Ryl Wybór prozy różnych autorów


Wybór prozy

opracowała: Małgorzata Ryl

Wstęp
Na pewno każdy w swoim życiu
został zafascynowany, olśniony jakimś
filmem, książką, do których chętnie
powraca. Dla niektórych książka to po
prostu przyjaciel, antidotum na samotność,
smutek, zło otaczającego świata. Często
sięgamy po utwory przeczytane w
dzieciństwie, w latach młodości, by znów
spotkać się z przyjaciółmi z kart dzieł,
przeżyć z nimi rozterki, podzielić smutki,
zastanowić się nad sensem życia,
znaczeniem miłości, przyjaźni.
Któż potrafi zapomnieć Małego
Księcia, Anię z Zielonego Wzgórza,
Justynę Orzelską, Janka Bohatyrowicza,
Bernarda Zygiera?!
Przypominamy sobie świadomie
niektóre fragmenty utworu, by znów
uwierzyć w ludzi, w swoje siły, w moc
przyjaźni, miłości, zachłysnąć się życiem,
zachwycić pięknem przyrody, nauczyć się
walczyć ze złem, przeciwnościami, a
nawet ze śmiercią.
Ten zbiorek zawiera fragmenty
utworów z różnych epok, z literatury
polskiej i powszechnej, ale problemy
poruszane w nich są bliskie każdemu
współczesnemu człowiekowi. Mamy
nadzieję, że Czytelnik odszuka fragmenty
utworów odpowiadające jego gustom,
upodobaniom.
Małgorzata Ryl
Andrzejewski Jerzy
ur. 19 VIII 1909 r. w Warszawie; prozaik,
publicysta; studiował polonistykę na
Uniwersytecie Warszawskim; debiutował
w 1932 r. opowiadaniem "Kłamstwa";
powieści m.in. "Ład serca" (1938), "Popiół
i diament" (1948); symboliczne opowieści:
"Ciemności kryją ziemię" (1956) i "Bramy
raju" (1960); powieść "Miazga" (1981),
która czekała na opublikowanie około
dziesięciu lat; zm. 19 IV 1983 r. w
Warszawie;
"Bramy raju"
wiem, co o mnie myślisz, myślisz że
jestem kłamliwa, próżna i rozpustna, ale
teraz powiem prawdę: gdyby mnie Jakub
pokochał, nie byłabym ani kłamliwa, ani
próżna, ani rozpustna, chwilę milczała,
potem powiedziała: nie ma człowieka,
który by od pierwszych swych kroków aż
po ostatnie potrafił i mógł być tylko
wyłącznie złym, bywa tak, że gdy
człowieka wszystkie nadzieje i złudzenia
opuszczą, uśmierca w sobie człowiek
człowieka w jednej sekundzie można się
dobrowolnie życia pozbawić, dalej
przecież żyjąc, lecz by uśmiercić w sobie
potrzebę miłości i potrzebę nadziei na to
trzeba wielu ciężkich lat, tonący nawet
powietrza i garstki wody się chwyta, więc
gdy człowiek nie uśmiercił siebie jeszcze
całkowicie i wśród ciemnych obszarów
jego zła kołacze się bodaj najniklejszy
promyczek tęsknoty za dobrem i potrzebą
dobra, pochyla się człowiek nad tym
wątłym płomyczkiem, aby łudzić się w
chwilach samotności, że to, co jest teraz
słabe i kruche, może się przekształcić w
ogromny blask, może się mylę, moja
nieszczęsna córko, lecz obawiam się, że
gdyby cię kiedykolwiek Jakub pokochał,
nie ty przestałabyś być kłamliwa, próżna
i rozpustna, lecz również on stałby się
kłamliwy, próżny i rozpustny, uśmiechnęła
się: uważasz, że jestem tak silna?, myślę,
że jesteś bardzo nieszczęśliwa, mylisz się,
ojcze, wcale się nie czuję nieszczęśliwa,
spójrz na mnie, czy tak wygląda istota
nieszczęśliwa?, powiedział nie
spojrzawszy na nią: człowiek, który
zabłądził w obcej i nieznanej okolicy i
wie, że zabłądził, poczyna szukać drogi
właściwej, ten natomiast, kto znalazł się w
sytuacji podobnej i nie zdaje sobie sprawy,
iż zgubił słuszny kierunek, nawet tej
szansy przed sobą nie ma, słuszny
kierunek! - zawołała - powiedz mi, co jest
słusznym kierunkiem: gdzie jest słuszny
kierunek?
przysięgam ojcze
...powiedziała - że byłabym zupełnie inna,
gdyby mnie Jakub zechciał pokochać, nie
byłabym wtedy ani kłamliwa, ani próżna,
ani rozpustna, wyrzekłabym się i kłamstw,
i próżności i wszelkiej rozpusty,
wszystkiego, co jest we mnie złe,
wyrzekłabym się, gdyby mnie Jakub
pokochał, ponieważ kocham Jakuba, na to,
że go kocham, też mogę przysięgać,
kocham go, ponieważ jest czysty i
niewinny, jest lepszy ode mnie, jest
jedyny na świecie, ale kocham go jeszcze
i dlatego, że jest nieosiągalny, wszystko,
co o nim mówiłam było kłamstwem, to
nieprawda, że wówczas, tamtej nocy,
Maud była w jego szałasie, nikogo w jego
szałasie nie było i nie wyszedł przed
szałas obnażony, chciałam, żeby mnie
wziął, ale on tego nie chciał, ponieważ
jest czysty i niewinny, jest nieosiągalny,
chwilami sama już nie wiem, czego
bardziej pragnę i co podsyca moją miłość:
pożądanie jego ciała i jego pieszczot czy
spętanie jego nieosiągalnością, niewola,
w którą własna moja natura mnie zepchnę-
ła, ale także i coś, co się wymyka mojemu
rozumieniu i moją naturę przerasta jestem
w niewoli, cała przeniknięta moją
niewolą...
... jeżeli drugi człowiek jest tylko ciemną
tajemnicą, trudno go pokochać, ale jeśli
nie ma w nim nic z tajemnicy, również
kochać go niepodobna, ponieważ miłość
jest poszukiwaniem i odkrywaniem,
dążeniem i niepewnością, pośpiechem i
oczekiwaniem, niecierpliwym, ale zawsze
oczekiwaniem, jest owym szczególnym i
jedynym stanem pragnień i pożądań
czystych i mrocznych, szczególnym i
jedynym stanem pragnień i pożądań, które
dążąc do zaspokojenia domagają się
nieprzekroczenia ostatecznej granicy
ostatecznego zaspokojenia, bowiem
miłość, cała z racji swej natury będąc
gwałtowną potrzebą zaspokojenia, nie jest
nim, nie jest zaspokojeniem, i nigdy nim
stać się nie może, gdybym cię znał, nie
mógłbym złożyć w tobie moich pragnień,
ponieważ one żądają dla siebie
niewiadomej miary, ale gdybym nic o
tobie nie wiedział i nic nie potrafiłbym
sobie o tobie dopowiedzieć również
cofnąłbym się przed tobą jak przed
zdradziecką przepaścią w górach albo
przed gwałtownym wirem rzeki, miłość
jest wołaniem i poszukiwaniami, jest
zaborcza, ale wszelkie zaspokojenie
pragnień zabija ją, jest bezustannie
spragniona, ale wszelkie zaspokojenie
pragnień uśmierca ją, jest rozpaczą
pomiędzy sprzecznymi żywiołami jest
samotnością pomiędzy sprzecznymi
żywiołami, ale jest także nadzieją, ciągle
nadzieją pomiędzy sprzecznymi żywiołami
...
Hemingway Ernest
(1899-1961) - amerykański
powieściopisarz i nowelista; wziął udział
jako ochotnik w I wojnie światowej,
oddając związane z tym przeżycia w
powieści "Pożegnanie z bronią" (1929);
inne utwory: "Słońce też zachodzi" (1926),
"Komu bije dzwon" (1940), "Za rzekę w
cień drzew" (1950), "Stary człowiek i
morze" (1952); Nagroda Nobla w 1954 r.;
"Stary człowiek i morze"
Płynęli szybko, stary moczył ręce
w słonej wodzie i usiłował zachować
przytomność umysłu. W górze były
wysokie kumulusy i sporo obłoków
pierzastych, toteż wiedział, że bryza
potrwa całą noc. Stale spoglądał na rybę,
aby upewnić się, że to prawda. Minęła
godzina, zanim uderzył ją kłami pierwszy
rekin.
Rekin nie zjawił się przypadkowo.
Wypłynął z głębin wodnych, kiedy ciemna
chmura krwi osiadła i rozlała się w
głębokim na milę morzu. Wypłynął tak
szybko i bez żadnej ostrożności, że rozdarł
powierzchnię błękitnej wody i ukazał się
w słońcu. Potem opadł na powrót w
morze, zwietrzył zapach i zaczął pływać
w kierunku, który obrała łódź i ryba.
Niekiedy gubił woń. Ale zaraz
odnajdował ją znowu, czasem też chwytał
tylko jej ślad i płynął szybko, uparcie, po
kursie łodzi. Był to ogromny żarłacz
mako, o budowie przystosowanej do
pływania tak jak najszybsza ryba w
morzu, i wszystko w nim było piękne
prócz paszczy. Grzbiet miał błękitny jak
ryby-miecza, brzuch srebrny, a skórę
gładką i ładną. Zbudowany był też
podobnie do ryby-miecza, z wyjątkiem
olbrzymich szczęk, zatrzaśniętych teraz,
gdy płynął bystro tuż pod powierzchnią,
tnąc niewzruszenie wodę sterczącą płetwą
grzbietową. Za ściśniętymi podwójnymi
wargami jego paszczy było osiem rzędów
kłów osadzonych skośnie do wewnątrz.
Nie były to zwykłe, stożkowate zęby
większości rekinów. Miały kształt palców
ludzkich zagiętych jak szpony. Były
prawie tak długie jak palce starego rybaka,
a z obu stron miały tnące, ostre jak
brzytwa krawędzie. Rekin ten mógł
żerować na wszystkich rybach morskich,
które były tak szybkie, silne i dobrze
uzbrojone, że nie miały już żadnego
innego wroga. Teraz przyśpieszył, gdy
zwietrzył świeży zapach, a niebieska
płetwa grzbietowa wciąż cięła wodę.
Kiedy stary go ujrzał, wiedział już, że to
rekin, który nie zna lęku i zrobi dokładnie
to, co chce. Obserwując go
przygotowywał harpun i zamocował linkę.
Była krótka, gdyż brakowało jej tej części,
którą odciął, żeby uwiązać rybę.
Umysł miał teraz jasny, pełen był
determinacji, ale nie miał wiele nadziei.
"Za dobre to było, żeby trwać" - pomyślał.
Śledząc podpływającego rekina, rzucił
okiem na wielką rybę. "Równie dobrze
mógł to być sen - myślał. - Nie mogę
przeszkodzić, żeby na mnie napadł, ale
może go i dostanę. Dentuso! - pomyślał. -
Niech szlag trafi twoją mać!"
Rekin podpłynął od tyłu i kiedy
uderzył rybę kłami, stary ujrzał
rozwierającą się paszczę, dziwne ślepia,
usłyszał kłapnięcie zębów, gdy rekin
wżerał się w mięso tuż nad ogonem.
Głowa rekina sterczała ponad wodą,
grzbiet wynurzał się, a stary słyszał trzask
skóry i mięsa dartego na wielkiej rybie i
wtedy wbił harpun w łeb rekina, w
miejsce, gdzie linia łącząca oczy przecina
się z linią, która biegnie w tył od nosa.
Nie było takich linii. Był tylko ciężki,
zaostrzony, niebieski łeb i wielkie ślepia,
i kłapiące, szarpiące, wszystko
pochłaniające szczęki. Ale w tym właśnie
miejscu był mózg i stary w niego ugodził.
Ugodził swymi wykrwawionymi rękami,
które z całej mocy wbiły tęgi harpun.
Ugodził bez nadziei, ale zdecydowanie,
z najwyższą zajadłością.
Rekin okręcił się w miejscu, a stary
spostrzegł, że w jego oku nie ma życia;
potem okręcił się raz jeszcze, wikłając się
w dwa zwoje liny. Stary wiedział już, że
rekin nie żyje, ale ten nie chciał na to
przystać. Leżąc na grzbiecie, strzepując
ogonem, kłapiąc szczękami, począł pruć
wodę, jak to czyni szybka motorówka.
Woda zabieliła się tam, gdzie ją smagał
ogonem, trzy czwarte ciała wynurzyło się
nad nią i wtedy linka napięła się, zadrgała
i pękła. Przed krótką chwilę leżał
spokojnie na powierzchni, a stary
wpatrywał się w niego. Potem bardzo
powoli rekin poszedł na dno.
- Wziął ze czterdzieści funtów -
powiedział głośno stary. "Zabrał mi także
harpun i całą linkę - pomyślał - i teraz
moja ryba znów krwawi, więc przyjdą
inne."
Nie miał już chęci patrzeć na rybę,
odkąd została okaleczona. Kiedy rekin ją
ugryzł, było to tak, jakby ugryzł jego
samego.
"Ale zabiłem rekina, który ugryzł moją
rybę - pomyślał. - To był największy
dentuso, jakiego widziałem. A Bóg wie,
że widziałem duże."
"Za piękne było, żeby trwać - myślał. -
Wolałbym teraz, żeby to był sen,
wolałbym nigdy nie schwytać tej ryby i
leżeć samotnie w łóżku na gazetach."
- Ale człowiek nie jest stworzony do
klęski - powiedział. - Człowieka można
zniszczyć, ale nie pokonać.
Iredyński Ireneusz
ur. 4 VI 1939 r. w Stanisławowie;
dramatopisarz, prozaik, poeta; zbiory
poezji: "Wszystko jest obok" (1959),
"Moment bitwy" (1961), "Muzyka
konkretna" (1971); mikropowieści i
opowiadania: "Dzień oszusta" (1962),
"Związki uczuciowe" (1970), "Człowiek
epoki" (1971), "Manipulacja" (1974);
utwory sceniczne: m.in. "Zejście do
piekła", "Jasełka-moderne"; liczne
słuchowiska radiowe, scenariusze filmowe;
zm. 9 XII 1985 r. w Warszawie;
"Polska nowela współczesna"
Śpisz już, Halino, z głową na zgiętym
ramieniu, a jutro wstaniesz wcześnie, aby
się przygotować do naszego ślubu, który
nie będzie uroczystością jak mój pierwszy
ślub, lecz wolnym wchodzeniem po
startych kamiennych schodach, czekaniem
w dużej sali obwieszonej reprodukcjami
dziewiętnastowiecznych malarzy, a potem
siedzeniem przed biurkiem urzędnika
z łańcuchem spoczywającym na klapach
marynarki, odpowiadaniem, że tak, że tak,
uściskiem dłoni, zejściem po starych
kamiennych schodach. I odczuwam ten
sam rodzaj znużenia, jak po naszym
pierwszym zbliżeniu, gdy odprowadzałem
cię do domu, ostrożnie stawiając stopy na
pokrytym warstewką lodu chodniku i była
we mnie sztywność, jakby sprężone
zwierzę znalazło się w moim wnętrzu i
tkwiło nieruchomo z najeżoną sierścią
dotykając czułych płatów śluzowego
naskórka, tak sobie to zawsze
wyobrażałem Halino, gdy odprowadzałem
cię i gdy leżę obok ciebie. A potem to
ustępuje i w moim ciele rozlewa się
ciemna miękkość, leżę wpatrzony w
jaśniejący sufit, świadom swego starego-
niestarego ciała, swojej skóry, na której
lata zostawiły ślad jak drobniutkie fale na
piasku plaży i owe prawie niewidoczne
pomarszczenia nie stanowią dla mnie cze-
goś przykrego, och nie, wprost przeciwnie,
gdy tak leżę i mam tę swoją pewność - bo
wielekroć przeczuwałem, co nie robiło mi
specjalnej różnicy, komedię graną przez
kobiety w tym naturalnym spektaklu - że
dobrze spełniłem to, co miałem spełnić,
drobniutkie zmarszczenia skóry stanowią
o dodatkowej satysfakcji. Jutro weźmiemy
ślub i zdecydowałem się na to nie tylko
dlatego, że chciałem zatrzymać cię przy
sobie, zabezpieczyć się w pewien sposób
przed młodymi ludźmi, z którymi
spotykasz się w wytwórni filmowej,
chciałem i chcę oprócz tego mówić ci
zdania zaczynające się słowem "zawsze" i
mieć uczucie, że pomimo obaw i
przeciwnych doświadczeń, mówię ci
prawdę. I mieć dodatkową atrakcję, że
czyni i mówi to człowiek w moim wieku,
gdy się już wie z całą pewnością, że
uczucia umierają i jeżeli nawet zaistnieje
tak sprzyjająca okoliczność jak
wzajemność uczuć, to jest to tym bardziej
bolesne dla strony, której miłość
zachowała się dłużej; gdy się już wie, że
obumieranie miłości może być
niedramatyczne, podobne do więdnięcia
kwiatu, do zanikania zwierzęcia
trawionego chorobą bez oznak
zewnętrznych. Zdecydowałem się pomimo
tego wszystkiego na codzienne obcowanie
z tobą, nie tylko w intymnościach, lecz
wszystkich czynnościach zwyczajnych,
gdy zanika samokontrola, gdy się jest
zmęczonym i zdenerwowanym, śpiącym i
spoconym, gdy zaczynają samoistnie
egzystować nawyki, które w okresie
pierwszych zbliżeń i pierwszych pasji
zdawałyby się nie do przyjęcia. Jesteś
smukła, Halino, mając dwadzieścia pięć
lat, i będziesz smukła mając lat trzydzieści
pięć i czterdzieści, i pięćdziesiąt.
