Prolog
Niezwykla saga rodu Ventnor zaczela sie od opowiesci o zdrajcy, nastepnie toczyla chaotycznie
przez ponad wiek, nim dobiegla konca. Ventnorowie byli zadufanymi w sobie, szlachetnie urodzonymi
l.udzmi, z duza domieszka normandzkiej krwi. Zeniii sie niemal wylacznie miedzy soba,
rzadko laczac sie z innymi rodami. Los Matyldy Ventnor nie byl wyjatkiem. W wieku pietnastu lat
poslusznie poslubila swojego drugiego kuzyna, trzeciego ksiecia Warneham. Zaczela mu rodzic
dzieci tak licznie, ze samych Ventnorów ów fakt wprawil w zdumienie.
Sprawy biegly pomyslnie az do pewnego zimowego, listopadowego dnia roku 1688, gdy ksiaze,
znany jako zatwardzialy rojalista, z wyrachowaniem zdradzil nie tylko króla, lecz ~ w opinii wiekszosci
- takze swój kraj. W obliczu nadciagajacej krwawej rebelii królowi grozilo rozgromienie
przez protestantów, którzy tylko czyhali na okazje od chwili kontrowersyjnej koronacji.
Ventnorowie nie byli katolikami, lecz gorliwymi oportunistami, nalezacymi do fanatycznego
odlamu Kosciola. Ksiaze wzial zatem nogi za pas i uciekl na pólnoc od Salisbury, tak jak czynilo
wielu szlachetniej i gorzej urodzonych od niego, czmychajac na druga strone - te zwycieska. Mial
wiele powodów do ratowania skóry. Jego ksiazece posiadlosci nalezaly do najwiekszych w Anglii,
ale nie mialy dziedzica.
Matylde, pomimo niezwyklej plodnosci, przesladowal pech i rodzila wylacznie córki. Powila szesc
dziewczat - wszystkie urodziwe, kazda na swój sposób. Jednak wszystkie wedlug Warnehama byly
bezuzyteczne, gdyz potrzebowal syna, a jeszcze bardziej zwyciestwa.
Goraco przeswiadczony o swojej racji ksiaze wyruszyl na czele grupy renegatów i zatrzymal sie na
obsypanym liscmi wzniesieniu. Ku swojej uldze ujrzal protestancka choragiew oddzialów Wilhelma
Oranskiego, lopoczaca na wietrze. Pod nia zebraly sie zastepy szlacheckich popleczników
,Wilhelma, skandujace imie Warnehama i wzywajace go, by zjechal na dól. Ksiaze byl tak
ukontentowany z przyjecia, ze zjezdzajac, nie spostrzegl u stóp zbocza nory wykopanej przez
przemyslnego lisa. Pognany ostrogami wierzchowiec wpadl z calym impetem w dziure, zachwial
sie i wyrzucil Warnehama z siodla wprost na teren obozowiska. Jezdziec uderzyl glowa o ziemie,
skrecil kark i tak oddal ostatnie tchnienie u stóp swojego nowego króla.
Chwalebna angielska rewolucja skonczyla sie niemal tak szybko, jak ksiaze. Wilhelm Oranski latwo
odniósl zwyciestwo, Jakub * uciekl do Francji, a dziewiec miesiecy pózniej Matylda Ventnor
urodzila
* Jakub Edward Stuart, zwany Starszym Pretendentem (1688-1766), pretendent do tronu Anglii i
Szkocji, syn Jakuba II. Po rewolucji 1688-1689 wraz z ojcem byl na wygnaniu we Francji. Jako
katolik byl pozbawiony prawa do sukcesji tronu angielskiego. W 1701 r. ogloszony przez Ludwika
XIV królem Anglii jako Jakub III. Od 1719 r. zonaty z Klementyna Sobieska, wnuczka Jana III
Sobieskiego (przyp. tlum. za encyklopedia PWN).
bliznieta - dwóch silnych, krzepkich chlopców. Nikt nie osmielil sie powiedziec tego glosno, ale
dzieci zupelnie byly do siebie niepodobne. Starszy wygladal jak idealna kopia matki, rózowy,
pulchny cherubinek, drugi mial dlugie nogi, krosty na ciele i czupryne jasnych wlosów. Co gorsza,
zaden nie przypominal zmarlego ojca. To musial byc cud, dar niebios.
Król Wilhelm i królowa Maria zarzadzili przedstawienie dzieci na dworze, a król oznajmil oficjalnie,
ze sa kropla w krople podobni do ksiecia Warneham. Nikt nie odwazyl sie podac stwierdzenia
w watpliwosc, poniewaz ... no cóz, poniewaz jest to romans, a czymze jest romans bez szczypty
dramatyzmu i domieszki oszustwa?
Wilhelm zapewnil pierwszemu z chlopców tytul ksiazecy, natomiast mlodszemu obiecal wlasny
pulk, podlegly nie tylko jemu, ale i jego dziedzicom, w uznaniu mestwa znakomitego przodka. I w
ten wlasnie sposób, wedle rodzinnej legendy, losy Warnehamów rozeszly sie na zawsze.
Chlopiec, który stal posrodku ogromnej biblioteki w domu Warnehamów, byl wiecej niz swiadom
opisanej legendy. Po uplywie ponad dwustu lat to juz nie byl podzial rodu, lecz czarna otchlan nie
do pokonania. Mdlilo go i bal sie, ze zwymiotuje tuz pod stopy ksieznej.
-Wyprostuj sie, chlopcze. - Kobieta okrazyla go, a jej obcasiki stukaly dzwiecznie o marmurowa
posadzke, jakby opukiwala cenna rzezbe.
Chlopiec z trudem przelknal sline, czujac, jak wzbiera w nim zólc. Tak jakby malo bylo morderczych
pieciu mil dzisiejszej porannej podrózy rozklekotanym wiejskim wozem, ksiezna pochylila
sie i dala mu bolesnego kuksanca w brzuch. Oczy mu sie zaokraglily, ale wciaz trzymal sie prosto i
staral sie patrzec pokornie w podloge.
- Hm, wyglada na dosc mocnego - zadumala sie kobieta, rzucajac spojrzenie mezowi. - Nie wyglada
na zarobaczonego, a przy tym jest wystarczajaco unizony. No i na szczescie nie smagly.
- Nie - burknal ksiaze. - Dzieki Bogu, to wykapany major Ventnor, zwlaszcza te chuderlawe nogi i
blond wlosy.
Ksiezna odwrócila sie plecami do starej kobiety, która przyprowadzila chlopca.
- Doprawdy, Warneham, czy mamy jakis wybór? - mruknela. - Musimy sami zdecydowac i zastanowic
sie, co wypadaloby zrobic po chrzescijansku? Pani wybaczy, pani Gottfried - ostatnie
slowa rzucila niedbale przez ramie.
Staruszka obserwowala ksiecia z kata pokoju. J ego przystojna twarz wykrzywil grymas niesmaku i
zwatpienia.
- Po chrzescijansku! - wykrzyknal. - Dlaczego zawsze to, co chrzescijanskie, wiaze sie z tym, co
nieprzyjemne ?
Ksiezna splotla w afekcie dlonie.
- Oczywiscie, masz racje, Warneham, ale dziecko ma nasza krew, odrobinke naszej krwi, ale jednak.
Ksiaze poczul sie urazony ta uwaga.
- Ledwo krztyne! - odrzekl opryskliwie. - I na pewno nie moze tu zostac. Niemozliwe, zeby
pobieral lekcje razem z Cyrylem. Co by powiedzieli ludzie?
Kobieta podeszla do meza.
-Alez naturalnie, ze nie - ukoila go. - Tak na pewno nie moze sie stac.
Pani Gottfried podniosla sie na swoich schorowanych nogach i dygnela ponownie.
-Wasza milosc, prosze o litosc - blagala. - Ojciec chlopca poniósl bohaterska smierc w bitwie pod
Rolica*, walczac za Anglie. Gabriel nie ma nikogo, kto by sie nim zaopiekowal.
- Nikogo? - zapytala ostro ksiezna, rzucajac kolejne laskawe spojrzenie przez ramie. - Czyzby? Czy
nie ma pani juz zadnej rodziny w Anglii, pani Gottfried?
Stara kobieta sklonila sie pokornie.
- Zadnych krewnych, wasza milosc - wyszeptala, gotowa wyciagnac ostatnia karte z rekawa. - Ale
moi bliscy oczywiscie zajma sie Gabrielem i wychowaja jak wlasne dziecko, jesli taka jest twoja
wola, pani ...
- Na Boga, nie ma mowy! - Warneham zerwal sie z fotela i jal przemierzac pokój. Byl eleganckim
mezczyzna, wciaz mlodym i energicznym. Kroczyl jak czlowiek urodzony do chodzenia w szkarlatach.
- Przeklety Ventnor, który stawia nas w tak niewygodnej pozycji! - utyskiwal. - Jesli mezczyzna
popelnia mezalians, wtedy, na Boga, nie ma prawa wyruszac na wojne i dac sie zabic, chocby
byl królem, oto jest moje zdanie.
- Z pewnoscia, mój drogi - zamruczala ksiezna. - Lecz juz za pózno na wymówki. Ten czlowiek nie
zyje, a dziecko musi sobie z tym poradzic.
- Cóz, jednakowoz nie moze mieszkac tutaj, w Selsdon Court - podkreslil ksiaze. - Musimy myslec
o Cyrylu. I co powiedza ludzie?
-Wiec jestes prawdziwym chrzescijaninem? - ucieszyla sie jego zona. Wtem urwala i klasnela w
dlonie, jak mloda dziewczyna. - Warneham, mam pomysl! Móglby zamieszkac we wdowim**
domu.
* Bitwa pod Rolica miala miejsce 17 sierpnia 1808 w czasie wojen napoleonskich w Hiszpanii
(przyp. tlum.).
** Dower house, czyli przebudowany duzy dom, który zamieszkuje wdowa po poprzednim
wlascicielu majatku, podczas gdy nowy wlasciciel zajmuje glówny dom (przyp. tlum.).
Pani Gottfried moze mu towarzyszyc. Mozemy jeszcze im przydzielic tego dziwaka, wikarego, jak
mu tam, zapomnialam, kochanie ... ?
- Needles. - Ksiaze byl zirytowany.
- O, wlasnie, Needles - powiedziala ksiezna. - Moze przychodzic i uczyc chlopca.
Zaprowadzila meza z powrotem do fotela.
- Nie bedzie tak zle. Przeciez to tylko na jakis czas. Juz za dziesiec lat, albo nawet wczesniej,
chlopak bedzie mógl wstapic do wojska. Zaciagnie sie, jak jego ojciec i dziadek.
-Wdowi dom? - ksiaze zdawal sie rozwazac te propozycje. - Dach przecieka i butwieja podlogi.
Smiem twierdzic, ze mimo wszystko mozemy to naprawic.
Chlopiec stal nadal posrodku pokoju, tak spokojnie i sztywno, jak tylko potrafil. Bardzo sie staral
wygladac jak zolnierz, jak ojciec. Zdawal sobie sprawe, ze w tym spotkaniu, tutaj i teraz, cala jego
nadzieja. Nawet gdyby o tym nie wiedzial, powiedzialyby mu to lzy i modly babki, zanim opuscili
dzis rano nedzna, przydrozna gospode. Zdusil swoja dziewiecioletnia dume, stlumil zlosc. Wyprostowal
ramiona.
- Czy moge cos powiedziec, szlachetny panie? - pisnal.
Ksiaze odwrócil sie gwaltownie w strone dziecka. Zapadla ponura cisza. Mezczyzna po raz
pierwszy przyjrzal sie chlopcu uwazniej.
-Tak - odrzekl w koncu niecierpliwym tonem. - Mów, chlopcze.
- Ja ... ja bardzo chcialbym byc zolnierzem, wasza milosc. Móglbym pojechac na Pólwysep*,
szlachetny panie, i walczyc z Napoleonem jak tatus. Do tego czasu nie bede sprawiac zadnego
klopotu, panie. Przyrzekam.
Ksiaze zmierzyl go zlosliwym .spojrzeniem.
- Zadnego klopotu, tak? Zadnego klopotu! A dlaczegóz zaczynam jakos w to watpic?
- Zadnych klopotów, panie - powtórzyl chlopiec. - Obiecuje.
Nie mógl wiedziec, doprawdy zadne z nich nie moglo wiedziec, jak strasznym klamstwem mialy
okazac sie te slowa.
* W tym miejscu i dalej w ksiazce chodzi o Pólwysep Iberyjski (przyp. tlum.).
Rozdzial pierwszy
Ostatnie promienie zachodzacego slonca ogrzewaly pachnace trawy ogrodu Finsbury Circus.
Gabriel bawil sie drewnianymi zwierzatkami, ustawiajac je po kolei na kocu. Tata nachylil sie i
swoja opalona, szczupla dlonia podniósl jedna z zabawek.
- Gabe, jak nazywa sie to zwierze?
Gabriel przestawil tygrysa na puste miejsce. - Fryderyk -odrzekl spokojnie.
Ojciec rozesmial sie.
-Ale nie, chodzi mi o to, co to za gatunek zwierzecia?
Chlopiec uznal to za glupie pytanie.
- Fryderyk to slon. Przyslales mi go z Indii.
- Racja, tak bylo -powiedzial ojciec.
Mama usmiechnela sie.
- Gabriel poznal cale królestwo zwierzat, juz jak mial trzy latka, Charlesie. Nie sadze, zebys mógl
nauczyc go jeszcze czegos nowego.
Mezczyzna westchnal i oparl sie o lawke.
- Tyle rzeczy mi umknelo, Ruth -rzekl, biorac zone za reke. -Zbyt wiele. I obawiam sie, ze umknie
mi cos o wiele powazniejszego.
Twarz kobiety posmutniala.
- Och, Charlesie, nie o to mi chodzilo. -Szybko siegnela do kieszeni po chusteczke i zakaszlala w
nia. -Ojej, wybaczcie mi, tak okropnie kaszle.
Ojciec zmarszczyl brwi.
- Musisz koniecznie dac sie zbadac, jak tylko wyjade, kochanie -skarcil ja. -Gabrielu, przypomnisz
mamie? Jutro ma pójsc do doktora Cohena, w zadnym razie pózniej.
- Tak, tato. -Chlopiec wzial jedna z malpek ze swojej kolekcji i wreczyl mezczyznie.
Ojciec zamachal malpka. - To dla mnie?
- To Henry -objasnil Gabriel. -Wróci z toba do Indii, bedziesz mial towarzystwo.
Tata schowal zabawke do kieszeni munduru. Zwichrzyl chlopcu wlosy.
- Dziekuje, maly. Strasznie bede za toba tesknic. Dobrze tu wam, tobie i mamie, z Zajde i Bube?
Gabriel kiwnal glowa. Kobieta polozyla dlon na kolanie meza.
- Lepiej, bysmy tak dalej zyli, Charlesie, dopóki wszystko sie nie ulozy -powiedziala lagodnie. -Naprawde.
Bardzo cie to martwi?
Mezczyzna ujal jej dlonie.
- Martwilbym sie tylko wtedy, kochanie, gdybys byla nieszczesliwa.
* * *
W biurach Przedsiebiorstwa Morskiego N eville przy Wapping Wall wrzalo jak w ulu. Urzednicy
kursowali schodami w góre i w dól, z pilnymi umowami w reku, rachunkami za fracht, polisami
ubezpieczeniowymi, a czasem z filizanka herbaty. Parny londynski sierpien nie pomagal w
nerwowej pracy, chociaz otwarto na przestrzal wszystkie okna. Chlodny poranny powiew przynosil
do srodka tylko zaduch znad Tamizy i nic wiecej.
Panna Xanthia Neville, pochylona nad biurkiem, nie zwracala specjalnej uwagi na odór gnijacego
szlamu ani fermentujacych scieków. Podobnie nie slyszala turkotu bednarskich wozów ani
dzwonków i nawolywan flisaków na wodzie. Po niecalym roku pracy przy ulicy Wapping uodpornila
sie na cale otoczenie. Tylko nie na te przekleta ksiegowosc - jedna udreka! W zagniewaniu
rzucila olówek i odgarnela wlosy z twarzy.
- Gareth? - Podniosla wzrok na przechodzacego pracownika. - Siddons, gdzie jest Gareth Lloyd?
Potrzebuje go, natychmiast.
Siddons sklonil sie i pomknal na dól. Po kilku minutach pojawil sie Gareth, wypelniajac swoja
barczysta postacia cale drzwi przestronnego biura, które oboje zajmowali. Przesunal wzrokiem po
twarzy Xanthii.
- Gdy sie czlowiek spieszy, to sie diabel cieszy, moja droga - stwierdzil, opierajac sie ramieniem
framuge. - Nie zgadzaja ci sie te wszystkie kwoty?
- Nawet do tego jeszcze nie doszlam - westchnela. - Nie moge znalezc dokumentów rozliczajacych
wyjazd Eastleya, by podliczyc wszystkie koszty.
Bez pospiechu podszedl do biurka i spod sterty papierów wyjal caly raport dotyczacy wyjazdu.
Xanthia opuscila ramiona i wzniosla oczy do góry. Gareth przyjrzal jej sie chwile.
- Denerwujesz sie? To zrozumiale, Zee. Jutro tej porze bedziesz juz mezatka.
Dziewczyna przymknela oczy i polozyla dlon na brzuchu w wymownym, typowo kobiecym gescie.
- Diabelnie sie boje - zgodzila sie. - Nie slubu, bo tego przeciez chce. Pragne Stefana. Ale ... chodzi
o cala ceremonie. Ludzi. Jego brat zna wszystkich i wszystkich zaprosil. Jednak nie smiem niczego
przekladac ...
Gareth zacisnal dlon na oparciu krzesla Xanthii. Nie dotknal jej, obiecal sobie kiedys, ze nigdy jej
juz nie dotknie. A jednak teraz chcial to zrobic.
- Musialas zdawac sobie sprawe, Zee, ze do tego dojdzie. I nie to jest najgorsze. Gdy zostaniesz
lady Nash i ludzie dowiedza sie, ze odwazylas sie zarabiac na swoje utrzymanie, powiedza ...
- Nie pracuje na swoje utrzymanie! - obruszyla sie. - Jestem wlascicielka przedsiebiorstwa armatorskiego,
a scislej mówiac, jest ono wlasnoscia mojej rodziny oraz twoja. Nalezy do nas wszystkich.
A ja tylko ... dogladam interesów.
-To sa niuanse, moja droga - powiedzial Gareth. - Trzymam kciuki, by udalo ci sie wszystkich
przekonac, ze jest tak, jak mówisz.
Xanthia podniosla glowe i zasepila sie.
- Gareth ... powiedz, prosze, ze wszystko bedzie dobrze.
Naturalnie nie chodzilo jej w tej chwili o slub, ale o firme, o która troszczyla sie jak o wlasne
dziecko. Z biegiem czasu spólka stawala sie dla
niej coraz wazniejsza.
-Wszystko sie ulozy - obiecal mezczyzna. - Nie wyjezdzasz w podróz poslubna na dluzej niz tydzien,
a my postaramy sie ci tu dorównac. Jesli zajdzie taka potrzeba, wynajmiemy kogos do
pomocy. A ja bede co dzien w biurze, dopóki nie wrócisz.
- Dziekuje. - Usmiechnela sie lekko. - Ogromnie ci dziekuje, Gareth. Obiecuje, ze predko bedziemy
z powrotem.
Wtedy mezczyzna zlamal dane sobie przyrzeczenie i przesunal palcem po jej podbródku.
- Nie martw sie, Zee - wyszeptal. - Obiecaj mi tylko, ze nie bedziesz zatroskana. Mysl o nowym,
szczesliwym zyciu, które cie czeka.
Jej twarz pojasniala na chwile, nabrala szczególnego wyrazu przeznaczonego dla tylko jednego
mezczyzny.
- Przyjdziesz jutro rano, dobrze? - Niemal zabraklo jej tchu. - Do kosciola?
- Nie wiem. - Odwrócil wzrok.
- Gareth. - Glos Xanthii zabrzmial surowo. - Masz tam byc. Jestes moim ... najlepszym
przyjacielem. Prosze.
Nie zdolal odpowiedziec. Rozleglo sie slabe pukanie do drzwi. Gareth odwrócil sie i zobaczyl
starszego, siwowlosego jegomoscia stojacego na progu oraz glównego ksiegowego, pana Bakely,
który krecil sie w cieniu za plecaml goscia, mocno zaklopotany.
- C;zym mozemy panu sluzyc? - odezwala sie zniecierpliwiona Xanthia. Jednym z zadan pana
Bakely bylo przyjmowanie gosci w kantorze na dole, nie w biurach zarzadu na pietrze.
Nieznajomy wszedl do pokoju i stanal w swietle slonecznym. Mial na sobie prosty, lecz dobrze
skrojony garnitur, zlote okulary i trzymal wypolerowana, skórzana teczke. Z pewnoscia bankier z
centrum Londynu, zgadywal Gareth, lub, co gorsza, notariusz. Kimkolwiek byl, nie wygladal na
poslanca radosnych wiesci.
- Panna Neville, nieprawdaz? - zagail gosc, klaniajac sie sztywno. - Nazywam sie Howard Cavendish
z Wilton, firma Cavendish i Smith z Gracechurch Street. Szukam jednego z pani pracowników,
pana Garetha Lloyda.
Nieoczekiwanie wzroslo ogólne napiecie. Gareth postapil krok naprzód.
- Ja jestem Lloyd - odpowiedzial. - Lecz jesli chodzi o kwestie prawne, prosze sie z nimi skierowac
do naszych adwokatów w ...
Gosc podniósl wolna dlon.
- Niestety, obawiam sie, ze moja wizyta ma raczej prywatny charakter - objasnil. - Musze zajac
panu chwile.
- Pan Lloyd nie jest pracownikiem, drogi panie.
Jest wspólwlascicielem - wtracila butnym tonem Xanthia i wysunela sie zza biurka. - Trzeba sie z
nim umawiac na spotkanie.
Po twarzy notariusza przemknal slad zdumienia, lecz zaraz zniknal.
-Ach, tak ... rozumiem. Prosze mi wybaczyc, panie Lloyd.
Pogodzony z tym, co zdawalo sie nieuniknione, Gareth podszedl do swojego mahoniowego, lsniacego
biurka i wskazal mezczyznie krzeslo naprzeciwko. Czul sie zmieszany z powodu nieznajomego.
W tej chwili byl niewymownie wdzieczny Xanthii, ze swego czasu poswiecila niemala sumke
na odnowienie zaniedbanego biura, które teraz mogloby zadowolic nawet notariusza.
Pan Cavendish rzucil kobiecie niepewne spojrzeme.
-Wszystko w porzadku - zrozumial Gareth. - Panna Neville i ja nie mamy przed soba zadnych
sekretów.
- Doprawdy? - Brwi goscia uniosly sie. Z trzaskiem otworzyl teczke. - Ufam, ze jest pan tego
pewien.
- Niech mnie! - mruknela Xanthia. - To brzmi pasjonujaco. - Zaciekawiona przysunela fotel z lewej
strony biurka Garetha.
Notariusz zaczal wyjmowac z teczki plik papierów.
- Musze przyznac, panie Lloyd, ze okazal sie pan nadzwyczajna zwierzyna.
- Nie wiedzialem, ze ktos na mnie poluje.
-Tez tak sadze. - Usta goscia wykrzywily sie, jakby obowiazki budzily w nim wstret. - Moja firma
szukala pana od miesiecy.
Choc opanowany glos na to nie wskazywal, Gareth denerwowal sie coraz bardziej. Zerknal na
Xanthie, przekonany teraz, ze powinien byl ja odeslac. Odchrzaknal.
-A gdzie pan mnie szukal? Przedsiebiorstwo Morskie Neville jeszcze pare miesiecy temu mialo
glówna siedzibe w Indiach Zachodnich.
-Tak, tak, odkrylem ów fakt - odrzekl spiesznie Cavendish. - Chociaz pochlonelo to mnóstwo mojego
czasu. Nie ma zbyt wielu osób w Londynie, które pana pamietaja, panie Lloyd. W koncu jednak
odnalazlem pewna starsza kobiete w Houndsditch, wdowe po miejscowym zlotniku, która pamietala
pana babke.
- Houndsditch? - Xanthia nie dowierzala wlasnym uszom. - Jaki to ma zwiazek z toba, Gareth?
- Moja babka spedzila tam ostatnie miesiace swojego zycia - mruknal Lloyd. - Miala wielu
przyjaciól, lecz domyslam sie, ze wiekszosc z nich juz nie zyje.
- Niemal wszyscy. - Pan Cavendish wertowal papiery. - Prócz jednej staruszki. Powiedziala nam, ze
raz napisal pan do babki list, twierdzila, ze z Bermudów. Kiedy okazalo sie, ze to nieprawda,
uznala, ze to byly Bahamy. Takze chybione. Przerzucila sie na inne litery alfabetu i pognala nas na
Jamajke.
- Chodzilo o Barbados - burknal Gareth.
-Wlasnie tak. - Notariusz usmiechnal sie niechetnie. - Mój pracownik zwiedzil prawie caly swiat,
szukajac pana. Smiem przyznac, ze kosztowalo to majatek.
- Jakze mi przykro - zgodzil sie Lloyd.
-Alez ja za to nie place - wyjasnil Cavendish. - Pan pokrywa koszty.
- Slucham ... ?
-A dokladnie pana majetnosci - uscislil gosc. - Pracuje dla pana.
Gareth rozesmial sie.
- Prosze wybaczyc, ale to jakas pomylka. Jednak notariusz znalazl wreszcie dlugo poszukiwany
dokument. Przesunal go po blacie biurka.
- Pana kuzyn, ksiaze Warneham zmarl - powiedzial beznamietnie. - Niektórzy mówia, ze zostal
otruty, jednakowoz nie zyje, z najwieksza korzyscia dla pana, panie Lloyd.
- Jaki ksiaze?? - Xanthia wbila wzrok w pana Cavendisha.
-Warneham - powtórzyl gosc. - Oto raport sedziego sledczego. Napisano: smierc na skutek nieszczesliwego
wypadku, choc malo kto w to wierzy. A oto badanie rodowodu z Arms College
wskazujace pana jako dziedzica tytulu i majatku ksiazecego.
- Dzie ... Co?! - Gareth zmartwial. Zrobilo mu sie niedobrze. To musi byc pomylka.
Xanthia nachylila sie do niego.
- Gareth ... ?
Pan Cavendish ciagnal watek.
- Mam jeszcze kilka papierów, które pilnie wymagaja pana podpisu. Panuje w nich straszny balagan,
jak mozna sobie wyobrazic. Ksiaze zmarl w pazdzierniku zeszlego roku, a plotki narosle wokól
jego smierci tylko sie nasilily.
- Przepraszam, jaki ksiaze? - wtracila sie znów Xanthia ostrym tonem. - Gareth, o czym on mówi?
Mezczyzna odsunal od siebie dokumenty, jakby parzyly zywym ogniem.
- Nie mam pojecia.
Nagle poczul sie niepewny, rozgniewany. Nie myslal o Warnehamie od kilkunastu lat, a przynajmniej
próbowal. A teraz, zamiast odczuwania spodziewanej przyjemnosci i satysfakcji na wiesc o
smierci ksiecia, ogarnelo go dziwne, niemile odretwienie. Otruty? A on sam ma odziedziczyc tytul
ksiazecy? Nie, to niemozliwe.
- Mysle jednak, ze byloby najlepiej, gdyby poszedl pan wlasna droga - oznajmil Cavendishowi. Musiala
zajsc pomylka. A my tutaj w ruchliwym kantorze mamy mnóstwo pracy.
Notariusz podniósl glowe znad papierów.
- Pan wybaczy, ale urodzil sie pan jako Gabriel Gareth Lloyd Ventnor, czyz nie? Jako syn majora
Charlesa Ventnora, który zginal w Portugalii?
- Nigdy sie nie wypieralem swojego ojca - odrzekl Gareth. - Byl bohaterem i przepelnia mnie
duma, ze jestem jego synem. Jednak reszta rodziny Ventnor, jesli o mnie chodzi, moze splonac w
piekle.
Pan Cavendish rzucil gniewne spojrzenie znad zlotych okularów.
-W tym sek, panie Lloyd - zniecierpliwil sie. - W rzeczywistosci nie ma rodu Ventnor. Pan jest
calym tym rodem, pan jest ósmym ksieciem Warneham. A wiec, jakby pan mógl poswiecic troche
uwagi tym dokumentom ...
- Nie - zaprzeczyl kategorycznie Gareth. Zerknal na Xanthie, której oczy zrobily sie wielkie jak
spodki. - Nie chce miec nic wspólnego z tym draniem. Absolutnie nic. Dobry Boze, jak moglo sie
cos takiego wydarzyc?
- Osobiscie mysle, ze pan wie, jak moglo do tego dojsc, panie Lloyd - ucial Cavendish. - Ale
przeszlosc nalezy zostawic w tyle i isc naprzód, nieprawdaz? A poza tym prawo zabrania panu
odmowy przyjecia tytulu. Fakt jest faktem. Jedyne, co moze pan zrobic, to zajac sie swoim
majatkiem i zwiazanymi z tym obowiazkami, albo pozwolic, by wszystko obrócilo sie w ruine, jesli
taka jest pana wola ...
