwie siedli i ponalewali kielichy, gdy Ranicki zn贸w zerwa艂 si臋.
- Zdrowie podkomorzego Billewicza!
- G艂upi! - odpar艂 Kmicic. - Jak偶e to? Nieboszczyka zdrowie pijesz?
- G艂upi! - powt贸rzyli inni. - Zdrowie gospodarskie!
- Wasze zdrowie!...
- By nam si臋 w tych komnatach dobrze dzia艂o!
Kmicic rzuci艂 mimo woli okiem po izbie jadalnej i ujrza艂 na poczernia艂ej ze staro艣ci modrzewiowej 艣cianie rz膮d oczu surowych w siebie utkwionych. Oczy te patrzy艂y ze starych portret贸w billewiczowskich wisz膮cych nisko, na dwa 艂okcie od ziemi, bo i 艣ciana by艂a niska. Nad obrazami d艂ugim, jednostajnym szeregiem wisia艂y czaszki 偶ubrze, jelenie, 艂osie, w koronach z rog贸w, niekt贸re ju偶 sczernia艂e, widocznie bardzo stare, inne po艂yskuj膮ce bia艂o艣ci膮.
Wszystkie cztery 艣ciany by艂y nimi ubrane.
- 艁owy tu musz膮 by膰 przednie, bo widz臋 i zwierza dostatek! - rzek艂 Kmicic.
- Jutro zaraz pojedziem albo pojutrze. Trzeba i okolic臋 pozna膰 - odpar艂 Kokosi艅ski. - Szcz臋艣liwy艣 ty, J臋drusiu, 偶e masz gdzie g艂ow臋 przytuli膰!
- Nie tak jak my! - j臋kn膮艂 Ranicki.
- Wypijmy na pocieszenie! - rzek艂 Reku膰.
- Nie! nie na pocieszenie! - odpowiedzia艂 Kulwiec - Hippocentaurus- ale jeszcze raz za zdrowie J臋drusia, naszego rotmistrza kochanego! On to, moi mo艣ci panowie, przytuli艂 nas tu w swoim Lubiczu, nas, biednych exul贸w, bez dachu nad g艂ow膮.
- S艂usznie m贸wi! - zawo艂a艂o kilka g艂os贸w. - Nie taki g艂upi Kulwiec, jak si臋 wydaje.
- Ci臋偶ka nasza dola ! - piszcza艂 Reku膰. - W tobie ca艂a nadzieja, 偶e nas za wrota, sierot biednych, nie wygonisz.
- Dajcie spok贸j! - m贸wi艂 Kmicic - co moje, to i wasze!
Na to powstali wszyscy ze swych miejsc i pocz臋li go w ramiona bra膰. 艁zy rozczulenia p艂yn臋艂y po tych twarzach srogich i pijackich.
- W tobie ca艂a nadzieja, J臋drusiu! -. wo艂a艂 Kokosi艅ski - cho膰 na grochowinach pozw贸l si臋 przespa膰, nie wyganiaj!
- Dajcie spok贸j! - powtarza艂 Kmicic.
- Nie wyganiaj! i tak nas wygnali, nas, szlacht臋 i familiant贸w! - wo艂a艂 偶a艂o艣nie Uhlik.
- Do stu kaduk贸w! Kt贸偶 was wygania? jedzcie, pijcie, 艣pijcie, czego, u diab艂a, chcecie?
- Nie przecz, J臋drusiu - m贸wi艂 Ranicki, na kt贸rego twarz wyst膮pi艂y c臋tki jak na sk贸rze rysia - nie przecz, J臋drusiu, przepadli艣my z kretesem..
Tu si臋 zaci膮艂, przy艂o偶y艂 palec do czo艂a, jakby g艂ow臋 wysila艂, i nagle rzek艂 spojrzawszy baranimi oczyma na obecnych:
- Chyba, 偶e si臋 fortuna odmieni !
A wszyscy zawrza艣li zaraz ch贸rem :
- Co si臋 nie ma odmieni膰!
- Jeszcze za swoje zap艂acimy.
- I do fortun dojdziem.
- I do godno艣ci!
- B贸g niewinnym b艂ogos艂awi. Dobra nasza, mo艣ci panowie!
- Zdrowie wasze! - zawo艂a艂 Kmicic.
- 艢wi臋te twoje s艂owa, J臋drusiu! - odpar艂 Kokosi艅ski nadstawiaj膮c mu
swe puco艂owate policzki. - Bogdaj nam si臋 lepiej dzia艂o!
Zdrowia zacz臋艂y kr膮偶y膰, czupryny dymi膰. Gadali wszyscy jeden przez drugiego, a ka偶dy siebie tylko s艂ucha艂, z wyj膮tkiem pana Rekucia, bo ten g艂ow臋 spu艣ci艂 na piersi i drzema艂. Po chwili Kokosi艅ski j膮艂 艣piewa膰: 揕en m臋dli艂a na m臋dlicy!" - co widz膮c pan Uhlik doby艂 z zanadrza czekanika i nu偶 wt贸rowa膰, a pan Ranicki, wielki fechmistrz, fechtowa艂 si臋 go艂膮 r臋k膮 z niewidzialnym przeciwnikiem, powtarzaj膮c p贸艂g艂osem :
- Ty tak, ja tak! ty tniesz, ja mach! raz! dwa! trzy! - szach!
Olbrzymi Kulwiec - Hippocentaurus wytrzeszcza艂 oczy i przypatrywa艂 si臋 pilnie czas jaki艣 Ranickiemu, na koniec kiwn膮艂 r臋k膮 i rzek艂:
- Kiep z ciebie! Machaj zdr贸w, a tak i Kmicicowi na szable nie dotrzymasz.