Oddychasz równo i teraz, nie wiem
jeszcze, jak długo, twój oddech jest moim
zegarem, według niego żyję, gdy jestem
przy tobie i pamiętam o nim podczas
konferencji, urzędowania, jazdy autem do
domu. Gdy szofer rozmawia ze mną o
jakimś człowieku z ministerstwa,
przypominam sobie, że interesujesz się
moimi sprawami, jakby to były twoje
sprawy, że twoja ambicja przeistacza się w
ambicję i pomimo iż widziałem
intelektualistki przejmujące się
pięściarstwem, gdy żyły z bokserem, w
twoim zainteresowaniu moją pracą jest coś
wzruszającego, jakiś powiew autentycznej
świeżości. Tak, twój oddech jest moim
zegarem i gdy staje się chrapliwy, by
potem przejść niekiedy w ptasi krzyk, to
ów dźwięk mógłbym przyrównać do bicia
zegara wyznaczającego moje prywatne
miary czasu. Już przy pierwszym naszym
spotkaniu na przyjęciu u Malinowskiego z
Ministerstwa Kultury, który zajmuje się
filmem, już wtedy poczułem, że jesteś
kobietą, która może wyzwolić we mnie
czułość, a nawet tkliwość, że jest to u
ciebie naturalne, tak jak naturalnym był
uśmiech i skinienie głową, gdy
zaproponowałem ci spotkanie w kawiarni
na drugi dzień. A później moje
przypuszczenie przeszło w pewność, nie
wstydziłem się być tkliwym i czułym
pomimo starej skóry i ty przyjmowałaś to
jako coś niezwykłego i wspaniałego,
przyzwyczajona prawdopodobnie do
mężczyzn - nie pytałem cię o to -
stosujących inne konsekwencje erotyczne,
być może podobnych do mnie z okresu,
nim cię poznałem, zdawkowo uprzejmych,
sympatycznych, nie lubiących
wyolbrzymiać spraw, które można
załatwić szybko i pogodnie. I widziałem,
domyślałem się i sprawdzałem, jak moje
uniesienie zaszczepia się w tobie, zaczyna
przybierać specyficzne, kobiece formy,
objawiające się w pisaniu bilecików i
listów, mimo że widywaliśmy się
codziennie, w dumnym roztkliwianiu się
nad moją operatywnością w pracy, w
coraz częstszym przezwyciężaniu
przyzwyczajeń twojego pokolenia,
polegających na ukrywaniu uczuć, na
pewnym sposobie mówienia, gdzie
stereotypy konwersacyjne mają raczej
maskować niż wyjaśniać, aż wreszcie
nasze rozmowy na ulicy, w łóżku czy
restauracji stały się zrozumiałe tylko dla
nas i gdyby je podsłuchał ktoś obcy,
mogłyby wzbudzić w nim tylko śmiech.
Jednocześnie nie ma w naszych
rozmowach owej mgiełki infantylizmu, do
której zawsze miałem wstręt; zrozumiałaś
to i po kilku próbach nigdy nie
wypowiedziałaś już słów, które mnie
zdziwiły. Twoje szare, a właściwie
popielate oczy, tak niezwykłe w Polsce,
mogę sobie zawsze wyobrazić w biurze,
na ulicy i w domu, gdy cię przy mnie nie
ma; niedawno czytałem opowiadanie w
jakimś tygodniku o młodej dziewczynie,
która słyszała głosy, i wtedy usłyszałem
twój głos; byłem sam w domu i przez
chwilę słyszałem twój głos, to nie były
słowa, nie, to był twój głos i zrozumiałem,
że twój niezwykły głos działa na mnie
pobudliwie, że jest jednym z najbardziej
niezwykłych głosów kobiecych, jakie
sobie przypominam; mimo iż jest wysoki -
a nigdy nie lubiłem wysokich głosów - nie
ma w nim nut ostrych, skrzeczących, tak
częstych w tych głosach. W biurze
zacząłem na potwierdzenie używać słowa
"ano", zamiast "tak", to też przez ciebie;
uśmiecham się zawsze, gdy słyszę, jak
mówisz: "ano" i gdyby nie było to tak
wyświechtane słowo, powiedziałbym, że
to urocze. Halino, opowiadając pewnego
wieczoru o pewnej wycieczce wymieniłaś
nazwisko jakiegoś Piotrowskiego czy
Piotrowińskiego i wtedy zapytałem -
pytałem co chwilę o jakieś drobiazgi,
żebyś wiedziała, że interesuję się twoim
opowiadaniem - kto to jest. Zmieszałaś
się, spojrzałaś gdzieś w bok i cicho
powiedziałaś: taki kolega z pracy;
zrozumiałem, że nie powinienem cię teraz
pytać o to, a właściwie nigdy; pomogłem
ci wrócić do opowiadania i sądzę, że
zrozumiałaś moją delikatność, bo w
pewnej chwili przytuliłaś policzek do
mego policzka mówiąc: ty jesteś taki
dobry, taki dobry. Nie wiesz, że w moim
wieku - jeszcze nie wiesz - nie jest się już
ciekawym takich rzeczy, mimo że dotyczą
kobiety, którą się kocha; nie było to więc,
Halino, tak duże wyrzeczenie, jak sobie
mogłaś wyobrazić. Wtedy też
pomyślałem,że wielu moich znajomych
nie ma racji twierdząc, że to, co
przechodzę, jest w jakiś sposób typowe
dla mojego wieku, że oni sami znają
czterdziestokilkuletnich panów, którzy
dostają czegoś w rodzaju amoku, wiążąc
się z dziewczętami, "tracąc dla nich
głowę" - jak się wyrazili. Sądzę, że jest to
raczej łaska dana mi przez los, przez
przypadek, że potrafiłem w sobie
wskrzesić młodość, że potrafię przeżywać
naszą miłość jak pierwszą. Dlatego też nie
zdziwiło mnie twoje wyznanie, że nie
wyobrażałaś sobie, iż może być tak
pięknie, żyjąc z tym wysokim, młodym
człowiekiem, z którym przyszłaś na
przyjęcie do Malinowskiego, ani z
poprzednimi trzema; dlatego też nie
zdziwiło mnie, że ten młody człowiek
poznał, że się zmieniłaś, i niespodziewanie
wyjechał w góry, i stamtąd przysłał ci
rozpaczliwy list, skomlący właściwie,
gdzie każde zdanie było prośbą o powrót;
nie zdziwiłem się też, gdy pokazałaś mi
ten list, był to znak, że zaszczepiłem ci
moje uniesienie i że przyjęło się ono
wspaniale. Było mi miło patrzeć na ciebie
opowiadając o swoich - jak to nazwałaś -
epizodach, tych czterech epizodach,
opowiedzianych w błyskotliwych
schematach, i słuchać twoich zapewnień,
że nic więcej w twoim życiu nie było.
Wiedziałem, że kłamiesz, ale to było
kłamstwo dla mnie, twoja potrzeba
naturalna uszczuplenia przeszłości, aby to,
co przeżywamy tak niezwykle, nie wydało
mi się jeszcze jednym z twoich
"epizodów", że mnogość poprzednich
spraw nie obciążyła naszych wzlotów.
Tak, Halino, miałaś rację postępując w ten
sposób i również ja czuję się z siebie
zadowolony, iż przekonałem cię, że w to
wierzę, a nie przyszło mi to łatwo, byłaś
nieco podejrzliwa, wszędzie czaiły się
przeszkody, jak na przykład z tym
Piotrowskim czy Piotrowińskim. Śpisz już,
Halino, z głową na zgiętym ramieniu, a
jutro wstaniesz wcześnie, aby się
przygotować do naszego ślubu, który nie
będzie uroczystością jak mój pierwszy
ślub, lecz wolnym wchodzeniem po
wytartych schodach.
Iwaszkiewicz Jarosław
pseudonim Eleuter - ur. 20 II 1894 r. w
Kalniku pod Kijowem; prozaik, poeta,
dramatopisarz, eseista, tłumacz; autor
opowiadań (m.in. "Panny z Wilka",
"Brzezina", 1933), powieści historycznych
(m.in. "Czerwone tarcze", 1934),
dramatów (m.in. "Lato w Nohant", 1934);
twórca zbiorów wierszy: "Oktostychy"
(1919), "Dionizje" (1922), "Powrót do
Europy" (1931), "Inne życie" (1938),
"Warkocz jesieni" (1954); cykl "Plejady i
ciemne ścieżki" (1957); zbiór "Jutro
żniwa" (1963); tomy "Krągły rok" (1967),
"Xenie i elegie" (1970), "Śpiewnik
włoski" (1974), "Mapa pogody" (1977);
tłumaczył także opowiadania Tołstoja,
Czechowa, monografie o Szopenie, Bachu
- zm. 2 III 1980 r. w Warszawie;
"Panny z Wilka"
Wiktor patrzył przez okno. Był to jeden z
tych dni na przełomie lata, kiedy jest
bardzo ciepło, ale niebo jest pokryte, białe
i ciepłe obłoki układają się w
nieprzerwaną zasłonę. Drzewa stały z
opuszczonymi, jakby zwiędłymi liśćmi,
które pokazywały białą podszewkę.
Kwiaty też jakby zwiędły, dalie i fuksje
zwiesiły głowy. Poczuł, patrząc na niemoc
przyrody, że nie przezwycięży ona jesieni,
i sam w sobie odczuł ów brak oporu,
który decydował o przełomie lata.
Wyszedł na balkon i patrzył na ogród, i
poczuł się jak gdyby innym człowiekiem,
nie tym samym, który tu przyszedł przed
kwadransem. Zosia przyszła za nim, czuł
do niej wdzięczność za to, iż swoim
mroźnym tonem wywołała ten nastrój
przywiędły, a decydujący.
- Wiesz, odmieniłaś mnie kilkoma
słowami.
- Wywołałam może to, co dawno leżało
uśpione w tobie.
- Nie nie. Przeciwnie. Lato się we mnie
przełamało.
Powiedział te słowa i zszedł po stopniach
w dół. Zatrzymał się i czekał, aż Zosia
zejdzie za nim, ale ona zatrzymała się na
tarasie, ręce oparła, dłońmi dotykając
balustrady, i patrzyła na niego
przenikliwie i z ciekawością.
Odwrócił się i odszedł w głąb ogrodu.
Dzień zamknięty pod namiotem obłoków
miał w sobie jakąś słodycz i gorycz, jak
zapach łubinu. Było bardzo cicho i bardzo
ciepło, a w powietrzu, mimo jego
czystości, unosił się jakby trupi zapach.
Ziemia była nieruchoma, połysk
podłużnego kanału wydawał się czymś
martwym. Powietrze było przejrzyste i
fury ze zbożem, jadące na pagórku za
ogrodem, wydawały się jakby przybliżone
przez lornetę, każde źdźbło sterczało
nieruchomo i wyraźnie. Turkot niegłośny
wolno poruszających się kół stanowił
jedyną, przerywaną muzykę tego
popołudnia.
Przeraził się tej godziny. Przeszedł się pod
nawisłymi gałązkami leszczyny, potem w
lasku usiadł na darniowej ławie, siedział,
czekał, patrzył i nie miał zupełnie
poczucia rzeczywistości. Tylko to
przełamane lato bolało go mocno, jak
gdyby zranił się w palec. Z
pogmatwanych, nieokreślonych myśli
wyłaniało się tylko jedno uczucie:
niemożność żadnego osiągnięcia.
Znał to uczucie w pracy społecznej, w
Stokroci nazywał je brakiem doskonałości.
Tymczasem tutaj w to martwe, białe,
prześliczne letnie popołudnie ukazało się
ono w upiornej postaci. Nie chciał z nim
walczyć, a ono ogarniało zupełnie,
odpędzając concreta. Nic nigdy nie
dopełnić, nic nigdy naprawdę nie zrobić,
nic nigdy nie posiąść do głębi.
Odnalazła go Jola samotnego, zabłąkanego
pomiędzy zakurzonym igliwiem sosen.
Wyrwała go z przejrzystych przestrzeni
nierzeczywistości i powróciła do życia
bardzo zwyczajnymi słowami. Gadała
wiele i jak za dawnych czasów opowiadała
o tym, co było na obiad, jak zapomniano
o mamie i nie poproszono jej do stołu,
jakie były lody, jak mąż Zosi, który po
nią przyjechał, robił dyplomatyczne miny,
choć jest tylko wicekonsultantem. Śmiała
się trochę nienaturalnie i stukała parasolką
po pniach sosen. Nie patrzyła wcale na
Wiktora, nie miała na to czasu i odwagi.
Wiktor też ją omijał spojrzeniem i wciąż
jeszcze kusiły go białe chmury pomiędzy
czarnymi drzewami.
Poszli ku domowi, spotkali Tunię, razem
z nią wybrali się na daleki spacer.
Przez cały czas mówiła Jola, Tunia
dodawała od czasu do czasu jakiś szczegół
do jej opowiadań, Wiktor zadawał tylko
pytania albo potakiwał. Pod wieczór
chmury się przetarły, z jasnych zrobiły się
ciemne, i odeszły. Parę niebieskich pasów
zostało na białawym, czystym zachodzie.
Ochłodziło się.
Wiktor nie słuchał i myślał o tej chwili
ciszy, kiedy był w ogrodzie, wprowadzony
w trans samotności ironicznym
spojrzeniem Zosi. Czuł, że atmosfera
wokół nich zgęszcza się i staje się cięższa,
ale nie chciał sobie tego tłumaczyć.
Wiedział, raz na zawsze wiedział teraz, że
wszystkie rzeczy tak, jak istnieją
naprawdę, są nieosiągalne. Że musi stać
sam nad brzegiem białego morza, a morze
podejdzie stopniowo i zabierze go, i nic za
nim nie pójdzie.
- Posiąść naprawdę coś, to jest rzecz
niemożliwa - powiedział głośno, nie
zastanawiając się, czy powiedzenie to da
się zastosować w bieżącym momencie
rozmowy. Ale ton jego głosu, który - nie
słowa - nawet Tunię zastanowił, nie zdołał
przerwać toku wymowy Joli i wreszcie
Wiktor zrozumiał, iż Jola gada byle co,
jak gdyby chciała zagłuszyć jakieś
wewnętrzne brzmienia czy jak gdyby nie
chciała dopuścić Wiktora do słowa.
Po kolacji pojechali konno we dwójkę z
Jolą. Po ciepłym dniu spadła chłodna rosa
i liście, które biły po twarzy Wiktora, były
zupełnie mokre. Księżyc wstawał późno,
prując chmury, przedzierając w nich
dziury. Plamy jego blasku na obłokach
podobne były do plam śniegu leżącego na
górach. Jola powiedziała to, ale Wiktor
milczał. Potem oboje milczeli i jechali tak,
stępa, daleko.
Wiktor czuł nieprzeniknioną samotność
człowieka; niemożność pokazania Joli
tego, co się dziś w nim działo: jak
wszystko osiągalne, mogące się
konkretyzować, rozpływało się na nic i
zostawiało coś w rodzaju zamyślonej
mgły. Wyrzekać się wszystkiego,
dzisiejszy dzień brzmiał jak muzyka
niektórych wielkich sonat Beethovena; a
czuł, że Jola nie chciała się niczego
wyrzec. Właśnie dzisiaj, coraz cieplejsza i
piękniejsza, spokojniejsza, dumna jechała
obok niego, dotykając stopą jego
strzemion. - Pamiętasz, jakeśmy tak
jeździli dawniej? - powiedziała tylko.
Nie pamiętał. Przypuszczał nawet, że
może nigdy nie jeździli we dwójkę konno
po nocy. Letnia noc nie pachniała tak
nigdy piołunem, a przy tym nigdy tak nie
żegnał życia czynnego, młodości.
Rzeczywiście noc była bardzo piękna i
nagle w swej białości i przepaścistości
wydała się Wiktorowi tym samym dniem,
który minął, biały. Między drzewami lasu,
obok którego przejeżdżali, widniały
zapadliny cienia, niebieskie przestrzenie,
dokąd nie dosięgał blask światła. Cicho
było ogromnie i Wiktor mimo woli
pochylił się i pocałował Jolę.
Kochanowski Jan
ur. 1530 r. w Sycynie - poeta;
najwybitniejszy przedstawiciel renesansu;
autor epiki beletrystycznej: "Zuzanny i
Szachów"; polityczno-ideowej: "Zgody i
Satyra albo Dzikiego Męża"; autor
"Fraszek" i "Pieśni"; "Trenów" napisanych
z powodu śmierci córki Urszuli; dokonał
przekładu "Psałterza Dawidowego" - zm.
"...Iż pijaństwo..."
Rzecz niezwykłą uszom waszym powiem;
rozumiem temu, że mię nie wszyscy radzi
słuchać będą. Ale kiedy ja prawdę
powiem, niechaj mię każdy, jako chce,
sądzi. Tę nadzieję mam, że ludzi baczenie,
którzy przystojność a sromotę rozeznać
mogą, po sobie mieć będę. Zaprawdę
zbytku żadnego chwalić nie mogę, ale to
nacięższa bywa, kiedy ludzie jawną
lekkość cudnymi słowy zdobią, a za co by
się sprawnie wstydać mieli, to sobie nie
tylko za kochanie, ale i za chęć poczytają.