-Ale Warneham byl dziarski i pelen wigoru. - Gareth zerwal sie na nogi. - Z pewnoscia ... na litosc
boska, z pewnoscia musi miec jakichs potomków??
Pan Cavendish potrzasnal glowa.
- Nie, wasza milosc - odparl uroczyscie. - Los nie sprzyjal swietej pamieci ksieciu.
Gareth dobrze wiedzial, na czym polegala owa nieprzychylnosc losu, a teraz mial jeszcze Warnehamowi
za to dziekowac. Czy to mozliwe, ze sukinsyn otrzymal, na co zasluzyl? Jal przemierzac
pokój, jedna reka pocierajac kark.
- Dobry Boze, nie moze byc - mruczal. - Bylismy slabo spokrewnieni, w najlepszym razie jako
kuzynowie w trzecim stopniu. Czy na pewno prawo dopuszcza taka ewentualnosc?
- Obaj jestescie praprawnukami trzeciego ksiecia Warneham, który bohatersko polegl w bitwie po
stronie Wilhelma Oranskiego - objasnil gosc. - Ksiaze mial dwóch blizniaczych synów, pogrobowców,
urodzonych w odstepie minut. Warneham nie zyje, jego syn Cyryl zmarl przed ojcem, a
pan jest jedynym potomkiem drugiego blizniaka. Stad tez Arms College wnosi, ze ...
-Wymysly Arms College sa gówno warte - zbuntowal sie Gareth. - Chce ...
- Jak ty sie wyrazasz! - zbesztala go Xanthia. - Usiadz i wszystko mi wytlumacz. Czy naprawde
nosisz drugie nazwisko Ventnor? Czy ktos naprawde zamordowal twego wuja?
W tej samej chwili do biura wparowal czarnowlosy dzentelmen, wymuskany dandys. Niósl ze soba
cos wielkiego i lsniacego.
- Dzien dobry, moi drodzy! - zanucil.
Mocno juz podenerwowany Gareth zakrecil sie w miejscu.
-A co w nim, do cholery, takiego dobrego?!
Xanthia tym razem nie zareagowala.
- Na niebiosa, panie Kemble, co pan tam ma? - wstala z miejsca.
- Bez watpienia kolejny przeceniony rupiec. - Gareth wyrósl tuz obok jegomoscia, który troskliwym
ruchem zaslonil przedmiot.
-To jest amfora z czasów dynastii Tang - odcial sie pan. Kemble. - Nie dotykaj jej, ty filistynski
prostaku!
-Ale po co? - Xanthia byla zdezorientowana.
- To ozdoba na marmurowy parapet. - Dandys przemknal przez pokój i postawil waze na miejscu. O
tutaj! Idealnie. Teraz macie wlasciwa dekoracje. - Zawirowal w miejscu. - A teraz, och, prosze
wybaczyc moje najscie. Na czym skonczylismy? Pan poyd usmiercil wuja, tak? Nie dziwi mnie to.
- Zle sie wyrazilam, pewnie chodzilo o kuzyna? - poprawila sie Xanthia, przedstawiajac pana
Kemble notariuszowi.
-A ja nikogo nie "usmiercilem" - rzucil ostro Gareth.
- Prawde mówiac, sprawdzilismy to - odezwal sie znów Cavendish oschlym tonem. - Pan Lloyd ma
doskonale alibi. Byl na srodku Oceanu Atlantyckiego, kiedy zdarzylo sie nieszczescie.
Xanthia pozostala nieczula na sarkastyczna uwage·
- I najbardziej wstrzasajaca wiadomosc, panie Kemble! - Polozyla dlon na rekawie skórzanego
plaszcza nowego goscia. - Gareth zostanie ksieciem!
- Och, na Boga, Zee! - zezloscil sie Lloyd. - Moglabys byc cicho!
- Mówie zupelnie powaznie - mówila dalej Xanthia. - Gareth ma w swojej rodzinie ukrytego
ksiecia.
-Ach, tak ... naturalnie. Jak my wszyscy. - Dandys usmiechnal sie z przymusem. - Z kim pan jest
powiazany?
- Z Warnleyem - pospieszyla z odpowiedzia Xanthia.
- Z Warnehamem - poprawil notariusz.
- Z zadnym z nich - Gareth byl zawziety. - Pan Cavendish bedzie musial dalej potrzasac tym swoim
drzewem genealogicznym, az spadnie zen kolejna malpa.
Pan Kemble wzniósl rece.
- Cóz, przyjacielu, tym razem nijak ci nie pomoge - zwrócil sie do Lloyda. - C'est la vie, non*? No,
moi drodzy, musze uciekac. Nie osmielilbym sie wtracac do sprawy, ale wzmianka o morderstwie
byla zbyt smakowita, by ja zlekcewazyc. Krwawe szczególy poznam pózniej.
- Dziekuje jeszcze raz za sliczna ozdobe, panie Kemble - powiedziala Xanthia.
Wytworny dzentelmen zatrzymal sie, by ujac dlon Xanthii i nachylic sie nad nia.
-Wypada mi poczekac z pocalunkiem do jutra, w portyku kosciola Swietego Jerzego, moja droga,
* C'est la vie, non? fr. - Takie jest zycie, czyz nie? (przyp. tlum.).
kiedy bede juz mógl cie oficjalnie nazwac markiza Nash.
Na te slowa notariusz wyprostowal sie nieco na krzesle.
- Prosze mi wybaczyc - odezwal sie, gdy pan Kemble zniknal w drzwiach. - Ale zdaje mi sie, ze
wypadaloby zlozyc gratulacje?
- Jutro rano biore slub - zarumienila sie Xanthia.
W tejze chwili na progu biura pojawila sie kolejna osoba. Gareth spojrzal poirytowany. To byl pan
Bakely.
- Bardzo pana przepraszam, ale wlasnie wpadl do nas goniec z Woolwich. Zauwazono, jak "Margaret
Jane" wplywa do Blackwall Reach.
- Bogu niech beda dzieki! - Xanthia przycisnela dlon do piersi.
- Najwyzszy czas, do diaska! - Gareth zerwal sie na nogi, odpychajac z loskotem krzeslo.
- Czy zyczy pan sobie, by wprowadzic statek do doków West India, czy powinien plynac w góre
rzeki? - dopytywal sie pan Bakely.
- Musi byc w dokach - nakazal mezczyzna. - I poslij po moja dwukólke. Pojedziemy razem na
miejsce, by przekonac sie, na ile sytuacja jest zla.
Xanthia takze wstala.
- Bardzo mi przykro, panie Cavendish, ale mimo ze pana historia jest tak zajmujaca i, musze
przyznac, sluchalam jej w napieciu, musimy natychmiast jechac zobaczyc "Margaret Jane". Trzy
miesiace statek stal w porcie Bridgetown i przez tyfus stracil jedna trzecia zalogi. To dla nas bardzo
wazne. Sadze, ze pan zrozumie?
-Ty nie jedziesz, Zee - oznajmil Gareth surowym tonem.
Ubieral sie juz w swój podrózny plaszcz, pomny tylko naglego obowiazku.
Dziewczyna polozyla dlon na brzuchu.
- Nie, rzeczywiscie nie powinnam ... - Usmiechnela sie do pana Cavendisha, który równiez sie
podniósl, choc z wyrazna niechecia.
- Cóz mam poczac z ksiazecymi dokumentami?
Gareth nic nie odpowiedzial, pochloniety zbieraniem sie do wyjscia.
- Prosze je zostawic na biurku pana Lloyda - zaproponowala Xanthia. - Jestem pewna, ze zajrzy do
nich pózniej.
Gosc byl zdenerwowany.
-Ale mamy mnóstwo spraw, które sa nieslychanie pilne. Jego wysokosc powinien sie o nie zatroszczyc.
- Prosze nie rozpaczac -szepnela lagodnie kobieta. - Gareth przejmie obowiazki, tak jak zawsze. I
jestem zupelnie przekonana, ze z typowym dla siebie zimnym profesjonalizmem poradzi sobie z
kazdym problemem, jaki sie pojawi.
Notariusz nie zwrócil na nia wielkiej uwagi.
- Prosze pana - zwrócil sie do pleców Lloyda. - Naprawde nie mozna tego odwlekac.
Gareth porwal z pólki ksiege rachunkowa.
- Bede za jakas godzine lub dwie - rzucil Xanthii. - Przekaze kapitanowi Barrettowi pozdrowienia
od ciebie.
- Prosze poczekac, wasza milosc! - blagal Cavendish. - Spodziewaja sie panskiej natychmiastowej
wizyty w Selsdon Court. Ksiezna czeka.
- Ksiezna? - zdumiala sie Xanthia.
Notariusz nie zareagowal na jej pytanie.
-Wszystko pozostawiono w zawieszeniu, panie - naciskal. - Nic nie moze dluzej czekac.
- No to, do cholery, sobie poczeka - mruknal Gareth, nie patrzac na zadne z nich. - Moze sobie
czekac do konca swiata, tak mi na tym zalezy.
-Wasza milosc, prosze! To jest niedorzeczne!
- Dziedziczna krew nie czyni czlowieka, panie Cavendish - ofuknal go Gareth. - Czesciej przynosi
mu zgube. - I bez slowa wiecej pomknal po schodach za panem Bakely.
Xanthia odprowadzila notariusza do drzwi. Spojrzal na nia z góry, marszczac brwi.
- Naprawde nie moge tego zrozumiec - mruknal. - Jest ksieciem. Wszak na pewno zdaje sobie
sprawe ze szczesliwego losu? Jest teraz arystokrata w królestwie, jednym z naj bogatszych w
Anglii.
- Gareth jest tak pewny siebie, ze czasem staje sie szorstki, panie Cavendish - pdrzekla. - Sarn do
wszystkiego doszedl w zyciu,· a równoczesnie pieniadze niewiele dlan znacza.
Oba wyjasnienia widocznie przerosly pojecie notariusza. Wymienili pozegnalne uprzejmosci i
wyszli z gabinetu. Gdy jednak dotarli do schodów, w Xanthii zakielkowala jeszcze jedna watpliwosc.
- Panie Cavendish, czy wolno mi spytac, kto mógl zyczyc sobie smierci ksiecia? Czy sa jacys ...
podejrzani? Ktos bedzie aresztowany?
-Tak jak kazda bardzo wplywowa osoba, ksiaze mial wrogów - przyznal gosc. - A jesli chodzi o podejrzanych,
to plotki niestety wskazuja na wdowe po mm.
- Dobry Boze! - Oczy Xanthii zrobily sie okragle. - Biedna kobieta, jesli rzeczywiscie jest niewinna.
- Ufam, ze tak jest - odrzekl notariusz. - I dowiódl tego sedzia sledczy. Poza tym ksiezna pochodzi z
poteznej rodziny. Nikt nie osmielilby sie oskarzac jej publicznie, nie majac dowodów.
- Jednakze w angielskim towarzystwie chocby nikla pogloska o skandalu ... - Dziewczyne ogarnal
nagly chlód, az potrzasnela glowa. - Ksiezna Il!usi byc o krok od zrujnowania reputacji.
- Smiem twierdzic, ze bardzo blisko - zgodzil sie smutno Cavendish. Zszedl na dól ze skórzana
teczka w reku, sprawiajac wrazenie o wiele bardziej zatroskanego, niz gdy przyszedl.
Xanthii az zawirowalo w glowie. Cicho zamknela za soba drzwi biura i oparla czolo o zimne, wypolerowane
drewno.
Co takiego sie wydarzylo, na litosc boska? Co Gareth ukrywal przez te wszystkie lata? N ajwyrazniej
cos duzo powazniejszego niz nieszczesliwe dziecinstwo. Gareth k s i e c i e m?
Wtem 9lsnilo ja. Jej brat, Kieran, moze znac prawde. Zwawym krokiem przeszla przez pokój,
brzeknela dzwonkiem. Zaczela bezladnie zbierac papiery z biurka i upychac je do pekatej juz
teczki.
- Poslij po mój powóz - rozkazala mlodemu pracownikowi, który pojawil sie w drzwiach. - Jade na
obiad z lordem Rothewellem.
Rozdzial drugi
Gabriel mocno sciskal dziadka za reke, przestraszony mknacymi kolami wozów oraz iskrzacy
mi kopytami koni. Wszyscy sie spieszyli, krzyczeli, przepychali w ulicznym tloku. Jak by
powiedziala babcia, miszugenes, opetani szalency.
-Zajde, ja ... ja chce do domu. Dziadek spojrzal na niego z usmiechem.
- Co, nie podoba ci sie to miejsce, Gabrielu? A powinno.
-Czemu? Tu jest takie zamieszanie.
-Jest -przyznal dziadek. -Poniewaz to jest City, serce Londynu, tutaj obraca sie pieniedzmi.
Pewnego dnia i ty bedziesz tutaj pracowal. Moze bedziesz bankierem, co? Albo posrednikiem?
Chcialbys, Gabrielu?
Chlopiec zmieszal sie.
-Ja ... mysle, ze zostane raczej angielskim dzentelmenem, Zajde.
-Aj waj! - Dziadek porwal wnuka w ramiona. - Jakich glupstw nauczyly cie te kobiety. Krew nie
czyni czlowieka. Mezczyzna jest niczym, jesli nie pracuje.
I jeli razem przeciskac sie przez ulice, wtapiajac sie w bezrozumna, rojna cizbe.
***
Gdy pan Cavendish nastepnego popoludnia przybyl do Selsdon Court, ksiezna Warneham wymknela
sie do rózanego ogrodu na chwile samotnosci. Miala ze soba koszyk, lecz po godzinie bladzenia
bez celu sciela tylko jeden kwiat, który wciaz niosla w dloni.
Znów pograzyla sie w rozwazaniach. Myslala
dzieciach, chociaz mówiono jej wiele razy, by porzucila wspomnienia, ze niedobrze jest zyc
przeszloscia· Ale tutaj, na zewnatrz wiezacych ja murów domu, jej matczyne serce moglo krwawic
w spokoju. Z wielu rzeczy zrezygnowala, lecz nie wyrzeklaby sie swojego zalu.
Slonce grzalo mocno tego póznego lata, a powietrze zwiastowalo nadejscie obfitego deszczu, ale
ksieznej bylo to obojetne. Byla tak zatopiona w myslach, ze nie uslyszala kroków zblizajacego sie
notariusza, dopóki nie przeszedl polowy sciezki. Podniosla glowe i zobaczyla, ze zatrzymal sie w
pewnej odleglosci, jak nakazywal szacunek. Wiednace platki róz, szarpane lekkimi podmuchami,
tanczyly u jego stóp.
- Dzien dobry, panie Cavendish - powiedziala. - Krótka byla pana podróz do Londynu.
-Wasza milosc, wlasnie przyjechalem. - Notariusz podszedl i zlozyl elegancki uklon.
-Witam zatem ponownie w Selsdon - odrzekla machinalnie. - Czy jadl pan juz obiad?
- Naturalnie, wasza milosc, w Croydon. A ty, pani?
- Slucham?
- Czy spozylas, pani, obiad? - powtórzyl. - Prosze pamietac, wasza milosc, ze doktor Osborne nakazal
regularnie jesc.
-Tak, tak, oczywiscie - mruknela. - Ja ... zjem cos za chwile, byc moze. Prosze mi powiedziec,
czego dowiedzial sie pan w Londynie.
Cavendish poczul sie troche nieswojo.
- Tak jak obiecalem, pani, udalem sie wprost do Przedsiebiorstwa Morskiego Neville - powiedzial. -
Nie jestem jednak pewien, czy czegos dokonalem.
- Znalazles go? - spytala. - Tego czlowieka,
który pracuje dla spólki armatorskiej?
-Tak, odnalazlem go. - Notariusz skinal glowa.
-No i?
Cavendish odchrzaknal.
-To Gabriel Ventnor, jestem tego calkowicie pewien - przyznal. - Ten czlowiek jest idealnym
obrazem zmarlego ojca. Wzrost, zlote~oczy i wlosy. Jestem przekonany, ze znalezlismy wlasciwa
osobe.
Ksiezna byla niewzruszona.
-Wiec udalo sie. Kiedy mozemy sie go spodziewac?
- Nie jestem tego taki pewny, pani ... - zawahal sie notariusz. - Zdaje sie ... ze nie jest w ogóle zainteresowany
sprawa.
- Nie jest zainteresowany - powtórzyla glucho ksiezna.
Cavendish zakaszlal nerwowo.
- Obawiam sie, ze nie jest zwyklym tragarzem ani urzednikiem. Jest wlascicielem, dobrze wygladal.
.. nawet dostatnio. I jest krnabrny.
- Calkiem nie jak zabiedzona sierota, której sie pan spodziewal - usmiechnela sie blado.
- Nie - zgodzil sie cierpko Cavendish. - I nie do konca jestem pewien, czy zdaje sobie sprawe ze
szczescia, które go spotkalo dzieki odziedziczonemu tytulowi. Trudno mi wyrokowac, czy i kiedy
raczy zawitac do Selsdon Court, pani. Nie dal odpowiedzi.
Nie odpowiedziala równiez ksiezna. Zamiast tego patrzyla na sciskana w reku róze. Na krwistoczerwone
platki przy jej smiertelnie bladej dloni, jakby zupelnie pozbawionej zycia, a jednak wciaz
zywej. Przez dluzsza chwile przygladala sie rece, zastanawiajac sie nad pokretna sciezka losu. I
myslala o smierci i o tym wszystkim, co przez nia nabralo innego ksztaltu. O wszystkim, co tak
nieodwracalnie zmienila.
Jakie mialo znaczenie, czy ten czlowiek pojawi sie, czy nie? Co to zmieni? Czy jego wladza i durna
moze jej uprzykrzyc zycie i uczynic jeszcze bardziej nieznosnym, niz jest do tej pory? Dni
uplywaly w cichym zapomnieniu, ciagle tak samo od czterech lat. A moze nawet od pieciu ... Nie
byla pewna, bo juz stracila rachube.
Gabriel Ventnor. Dzierzyl jej los w swoich rekach, jak mniemali ludzie. Faktycznie jednak nie mial
nad nia takiej wladzy, nie mógl jej niczym zagrozic. Nie móglby jej zranic ani zadreczyc, poniewaz
juz nie straszny byl jej ziemski ból.
-Wasza milosc?
Spojrzala znów na notariusza, który wpatrywal sie w nia z niepokojem. Ksiezna zorientowala sie,
ze zatonela we wlasnych myslach.
- Prosze mi wybaczyc, Cavendish. O czym pan mówil?
Notariusz zmarszczyl brwi, po chwili wahania podszedl blizej i zdjal jej palce z rózanej galazki.
-Wasza milosc, znów sie pani zranila - upomnial ja. Wyjal z dloni ksieznej dwa kolce. Jeden tkwil
dosc gleboko, wiec pokazala sie krew. - Prosze mocno zacisnac - nakazal, przyciskajac do rany
chusteczke.
-To tylko troche krwi - mruknela.
Mezczyzna polozyl róze w koszyku.
- Chodzmy, wasza milosc. Trzeba wracac do domu - rzekl, biorac ja delikatnie pod reke.
-Ale moje róze ... - zaprotestowala. - Powinnam dokonczyc.
Cavendish nie ustapil.
- Pani, zaczelo padac. - Poprowadzil ja w strone tarasu. - Szczerze mówiac, juz pada od paru dobrych
chwil.
Ksiezna podniosla glowe i spostrzegla, ze krople deszczu rozpryskuja sie na murze ogrodu.
Rekawy jej sukni nasiakly wilgocia; kolejna ziemska przykrosc, na która nie zwracala uwagi.
- Czy chcesz znów sie rozchorowac, pani? Czemuz by to mialo sluzyc? - naciskal notariusz.
- Niczemu, jak sadze. - Jej slowa byly ochryple i drzace.
-Wlasnie, przysporzy tylko klopotów Nellie, która bedzie musiala cie pielegnowac - powiedzial
Cavendish.
Ksiezna zatrzymala sie nagle na sciezce.
-Tak, ma pan racje - rzekla, patrzac mu prosto w twarz. - Zawsze powtarzam, ze powinnam przede
wszystkim pilnowac, by nie byc nikomu ciezarem. Nikomu.
***
Nastepnego popoludnia przy Berkeley Square baron Rothewell wsunal stopy w skórzane pantofle
i nalal sobie porzadna porcje brandy, która kogos o slabszej glowie zwalilaby pod stól. Niech
to diabli, musial sobie wypic. Dzien, az do tej pory, okazal sie meka, chociaz jego siostra, dzieki
Bogu, wcale tego nie zauwazyla.
Dzien slubu Zee. Czesto myslal, ze juz nigdy nie nastapi. Kiedys przypuszczal, ze moze z
rozsadku i z przyjazni siostra wyjdzie za Garetha Lloyda. Jednak dzien slubu nadszedl i nie dosc
ze Rothewell musial zegnac Xanthie odjezdzajaca z Berkeley Square z mezczyzna, który byl mu
kompletnie obcy, a na dodatek wygladal na niebezpiecznego, musial na to równiez patrzec
Gareth.
Malzonek Xanthii, markiz Nash, przyjal wiadomosc o spolecznym awansie Lloyda ze zwykla sobie
chlodna laskawoscia i przedstawil go wszystkim gosciom weselnym jako "drogiego przyjaciela
rodziny, ksiecia Warneham". Nie mial na mysli niczego zlego, lecz Rothewell wspólczul biednemu
Garethowi. Otwarte wystapienie Nasha z pewnoscia wprawilo w ruch jezyki smietanki towarzyskiej.
Otwarly sie drzwi do gabinetu barona i wszedl Lloyd.
- Jestes wreszcie, przyjacielu - ucieszyl sie Rothewell. - Wlasnie sie zastanawialem, gdzie sie podziales.
- Bylem na dole. Pomagalem Trammelowi wyniesc dodatkowe krzesla.
- Ksiaze pomagajacy kamerdynerowi wyniesc meble - zadumal sie baron. - Dlaczego mnie to nie
dziwi?
- Mezczyzna jest niczym, jesli nie pracuje - zauwazyl Gareth.
- Phi - burknal Rothewell. - Niech Bóg cie broni! Wypijesz ze mna szklaneczke brandy?
Lloyd rozsiadl sie wygodnie w jednym z szerokich, skórzanych foteli barona.
- Nie, to za wczesnie dla mnie - odrzekl, ale zawahal sie. - Ale moze nie za wczesnie dla ksiecia
Warneham?
Rothewell wybuchnal gromkim smiechem.
- Nic sie nie zmieniles, bracie.
- Pewnie... Do cholery, nalej mi kropelke - sarknal Gareth. - Uwazam, ze obaj zasluzylismy
na jednego, skoro przezylismy ten dzien.
- Przescignales go - stwierdzil baron, podchodzac do kredensu. - Chodzi mi o markiza Nasha.
Wyprzedzasz swoich konkurentów. Mysle, ze to moze przyniesc korzysci.
- Rywalizowanie zarzucilem dawno temu - odpowiedzial przygnebiony Gareth. - I juz dzis rano
bylismy swiadkami slubu, jak pamietasz.
-Tak, az za dobrze. - Rothewell zamyslil sie, zakolysal brandy w szklance i podal gosciowi. - Straciles
obiekt swojego mlodzienczego zadurzenia, Gareth, ale ja ... cóz, nie bede sie oszukiwac. Stracilem
siostre. Nie watpie, ze dla ciebie to nie to samo, ale kiedy zostaje sie na swi~cie we trójke,
tak jak Luke, Zee i ja, i nie ma sie poza tym nikogo, na kim mozna by polegac, to powstaja silne
wiezy, które trudno potem wyjasnic.
Lloyd milczal chwile.
- Luke zmarl, ale Xanthia zawsze byla przy tobie, prawda?
Rothewell skinal glowa.
-W rzeczy samej, wciaz pamietam dzien jej narodzin ... - Glos uwiazl mu w gardle przy ostatnim
slowie. - Ach, dosc juz rzewnych sentymentów na dzis. Co zrobimy z toba, Gareth? Czy mam cie
przymusic do pelnienia nowych obowiazków?
- Mówisz o ksiazecych zobowiazaniach, jak rozumiem ... - Glos Lloyda byl bezbarwny. - Nie,
obiecalem Zee, ze bede w PM Neville codziennie az do jej powrotu. Nie zostawie cie na lodzie.
- Nigdy by mi nie przyszlo to do glowy - mruknal baron. - Od dnia, w którym mój brat wynajal cie
jako chlopca na posylki, byles jedyna osoba, na której moglismy polegac. To wlasnie dlatego, i by
nie podkupila nam ciebie konkurencja, weszlismy z toba w spólke.
Gareth usmiechnal sie bezglosnie.
- Zakuliscie mnie w zlote lancuchy, co?
-Wlasnie tak, do krocset! - Rothewell wlal w gardlo kolejna porcje brandy. - I teraz chcialbys
podjac swoja czesc zysku. Szanuje to. Jednak, chociaz twój udzial w PM Neville zapewnia ci
niemaly dostatek, ledwo moze sie równac z bogactwem, które najwyrazniej odziedziczyles.
- Do czego zmierzasz? - Slowa Garetha zabrzmialy ostrzej, niz chcial.
- Moze spodziewasz sie zagrozenia z niewlasciwej strony. - Baron zaczal niespokojnie przemierzac
pokój ze szklanka w dloni. - Daleki jestem od udzielania nauk czlowiekowi obowiazkowemu i
odpowiedzialnemu, ale chcialbym cie mocno zachecic do wizyty w ... w ... Jak ta miejscowosc sie
nazywa?
-Selsdon Court.
-A tak, Selsdon Court - powtórzyl Rothewell. - Jakkolwiek ostentacyjnie to brzmi.
- Bo tak brzmi. Nieprzyzwoicie ostentacyjnie.
- Ostentacyjnie czy nie, ale jest teraz twoje. Moze jednak powinienes pojechac i zajac sie majatkiem.
To chyba niedaleko?
- Jakies pól dnia drogi. - Gareth wzruszyl ramionami. - Albo mozna poplynac kanalem Croydon z
Deptford.
- Pól dnia? - nie dowierzal Rothewell. - Prze, ciez to nic. Jedz i zalatw to, co nie cierpi zwloki, i
zlóz kondolencje czarnej wdowie. Tak na marginesie, to slowa Zee, nie moje.
Lloyd odchrzaknal.
- Ksiezna to suka o zimnym sercu, ale zeby morderczyni? Watpie. Nie ryzykowalaby utraty reputacji
w towarzystwie.
Baron spojrzal na niego czujnie.
- Jaka ona jest?
Gareth odwrócil wzrok.
- Skrajnie wyniosla - mruknal. - Ale przynajmniej nie jawnie okrutna. Od tego byl jej maz.
- Zastanawiam sie, czy bogato owdowiala?
- Bez watpienia - powiedzial Lloyd. - Warneham byl obrzydliwie bogaty. Jej rodzina pewnie czyha
na hojne zapisy.
-A tymczasem ona czeka na ciebie? - zastanowil sie Rothewell. - Byc moze masz podjac jakas
decyzje o jej przyszlosci?
Nie przyszlo to Garethowi do glowy. Przez chwile pograzyl sie w okrutnych fantazjach i wyobrazil
sobie, ze wyrzuca ksiezna na zimno i glód, albo gorsze nieszczescia. Nie umial jednak czerpac z
tego przyjemnosci, prawde mówiac, ledwo mógl sobie to wyobrazic. I czy na pewno bylby to Jego
wybór?
- Rozwazasz sprawe? - naciskal baron.
Llqyd nie odpowiedzial. Wlasciwie nie potrafil nic zdecydowac. Przez te wszystkie straszne dni,
które nadeszly po jego wygnaniu z Selsdon Court, marzyl, by juz nigdy tam nie wracac. Na
poczatku marzyl o tylu rzeczach, które nie mialy sie spelnic, do których tesknia dzieci w swej
prostodusznosci. Dzieciece marzenia o czulym dotyku, cieple serca, o domu. Na drodze zycia
znalazl tylko przeciwienstwo niewinnych marzen. Rzucono go glowa naprzód do serca piekiel, a
jego dzieciece tesknoty padly pod ciosem czystej ludzkiej nienawisci. I teraz, gdy mógl powrócic
do Selsdon Court, teraz kiedy mógl nad nimi zapanowac, jeszcze bardziej nie chce wracac. Jakze
los z niego teraz zakpil!
Rothewell odchrzaknal, by wyrwac Garetha z mysli.
- Luke nigdy wiele nie mówil o twojej przyszlosci - przyznal. - Tylko tyle, ze byles sierota z dobrej
rodziny, dla której nastaly ciezkie czasy.
Ciezkie czasy. Luke N eville byl zawsze mistrzem niedopowiedzen.
- Lut szczescia zawiódl mnie na Barbados - rzekl Lloyd. - I boska opatrznosc zeslala mi twojego
brata.