- Bo jemu nikt nie dotrzyma; ale ty si臋 spr贸buj!
- I ze mn膮 na pistolety nie wygrasz.
- O dukat strza艂!
- O dukat! A gdzie i do czego?
Ranicki powl贸k艂 wzrokiem naoko艂o, na koniec wykrzykn膮艂 ukazuj膮c na czaszki :
- Mi臋dzy rogi! o dukat!
- O co? - spyta艂 Kmicic.
- Mi臋dzy rogi! o dwa dukaty! o trzy! Dawajcie pistolety!
- Zgoda! - krzykn膮艂 pan Andrzej. - Niech idzie o trzy. Zend! Po pistolety!
Pocz臋li krzycze膰 wszyscy coraz g艂o艣niej i targowa膰 si臋 ze sob膮; tymczasem Zend wyszed艂 do sieni i po ma艂ej chwili wr贸ci艂 z pistoletami, workiem kul i rogiem z prochem.
Ranicki chwyci艂 za pistolet.
- Nabity? - spyta艂.
- Nabity!
- O trzy! cztery! pi臋膰 dukat贸w! - wrzeszcza艂 pijany Kmicic.
- Cicho ! Chybisz, chybisz !
- Utrafi臋, patrzcie!... at! do tej czaszki, mi臋dzy rogi... raz, dwa!...
Wszyscy zwr贸cili uwag臋 na pot臋偶n膮 czaszk臋 艂osi膮 wisz膮c膮 wprost Ranickiego; on za艣 wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Pistolet chwia艂 mu si臋 w d艂oni.
- Trzy! - wykrzykn膮艂 Kmicic.
Strza艂 hukn膮艂, izba nape艂ni艂a si臋 dymem prochowym.
- Chybi艂, chybi艂! ot, gdzie dziura! - wo艂a艂 Kmicic ukazuj膮c r臋k膮 na ciemn膮 艣cian臋, z kt贸rej kula od艂upa艂a wi贸r ja艣niejszy.
- Do dw贸ch razy sztuka!
- Nie!... dawaj mnie! - wo艂a艂 Kulwiec.
W tej chwili wpad艂a na odg艂os strza艂u przera偶ona czelad藕.
- Precz! precz! - krzykn膮艂 Kmicic. - Raz! dwa! trzy!..
Zn贸w hukn膮艂 strza艂, tym razem drzazgi posypa艂y si臋 z ko艣ci.
- A dajcie i nam pistolety! - zakrzykn臋li wszyscy naraz.
I zerwawszy si臋 pocz臋li grzmoci膰 pi臋艣ciami po karkach pacho艂k贸w, chc膮c ich do po艣piechu zach臋ci膰. Nim up艂yn膮艂 kwadrans, ca艂a izba grzmia艂a wystrza艂ami. Dym przes艂oni艂 艣wiat艂o 艣wiec i postacie strzelaj膮cych. Hukom wystrza艂贸w towarzyszy艂 g艂os Zenda, kt贸ry kraka艂 jak kruk, kwili艂 jak sok贸艂, wy艂 jak wilk, rycza艂 jak tur. Co chwila przerywa艂 mu 艣wist kul; drzazgi lecia艂y z czaszek, wi贸ry ze 艣cian i z ram portret贸w; w zamieszaniu postrzelano i Billewicz贸w, a Ranicki wpad艂szy w furi臋 siek艂 ich szabl膮.
Zdumiona i wyl臋k艂a czelad藕 sta艂a jakby w ob艂膮kaniu, pogl膮daj膮c wytrzeszczonymi oczyma na t臋 zabaw臋, kt贸ra do napadu tatarskiego by艂a podobna. Psy pocz臋艂y wy膰 i szczeka膰. Ca艂y dom zerwa艂 si臋 na nogi. Na podw贸rzu zebra艂y si臋 kupki ludzi. Dziewki dworskie bieg艂y pod okna i przyk艂adaj膮c twarze do szyb, p艂aszcz膮c nosy spogl膮da艂y, co si臋 dzieje we 艣rodku.
Dojrza艂 je na koniec pan Zend; 艣wistn膮艂 tak przera藕liwie, 偶e a偶 w uszach wszystkim zadzwoni艂o, i krzykn膮艂:
- Mo艣ci panowie! sikorki pad oknami! sikorki!
- Sikorki ! sikorki !
- Dalej w pl膮sy! - wrzeszcza艂y niesforne g艂osy.
Pijana czereda skoczy艂a przez sie艅 na ganek. Mr贸z nie otrze藕wi艂 g艂贸w dymi膮cych. Dziewcz臋ta krzycz膮c wniebog艂osy rozbieg艂y si臋 po ca艂ym podw贸rzu; oni za艣 gonili je i ka偶d膮 schwytan膮 odprowadzali do izby. Po chwili pocz臋艂y si臋 pl膮sy w艣r贸d dymu, z艂amk贸w ko艣ci, wi贸r贸w, wok贸艂 sto艂u; na kt贸rym porozlewane wino utworzy艂o ca艂e jeziora.
Tak to bawili si臋 w Lubiczu pan Kmicic i jego dzika kompania.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
t informatyk12[01] 02 101r11 012570 01introligators4[02] z2 01 nBiuletyn 01 12 2014beetelvoiceXL?? 01012007 01 Web Building the Aptana Free Developer Environment for Ajax9 01 07 drzewa binarne01 In der Vergangenheit ein geteiltes Land LehrerkommentarL Sprague De Camp Novaria 01 The Fallible Fiendtam 01 c4yf3aey7qcte73qcpk4awpowae4en5ggim26tiwi臋cej podobnych podstron