A puściwszy na stronę wiele innych
rzeczy, jeśli co pod słońcem tak sprośnego
naleziono być może, jako jest pijaństwo,
w którym człowiek i Boga, i ludzi, i
powinności swej, na ostatek i sam siebie
zapomnieć musi. A wżdy to ludzie tak
samo cukrować umieją, iż żadna biesiada,
żadna krotochwila bez pijaństwa być nie
może; tym zachowania szukać, tym się
ludziom podobać chcą. Taki każdy
przyrodzeniu swemu jawną niechuć
okazuje, a prawie znać dawa, że mu to
niewdzięczno, że go Bóg człowiekiem, a
nie inszą bestyją stworzył. Bo jeśli
wdzięczen tego i człowiekiem się rad
widzi - czemu rozum, którym od innych
źwierząt jest różny, dobrowolnie swym
pijaństwem tłumi? Czemu dowcip a
baczenie, co nad inne bestyje ma, swym
obżarstwem tak nikczemnie traci? Nie
trzeba mi na szleństwo ich dowodów
wiele; niechaj sami powiedzą, jeśli
wszystko pomnią, co się wczora działo. I
naleźli sobie wymówkę, kiedy już co
zbroją, że się pod pijany wieczór zostało.
Tymeś większej kaźni godzien, żeś i
bliźniego obraził, i k'temu, żeś się upił.
Czynią wiele przykrości ludziom
spokojnym szaleni, którzy albo przez
ciężką niemoc, albo przez jakie frasunki
rozumu się pozbyli; ale to od nich
przedsię skromnie ludzie przyjmują, a snać
ich więcej bliźniego przygoda niźli swoja
własna krzywda boli. Ale pijany żadnej w
tej mierze wymówki słusznej nie ma ani
mieć może, bo go o szaleństwo żadna
przyczyna postronna, żadna przygoda albo
kaźń Pańska, ale jego własna chuć, jego
wola sama a zły nałóg przyprawuje. Kto
by mógł wyliczyć, jako wiele zwad, jako
wiele morderstwa i innych wiele
haniebnych rzeczy się dzieje przez to
zbytnie a niemierne pijaństwo? O czym
człowiek po trzeźwiu ani pomyśli, to
wszystko upiwszy się popełni. Żadna tak
sromotna rzecz nie jest, której by się on
wstydził; żadna tak sprośna, której by się
on nie ważył; wszystko mu równo, i Bóg
się czasem nie wysiedzi. Jako się im też to
płaci, to każdy na oko widzi. Samo
przyrodzenie jako z niewdzięcznych
synów winy bierze: tego na ręku, tego na
nogach karze, ten puchnie, ów gnije; albo
wrzodliwi, albo trędowaci, żadnego
zdrowego nie masz; to wniwecz, co ich
nagle pomrze albo co ich pobiją. Taką
rozmaitą barwę swym dworzanom zwykła
niemierność dawać, tak je sobie stroi, tak
im służbę płaci. Co u mnie tym więcej w
podziwieniu jest, że ludzie, choć dobrze
baczą, że tego zdrowiem przypłacają, a
wżdy jednak zbytków swych przestać nie
mogą ani mierności żadnym obyczajem
naśladować chcą przez którą by i rozum,
i zdrowie spełna zachować mogli.
Abowiem kiedy ludzie najlepiej swą
powinność i baczą i czynią? Jeno trzeźwo.
Kiedy najlepiej dowcipu swego ku
wszelkiej sprawie użyć mogą? Jeno kiedy
się ani jedłem, ani piciem zbytnim nie
przełożą. Zaprawdę, jako słońce światłość
swoją traci, gdy za chmurę zajdzie; tak
rozum ludzki od zbytków tępieje. A to
nadziwniejsza, że człowiek natenczas zda
się sobie namędrszym, kiedy
nasprośniejszy; zda się sobie
namężniejszym, kiedy nasłabszy; skąd
łatwie niedostatek albo poruszenie rozumu
znaczyć się może. Ale trzeźwość, będąc
świadoma dobrze i sił, i niedostatków
swoich, nigdy człowieka w to nie wda,
czemu by sprostać nie mógł, i owszem,
rychłej godności swej (co wszystko rozum
sprawuje) zaliczy, niźli się o rzecz sobie
nierówną pokusi. Nieprzepłacona jest
rzecz rozum, choć będzie czasem w
słabym a w ułomnym ciele, bo radą swoją
więcej pomóc może niźli nawiększa głupia
moc. Jakiej tedy chwały taka cnota
niegodna, której się trzymając, nie tylko
rozum zdrowy, ale i moc zupełną mamy?
Trzeźwość a miara toć są nawierniejszy
stróże zdrowia naszego. Za tych pomocą
nie tylko człowiek wiele ciężkich niemocy
się strzeże, ale i niektórych zbędzie. I to
jest napierwszy wstępek ku uleczeniu
wszelakiej niemocy skromne a mierne
postanowienie życia. Krótce mówiąc, ta
jedna cnota wszystkim innym drogę ściele,
tak rozum ludzki i umysł sprawuje, że się
na nim wszelka poczciwa nauka, wszelka
cnota łatwie przyjąć może, ku czemu
wszystkiemu pijaństwo a zbytek nam
drogę zamykają. Przy tej ja cnocie
zostawam, przy tej się opowiadam. O
zachowanie abych nie stał, żaden mi tego
przyczytać nie może, ale się wolę czym
inszym o nie starać niż pijaństwem, do
temu nie wierzę, aby kto sobie prawego
przyjaciela, a któremu by bezpiecznie
dufać mógł, tym kiedy zjednał. I tak
pospolicie mówią: kogo u pełnej
nabędziesz, tego u pełnej pozbędziesz.
Cnota a układne obyczaje te ludziom
zachowanie jednają, w pijaństwie nic
takiego nie widzę, na co by ludzie słusznie
łaskawi nie byli - tego wiele, czym by się
sprawnie brzydzić mogli. Ale mi podobno
rzeczesz: u Włochów żeś tego nawykł.
Prawda, że nie u Niemców, bo takież
ożralcy jako i my. Ale jeslić się Włochów
w tym naszladować nie zda, najdziesz to
i u Turków, które ty za pogany masz.
Lecz baczny człowiek nie to ma czynić,
co u drugiego widzi, ale to, co mu
przystoi. Nie kładąć za powinność
cudzych obyczajów, ale tylko aby się im
przypatrzył, a będą li się z cnotą a z
rozumem zgadzać, czemu ich naszladować
nie masz? Nie przeto, że Włoch albo
Hiszpan czyni, ale przeto, że tak twoja
powinność niesie. Bo cukruj ty sobie, jako
chcesz, pijaństwo, zawżdy je przedsię
mierności najdziesz przeciwne. A jeśli
mierność (na co mi każdy pozwoli) cnotą
nazwać musim, na cię samego się puszczę
abyś pijaństwu słuszne a przystojne
przezwisko samże znalazł.
"Wykład cnoty"
Cnotę i w nieprzyjacielu, i w
nieznajomych miłujemy. Ale to słowo
"cnota" wiele w sobie zamyka.
Naprzód mądrość, która czego szukać, a
czego się chronić, uczy.
Potem sprawiedliwość, która każdemu, co
jego jest, dać każe.
Trzecia, wielkość umysłu, która na
wzgardzeniu rzeczy doczesnych zależy.
Czwarta skromność tak w mowie, jako i w
uczynkach.
A z tych czterech cnót, jako czterech
studzien, wiele inszych cnót pochodzi,
które obyczaje ludzkie naprawiają.
Na rozumie zasie nauki się przyjmują,
których jest wiele. Najpierwsze miejsce -
rycerskie i prawne, po nich nauki
wyzwolone mają.
Dwie tedy rzeczy człowieka szlachcią:
obyczaje a rozum; obyczaje z cnót
pochodzą, a rozum z nauk; obiedwie
rzeczy w sobie mieć rzecz nieprzepłacona
jest człowiekowi. Ale jeśli przy jednej
tylko masz zostać, raczej przy cnocie niż
przy nauce zostań, bo nauka bez cnoty,
jako miecz u szalonego, i sobie, i ludziom
szkodzi; cnota, choć dobrze sama będzie,
chwalebna jest i pożyteczna.
Miłują tedy ludzie cnotę, a przy cnocie
naukę; miłują też i pożytki. A prostych
ludzi niczym rychlej nie przywabisz, jako
hojnością a dary. Ale taki przyjaciel
trwały nie jest, albowiem datek więcej niż
ciebie miłuje, a kiedy nie będzie co dać, i
przyjaciela nie będzie, okrom którzy na
dobrodziejstwa pamiętają, których bardzo
mało.
Trzeba tedy dwu rzeczy w tej mierze.
Naprzód, abyś tak dawał, jakobyć zawżdy
dostawało. Druga, abyś tym dawał, którzy
tego są godni, bo, dobremu dobrze
czyniąc, sobie dobrze czynisz.
Ale i słowy może człowiek pożyteczen
być drugiemu, kiedy mu w jego potrzebie
poradzi, kiedy go z jakiej nieprzystojnej
sprawy wystrzeże; za to wszystko
człowieka ludzie miłują.
Trzeci sposób jest zachowania dostawać,
kiedy kto komu jest ku rozkoszy, w czym
tego trzeba przestrzegać, aby dla
podobania komu przeciwko cnocie a
przystojości nic się nie występowało.
Chwalić go nie tak w oczy, jako przed
ludźmi, kogo chcesz przyjacielem mieć,
dobrze.
Ale, że jest rzecz niepodobna wszystkim
się podobać (bo co jeden miłuje, tym się
drugi brzydzi), dosyć będzie, kiedy ten,
który zachowania szuka, cnotliwie a
przystojnie się w każdej rzeczy zachowa,
przeczby go słusznie każdy miłować miał.
Czego jeśli nie dostąpi, nie jego wina
będzie (bo on wszystko uczynił, co mógł),
ale tych, którzy cnoty nie miłują.
Ale i wiele przyjaciół sobie jednać nie jest
do końca dobrze, abowiem miłość,
roztargniona na wiele części, nie jest tak
mocna jako spólna a spokojna, a kto kogo
po mału miłuje, tego też po mału miłują.
Moja rada tedy, aby człowiek niewiele
przyjaciół miał, ale takich, którym by się
dufać godziło: jako był Pylades a Orestes,
jako był Piritous a Tezeus, Damon a
Pitias, Scipio a Scaevola.
Takich przyjaciół dostawać, acz i to
wszystko służy, co się tam powiedziało,
wszakoż osobliwej i tu nauki trzeba, a
nawięcej powolności; wszakoż tak, jako
się powiedziało, póki się cnoty nie tknie,
a jako Grekowie mówią, po ołtarz.
Jednakie też obyczaje, jednakie zabawienia
człowieka ku człowieku pospolicie ciągną
- jako żołnierz ku żołnierzowi, myśliwiec
ku myśliwcowi zawżdy się ma.
Ale jako złota w ogniu, tak przyjaciela w
potrzebie doświadczamy. Jeśli tedy na
towarzysza co przyjdzie, pomni, że
natenczas masz miejsce okazać się, jeśliś
mu przyjacielem, bo pochlebce, pókiś w
szczęściu, jako cień w jasny dzień tak cię
naszladują - jako namniej fortuna zmyli,
równie jako i cień, kiedy słońce za
chmurę zajdzie, ani wiedzieć, gdzie się
podzieją. Przystoi tedy prawemu
przyjacielowi na złość fortunie, która
niestała jest, przy towarzyszu mocnie stać.
Ale że fundament przyjaźni cnota jest,
niech się o to człowiek naprzód stara, aby
co nalepszym był, potym, będąc sam
dobrym, u dobrych przyjaźni szukał.
Gnuśny, utratny, łakomy, zwadliwy -
niedobry przyjaciel. Dobrodziejstwo,
nadzieja, miłość, nauka, powolność,
pochlebstwo - wszystko to nam miłość u
ludzi jedna.
Herkules co czynił, aby był miłowan?
Dwie są przyczynie, które miłość w
ludziach pobudzają: rzecz własna a to, co
w sobie ma godność miłości albo co jest
godno miłowania.
Montgomery Lucy Maud
(1874-1942) - powieściopisarka
kanadyjska, tworząca w języku
angielskim; autorka popularnego cyklu dla
młodzieży od "Ani z Zielonego Wzgórza"
po "Rilla ze Złotego Brzegu";
"Ania z Zielonego Wzgórza"
Dziewczynka, około lat jedenastu, ubrana
była w bardzo krótką, wąską i brzydką
sukienkę z szarożółtej szorstkiej wełny. Na
głowie miała wyblakły, brunatny kapelusz
marynarski, spod którego opadały na
ramiona dwa bardzo grube, czerwone jak
ogień warkocze. Twarzyczka jej była
drobna, blada, chuda i bardzo piegowata,
szerokie usta i duże, zmieniające barwę
oczy, to zielone, to znowu szare.
- Domyślam się, że to pan Mateusz
Cuthbert z Zielonego Wzgórza - rzekła
niezwykle dźwięcznym głosem. - Cieszę
się bardzo, że pana widzę. Zaczęłam się
już lękać, że pan po mnie nie przyjedzie,
i przemyśliwałam, co właściwie mogło
panu przeszkodzić. Postanowiłam więc,
jeśliby pan nie przyjechał po mnie dziś
wieczór, pójść wzdłuż szyn do tej oto
wielkiej dzikiej wiśni, która rośnie tam na
zakręcie, i spędzić na niej noc. Wcale bym
się nie bała, bo przecież cudnie byłoby
przespać noc pośród białego kwiecia
dzikiej wiśni, przy świetle księżyca,
prawda? Mogłoby mi się zdawać, że
mieszkam w marmurowym pałacu, czy
nie? A byłabym zupełnie spokojna, że jeśli
pan nie przybył po mnie dziś wieczór, z
pewnością nadjedzie pan jutro wczesnym
rankiem.
Ach jakże się cieszę, że pan przyjechał po
mnie, pomimo że cudownie byłoby spać
na dzikiej wiśni. Pewnie daleką mamy
drogę, prawda? Pani Spencer mówiła mi,
że prawie osiem mil. Jestem temu bardzo
rada, bo strasznie lubię jechać. Ach, jakże
to cudownie, że będę z wami mieszkała i
będę do was należała... Nigdy dotąd
naprawdę nie należałam do nikogo. Ale
Dom Sierot to już było najgorsze. Byłam
tam tylko cztery miesiące, ale i to
wystarcza! Przypuszczam, że pan nigdy
nie mieszkał w Domu Sierot, więc nie
może pan sobie wyobrazić, jak tam jest. A
to chyba najgorsze, co można sobie
wyobrazić! Pani Spencer uważa, że to
bardzo brzydko, iż ja tak mówię, ale ja
przecież nic złego nie mam na myśli.
Bardzo łatwo jest zrobić niechcący coś
brzydkiego, prawda? Wie pan,
opiekunowie w Domu Sierot są dobrzy,
ale tam nie ma wcale pola do imaginacji,
chyba że dzieci. Bo o dzieciach można
sobie rozmaite rzeczy wyobrażać. Na
przykład, można sobie pomyśleć, że ta
dziewczynka, śpiąca obok, jest może córką
jakiegoś księcia, wykradzioną rodzicom
we wczesnym dzieciństwie przez
niegodziwą niańkę, która umarła nie
zdążywszy wyznać swego czynu. Zwykle
nocami starałam się nie spać i zmyślać
takie historie, bo w dzień nie miałam na
to czasu. Być może dlatego, że jestem tak
strasznie chuda, bo jestem chuda, prawda?
Nie mam ani źdźbła mięsa na kościach.
Ale chętnie wyobrażam sobie, że jestem
pełna i ładna, z dołeczkami na łokciach...
Towarzyszka Mateusza zamilkła po części
dlatego, że zabrakło jej tchu, po części zaś
dlatego, że właśnie stanęli przy
kabriolecie. Nie wyrzekła już ani jednego
słowa, gdy opuszczali miasteczko i
zjeżdżali ze stromego pagórka. Droga tak
głęboko wrzynała się tu w miękki grunt,
że kwitnące po obu jej stronach wiśnie i
smukłe, białe brzozy wznosiły się
zaledwie o kilka stóp nad głowami
jadących.
Dziewczynka wyciągnęła dłoń i zerwała
gałązkę dzikiej wiśni, która musnęła bok
kabrioletu.
- Czyż to nie cudne? Co pan myśli widząc
takie drzewa, osypane śnieżnobiałym
kwieciem? Cóż one panu przypominają?
- Nie myślę o tym - rzekł Mateusz.
- Ależ pannę młodą, bez wątpienia! Biało
ubraną pannę młodą, w białym,
koronkowym welonie. Nie widziałam
panny młodej, ale mogę sobie wyobrazić,
że tak właśnie wygląda! Ja z pewnością
nigdy nie będę panną młodą. Bo ze mną
nikt się nie zechce ożenić... chyba jakiś
obcy misjonarz. Przecież obcy misjonarz
nie powinien być wybredny! Ale białą
suknię będę może kiedyś miała. Jest to
szczyt moich pragnień ziemskich.
Uwielbiam piękne suknie! Nigdy w
życiu, jak tylko sięgnę pamięcią, nie
miałam ładnej sukienki. Tym bardziej
tęskni się do czegoś, czego się nie
posiadało, prawda? A zresztą potrafię
sobie wyobrazić, że jestem pięknie ubrana!
Dziś rano, kiedy opuszczałam Dom Sierot,
było mi wstyd, że muszę jechać w tej
starej, szkaradnej, codziennej sukience.
Ale wyobraziłam sobie wtedy, że jestem w
najpiękniejszej, bladoniebieskiej,
jedwabnej sukni - przecież już jak się coś
sobie wyobraża, to się myśli o czymś
najpiękniejszym - w wielkim kapeluszu
przybranym kwiatami i powiewnymi
piórami, mam złoty zegarek, cienkie,
skórkowe rękawiczki i pantofelki. Byłam
taka szczęśliwa, tak się rozkoszowałam tą
podróżą! Na statku nie miałam wcale
morskiej choroby. I pani Spencer czuła się
dobrze, pomimo że zwykle choruje.