Baron usmiechnal sie.
- Pamietam, jak mówil, ze zlapal cie, gdy zmykales ze stoczni przed banda wrednych marynarzy
depczacych ci po pietach.
Gareth uciekl spojrzeniem.
- Zlapal mnie za kolnierz, myslac, ze jestem jakims kieszonkowcem. Luke byl odwaznym czlowiekiem.
Rothewell zawahal sie.
-Tak, zaprawde, bardzo odwaznym.
- I. .. dobry Boze, musialem wygladac jak zmokly szczur.
- Sama skóra i kosci, gdy przyprowadzil cie do nas do domu - zgodzil sie baron. - Az trudno bylo
uwierzyc, ze miales, zaraz ... trzynascie lat?
- Cos kolo tego. Zawdzieczam zycie temu, ze Luke wyrwal mnie z rak tych drani.
Rothewell usmiechnal sie ponownie, ale tym razem wymuszenie i niewesolo.
- No cóz, ich strata okazala sie naszym zyskiem - stwierdzil. - Jednak kiedy Luke mówil o "dobrej
rodzinie", wyrazil sie mocno oglednie.
- Nigdy nie opowiadalem mu dokladnie - wyjasnil Gareth. - To znaczy nie wspominalem o
Warnehamie. Powiedzialem tylko, ze mój ojciec byl dzentelmenem, majorem armii i polegl pod
Roli<;a, a moja matka nie zyje.
Baron usiadl w rogu gabinetu za swoim ogromnym biurkiem i przyjrzal sie w zadumie Lloydowi.
- Luke dobrze wiedzial, co to znaczy zostac sierota w mlodym wieku. Z przyjemnoscia uznalismy
cie za ... cóz, niemal za czlonka naszej rodziny, Gareth. Ale teraz wzywa cie powazniejszy
obowiazek.
- Och, smiem w to watpic - zadrwil mezczyzna i wlal w siebie reszte brandy.
- Pojedz tam na dwa tygodnie - zaproponowal Rothewell. - Upewnij sie po prostu, ze masz na
miejscu kompetentnego zarzadce majatku, zajrzyj do ksiag rachunkowych, by przekonac sie, ze nikt
cie nie oszukal. Napedz stracha sluzbie, tak zeby wiedzieli, dla kogo teraz pracuja. A potem mozesz
wrócic do Londynu i wyprowadzic sie z nedznego domku na Stepney.
Gareth spojrzal na niego z niedowierzaniem.
- Co zrobic?
Baron zatoczyl luk dlonia ze szklanka brandy.
- Jedna z tych wspanialych rezydencji Mayfair, tutaj w okolicy, musi nalezec do ksiecia Warneham.
A jesli nie, to kup taka. Nie kaze ci siedziec na wsi reszte zycia, a tym bardziej niewolniczo pracowac
dla PM Neville.
- Niemozliwe - zaprotestowal Lloyd. - Nie moge zostawic interesów, nawet na czternascie dni.
- Zee wyjezdza dopiero za kilka dni - przekonywal Rothewell. - Jesli nastapi najgorsze, pozwole
sobie powiedziec, ze stary pan Bakely i ja damy rade podreptac i wynajac ...
-Ty?? - zdumial sie Gareth. - Czy ty w ogóle wiesz, gdzie sa biura PM Neville?
- Ja nie, ale mój woznica jezdzil tam prawie codziennie przez ostatnie dziewiec miesiecy - odrzekl
baron. - Gareth, mój drogi, kto jest najwiekszym konkurentem naszej spólki?
Lloyd zastanowil sie.
- Chyba firma Carwella z Greenwich. Sa troche od nas wieksi, ale my pozwolilismy im zainwestowac
pieniadze.
Rothewell postawil szklanke na kredensie.
- Zatem musze po prostu podnajac ich posrednika w interesach. Kazdy ma swoja cene.
-Wynajac go, zeby m n i e zastapil?
Baron wyjal pusta szklanke z rak Garetha i postawil obok swojej.
- Przyjacielu, nie oszukuj sie, myslac, ze twoje dawne zycie sie nie skonczylo - mówil dalej, wyjmujac
korek z karafki brandy. - Doskonale rozumiem, co to znaczy zostac obarczonym obowiazkami,
na które sie wcale nie ma ochoty. Nie masz wyboru. Jestes angielskim dzentelmenem i zawsze
bedziesz musial sie czegos wyrzekac.
- Jestes pierwszorzedny w dawaniu rad na temat wyrzeczenia, kiedy sam pijesz i pozwalasz, by
twoje zycie i umiejetnosci ulegaly rozpadowi - odrzekl grubiansko Lloyd.
- I ty Brutusie? - odcial sie Rothewell, zerkajac przez ramie. - A moze powinienem ubrac cie w
muslinowa suknie i nazywac "siostra". Przynajmniej nie tesknilbym za Xanthia.
Gareth umilkl. Baron napelnil ponownie obie szklanki, a nastepnie mocno szarpnal sznurem
dzwonka. W drzwiach niemal natychmiast pojawil sie Trammel.
- Powiedz sluzbie, by przygotowala moja podrózna karete. Pan Lloyd bedzie jej potrzebowal juz o
brzasku. Niech czeka na niego pod domem na Stepney - rozkazal.
-Alez, Rothewell, to naprawde zbedne ... - Gareth zerwal sie na nogi.
Trammel zaraz zniknal.
- Nie wypada ci jechac do Selsdon Court odkryta dwukólka - powiedzial baron. - Ani tym bardziej
plynac lodzia po kanale.
- No i tym bardziej nie pojade pozyczonym powozem, na Boga.
Rothewell wreczyl przyjacielowi szklanke.
- Kareta, jesli sie zbytnio nie myle, wedle ksiag nalezy do majatku PM Neville.
-W której juz nie pracuje - odparl zlosliwie Gareth.
-Ale której jestes po czesci wlascicielem. - Baron nie dal sie zbic z tropu. - Jestem pewien, mój
drogi, ze w Selsdon Court czeka na ciebie caly zastep pieknych powozów. Odeslij mój, jak juz tam
sie zadomowisz.
- Nie dasz mi spokoju, co?
- Jago nigdy nie zaznalem, to dlaczego ty masz go miec? - oburzyl sie Rothewell, a nastepnie
wznió'sl brandy z udawanym namaszczeniem. - Za jego wysokosc, ksiecia Warneham. Oby dlugo
nam panowal.
Rozdzial trzeci
W domu panowala smiertelna cisza, a w powietrzu zalegal ciezki zapach swiezego chleba i
kapusty. Sznury unoszace lózko zaskrzypialy, gdy matka podnosila oparcie, bolesny cal po calu.
- Gabrielu, mój maly, chodz tutaj.
W drapal sie na materace na czworaka, a potem skulil przy jej boku jak psiak. Palce matki, które
przeczesywaly mu wlosy, byly zimne.
- Gabrielu, angielski dzentelmen zawsze spelnia swoje obowiazki -rzekla slabym glosem. -Obiecaj.
.. obiecaj mi, ze bedziesz dobrym chlopcem - angielskim dzentelmenem. Jak twój ojciec. Dobrze?
Skinal glowa, a jego wlosy rozsypaly sie na koldrze. - Mamusiu, czy ty umierasz?
- Nie, skarbie, tylko moje cialo -szepnela. -Milosc
matki nigdy nie umiera. Siega poza czas i grób, Gabrielu. Milosci matki nie mozna unicestwic.
Powiedz, ze rozumiesz?
Nie zrozumial, lecz mimo to przytaknal.
- Zawsze bede spelnial obowiazki, mamo -przyrzekl. -Bede dzentelmenem. Obiecuje.
Jego matka westchnela i znów zapadla w blogoslawiona niepamiec snu.
* * *
-Wszystko co chce powiedziec, zamyka sie w stwierdzeniu, ze to nie bardzo uczciwe. - N ellie
przeczesala szczotka dlugie, ciezkie blond wlosy swojej pani. - Kobieta nie powinna byc wyrzucana
z wlasnego domu, nawet wdowa.
-To nie jest mój dom, Nellie - odrzekla stanowczo ksiezna. - Kobiety nie posiadaja domów, to
mezczyzni decyduja, gdzie beda mieszkac.
Sluzaca burknela z pogarda. .
- Moja ciotka Margie ma dom. I tawerne. Zaden mezczyzna nie bedzie jej stamtad kiedykolwiek
wyrzucal, moze byc pani pewna.
Ksiezna spojrzala w lustro i usmiechnela sie niesmialo.
- Zazdroszcze twojej ciotce Margie. Cieszy sie wolnoscia, której kobietom ... kobietom wychowywanym
tak jak ja nie wolno oczekiwac.
- Kobietom szlachetnie urodzonym - zgodzila sie Nellie. - Nie, moja pani, widzialam, jak niektóre
zyja. I wolalabym pracowac na swój kawalek chleba w pocie wlasnego czola.
- Jestes bardzo madra, Nellie.
Wzrok ksieznej padl na dlonie sluzacej, ciasno splecione na kolanach. Byly razem od dziesieciu lat.
Na pracowitych rekach Nellie czas odcisnal juz swe pietno, a jej brwi byly stale zmarszczone. A
gdy zostawaly czesto sam na sam, pokojówka co raz to przywolywala dawne imiona i tytuly swej
pani, czasem tworzac z nich nowe zestawienia. Ksiezna nie próbowala jej poprawiac. Nie zywila
sentymentu do wysokiej pozycji spolecznej, jaka obdarowal ja los. Przed ostatnim malzenstwem
miala nadzieje na spokojne zycie we wdowienstwie. Byc moze teraz nareszcie spelni sie jej
zyczenie.
- Nic zatem nie przyszlo od lorda Swinburne? - Nellie odlozyla szczotke i jela przeszukiwac
porcelanowa miseczke, wypelniona spinkami do wlosów.
- List z Paryza. - Ksiezna starala sie nadac wypowiedzi pogodny ton. - Papa znów zostanie ojcem i
to wkrótce. Jego podrózy poslubnej przyswiecalo widocznie jedno wielkie pragnienie, by tak sie
stalo.
-A co bedzie z pania? - Oczy pokojówki spotkaly sie w lustrze ze wzrokiem ksieznej. - Czy nie
mozesz, pani, wrócic do domu? Greenfields to taka duza posiadlosc, wiem, ze nie tak ogromna jak
ta, ale z pewnoscia starczyloby tam miejsca dla panstwa trojga.
Ksiezna zawahala sie.
- Penelope jest bardzo mloda i swiezo po slubie. Papa mówi, ze byc moze ... byc moze gdy dziecko
sie urodzi ... - Urwala.
Nellie zacisnela usta i splotla pierwszy pukiel wlosów pani.
- Mysle, ze rozumiem, o co chodzi - mruknela, mocujac sie ze spinka. - Jeden dom, jedna pani?
- Penelope jest bardzo mloda - powtórzyla ksiezna. - A poza tym, dlaczego mam chciec wracac do
domu? Smiem twierdzic, ze czulabym sie nie na miejscu. Papa ma w tym wzgledzie racje,
przynajmniej w tym.
-To moze lord Albridge? - zaproponowala sluzaca.
- Dobre nieba, Nellie! Mój brat to kobieciarz opisywany w gazetach. Ostatnia rzecza, jakiej pragnalby
rozpustnik, bylaby siostra placzaca sie pod nogami. Nie martw sie, Nellie - uspokoila pokojówke,
przykrywajac jej dlon swoja. - Nie brakuje mi pieniedzy. Skoro tylko poznamy zadania
nowego ksiecia, byc moze uda nam sie wynajac nieduzy domek?
- Przydaloby sie cos, droga pani - poparla sluzaca. - Cokolwiek. Od chwili smierci dawnego ksiecia
nad tym miejscem unosza sie chmury. I ludzie gadaja·
-To plotki, nic wiecej - odrzekla ksiezna. - Ale powinnysmy cos znalezc, na przyklad w Bath. A
moze Brighton? Chcialabys?
Nellie zmarszczyla nos.
- Och, nie wydaje mi sie, pani. Jestem dziewczyna z prowincji. I nie o siebie sie troszcze, zawsze
moge pójsc pracowac do mojej ciotki Margie.
- Znalazlaby miejsce dla nas obu? - zapytala ksiezna, usmiechajac sie blado. - Moglabym na
przyklad niezgorzej zajac sie pQkojami dla gosci.
-Tez cos! - Sluzaca splotla palce. - Z tymi rekami? Watpie, moja pani. Poza tym pojade wszedzie
tam, gdzie ty. Dobrze wiesz.
-Tak, Nellie. Dobrze wiem.
W tej samej chwili pokój pociemnial, jakby ktos zgasil lampe. Pokojówka obejrzala sie na szeroki
rzad okien za plecami.
- Znowu sie zaczyna - ostrzegla. - Ten przeklety deszcz.
- Moze przejdzie obok - mruknela odruchowo ksiezna.
- Oj tak, mozna sobie marzyc - rzekla Nellie. - Ale ja to czuje, pani. Naprawde.
-Ale co takiego?
Pokojówka podniosla reke.
- Cos dziwnego wisi w powietrzu. Cos... nie wiem. Wlasciwie to tylko burza, jak sadze. To te
sierpniowe upaly. Wszyscy wiedniemy.
-To nieprzyjemne - przyznala ksiezna.
Nellie wzdrygnela sie ponownie, po czym uniosla kolejny pukiel wlosów i zaczela mu sie
przygladac. - Mysle, ze uczesze pania wyzej, tak bardziej ... ksiazeco. Jest takie slowo?
- Od teraz jest - zasmiala sie ksiezna. - A wlosy ... doprawdy, Nellie, szkoda twojego czasu, upnij je
tylko.
-Alez, moja pani - pokojówka zaczela ja przekonywac. - On nie bedzie jak ci wszyscy zebracy,
którzy truchtaja stadnie z Londynu. To nikczemny kuzyn utracjusz. Powinnas pani odpowiednio sie
wyszykowac i wywrzec na nim wrazenie.
Ksiezna zorientowala sie, ze wyraznie Nellie na tym zalezy, zdobyla sie wiec na kolejny usmiech.
Ostatnimi czasy malo sie przejmowala swoim wygladem. Mimo wszystko, jak zauwazyla
pokojówka, nie zniechecalo to zalotników, którzy czasem konkurowali o reke ksieznej. Oczywiscie
skladali wizyty pod pozorem zlozenia wyrazów wspólczucia i by dowiedziec sie, "jak sie czuje".
Jednak ksiezna poznawala sepy, ledwo ich zobaczyla - uprzejme, dobrze wychowane sepy, w poszukiwaniu
padliny, zawsze takie same. Chyba kazdy lajdak z Londynu próbowal lowic szczescie.
Co bardziej szanowani umieli zachowac dystans.
- Naturalnie, masz racje - powiedziala w koncu ksiezna. - Koniecznie musimy dbac o ksiazecosc.
Zwinne dlonie Nellie predko splotly wlosy ksieznej w warkocze i upiely w elegancki zloty kok,
kilka kreconych kosmyków zostawiajac luzem, by wily sie na karku.
- Czy wlozysz, pani, ciemnofioletowa, jedwabna suknie? - spytala pokojówka, ukladajac ostatnie
kosmyki. - Wplote kilka czarnych wstazek, beda do niej pasowaly.
- O tak, i mój czarny szal do tego wszystkiego.
N enie rozwinela wstazke, która nosila widoczne slady uzywania.
-Wydaje mi sie, ze czyms musimy to zastapic - mruknela. - Jeszcze kilka tygodni, moja pani, i juz
bedzie mozna porzucic ten czarny kolor na dobre.
-Tak, Nellie, to bedzie mile.
Ale nie miala zamiaru zrzucac zaloby. Moglaby, jak sobie wyobrazala, nosic ja do konca swoich
dni, przynajmniej w glebi duszy, jesli nie inaczej.
N agle na brukowanym podwórzu ponizej okien wszczal sie ruch. Stukot konskich kopyt zmieszal
sie ze skrzypieniem kól powozu, a wsród wszystkiego rozlegly sie zaniepokojone pokrzykiwania
majordomusa na sluzbe. Wnetrze wypelnil tupot stóp na schodach. Dzis w domu panowalo napiecie,
nie bez powodu.
- Wyglada, ze jakis powóz wjechal przez brame - oznajmila ponuro Nenie, podchodzac do okna. -
Och, jaki piekny. Blyszczace czarne lando z czerwonymi
kolami. I z czarno-czerwonym herbem.
- O tak, nasz biedny osierocony kuzynek - westchnela ksiezna.
- Powiedzialabym, ze nowy pan ostatnimi czasy nie zyl na skraju nedzy - stwierdzila pokojówka,
wygladajac przez okno zza zaslony. - I zaraz spotka sie z iscie królewskim przyjeciem. Coggins
ustawia sluzbe wzdluz schodów. Stoja posepni jak rzad nagrobków.
Ksiezna spojrzala na okna.
-Ale przeciez pada, Nenie? Pani Musbury ciagle okropnie kaszle.
- Owszem, niezle leje - sluzaca przycisnela nos do szyby -lecz Coggins krzywo na nich patrzy, pani,
i nikt nawet nie drgnie, a on ... zaraz! Powóz sie zatrzymal. Jeden z lokai schodzi na ziemie, by
otworzyc drzwiczki. lon wysiada, jest. .. Ojej, swieci panscy ...
Ksiezna obrócila sie na stolku.
- Nellie, no co tam sie takiego dzieje, do licha?
-Aha, wlasnie jak najbardziej licho gra tu role, prosze pani - odezwala sie pokojówka z odcieniem
skrywanego leku. - Wcale nie wyglada na czlowieka z krwi i kosci, bardziej na aniola, tak mi sie
widzi, ale z rodzaju tych groznych, niepokornych. Przypomina te, co sa na sklepieniu sali balowej,
rozgniewane, wypuszczajace strzaly niczym blyskawice.
- Nenie, prosze, nie fantazjuj.
-Ale ja nie fantazjuje, prosze pani. - Glos sluzacej zrobil sie dziwnie matowy. - I jest niesamowicie
mlody, prosze pani. Zupelnie nie tak, jak myslalam.
Przez dluzsza chwile nasluchiwaly stlumionych dzwieków prezentacji sluzby na schodach, w trakcie
której Nenie nie przestawala mówic o wlosach goscia, szerokosci jego ramion, kroju plaszcza, a
zwlaszcza na którym aktualnie stoi stopniu. Nowy ksiaze wcale sie nie spieszyl, jak mozna bylo zauwazyc.
Mial czelnosc trzymac oddana sluzbe na deszczu!
Ksiezna poczula, jak powoli budzi sie w niej niemal zapomniane uczucie. Gniew. Zaskoczyl ja ten
nieoczekiwany stan ducha. Bardzo sie martwila, by nie pogorszylo sie pani Musbury. I miala cicha
nadzieje, ze ksiaze zarazi sie suchotami. A juz najbardziej chciala, by Nenie przestala paplac o
strzalach jak blyskawice. O tak, niewatpliwie humorzastyaniol!
Akurat w tym momencie hen, daleko, przetoczyl sie zlowrogi grzmot, a szum deszczu na dachach
urósl do ogluszajacego huku. Pietro nizej jely trzaskac drzwi, podniosly sie okrzyki. Zadzwonila
uprzaz, powóz zaturkotal - na chwile wszedzie zapanowal chaos.
-Widzi pani? - szepnela Nellie, odwracajac sie od okna. - Nadciaga.
Ksiezna nachmurzyla sie.
- Co, na litosc boska, nadciaga?
- Pioruny. Burza. - Brwi pokojówki zmarszczyly sie mocno. Nerwowo wygladzila dlonmi fartuch. -
Zaraz rozpeta sie nad nami, prosze pani ... czuje to.
* * *
Przestronny hol wejsciowy Selsdon Court byl az pompatyczny w swej pustej przestrzeni. Tylko
wielki bogacz móglby sobie pozwolic na pomieszczenie ozdobione niemal tylko marmurami,
zloceniami oraz dzielami sztuki. Gareth stal posrodku holu i powoli rozgladal dookola. Wszystko
wygladalo tak samo. Niezmierna, wypolerowana doskonalosc.
Zauwazyl, ze nawet kolekcja obrazów dawnych mistrzów wisiala w dokladnie takim samym porzadku.
Poussin nad Leysterem, van Eyck na lewo od de Hoocha. Trzy wspaniale Rembrandty
zwarte obok siebie, miedzy drzwiami do dwóch salonów. Tuziny innych obrazów, kazdy z nich
dobrze pamietal. Gareth zamknal na chwile oczy, podczas gdy sluzacy kursowali wokól niego.
Lokaje wnoszacy bagaze, pokojówki i sluzba kuchenna wracajaca do swoich zadan. Wszystko
brzmialo tak samo, nawet pachnialo tak samo.
A jednak nie calkiem. Otworzyl oczy i rozejrzal sie ponownie. Niektórzy z pomniejszych sluzacych
wygladali mgliscie znajomo, ale poza tym nikogo nie poznawal. Byc moze dlatego, ze niewielu
smialo podniesc na niego oczy. Czegóz mialby oczekiwac? Z pewnoscia doszly ich plotki.
Nie bylo Petersa, poblazliwego majordomusa Selsdon Court, a pan Nowell, oddany pacholek wuja,
tez zapewne odszedl z wielka nagroda. Nigdzie nie mógl dostrzec pani Harte, gderliwej, starej
gospodyni. Zamiast niej byla przerazliwe kaszlaca szczupla dama, z mysimi wlosami i lagodnym
wejrzeniem. Pani Musgrove?
Nie. Nie tak to powinno wygladac.
- Coggins - rzekl Gareth, nachylajac sie do majordomusa. - Chce dostac spis calej sluzby wedlug
nazwisk i pozycji, z wiekiem i latami poslugi wlacznie.
Oczy sluzacego zaplonely trwoga, lecz zaraz udalo mu sie ukryc niepokój.
-Tak, wasza milosc.
-Aha, i ten zarzadca majatku, pan Watson- dorzucil Gareth. - Gdzie on, do cholery, jest?
Znów dostrzegl blysk przestrachu. Sekunde wahania. To dalo Lloydowi do myslepia, co tez tym
ludziom o nim samym nagadano. Ze piecze sobie chleb z przemielonych kosci sluzacych?
- Nie mialem mozliwosci poinformowania pana Watsona o przyjezdzie jasnie pana - zaszemral
Coggins. Wszyscy tu szeptali, jakby dom byl czyms w rodzaju mauzoleum. - Obawiam sie, ze
wyjechal do Portsmouth.
- Do Portsmouth? - zdumial sie Gareth.
-Tak, panie. - Majordomus zlozyl dziwny, sztywny uklon. - Pojechal zabrac czesc wyposazenia ...
mlockarnie, która przywieziono z Glasgow. - W dzisiejszych czasach robi sie takie urzadzenia?
Coggins skinal glowa.
- Zostalo zamówione przez ostatniego ksiecia, przed smiercia, ale - przerwal, bladzac oczami po
holu - w pewnych kregach nie sa one popularne. Mialy miejsce pewne ... hm, powiedzmy, trudnosci
dalej na poludniu.
-Aha. - Gareth zalozyl rece na plecach. - Pozbawiaja ludzi pracy, czy tak?
-Tak niektórzy sadza, wasza milosc.
Mijajacy ich lokaj zlowil spojrzenie Cogginsa i skinal glowa. Majordomus wyciagnal reke w strone
majestatycznych schodów, które wznosily sie wspanialymi, symetrycznymi zakolami w góre
ogromnego holu.
- Panie, pokoje sa gotowe, jesli wasza milosc zechcialby pójsc ze mna.
- Chcialbym zobaczyc sie z ksiezna - odrzekl Gareth. Odezwal sie ostrym tonem, byl tego swiadom,
ale denerwowal sie, bo chcial Jak najszybciej miec to za soba.
Coggins nie zmieszal sie, co przemawialo na jego korzysc.
-Alez oczywiscie, wasza milosc. Czy pragniesz, panie, odswiezyc wpierw swoje odzienie?
Odswiezyc odzienie? Gareth zapomnial, ze mieszkancy Selsdon Court zmieniali stroje prawie tak
czesto, jak zwykli ludzie nabieraja powietrza. Bez watpienia ksiezna bylaby przerazona, przyjmujac
czlowieka w ubraniu, które mial na sobie przez... och, cale siedem godzin. Bylby uznany za
niewybaczalnie ubrudzonego po podrózy. Quelle horreur!* - jak lubi powtarzac pan Kemble.
- Czy nie masz, panie, kamerdynera? - spytal Coggins, gdy weszli na schody.
- Nie. Byl bezczelny, wiec scialem mu glowe. Majordomus zatrzymal sie nagle. Zaczal drzec,
niemal niedostrzegalnie, czy to jednak ze strachu,
* Quelle horreur! fr. - Co za okropnosc! (przyp. tlum.)
z oburzenia, czy z trudem hamowanego smiechu, Gareth nie mógl ocenic.
Na pewno ze wzburzenia. Tacy ludzie traktuja sprawy ubioru bardzo powaznie.
- Dobry Boze, Coggins, daj spokój. Przeciez zartowalem ...:. powiedzial Lloyd. - Nie mam teraz
sluzacego, ostatecznie posle po jakiegos.
Wtem naszla go mysl o Xanthii, która nigdy nie zwracala uwagi na strój drugiego czlowieka. Sama
byla znana z tego, ze potrafila nosic trzy dni z rzedu jedna suknie, nie dlatego, ze miala ich malo,
lecz dlatego, ze nie przywiazywala wagi do tego typu spraw. Glowe zaprzataly jej tylko interesy, o
które trzeba bylo dbac co dnia. Gareth zdal sobie nagle sprawe, ze zaczyna za Xanthia dotkliwie
tesknic. Ich losy rozeszly sie i raczej nigdy juz w sensowny sposób nie polacza. Skonczylo sie
dawne zycie, zycie, które sobie zbudowal z ogromnym trudem na gruzach dziecinstwa. Poczul sie
tak, jakby wrócil do punktu wyjscia. Dziedzictwa, które przypadlo mu w udziale, wcale nie
odczuwal jako daru losu, lecz jako przeklenstwo, cholerne, wredne przeklenstwo.
Znalezli sie przy podwójnych drzwiach, wygladajacych na wyciosane z mocnego mahoniu. Cog-
gins otworzyl je na osciez kolejnym zamaszystym gestem, a nastepnie usunal sie na bok, by Gareth
mógl wejsc do srodka w pelni chwaly.
- Oto ksiazeca sypialnia, wasza milosc - oznajmil, pokazujac wielki pokój. - Na prawo jest garderoba,
a na lewo pokój dzienny.
Lloyd szedl za majordomusem i uwazal, by sie nie gapic z otwartymi ustami. Nigdy nie widzial takich
pokoi, które - przyznal w duchu - byly naprawde imponujace. Sypialnie zdobil lodowoblekitny
jedwab, a ciemnoniebieska narzuta przykrywala masywne loze z baldachimem. Blekitno-srebrny
dywan z Persji byl tak duzy, ze móglby przykryc polowe ladowni jednego z mniejszych statków
PM Neville.
Przeszli do pokoju dziennego, który byl podobnie udekorowany, lecz wyposazony, w porównaniu z
sypialnia, w zgrabniejsze, filigranowe meble. Na przeciwleglej scianie znajdowaly sie drzwi. Gareth
otworzyl je.
- Co tam jest? - spytal, gdy poczul delikatny zapach gardenii.
-To sypialnia ksieznej, jesli naturalnie zamieszkuje w rezydencji - objasnil majordomus.
Lloyd wciagnal glebiej lagodny zapach, egzotyczny i powabny zarazem, jakby mial w sobie
domieszke kwiatu lotosu ... ?
- Przeciez ksiezna jest w rezydencji. Co sie z nia stalo, Coggins?
Sluzacy sklonil ponownie glowe.
- Ksiezna wdowa przeprowadzila sie do innych apartamentów - wyjasnil - Spodziewala sie, ze takie
bedzie panskie zyczenie.
Gareth oparl reke na biodrze.
-Wcale takie nie jest. - I zatrzasnal drzwi. - Prosze ja przeniesc z powrotem. Gdzie sa te drugie w
kolejnosci apartamenty? Ja tam zamieszkam.
Jednak w tym momencie Coggins nie dal sie zastraszyc.
- Chyba najlepiej by bylo, gdyby wasza milosc przedyskutowal osobiscie z ksiezna te sprawe?
- Slusznie - zdecydowal Gareth. - Tak zrobie. Dwóch lokai przynioslo w tym czasie goraca wode i
przygotowalo kapiel w wannie, wysunietej na srodek garderoby. Lloyd siegnal do wezla ozdobnego
fularu.
- Powiedz ksieznej, by oczekiwala mnie za dwadziescia minut - nakazal, sciagajac fular. - Spotkam
sie z nia w gabinecie.
Coggins zawahal sie.
- Jesli móglbym cos zasugerowac, wasza milosc, moze w saloniku poludniowym?
Gareth przerwal rozpinanie kamizelki.
-W saloniku? Dlaczego?
Znów nastapila chwila niepewnosci.