Mówiła, że nie miała czasu, bo
bezustannie musiała uważać na mnie, bym
nie wpadła do wody. Mówiła też, że w
życiu nie widziała tak niespokojnego
ducha. A przecież jeśli dzięki mnie
uniknęła morskiej choroby, to dobrze, że
się tak kręciłam, nieprawdaż? Chyba to
nic dziwnego, że chciałam obejrzeć
wszystko na statku, bo kto wie, kiedy
będę miała znowu sposobność ku temu?...
Ach, jakże tu wiele kwitnących drzew
wiśniowych! Ta wyspa to wspaniały,
kwitnący ogród! Już ją kocham i jestem
taka szczęśliwa, że będę tu mieszkała.
Słyszałam zawsze, że Wyspa Księcia
Edwarda to najpiękniejsze miejsce na
świecie, i nieraz wyobrażałam sobie, że
mieszkam na niej . Lecz nigdy nie
sądziłam, że będę tu mieszkać naprawdę.
A czyż to nie rozkoszne, jeśli sen się
spełnia?... Czy to nie przyjemnie wiedzieć,
że jest tak dużo rzeczy, które jeszcze
poznamy? To właśnie sprawia, że ja się
tak cieszę życiem... Świat jest taki
ciekawy... Nie byłby taki ani w połowie,
gdybyśmy wszystko o wszystkim
wiedzieli, prawda? Ale ja może za wiele
mówię? Wszyscy na ogół uważają, że
jestem zbyt gadatliwa. Może by pan wolał,
abym milczała? Jeśli pan sobie życzy,
proszę otwarcie powiedzieć. Potrafię
milczeć, gdy zechcę, chociaż to nie jest
łatwe.
- Mów, ile zechcesz. Mnie to nie
przeszkadza - rzekł jak zwykle nieśmiało.
- Ach, jakże się cieszę! Przypuszczam, że
pan i ja będziemy się zgadzali. Przyjemnie
jest mówić, kiedy się ma na to ochotę, a
nie być zmuszonym milczeć, dlatego że
dorośli są zdania, iż dzieci powinno się
widzieć, a nie słyszeć. Mówili mi to z
milion razy przynajmniej. I śmieją się ze
mnie, że używam takich wzniosłych słów.
Ale jeśli ktoś ma wzniosłe myśli, musi
przecież używać wzniosłych słów dla
wyrażenia ich. Czyż nieprawda? -
Owszem, tak by się wydawało -
potwierdził Mateusz.
- Pani Spencer mówi, że mój język musi
być przytwierdzony w środku. Ale to
nieprawda, bo jest mocno przyrośnięty z
jednego końca. Opowiadała mi, że wasza
posiadłość nazywa się Zielone Wzgórze.
Wypytywałam ją o wszystko. Mówiła, że
dom otoczony jest drzewami. Jakże
szczęśliwa się czułam! Ach, kocham
drzewa nade wszystko! W naszym
przytułku nie było ich wcale; u głównego
wejścia zaledwie kilka biednych, nędznych
drzewek z białymi podpórkami. One także
wyglądały jak sieroty. Tak mi ich
strasznie było żal, że aż się na płacz
zbierało. I często mówiłam do nich: "Ach,
wy biedaki! Gdybyście rosły w wielkim,
szumiącym lesie, w sąsiedztwie innych
wielkich drzew, gdzie gęste mchy i
konwalijki leśne pokrywałyby wasze
korzenie, w pobliżu szemrałby strumyk, a
w gałęziach świergotały ptaki, czyżbyście
wtedy nie rozrosły się szybko? Tutaj,
gdzie jesteście, nie możecie się rozwijać!
Doskonale rozumiem, jak wy się tu
czujecie, kochane drzewka!" Przykro mi
było dziś rano, kiedy się z nimi żegnałam.
Człowiek przywiązuje się do takich
rzeczy, wszak prawda? Czy w pobliżu
Zielonego Wzgórza jest jaki strumyczek?
Zapomniałam spytać o to panią Spencer!
- Pewnie, że jest. Tuż za naszym
dworkiem.
- Co za szczęście! Zawsze marzyłam o
tym, żeby mieszkać kiedyś nad
strumykiem! Ale nie spodziewałam się
wcale, że to się ziści. Marzenia rzadko się
spełniają, prawda? A dobrze byłoby,
gdyby się spełniały! Teraz będę prawie
zupełnie szczęśliwa! Bo zupełnie
szczęśliwa nigdy być nie mogę, gdyż...
jaki to jest kolor?
Ujęła jeden ze swych długich, lśniących
warkoczy, opadających na chude plecy, i
zbliżyła go do oczu Mateusza, który nie
przywykł wprawdzie wyrokować o kolorze
warkoczy damskich, lecz w tym wypadku
nie mógł mieć żadnych wątpliwości.
- Rudy czy nie? - rzekł.
Dziewczynka odrzuciła warkocz z
westchnieniem tak głębokim, iż zdawało
się wydobywać niemal z jej stóp i
wyrażać smutek wielu wieków.
- Tak, rudy - powiedziała z rezygnacją. -
Teraz zrozumiał pan, dlaczego nie mogę
być zupełnie szczęśliwa. Nie może nią być
osoba, która ma rude włosy! Wszystkim
innym: piegami, zielonymi oczami i moją
chudością nie martwię się tak bardzo.
Potrafię sobie wyobrazić, że jest inaczej.
Potrafię sobie wyobrazić, że mam
najdelikatniejszą płeć koloru płatka róż i
fiołkowe oczy, błyszczące jak gwiazdy.
Ale nie mogę sobie wyobrazić, że nie
mam tych włosów. Staram się o to,
powtarzam sobie: włosy twoje są lśniąco
czarne, czarne jak skrzydła krucze. Na
próżno! Wiem, że są czerwone jak ogień,
i serce mi pęka z bólu. Będzie to tragedia
mojego życia. Czytałam pewnego razu o
dziewczynce, która miała również tragedię
w życiu, lecz nie z powodu czerwonych
włosów. Przeciwnie, miała lśniące, złote
loki, opadające na alabastrowe czoło. Co
znaczy czoło z alabastru? Nigdy nie
mogłam się dowiedzieć. Czy pan może mi
to objaśnić?
- Nie, obawiam się, że nie potrafię - rzekł
Mateusz, któremu już trochę zaczęło się
kręcić w głowie. Czuł się jak kiedyś, we
wczesnej młodości, gdy na pikniku jakiś
chłopiec namówił go na przejażdżkę
karuzelą.
- No, w każdym razie musiało to być coś
bardzo ładnego, bo była bosko piękna.
Czy pan wyobrażał sobie kiedyś, co czuje
ktoś, kto jest bosko piękny?
- Nie, nigdy - wyznał Mateusz szczerze.
- Ja robię to często. A gdyby panu kazali
wybierać, jakim chciałby pan być: bosko
pięknym, oszałamiająco mądrym czy też
anielsko dobrym?
- Naprawdę... nie bardzo wiem.
- Ja też nie wiem. Waham się ciągle! Ale
mniejsza o to, bo ja przecież nigdy nie
będę taka. A już najpewniej nie będę
anielsko dobra... Pani Spencer mówi, że...
ach, panie Cuthbert! Ach, panie Cuthbert!
"Aleją" nazywali mieszkańcy tych stron
czterechset- czy pięciusetjardowy odcinek
drogi, nad którym sklepiały się dwa rzędy
wielkich, rozrośniętych, w tej chwili
białym kwieciem osypanych jabłoni, przed
wielu laty zasadzonych tu przez jakiegoś
starego dziwaka rolnika. Jechali pod
długim sklepieniem śnieżnobiałego
pachnącego kwiecia. Panował pod nim
łagodny, różowy półcień, daleko zaś w
głębi lśniło zabarwione purpurą wieczorne
niebo niby wielka rozeta okna zamykająca
nawę katedry.
Cudny ten widok na długą chwilę odjął
mowę dziewczynce. Przechyliła się w tył
siedzenia, chude rączyny splotła na
kolanach, a twarzyczkę w niemym
zachwycie podniosła ku białej
wspaniałości sklepienia. Zachwyconym
wzrokiem spoglądała na zachodzące
słońce, a przed oczami jej na tle
rozpłomienionego nieba przesuwały się
wspaniałe wizje.
- Ach, panie Cuthbert! - szepnęła. - To
białe... ta biała droga...co to było takiego?
- Masz pewnie Aleję na myśli -
odpowiedział Mateusz po chwili
głębokiego namysłu. - Tak, to bardzo
ładne miejsce.
- Ładne? O, ładne to niedostateczna
nazwa. Ani piękne - to także nie
wystarcza. Ono jest cudowne, cudowne!
Jest to pierwsza rzecz w moim życiu,
której nie mogę sobie wyobrazić
cudowniejszej. Tutaj - wskazała ręką piersi
- tutaj sprawiło mi to jakiś dziwny ból, ale
ból przyjemny. Czy pan doznawał kiedyś
takiego bólu, panie Cuthbert?
- Nie, nie pamiętam, abym go czuł
kiedykolwiek.
- Ja często go czuję. Zawsze, ilekroć
widzę coś cudownie pięknego! Ale
dlaczego nazwaliście to królewskie
sklepienie Aleją? Przecież ta nazwa nic
nie wyraża. Powinno by się to nazywać...
zaraz, pomyślę tylko... Białą Drogą
Rozkoszy. Czy to nie byłaby śliczna
nazwa? Kiedy mi się nie podoba imię
jakiejś osoby lub rzeczy, zawsze, staram
się wymyślić inne i potem już tak ją
nazywam. W naszym Domu Sierot była
dziewczynka imieniem Hepziba Jenkins,
ale ja w myśli zwałam ją zawsze Rozalią
de Vere. Niechaj sobie wszyscy ten uroczy
korytarz nazywają Aleją. Ja zawsze będę
mówiła: Biała Droga Rozkoszy!... Czy
naprawdę będziemy niedługo w domu?
Martwię się tym i cieszę. Martwię się, bo
ta przejażdżka była cudna, a zawsze
przykro, kiedy się coś przyjemnego
kończy. Wprawdzie potem może się
zdarzyć coś jeszcze milszego, ale nigdy
nie jest się tego pewnym, a tak często się
zdarza, że to coś wcale nie jest
przyjemniejsze. Wiem to z doświadczenia.
Ale cieszę się, że przyjadę do domu.
Widzi pan, nie miałam nigdy
prawdziwego domu, odkąd pamiętam. Na
tę myśl, że jadę do mego prawdziwego
domu, znowu czuję ten przyjemny ból...
Ach, czyż to nie śliczne?!
Zjeżdżali właśnie z wierzchołka wzgórza.
Niżej ujrzeli staw, wyglądający prawie jak
rzeczka, taki był długi i kręty. Pośrodku
przecinał go mostek. Poniżej, aż do
miejsca, gdzie bursztynowe wydmy
piaszczyste odcinały staw od szafirowej
zatoki morskiej, woda mieniła się tęczą
barw szafranu, szkarłatu, jaśniejszej i
ciemniejszej zieleni oraz wieloma
odcieniami, na które jeszcze nigdy nie
znaleziono właściwej nazwy. Powyżej
mostu wślizgiwał się staw między kępy
jodeł i klonów, prześwitując ciemną wodą
wśród cieni poruszających się gałęzi. Tu i
ówdzie ze stromego wybrzeża wychylała
się dzika śliwa niby biało ubrane
dziewczę, wspinające się na palce, by
ujrzeć w wodzie swe własne odbicie. Z
bagien w pobliżu stawu rozlegał się
dziwny, jasny i melancholijny chór żabich
głosów.
Nieco wyżej na wzgórzu spomiędzy
białych jabłoni wychylał się niewielki,
szary domek, a pomimo że zmierzch nie
był jeszcze zupełny, w jednym okienku
migotało światło.
- Oto jest staw rodziny Barrych -
powiedział Mateusz.
- Fe, jaka szkaradna nazwa! Ja bym to
inaczej określiła... niech mi pan pozwoli
pomyśleć... Jezioro Lśniących Wód! Tak,
to jest odpowiednie. Poznaję to po owym
dreszczu, bo jeśli nazwa, którą nadaję, jest
naprawdę piękna, to natychmiast dreszcz
mnie przejmuje. Ach, oto jesteśmy na
moście! Zamykam oczy. Zawsze boję się
jechać mostem, bo doznaję uczucia, że
kiedy się znajdę pośrodku, most złamie się
jak scyzoryk i zapadnie pod nami. Dlatego
też przymykam oczy, ale z boku zerkam,
gdy przypuszczam, że jesteśmy blisko
środka mostu. Bo gdyby się załamał,
chciałabym to widzieć... Ach, jak ładnie
dudni! Lubię, jak tak dudni. Jak to
świetnie, że tyle jest na świecie rzeczy do
lubienia. Ale oto przyjechaliśmy! Teraz
spojrzę poza siebie. Dobranoc, kochane
Jezioro Lśniących Wód! Zawsze mawiam
"dobranoc" temu wszystkiemu, co lubię,
tak samo jak ludziom. Chyba ta woda też
to lubi - patrzy na mnie, jakby się
uśmiechała.
Kiedy wjechali na przyległy pagórek i
droga znowu zmieniła kierunek, Mateusz
rzekł:
- Jesteśmy bardzo blisko domu. Zielone
Wzgórze...
- Ach, niech pan nie mówi, gdzie! -
przerwała śpiesznie, chwytając jego
wyciągnięte ramię, i zamknęła oczy, by
nie widzieć, co wskazuje. - Proszę
pozwolić mi zgadnąć. Jestem pewna, że
zgadnę!
Znowu otworzyła oczy i rozejrzała się
wokoło. Znajdowali się na szczycie
wzgórza. Słońce już zaszło, ale krajobraz
tonął jeszcze w świetle. Na zachodzie na
złotoczerwonym niebie zarysowywała się
ciemna dzwonnica kościółka. Niżej
roztaczała się mała dolina, a dalej ciągnęło
się długie, łagodne wzgórze, usiane
przytulnymi, łagodnymi dworkami. Oczy
dziewczynki błądziły uważnie i żywo od
jednego dworku do drugiego. Wreszcie
zatrzymały się na jednym z nich. Dość
obszerny, stojący z dala od gościńca,
otoczony obłokiem kwitnących drzew,
odcinał się wyraźnie od przyległych lasów.
Ponad tym dworkiem w
południowo-zachodniej stronie czystego
nieba błyszczała wielka gwiazda niby
kryształowa lampa, wskazująca drogę
pełną obietnic.
- To tutaj, prawda? - rzekła wyciągając
rękę w ową stronę.
Mateusz raźnie śmignął klacz.
- W istocie, zgadłaś! - rzekł. -
Prawdopodobnie pani Spencer bardzo
szczegółowo opisała ci wszystko.
- Nie, wcale nie. To, co mówiła, dałoby
się równie dobrze zastosować do innych
dworków. Nie wytworzyłam sobie wcale
dokładnego pojęcia o Zielonym Wzgórzu.
Lecz zaledwie je zobaczyłam, uczułam, że
tam jest mój dom. Ach, czy to aby nie
sen?! Czy pan uwierzy, że moje ramię
musi być sine i żółte, tyle razy szczypałam
się dziś od rana. Co chwila ogarniało mnie
straszne uczucie - bałam się, że to
wszystko sen. Szczypałam się wtedy, żeby
się przekonać, że to prawda... Lecz potem
pomyślałam sobie, że jeśli to nawet jest
sen, nie chcę się zbudzić, wolę śnić dłużej,
i przestałam się szczypać... Ale to jest
przecież rzeczywista prawda i istotnie
niedługo będę w domu! Stanęli przed
dworkiem. W podwórzu było już zupełnie
ciemno. Liście topoli szeleściły wokoło
niczym jedwab.
- Niech pan posłucha, jak drzewa
rozmawiają we śnie - szepnęła
dziewczynka, kiedy postawił ją na ziemi. -
Jakież cudne muszą mieć sny!
Po czym ująwszy mocno torbę zawierającą
całą jej chudobę weszła za Mateuszem do
sieni.
Orzeszkowa Eliza
ur. 6 VI 1841 r. na Milkowszczyźnie -
powieściopisarka, publicystka, działaczka
społeczna; debiutowała opowiadaniem
"Obrazek z lat głodowych" (1866); utwory
narracyjne: "Początek powieści" (1866),
"Ostatnia miłość" (1868), "Pamiętnik
Wacławy" (1871), "Pan Graba" (1872),
"Marta" (1873), "Eli Makower" (1875),
"Maria" (1877), i inne; omawiała sprawy
kobiet, wykształcenia, małżeństwa, pracy,
itp.; problemy asymilacji Żydów na
łamach czasopism i książek; autorka m.in.
"Meira Ezofowicza" (1878), "Nizin"
(1885), "Nad Niemnem" (1888), "Gloria
victis" (1910), poświęcona powstańcom
styczniowym - zm. 18 V 1910 r. w
Grodnie;
"Nad Niemnem"
Zaledwie na krawędzi zielonej góry stanął,
gdy niżej w połowie jej stoku, pod
rozłożystą topolą srebrną, białą suknię i
czarne włosy w grona czerwonych
jarzębin zdobne, zobaczył. W mgnieniu
oka obok Justyny stanął.
- Strasznie zląkłem się! - mówił -
myślałem, że pani może już do domu
poszła... bez pożegnania!
Justyna ruchem ręki ukazała mu
roztaczający się przed nimi widok. Był on
wspaniałym i olśniewająco świetnym.
Blade słońce jesienne w momencie
zachodu swego ustroiło się w takie blaski
i barwy, jakich na zenicie nawet królując
nie posiadało nigdy. Tarczy słonecznej
widać nie było, bo kryła ją płachta złota,
purpurą i fioletem zakończona, wyżej zaś
po całym błękicie nieba rozsiały się puchy
obłoków, szkarłatem i złotem nalanych i
nierówne, podarte, krepowe niby smugi
srebra i fioletu. Wszystko to było
ruchome, niby żywe, płonęło, - przelewało
się, mieniło i jak w zwierciadle odbijało
się w szerokich, przejrzystych, prawie
nieruchomych wodach rzeki. Więc i ona
od dalekiego zakrętu płynęła zrazu samym
czystym złotem, a potem na dnie swoim
ukazywała rozrzucone w nieładzie rubiny,
opale, ametysty i agaty. Wydawała się
rozwartą i kryształową szybą przysłoniętą
kopalnią klejnotów. W zarzecznym borze,
także blaskami przenikniętym, żółte pnie
sosen wyraźnie oddzielały się od siebie, a
pomiędzy nimi z dala nawet dostrzec było
można krwistą rdzawość usychających
paproci i dno lasu opływającą srebrzystość
siwych mchów. Górą po koronach sosen,
prawie czarnych, tu i ówdzie ślizgały się
i kładły złote i seledynowe rąbki.
Wszystko to zaś, niby zaklęty obraz, stało
w zupełnej ciszy i pustce powietrza.
Rybitwy morskie, wrony i jaskółki już w
dalekie strony odleciały; inne ptactwo po
gniazdach usypiało i tylko w rozłożystej
topoli srebrnej czasem jeszcze ćwierkało
coś, szeleściło i wnet milkło.
Jan patrzył na wodę, bór, niebo.
- Cudności! - rzekł.
- Cudności! - powtórzyła Justyna.
Spojrzeli na siebie i wnet znowu utopili
wzrok w rozwartej u stóp ich kopalni
klejnotów. Z nieba i spod wody padały na
nich i od stóp do głów oblewały ich blaski
gorące i świetne. Stali w nich nieruchomi,
milczący, z tym wewnętrznym drżeniem,
którym napełnia ludzi zbliżanie się
wielkiej chwili ich życia. Tak nadlatujący
z oddali wicher wstrząsa głębiny lasów i
tak przed wzejściem słońca dreszcz
rozkoszy i trwogi przebiega po obudzonej
ziemi.
Zaczynali rozmawiać, ale rozmowa im nie
szła; głosy cichły, czymś przytłaczane, i
słowa urywały się w połowie. Zdawać się
mogło, że o czymkolwiek mówić
zaczynali, wszystko nie było tym, o czym
mówić pragnęli - a nie mogli. Jeszcze nie
mogli. Pod ogorzałą skórą twarzy Justyny
przepływały co chwilę rumieńce
zawstydzenia; oczy Jana co chwilę
zwracały się ku niej i nieśmiało lub z
chmurną trwogą odwracały się w inną
stronę. Było to tak, jakby oczekiwali, aby
z nich spłynęły i na świecie przygasły te
wielkie blaski, które każdy rys i każde
drgnienie ich twarzy ukazywały z
wypukłością rzeźby wśród jaskrawego tła
umieszczonej. Wkrótce też przygasać one
zaczęły na niebie, a jednocześnie i wody
rzeki powlekały się szarością, po której
już tylko tu i ówdzie błądziły fioletowe
lub czerwone smugi. Drzewa boru
zmieniły się i utworzyły czarną,
nieprzebitą dla oka ścianę. Zmrok
przezroczysty łagodnymi falami spływać
zaczął od gwiazd, które stopniowo
pozapalały się na pociemniałym
sklepieniu. Cisza panowała wielka.
Wtem wśród ciszy od dalekiego punktu
okolicy doleciał przeciągły, kilka razy
powtórzony okrzyk. Ktoś kogoś wołał.
Niby w borze przyczajony duch psotny a
smętny wołanie to porwał i niósł w głębie
boru, powtarzjąc je długo, przeciągle,
srebrnie.
- Echo! - szepnęła Justyna.
- Z tego miejsca, gdzie my teraz stoim,
najlepiej echa słyszeć się dają -
odpowiedział Jan i jakby towarzyszce
przyjemność chciał zrobić, donośnie
zawołał:
- Ho! ho!
Za rzeką po głębinach boru poniosło się
długo, raźnie, wesoło:
- Ho! ho! ho! ho! ho!
Ostatni dźwięk doleciał tu już tylko
przeciągłym, rozwiewnym westchnieniem.
- Niech pani teraz trochę z echem
porozmawia! - poprosił Jan. Zbliżył się do
Justyny tak, że ramieniem rękawa sukni
jej dotykał; w przytłumionym głosie jego
czuć było, że drżał.
- La! la! la! - zawołała.
Śpiewnie, figlarnie echo aż pod koniec
firmamentu poniosło nutę:
- La, la, la, la, la!
Znowu jednak nie było to tym, o czym
mówić chcieli.
- Panno Justyno! - zaczął Jan - niech pani
echu powie te imię, które dla pani
najmilsze jest na świecie! Proszę, proszę,
na wszystko proszę zawołać tego, kto dla
pani miły!...
Pod spadającymi na jej czoło listkami
topoli stała prosta i tak wyprostowana, że
na chwilę oddech zatrzymał się jej w
piersi. Aż nad coraz więcej ciemniejszą
rzeką w coraz ciemniejszym powietrzu
zabrzmiało imię:
- Janku!
Bór przeciągle, głośno, śpiewnie trzy razy
odpowiedział:
- Jan-ku! Jan-ku! Jan-ku!
Justyna na rozśpiewany bór patrzyła, lecz
czuła, że kibić jej otacza ramię drżące,
niecierpliwe, a przecież jeszcze nieśmiałe.
Zalękniona także, rumieńcem w zmroku
płonąca, z uśmiechem zmieszania
próbowała jeszcze z echem rozmawiać:
- Janku! - zawołała jeszcze.
Ale echo nie odpowiedziało, tak wołanie
było ciche i tak prędko na jej ustach
stłumił je pocałunek. Powoli uwalniając
się z jego objęcia, twarzą w twarz przed
nim stanęła, obie dłonie położyła mu na
ramionach i dobrowolnie, z dreszczem
szczęścia, z rozkoszą ufności bez granic,
głowę na jego piersi pochyliła.
- Królowo moja! najdroższa! jedyna! czy
moja ty? czy moja? moja?
- Na zawsze! - odpowiedziała.
Nad dalekim zakrętem Niemna jakby z
wody wypłynął ognisty sierp
wschodzącego księżyca, prędko
powiększał się, zaokrąglał, podnosił, aż
nad rzeką zawisł ogromną, pałającą tarczą.
Gwiazdy gasły, świat tonął w ciszy i
rozwidniał się łagodną, marzącą
światłością. Pod srebrną topolą szemrały
szepty tak ciche, że nie słyszał ich nawet
człowiek, który w grubej kapocie i
wielkiej, kosmatej czapce u szczytu góry
pod rzędem lip nieruchomych siedział z
głową opartą na ręku i twarzą ku
księżycowi obróconą.
Rogowski Roman E.
ur. 10 I 1936 r. w Woli Hetmańskiej na
Podolu - ksiądz, kaznodzieja, piastuje
wysokie stanowiska kościelne;
współpracuje z wieloma czasopismami
m.in. "Gość Niedzielny"; autor licznych
artykułów naukowych i popularno-
naukowych; pisze literackie reportaże ze
swoich podróży; jego pasją i natchnieniem
twórczym są góry (członek Klubu
Wysokogórskiego i Polskiego Klubu
Górskiego); jego utwory cechuje jasność i
komunikatywność języka; wydał serię
utworów: "Mistyka gór" (1983), "W
wichrze jest Pan" (1990), "Bóg na moich
drogach", a także wiele innych o tematyce
religijnej;
"Przyjaźń" z tomiku "W wichrze jest
Pan"
"Bo czymże jest życie wasze? Mgłą
jesteście, co się ukazuje na krótko, a
potem znika." (JK 4,14)
Ciężkie mgły w kolorze brudnej piany
zalegały dolinę. Przy silniejszych
podmuchach wiatru kłębiły się, jak wiry
rzeczne. Brunatne skały o urozmaiconych,
często fantastycznych formach zlewały się
w jedno, jakby stanowiły tajemniczy mur
z bajki o zaczarowanym zamczysku.
Gdzieś tam dalej i wyżej stały szczyty,
może nawet w słońcu, ale wydawały się w
tej chwili mniej realne niż skłębiona i
brudna mgła.
Człowiek zbliżał się do przełęczy. Podczas
całej drogi od schroniska nie spotkał
nikogo.
- Kto wie o moim wyjściu? Kto o mnie
pamięta? - myślał. - Ileż dalekich światów
nie wie o moim istnieniu...
Plecak ciążył mu jak glob Atlasa. Źle
ułożone konserwy niemiłosiernie uciskały
go w okolicy prawej łopatki. Skarpeta
zsunęła się z pięty i uwierała go w palce.
Był głodny i chciało mu się pić.
Wychodził ze schroniska, kiedy wszyscy
spali i kuchnia była jeszcze nieczynna. Na
suchy chleb z konserwą nie miał ochoty.
Zresztą od kilku dni cierpiał na bóle
żołądka. Podchodząc pod skalny próg i
pokonując go w szybkim tempie pomyślał,
że mimo wszystko życie jest piękne i
swojej sytuacji nie zamieniłby na żadną
inną.
Kochał życie i świat. Doceniał pracę i
awanse, nie lekceważył pozycji i sławy,
ale miał swoją hierarchię wartości, według
której tego rodzaju sprawy mniej znaczyły
dla niego niż przygoda i góry.
W miarę jak wspinał się w górę mgła
stawała się rzadsza i bardziej sucha.
- Ale jeżeli to wszystko jest tak marne -
zastanawiał się - to dlaczego tak łatwo
odwraca ludzi od Boga? Gdzie leży
przyczyna? Gdzie tkwi istota tajemnicy?
Poprawił plecak, podciągnął szelki i
przepaścistą przędą zaczął wspinać się na
przełęcz. Świeży podmuch wiatru był
zapowiedzią, że jest blisko. Potrącił
kamień, który potoczył się w bok, a potem
runął w dół. Spłoszył dwie kozice pasące
się na stoku. Skoczyły w mgłę i zniknęły.
- Właśnie - wrócił znowu do rozmyślania
- dlaczego człowiek wierzący w Boga, w
pewnym sensie wiedzący, kim On jest,
zostawia Go i pędzi za marnymi
stworzeniami i jeszcze marniejszymi
rzeczami? Co to jest? Oczywiście, nie
każdy. Na przykład słynny teolog von
Balthasar. Podobno nominacja kardynalska
przybiła go, załamała. Umarł przed
przyjęciem kardynalskiego kapelusza.
Komentowano to jako lęk przed
rezygnacją z uznawanej hierarchii
wartości.
Stanął na przełęczy. Nie było nikogo.
Mocniej zabiło mu serce, gdy przypomniał
sobie zdarzenie, które dwadzieścia lat
temu tu właśnie miało miejsce. Chodził po
górach sam, jak teraz. Chciał doświadczyć
przeżyć, których można doznać tylko w
samotności. Chciał także sprawdzić, czy
da sobie radę sam i czy na tyle zna góry,
że potrafi w nich żyć. Nie miał sprzętu
wspinaczkowego, nie forsował więc
trudnych dróg, jakkolwiek wiele z tych,
które przechodził, wymagły asekuracji.
Gdy pewnego dnia stnął na przełęczy
przynosząc róże Matce Boskiej, której
kamienna figura stała poniżej przełęczy,
zapadła nagle tak gęsta mgła, że zrobiło
się prawie ciemno. Gdy kładł róże pod
figurą Matki Boskiej, doświadczył
przedziwnego przeżycia. Niczego nie
widział i nie słyszał. Nie czuł, czy jest
zimno, czy gorąco. Niespodziewanie
tajemnicza światłość spłynęła skądś z
boku, od figury, rozjaśniała jego wnętrze
i napełniła dziwnym uczuciem. Potem
otworzył oczy. Widział mgłę i zamazane
kontury skał. I nagle spostrzegł jakąś
postać, która szła pod górę. Gdy zbliżyła
się, zauważył, że była to dziewczyna z
dużym plecakiem. Była bardzo młoda,
miała jasne włosy i ciemne oczy.
- Skąd idziesz? - zapytał.
- Z dołu, ze schroniska. Nocowałam tam
z koleżanką. Ona została, ja wybrałam się
przez przełęcz. A ty?
Nie odpowiedział od razu. Dopiero po
chwili odparł:
- Właściwie to dzisiaj idę bez celu.
Pogoda wspaniała, ale nie do robienia
trudnych dróg. Mgła odbiera człowiekowi
odporność psychiczną.
Zeszli razem z przełęczy na boczną grań,
którą przedostali się na Trzech
Strażników. Ponieważ zaczęło padać,
szybko zeszli do schroniska.
I tak się zaczęło. Aniołowie w niebie,
którzy prowadzą rejestr wszystkich
spotkań ludzkich zaplanowanych przez
Boga, odnotowali z satysfakcją:
"zrealizowane". Zaprzyjaźnili się, a
przyjaźń ta nigdy nie przekształciła się w
miłość. Pozostała zawsze przyjaźnią
wielką, delikatną i trwałą.
- Mówią, że między kobietą i mężczyzną
niemożliwa jest przyjaźń. Że albo miłość,
albo nienawiść. Cóż oni wiedzą o
przyjaźni w górach?
Mówiła to z właściwą sobie prostotą i z
wielkim przekonaniem.
Mijały lata. Często wyjeżdżali w góry, od
pewnego czasu z większym zespołem. I
tak minęło dwadzieścia lat. Na jej twarzy
pojawiły się pierwsze zmarszczki. Patrząc
w lustro, pewnego dnia powiedziała:
- Serce się nie starzeje. Chorobą serca są
wspomnienia. Bolą jak nie zagojone rany.
Dlaczego nigdy nie wspomniała. Jeżeli
ktoś w zespole uciekał się do wspomnień,
prosiła:
- Zostawcie to! Człowiek nie ma oczu z
tyłu głowy. Ma patrzeć w przyszłość i
marzyć. A jeżeli coś z marzeń nie da się
zrealizować, to trzeba zmienić marzenia.
Bóg odbierając człowiekowi dobre, daje
mu lepsze.
Wyjął puchówkę, nałożył na siebie i
usiadł. Mgła była podobna do tamtej, było
tylko chłodniej.
"Bóg odbierając człowiekowi dobre, daje
mu lepsze" - powtórzył jej słowa i mówił
dalej sam do siebie:
- Ale co mi dał lepszego odbierając jej
obecność? Co dał mi przynajmniej w
zamian?
Zastanawiał się nad tym od chwili, gdy
pewnego dnia po wyprawie w Himalaje
oświadczyła, że wstępuje do klasztoru.
- Do Karmelu - wyjaśniła. - Jak być
zakonnicą, to nią być radykalnie. Jak we
wspinaczce: jak się wspinać, to robić drogi
piątkowe czy szóstki. Wtedy doznaje się
dopiero przeżyć!
Wstąpiła do Karmelu. Nie było żadnych
pożegnań. Wyjechała w góry i w górach
została. Klasztor stał na skraju małego
miasteczka naprzeciw pięknych,
pionowych ścian wysokiej góry, na której
szczycie stał krzyż. Przez okno swojej celi
widziała górę z krzyżem i jej przepaściste
ściany. Kiedy ją odwiedził po długim
czasie nowicjatu, przyszła już w welonie.
Zza kraty patrzyły na niego te same duże,
ciemne oczy, tylko bardziej poważne i
trochę smutne.
- Chciałam, by przyjaźń nigdy nie
przeminęła. Widziałam tylko jedno
wyjście, jak tylko jeden bród na głębokiej
rzece: włączyć tę przyjaźń w miłość Boga.
Zrobiłam to. Chyba mnie zrozumiesz.
Rozumiał, ale z początku się buntował.
Wyrzucał Bogu Jego bezlitosną
zaborczość. Jego dziwną zazdrość. Potem
chodząc samotnie po górach starał się
pogodzić z decyzją człowieka i
powołaniem Boga. Usiłował wiele
zrozumieć. Coraz lepiej zdawał sobie
sprawę z tego, że jednym z
najboleśniejszych krzyży jest przemijanie.
Rani ducha i zabija ciało. Uśmierca
przyjaźń i kaleczy miłość.
- Ona ratuje naszą przyjaźń przed
przemijaniem - dochodził do wniosku.
Każdego lata bywał na przełęczy. Tego
lata także. Mgły nadal przewalały się jak
brudne fale tajemniczego morza. Nie było
nikogo. Wstał i zszedł kilkanaście metrów
niżej przed figurę Matki Boskiej. Stała
pod potężnym okapem skalnym. Miała
złożone dłonie i była wpatrzona gdzieś w
niewidzialną przestrzeń. U jej stóp leżały
róże. Ich różowe płatki płonęły we mgle,
jak rozżarzone w mroku węgle. Były
przecież znakiem ludzkiej przyjaźni, która
kiedyś, bardzo dawno, zrodziła się tu w
dwóch sercach i która już nigdy - wbrew
przemijaniu - nie miała zagasnąć.
Saint-Exupery Antoine de
(1900-1944) - pisarz francuski; lotnik z
zawodu, który zginął w czasie II wojny
światowej; autor powieści: "Nocny lot"
(1931); "Ziemia, planeta ludzi"; opowieść
poetycka "Mały książę";
"Mały książę"
Krzak róży wykiełkował w ciągu dnia z
ziarna przyniesionego nie wiadomo skąd i
Mały Książę z uwagą śledził ten pęd,
zupełnie niepodobny do innych pędów.