- Ksiezna bardzo nie lubi gabinetu - wytlumaczyl w koncu majordomus. - Ona ... nie powaza
ciemnych pokoi. Gabinetu, biblioteki, saloników wychodzacych na pólnoc. W rzeczy samej, poza
pora obiadowa, rzadko opuszcza skrzydlo poludniowe.
Gareth zachmurzyl sie. To w niczym nie przypominalo nieustraszonej kobiety, która znal.
- Od kiedy przyjela takie dziwne zwyczaje?
Coggins zacisnal usta.
- Cóz jeszcze, panie, móglbym powiedziec - zastanowil sie. - Ksiezna jest. .. niezwykla.
- Niezwykla ?
-To znaczy ... delikatna, wasza milosc.
-Aha! - zawolal Gareth, zrzucajac z siebie surdut. - Chodzi ci o to, ze jej poblazano. W porzadku,
wyprowadzanie jej z bledu nie nalezy do moich obowiazków. Zatem... poludniowy salonik, za
osiemnascie minut.
- Osiemnascie? - powtórzyl majordomus.
-Tak, Coggins. - Gareth rzucil kamizelke na loze. - Czas to pieniadz i pora, by wszyscy tutaj sie
tego nauczyli.
Rozdzial czwarty
Przestraszony Gabriel przycisnal ucho do dziurki od klucza. Zajde szlochal, ale przeciez mezczyzni
nie powinni plakac, sam Zajde tak mówil, przynajmniej raz na tydzien.
- Przepadlo, Rachelo! -wykrzyknal. -Wszystko przepadlo. Oj, co za skandal! Niech beda po tysiackroc
przekleci!
-Ale ... ale przeciez sa angielskimi dzentelmenami -szepnela babka. -Musza zaplacic. Musza.
-Jak? Z Francji?! -Ton dziadka stal sie gorzki. - Pogódz sie z tym, Rachelo. Wyjechali.
Zrujnowani. A my stracilismy wszystko, obawiam sie, ze nawet dom.
-Nie! -Babke az zatchnelo. -Tylko nie mój dom, Malachiaszu, prosze!
- Bankruci nie moga mieszkac na Finsbury Circus, Rachelo. Znowu skonczy sie na wynajeciu lichej
chalupy w Houndsditch.
-A major Ventnor? -podsunela babka. -Moze móglby nam pomóc?
- Pomóc! Pomóc! Rachelo, nie bedzie zadnej pomocy!
-Ale. .. napisze do niego, dobrze? -Gabriel uslyszal jej kroki zmierzajace do malego biurka z kasztanowca.
-Przysle nam pieniadze.
- Jakie, z pensji oficera? -glos Zajde przeszedl w gluchy jek. -Nie, Rachelo, nie. Taka jest wola Boga.
To juz koniec.
* * *
Gareth stal pod drzwiami saloniku poludniowego w Selsdon Court i przeczesywal jeszcze wilgotne
wlosy. W drugiej rece trzymal dokumenty, które przywiózl mu Cavendish i których wiekszosci w
ogóle nie przeczytal. Nie przyjal z radoscia owego spotkania, minely ledwo dwa dni od niewczesnej
wizyty notariusza, a Gareth juz byl zmeczony od udawania kogos, kim nie byl. Niemniej chcial od
razu zalatwic cala sprawe, poniewaz dopóki sie z nia nie upora, nie podazy naprzód. Do czego mial
podazyc - nie mial pojecia.
Zastukal ostro w drzwi i wszedl do srodka. Pokój byl skapany w przytlumionym swietle popoludnia,
które tylko podkreslalo bladozloty wystrój saloniku i kremowe umeblowanie. Jakas kobieta,
nie ksiezna, stala przy rzedzie oszklonych drzwi, wygladajac na ogród. Miala na sobie szykowna
suknie w kolorze ciemnego fioletu, wpadajacego w czarny, oraz cienkie, czarne wstazki, lekko
przeplatajace lsniace blond wlosy. Zwiewny, ciemny szal zeslizgnal sie z jej ramion i zwieszal
przy lokciach. Sprawiala wrazenie pieknej, lecz akurat trudno bylo to potwierdzic, gdyz nieznajoma
nie raczyla sie odwrócic lub w ogóle w jakikolwiek sposób dostrzec obecnosc goscia.
Królewskie zadzieranie nosa, mógl sie tego spodziewac.
- Dzien dobry - przywital sie glosno i obcesowo. Kobieta obrócila sie w miejscu, jej oczy rozszerzyly
sie. Moze jednak nie uslyszala, jak wchodzil? Niemozliwe.
- Jestem Warneham - przedstawil sie chlodno. - A pani, do krocset, kim jest?
Nieznajoma zlozyla tak gleboki i pelen wdzieku uklon, ze niemal dotknela glowa ziemi.
- Jestem Antonia - powiedziala, powoli sie prostujac. - Pozwól sie przywitac w Selsdon Comt,
wasza milo~.
-Antonia??
Zadarla glowe.
-Antonia, ksiezna Warneham.
Nagle i z pewnym zaklopotaniem Gareth pojal sytuacje. Ksiezna. Na Boga, jakiz z niego glupiec.
- Pani ... pani byla druga zona Warnehama? Kobieta usmiechnela sie niewyraznie; leciutki grymas
ust, jednoczesnie madry i odrobine gorzki
w wyrazie.
- Sadze, ze czwarta - uscislila. - Zmarly ksiaze nie bylby soba, gdyby nie byl tak zdeterminowany w
swych dazeniach.
-Dobry Boze - wtracil Gareth. - W jakich dazeniach? Zeby sie zabic?
Odwrócila wzrok, a mezczyzna doznal drugiego olsnienia. Smierc Cyryla sprawila, ze Warneham
pojal zasady dziedziczenia az za dobrze. Byl zdesperowany, tak bardzo zdesperowany w oczekiwaniu
na dziedzica, który wyparlby chlopca, budzacego w ksieciu nie tylko odraze, lecz doglebna
nienawisc. I aby byc pewnym w dwójnasób, ze Gareth nic nie odziedziczy, ksiaze pozbyl sie go z
najwieksza nadzieja, ze nie przezyje i jego noga nie postanie wiecej w Anglii. Jednak chlopiec
przezyl.
A ta kobieta ... dobry Boze. Byla duzo piekniejsza, niz sugerowalo pierwsze wrazenie. A takze
mloda, mogla miec ledwo trzydziesci lat, pomyslal, na pewno byla wystarczajaco mloda, by móc
dac zgorzknialemu, starszemu mezczyznie dziecko. Jednakze jesli miala jakies dzieci z
Warnehamem, musialy to byc córki, inaczej Gareth nie stalby teraz tutaj, a ona nie wpatrywalaby
sie uprzejmie w ogród, jakby chciala oszczedzic mu zazenowania. Zreszta, do diabla z jej litoscia!
Nie potrzebowal jej.
- Pozwól, pani, ze zloze ci wyrazy wspólczucia z powodu zaloby - rzekl szybko. - Jak bez watpienia
wiesz, mój kuzyn i ja nie porozumiewalismy sie, zatem nie wiem, czy ...
- Ja nie wiem nic o osobistych sprawach mojego meza - odrzekla stanowczo. - Z pewnoscia nie
musisz, panie, mi ich teraz wyjasniac.
- Przepraszam?
Spojrzala nan zniecierpliwiona.
- Nasze malzenstwo bylo krótkie, wasza milosc, i aranzowane. Aranzowane tylko dla jednego celu.
Nie interesowal sie moimi sprawami, ani ja jego problemami.
Bardziej otwarcie nie mogla juz uciac rozmowy, nawet gdyby dokonala tego korsarska klinga.
Przez chwile patrzyl na nia oniemialy. Kobieta-zagadka: z wygladu delikatna niczym chinska
porcelana, a w sercu zlosliwa i zimna. Porcelanowa ksiezniczka, wyniosla i królewska.
- Prosze mi powiedziec, droga pani - odezwal sie w koncu. - Czy jest ktos w tym domu, kto nie ma
do mnie pretensji? Ktokolwiek, kto nie chce posylac mnie do wszystkich diablów?
J ej piekne brwi uniosly sie.
- Nie mam o tym najmniejszego pojecia, lecz nie zycze waszej milosci zle. Chce tylko
kontynuowac moje zycie, takim jakim jest. Pragne ... wlasnej wolnosci. To wszystko.
-Wlasnej wolnosci? - powtórzyl. - Rozumiem, pani, ze trzymalem cie w oczekiwaniu.
- Los kazal mi czekac - poprawila go. - A jesli juz o czekaniu mowa, wasza milosc, czy moge
uprzejmie prosic, by na przyszlosc nie ponizac sluzby, kazac im czekac na deszczu? Pani Musbury
ma slabe pluca.
- Prosze mi wierzyc, nie bawi mnie zadna pompa ani ceremonie - rozgniewal sie. - To musial byc
pomysl Cogginsa, zeby ich tak ustawiac.
-Ale jednak, panie, zatrzymales ich na schodach? - zmarszczyla brwi.
-A co mialem innego zrobic?! .minac ich, jakby nie istnieli? To dopiero byloby ponizeniem, droga
pani. To by oznaczalo, ze ich praca nie ma dla mnie' zadnego znaczenia. Gdybys kiedykolwiek,
pani, pracowala, wiedzialabys, ze takie zachowanie moze byc naj okrutniejszym z ciosów.
Kolory, które jeszcze rozswietlaly twarz ksieznej, odplynely i nagly rys poczucia winy odmalowal
sie na jej obliczu.
- Prosze mi wybaczyc. Wyrwalam sie z wypowiedzia·
- Nie wyrwalas sie, pani, tylko blednie rozumujesz - odcial sie. - Nie bedziemy wyznaczac sobie,
kto kiedy ma sie odezwac. Mozesz mówic, kiedy i gdzie ci sie podoba. I skoro juz sie klócimy, pro
sze pozwolic dac sobie kolejny wyrazny rozkaz: natychmiast wrócisz, pani, do swoich pokoi w
poludniowym skrzydle.
Zbladla.
-To nie bedzie stosowne, wasza milosc.
- Stosowne? - jego zmieszanie bylo krótkie. - Na litosc boska, kobieto! Przeprowadze sie do innych
apartamentów.
Zaklopotanie ksieznej przeszlo w oszolomienie. - No cóz, sadze, ze to takze niestosowne.
- Opinia, która musze od razu zlekcewazyc - powiedzial Gareth. - To dlatego, moja pani, uzylem
slów "wyrazny rozkaz".
- Och - odrzekla cicho. - Rzeczywiscie jestes kuzynem Warnehama, prawda?
-Tak, i niestety nie mial innego - odpowiedzial mezczyzna.
Spojrzala na niego z ciekawoscia, ale bez gniewu.
- Co to ma znaczyc?
- Niewazne - odrzekl. - Wybacz mi, pani. - Gareth odchrzaknal odrobine za glosno. Znów odczul
zazenowanie, gdyz zorientowal sie, ze nie zaprosil ksieznej, by usiadla. W koncu to byl jego dom,
nie jej. Ona tez to spostrzegla.
Gestem reki wskazal pare krzesel przy oknie.
- Widze, ze szczególnie lubisz, pani, ten widok na ogród Selsdon - odezwal sie troche komicznie. A
w ogóle wszystko zaczelismy dosc niezrecznie. Czy zechcesz, pani, usiasc?
Ksiezna wyczula rozkazujacy ton, chociaz byl mocno zlagodzony. Wrócila do szklanych drzwi,
wychodzacych na ogród, wyprostowana jak struna pod ciemnofioletowym jedwabiem. Usiadla niczym
królowa i poprawila suknie.
Gareth z trudem oderwal od niej wzrok i przeniósl go na zewnatrz, na wspanialy widok w oddali.
Patrzyl na zielona polac idealnie przystrzyzonego bukszpanu, na sciezki wysypane zwirkiem wielkosci
grochu, które bez watpienia wciaz byly co ranka grabione, i na okazala fontanne, która
strzelala woda na trzy metry w góre. Nazywali ja z Cyrylem "rybia fontanna", poniewaz woda
tryskala z pysków mitologicznych stworzen, otaczajacych rzezbe Trytona. Uwielbiali bawic sie w
niej w cieple, letnie dni.
Widok fontanny przypomnial Garethowi ponownie, ze to wszystko powinno nalezec do Cyryla.
Chlopak urodzil sie do tego, byl przygotowywany. Tego oczekiwal. A Gareth nie, nawet w
najsmielszych snach. Usiadl teraz na krzesle naprzeciwko ksieznej i zmusil sie, by znów na nia
spojrzec. Tym razem ich spojrzenia spotkaly sie, zatrzymujac na chwile jego oddech. Nonsens, w
ogóle jej nie znal. A ona wyraznie sprawiala wrazenie, ze nie chce go poznawac.
- Jakie masz, pani, plany na prtyszlosc? - spytal chlodno. - I jak moge je przyspieszyc?
- Na razie niczego nie planowalam. Pan Cavendish powiedzial, ze moge sie z nimi wstrzymac,
dopóki nie zdobedziemy twojego, panie, pozwolema.
- Mojego pozwolenia? - Gareth w zniecierpliwieniu uderzyl dlonia plik dokumentów lezacych przy
udzie. - A nie wystarczy moja rada? Albo chocby wskazówka? Masz, pani, prawo do wdowiego
domu, prawda?
- Przyznano mi jedna dwudziesta dochodów z ksiazecych posiadlosci - odrzekla. - Nie bede
glodowac.
- Jedna dwudziesta? - Mezczyzna patrzyl na nia z niedowierzaniem. - Dobry Boze! Co cie, pani,
opetalo, by zgodzic sie na cos takiego?
Drugi raz podniosla pieknie zarysowane brwi.
- Musiales, wasza milosc, bardzo dlugo byc za granica - szepnela. - Anglia to wciaz patriarchalna
spolecznosc.
Naturalnie, miala racje. Gareth zbyt przywykl do niezaleznosci Xanthii, przywileju sposobu zycia
niedostepnego dla wiekszosci kobiet.
- Mój ojciec podpisywal malzenski kontrakt - ciagnela ksiezna. - Nie znalam szczególów, dopóki po
pogrzebie nie. pojawili sie notariusze. Cavendish z pewnoscia dostarczyl ci, panie, kopie dokumentu.
Ale jedna dwudziesta majatku Selsdon moglaby zapewnic utrzymanie nawet oszczednej,
dziesiecioosobowej rodzinie. Jak powiedzialam, wasza milosc, niczego mi nie zabraknie.
-Twój ojciec, pani, byl albo glupcem, albo wydawal cie za maz w wielkim pospiechu - mruczal
Gareth, przerzucajac plik papierów. - Angielskie prawo zwyczajowe powinno przyznac ci jedna
trzecia, czyz nie?
Milczala, wiec podniósl glowe. Wygladala na dotknieta, jej twarz pobladla. Mezczyzna zawstydzil
sie.
- Prosze mi wybaczyc, moja uwaga byla niestosowna, zwazywszy zalobe.
Nie wygladala jednak na urazona z tego powodu. Raczej... cóz, po prostu na urazona. Powoli
jednak bladosc znikala z jej twarzy. Wyprostowala ramiona i rzekla:
-To bylo rozwaznie zaaranzowane malzenstwo, wasza milosc. Mój ojciec uwazal, ze przy niewielu
propozycjach malzenstwa powinnam byc wdzieczna losowi za oswiadczyny Warnehama.
Cóz za skonczony nonsens! Ksiezna byla typem kobiety, która moglaby slusznie spodziewac sie
mezczyzn u swoich stóp.
- Niewielu? - wyrwalo mu sie.
- Prosze mnie nie zalowac, wasza milosc. Uosabialam wszystko, czego zmarly ksiaze szukal w
pannie mlodej.
Gareth odchrzaknal i wrócil do sprawy.
- Jako ksiezna wdowa, pani, powinnas miec prawo do pozostania w swoim domu. Nikt nie chce cie
stad wyganiac. Moje odwiedziny w Selsdon beda mozliwie naj rzadsze, zatem raczej nie bedziemy
sie sobie platac pod nogami.
Zdalo sie, ze cien ulgi przemknal po jej obliczu, a Gareth zauwazyl, ze odrobine rozluznila
ramiona. - Dziekuje - odpowiedziala ochryple. - Ja ... naprawde dziekuje, wasza milosc. Tylko nie
jestem calkiem pewna ...
- ... czy chcesz tu pozostac? - podsunal. - Prawda, to miejsce jest niczym okropne, stare mauzoleum
pomimo przestrzeni i wspanialosci. A co z twoja rodzina, pani? Z ojcem?
- Nie - odrzekla predko. - On ... jest teraz w podrózy.
Cos w jej slowach ostrzeglo Garetha, by nie drazyl poruszónego tematu.
- Czy masz, pani, dzieci? Moze córke? Przeszyla go wzrokiem, a w jej oczach zablyslo cos
bolesnego i przejmujacego.
- Nie, wasza milosc - powiedziala cicho. - Nie mam dzieci.
N a Boga, czy nie bylo zadnego bezpiecznego przedmiotu rozmowy z ta kobieta?
-A co powinnas, pani, zrobic wedlug Cavendisha?
Zlozyla dlonie na kolanach.
- Jego zdaniem powinnam ukryc sie w Knollwood Manor, to jest wdowi dom, i zyc sobie spokojnie
z dala od ciekawskich oczu towarzystwa. Jest przekonany, ze ... to byloby dla mnie najlepsze w
takich okolicznosciach.
Wdowi dom? Gareth skulil sie w srodku, ale na zewnatrz nie dal po sobie niczego poznac.
- Jestes, pani, zbyt mloda, by prowadzic takie przygaszone zycie, chyba ze tego rzeczywiscie
chcesz. Prosze wybaczyc moja ignorancje, ale czy nie mamy domu w miescie?
- Przy Bruton Street, ale zostal wynajety. - Skinela glowa.
- Zatem go odnajme - odrzekl.
- Jestes bardzo uprzejmy, panie, ale nie, nie moge wrócic do Londynu. Nie sadze, zeby taki rodzaj
zycia do mnie pasowal. Po prostu ... nie jestem pewna.
Ale on byl pewien. Byla mloda i zapierala dech swoja uroda. Miala przed soba cale zycie. Chociaz
nie pozostawiono jej wiele majatku, z pewnoscia mogla dobrze wyjsc za maz dzieki samej aparycji,
skoro tylko plotki o smierci Warnehama ucichna. Chyba ze za tym wszystkim kryje sie cos wiecej,
o czym mu nie mówi.
A moze przemilcza skandaliczna przeszlosc?
Spojrzal na nia, rozwazajac nowa mysl. Nie. Raczej mogla zostac skrzywdzona w sposób niewidoczny
na pierwszy rzut oka. A poza tym, czy te plotki kiedykolwiek naprawde sie skoncza? Warneham
zmarl prawie rok temu. Pewnie nie ucichna· Towarzystwo jest szybkie w obgadywaniu i leniwe
w wybaczaniu. A zreszta, niech tam ... kazdy dzwiga swój krzyz, czyz nie? Co go obchodzi
jej przeszlosc, a ja jego dawne dzieje?
Predkim ruchem przewertowal dokumenty, szukajac jakiejs informacji o wynajmie domu przy
Bruton Street, nic jednak nie znalazl. Podniósl wzrok na ksiezna.
- Cóz, nie decydujmy o niczym pochopnie, pani. Mozesz zostac w Selsdon Court tak dlugo, jak zechcesz,
jednak jesli wolalabys Knollwood ... nie widze zadnych przeszkód.
Spuscila oczy, kierujac spojrzenie na dywan.
- Powiedziano mi, ze jest w strasznym stanie. Cavendish twierdzi, ze doprowadzenie domu do
porzadku pochloneloby mnóstwo pieniedzy. Knollwood zostalo porzucone wiele lat temu, jak sie
dowiedzialam.
Gareth zacisnal szczeki.
- Rzeczywiscie tak bylo. Widzisz, pani, mieszkalem tam jako chlopiec. I nawet wtedy byl to zniszczony,
gnijacy smietnik.
Potrzasnela mocno glowa.
- Ja ... nie wiedzialam - zajaknela sie. - Mówiono mi, ze mieszkales tutaj ...
- Nigdy tu nie mieszkalem. Nigdy nie mieszkalem w Selsdon.
- Och. - Odwrócila wzrok. - Chodzi mi o to, ze nigdy nie bylam w Knollwood w srodku.
- Nie ma tam niczego do ogladania - ucial ostro. - Rzeczywiscie, teraz pewnie zupelnie nie nadaje
sie do zamieszkania. Dwadziescia lat temu przeciekal dach, a podlogi butwialy. Nie ma tam zadnej
kanalizacji. Piwnica jest tak zawilgocona, ze na nizszym pietrze smierdzi plesnia.
Na te slowa ksiezna zmarszczyla nos i skrzywila sie. Wygladala jak dziewczynka, co sprawilo, ze
zachcialo mu sie nieoczekiwanie smiac. Nie z niej, ale z nia razem. N a sekunde zapomnial o
zimnych i nedznych nocach, które spedzil w tym ponurym, starym domostwie, i o nocach, które
przyszly pózmej.
- Z zewnatrz wyglada calkiem ladnie - rzekla przepraszajaco. - Jak maly, bajkowy zamek, tak mi sie
czasem zdaje.
-To pewnie przez wieze - wykrzesal z siebie usmiech. - Z zewnatrz rzeczywiscie wygladaja romantycznie.
Jezeli chcesz tam zamieszkac, i niewazne, czego chce Cavendish, trzeba przeprowadzic
konieczne naprawy. Trzeba utrzymywac nieruchomosci, i nie watpie, ze wystarczy na to
majatku.
-W rzeczy samej, jestes teraz jednym z naj bogatszych ludzi w Anglii, wasza milosc. - Nagle
zbladla. - Nie chce przez to powiedziec, ze nie byles nim wczesniej. Nie moge zakladac, ze poznalam
wszystkie okolicznosci ...
Zalala sie rumiencem.
- Co sobie ten stary glupek Cavendish Illyslal, kiedy mnie tak scigal? - mruczal Gareth. - Ze jestem
jakims pokatnym oszustem? Rzezimieszkiem? A moze zajmuje sie rabowaniem grobów?
Rumieniec ksieznej poglebil sie.
- Sadze, ze chodzilo mu o robotnika portowego - odrzekla. - Albo raczej tragarza? Czy to to samo?
- Mniej wiecej - usmiechnal sie Lloyd. - Az teraz zaluje, ze nie okazalem sie jednym ani drugim.
Mialbym diabelna przyjemnosc z obserwowania go, jak blaka sie po dokach z chusteczka przycisnieta
do nosa.
Przez sekunde wydawalo sie, ze ksiezna sie rozesmieje. Zorientowal sie, ze czeka na ten dzwiek z
jakims niewytlumaczalnym pragnieniem. Jednak kobieta zachowala milczenie. Odsunal teczke na
bok i polozyl dlonie na udach, jakby zbierajac sie do odejscia.
- No cóz, chyba nic wiecej w tej chwili nie mozemy zrobic - rzekl w zamysleniu. - O której podaje
sie teraz tutaj kolacje?
-Wpól do siódmej. - Nagle jej oczy sie rozszerzyly. - I na dodatek jest poniedzialek, wasza milosc.
- Poniedzialek?
- Sir Percy i lady Ingham zwykle przychodza na kolacje do Selsdon w poniedzialki, razem z
doktorem Osborne - objasnila. - I jeszcze proboszcz z zona, ale teraz sa na wakacjach w Brighton.
Czy bardzo ci to, panie, przeszkadza?
- Skadze, uwazam, ze to swietny pomysl - odrzekl. - Sam chcialbym byc na wakacjach w Brighton.
Twarz ksieznej rozjasnil pogodny usmiech.
- Chodzi mi o doktora Osborne - sprecyzowala. - To nasz miejscowy lekarz. A sir Percy i jego zona
sa calkiem milymi ludzmi. Wszyscy oni ... Cóz, sadze, ze trzymali moja strone w tych okropnych
chwilach.
-A zatem chetnie sie z nimi spotkam - odpowiedzial i podniósl sie z miejsca. Odniesie przy tym dodatkowa
korzysc, przyszlo mu do glowy, gdyz uniknie kolejnej godziny sam na gam w
towarzystwie ksieznej. Z rozmyslnie chlodnym usmiechem podal kobiecie dlon i pomógl wstac z
krzesla.
Jednak przy drzwiach zawahala sie i odwrócila. Znów miala ten posepny wyraz twarzy.
-Wasza milosc?
-Tak?
- Domyslam sie, ze to pierwsze twoje popoludnie w Selsdon. - Jej oczy patrzyly gdzies nad ramieniem
Garetha. - To tylko kwestia czasu, jednak zanim ... zanim uslyszysz pewne pogloski ...
- Pogloski? - Jego usta wykrzywil gorzki grymas. - Powinienem wiedziec, ze Selsdon jest nimi
przepelnione. O których myslisz, pani?
Spojrzala mu w oczy smutnym wzrokiem.
- Sa tacy, którzy uwazaja, ze smierc mojego meza nie byla przypadkowa - odrzekla cicho. - Szeptano,
ze byc moze ... byc moze nie bylam szczesliwa w malzenstwie.
Slowa, wypowiedziane przez kobiete bez cienia emocji, sprawily, ze Garethowi ciarki przebiegly po
grzbiecie. Ploteczki Xanthii nigdy nie wywolywaly w nim takich emocji.
- Chcesz, pani, powiedziec, ze jawnie cie oskarzano?
- Oskarzano? Nie ... - Usmiechnela sie lekko. - To byloby zbyt skomplikowane. Duzo latwiej po
prostu zniszczyc moja reputacje szeptaniem i insynuacjami.
-A zabilas go? - Gareth przytrzymal jej spojrzeme.
- Nie, wasza milosc - odpowiedziala cicho. - Nie. Ale krzywda zostala wyrzadzona.
- Dawno temu poznalem destrukcyjna sile plotek - rzekl chlodno. - W takim przypadku radze
poswiecic im tyle uwagi, ile sa warte, czyli je zignorowac.
Kiedy jednak zostawil ja w drzwiach, nie byl calkiem pewien, czy jego propozycja byla sluszna. W
ksieznej wyczuwal cos dziwnego i troche nieziemskiego. Jakis strach czail sie w jej oczach. Ale
zeby byla morderczynia? Byl absolutnie przekonany, ze nie, choc nie potrafil powiedziec, skad
czerpal taka pewnosc.
Niestety w jej swiecie, swiecie konwenansów, podobne plotki moga zrujnowac zycie. Zaczynal
rozumiec, dlaczego wolalaby zamknac sie daleko stad, w samotnym, walacym sie Knollwood, niz
wracac do tego srodowiska i próbowac budowac zycie na nowo.
Zreszta, cóz go to obchodzi? Przyjechal tutaj jedynie po to, zeby obejrzec majatek i upewnic sie, ze
jest dobrze zarzadzany i przynosi zyski. Nie przybyl tutaj dla ratowania swiata, ani nawet jego
elitarnego skrawka, który nalezy do ksieznej.
* * *
Gdy Antonia wrócila do swojej sypialni, Nellie czekala juz na nia w drzwiach.
- Wrócilas, pani! - wykrzyknela, jakby spodziewajac sie, ze kobieta zostanie zjedzona zywcem. No
i jaki on jest, ten nowy ksiaze?
Na twarzy Antonii pojawil sie wymuszony usmiech.
-Arogancki. - Rzucila czarny szal na lózko. - Spakuj, prosze, moje rzeczy, Nelie. Przenosimy sie· ..
- Och, moja pani! - jeknela sluzaca. - To musi byc czlowiek bez serca, naprawde!
- ... z powrotem do ksiazecych apartamentów - dokonczyla Antonia.
Nellie zamknela usta. Minela dluzsza chwila, nim odezwala sie ponownie:
. - A niech mnie! Wracamy do twoich dawnych pokoi, pani? To bardzo sluszne i wlasciwe z jego
strony, jesli moge miec swoje zdanie.
Ksiezna podeszla do okna. Naturalnie Nellie chciala dowiedziec sie czegos wiecej na temat spótkania,
ale Antonia odsunela zwiewna firanke i wyjrzala na wysypany zwirem dziedziniec. Z niewiadomego
powodu nie chciala, by sluzaca wnikala w jej nastrój. Sama nie byla pewna, jak sie
teraz czuJe.
Co takiego jej sie stalo w porannym saloniku? Cos ... dziwnego. Czula sie osobliwie swiadoma, ale
tak naprawde czego? Miala wrazenie, ze drzy, a moze to caly swiat sie zatrzasl? Tak jakby cos we
wnatrz niej zawrzalo.
Naprawde spodziewala sie, ze nie polubi nowego ksiecia Warneham, i to nie dlatego, ze tak sobie z
góry zalozyla. Na pierwszy rzut oka ten mezczy- zna robil wrazenie wladczego i butnego. Wygladal
na arystokrate w kazdym calu, wynioslego, w doskonale lezacym surducie i dopasowanych bryczesach.