Mógł to być nowy gatunek baobabu. Lecz
krzak szybko przestał rosnąć i zaczął się
formować w kwiat. Mały Książę, który
śledził pojawienie się olbrzymiego pąka,
wyczuwał, iż wykwitnie z niego jakieś
cudowne zjawisko, Iecz róża schowana w
swoim zielonym domku przygotowywała
się powoli. Starannie dobierała barwy.
Ubierała się wolno, dopasowywała płatki
jeden do drugiego. Nie chciała rozkwitnąć
pognieciona jak maki. Pragnęła zjawić się
w pełnym blasku swojej piękności. 0, tak!
Była wielką zalotnicą. Jej tajemnicze
strojenie się trwało wiele dni. Aż pewnego
poranka - dokładnie o wschodzie słońca -
ukazała się.
I oto ona - która tyle trudu włożyła w
swój staranny wygląd - powiedziała
ziewając:
- Ach, dopiero się obudziłam...
Przepraszam bardzo... Jestem jeszcze nie
uczesana.
Mały Książę nie mógł powstrzymać słów
zachwytu:
- Jakaż pani jest piękna!
- Prawda? - odpowiedziała róża cichutko.
- Urodziłam się równocześnie ze słońcem.
Mały Książę domyślił się, że róża nie jest
zbyt skromna, lecz jakżeż była
wzruszająca!
- Sądzę, że czas na śniadanie - dorzuciła
po chwili - czy byłby pan łaskaw
pomyśleć o mnie?
Mały Książę, bardzo zawstydzony, poszedł
po konewkę i podał jej świeżą wodę.
Wkrótce swą trochę płochliwą próżnością
zaczała go torturować. Pewnego dnia na
przykład, mówiąc o swych czterech
kolcach, powiedziała:
- Mogą zjawić się tygrysy uzbrojone w
pazury...
- Nie ma tygrysów na mojej planecie -
sprzeciwił się Mały Książę - a poza tym
tygrysy nie jedzą trawy.
- Nie jestem trawą - odparła słodko róża.
- Proszę mi wybaczyć...
- Nie obawiam się tygrysów, natomiast
czuję wstręt do przeciągów. Czy nie ma
pan parawanu?
"Wstręt do przeciągów to nie jest dobre
dla rośliny - pomyślał Mały Książę. - Ten
kwiat jest bardzo skomplikowany."
- Wieczorem proszę mnie przykryć
kloszem. U pana jest bardzo zimno. Złe są
tu urządzenia. Tam, skąd przybywam...
Urwała. Przybyła w postaci nasienia. Nie
mogła znać innych planet. Naiwne
kłamstwo, na którym dała się przyłapać,
zawstydziło ją. Zakaszlała dwa lub trzy
razy, aby pokryć zażenowanie.
- A ten parawan?
- Ja bym przyniósł, ale pani mówiła...
Wtedy róża znów zaczęła kaszleć, aby
Mały Książę miał wyrzuty sumienia. W
ten sposób mimo dobrej woli płynącej z
jego uczucia Mały Książę przestał wierzyć
róży. Wziął poważnie słowa bez znaczenia
i stał się bardzo nieszczęśliwy.
- Nie powinienem jej słuchać - zwierzył
mi się któregoś dnia - nigdy nie trzeba
słuchać kwiatów. Trzeba je oglądać i
wąchać. Mój kwiat napełniał całą planetę
swoją wonią, lecz nie umiałem się nim
cieszyć. Historia kolców, która tak mnie
rozdrażniła, powinna rozczulić...
Zwierzył się jeszcze:
- Nie potrafiłem jej zrozumieć.
Powinienem sądzić ją według czynów, a
nie słów. Czarowała mnie pięknem i
zapachem. Nie powinienem nigdy od niej
uciec. Powinienem odnaleźć w niej
czułość pod pokrywką małych
przebiegłostek. Kwiaty mają w sobie tyle
sprzeczności. Lecz byłem za młody, aby
umieć ją kochać. (...)
- Idź jeszcze raz zobaczyć róże.
Zrozumiesz wtedy, że twoja róża jest
jedyna na świecie. Gdy przyjdziesz
pożegnać się ze mną, zrobię ci prezent z
pewnej tajemnicy.
Mały Książę poszedł zobaczyć się z
różami.
- Nie jesteście podobne do mojej róży, nie
macie jeszcze żadnej wartości - powiedział
różom. - Nikt was nie oswoił i wy nie
oswoiłyście nikogo. Jesteście takie, jakim
był dawniej lis. Był zwykłym lisem,
podobnym do stu tysięcy innych lisów.
Lecz zrobiłem go swoim przyjacielem i
teraz jest dla mnie jedynym na świecie.
Róże bardzo się zawstydziły.
- Jesteście piękne, lecz próżne -
powiedział im jeszcze. - Nie można dla
was poświęcić życia. Oczywiście moja
róża wydawałaby się zwykłemu
przechodniowi podobna do was. Lecz dla
mnie ona jedna ma większe znaczenie niż
wy wszystkie razem, ponieważ ją właśnie
podlewałem. Ponieważ ją przykrywałem
kloszem. Ponieważ ją właśnie osłaniałem.
Ponieważ właśnie dla jej bezpieczeństwa
zabijałem gąsienice (z wyjątkiem dwóch
czy trzech, z których chciałem mieć
motyle). Ponieważ słuchałem jej skarg, jej
wychwalań się, a czasem jej milczenia.
Ponieważ... jest moją różą.
Powrócił do lisa.
- Żegnaj - powiedział.
- Żegnaj - odpowiedział lis. A oto mój
sekret. Jest bardzo prosty: dobrze widzi się
tylko sercem. Najważniejsze jest
niewidoczne dla oczu.
- Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu
- powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie
znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele
czasu.
- Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu...
- powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Ludzie zapomnieli o tej prawdzie - rzekł
lis. - Lecz tobie nie wolno zapomnieć.
Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za
to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za
twoją różę.
- Jestem odpowiedzialny za moją różę... -
powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
Stachura Edward
ur. 18 VIII 1937 r. Charvien (Francja);
poeta, prozaik; studia romanistyczne na
Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i
Uniwersytecie Warszawskim; zbiór
wierszy: "Dużo ognia" (1963); poematy:
"Po ogrodzie niech hula szrańcza" (1968),
"Przystępuję do ciebie" (1968), "Piosenki"
(1973); zbiory opowiadań: "Jeden dzień"
(1962), "Falując na wietrze" (1966);
powieści: "Cała jaskrawość" (1969),
"Siekierezada albo zima leśnych ludzi"
(1971), "Się" (1977); dialog filozoficzno-
poetycki "Tabula rasa. Rzecz o egoizmie"
(1979) - zm 24 VII 1979 r. w Warszawie
(samobójstwo); pośmiertnie wydano
"Poezje wybrane" (1980);
"Pokocham ją siłą woli" z cyklu
"Opowiadania"
Wskazała mi fotel i powiedziała:
- Usiądź, proszę.
Usiadłem.
Przysunęła do prawej bocznej poręczy
krzesło i położyła na nim zapałki i
popielniczkę. Po czym ustawiła naprzeciw
fotela, w odległości jakichś czterech
metrów, drugie krzesło i usiadła też. Przez
chwilę patrzyła na mnie w milczeniu.
Było w tym patrzeniu coś z tego, jak
kiedy się stoi na nabrzeżu portowym i się
patrzy na wolno sunący po kei statek, ale
jest on jeszcze trochę daleko i bez małej
lornetki nie można rozróżnić twarzy
stojących na mostku pasażerów. Coś
takiego.
- Zapal sobie - powiedziała.
Sięgnąłem posłusznie do kieszeni bluzy,
wyciągnąłem z paczki papierosa i
zapaliłem. Dziewczyna siedziała prosto,
opierając się plecami o tył krzesła: stopy
i kolana miała mocno zwarte; na kolanach
- w miejscu gdzie kraj sukienki -
splecione palcami dłonie.
- Mam ci coś do powiedzenia. Zechciej
mnie wysłuchać.
Zamilkła, spojrzała w okno i znowu na
mnie. Ja paliłem i patrzyłem na to
wszystko poprzez snujący się
fantasmagorycznie dym palonego
papierosa.
- Jesteś mężczyzną; ja, jak widzisz, jestem
kobietą.
I uśmiechnęła się. Miękko, ale nie kocio.
Kobieco, ale nie zalotnie. Choć może
zalotnie, ale jakoś nieprzewrotnie. I
nieznacznie. Bardzo delikatnie. Mnie - co
starałem się widzieć wszystko, każdy
najmniejszy nawet szczegół mogący być
mi pomocny w kontrataku na powszechną
i co dzień, i co krok nachalną wulgarność
świata - bardzo się ten uśmiech spodobał
i spróbowałem odwzajemnić się
dziewczynie uśmiechem podobnym.
- Jestem kobietą - podjęła dziewczyna -
i... jak by ci to powiedzieć... no, jestem
normalną kobietą.
Jeżeli to prawda, to dobrze - pomyślałem.
To bardzo dobrze. Bo w ten sposób jest
już nas przynajmniej dwoje normalnych w
tym nienormalnym, chorym świecie.
- Wszystko, co powiem, to prawda -
powiedziała, jakby nie wiem jakim
zmysłem wyczuwając, że o tym właśnie
przed sekundą myślałem. - Co ty o tym
wszystkim pomyślisz, to twoja sprawa, ale
musisz mi wierzyć. To dla mnie bardzo
ważne.
Musisz mi wierzyć.
Kiwnąłem głową.
- Jestem normalną kobietą - podjęła
dziewczyna - ale od pewnego czasu, od
dłuższego czasu nie ma w moim życiu
żadnego mężczyzny. Mogłabym mieć,
wybacz mi ten zwrot, ale nie chciałam.
Nie tylko dlatego nie chciałam, to też ci
chcę powiedzieć, że brzydzę się tą grą,
tym łaszeniem się, tym podchodzeniem,
tym skradaniem się...
Tymi ociekającymi słówkami, tym
ociekającym wzrokiem, tą ociekającą śliną
- dodałem w myśli.
- ...Kiedy widzę - podjęła - jak to robią
inni, czy to mężczyźni, czy to kobiety,
kiedy jestem tego przypadkowym
świadkiem albo niekiedy obiektem, to nie
wiem... chciałabym się schować pod stół
albo zniknąć nagle, wyparować, żeby tego
nie oglądać. A czasami to... czasami to
muszę wyjść do łazienki, bo robi mi się
niedobrze. Nachodzą mnie wymioty.
Niesamowite - pomyślałem. Chyba po raz
pierwszy słyszę kogoś, kto mówi o tych
sprawach tak, jak ja bym o tym mówił.
Niesamowite.
- Ty nie skradasz się... Pomyślałam
najpierw, że może jesteś w kimś
zakochany, ale potem pomyślałam, że nie,
skądże, że gdyby tak było, gdybyś ty był
zakochany, to by to było napisane na
twojej twarzy, zapalone w twoich oczach,
wyryte w twoich ruchach, w całym twoim
zachowaniu, i ja musiałabym to zobaczyć
i bym się nie ośmieliła mówić ci tego, co
mówię, i powiedzieć tego, co powiem. Co
może uda mi się powiedzieć.
Jak pięknie mówi ta dziewczyna -
pomyślałem. Gdybyś ty był zakochany -
mówi, toby to było widać - mówi.
Myślałem właśnie kiedyś o tym, kiedyś
tam, wieki temu, kiedy byłem raz w życiu
zakochany, że jak się to dzieje, że druga
płeć tego nie widzi, nie czyta na mojej
twarzy, w moich oczach, w całym moim
zachowaniu, że jestem przecież zakochany
i jeżeli idzie o to, to nie ma o czym
mówić, wszystko jest jasne. Ale oto
jednak jak gdyby tego nie widziała druga
płeć i zaczynała się niekiedy ta cała gra, te
sztuczki sławetne a do cna ograne, to
przewracanie oczami, to błyskanie
dekoltem, te kołyśnięcia biodrami i tak
dalej. Zaraz... albo może właśnie dobrze
widziała drugą płeć, dobrze czytała z
mojej twarzy i z moich słów to, co się
dzieje w moim sercu, i to ją właśnie,
drugą płeć, jeszcze więcej podniecało.
Ekscytowało, jak to się mówi. Może też
drażniło. Złościło. Znieważało. Być może.
Być bardzo może. Być bardzo może na
pewno. Bo to już nie tylko chodziło wtedy
o zdobycie mężczyzny, o zdobycie
partnera, o zdobycie samca na jedną nocną
godzinę lub na jedną dzienną godzinę czy
na kilka tych lub tamtych godzin. Tu
chodziło o coś więcej w takich razach; o
pognębienie nieznanego konkurencyjnego
egzemplarza własnego rodzaju, tej drugiej
kobiety, w której dany mężczyzna śmie się
kochać i śmie tę miłość jawnie obnosić.
Obnosić w obliczu innej kobiety, w
obliczu tej, co przed nim stoi i co się
niechybnie uważa za pierwszą kobietę, za
pierwszą kobietę i w jakiś sposób za
jedyną.
- Mogę mówić dalej? - spytała
dziewczyna.
Uniosłem opuszczoną głowę i spojrzałem
na nią trochę zdziwiony z miną pytającą
"czy coś się stało?"
- Nie. Nic się nie stało - powiedziała. -
Tylko widziałam, że się mocno zamyśliłeś,
i nie chciałam ci przeszkadzać.
Ta dziewczyna jest coraz więcej niezwykła
- pomyślałem. Kto ją obdarzył taką
delikatnością? Musi jej być bardzo
nielekko. W życiu tym, w świecie tym.
- Więc, wybacz mi znowu ten zwrot,
mogłabym mieć mężczyzn. Kobieta, jeżeli
nie jest szczególnie upośledzona przez los,
a już jeżeli jako tako ładna, może mieć
bez większego trudu każdego mężczyznę...
Prawie każdego - sprostowałem w myśli.
- ...prawie każdego - sprostowała głośno
dziewczyna. - Ja, dzięki Bogu, nie jestem
upośledzona przez los... mam jakąś tam
swoją urodę... która... nie wiem, czy ci się
podoba...
Zaciągnąłem się głęboko kończącym się
papierosem i w ten obłok dymu, który
wypuściłem szeroko otwartymi ustami,
zanurzyłem wolno i twierdząco głowę,
odchylając ją najpierw do tyłu, a potem
pochylając w dół i lekko do przodu. I po
chwili uniosłem. Dziewczyna uśmiechnęła
się jakoś tak wzruszająco i teraz ona z
kolei pochyliła wolno głowę w dół i sporą
chwilę tak trzymała pochyloną. (Włosy
miała rude o jakimś takim odcieniu, co się
może tylko przyśnić.) Pomyślałem, że
moja niema, ale twierdząca odpowiedź na
jej mimochodem zadane mi pytanie była
jej potrzebna wręcz nieodzowna, żeby
mogła mówić dalej. Ale nie rozumiałem,
dlaczego mnie właśnie to wszystko
opowiada. Ale pomyślałem jeszcze, że
gdybym jej nie odpowiedział, gdyby
zabrakło tej mojej niemej odpowiedzi, to
inny byłby dalszy ciąg jej opowieści. Inne
padłyby z jej ust dalsze słowa. Nie te,
które - nie wiem jakie - za chwilę się
potoczą.
- Tak, mogłabym - podjęła.
I znów na chwilkę przerwała, i znów po
chwilce podjęła:
- Ale nie chcę, bo jeszcze więcej niż tej
gry, wiesz, to brzydzę się mnogości.
Wielości. Brzydzę się. Fizycznie i nie
tylko fizycznie. Ja nie jestem wieloma
kobietami. Jestem jedną kobietą i chcę być
jedną. I nie chcę wielu mężczyzn. Chcę
jednego. Rozmawiam nieraz z
koleżankami, tak ogólnie, ale trochę też o
tym, i one mówią: "Trzeba mieć zdrowy
stosunek do tych spraw". Zdrowy stosunek
według nich to spać z każdym mężczyzną,
który się podoba, który jest przystojny
albo miły, ujmujący, albo który kobiecie
czymś imponuje, szybką jazdą na motorze,
szampańskim wydaniem pieniędzy albo
grą na gitarze, albo czymś w tym rodzaju.
Jeżeli to jest zdrowy stosunek, to mój jest
chory. Ale ja nie myślę, że mój jest chory.
Nie mogę, a nawet gdybym mogła, nie
chcę spać z wieloma mężczyznami, z
drugim, trzecim, piątym. Z jednym
chciałabym. I nawet tańczyć nie chcę z
wieloma. Nie chcę się ocierać o wiele
męskich ciał. Nie wiem, co o tym
pomyślisz, ale powiem ci, że ja nie widzę
różnicy pomiędzy zatańczeniem z
mężczyzną a położeniem się z nim do
łóżka. Na pewno można na to spojrzeć
inaczej, nie tak drastycznie, jak
powiedziałaby moja koleżanka, ale ja tak
to widzę i mówię ci to, bo chcę ci
powiedzieć. Żebyś wiedział o mnie. Choć
ja o tobie to, tak naprawdę, nie wiem nic.
Widzę cię po raz drugi w życiu i
wszystko, co myślę o tobie, to sobie
wyobraziłam. No, trochę mi pomogli w
wyobrażeniu sobie ciebie różni tacy
ludzie. Dopomogli mi w tym sensie, że
mówili o tobie niezbyt przychylnie lub
wręcz źle. Lub wręcz wrogo. I to mnie
właśnie ucieszyło. Gdyby mówili o tobie
dobrze, to by mnie właśnie zmartwiło.
Naprawdę. Bo ja ich trochę znam, w
każdym razie znam na tyle, że wiem, że ci
ludzie nie mogą mówić o tobie dobrze.