Jego zlocisty wzrok zdawal sie ja przenikac, jego szczeka byla zbyt mocno zacisnieta, a jego
nos nazbyt orli w ksztalcie. Lwia grzywa wlosów zbyt rozpasana. I ku swojemu zaskoczeniu
Antonia zdala sobie sprawe, ze w duszy rwie sie do walki. To bylo zupelnie do niej niepodobne, z
pewnoscia. W jej zyciu nie bylo juz nic wartego zmagan. Ale czy na pewno?
I ten przyplyw gniewu! Skad sie wzial? Nie podniosla na nikogo glosu od chwili ... no cóz, od
dosyc dawna. Cos w ksieciu ja sprowokowalo, ten czlowiek sprawial wrazenie tak zadufanego, tak
bardzo ... wygodnie czujacego sie w sprawowaniu nowej wladzy. A wreszcie, az byla tym
zszokowana, okazal sie niemal zyczliwy. Pomyslala, ze jej uwierzyl.
Spodziewala sie, ze to bedzie toporny i zle wychowany wiesniak, wytrzeszczajacy w oglupieniu
oczy na latwo zdobyte skarby. Zaskoczyl ja mlody wiek ksiecia. Sadzila, ze lata spedzone w
marynarce i na kolonialnych wyspach pozbawily go resztek arystokratycznych manier, których
mógl nabrac podczas krótkiego pobytu w Selsdon. Mezczyzna zupelnie nie wygladal na kogos
takiego, byl o wiele bardziej niebezpieczny.
- Tak, Nellie, nowy ksiaze powiedzial wszystko, co nalezalo - odpowiedziala wreszcie Antonia. -
Nie przekonalaby mnie opinia, ze jest czlowiekiem o golebim sercu, ale zywie nadzieje, ze jest
sprawiedliwy .
Sluzaca dotknela ramienia ksieznej.
-Ale powiedzialas, pani, ze byl arogancki?
-Tak ... - Antonia nie wiedziala, jak opisac swoje wrazenie. - Byc moze ma sie to we krwi, Nellie?
Mysle, ze bylby wladczy, nawet gdyby wzrastal w oborze.
- No cóz, tak do konca nie wiemy, gdzie byl chowany. Prawda, prosze pani? - rzekla podejrzliwie
pokojówka. - Wiemy tylko to, co mówi sie po katach: ze zabil swojego malego kuzyna i zlamal serce
poprzedniemu ksieciu, jesli ten w ogóle je mial.
- Nellie, dosyc, prosze - upomniala ja Antonia. - A przy okazji: powiedzial mi, ze tak naprawde
mieszkal w Knollwood. Slyszalas kiedykolwiek o tym?
- Nie, prosze pani. - Sluzaca wrócila do zwijania ponczoch. - Tylko tyle, ze byl tam wychowany.
-Ale to nie calkiem to samo, prawda? - zastanowila sie ksiezna. - Powiedz, Nenie, co tam teraz
gadaja po katach?
-Wiekszosc raczej milczy - wyznala pokojówka. - Niektórzy mówia, ze nowy ksiaze byl bardzo
mily.i z kazdym zamienil kilka slów, zwlaszcza ze zaczela sie ulewa. A inni zwrócili uwage na jego
bezpretensjonalny sposób mówienia. Jedna czy dwie osoby dasaja sie, ze nie maja zamiaru
pracowac dla nadetego ... No, niewazne.
Antonia spojrzala na nia z ukosa.
- Otóz to, jak najbardziej wazne.
- Metcaff mówi, ze slyszal plotki, jakoby nowy pan maczal palce w smierci poprzedniego ksiecia,
prosze pani. - Nenie wzruszyla ramionami.
-Wszystkie plotki pochodza od Metcaffa - odrzekla Antonia. - A czcza gadanina jest narzedziem
szatana, Nellie. Przypomnij sobie, jak mówiono, ze to rzekomo ja dopuscilam sie tego podlego
czynu, nim nie pojawila sie nowa mozliwosc obmowy.
- Nikt w to naprawde nie wierzy, prosze pani - pospieszyla z odpowiedzia pokojówka, ale Antonia
wiedziala, ze chce byc po prostu mila. - Tak czy owak, Metcaff mówi, ze mysli o zlozeniu wypowiedzenia.
- Naprawde? - nie dowierzala ksiezna. - I cóz takiego bedzie robil?
- Nie mam pojecia, prosze pani, ale podjudza paru innych, by zrobili to samo.
- Zatem niech wszyscy razem gloduja - odparowala Antonia. - Ludzie w Londynie juz narzekaja na
brak jedzenia, a ta wilgoc w powietrzu zniszczy plony. Powinni byc wdzieczni losowi za prace.
Nenie umilkla na chwile.
- Prosze wybaczyc, prosze pani, ale czy wszystko w porzadku?
-Tak, Nellie, w jak najlepszym. - Ksiezna odwrócila sie od okna. - Dlaczego pytasz?
Tym razem pokojówka okazala zaniepokojenie.
-Wydajesz sie, pani, byc w dziwnym nastroju. I wypieki na policzkach ... ale co tam, to tez niewazne.
Jesli tylko dobrze sie czujesz, to ...
-Wszystko w porzadku.
- ... to w takim razie, jak mówisz, pani, musze zajac sie pakowaniem.
-Tak, bardzo ci dziekuje. - Antonia znów wyjrzala za okno. - Ale wpierw badz tak dobra i naszykuj
moja suknie na kolacje.
Nenie otworzyla garderobe.
- Która chcialabys wlozyc, pani?
-Ty wybierz. - Ksiezna nie patrzyla juz na dziedziniec, ale na swoje rozmyte odbicie w szybie. Pokojówka
miala racje, nie byla calkiem soba. Na twarz wystapily jej lekkie rumience, z trudem siebie
poznawala.
- Nellie - odezwala sie nagle. - Znajdz cos z odrobina koloru. Moze ciemnoblekitny zakardowy
atlas? A moze to za wczesnie, jak uwazasz?
-Alez nie, prosze pani. - Sluzaca wyjela suknie i strzepnela ja. - Przyjechal nowy ksiaze, twoim
obowiazkiem jest go przywitac.
-Tak, chyba masz racje. - Antonia podniosla dlon i w roztargnieniu delikatnie musnela oblicze
nieznajomej w szybie. - To mój obowiazek, nieprawdaz?
* * *
Tego wieczoru Gareth przyjmowal gosci z pewna doza leku, ale i odrobina ulgi. Po spotkaniu z
ksiezna Warneham nie byl zbyt pewien, czy chce znów zostawac z nia sam na sam. Nie bardzo wiedzial,
dlaczego ma takie odczucia. Patrzenie na nia bylo jak jedzenie smakolyku, ale' z' rodzaju tych
pysznych deserów, które lepiej przejesc czyms o mdlym smaku, byc moze popic letnia kawa.
Jego zyczenie ziscilo sie w osobie sir Percy' ego Inghama. Jesli ksiezna kojarzyla sie z ciastem czekoladowym
z crerne anglaise, sir Percy byl slaba herbatka. Byl takze stosunkowo nowy w
miasteczku Lower Addington, o czym Gareth przekonal sie z zadowoleniem. Ksiecia troche
zmeczyly plotki, które juz dobiegaly go zza pleców. Wprawdzie sir Percy nie wydawal sie obojetny
na takie szepty, a juz z pewnoscia jego zona, ale ich przynajmniej Gareth nie znal z dziecinstwa.
Ten sam przyjazny rys, odnalazl w wyslawiajacym sie wytwornie doktorze Martinie Osbornie,
który z pewnoscia odebral doskonale wyksztalcenie. Wygladal na mezczyzne przed czterdziestka i
mial wszelkie zalety dzentelmena.
Gareth byl równiez mile zaskoczony, ze Selsdon Court dysponuje nadzwyczajnym szefem kuchni.
Z pewna satysfakcja przygladal sie zastawionemu
stolowi, gdy uprzatnieto trzecie danie i przyniesiono wybór ciast owocowych oraz lodów.
- Pozwole sobie powtórzyc, wasza milosc, jak nam milo, ze mozemy spozywac wspólna kolacje
podczas twojego, panie, pierwszego wieczoru w Selsdon - oznajmil uroczyscie doktor Osborne. To
nadzwyczajna laskawosc, ze kontynuujesz nasza skromna tradycje·
-Wyjatkowa laskawosc, w rzeczy samej - dodal sir Percy, przebierajac z namyslem wsród tac z ciastami.
- A ogólnie biorac, wasza milosc, jakie masz, panie, wrazenia po pierwszym dniu spedzonym
w nowym domu?
Gareth skinal na lokaja, który dolewal wina.
- Jak to powiedzial wielebny Richard Hooker? - Ksiaze zamyslil sie, podczas gdy sluzacy nachylil
sie, by nalac trunku. - Zmiana nie przychodzi bez niedogodnosci, nawet z gorszego na lepsze?
-Wlasnie, otóz to! - Ingham byl zaskoczony. - Czy czytales, panie, przypadkiem arcydzielo
Hookera O prawach panstwa koscielnego? To jedno z ulubionych dziel proboszcza.
- Czytalem - odpowiedzial Gareth, zaciskajac odrobine usta i zastanawiajac sie, czy za slowami
baroneta nie kryje sie jakas obraza, albo - co gorsza - jakies badawcze pytanie. Czcigodny Needles
wbijal mu do glowy dzielo Hookera az do obrzydzenia, ale oni wszak nie musieli tego wiedziec.
Uwaga przeszla jednak niezauwazona. Gareth odprezyl sie.
-A cóz takiego niedogodnego znajdujesz, wasza milosc, w tej zmianie? - zatrajkotala lady Ingham.
- Przysiegam, ze ja nie potrafie znalezc nic, czego nie da sie lubic w Selsdon Court.
- Nie zrozumialas wypowiedzi, moja droga - przerwal jej maz.
- Nie chodzi tutaj o nielubienie, pani - sklamal spokojnie Gareth. - Czuje sie niezrecznie, ze musialem
zostawic interesy w Londynie bez dozoru.
Lady Ingham rozjasnila sie w usmiechu pelnym niewiedzy.
-Ale z pewnoscia masz, panie, pracowników? Gareth poczul sie nagle niezmiernie zmeczony.
Ci ludzie tutaj byli bardzo mili, ale malo wiedzieli o prawdziwym swiecie.
- Mamy dwunastu pracowników, pani, ale byloby to dla nich za duze obciazenie. A moja wspólniczka
wlasnie wyszla za maz, a wiec ...
-Wspólniczka? - Lady Ingham juz wystawila szpony na smakowity, plotkarski kasek. - A jaki to
rodzaj wspólnych interesów?
Gareth odczul nieodparta' pokuse, by powiedziec, ze ma polowe udzialów w naj nowszym domu
masochistycznych rozrywek, prowadzonym przez pania Berkeley, gdyz byl to rodzaj pikantnej
odpowiedzi, jakiej lady wyraznie sie spodziewala. Jednak sie opanowal.
- Markiza Nash jest moja wspólniczka. Jestesmy wlascicielami Przedsiebiorstwa Morskiego
Neville.
Ksiezna nic nie odpowiedziala, lecz Gareth zauwazyl, ze oczy rozszerzyly jej sie z nie skrywanego
zdumienia.
- Przedsiebiorstwo Morskie Neville ... - zastanowil sie doktor. - Czy biuro nie znajduje sie przy
Wapping High Street? Wydaje mi sie, ze je widzialem.
- Podczas jednego z wyjazdów do miasta, jak smiem twierdzic? - odezwala sie wreszcie lady Ingham.
-Tak, pamietam szyld w tamtej okolicy - przyznal Osborne. - Zagladam tam do aptekarza blisko
Wapping Wall. Jaki swiat robi sie maly.
- Niezbyt maly, mam nadzieje - rzekl Gareth. - Jesli zacznie sie kurczyc, przedsiebiorstwo Neville
wkrótce nie bedzie mialo nic do roboty.
-Ale, wasza milosc, z pewnoscia nie bedziesz kontynuowac tej dzialalnosci? - Glos damy nabral
tonu lekkiej przygany.
Na te slowa Gareth poczul, ze traci juz cierpliwosc.
-A dlaczego nie? - spytal ostro. - Ciezka praca nigdy nikomu szczególnie nie zaszkodzila, a czesto
przynosi wiele dobrego.
-W rzeczy samej, w rzeczy samej! - powtórzyl sir Percy.
Doktor pochylil sie, jakby chcac dodac powagi swoim slowom.
- Sa zajecia, droga pani, i sa tez namietnosci. Moze prowadzenie interesów to pasja ksiecia?
Gareth rzucil spojrzenie przez nakryty snieznobialym obrusem stól i zauwazyl, ze ksiezna go
uwaznie obserwuje, jakby wyczekujac jego odpowiedzi.
-To byla koniecznosc, która stala sie pasja. Mozemy nie kontynuowac tego tematu?
Chwile pózniej sluzba uprzatnela desery i przyniesiono porto. Panowie nie zabawili wiele czasu.
Gdy dolaczyli do pan w przejsciowym salonie, lady Ingham juz sie ubierala do wyjscia.
- Uslyszalam w oddali grzmoty - powiedziala bojazliwie. - Percy, mysle, ze musimy juz jechac.
Sir Percy mrugnal do Garetha. - Zony nie przejmuja sie burza.
-Ani jej milosc - dodal lagodnie Osborne.
Ksiezna, która wlasnie poprawiala kolnierz plaszcza lady Ingham, zmartwiala. Spojrzala w pusta
przestrzen, nawet nie na doktora. Osborne musial sie zorientowac, ze popelnil gafe, gdyz zaczal
rzucac ogólniejsze uwagi o pogodzie.
- Moze zabierzemy cie do miasteczka, Osborne? -wtracil sir Percy. - Obawiam sie, ze moja zona
ma racje co do deszczu.
- Dziekuje bardzo, ale mam parasol - odrzekl doktor.
Gareth odprowadzil panstwa Ingham do glównych drzwi, zas ksiezna z grzecznosci mu nie towarzyszyla.
Gdy ksiaze wrócil do salonu po kilku minutach, pomyslal, ze chyba nie chodzilo tym
razem o uprzejmosc. Osborne stal na progu, ujmujac delikatnie dlonie Antonii. Uwaznie patrzyl jej
w oczy.
- I nasenny napar - szepnal. - Obiecaj mi, Antonio, ze nie zapomnisz o nim.
Kobieta przygryzla warge.·Cos podskoczylo w zoladku Garetha.
- Okropnie go nie lubie - rzekla w koncu - Dziwnie sie po nim czuje.
- Antonio, musisz mi obiecac - nakazal stanowczo i podniósl jej dlonie, jakby chcial je ucalowac. -
Potrzebujesz lekarstwa, inaczej wiesz, ze bedziesz sie zle czula podczas nadchodzacej burzy. .
Opuscila wzrok pod ciemnymi rzesami.
- Dobrze, wezme to pod uwage.
Gareth odchrzaknal i wszedl do pokoju. Doktor i ksiezna odskoczyli od siebie, jakby nakryci na
goracym uczynku. Kobieta znów spuscila wzrok i podeszla do wygaszonego kominka, obejmujac
sie za ramiona, jakby jej bylo zimno. Osborne jal dziekowac za kolacje.
Kiedy ksiaze wrócil ponownie, po pozegnaniu doktora, stwierdzil z pewna ulga, ze ksiezna zniknela.
Rozdzial piaty
Gabriel stal w pewnej odleglosci od starszych chlopców, grajacych w pilke na zielonej trawie.
Widzial ich juz w Finsbury Circus. I widzial pilke, idealnie okragla, podskakujaca kule, mknaca w
tempie blyskawicy i wydajaca niesamowite
" buch" po kopnieciu.
Najmniejszy z chlopców zauwazyl patrzacego nieznajomego i skinal nan palcem. Gabriel rzucil
przez ramie spojrzenie na drzemiacego dziadka i popedzil po trawie.
Chlopiec wyciagnal przed siebie rece z pilka.
- Potrzebujemy szóstego -powiedzial. -Umiesz grac?
-Umiem. -Gabriel skinal glowa.
Najwiekszy z chlopców szturchnal lokciem kolege.
-Oddaj to, Will. -I wyrwal im pilke. -Nie gramy z Zydami.
Gabriel opuscil ramiona.
Duzy chlopak zaczal uciekac po trawie i szydzil:
- No co? Chcesz pilke? No chcesz? To masz, lap! - Podrzucil pilke i kopnal mocno dluga noga.
Pilka uderzyla Gabriela prosto w brzuch. Odebralo mu dech. Upadl na trawe jak kloda, a krew
dudniaca mu w uszach prawie zagluszyla pierwsza salwe smiechu. Prawie. Najpierw rozesmial sie
tylko jeden z chlopaków, potem nastepny i nastepny, az wszyscy smiali sie z niego w glos.
Upokorzenie bylo pelne, gdy Zayde poderwal go z ziemi.
-A broch zu dir! - krzyknal, grozac chlopcom piescia. -Juz was nie ma, wy male prosiaki!
Dzieci uciekly, nie przestajac chichotac. Zayde otrzepal Gabriela.
-Aj waj, Gabrielu! Cos ty sobie myslal?
- Ja ... podobala mi sie pilka ...
- Eingeshpahrt! - Dziadek westchnal. -Przeciez moge kupic ci pilke, prawda?
-Ale ja chce miec z kim grac.
- Wiec szukaj towarzystwa wsród swoich! - Zajde scisnal dlon chlopca i ruszyl z wnuJaem w strone
domu. -Oni nas nie chca, Gabrielu. Kiedy sie tego nauczysz, co?
***
Owej nocy upal wreszcie przelamala burza z deszczem, chloszczaca Surrey niczym w akcie zemsty.
Gareth kladl sie spac wsród odglosów wiatru wyjacego za oknem i bezustannego, halasliwego
chlupotania w przepelnionych rynnach. Niezwykle zmeczony podróza i rozwazaniami na temat nowych
obowiazków, natychmiast zapadl w gleboki, lecz niespokojny sen. Obudzil sie troche po
pólnocy, zlany zimnym potem, zaplatany w przescieradla, niezdolny zlapac oddech. Wyprostowal
sie, przerazony i zdezorientowany.
Selsdon Court. Znajdowal sie w Selsdon. Blask zapalonego kinkietu w korytarzu rysowal kontur
drzwi. Szerokich i bardzo solidnych drzwi. A jego kuzyn wreszcie nie zyje, dzieki Bogu. Nie bylo
statku ani lancuchów. Ale dawny koszmar przywarl niczym wilgotne, zbutwiale plótno zaglowe.
Czul smród drazniacy nozdrza, fetor nasmolowanych lin i wszechobecny odór scisnietych,
zjelczalych, niemy tych cial. "Saint-Nazaire"? Dobry Boze! Ta stara, zgnila galera nie snila mu sie
od miesiecy.
Dopiero teraz uswiadomil sobie, jak nieprawdopodobnie sie trzesie. Przesunal dlonia po zmierzwionych
wlosach i spróbowal sie uspokoic. N a wszystkie swietosci, co to ma znaczyc, ze wlasnie
tej nocy - po tylu innych - sni o pelnej udrek mlodosci?
Nic. Nic nie znaczy. Juz nie jest dzieckiem, móglby sie teraz bronic. W tej chwili potrzebowal
jednak drinka. O tak, solidna kropelka brandy - nieslawne lekarstwo Rothewella na wszystkie bolaczki.
Wyswobodzil sie z przescieradel, usiadl na skraju lózka i otarl pot z czola. Za oknem rozblysla
blyskawica, jedna, potem druga. Kilka sekund pózniej przetoczyl sie grzmot, ale gdzies w
oddali.
Brandy stala na bocznym stoliku miedzy oknami. Gareth zapalil lampe, narzucil szlafrok, a nastepnie
nalal sobie kieliszek. A potem kolejny. Byl w polowie trzeciego, zly, ze wytracil sie ze snu i
traci czas na dumania, gdy nagle ogarnal go niepokój. Spojrzal na zegar na kominku. Wpól do
trzeciej. Dlaczego ma wrazenie, ze zaczyna sie nowy okres zycia?
Przeciez to jego dom; powrót wywolal zbyt wiele wspomnien. Dziwne, ale przypomniala mu sie
babka i Cyryl. Czas spedzony tutaj mógl okreslic jako typowe nieszczesliwe dziecinstwo. Nie mial
jednak pojecia, jak bylo ono przyjemne, dopóki nie trafil do piekla - na poklad "Saint-Nazaire" . W
nerwowym odruchu dopil reszte brandy, rozkoszujac sie jej plonacym smakiem. Dobry Boze,
Rothewell smialby sie teraz z niego, ukrywajacego sie w mroku niczym bojazliwy chlopiec,
któremu zaszumialo w glowie po niklym ulamku porcji wypijanej przez barona duszkiem przed
sniadaniem.
Jednakze Gareth nigdy nie naduzywal alkoholu.
Uwazal, ze na to moga sobie pozwolic ludzie o blekitnej krwi, tacy, którzy nie musza wstawac o
brzasku, by zapracowac na zycie. Wtem dotarlo do niego, ze teraz i on zalicza sie do tej kategorii.
Nieprzyjemna mysl poderwala go z krzesla. Zaczal krazyc niespokojnie po pokoju. Dziadek mial
racje: Gareth nie zostal przeznaczony do takiego zycia. Jak zatem sprawy mogly przybrac taki obrót?
Dal sie porwac strumieniowi mysli i na wpól przywolanym wspomnieniom. Pózniej nie
potrafil sobie uzmyslowic, co to bylo, ale cos calkowicie wyrwalo go z zadumy. Odciagnal ciezkie
zaslony i wyjrzal na podwórze pod oknami.
Poczatkowo Selsdon Court bylo warownia Normanów, która za czasów Williama II stala sie w
pelni uzbrojonym zamkiem. Ostatecznie zamek . przeksztalcil sie w elegancki palac, który
zachowal duzo pierwotnych cech, a wsród nich poludniowy
i wschodni bastion, które laczyly sie z glówna rezydencja wysokim obronnym murem - naj starsza
czescia posiadlosci. Gareth przygladal sie murowi, majaczacemu po przekatnej wewnetrznego podwórza,
jego zlotobrunatnym kamieniom w blasku migoczacego swiatla, rzucanego przez latarnie
przy bramie. Ze swojego dogodnego punktu ponad podwórzem mógl widziec blanki, lecz wewnetrzna
czesc muru byla pograzona w cieniu.
Spojrzal w góre. Deszcz siekl teraz równymi strumieniami, ale z mniejsza sila. Strzelil piorun,
rozswietlajac niebo i palac. Gareth przesunal wzrokiem po surowym murze. Cos mignelo na
murach. Poruszenie? Blysk? Najwyrazniej wszystko razem. Kolejna blyskawica, tym razem
daleko.
I wreszcie zobaczyl wyraznie kobiete w bieli.
Szla dostojnym krokiem widmowego upiora, z ramionami wzniesionymi ku niebu. Dobry Boze, czy
ona szuka smierci? Mrok znów rozjasnily pioruny, rzucajac na postac nieziemskie, blade swiatlo.
Wydawalo sie, ze w ogóle nie zdaje sobie sprawy z nadciagajacej burzy. Gareth zerwal sie na nogi,
zanim pomyslal, co w ogóle robi.
Potem zdal sobie sprawe, ze powinien byl wezwac sluzbe. Oszczedziloby mu to pary przemoknietych
kapci i nowej fali niesamowitej trwogi. Jednak pod wplywem chwili pomknal kretymi korytarzami
i schodami, które prowadzily do pozostalych czesci palacu. Caly czas modlil sie, by
przypomniec sobie droge na mury. Na pewno mu sie uda, przeciez bawili sie w wiezach z Cyrylem
jako dzieci, ganiajac sie po spiralnych schodach i walczac ze soba zawziecie.
Znalazl je. Zwienczone lukiem, drewniane wrota, obramowane zelazem, ukryte w scianie pod
dziwnym katem. Pchnal skrzydlo i wpadl do okraglej komnaty w bastionie. Schody wiodly w góre.
W polowie stopni dostrzegl kolejne drzwi, waskie, zbudowane z desek. Prowadzily na mury, ale
zlosliwie sie zaklinowaly.
Dzieki poteznemu uderzeniu ramienia Gareth wydostal sie na zewnatrz. Skrzydlo drzwi odskoczylo
z jekiem zawiasów. Kobieta wciaz kroczyla po wewnetrznej stronie muru, odwrócona plecami.
Horyzont rozblysl ponownie, rzucajac ostre swiatlo na wschodni bastion. Nie musial widziec jej
twarzy, poznal ja od razu. Wiedzial to od poczatku.
-Wasza milosc!! - Z trudem przekrzyczal chloszczacy deszcz. - Antonio! Stój!!!
Nie uslyszala. Zblizyl sie do niej ostroznie, nie zwazajac na strugi wody. Zdawalo sie, ze promieniuje
z jej ciala jakies napiecie. Mokre, jasne wlosy splywaly do pasa, wydawala sie niesamowicie
szczupla i mala.
-Antonio? - odezwal sie lagodnym tonem. Gdy dotknal ramienia kobiety, odwrócila sie bez
zaskoczenia i spojrzala wlasciwie nie na niego, lecz przez niego. Stracil na chwile rezon,
zwlaszcza gdy zorientowal sie, ze ksiezna ma na sobie jedynie muslinowa, przezroczysta koszule,
która teraz kuszaco uwydatniala jej sliczne piersi.
Zmusil sie, by przeniesc wzrok na twarz kobiety.
-Antonio? Co ty tutaj robisz?
Szarpnela sie w tyl, ciagnac dlonia zmoczone wlosy.
- Beatrice - szepnela, w dalszym ciagu nie patrzac na Garetha. - Kareta ... slyszysz ... ?
Ksiaze chwycil ja za reke, delikatnie, acz sta- . nowczo.
- Jaka Beatrice? - spytal, przekrzykujac deszcz.
- Jest pózno. - Glos stal sie ochryply. - Z pewnoscia ... to na pewno oni?
-Antonio, wracaj do srodka! Nikt dzis w nocy nie przyjezdza.
Podekscytowana potrzasnela glowa.
- Dzieci, dzieci - szeptala. - Musze zaczekac. Lunatykuje. A moze jest troche szalona? W kaz-
dym razie kompletnie nie wiedziala, gdzie sie znajduje. Cholera, musi ja zabrac z tego przekletego
muru. Jeszcze jeden piorun móglby odebrac im obojgu zycie.
- Chodz do srodka, Antonio. - Szarpal kobiete za ramie. - Nalegam.
- Nie! - panikowala. - Nie moge odejsc! - Wyrywala sie, ciagnac go za soba.
Zmagala sie z nim niczym mala czarownica, walczac oburacz, drapiac i usilujac sie wyswobodzic z
uscisku Garetha. Udalo jej sie, wiec tym razem przyciagnal ja do siebie ramieniem, starajac sie nie
zrobic krzywdy, gdy miotala sie w jego objeciach. Ale cialo ksieznej bylo gibkie i zdumiewajaco
silne, a takze oszalamiajaco bujne. Panie Boze, pomóz! Zdawalo mu sie, ze tak szarpia sie ze soba
cala wiecznosc, a Antonia skrecala sie, wila i bila go, na samym szczycie kamiennego muru. Burza
byla tuz-tuz, a od smiertelnego upadku w dól chronily ich tylko niskie blanki.
W koncu przycisnal ja ciezarem ciala do sciany bastionu.
-Antonio, przestan!
Z trudem lapala oddech. Przywarl do mej, a strumyczki deszczu splywaly mu po twarzy.
- Na Boga, uspokój sie!
Rozplakala sie, a raczej byl to skrecajacy wnetrznosci lament. Gareth mial poczucie, ze z tym
dzwiekiem cos wyrywa sie z jego piersi. Wrazenie bylo straszne, rozdzierajace serce. Kolana
Antonii zaczely mieknac, a cale cialo oslablo i zsuwalo sie po murze. Mezczyzna podniósl ja,
wsparl na swoim ramieniu i pozwolil szlochac. Nadal przyciskal ksiezna mocno do siebie i poczul,
ze przestala sie opierac. Przytulil cala i mial wrazenie, ze zycie, swiadomosc, czy jakkolwiek to nazwac,
nareszcie powoli wraca do jej ciala.
-Antonio - szepnal w wilgotne wlosy kobiety. - Ales mi napedzila stracha!
- Ja ... przepraszam ... - Wciaz plakala. - Przepraszam! Och, Boze!
- Chodz, trzeba stad isc. Burza sie zbliza.
Zamiast go posluchac, nagle zarzucila mu rece na szyje, jakby miala utonac.
- Nie, nie zostawiaj mnie! - zajeczala. - Tylko ... ja nie moge ... - Zaczela coraz glosniej szlochac, a
ten dzwiek niczym skarga rannego zwierzecia rozdzieral mu serce. - Nikt nie przyjedzie - wyszeptala
przez lzy. - Tak mi wstyd. Wszystko mi sie poplatalo.
-W porzadku, moja mila. Nic sie nie stalo. - Przygarnal ja mocniej. Czul jej bujne kraglosci
przylegajace kuszaco do jego ciala. Byla cudownie ciepla, choc zmokla, a jej przerazonym cialem
wstrzasaly dreszcze. Co za swintuch ze mnie! - pomyslal. Wciaz opierala glowe o jego ramie, placzac,
jakby mialo jej serce peknac. - Nie zostawie
. cie - obiecal. - Chodz, pójdziemy do srodka.
Podniosla glowe. Rece trzymala splecione na karku Garetha. Spotkali sie wzrokiem. Oczy Antonii
lsnily z emocji; byly w nich strach, bolesc i ... cos jeszcze. Cos niedajacego spokoju i wyjatkowo
nieuchronnego. Drzaly jej wargi, potem zaczelo drzec cale cialo, jakby z rozpaczy i jakby ogarniete
nieokielznanymi emocjami, jakie wyzwalaja sie w osobie, która otarla sie o smiertelne niebezpieczenstwo.
Emocji, które bardzo czesto przeradzaja sie w nieposkromiony glód, zadze, by sie nasycic
i w pelni poczuc zywym.
To bylo niedorzeczne. A on czul sie jak nieokrzesaniec. Deszcz wciaz splywal im po twarzach.
Oddech Antonii byl nadal nierówny, jak u przetraszonego dziecka. Gdy jednak opuscila powieki, a
jej twarz przechylila sie nieco, pocalowal ja. W tym surrealistycznym momencie, gdy dokola nich
szalala ulewa, a grozne grzmoty rozbrzmiewaly w oddali, zdawalo mu sie, ze tego wlasnie ksiezna
pragme.
Chcial ja delikatnie pocalowac, aby uspokoic i pocieszyc, przynajmniej tak sobie mówil. Lecz
kiedy Antonia rozchylila wargi, jakby zapraszajac do glebszego pocalunku, przyjal zaproszenie i
wsunal jezyk w cieplo jej ust. Sam czul sie zdesperowany. I nie calowal kobiety z takim poczuciem
bezrozumnego glodu juz od ... Cóz, byc moze nigdy.
Wiedzial, ze nie powinien tego robic, ze wykorzystuje slaba uczuciowo kobiete. A tymczasem nie
potrafil przestac. Zreszta jak mógl, skoro Antonia odwzajemniala namietnie pocalunek, wspinajac
sie na palce i przyciskajac piersi do jego ciala. Pachniala mydlem, deszczem i gardenia. Mokra
koszula oblepiala wszystkie kuszace kraglosci, nie pozostawiajac nic wyobrazni.
Gareth zamknal oczy i polozyl dlon na biodrze Antonii, przekonujac sie, ze ona wlasnie tego chce.
Gdy jej dotknal, jeknela cicho i przywarla biodrami do jego bioder. Chciala tego. To bylo szalenstwo,
szalenstwo, które z trudem pojmowal.
Zapomnial o deszczu, który przemoczyl ich oboje do suchej nitki. Zapomnial, ze ktos - tak jak on
przed chwila ~ moze wyjrzec z okna na drugim pietrze palacu. Ze oboje moga zginac w kazdej
chwili w milosnym uscisku. Oddech Antonii stal sie przerywany, 19nela do niego, jakby chciala sie
w nim zatopic. Zwiazac z nim.
Szalenstwo. Dopuszczal do siebie mglista mysl, ze zaraz wszystko minie. Jednak kobieta
podciagnela kolano i otarla sie o niego wewnetrzna strona uda. Wsunal dlon pod jej kragle posladki
i delikatnie podniósl, tak ze sie rozdzielily, i mimo muslinowej bariery z mokrej koszuli mógl
opuszkami palców siegnac glebiej. Czul ustami jej rozchylone wargi; na chwile zaparlo jej dech, a
potem podniosla noge jeszcze wyzej, oplatajac ja wokól jego biodra.
Oderwal sie od ust ksieznej.
-Antonio, czego ty chcesz? Wystawila twarz na strugi deszczu.
- Spraw, zebym zapomniala - wyszeptala. - Po prostu. Chce poczuc ... cos innego.
-Wracajmy do domu.
- Nie. - Jej oczy rozblysly zatrwozone. - Nie. Chce teraz.
Zeslizgnal sie muskajacymi wargami po policzku Antonii.
- Mysle, ze ...
- Nie! - przerwala mu. - Nie wolno nam myslec. Chce tylko czuc.
Znów go pocalowala, goracymi, otwartymi ustami, vi goraczkowym rozedrganiu. Uwodzicielka.
Tajemnicza syrena, przywolujaca go do siebie. O tak, Antonia z pewnoscia dobrze poznala sztuke
milosna, lecz w tej chwili nie chcial wiedziec, gdzie ani jak sie jej nauczyla.
Ogarniety zarem podniósl kobiete i oparl o szorstka sciane. Obejmowala go mocno w pasie noga, a
cieple dlonie i slodkie jak miód usta byly wiecej niz niecierpliwe. Burza stala sie dla niego
obojetna. Nie zwazal na blyskawice i skrajna niedorzecznosc tego, co mial zaraz zrobic. Antonia
byla wcielonym pozadaniem. Krew szumiala w glowie Garetha i pulsowala w koguciku, z
gotowoscia podnoszacym glowe pod kusa nocna koszula.
Ksiezna wsunela jezyk w jego usta, napierajac i droczac sie z nim w niezaspokojonej zadzy. Gareth
gwaltownym ruchem zebral jej koszule i podciagnal. Nie opierala sie, sama zaczela oswobadzac
ksiecia z ubrania. Odgarnal przeszkadzajace poly i przylgneli do siebie w ognistym napieciu cial.
- Podnies druga noge ... - wymruczal zduszonym glosem. - Obejmij mnie, o tak. ..
Nie mógl czekac. Oparl ja pewnie o mur, uniósl i rozsunal.
- Na pewno tego chcesz? - szepnal.
-Tak. - Glos Antonii byl namietny. - Pragne cie, bezgranicznie. Nie przestawaj.
Pocalowal ja jeszcze raz, a potem wszedl w nia, chetna, gladka i goraca. Podniósl wyzej i pchnal.
-Ach!
-Antonio. - Gareth zamknal oczy. - Nie moge ... nie ...
- Nie - prosila. - Nie mysl. Zrób to.
Pchnal zatem, przywierajac do jej bioder. Byl w stanie jeszcze sie kontrolowac, by nie posiasc
Antonii jak zwierze. Wydala przeciagle westchnienie oczekiwania. W oddali przetoczyl sie grzmot.
Gareth ponownie uniósl ja i wszedl glebiej. Uwolnil jedna reke i wsunal miedzy rozpalone ciala.
Krzyknela w uniesieniu. Odszukal jej twardy guziczek i potarl czubkami palców. Antonii zabraklo
tchu, az oparla glowe o kamienna sciane.
Kolysal sie w niej, patrzac na struzki deszczu splywajace po jej delikatnej szyi. Z trudem przelknela
sline, zaczela jeczec. Nic nie mówil, by nie zaklócac tego impulsywnego i na wpól anonimowego
kontaktu. Namietnosc stala sie namacalna, Gareth jeszcze nigdy nie byl tak niepohamowany, tak
zadny kobiety, jej ciala i duszy. Plonal i pulsowal w niej gleboko. Jego cialo krzyczalo w nieopanowanym
pospiechu.
Oddech Antonii stal sie urywany i predki. Blyskawice rozjasnily horyzont i odkryly jej twarz,
uniesiona i zdradzajaca nadchodzaca blogosc. Gareth szalal, przeszywajac ja na wskros, a ich ciala
obmywaly deszcz i pot. Kobieta wbila palce w jego ramiona. Przechodzily ja dreszcze. Krzyknela
w dzikiej rozkoszy, oczy jej lsnily nieziemskim blaskiem. Zatonela w uniesieniu.
Gareth wysunal sie i zanurzyl jeszcze raz. Napieral bezustannie w jej pulsujace wnetrze, az napelnil
ja w otumaniajacej fali upojenia. Wygasli, lecz wciaz trwali uczepieni jedno drugiego, spleceni i
drzacy z rozkoszy, niezwazajacy na deszcz. Wyciszyl mysli i skupil sie na tym, co czuje. Goraco
wiotkiego ciala Antonii pod mokra koszula. Cieplo jej muszelki naokolo wyczerpanego kogucika.
Delikatny oddech ksieznej tuz przy uchu. I nagle ogarnal go wstyd.
- Kamienie - opamietal sie. Antonra wciaz opierala sie o sciane. - To musi bolec.
Nic nie odpowiedziala. Jakby za obopólna zgoda, uwólnili sie z uscisku. Jej stopy znów dotknely
sliskiego podloza. Wygladzili ubrania. Deszcz zelzal, a burza minela.
Gareth przesunal palcem pod jej podbródkiem i naklonil ja do spojrzenia w oczy. Znowu staly sie
puste, pozbawione wyrazu. Dobry Boze, co oni zrobili? Wszystko to wprawialo go w zaklopotanie.
Nawet uwodzicielska anonimowosc aktu stracila juz swój smak.
-Antonio - odezwal sie. - Antonio, powiedz moje imie.
Mimo mroku wyczul, ze na jej twarzy zagoscila niepewnosc. Polozyl dlonie na ramionach Antonii,
jakby chcial nia potrzasnac.
-Antonio, kim jestem?
Nagle nikle swiatlo zadrzalo w wiezy ponad nimi. Wysoko na górze schodów rozbrzmialy echem
kroki. Ksiezna ruszyla z miejsca, lecz Gareth przytrzymal ja za ramie·
- Moje imie - powtórzyl. - Chce je jeszcze raz uslyszec z twoich ust.
- Gabrielu - szepnela, ogladajac sie na niego. - Jestes ... aniolem Gabrielem.
Pozwolil jej odejsc.
Gabriel. To nie bylo jego imie. Juz nie.
- Pani? - glos sluzacego dobiegl ze stopni. - Wasza milosc, jest pani tam?
Wslizgnela sie przez drzwi do bastionu i zniknela w ciemnosci kretych schodów. Byla bezpieczna.
Odeszla.
Na co jeszcze czekal? Gareth odwrócil sie i wzdluz blank ruszyl predko na przeciwlegly koniec
murów. Mzawka mrozila mu teraz policzki, pantofle i ubranie przemoklo do suchej nitki.
Przemarzl. Jednak caly ten fizyczny dyskomfort nie potrafil odpedzic dreczacego pytania: cóz on,
do licha, najlepszego zrobil?
Rozdzial szósty
Dziadek wiódl Gabriela za reke p1Zez labirynt alejek Moorgate. Zmie1Zch predko zamienial
sie w noc. Sklepika1Ze zaciagali zaluzje na wystywy.
- Daleko jeszcze do domu, Zajde?
- Juz prawie jestesmy na miejscu -odrzekl dziadek. -Podobala ci sie wizyta w banku? Robi wrazenie,
co?
- Chyba tak -stwierdzil Gabriel. -Byl duzy. Wtem, gdzies w górze alejki, trzasnely drzwi i na
wybrukowana ulice splynelo swiatlo. Wypadla gromada awanturników. Jeden z nich, na p1Zodzie
grupy, przeklinal i usilowal wyrwac sie pozostalym, lecz na prózno. Trzymali go za rece.
- Sza sztil! - swisnal przez zeby Zajde i ukryl sie z Gabrielem w cieniu.
Przycisniety przez dziadka do ceglanego muru, chlopiec nic nie widzial, ale krzyki i odglos butów,
ciagnietych po bruku, byly az nadto wyrazne.
- Pusccie mnie, wy cholery jedne! -krzyczal mezczyzna. -Na pomoc! Na litosc boska, pomocy!
- Nate, ty durniu -burknal jeden z przesladowców. -Mówiles, ze bedzie zbyt pijany, zeby wierzgac!
- To zwiaz mu nogi, szmato!
- Nie! Nie! Jestem szkutnikiem! -zawyl mezczyzna. Gabriel dob1Ze slyszal, ze nadal próbuje uwolnic
sie od porywaczy. -Mam list! Mam ochrone! Nie mozecie mnie zabrac!
- Oj gewalt! - zamruczal dziadek. -Biedaczysko. Wkrótce wszystko ucichlo. Zajde scisnal Gabriela
za dlon i pospieszyl nap1Zód. Banda zniknela w mroku.
-Co ten czlowiek zrobil, Zajde?
-Za duzo pil z ludzmi, których nie znal -odpowiedzial dziadek. -Anglicy potrzebuja marynarzy, a
dla takich band kazdy jest dobrym interesem.
-Ale ... nie moga tak robic -przestraszyl sie Gabriel. -Nie moga tak po prostu zabrac ... prawda?
-Aj waj, Gabrielu! -westchnal Zajde. -Dlatego powtarzam ci, trzymaj sie z dala. Trzymaj sie swoich,
bubele, i swojego ludu. Ale czy ty w ogóle sluchasz? Sluchasz mnie?
***
Czekal na nia przy sniadaniu, czekal, az plomienie w podgrzewaczach naczyn zasyczaly po raz
ostatni, az wystygla kawa. Czekal, az sluzacy zaczeli sie niespokojnie krecic, jakby obowiazki
wolaly ich gdzie indziej. Antonia nie przychodzila.
Tak, jej milosc zwykle jada sniadania w saloniku, potwierdzil jeden z lokajów. Tak, przyznal drugi,
jej milosc jest punktualna i wczesnie wstaje. A tymczasem Gareth czekal, skubiac jedzenie i saczac
kawe. Czekal do chwili, dopóki jedna z przechodzacych pokojówek nie wetknela glowy do saloniku
i nie rzucila niezadowolonego spojrzenia na wciaz zastawiony kredens.
Za nia wszedl Coggins.
-Wrócil pan Watson, wasza ksiazeca mosc- oznajmil i zlozyl sztywny uklon. - Umiescil mlockarnie
w spichlerzu i czeka na ciebie, panie, kiedy tylko bedziesz mial czas.
Nie bedzie tracil dnia i odwlekal swoich zajec. I tak sie nie pojawiala. Zreszta, czego mialby sie
spodziewac? Nie byloby sposobnosci do konkretnej rozmowy w towarzystwie tych krazacych
dookola lokajów, ociezalych jak trzmiele. Po prostu chcial ja zobaczyc, by byc pewnym, ze nic jej
nie jest.
Nonsens. Antonia miala pokojówke i dysponowala armia sluzacych, by sie nia przejmowali. Gareth
odsunal ze zgrzytem krzeslo i rzucil serwetke. Jednak gdy przemierzyl dom i wyszedl pod obsypana
rózami pergole, która laczyla glówna czesc palacu z dalszym majatkiem i magazynami,
poczul, jak wzbiera w nim zlosc.
Unikala go. Wyczul to.
A moze, pomyslal, zbiegajac po ostatnich stopniach, byla zazenowana? To mógl zrozumiec. Sam
czul sie mocno zaklopotany. Przelotna mysl o tym, jak pozadliwie dotykali sie wzajemnie,
wspomnienie tego glodu, pierwotnej i przyciagajacej ich do siebie namietnosci sprawialy, ze
zaczynaly mu drzec dlonie. Tego, czego dopuscili sie wczorajszej deszczowej nocy, nie mozna juz
odwrócic. Beda teraz oboje zyli z tym wspomnieniem, kazde z nich z osobna, przez cale zycie.
Przeszlo mu przez mysl, by wycofac sie z obietnicy odnowienia Knollwood Manor. W takim razie z
pewnoscia wyjedzie z Selsdon i zamieszka w rezydencji w Londynie? Byc moze uda im sie nigdy
wiecej nie zobaczyc.
Ale co bedzie, gdyby Antonia nie wyjechala?
Powiedzial jej, ze moze tu zostac, jak dlugo sie jej podoba. A poza tym nawet, gdyby wyprowadzila
sie do Londynu, mogliby sie przypadkowo spotykac. lon, i Xanthia beda teraz musieli obracac sie w
kregach, których wczesniej swiadomie unikali. Z drugiej strony zmuszanie Antonii do wyprowadzenia
sie do Londynu~ oznaczaloby wyslanie jej prosto w zebata paszcze arystokratycznego towarzystwa,
gdzie prawdopodobnie bylaby ignorowana lub doznala jeszcze gorszego upokorzenia.
Niech to diabli! Zatrzymal sie gwaltownie i zacisnal szczeki. Alez sie wpakowal w balagan! To bylo
nie do zniesienia. Musza sprawe przedyskutowac we dwoje i znalezc jakies wyjscie. Wezwie ja
do siebie, jak tylko upora sie z biezacymi sprawami. Z ta mysla energicznie otworzyl drzwi do biura
majatku.
Szczuply, dziobaty mezczyzna w welnianym surducie postapil szybko naprzód, wyciagajac rece.
-Wasza milosc, jestem Benjamin Watson, pana zarzadca.
***
Antonia kleczala w rodzinnej kaplicy, gdy Nellie wreszcie ja znalazla póznym rankiem. Kaplica
znajdowala sie w nie ogrzewanej czesci starego zamku, unosila sie wiec w niej won plesni z domieszka
stopnialego wosku, butwiejacego aksamitu oraz wilgotnych kamieni. Przez waskie,
gotyckie okna, otaczajace prezbiterium, wpadalo niewiele swiatla. Antonia zapalila jeszcze trzy
swiece przy oltarzu.
-Wasza milosc? - Nellie usilowala cos wypatrzyc w mroku. - Pani, jestes tu?
Ksiezna wstala powoli, rozprostowujac ciezkie faldy okrycia.
-Tak, Nellie, jestem tutaj.
- Pani, tak dlugo sie zastanawialam, gdzie moglas pójsc! - Pokojówka przeszla przez prezbiterium. -
Jak dlugo tak kleczysz, pani?
- Sama nie wiem. - Antonia sie zawahala.
- Och, co za ponure i wilgotne miejsce. - Nellie potarla ramiona, rozgladajac sie dokola. - Nabawisz
sie reumatyzmu, pani, jesli dlugo tu zabawisz. I zapomnialas o sniadaniu.
Antonia usmiechnela sie slabo.
- Nie mam apetytu - mruknela. - Chce pobyc troche w samotnosci. Powinnam byla cie uprzedzic.
Sluzaca rzucila okiem na migoczace swiece.
- Dzisiaj trzy swiece, pani?
-Tak, jedna dla Eryka - przyzn"ala ksiezna. - Sadze ... sadze, ze ogarnal mnie dzis rano milosierny
nastrój.
Albo poczucie winy, dorzucila w myslach. Nellie przestapila z nogi na noge.
- Chcialabym cos powiedziec, pani. Na temat ostatniej nocy.
Antonia odwrócila sie i podazyla wzdluz nawy. - Musimy o tym rozmawiac?
Pokojówka pospieszyla za nia. Dotknela lekko ramienia ksieznej.
-Wybacz, pani. Ale to bylo takie niebezpieczne. Bylas tam, na górze, sama. Lal deszcz. Moglas zachorowac
z tego wszystkiego. I smiertelnie mnie przestraszylas.
Antonia zatrzymala sie w drzwiach do kaplicy.
- Przepraszam, Nellie. Nie chcialam byc tak lekkomyslna.
- Nie wypilas, pani, nasennego naparu, prawda? - naciskala sluzaca.
Ksiezna potrzasnela glowa.
- Myslalam ... myslalam, ze nie bede go potrzebowac, wylalam go wiec.
-Tak mnie, pani, przestraszylas! - Nellie zalamala rece. - Od wieków nie widzialam cie w takim
stanie!
- Nie powinnas byla sie martwic. - Antonia popchnela drzwi i wyszla na korytarz. Odetchnela
gleboko swiezszym powietrzem. - Tylko nastrój, który mnie wczoraj ogarnal, przerósl moje mozliwosci
panowania nad soba. Na przyszly raz bede duzo ostrozniejsza, Nellie.
- Chodzi ci, pani, o przyjazd nowego pana? Oj, tak. Wszyscy siedzieli jak na szpilkach, ale ty musialas
byc wyjatkowo podenerwowana.
Antonia nic nie odpowiedziala, zacisnela tylko mocniej rece na polach plaszcza.
-Wybacz mi, pani, ale ... czy nie chcesz sie ze mna podzielic czyms jeszcze? - Pokojówka nachylila
sie nad ramieniem ksieznej.
- Czym na przyklad?
- No ... moze czyms, co mialo zwiazek z ostatnia noca?
Antonia energicznie zaprzeczyla. - Nie, niczym. Absolutnie niczym.
-A to w porzadku. - Ruszyly po schodach. - Czy wyjdziesz dzis na spacer, wasza milosc? Nie
wiedzialam, jaki naszykowac strój.
Antonia pomyslala, ze to dobra mysl, wyjsc z domu i pospacerowac troche. Musi sie przewietrzyc,
Nellie ma racje. Nie moze tak kleczec w wilgotnej kaplicy caly dzien.
-Wybieram sie do miasteczka - oznajmila pokojówka. - Wymienie twoje wszystkie czarne wstazki,
pani, i odbiore ten szary, aksamitny berecik.
- Nie, nie chce do miasteczka - rzekla ksiezna. - Ale bardzo ci dziekuje, Nellie.
Antonia zatesknila do samotnosci. Moze pójdzie do lasu? A moze wybierze sie na dluzsza wyprawe
powozem do wdowiego domu i rozejrzy sie troche. Przekona sie, czy rzeczywiscie budynek jest w
tak zlym stanie. Zreszta nie wypada jej teraz byc wybredna. A jesli udaloby sie znalezc cos
skromnego i wyjechac z Selsdon wczesniej, niz planowala? Moze Bóg juz odpowiada na jej modlitwy.
- Nie do miasteczka - powtórzyla. - Mysle, ze przejde sie do Knollwood, Nellie. Albo do parku
mysliwskiego i zajrze do pawilonu.
***
Coggins siedzial w swoim waskim,biurze, obok glównego holu, i rozdzielal poranna poczte, gdy
Gareth wrócil ze spotkania z panem Watsonem. Majordomus byl odrobine zaskoczony, kiedy nagle
dostrzegl ksiecia nad swoim lokciem.
- Czy ksiezna zeszla dzis rano na sniadanie? - Gareth rzucil okiem na poukladane stosiki listów,
rozlozone na zielonym pokryciu biurka.
- Nie, wasza milosc - odrzekl Coggins. - Nie widzialem ksieznej, ale jej pokojówka wyszla jakis
kwadrans temu.
Gareth w zamysleniu popukal palcem w jeden z listów. Przyszedl z Londynu i adresowany byl do
Antonii.
- Czy ksiezna ma duzo róznych spotkan w Londynie, Coggins?
- Sadze, ze kiedys tak bylo, wasza milosc.
- Z ludzmi, których poznala przez mojego zmarlego kuzyna?
Majordomus zastanowil sie.
-Towarzyszami ksiecia byli zwykle okoliczni dzentelmeni. On i ksiezna mieli niewielu wspólnych
przyjaciól.
-Aha - stwierdzil Gareth.
Coggins zlitowal sie nad rozmówca.
- Sadze, ze w Londynie. mieszka brat ksieznej, wasza milosc - wyjasnil. - To milosnik róznych
rozrywek, jak slyszalem, popularny w pewnych kregach.
- Karty i wyscigi konne, tak? - Gareth pozwolil sobie na cynizm.
Majordomus usmiechnal sie blado.
- Mysle, ze pasjonuja go obie dziedziny. A ksiezna znala wielu jego przyjaciól, zanim poslubila bylego
ksiecia. Niektórzy z tych dzentelmenów, jak sadze, podjeli sie pocieszania jej po stracie meza.
I przy okazji próbuja wybadac mozliwosci polozenia lapy na sporym majatku, nie watpil Gareth.
- Niezwykli altruisci.
Coggins podniósl znaczaco brwi.
-Trudno mi powiedziec, panie.
Jednak Gareth wyczul, ze majordomus podziela jego opinie. Nieslawne okolicznosci smierci Warnehama,
które splamily dobre imie ksieznej, powodowaly, ze tylko kanalie próbowaly ubiegac sie o
jej reke.
Pod wplywem impulsu ksiaze zlapal stosik listów do Antonii.
-Wlasnie wybieram sie do ksieznej. Wrecze jej listy, dobrze?
Coggins nie mial wyboru.
- Dziekuje, wasza milosc.
Gareth udal sie na góre do bawialni, polaczonej z ksiazecymi sypialniami. Jezeli pokojówka
rzeczywiscie wyszla, Antonia nie bedzie mogla go unikac. Nie pozostanie jej nic innego jak
odpowiedziec na pukanie.
Zapukal zatem i na widok Antonii uspokoil sie. Ksiezna natomiast na jego widok natychmiast pobladla.
-Wasza milosc, dzien dobry - szepnela.
Nie spytal, czy moze wejsc, gdyz podswiadomie czul, ze moglaby odmówic. Wszedl wiec od razu
do pokoju i polozyl uporzadkowany przez Cogginsa pakiecik listów na palisandrowym
sekretarzyku tuz obok drzwi.
- Przynioslem poranna poczte.
- Dziekuje. - Wciaz stala przy drzwiach, trzymajac reke na galce. - Czy ... czy cos jeszcze, wasza
milosc?
Splótl dlonie za soba, jakby chcialo, sie powstrzymac przed czyms, czego nie rozumial. Niech to licho,
wolalby, zeby nie byla tak piekna. Tak delikatnej 'budowy, tak krucha. Prawdziwa porcelanowa
ksiezniczka. Zrobil kilka kroków w strone okien, potem z powrotem do wyjscia.
- Juz sie stalo, Antonio, nie ma sensu sie unikac. Powinnismy porozmawiac o tym, co zaszlo ostatniej
nocy.
Nawet sie nie poruszyla.
-O... ostatniej nocy?
Poniewaz zdawalo sie, ze sama tego nie zrobi, Gareth zamknal drzwi. Ksiezna opuscila reke.
-Antonio, nic ci nie jest? Okropnie sie martwilem. Gdy nie zeszlas na sniadanie, przestraszylem
sie, ze sie pochorowalas.
- Jak widzisz, panie, wszystko w porzadku - odpowiedziala, cofajac sie o krok.
Gareth nie byl o tym taki przekonany, gdyz wygladala dosc blado. I nie podobal mu sie dystans,
który ich dzisiaj dzielil; dystans, który ksiezna usilowala stworzyc, doslownie i w przenosni.
Krazyla w kólko za pozlacana sofa, tak jakby mialo to jajakos chronic.
-Antonio, popelnilismy ostatniej nocy straszny blad - wyrzucil wreszcie. - To bylo ... nieroztropne.
Przyznaje, mnie nalezy najbardziej winic. Nie bylas soba, bylas wyraznie rozkojarzona i ...
Przerazenie przemknelo po twarzy kobiety. Zakrecila sie w miejscu i podeszla do okien. Zblizyl sie
do niej i delikatnie dotknal ramienia. -Antonio?
Czul, jak drzy pod wplywem dotkniecia.
-Antonio, tak mi przykro. Mysle, ze musimy to zostawic za soba, moja droga.
Nachylila sie i przytknela palce do szyby, jakby pragnac rozplynac sie w szkle i zniknac.
- Nie wiem, o czym mówisz, panie. Czy móglbys odejsc?
- Slucham? - Zaciesnil uscisk na jej ramieniu. Znów przeszyl ja dreszcz.
- Dziekuje, wasza milosc, za troske. Ja ... zle spalam tej nocy. Czesto mi sie to zdarza. Obojetne co
... to znaczy, jesli cokolwiek zaszlo ... nie moge ...
Na te slowa obrócil ja sila.
- J es l i cos zaszlo?! J es l i? Na Boga, kobieto, wiesz tak samo jak ja, co robilismy ostatniej nocy.
Zaprzeczyla gwaltownym ruchem glowy, w jej oczach pojawil sie blysk szalenstwa.
- Nie - wyszeptala. - Nie moge ... nie ... naprawde nie pamietam. Prosze, pozwól nam o tym zapomniec.
-Antonio - scisnal jej ramiona obiema dlonmi - dlaczego klamiesz?
Uciekala wzrokiem. Potrzasnal nia lekko.
-Antonio, przeciez cos miedzy nami zaszlo ostatniej nocy. - Jego glos stal sie nagle ochryply i
obcy. - Jak mozesz teraz tak mówic? Jak mozesz udawac, ze nic nie bylo?
Znów potrzasnela glowa i milczala.
-Antonio, kochalismy sie. Dziko i namietnie i ... tak, bylo w tym szalenstwo... ale nie mozna o
czyms takim nie pamietac. Nie klam, to zbyt wazne.
- Przepraszam - odezwala sie drzacym tonem. - Nie moge o tym rozmawiac.
Nie zastanawiajac sie, co robi, przycisnal ja do sciany miedzy oknami.
- Dlaczego? Tak cie to przeraza? Mnie tez przerazilo. Nikt nie potrafilby sobie odmówic takiej
przyj emnosci.
- Powiedziales, panie, ze to byl po prostu blad - wykrztusila. - Jak moglo cos sie stac, skoro nic nie
pamietam? Jak? Prosze, niech mnie wasza milosc zostawi sama. Nie chce namietnosci. Czy nie
mozesz, panie, tego zrozumiec?