Jeżeli jesteś taki, jakiego ja sobie ciebie
wyobraziłam, to oni mogą mówić o tobie
tylko źle. Tak też mówili i to mi się
zgadzało. O mnie też opowiadają różne
nie budujące rzeczy tylko dlatego, że
myślę o pewnych sprawach inaczej niż
oni. Ale co tam. To wszystko głupstwa, o
czym wiesz lepiej ode mnie.
Przerwała i znowu spojrzała w okno. Ja
wyciągnąłem z paczki papierosa, zapaliłem
i myślałem: skąd ta dziewczyna wie takie
różne rzeczy: małe i duże? I kim ona jest?
I kiedy i gdzie, przelotnie, jak mówi,
pierwszy raz się spotkaliśmy? We śnie
jakimś?
- Lubię patrzeć, jak palisz - powiedziała. -
Dym cię leciutko osnuwa, ale pomimo to
dla mnie wtedy bardziej realny lub raczej:
mniej nierealny.
Zupełnie nie wiedziałem, jak po tych
słowach się zachować i spróbowałem
jakoś się uśmiechnąć.
- Wiesz, temu jednemu mężczyźnie
chciałabym dać, tak zwyczajnie, tak
najzwyczajniej w świecie - jak podarek
imieninowy czy urodzinowy - całe moje
życie. Bez reszty. Chciałabym być z nim
i podróżować z nim, i czekać na niego
wtedy, kiedy nie mógłby mnie ze sobą
zabierać. Chciałabym dla niego
utrzymywać dom w czystości i robić
zapasy na zimę, kompoty, konfitury,
marynować grzyby, kwasić ogórki,
butelkować szczaw, pomidory, kisić
kapustę i inne wspaniałości. Chciałabym
mu zrobić na drutach albo na szydełku
długi ciepły szalik i ciepły sweter, i ciepłe
rękawiczki, i ciepłą czapkę, i bardzo
ciepłe skarpety, i w ogóle. Bo to tak jest,
że dla siebie, owszem, można coś tak
zrobić, ale dla drugiego człowieka to już
można coś niesamowicie pięknego zrobić,
wszystko. Wszystko. I, czy ja wiem...
może jutro zgaśnie słońce, przecież może;
albo nam je przesłoni, na zawsze, jakiś
straszny potworny grzyb... Przecież może.
Jakże niesamowicie mówi ta dziewczyna -
myślałem. Jakim sposobem ona uchowała
się i uchowała takie myślenie niemodne w
świecie tym, wśród ludzi tych, którzy -
sami nie potrafiąc tak mocno i prosto
kochać - wszystko robią, żeby taką miłość
poniżyć, pognębić, zhańbić, zdeptać,
zniszczyć, zamordować (bo inność drażni
jednakowość). I specjalne obyczaje w tym
niszczycielskim morderczym celu
stworzyli, specjalną filozofię, specjalną
sztukę, specjalnych specjalistów-artystów,
cały specjalny świat. I, no tak, no tak,
przecież może jutro zgasnąć słońce albo
może nam je przesłonić jakiś straszny
potworny grzyb. Na zawsze, jutro,
pojutrze, na zawsze, przecież może się to
stać.
- I wiesz - podjęła ona - może to dla
ciebie oczywiste, ale też ci chcę o tym
powiedzieć, powiedzieć wprost, że jestem
za wiernością, za wiernością absolutną...
Wolny ptak jest najwierniejszym
stworzeniem tego świata - powiedziałem
do siebie w myśli. Ale nie bardzo
wiedziałem, po co mi się to zdanie w
myśli powiedziało, ani nie wiedziałem, co
to zdanie - w całej swojej rozciągłości, w
całej swojej skrzydlatości - oznacza.
- ...i temu jednemu mężczyźnie byłabym
oczywiście absolutnie wierna. W ten
sposób, w ten chyba jedyny sposób
byłabym też sobie wierna. Byłabym taka,
jaka chcę być i jaka naprawdę jestem. Ja
to wiem. Ja to czuję. Ten mężczyzna by
mi pomógł w tym, by mi pomógł taką a
nie inną być, a ja bym się starała tak samo
we wszystkim mu pomóc. Bo, myślę, że
na pewno bym mu w niczym nie
przeszkadzała. Ogromnie ciężko jest o
takich sprawach mówić i ogromnie
niezręcznie. I raczej nie powinno się
zapewniać o czymś, bo to wtedy właśnie
wygląda podejrzanie.
Przerwała, zaczerpnęła głęboko powietrza
i znowu spojrzała w okno, jak gdyby
dając mi w ten sposób możność
ochłonięcia po każdej fali swoich
wynurzeń, a sama jak gdyby czerpiąc
stamtąd, z okna lub zza okna, jakieś
potrzebne jej siły. Patrzyła w okno, a ja
patrzyłem na nią, na jej profil i myślałem:
sercem nie mógłbym, bo serce miałem
kiedyś jedno i mi się potrzaskało
straszliwie i doszczętnie, i nie udało się
pokleić skorupek tego dzbanka, ani łzami
- tym klejem białym, ani krwią - tym
klejem czerwonym, i tak nie mam serca,
nie mam, więc sercem nie mógłbym, ale
mógłbym taką istotę pokochać Siłą Woli.
Siłą Woli pokochać istotę taką mógłbym.
Pierwszą dziewiczą i wielką wolną
miłością wolnej mojej woli. Skąd ona
wzięła się, ta dziewczyna, tu, przede mną,
prawie na wyciągnięcie ręki, ona, co jest
taka, jak gdyby ją stworzyła jakaś
niewysłowiona rozdzierająca tęsknota, już
nie serca tęsknota, ale czegoś innego, nie
wiem czego... Ducha tęsknota. Moja
tęsknota.
Dziewczyna odwróciła oczy od okna i
spojrzała na mnie. Ale dalej milczała.
Patrzyła. Było w tym patrzeniu znowu to,
co było na początku, kiedy zaczęła do
mnie mówić, coś z tego jak kiedy się stoi
na nabrzeżu portowym i się patrzy na
wolno sunący ku kei statek, ale jest on
jeszcze trochę daleko i stęsknionymi
nagimi oczami, bez pomocy małej
lornetki, nie można rozróżnić rysów
twarzy stojących na mostku pasażerów.
Milczałem jak ona. Zdałem sobie sprawę,
że przez-ten-cały-czas nie powiedziałem
ani słowa.
- Zadam ci teraz jedno pytanie - odezwała
się w pewnej chwili. - I więcej już nic nie
powiem.
A ja wtedy poczułem, jak po karku
przeszedł mnie dreszcz, przebiegł mnie
prąd i zaraz potem - tak, jak nieraz chlusta
ulewa po błyskawicy - poczułem, jak
kropla potu, jedna kropla potu potoczyła
mi się od karku w dół po plecach. Bo
wiedziałem, jakie to będzie pytanie. Bo
naraz zrozumiałem wszystko i zdziwiłem
się, ogromnie się zdziwiłem, że nie
zrozumiałem tego od razu, prawie od
samego początku. Absolutnie nie
pojmowałem, jak się to mogło stać.
Ona pochyliła głowę, nisko, prawie
dotykając czołem kolan, chwilkę tak się
trzymała, po czym wyprostowała się,
spojrzała na mnie, znowu zaczerpnęła
głęboko powietrza, rozplotła dłonie,
zwiesiła ręce po obu stronach krzesła,
potrząsnęła głową i znowu odwróciła ją w
stronę okna, jak gdyby prosząc stamtąd o
jeszcze trochę sił.
Chciałem jej pomóc, chciałem powiedzieć,
wypowiedzieć, wyksztusić, wyjąkać to
zdanie, to jedno zdanie, ale nie mogłem
wydobyć głosu, uwiązł mi w gardle, tak
niewypowiedzianie byłem wzruszony tym
wszystkim, tym, co mnie tutaj teraz
spotykało, czego dane mi zostało wreszcie
się doczekać po sześciu latach, po sześciu
nieskończenie długich latach czekania na
cud, w którego zdarzenie się, wydarzenie
się nigdy nie przestałem do końca
wierzyć, choć dni płynęły, dwa tysiące
dni, i noce płynęły, dwa tysiące nocy, i
rzeki płynęły, dużo, dużo rzek,
meandrami-meandrami, i ja szedłem
wzdłuż tych rzek, to w górę, to w dół, jak
duch.
Więc chciałem teraz wyjąkać do niej to
zdanie, to pytanie: "Czy mógłbym być
tym mężczyzną?", ale nie mogłem dostać
się do własnego głosu, nie mogłem dostać
się do tego zdania i je wydobyć, wydostać
na powierzchnię tego nowego stworzonego
przez nią świata, i tak to niemy
zaniemówiony zaczarowany - tylko
patrzyłem na nią, a ona odwróciła w
końcu głowę od okna i ja wstrzymałem
oddech, a ona powiedziała wolno cicho i
wyraźnie:
- Czy chciałbyś być tym mężczyzną?
Nie odwróciła już tym razem oczu do
okna, tylko patrzyła na mnie dalej, jak
gdyby spojrzeniem swoim pomagając
słowom swoim, żeby może nie zawróciły
z drogi, pochylając je, żeby szły prosto do
tego zakamarka we mnie, do tego
kosmicznego we mnie schronu, gdzie
chowałem ten promyk, tę promykową
moją wiarę, że wydarzy się cud, że na
pewno wydarzy się i one, te jej słowa,
dotarły tam, i to było tak, i to było tak,
jak gdyby zaczął sypać na mnie różowy
jakiś śnieg, i czułem, jak od gardła w dół,
do brzucha, zalewa mnie jakieś ciepło, i
czułem, jak kruszą się we mnie jakieś
wielkie twarde granitowe skały, całe
wielkie góry i rozpadają się łagodnie,
rozsypują się miękko, tkliwie, bezgłośnie...
Uniosłem się z fotela i zacząłem wolno iść
ku niej wpatrzony w jej oczy, a ona w
moje (w miarę jak się zbliżałem, ona
unosiła wolno głowę, i to było tak, jak
gdyby jej spojrzenie odgarniało na boki
powietrze przede mną, żeby mi było
łatwiej iść, lżej); doszedłem i stanąłem
przed nią, o krok od niej, i wolniutko
zgiąłem kolana, i ukląkłem przy jej
stopach (jej głowa, w miarę jak się
schylałem, też pochylała się w dół;
niewymownie patrzyliśmy sobie w oczy
nasze), i wolniutko uniosłem ramiona,
żeby objąć jej nogi, i zobaczyłem, nie
odrywając oczu od jej oczu, zobaczyłem
kącikami oczu, jak ona też podnosi
zwieszone po obu stronach krzesła ręce,
żeby objąć moją głowę i... gdzieś wtedy,
gdzieś wtedy, a może jeszcze ułamek
sekundy potem, a może jeszcze ułamek
sekundy po tym ułamku sekundy, ale
przed tym następnym ułamkiem sekundy,
kiedy już mieliśmy się dotknąć... rozległ
się głośny trzask.
Się otworzyło, oczy i prawie jednocześnie
się poderwało się na posłaniu, z pozycji
leżącej do siedzącej, i - prawie też
jednocześnie - się sięgnęło po czuwający
u wezgłowia nóż.
- Nie powie mi pan chyba, że śpi pan
zawsze sam?! - pół-zapytał, pół-oznajmił
kiedyś ktoś.
- Nie. Zawsze to śpię z nożem na
podorędziu - się odpowiedziało w pełni
oznajmująco.
Przez otwarte okno, gwiżdżąc dziko
przeciągle żałobliwie, wpadał do izby
wiatr. Na dworze, w ciemnościach nocy,
hulała przedwiośniana wichura. Jak
zawsze po przebudzeniu, się zaczęło się
zastanawiać nad topografią: gdzie się jest?
co to za kwatera? jaka wieś? jakie miasto?
jaki kraj? jaki kontynent? (raz, kiedyś tam,
po dziwnym śnie, się pomyślało: jaka
planeta?). Mocniejszy podmuch wiatru
uderzył ramami okna o ściany i ten głośny
trzask przypomniał tamten trzask, i ten
tamten trzask przypomniał wszystko.
Się zwlokło się z posłania, podeszło do
okna, chwyciło mocno rękami za obie
ramy, żeby się nie huśtały pod naporem
wichru i z wysokości tego piętra się
spojrzało w noc. Usta się miało zaciśnięte.
I zęby. Aż do bólu. W pewnej chwili:
- Chcę - się powiedziało cicho w noc i w
same usta wiatru. I po chwili się
powtórzyło nieco głośniej:
- Chcę.
Jeszcze chwilę się stało i potem się
zamknęło okno. Się wiedziało, że się już
na nowo nie zaśnie, i się zbliżyło się do
kontaktu, żeby zapalić światło. Ale nie.
Się przysiadło na brzegu łóżka, sięgało po
papierosy, co obok na taborecie, ale też
nie. Się wyraźnie czuło w ustach cierpki
smak tych dwóch papierosów dopiero co
wypalonych, podczas gdy się słuchało tego
wszystkiego, tego wszystkiego, co ona
mówiła. Się pomyślało... i się pokiwało
głową. I jeszcze raz się pokiwało. I
jeszcze raz. I jeszcze. Bo się niesamowicie
pomyślało. Się pomyślało że... gdyby się
nam wtedy we śnie udało siebie dotknąć,
to nie przebudziłby mnie ten głośny trzask
okna otworzonego nagle w środku nocy
gwałtownym podmuchem wichury. Ani
ten trzask, ani żaden inny dźwięk tego
świata. Albo...się przebudziłoby się, ale...
razem z nią, razem z nią, razem z nią. Z
rękami obejmującymi jej kolana i z jej
dłońmi na mojej biednej głowie.
"Siekierezada albo zima leśnych ludzi"
Kiedy obudziłem się, rano było. Jasny
dzień. Położyłem się wieczorem i
obudziłem się rano. Co powiedziałem?
Położyłem się wieczorem i obudziłem się
rano. Tak powiedziałem. Ech, Gałązko
Jabłoni, co ja widzę? Co ja tu widzę
wprost olśniewająco? Położyłem się
wieczorem i obudziłem się rano. Przecież
to jest jedno z najpiękniejszych zdań
świata, to jest olśniewające, to jest snop
światła w same oczy, w same usta. Jak
mogłem tego przedtem nie zauważyć? Ile
razy wypowiedziałem to zwyczajne proste
zdanie, nie zdając sobie sprawy, nie
wiedząc, ślepy, że to jest przecież cud,
opisanie cudu. Ślepy jest ciągle, ciągle
ślepy. Wydaje mi się, że mam tysiąc oczu,
ale ile z tego jest zamkniętych i czeka na
radosne migotliwe zachwytliwe otwarcie
lub, Boże mój, na otwarcie ponure,
przerażające, czernią oślepiające, bólem
zabijające. Wydaje mi się, że widzę
wszystko, całą nędzę i całą wielkość a nie
widzę często, że depczę po cudach moimi
gumowcami. Milowymi gumowcami, ale
po cudach depczę. To jest przykre
straszliwie. Smutne straszliwie to jest. I
wstyd mi. Ale ja się poprawię.
Naprawdę nie mogę się nadziwić, jakie to
piękne jest, jakie to opisanie cudu jest:
położyłem się wieczorem i obudziłem się
rano. Jasny dzień był. Spałem jak zwierzę
zgonione, padłe ze zmęczenia od ucieczki
przed pogonią. Spałem jak zabity,
zapomniawszy o całym świecie. Nie spała
mi tylko ta część mózgu, którą
wyćwiczyłem przez długie lata w
nieustannym czuwaniu. Chociaż nie jestem
taki bardzo pewien, czy tej nocy także i
ten strażnik nie popadł w sen ten cyklop z
czerwonym gorejącym jednym okiem na
czole. Nie wiem. Dawka mgły kapturowej
była niesamowita: kilka ton. Nie jestem
pewien, czy mój cyklop wytrzymał tę
duszność. Jeśli nie wytrzymał to byłem tej
nocy absolutnie bezbronny, zdany na łaskę
i niełaskę, i wszystko mogło mnie podejść.
Mogłem nigdy się nie przebudzić i nic o
tym nie wiedzieć. Mogłem wyparować,
zniknąć, jakby mnie nigdy nie było. To
byłby straszliwy, straszliwy pech.
I czy to nie jest cud: zwaliłem się z nóg
wieczorem bez pamięci i obudziłem się
rano. Zapadłem wieczorem w przepaść
czarną bezdenną, w dół głębokości, a
obudziłem się rano na kwaterze u Babci
Oleńki, we wsi Bobrowice, gromada
Hopla. Komu ja tę prostą sprawę, ten
zwyczajny cud tak długo tłumaczę? Sobie
nie.
Jasny dzień zatem więc. Nałożyłem józwy,
czyli gumowce, otworzyłem na oścież
pojedyncze okna izby, bo okna były
pojedyncze, gdyby się ktoś pytał, nie
podwójne z ochronną watą między
szybami. Stojąc chwilkę przy oknie, kilka
wstrząsających szarpnięć mnie dreszczy.
Zimno było. Wiadomo. Zostawiłem
szeroko otwarte okno i poszedłem się
umyć do dawnej kuchni, gdzie stała miska
na blacie dawnego pieca, a przy ścianie
wiadro z wodą, też dawną, pokrytą
warstwą wiecznego kurzu. Wyszedłem na
dwór, wylałem dawną wodę na
zamarzniętą gnojówkę i naciągnąłem
nowej wody ze studni, co w ogródku była.
Kiedy kręciłem korbą, a linka nawijała się
na wałek, pomyślało mi się zdrowo, nie
jest ze mną tak źle, więc pomyślało mi się
zdrowo, żeby się umyć tu na dworze. Przy
studni. I tak co dzień. Co rano. Chyba,
żeby hulała zawieja albo sypał gęsto śnieg.