- Nie. Nie moge.
I nagle juzja calowal, przytrzymujac za ramiona. Calowal brutalnie, na wpól przytomnie. Antonia
próbowala go odepchnac, lecz na prózno, Gareth tylko wzmógl pocalunek. Wydala ni to westchnienie,
ni to lkanie, jakby sie poddajac. Rozchylila usta. W poczuciu triumfu zanurzyl sie w nich, desperacki
i wyglodnialy. Jezyki splotly sie niczym plynny jedwab w plomiennym tancu namietnosci.
Antonia opuscila bezbronne rece i ulegla, przechylajac twarz.
-Wlasnie tak bylo, Antonio - rzucil ochryplym glosem, gdy oderwali sie od siebie. - Oto niepohamowany
ogien miedzy nami. Namietnosc. Obled. Nie oszukasz mnie teraz.
Ksiezna oderwala wzrok od oczu Garetha. Próbowala zlapac oddech, oparla sie dlonmi o sciane za
plecami. Poczul, ze znów zamyka sie w sobie, odcinajac sie od niego. Czul sie, jakby znów wydarla
mu serce z piersi.
-To o mnie chodzi, Antonio? Czy tak? Pragniesz mnie, ale nie jestem dosc dobry?! Powiedz to!
- Nie uwierzysz w nic z tego,~ co powiem. - Ciagle odwracala wzrok. - Dlaczego mam cokolwiek
mówic? Postapiles ze mna po swojemu, wasza milosc. Sprawiles, ze ... odpowiadalam na
pieszczoty. Moze skonczymy juz te szarade?
Odebral jej slowa jak dyskretnie zawoalowany policzek. Pozadala go, ale nie znizylaby sie do tego,
by go miec.
- O tak, mozemy ja zakonczyc - odparowal. - I mam nadzieje, ze ci sie podobalo, bo nastepnym
razem wygrzeje ci lózko chyba tylko w piekle.
Dopiero, gdy ruszyl do drzwi, przyszlo mu na mysl, ze nawet nie bylo lózka i ani odrobiny cennego
ciepla. Nie, po prostu przyparl Antonie do wilgotnego, ociekajacego deszczem muru i wzial ja
niczym dziewke w Covent Garden. A teraz ona nie chce pamietac. Zamiast rozwazac znaczenie
calego zdarzenia, szarpnal drzwi na osciez i wybiegl z pokoju. Ku swojemu zmartwieniu, ujrzal
umykajaca w cien pare pokojówek, oraz zarys sylwetki lokaja znikajacego za rogiem korytarza.
Swietnie. Teraz sluzba bedzie miala o czym plotkowac. Juz nie tylko o jego watpliwym, kundlowatym
pochodzeniu i o tym, czy ich pani jest, czy nie jest morderczynia. Gareth z trudem opanowal
sie i poszedl do swojego gabinetu. Potrzebowal schronienia, w którym móglby wylizac rany.
Jednak nie na dlugo byla mu pisana samotnosc.
Chwile wydeptywal sciezke na dywanie, potem zabral sie do biezacych zajec, gdy nagle do pokoju
wpadl porywisty wiatr w osobie spurpurowialej na twarzy pokojówki ksieznej. Gareth odrzucil od
siebie arkusz papieru, na którym pisal, i poderwal sie na nogi, jakby sam diabel zaatakowal go na
osobnosci.
-A teraz, drogi panie - wyrzucila z siebie jednym tchem Nellie, zmierzajac do biurka - chce sie
dowiedziec, co takiego zrobiles jasnie pani, i chce to wiedziec zaraz.
- Za przeproszeniem, czego panna chce? - spytal ksiaze.
Pokojówka oparla silne dlonie na biodrach.
- Nie masz, panie, zadnego powodu, by znecac sie i wyzlosliwiac nad jasnie pania. Nie jestes jej
mezem ...
- Dzieki Bogu za te drobna laske.
- ... ani ojcem, wiec nie masz prawa, slyszysz, panie?
- Droga panno, jesli mozna, jak brzmi twoje nazwisko?
Przez sekunde zbil ja z tropu.
- Nellie Waters.
- Panno Waters, czy zalezy ci na zatrudnieniu? - odcial sie. - Bede musial cie zwolnic za
zuchwalstwo.
- Jesli juz, to pani Waters, wasza milosc, a poza tym nie pracuje dla ciebie, panie, pracuje dla jasnie
pani, tak jak wczesniej dla jej matki, a jeszcze wczesniej jej ciotki. Bylabym wdzieczna, gdybys,
panie, zostawil te biedna, nieszczesliwa kobiete w spokoju. Czy nie dosc sie wycierpiala, zebys teraz
jeszcze przyjezdzal tutaj i grubianska mowa doprowadzal ja do placzu?
- Nie uronila ani jednej lzy, gdy ostatnio ja widzialem - rzucil opryskliwie.
-Ach tak?! Zanosi sie od placzu! - wykrzyknela Nellie, zaciskajac gniewnie dlonie. - Nie moge
wydobyc z niej slowa ...
- Ja tez nie moglem.
- .. .i lezy teraz na lózku, szlochajac tak, jakby jej mialo serce peknac. I za co? Nie mozesz, panie,
darowac zlego humoru? Mam serdeczna nadzieje, ze ci sie nalezalo.
- Nie wiesz, o czym mówisz - przerwal pokojówce Gareth. - A w ogóle, to nie twoja sprawa. Jasnie
pani wydaje sie nie wiedziec, co to prawda, pani Waters.
- Prawda? A co to ma do rzeczy? Myslisz, panie, ze jest jej latwo? Znosic plotki ludzi, ze jest niespelna
rozumu, a moze nawet morderczynia? Mieszkac w domu, który kiedys byl jej, a teraz pod
wladza czlowieka, którego w ogóle nie zna?
I nie chce znac, dorzucil Gareth w myslach.
- Pogrzebala dwóch mezów, wasza milosc, a jest to dla kobiety nielekkie. Wiem, co mówie.
Mezczyzna szuka sobie zwyczajnie nowej zony, co mu za róznica? Niewielka. Z kobieta nie jest tak
prosto.
Ksiaze byl tak rozzloszczony, ze ledwo jej sluchal.
- Nie masz, kobieto, przekletego pojecia o tym wszystkim! Spytaj swoja jasnie pania, co jej dolega,
kiedy juz jej przejdzie zly humor. I nie przykladaj do wszystkich mezczyzn jednej, grubo ciosanej
miarki! Ksiezna potrafi wystarczajaco omotac uczciwego mezczyzne.
Twarz sluzacej zmarkotniala.
- Ona nigdy nie miala uczciwego mezczyzny, wasza milosc - rzekla spokojnym juz glosem. - I
smiem twierdzic, ze chyba juz nigdy takiego nie spotka. Ja mialam dobrego meza i nigdy nie bede
miec drugiego. Takie kobiety jak ja maja tylko jednego meza. Ale ona nie ma takiego wyboru. Nie
ma zadnego wyboru, jest tak zastraszona.
Gareth nie zamierzal wzbudzac w sobie ani krzty wspólczucia dla Antonii i doskonale znal
przyczyne jej lez. Plakala ze wstydu i z powodu czegos o wiele gorszego - najzwyczajniejszej bigoterii.
Wycelowal palec w drzwi.
- Prosze wyjsc. Byc moze nie mam prawa cie zwolnic, ale moge ci kazac opuscic mój dom.
- O tak, to mozesz, panie, zrobic - przyznala. -Jednakjezelija odejde, ona odejdzie ze mna, gdyz nie
wie, biedactwo, co ma ze soba zrobic. A mnie sie wydaje, ze tego, panie, wcale nie chcesz, prawda?
Nie, prosze nie odpowiadac. Czas pokaze, tak czy inaczej.
Gareth ledwo wstrzymywal piesci: Niech ja licho wezmie. Niech ja trafi szlag! Nigdy nie mial pracownika,
którego nie mógl z miejsca zwolnic i z kilkoma sie w ten sposób z satysfakcja pozegnal.
Jednak doprawdy nie wiedzial, czy ta bezczelna jedza jest oplacana ze srodków ksieznej, czy jego.
A co gorsza, cholerna czarownica miala racje w drugiej kwestii. Niech ja!
-Wynos sie. - Jego glos byl zimny z gniewu. - Wynos sie, Waters, i nigdy wiecej nie wchodz mi
w droge.
Pokojówka rzucila ostatnie, ostre spojrzenie i wyszla.
* * *
Antonia podniosla sie z lózka i otarla powieki. Choc raz Nellie zaskoczyla ja i zrobila to, o co ja
proszono, czyli zostawila sama ze swoim smutkiem. Ksiezna wyplakala sie. Przestala szlochac,
troche tylko pochlipywala. Chyba robi postepy ostatnimi czasy.
Dobry Boze, co jej przyszlo do glowy, zeby sklamac ksieciu? Bo sklamala, oboje to wiedzieli. Jednak
po latach wysluchiwania, co powinna myslec i jak powinna sie czuc, po latach wysluchiwania,
ze tak wiele z tego, w co wierzy, i co czuje, jest tylko wytworem jej wybujalej wyobrazni, na tym
tle ostatnie wydarzenie zdawalo sie tak latwe ... cóz, zdawalo sie, ze tak latwo mozna je
zignorowac. Udawac, ze nie zrobila z siebie idiotki, oddajac sie nieznajomemu mezczyznie.
Mezczyznie, w którego rekach lezala w zasadniczym stopniu jej przyszlosc.
Istotnie, niewiele pamietala z tego, co sie dzialo, chociaz nocne wycieczki zdarzaly sie jej juz duzo
rzadziej niz kiedys. Z pewnoscia nie pamietala wstawania z lózka, ani wychodzenia na ociekajace
deszczem mury. Nie potrafila sobie uzmyslowic, jak zdolala otworzyc ciezkie, drewniane drzwi, a
juz tym bardziej, jak znalazla sie w ramionach ksiecia. Doktor Osborne nazywal to lunatykowaniem,
lecz wiekszosc lekarzy byla mniej zyczliwa.
Lekarz, z którego uslug korzystal jej ojciec, okreslil jej przypadlosc jako ostry przypadek kobiecej
histerii. Po smiertelnym wypadku swojego meza, Eryka, Antonia przez wiele miesiecy byla
trzymana pod kluczem w odosobnionym domu na wsi. W domu tak gleboko ukrytym w dolinie, ze
nikt nie slyszal jej krzyków. Kuracja zaaplikowana przez lekarza obejmowala lodowate kapiele, fizyczne
krepowanie, zabiegi oczyszczajace oraz dawki srodków otepiajacych. Wiekszosc zabiegów
prowadzili brutalni' pomocnicy doktora. Wkrótce nauczyla sie nie plakac bezustannie, nie wpadac
w rozpacz, a nawet nie zdradzac oznak czucia.
Nagroda za dobre zachowanie dla przyszlej ksieznej byl Warneham, który wlasnie szukal kolejnej
pieknej, mlodej zony. Zony, która juz udowodnila, ze jest plodna. Antonia posiadala jeszcze jedna,
wielce pozadana ceche: byla nieobciazona dziecmi innego mezczyzny. Jesli chodzi o domniemane
oblakanie, Warneham wyraznie nie widzial w tym przeszkody. Nowa ksiezna miala sie wykazywac
kompetencjami tylko w jednej dziedzinie. Poza tym mogla siedziec zamknieta w palacowej kaplicy,
modlic sie i tonac w zalobie az do skonczenia swiata.
Antonia przylozyla dlonie do rozpalonych policzków. Co narobila? Wystawila na ryzyko swoja
samotnie, jedyne schronienie, jakie miala w zyciu. Warneham byl egoistycznym, bezdusznym czlowiekiem,
opetanym swiadomoscia zemsty, lecz dal jej to miejsce. Dom, w którym sluzba, chociaz
szeptala za jej plecami, to okazywala jej odrobine naleznego szacunku. Mimo ze Antonia nie
chciala dzieci ksiecia, byla gotowa je urodzic, jesli taka byla wola Boza.
Jednak Bóg nie dal na to przyzwolenia. I oto stalo sie to, czego obsesyjnie bal sie jej maz. Warneham
przez wiekszosc zycia dokladal staran, by Gabriela Ventnora wzieli diabli, wszystkie jego
wysilki okazaly sie jednak daremne. Nowy ksiaze wrócil do Selsdon, a Antonia popelnila
najbardziej upokarzajacy blad, jaki sobie mozna wyobrazic. I to dla kilku chwil pociechy w zyciu.
Nie, dla przyjemnosci. Dla dojmujacej, dreczacej rozkoszy. Tak jak ksiaze powiedzial, zaplonela
miedzy nimi niezaprzeczalna namietnosc, której samo wspomnienie jest teraz trudne do zniesienia.
Dlaczego, och, dlaczego po prostu nie zabawil sie nia i nie udal teraz, ze nic sie nie stalo? A
przeciez mial pod reka taka swietna wymówke dla obojga - jej szalenstwo - przeciez musi o tym
wiedziec? Ksiaze jednak nie skorzystal z tej sposobnosci. Teraz wyszlo jeszcze gorzej, okazala sie
klamczucha. Samotna, zrozpaczona klamczucha. A ksiaze wygladal na rozwscieczonego, zaiste,
jak aniol zemsty. Na pewno ja teraz odesle z palacu, a moze nawet zacznie sie zastanawiac, czy
rzeczywiscie nie zamordowala Warnehama. To straszne. Antonia przycisnela dlon do lona i
niepewnie spróbowala wziac gleboki oddech.
Nie, nie bedzie wylewac lez. Sama wpakowala sie w klopoty, sama zatem musi znalezc z nich wyjscie,
albo z najwieksza mozliwa pokora poddac sie karze wymierzonej przez ksiecia.
W tej samej chwili do pokoju jak burza wpadla Nellie.
- Skarbie, zrobilam to! - oznajmila, podchodzac do mahoniowej szafy i otwierajac ja na osciez. -
Mam tylko nadzieje, ze nie musimy sie pakowac jeszcze tej nocy.
- Co takiego? - Antonia wstala z lózka. - Na litosc boska, Nellie, cos ty zrobila?!
- Pokazalam temu czlowiekowi, ze mam ciety jezyk, i powiedzialam, co mysle. - Pokojówka, mówiac,
zmierzyla wzrokiem najciezszy plaszcz ksieznej, jakby oceniajac, czy zmiesci sie do kufra. Oczywiscie
próbowal mnie zwolnic, ale mu to wyperswadowalam.
- Och, N ellie. .. - Ksiezna opadla znów na lózko. - To fatalnie.
Sluzaca musiala wyczuc cos w glosie swej pani, gdyz natychmiast podeszla do lózka.
-Ale przeciez, moja pani - wziela ja za reke - przeciez i tak mialysmy sie wyniesc?
Antonia poczula, ze znów przelyka lzy. Chyba sie zmienila w fontanne!
- Nellie, mysle, ze nic nie rozumiesz.
-Ale co takiego, mila pani?
- Zrobilam cos okropnego, Nellie - wyszeptala. - Tak mi wstyd.
-Wstyd? - Pokojówka poglaskala ksiezna uspokajajaco po dloni. - Nigdy nie popelnilas niczego w
zyciu, pani, czego musialabys sie wstydzic.
-To co innego.
N ellie poprawila sie na brzegu lózka. Sciagnela usta i obrzucila twarz ksieznej bacznym spojrzemem.
- Skarbie - odezwala sie w koncu. - Chyba ostatniej nocy cos poszlo nie tak.
Antonia zwiesila glowe.
- No wlasnie, po twoim wygladzie, kochana moja, zorientowalam sie, ze cos sie stalo. To ma zwiazek
z nim, tak? No cóz, jest rzeczywiscie przystojny, jak mi Bóg swiadkiem. A ty, pani, tak dlugo
bylas sama. Próbowal cie uwiesc?
- Nie, ja ... ja po prostu popelnilam blad - wyznala Antonia. - I siegnelam do zalosnego usprawiedliwienia.
-Aj, aj, to pewnie i ja sie pomylilam - zgodzila sie Nellie. - A wiec, co teraz moze zrobic najgorszego?
Umiescic nas w gospodzie "Pod Bialym Lwem"?
- Mysle, ze nie doceniasz go, Nellie. Obawiam sie, ze to surowy czlowiek. Nie bedzie sie przejmowal
drobnostkami.
Pokojówka przygryzla warge.
-Aj, masz racje, pani. Ty jestes urodzona i wycho~ana dama, ale co go to obchodzi? Mówi sie, ze
Zydzi maja twarde serca i zacisniete piesci.
- Nellie!
- Slucham?
- Ilu poznalas Zydów, co?
Sluzaca zastanowila sie.
- Ha, cóz ... Chyba zadnego, o ile wiem.
-To tak, jakby mówic, ze wszyscy Irlandczycy sa leniwi, a Szkoci skapi!
- No, ale Szkoci tacy sa. - Nellie wzruszyla ramionami. - Jesli, pani, nie wierzysz, spytaj jednego z
nich. Nawet sie tym chelpia·
- Moze niektórzy z nich sa dumni, ze potrafia byc oszczedni - zgodzila sie ksiezna. - Ale, prosze,
nigdy wiecej nie mówic takich rzeczy w mojej obecposci, zrozumiano? Mozliwe, ze nowy ksiaze
jest Zydem, nie mam pojecia, ale nadal mieszkamy pod jego dachem.
-Tak jest, pani.
Antonia opuscila ramiona.
- Ojej, Nellie, co ja mam poczac ... ? Pokojówka poklepala ja po kolanie.
-Trzymaj wysoko glowe, pani, jak przystalo prawdziwej damie. Pozwól mu na najgorsze. Jestes
córka lorda i wdowa po baronie i ksieciu. Nalezysz do dziesiec razy lepszego rodu, o którym on
móglby tylko marzyc.
- Nellie, to nie takie proste. Nic juz nie jest proste i boje sie, ze juz nigdy nie bedzie. Nigdy wiecej.
Sluzaca ponownie scisnela dlon swej pani, lecz juz nie odezwala sie slowem. Prawda byla bolesnie
oczywista i nic nie mozna bylo dodac.
Rozdzial siódmy
Gabriel przygladal sie, jak babka pieszczotliwymi palcami wygladza zagniecenia na swiezo wyhaftowanych
poszewkach na poduszki.
- Jakie ladne, Bube. Dla kogo to?
- Dla Mati Weiss. -Babcia wyprostowala sie, by podziwiac swoje dzielo. -Jutro, Gabrielu, wezme
je dla niej, gdy bede szla do synagogi. Jutro jest Malki bat micwa.
- Co to znaczy, Bube? - Chlopiec zmarszczyl brwi.
- To znaczy, ze stala sie kobieta. Malka moze teraz byc swiadkiem, a nawet wyjsc za maz, jesli ...
- Za maz?! -wyrwalo sie Gabrielowi. -Malka, z wystajacymi zebami?
- Cicho badz, bubele - zbesztala go babka. -Jutro jest specjalny dzien. Jej matka upiecze makowce,
a my ucalujemy Malke i damy jej drobne prezenty.
Gabriel otarl jeden znoszony but o drugi.
- Bube ... - zawahal sie. -Czy ja tez moge pójsc do synagogi?
Babcia usmiechnela sie smutno.
- Nie. Gabrielu.
-Ale dlaczego?
Chwila milczenia.
- Bo nie mozesz.
- Dlatego, ze nie jestem jednym z was?! -wybuchnal rozdrazniony. -Dlaczego tego nie powiesz,
Bube, ze nie jestem prawdziwym Zydem!
- Gabrielu, przestan! -Babka uklekla na jedno k,olano i potrzasnela wnukiem. -Jes,tes
prawdziwym Zydem -szepnela. -Slyszysz? Byc Zydem to wiec,ej, niz tylko chodzic do synagogi.
Jestes tak samo Zydem, jak ja, lecz pewnego dnia zaczniesz zyc w swiecie, w którym nie bedzie o
tym mozna lekkomyslnie mówic. Rozumiesz mnie? Rozumiesz to?
* * *
W polowie drogi do miasteczka Lower Addington Gareth sciagnal lejce, zeby zatrzymac wierzchowca.
Zsunal kapelusz i spojrzal w góre na caly kompleks Selsdon, na jego imponujaca kamienna
fasade, rozswietlona czystym blaskiem popoludniowego slonca. Z tego miejsca mógl nadal widziec
poludniowy bastion, wznoszacy sie nad skarpa, a od pólnocy pokazne stajnie i magazyny, które
razem wziete przerastaly samo miasteczko. Równie ogromna czesc Selsdon, znajdujaca sie poza
zasiegiem wzroku, rozciagala sie jeszcze dalej. Do Garetha ciagle nie docieralo, jak to wszystko
przypadlo mu w udziale. Ale bylo juz jego i podswiadomie zastanawial sie, czy kiedykolwiek zazna
spokoju w murach tej posiadlosci.
Czlowiek sam dba o wlasny spokój, lubil mawiac jego dziadek. Powiedzenie zawieralo wiele prawdy.
Gareth spedzil ostatnie trzy dni na roztrzasaniu przygody z Antonia i oswajaniu sie z mysla, ze
moze nigdy dobrze nie zrozumie tego, co sie stalo. Od czasu klótni widzieli sie tylko podczas
kolacji, które znosili ze stoickim opanowaniem, traktujac sie jak obce osoby.
Gareth wlozyl kapelusz z powrotem na glowe i zawrócil swego pieknego, dlugonogiego, gniadego
rumaka. Mial nadzieje, ze zastanie doktora u siebie, gdy dotrze do miasteczka. Wizyta u Osborne'a
bylaby moze pierwszym, malym krokiem do zbudowania wewnetrznego spokoju. Ksiaze chcial sie
koniecznie dowiedziec, czy jest jakies medyczne wytlumaczenie dla rzekomego - i bardzo
wybiórczego - incydentu amnezji u Antonii, choc jeszcze nie bardzo wiedzial, jak zdobedzie te
informacje.
Dom doktora znajdowal sie na koncu drogi, cwierc mili za wlasciwa czescia miasteczka. Byl to
czesciowo drewniany dwór, z szerokim, zachecajacym wejsciem, zwienczonym pnacym winem,
które zaczynalo nabierac czerwonawej barWy. Gareth przywiazal konia do slupka przy bramie, a
potem wszedl na ganek. N a dzwiek dzwonka w drzwiach pojawila sie sluzaca w wykrochmalonym
czarno-bialym stroju. Dygnela, troche przestraszona, i zaprosila goscia do slonecznego salonu. Po
pieciu minutach wszedl doktor Osborne, zdradzajac zatroskanie.
-Wasza milosc - sklonil sie. - Co sie stalo?
- Stalo? - zdumial sie Gareth. - Raczej nic. A czemu pan doktor pyta?
Osborne zaprosil ksiecia, by usiadl.
- Nie wiem, panie. Zawsze spodziewam sie czegos zlego, ilekroc nieoczekiwanie przyjezdza ktos z
Selsdon.
Zapewne mial na mysli smierc Warnehama. Gareth spróbowal sie usmiechnac.
- Nie, dzis jestesmy wolni od tragedii. Chcialem tylko zapytac pana o mieszkanców Selsdon.
- Mieszkanców? - Osborne przyjrzal mu sie bacznie, siadajac naprzeciwko. - Chodzi ci, panie, o
sluzbe?
-Tak, o sluzbe. Wlasciwie o kazdego. Pan chyba jest jedynym okolicznym lekarzem, jesli sie nie
myle?
- Zgadza sie. Czy wasza milosc ma na mysli kogos konkretnego?
Gareth podparl sie lokciami na poreczach krzesla i splótl palce.
- Mysle o wszystkich. Odziedziczylem ich w spadku, czy mi sie to podoba, czy nie. Ale to prawda,
ze o niektóre osoby jestem bardziej zatroskany. Na przyklad o pania Musbury.
-A tak, prawda. Pani Musbury ciezko pracuje. Zawsze o tej porze roku dokucza jej chroniczny
kaszel.
- Ksiezna powiedziala mi, ze pani Musbury ma slabe pluca.
- Och, watpie. - Doktor usmiechnal sie. - To coroczny rytual. Kaszel pojawia sie w sierpniu i znika
po pierwszych mrozach. Na adwent pani Musbury czuje sie zdrowa jak ryba.
- Zatem ksiezna wyolbrzymila problem? Doktor westchnal i wzruszyl ramionami.
- Ksiezna ma dobre serce, a poza tym nie zna pani Musbury tak dlugo, jak ja.
Gareth przytrzymal spojrzenie Osborne'a.
-Wydaje sie, ze ksieznej czasem cos dolega. Przypadkiem uslyszalem panskie troskliwe porady w
poniedzialek wieczór.
Doktor nabral nagle rezerwy.
-To prawda, ze nie czuje sie calkiem dobrze. Jest delikatna, raczej niespokojna istota. Czasami
jest... cóz, traci kontakt z otoczeniem.
- Ma sny na jawie? Bujna wyobraznie?
-To cos wiecej. - Osborne potrzasnal glowa. - Lunatykuje. Nellie, jej pokojówka, musi miec sie
nieustannie na bacznosci. Czasami trzeba ksieznej aplikowac srodki uspokajajace. Jej przypadek
jest wyjatkowo skomplikowany, prawde mówiac, to rodzaj histerii - przyznal niechetnie.
Gareth az wyciagnal glowe, choc nie chcial zdradzac emocji.
- Doktorze, musze pana o cos spytac w naj glebszym zaufaniu - rzekl cicho. - O cos, co moze wydac
sie dziwne.
Osborne usmiechnal sie.
- Niewiele pytan moze zszokowac lekarza, wasza milosc. Ale najpierw zadzwonmy po herbate,
dobrze? Male wzmocnienie moze byc calkiem na mIeJSCU.
Wezwal sluzbe. Wymienili kilka uwag na temat pogody, gdy pokojówka przyniosla im herbate na
ozdobnej tacy, nie gorszej niz te z Selsdon, a potem talerz eleganckich kanapek. N a ten widok
Garethowi zaburczalo w brzuchu. Dopiero teraz zorientowal sie, ze po raz kolejny zapomnial zjesc
poludniowego posilku, juz trzeci dzien z rzedu.
Doktor nalal herbaty, a nastepnie podsunal kanapki.
- Nie powinienem dluzej odwlekac, prawda? Chciales, panie, spytac o cos zwiazanego z ksiezna,
jak pamietam.
Gareth wazyl chwile slowa.
-Tak, obawiam sie, ze o cos osobistego.
- Domyslam sie. Prosze mówic.
- Chcialbym wiedziec, czy ... - Ksiaze namyslal sie, jak sformulowac pytanie. - Czy ksiezna moze
cos zrobic i ... nie byc tego swiadoma? Czy moze tego pózniej nie pamietac?
Osborne zbladl.
- O nie - mruknal. - Znowu wracamy do tematu, tak?
- Slucham?
Doktor poprawil sie na krzesle.
- Bardzo bym pragnal, zeby te plotki ucichly. Jako jej przyjaciel i lekarz, nigdy w to nie wierzylem.
Plotki? Widac, ze zaszlo nieporozumienie, ale Gareth byl ciekaw.
-A wlasciwie, dlaczego pan nie uwierzyl plotkom?
Osborne patrzyl gdzies w odlegly punkt.
- Moim zdaniem, ksiezna nie ma w sobie bezwzglednosci potrzebnej do popelnienia takiego
gwaltownego czynu. Nawet kiedy nie jest w pelni soba·
- Gwaltownego czynu? - A zatem doktor myslal osmierci Warnehama. - Mysle, ze powinien pan mi
powiedziec, wszystko, co wie - uznal Gareth.
- O Warnehamie i ... calej tej ludzkiej gadaninie? - Cien smutku przemknal po twarzy Osborne'a.
Ksiaze zawahal sie. Wygladalo na to, ze Antonia miala racje co do plotek. Mial szanse dowiedziec
sie teraz czegos wiecej.
- Chyba mam prawo wiedziec, czyz nie?
- Chyba najlepiej by bylo, gdybys, panie, porozmawial z Johnem Laudrey, miejscowym sedzia po
koju.
- Nie, wole sie tego dowiedziec od pana - naciskal Gareth. - Czesto odwiedzal pan Selsdon,
prawda?
- Przez kilka lat bylem osobistym lekarzem zmarlego ksiecia. Czesto grywalismy w szachy. Jadalem
kolacje w Selsdon przynajmniej raz w tygodniu. Tak, bylem tam czestym gosciem.
-Wiec prosze mi powiedziec, co sie stalo?
-Wedlug mnie, Warneham zmarl z powodu zatrucia azotanem potasu - wyznal doktor.
- Z czyjej reki?
Osborne rozlozyl rece.
- No cóz ... byc moze z mojej.
-Pana?
- Przepisalem mu ten srodek. - Cien zalu przemknal po obliczu doktora. - Na astme. W dniu smierci
Warneham przyjmowal jakichs gosci z Londynu, co nie zdarzalo sie czesto. Panowie grali do pózna
w nocy w bilard, no i oczywiscie palili. Przekonalem Warnehama, by porzucil nalóg, ale jego
znajomi ...