Skoczyłem po mydło i ręcznik, i szybko
wróciłem. Wiadro z wodą odstawiłem
trochę na bok, żeby nie nachlapać przy
studni i nie robić przy niej ślizgawicy.
Zdjąłem sweter i powiesiłem go na korbie,
zakasałem wysoko rękawy koszuli,
podwinąłem kołnierz na szyi, pierś dzielną
szeroko odsłoniłem, mocno, że tak
powiem, rozdekoltowałem i zacząłem się
myć nachylony nad wiadrem. Po chwilce
wyprostowałem się, zdjąłem całkiem
koszulę i znowu nachyliłem się nad
wiadrem. Najpierw pochlapałem się wodą,
woda lodowata była, potem namydliłem
się, potem znowu się chlapałem,
nacierając ostro skórę. Parskałem przy
tym, ach, uch, tururum, ła, brrr, prychałem
rozgłośnie i inne wydawałem te słynne
rytualne dźwięki przy ceremonii
przepięknej mycia się porannego w zimnej
lodowatej wodzie. Potem nabrałem
powietrza, wsadziłem mordę, czy jak kto
woli: oblicze, do wiadra i wypuściem
powietrze, tak jak się to robi, prychając
ustami; powietrze bąbelkami wyskakiwało
na powierzchnię, woda wychlapywała się
z wiadra, potem wyprostowałem się i
zacząłem się mocno wycierać ręcznikiem,
parskając cały czas; achając, uchając,
tururając i tak dalej, i tak daIej, i akurat
przypomniało mi się fantastyczne i na
zawołanie, sztuczne kichanie Zdzicha,
szliśmy ulicą i ja mówiłem: kichnij no,
Zdzichu, bo coś smutno, i Zdzich jak nie
kichnie, to ludzie wychodzili na balkony,
czasami ładne dziewczyny i "sto lat", "sto
lat" sypało się na nas z góry jak kwiatów
deszcz, więc przypomniało mi się akurat
to i do tego wszystkiego jeszcze śmiać się
zacząłem, ech, Niagara, nic tylko w tych
kaskadach zastygnąć.
Szelburg-Zarębina Ewa
ur. 10 IV 1899 r. w Bronowicach pod
Puławami; powieściopisarka, autorka
książek dla dzieci i młodzieży (m.in.
opwiadania "Najmilsi", baśnie
"Rzemieślniczek-wędrowniczek");
powieści: m.in. "Rzeka kłamstwa", zbiór
opowieści o późnej starości "Samotność"
(1961) - zm. 28 IX 1986 r. w Warszawie;
"Samotność"
Wieczorne rosy strąciły kurz z powietrza
tak dokładnie, że stało się czyste, jakim
było przede dniem.
Teraz oddychać jest rozkoszą dla płuc
wysuszonych pustką upału.
Owocny jest wieczór. On wyraża dobitnie,
co zaszło w dziennej porze. Przywraca
wartość także temu, co zamierzone, a
niespełnione: już stało się wspomnieniem
i nabyło ceny. Jako cenne trwać będzie i
odtąd już cieszyć.
Wieczorem płacz nie bywa długi - uciszy
go noc. Wieczorny smutek nie jest bez
nadziei - oglądają go gwiazdy z tak
wysoka, że pod ich wzrokiem uskrzydla
się on.
Jakkolwiek spędzasz dzień - wieczór
nadejdzie. On jest tym, czego obudziłaś
się z rana, choć nie pamiętasz, chociaż
może nie wiesz.
Dnie rozmaite są, a spokój wieczora płaci
wiele... prócz jednego: samotności. Jeśli -
zawiniona... Lecz któż by chciał
dobrowolnie zawinić samotność!
Jest taki właśnie wieczór. Rzeźwy po dniu
nużącym.
Jest plac, do którego zbiegają ulice.
Wokoło placu stoją domy. Dom przy
domu. Ludzie wracają, ludzie wychodzą.
Trwa bezustanny ruch na placu. W
domach trwa ruch.
A potem powoli ruch ustaje. Z rzadka
ulicą wóz przeleci. Jeszcze rzadziej
przesunie się przez plac przechodzień.
Drzwi domów zamykają się coraz częściej.
Okna...
Otwarło się okno. Nagle się otwarło. Z
takim rozmachem, jakby ten, kto pchnął
okiennice i poderwał zasłonę, całą ścianę
znieść chciał tym oburącz ogarniającym
przed sobą ruchem.
Kobieta.
Przez połowę doby była w pracy. Jej
praca liczy się mało, choć jest niezbędna.
To niewykwalifikowana pracownica.
Sprzątanie, pranie, różne posługi domowe.
Wszystko, na co inni, ceniący swój zawód
lub smakujący w nieposiadaniu owego -
nie mają czy też nie chcą tracić czasu.
Na skórze rąk tej kobiety, na jej barkach
i grzbiecie, w siatce żył oplatających nogi
- wypisana jest jedna strona życiorysu.
Drugą - odczytują ludzie z jej oczu, które
są czyste w kolorze mimo starości, nie
zmącone żadnym wyrazem innym poza
otwartością. Dlatego zwykła patrzeć nimi
prosto w twarze ludziom. Żadna ze stron
na tym nie traci, gdy zawierana jest
umowa o pracę i płacę.
Pół doby kobieta jest zajęta poza domem.
Wieczorem powraca do siebie.
Wróciła. Stoi w oknie otwartym. Nie
wychyla się z niego przez parapet ani się
o framugę jego nie opiera. W słuch
zamieniona i we wzrok jest w tym oknie
ciasnym jakby pośrodku placu stojąca, a
plac ten jakby przestrzenią był, i nie
zamkniętą, pomimo ulic ponazywanych,
które do niego zbiegły, i do domów
ponumerowanych, które przy nim się
ustawiły... przestrzenią bez innych granic,
jak tylko wzrokiem i słuchem wytyczone...
wzrokiem - nie oczu, słuchem - nie uszu:
serca.
Jest wieczór. Wieczór jest jeszcze czy -
już może noc. Zapóźnionego przechodnia
słychać kroki śpieszne.
Kobieta z okna słyszy je. Przed
naprzeciwnym domem się zatrzymał. Tam
do drzwi całym sobą przypadłszy, usiłuje
gwałtem dostać się do wnętrza.
- Człowieku - mówi kobieta na tyle tylko
głośno, iżby on jeden usłyszał, i na tyle
przekonywająco, aby usłyszawszy,
poniechał dobijania się do zamkniętych
drzwi. Ale on słuchał plaskania własnych
dłoni po nieustępującym drewnie.
Wreszcie zacisnął pięści i uderza nimi, i
łomoce, podnosząc głos od szeptu do
krzyku:
- Aprite! aprite!
- Człowieku, człowieku - powtarza kobieta
tak długo, tak żarliwie, aż przeniknęło,
spokojne, przez krzyk i dotarło do niego
to słowo.
Ucichł. Ale na chwilę tylko. Bo,
obejrzawszy się, zabaczył kobietę i - że
nikogo przy niej, że więcej nikt! Odwrócił
się gwałtownie i znów zaczyna szturm.
Teraz jednak nadszedł opieszały stróż
nocny z kluczami. Gdy z wolna, z
namysłem, wybierał z ich pęku ten jeden,
właściwy - człowiek raptem przypomniał
sobie, że posiada własny klucz. Dobywa
go. Odsunął powolnego klucznika. I drzwi
sobie otworzył. Sam.
- Człowieku, człowieku - kobieta nie
może powstrzymać się od zawołania za
nim, za znikającym w drzwiach, za nim,
za którym zatrzaskują się drzwi.
Uciekł, między cztery ściany się schował,
ażeby nie czuć się zagubionym w świecie,
a właśnie w czterech ścianach czekała na
niego samotność. Tu go dostała ona - za
drzwiami.
Człowieku, człowieku!
Z kolei kobieta stoi u drzwi. Uderza
dłonią i woła:
- Aprite!
Jest pora kiedy już nie ma nocy i jeszcze
nie ma dnia. Byłaby to pusta pora, gdyby
nie dniało. Lecz oto dnieje.
I jest tak, że tamte wszystkie domy, place
pośrodku, ulice na placu zbiegłe, miasto -
że to wszystko wyszło i stanęło obok
kobiety na progu pod zamkniętymi
drzwiami i woła z kobietą:
- Aprite!
Nie dłużej niż co dnia będzie się tu tak
dobijała ta sprzątaczka przychodząca na
najwcześniejszą ze swoich stałych gospód.
Samotny lokator zasypiał zazwyczaj
dopiero nad ranem i sen miewał twardy.
Kobieta czując na plecach ciepły dotyk
rannych promieni słońca stuka ze
zwyczajną u niej cierpliwością. Zna wagę
czasu. Ale zna i więcej: coś, co
niezależne, co ani urodziło się z nami, ani
z nami nie umrze: wspólnotę ludzkiej doli-
niedoli. Nawet żeby ten tu w ciasnej
alkowie w głębi pustego domu stary
ślepiec umierał w samotności - samotny
nie jest. Nigdy nim nie był. Zawsze o
każdej godzinie nocy, z każdego miejsca
małej, choć tak wielkiej ziemi, wołają do
niego - do nas, nasi bliźni swoim, jak jego
- jak nasze, cierpieniem... swoją, jak jego
- jak nasza, radością... podczas ich,
podobnego naszemu, zwycięstwa! W
czasie, podobnej naszym, ich klęski.
Człowieku! człowieku! Otwierasz radio,
przekręcasz gałkę telewizora. To widzisz,
tego słuchasz, temu - że istnieje
rzeczywiście wraz z tobą, bo ci podano w
zaabonowanym programie - wierzysz.
Dlaczego nie używasz bardziej
człowieczego instrumentu, który nosisz w
sobie? Tej niespożytej siły, jaka cię
niewidzialna, cuda działająca, łączy z
innymi i ze światem - wspólna.
Do serca własnego dlaczego nie sięgasz
wcale lub - tak rzadko?
Żeromski Stefan
ur. 14 X 1864 r. w Strawczynie -
powieściopisarz, nowelista, dramaturg,
publicysta; w 1895r. pierwszy zbiór
opowiadań pt. "Opowiadania"
("Zapomnienie", "Doktor Piotr",
"Siłaczka", itd.); jego najbardziej znane
powieści to: m.in. "Syzyfowe prace"
(1897), "Ludzie bezdomni" (1899-1901),
"Popioły" (1904), "Dzieje grzechu"
(1908), "Wierna rzeka" (1912),
"Przedwiośnie" (1924); dramaty: "Róża"
(1909), "Sułkowski" (1910), "Ponad śnieg
bielszym się stanę" (1921), "Turoń"
(1923), "Uciekła mi przepióreczka"
(1924); w latach 1882-1891 pisał
"Dzienniki" - zm. 20 XI 1925 r. w
Warszawie;
"Syzyfowe prace"
- Cóż pan czytałeś np. z Mickiewicza?
- No, zdaje się... Niektórych rzeczy żadną
miarą nie mogliśmy dostać.
- Ja się o to nie pytam, nie chcę wiedzieć!
Jakiż utwór podobał się panu najbardziej?
- Czy ja wiem? "Trzecia część"...
Improwizacja, Pan Tadeusz, Księgi
Pielgrzymstwa...
Sztetter umilkł. Po chwili zapytał jeszcze:
- No, a cóż pan wiesz o Mickiewiczu?
Uczeń wyraźnie, jasno i bardzo
szczegółowo opisał w języku rosyjskim
młodość poety, Związek Promienistych,
Filomatów i Filaretów, aresztowania,
uwięzienie i deportację. Wprost od tych
szczegółów w najniespodziewaniej zjechał
z Wilna do Warszawy, i już nie ku
profesorowi, lecz w stronę klasy zwrócony
jął wyborną i bardzo piękną ruszczyzną z
chwalebnym uniknięciem "polonizmów"
plastycznie malować napad podchorążych
na Belweder w nocy 29 listopada.
Oszołomiony belfer pragnąc co tchu
przerwać ten wykład rzucił pytanie:
- Umiesz pan może co na pamięć?
- Proszę powiedzieć.
Zygier złożył książkę, przez chwilę się
namyślał i wnet zaczął mówić głosem
niedonośnym, ale dźwięczącym jak
szlachetny metal:
"Nam strzelać nie kazano. Wstąpiłem na
działo..."
Usłyszawszy te wyrazy Sztetter zerwał się
na równe nogi i zaczął machać rękami, ale
Zygier nie umilkł. Jakby odepchnięty jego
wzrokiem, nauczyciel siadł na swym
krześle, podparł głowę rękoma i nie
spuszczał oka z szybek we drzwiach. W
klasie stała się cisza. Wszystkie oczy
skierowały się na wypowiadającego
"wiersze polskie". Ten mówił równo, ze
spokojem i umiarkowaniem, ale
jednocześnie z jakąś ukrytą w słowach
wewnętrzną gwałtownością, która
niekiedy, w pewnych cenzurach,
wymykała się między sylabami. Dziwne,
niesłychane słowa przykuwały uwagę,
potężny obraz boju roztwierał się przed
oczyma słuchaczów - i nagle mówca
dźwignął swój głos o stopień wyżej:
"Gdy Turków za Bałkanem twoje straszą
spiże,
Gdy poselstwo francuskie twoje stopy liże,
Warszawa jedna twojej mocy się urąga!
Podnosi na cię rękę..."
Nauczyciel syknął i zaczął wstrząsać
głową. Wtedy "Figa" - Walecki wylazł ze
swej ławki, zbliżył się do drzwi, wspiął na
palce i spoglądając uważnie w korytarz
machnął ręką na Zygiera, żeby gadał dalej.
Nie była to już recytacja utworu wielkiego
poety, lecz oskarżenie uczniaka polskiego
zamkniętego w zdarzeniach bitwy. Był to
własny jego utwór, własna mowa. Każdy
obraz walki dawno przegranej wydzierał
się z ust mówcy jako pragnienie
uczestnictwa w tym dziele zgubionym.
Uczucia dziecięce i młodzieńcze, po
milionkroć znieważane, leciały teraz
między słuchaczów w kształtach słów
poety, pękały wśród nich jak granaty,
świstały niby kule, ogarniały dusze na
podobieństwo kurzawy bojowej. Jedni z
nich słuchali wyprostowani, inni wstali z
ławek i zbliżyli się do mówcy. Borowicz
siedział zgarbiony podparłszy pieścią
brodę i rozpalone oczy wlepił w Zygiera.
Dręczyło go przemierzłe złudzenie, że on
to wszystko już niegdyś słyszał, że on to
nawet gdzieś jakby własnym okiem
widział, ale nie mógł pojąć, co będzie
dalej - i słuchał, słuchał ze wstrętem i
złością, ale z dreszczem dziwnego bólu w
piersiach. Wtem Zygier zaczął mówić:
"...nieraz widziałem
Garstkę naszych walczącą z Moskali
nawałem.
Gdy godzinę wołano dwa słowa: - pal!
nabij!
Gdy oddechy dym tłumi, trud ramiona
słabi,
A wciąż grzmi rozkaz wodzów, wre
żołnierza czynność,
Na koniec bez rozkazu pełnią swą
powinność,
Na koniec bez rozwagi, bez czucia,
pamięci
Żołnierz, jako młyn palny, nabija, grzmi,
kręci
Broń od oka do nogi, od nogi - na oko...
Aż ręka w ładownicy długo i głęboko
Szukała... Nie znalazła... I żołnierz
pobladnął,
Nie znalazłszy ładunku, już bronią nie
władnął
I poczuł, że go pali strzelba rozogniona,
I puścił ją, i upadł... Nim dobiją skona..."
Borowicz zamknął oczy. Znalazł już
wszystko: To ten sam żołnierz, o którym
mówił mu przed laty strzelec Noga na
pagórku pod lasem. Ten sam, zabity
nahajami, leżący w skrwawionej mogile
pod świerkiem. Serce Marcina szarpnęło
się nagle, jakby chciało wydrzeć się z
piersi, ciało jego potrząsało wewnętrzne
łkanie. Ścisnął mocno zęby, żeby z
krzykiem nie szlochać. Zdawało mu się,
że nie wytrzyma, że skona z żalu. Sztetter
siedział na swym miejscu wyprostowany.
Powieki jego były jak zwykle
przymknięte, tylko teraz niekiedy
wymykała się spod nich łza i płynęła po
bladej twarzy.
Spis treści
Andrzejewski Jerzy
"Bramy raju"
Hemingway Ernest
"Stary człowiek i morze"
Iredyński Ireneusz
"Polska nowela współczesna"
Iwaszkiewicz Jarosław
"Panny z Wilka"
Kochanowski Jan
"...Iż pijaństwo..."
"Wykład cnoty"
Montgomery Lucy Maud
"Ania z Zielonego Wzgórza"
Orzeszkowa Eliza
"Nad Niemnem"
Rogowski Roman E.
"Przyjaźń"
Saint-Exupery Antoine de
"Mały książę"
Stachura Edward
"Pokocham ją siłą woli"
"Siekierezada albo zima leśnych
ludzi"
Szelburg-Zarębina Ewa
"Samotność"
Żeromski Stefan
"Syzyfowe prace"
l1 .1 .1 .1 .1 .1


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wybór prozy różnych autorów
Ryl Wybór poezji światowej
Bajki różnych autorów
Bajki róznych autorów
Ryl Małgorzta opracowania[3] Ryl Wybór satyr
Syrokomla wybór poezji
verlaine wiersze wybór
58dlugosc cial w roznych ukladach odniesienia
Zad II 1 Wybór dostawcy
BADANIE UKŁADÓW PROSTOWNIKOWYCH PRZY RÓŻNYCH OBCIĄŻENIACH

więcej podobnych podstron