- Rozumiem - przerwal Gareth. - Mial problemy z oddychaniem?
- Nie bylo mnie wtedy - opowiadal dalej Osborne. - Ale mozna powiedziec, ze Warneham wówczas
bardzo sie przejmowal swoim zdrowiem.
- Kto zwykle przygotowywal mu lekarstwo co wieczór? Ksiezna?
- Rzadko, ale wiedziala, jak to zróbic. Ksiaze przewaznie sam przygotowywal sobie medykament.
Przypuszczam, ze owej niefortunnej nocy mógl zazyc za duza dawke leku, obawiajac sie, ze
zaszkodzil mu papierosowy dym.
- Nikt inny nie mógl tego zrobic?
- Pogac mu azotan potasu? - upewnil sie doktor. - Smiem twierdzic, ze kazdy. Ale dlaczego mialby
to robic?
- Sam pan sugerowal, ze sa tacy, którzy posadzaja ksiezna·
Osborne zaprzeczyl ruchem glowy.
- Nie wierze w to. Nigdy nie wierzylem, i to samo powiedzialem sedziemu Laudreyowi. Ponadto na
butelce byla tylko etykietka, ze to lekarstwo na astme. Nikt mnie nigdy nie pytal, co sie w niej
faktycznie znajduje.
- Czy lek przechodzil jeszcze przez czyjes rece?
-To znaczy? - Doktor spojrzal na Garetha troche urazony. - Korzystam z uslug znakomitego
aptekarza w Londynie. Przywoze lekarstwa do Lower Addington, które nie ma wlasnej apteki, i
osobiscie je dostarczam moim pacjentom.
-Zawsze?
Osborne zastanowil sie.
- Czasami wyreczala mnie matka, zwlaszcza jesli chodzilo o sprawy kobiecej natury, co oszczedzalo
pacjentkom zaklopotania.
- Rozumiem.
- Matka zmarla niemal trzy lata temu. Oczywiscie w palacu jest sporo sluzby, ale wszyscy pracuja
tam od lat, wiec sa godni zaufania.
-Wierze panu. Prosze mi powiedziec, doktorze, czy ksiezna i ksiaze byli nieszczesliwi w malzenstwie?
Lekarz zawahal sie.
-Trudno mi powiedziec.
Gareth przypatrywal mu sie bacznie przez chwile. - Mysle, ze pan wie. Wole to uslyszec od pana,
niz sluchac glupiego szeptania sluzacych za moimi plecami. Wystarczy, ze przypisuja mi rozmyslne
zamordowanie syna Warnehama. A teraz podejrzewaja, ze jego zona zabila samego ksiecia? Dosyc
tego.
Osborne milczal przez dluzsza chwile. Gareth zorientowal sie, ze powiedzial za duzo, zbytnio sie
odkryl. Cóz go to w koncu obchodzi, czy Antonia otrula wlasnego meza? Warneham zaslugiwal na
cos gorszego. Jeszcze kilka tygodni temu Gareth z radoscia zatanczylby na grobie tego lajdaka.
A tymczasem sprawa go poruszyla. Morderstwo bylo naturalnie zlem, ale nie to zaprzatalo mu glowe,
wszak nie tego chcial sie dowiedziec.
Doktor odezwal sie wreszcie:
- Musze cos najpierw powiedziec, wasza milosc, a mianowicie, ze uwazalem zmarlego ksiecia za
przyjaciela i dobroczynce. Bez watpienia phez ostatni rok kazdy w Selsdon byl podenerwowany.
Krazyly plotki. A co do malzenstwa, zostalo zaaranzowane wbrew zyczeniom ksieznej. Tylko tyle
wiem. Niemniej sadze, ze w Selsdon znalazla spokój.
- Nie dochowali sie jednak dzieci - zauwazyl Gareth.
- Malzenstwo bylo krótkie, trwalo ledwie ponad rok.
-Tylko rok? - ksiaze byl zaskoczony.
- Osiemnascie miesiecy, jesli sie nie myle. A Warneham nie byl juz mlody, a w takim wieku nie tak
szybko dochodzi do poczecia.
Doktor znów poprawil sie na krzesle i Gareth mial wrazenie, ze juz nie chce nic wiecej na ten temat
mówic.
- Dziekuje, doktorze - rzekl spokojniejszym juz tonem. - Czy moze pan jeszcze odpowiedziec na
moje pierwsze pytanie? Czy ksiezna moze cos zrobic, a potem niczego nie pamietac?
-Tak - odrzekl Osborne niechetnie. - To calkiem mozliwe.
-Ale jak? Czy ona jest.. niespelna rozumu?
Doktor zrobil sie jeszcze bardziej niechetny.
- Ksiezna przeszla emocjonalna traume na rok lub wiecej przed tym, nim poslubila Warnehama wyznal.
- Traume, z której, wedlug mnie, nigdy do konca sie nie otrzasnela. Z pewnoscia nie wyleczyla
sie z niej podczas powtórnego zamazpójscia.
-Powtórnego?
-Tak. - Osborne podniósl brwi. - Byla wdowa, lady Lambeth. Nie wiedziales, panie?
Cos zaskoczylo w umysle Garetha. O czym to skrzeczala ta pani Waters pare dni temu? Cos o
pogrzebaniu dwóch mezów, ale byl wtedy zbyt zagniewany, by jej przytomnie sluchac.
- Ja nawet nie wiedzialem o istnieniu ksieznej, kiedy tu przyjechalem, doktorze. Dopóki cos wiedzialem
o tej rodzinie, i cos mnie obchodzilo, Warneham byl wciaz ze swoja pierwsza zona.
- Och, ona zmarla przed wieloma laty. Lady Lambeth zostala jego czwarta zona.
-Wyglada na to, ze Warnehama przesladowal zly los. A co sie stalo z dwiema pozostalymi?
- Pierwsza zmarla tragicznie - powiedzial Osborne.
-A czy smierc moze byc inna?
- Rzeczywiscie nie - doktor usmiechnal sie smutno. - Ale ta byla tragiczna w dwójnasób.
Dziewczyna byla brzemienna, nosila syna ksiecia, i spadla z konia podczas tradycyjnego jesiennego
polowania. Doznala powaznych obrazen i ostatecznie nie przezyla ani ona, ani dziecko.
- Pojechala na polowanie na lisy, bedac w ciazy???
- Z tego, co wiem, druga zona Warnehama byla bardzo mloda i troche impulsywna. W wieku
osiemnastu lat wyszla za maz za duzo starszego mezczyzne i byc moze stateczne zycie niezbyt jej
przypadlo do gustu. W malzenstwie musialy byc napiecia.
- Z pewnoscia - wtracil Gareth. Osborne wzruszyl ramionami.
- Bylem jeszcze na studiach w Oksfordzie. Nie mam informacji z pierwszej reki.
-A trzecia zona? - ciagnal temat ksiaze. - Czy tez byla impulsywna debiutantka?
- Debiutantka, tak, ale byla starsza i duzo powazniejsza. Bardzo ja lubilem. Chociaz nie byla
pieknoscia, kazdy uwazal ten uklad za idealny.
-Ale tak nie bylo?
- Byla nieplodna - doktor posmutnial. - To stanowilo duze rozczarowanie dla ksiecia.
- o tak, wyobrazam sobie, ze caly czas dawal jej to odczuc.
Osborne nie zaprzeczyl.
- Sama czula sie nieszczesliwa, ze nie moze dac dziecka. Miala poczucie, ze zawiodla ksiecia i
wpadla w chorobliwa melancholie. Na bezsennosc zaczela zazywac laudanum.
- I przedawkowala, tak? - domyslil sie Gareth.
- Dla ludzi uzaleznionych od leków z opium, wasza milosc, granica miedzy osiagnieciem spokoju a
smiercia bywa bardzo cienka. Sadze, ze to byl wypadek.
-A ksiaze znów byl wolny, by wstapic w kolejny zwiazek - podsunal Gareth.
-To byl wypadek, wasza milosc - podkreslil Osborne. - Nigdy nie odebralaby sobie zycia z powodu
samej melancholii ani nikt nie wyrzadzilby jej krzywdy.
Ksiecia ogarnal nagle wstyd.
- Nie, naturalnie, ze nie - dorzucil predko. - Tak jak pan mówi: tragedia.
- Rodzina Ventnorów wycierpiala wiecej, niz zwyklym rodzinom przypada w udziale - przyznal
doktor.
Gareth zaczal sie zastanawiac, co Osborne wie na temat jego pobytu w Selsdon, ale czy to mialo
jakies znaczenie? Podniósl sie z miejsca.
- Dziekuje, doktorze, za panska szczerosc. Czas sie zbierac. Nie powinienem dluzej odrywac pana
od pracy.
Gdy wracal do domu, w jego myslach panowal zamet. Udal sie do Osborne'a z kilkoma pewnymi
podejrzeniami. Dlaczego czul sie teraz jeszcze bardziej nieswojo, gdy podejrzenia sie potwierdzily?
Moze Antonia rzeczywiscie w ogóle nie pamieta, ze sie z nim kochala. Gareth wzial to pod
rozwage, ale zdalo mu sie, ze prawda lezy gdzies posrodku. Nie byla calkiem soba, gdy ja znalazl
na murach, lecz w pewnej chwili odzyskala przytomnosc umyslu. Kobieta, z która dzielil rozpasana
namietnosc, musiala byc - chociaz troche - przy zdrowych zmyslach. Pamietala. Tego ranka, gdy sie
poklócili, widzial prawde i wstyd w jej oczach. Na pewno bardzo ulega emocjom, moze jest nawet
kaprysna, ale az szalona? Nie, to nie pasuje.
Na "Saint-Nazaire" byl pewien czlowiek, stary wilk morski, niejaki Huggins, który zostal odrzucony
przez Królewska Marynarke jako niezdatny do sluzby. Huggins walczyl na pokladzie HMS *
"Java" z generalem Hislopem przy brzegach Brazylii, niedaleko od miejsca, w którym zabrano go
na "Saint-Nazaire". Bitwa byla dluga i okrutna, a na koniec Amerykanie okazali sie bezlitosni. "Java"
poddala sie i zostala spalona. Przezylo kilku rzuconych w rózne strony rozbitków.
Huggins mial to samo spojrzenie - dzikie wejrzenie przesladowanego czlowieka, które widzial u
Antonii tamtej deszczowej nocy. Tak jakby patrzyl przez ciebie, jakby jego oczy staly sie brama do
niewyobrazalnego strachu. Huggins na statku bladzil we wlasnym swiecie, byl bezuzyteczny. Kapitan
wysadzil go na brzeg w Caracas, gdzie rozbitek prawdopodobnie zmarl.
Jak moze stawiac obok siebie Antonie i tamta kreature? Nie maja ze soba nic wspólnego. Tylko te
oczy ... Boze, te oczy.
Gareth otrzasnal sie i popedzil konia. Potrzebowal paru chwil spokoju, aby przemyslec wszystko,
co
* HMS - angielski skrót od Her Majesty Service, czyli w sluzbie jej Królewskiej Mosci, stalego
tytulu, towarzyszacemu nazwom statków (przyp. tlum.).
powiedzial mu Osborne. A tak naprawde potrzebowal porady. Byl zanadto zaslepiony pozadaniem i
gniewem, by trzezwo myslec. Musial sie nauczyc zarzadzac nowym majatkiem, nowym personelem
- duzo wiekszymi sprawami niz przedsiebiorstwo Neville. Musial spotkac sie z dzierzawcami,
przedstawic sie w lokalnym swiatku towarzyskim i wynajac sobie odpowiedniego lokaja. Musial
zdobyc wiedze na temat plodozmianu i melioracji. A tymczasem ciagle wracal do przeszlosci i do
Antonii. Czy ludzie naprawde uwazaja ja za morderczynie? I dlaczego nagle chce udowodnic, ze
sie myla?
Przeciez nie zna Antonii. Faktycznie nie wie nic
mieszkancach Selsdon. Niemal kazdy w zamku mógl zyczyc jego kuzynowi smierci, on sam
wielokrotnie mial ochote go zabic.
A co naprawde skrywa Antonia? Co takiego przysporzylo jej w zyciu najwiekszej udreki? Wtem
Garetha olsnilo, do kogo powinien sie zwrócic. Xanthia! Ona bedzie najlepiej wiedziala, jak dotrzec
do prawdy. Rozjasni watpliwosci. Ogarnal go jednak pusty smiech na te niestosowna mysl. Chce,
zeby dawna kochanka doradzala mu na temat nowej.
Nie. Nie, Antonia jest zobowiazaniem, ale nie jego kochanka. Nie mógl o niej myslec w takich
kategoriach. A poza tym Xanthia wlasnie plynela na Morze Egejskie na prywatnym jachcie Nasha.
Nie bedzie jej przez kilka tygodni i jest juz zona innego. Zostaje zatem tylko Rothewell.
Czego tak desperacko chce? Cholernie desperacko, i niezbyt wie, czego potrzebuje. Przyjaciela, jak
sadzil, bratniej duszy. Znów pognal wierzchowca ostrogami i utrzymujac równe tempo dojechal do
Selsdon. Pobiegl od razu do swojego gabinetu i wyjal z szuflady kartke eleganckiego papieru z
herbem Warnehama.
***
Okolo soboty Antonia doszla powoli do siebie. Nie padly zadne slowa na temat jej odjazdu z Nellie
i zycie w Selsdon z nowym ksieciem zaczelo sie toczyc wedlug pewnego ustalonego wzoru. Tak jak
zwykle, wieczorem udali sie na kolacje do malej jadalni, przeznaczonej dla osmiu osób, stanowiacej
przeciwienstwo do uroczystej, zdolnej pomiescic czterdziescioro gosci. Antonia, idac na posilek,
rzucila okiem na duzy salon. W czasie, gdy tu mieszkala, nigdy z niej nie korzystano. Ksieznej
przemknelo przez mysl pytanie, czy nowy pan bedzie urzadzal przyjecia. Pewnie nie, sprawia wrazenie
samotnika.
Przed drzwiami Antonia przystanela, by zebrac sie w sobie i poprawic odrobine zmiety szal. Wysunela
podbródek, sciagnela w tyl ramiona i weszla do srodka. Przez te kilka dni przyzwyczaila sie
juz do wstrzymywanego oddechu i scisnietego zoladka przed wejsciem do malej jadalni, w której
byl juz ksiaze·
Dzis byl ubrany skromnie, lecz elegancko we frak. Antonia zauwazyla, ze ksiaze raczej nie posiada
wielu wieczorowych strojów, ale te, które nosi, sa zawsze doskonale w jakosci i kroju. I jak czesto
juz bywalo, jego wlosy byly wilgotne, dzieki czemu ich zloty, cieply odcien matowial i wpadal w
miodowy braz. Pociagla, opalona twarz ksiecia wygladala na swiezo ogolona.
- Dobry wieczór, wasza milosc - przywitala sie sztywno Antonia.
Gareth natychmiast sie podniósl.
- Dobry wieczór, pani.
Witali sie w ten sposób od trzech wieczorów, tak sztywno i bez napiecia, ze wlasciwie ten brak
emocji stwarzal jakies nieokreslone napiecie. Ksiezna opuscila zaraz wzrok i predko zajela swoje
miejsce - na krzesle u szczytu stolu, na co ksiaze nalegal od samego poczatku.
Mezczyzna skinal na uslugujacego lokaja; dzis byl to Metcaff. Sluzacy ledwo zauwazalnie, pogardliwie
wykrzywil usta. Antonia miala nadzieje, ze ksiaze nie zna jeszcze dobrze Metcaffa, zatem
nie zauwazy tych min. Gdy wniesiono pierwsze danie, ksiezna obserwowala lokaja przy pracy. W
jego ruchach bylo widac zamierzone, naburmuszone lekcewazenie. Moze nadszedl czas, by go
zwolnic? Jednak nie nalezalo to do jej obowiazków.
Wyrzucila zaraz Metcaffa z mysli i skupila sie na jedzeniu. Kiedy skonczyli juz drugie danie - sole
w masle ziolowym - oraz tq;ecie - kotlety cielece - Antonia spostrzegla sie, ze koncza im sie takze
grzecznosciowe tematy, takie jak pogoda, zniwa i zdrowie króla. Ksiaze takze to zauwazyl.
Poprosil Metcaffa o nalanie kolejnego kieliszka wina.
- Dziekuje - powiedzial. - Mozesz odejsc.
- Przepraszam? - Lokaj w pierwszej chwili nie zrozumial.
- Nie potrzebujemy teraz twojej pomocy - wyjasnil Gareth. - Zadzwonimy pózniej.
Metcaff zlozyl sztywny uklon i wycofal sie. Antonia poczula sie niepewnie. Odlozyla widelec, przy
czym niechcacy tracila nim brzeg talerza.
Ksiaze podniósl swój kieliszek, wciagnal zapach wina, a nastepnie z przyjemnoscia wypil lyk.
- Coggins dba o wysmienite zapasy w piwnicy, prawda?
-Tak, ma bardzo rozlegla wiedze na temat win. - Glos Antonii stal sie cichszy.
Gareth przyjrzal sie jej ponad brzegiem kieliszka.
- Pani, ja nie gryze - odezwal sie spokojnie. - A przynajmniej na razie nie próbowalem.
Antonia odwrócila wzrok. Cieplo uderzylo do jej policzków.
Ksiaze odstawil glosno kieliszek. Czula na sobie plomien jego spojrzenia.
- Nie kontynuujmy tej gry, Antonio. Nie bawi mnie to. Widac, ze ciebie takze.
- Jak. .. jakiej gry, wasza milosc? Zatoczyl reka z kieliszkiem szeroko.
- Gry pozorów przy kolacji. Kolacja to powinien byc czas odprezenia, gdy wszyscy domownicy
schodza sie razem, czyz nie? A zadne z nas nie jest odprezone, nie cieszy nas ten rytual. Naprawde
nie musisz czuc sie skrepowana, przychodzac tutaj. Równie dobrze mozesz poprosic o kolacje do
pokoju. Albo ja moge jesc w gabinecie. Moze wolalabys, zeby tak bylo?
O dziwo, pomysl nie przypadl ksieznej do gustu.
Odebrala propozycje jak nieprzyjemne uklucie. Odchrzaknela i podniosla wzrok.
- Nie, wasza milosc - odrzekla zaskakujaco stanowczym tonem. - Kolacje sa wazna tradycja w
Selsdon.
Ksiaze zakrecil kieliszkiem, obserwujac klarownosc wina.
-A czy jestes kobieta, która lubi wszystko, co jest zwiazane z tradycja?
- Zostalam wychowana w glebokim poszanowaniu tradycji. Czyz tradycja nie jest kregoslupem tego,
co ma dla nas jakies znaczenie?
Gareth wzdrygnal sie.
- Nigdy sie tym nie przejmowalem. Tradycja nigdy nie miala dla mnie znaczenia, lecz smiem
twierdzic, ze dalbym jej szanse, gdybys uwazala, ze tak bedzie wlasciwie.
Cos w jego glosie, moze ton, cien zmeczenia w oczach, uswiadomily nagle Antonii, jakie to dla
niego ciezkie. Byc moze nigdy nie przypuszczal, ze los zarzuci mu kiedys na ramiona ciezki
plaszcz obowiazku i, wlasnie, tradycji.
Podniosla w nieokreslonym gescie dlon, potem znów opuscila na kolana. Niech to! Nie jest przeciez
niemadra panienka. Dlaczego w obecnosci ksiecia tak wyraznie zaczynala widziec wlasne braki?
I w pelni uswiadamiala sobie fakt, ze juz nie jest ta pelna zycia, pewna siebie kobieta, która niegdys
byla? Co w nim jest takiego, ze znów ... zaczela czuc?
-Tak bardzo mi przykro - odezwala sie. - Zle do tego podeszlam, wasza milosc. Zostales mna
nieoczekiwanie obarczony, wiem ... ~i . .'. okazalam sie niedobra pania domu. Nie przyszlam ci z
zadna pomoca·
- Nie zadam od ciebie pomocy, Antonio. Chce tylko twojego szczescia, na ile to lezy w mojej mocy.
Naprawde tak myslal. Slyszala szczerosc w jego glosie. A kiedy spojrzala w jego powazne, ciemnozlote
oczy i na az nadto przystojna twarz, cos w niej nabralo rozpedu. Jakas fala uznania i podziwu,
i innych emocji, których wolala nie nazywac.
- Powinnam byla, panie, pomóc ci w zagospodarowaniu sie tutaj - tlumaczyla sie jakby przed soba.
- Powinnam byla...okazac wiecej wdziecznosci. Zamiast tego, cóz ...Lepiej, zebym nie pamietala,
jak sie zachowalam.
Gareth milczal przez chwile.
- Zaloba czyni z nami dziwne rzeczy. Chcialbym, Antonio, zebys tylko wiedziala, ze bardzo mi
przykro z powodu tych wszystkich nieszczesc, jakie cie spotkaly. Odkladajac na bok moje uczucia
wzgledem kuzyna, byl twoim mezem i na pewno za nim tesknisz. Zdaje sobie równiez sprawe, ze
jego odejscie pozbawilo cie pewnej dozy bezpieczenstwa w zyciu. Nie lezy w moich zamiarach
powiekszanie tej straty.
Antonia poczula, ze niespodziewanie zbiera jej sie na placz.
- Jestes ... jestes bardzo szlachetny, wasza milosc.
Ksiaze odsunal kieliszek.
-Antonio, moge sobie tylko wyobrazac, co o mnie wygaduja ludzie dokola. - Jego glos nabral
ostrzejszej barwy. - Wiem, ze Warneham mnie nienawidzil. Nigdy nie chcial, zebym tutaj rozpoczynal
dorosle zycie, i Bóg mi swiadkiem, ze ja nigdy nie chcialem tu wrócic. Ale powiedz mi
teraz: jaki mam wybór? Jest jakis? Jesli tak, jesli znasz jakies inne wyjscie, to blagam, skorzystajmy
z niego.
- Nie ma - przyznala. - Nie masz w ogóle wyboru. Kazdy tutaj w Selsdon liczy na ciebie i na twoja
zdolnosc podejmowania madrych decyzji. Majatek i tytul jest wielka i doniosla odpowiedzialnoscia
·
- Móglbym po prostu odejsc - zaproponowal. - Nawet gdyby Cavendish mi powiedzial, ze prawo na
cos takiego nie zezwala. Gdybym jednak tak zrobil, co staloby sie z pracownikami i dzierzawcami?
- Nie wiem - potrzasnela glowa.
Gareth zapatrzyl sie gdzies w przestrzen.
- W takim przypadku, jak sadze, caly ten majatek przeszedlby na wlasnosc Korony. - Zamyslil sie· Moge
ewentualnie zostac tutaj przez pare lat, niczym straznik, i czekac, az pojawi sie jakis dawno
zaginiony Ventnor.
Antonia zasmiala sie niezrecznie.
- Och, na to bym nie liczyla, wasza milosc. - I siegnela po kieliszek, by wypic porzadny lyk trunku.
- Gdyby istnial chocby jeden, prosze mi wierzyc, mój maz by go dawno znalazl.
Usmiech Garetha nabral gorzkiego wyrazu.
-A zatem caly majatek przejdzie na rzecz Korony, gdy tylko wezme nogi za pas. Zaloze sie, ze naszemu
kochanemu Prinny* juz leci slinka ...
Antonia patrzyla na niego chwile bez wyrazu.
- Nie ... nie zamierzasz splodzic dziedzica, wasza milosc?
Zaprzeczyl glowa.
-Watpie. Chyba ze ... chyba ze my ... - sciszyl glos. - Och, na Boga, Antonio, ale bysmy narobili,
gdyby ...
Uslyszala chrzest szkla, zanim poczula ból.
Spojrzala na obrus, na którym wykwitla plama krwi. Musiala krzyknac, gdyz ksiaze zerwal sie z
krzesla i juz nachylal sie nad nia, zanim Metcaff zdazyl wpasc do sali.
- Na litosc boska, pokaz reke. - Zdenerwowany ksiaze odgarnal wierzchem dloni resztki szkla.
-Wasza milosc - przestraszyl sie Metcaff. - Wszystko w porzadku?
Ksiaze scieral krew serwetka.
- Stluklam nózke kieliszka. To nic - tlumaczyla sie Antonia. - Czasami ... zapominam czasem, co
trzymam w reku.
- Czy pobiec po pania Waters, wasza milosc? Albo po bandaz? - dopytywal sie lokaj.
- Nie, zostaw nas - burknal Gareth.
Cien oburzenia przemknal po twarzy Metcaffa.
Odwrócil sie gwaltownie i, wychodzac, z trzaskiem zamknal za soba drzwi. Antonii ulzylo, gdy
sobie poszedl.
Ksiaze jeszcze ocieral zranienie, które juz przestawalo krwawic.
- Zastanawiam sie czasem, czy ten czlowiek umialby jeszcze wyrazniej okazywac mi niechec mruknal.
- Metcaff potrafi byc bezczelny.
-Wlasnie to zauwazylem. - Gareth wyjal swiezo nakrochmalona chusteczke z kieszeni i przylozyl
ja do rany. - Przycisnij tylko. Boli jeszcze?
- Nie, to tylko zadrasniecie. Przepraszam za zachowanie Metcaffa.
Ksiaze wyprostowal sie, a do Antonii znów dotarly jego uspokajajace cieplo i zapach.
-Tak, zaczynam myslec, ze nadeszla pora, by przedstawic panu Metcaffowi wypowiedzenie z
powodu zlych manier - rzekl Gareth. - Nie znosze tego, zwlaszcza w obecnej sytuacji w kraju. Czy
ma jakas rodzine?
Antonia zaprzeczyla.
- Sadze, ze rozpuszczal pogloski, wasza milosc. - Znów goraco uderzylo do jej twarzy. - Nie o nas
... chodzi mi to, ze krazyly plotki o ... tobie, panie. O twoim pochodzeniu. Ale nie powinno mnie to
interesowac, a zwlaszcza Metcaffa.
- Przynajmniej przyznalas, ze jest cos, co moze stanowic temat plotek. - Czulosc zniknela z jego
twarzy, a powrócilo znuzenie. - Ale zachowanie tego lokaja ma malo wspólnego z plotkami. Juz nie
po raz pierwszy zobaczylem na jego twarzy wyraz czystej nienawisci.
Kobieta przycisnela chusteczke do dloni i spojrzala w bok.
- Mysle ... - Przelknela sline. - Mysle, iz dzieje sie tak dlatego, ze nie chce dla ciebie pracowac.
* Prinny - historyczny przydomek angielskiego króla Jerzego IV, panujacego w latach 1820-1830
(przyp. tlum.).
- Moge szybko mu w tym ulzyc. Ale, do diaska, cóz mu takiego zrobilem?
-To nie twoja wina, wasza milosc - szepnela. - On jest po prostu ... ignorantem.
Gareth oparl sie dlonmi o blat stolu i spojrzal Antonii prosto w oczy.
- Ignorantem? - Mial baczny wzrok. - Tak naprawde chodzi o cos wiecej, prawda? Powiedz mi,
Antonio, o co?
Wzrok ksieznej byl plochliwy i troche dziki równoczesnie.
-To dlatego, ze mówia ... mówia, ze jestes Zydem.
Ksiaze nie wygladal ani na zaskoczonego, ani na rozgniewanego, ledwie zniesmaczo~ego.
-Aha, to teraz jestem i mordercal.. i Zydem, tak? - Wyprostowal sie i usiadl.
- Nikt tego nie powiedzial, wasza milosc.
Niky od kiedy zmarl mój maz - dodala w myslach. Sama nie wiedziala dlaczego, nagle zapragnela
poznac prawde ..
-A jestes, panie, Zydem?
Ksiaze spojrzal na nia z kamiennym spokojem.
- Jak najbardziej. Przynajmniej w glebi serca. Z pewnoscia Zydówka byla moja matka, ale wychowany
zostalem nietypowo.
-Ach, tak ... - Antonia zastanowila sie. - Czy ... twoja matka, panie, byla oszolamiajaco bogata?
Gareth rozesmial sie gorzko.
- Rzeczywiscie, to jedyny mozliwy powód, dla którego angielski dzentelmen o blekitnej krwi
móglby sie tak znizyc, by poslubic zydowska dziewczyne - rzucil retoryczna uwage. - Obfity posag.
Antonia gwaltownie potrzasnela glowa.
-Alez nie, nie to mialam na mysli. Chodzilo mi o to, ze ... wydajesz sie ... zupelnie zwyczajny.
Ksiaze otworzyl szeroko oczy.
- Zwyczajny? To ma byc komplement?
Antonia zostala wychowana, by gladko radzic sobie z kazda towarzyska gafa. Jak mogla teraz tak
bardzo pokpic sprawe?
- Zwyczajny, jak kazdy Anglik - uscislila mocnym glosem. - Wydajesz sie, panie ... cóz, jak wszyscy
ludzie, których znam.
-Aha, czyli mam jedna glowe? I nie mam pazurów ani klów?
- Prosze sobie nie stroic zartów, panie. Chodzilo mi, ze jestes jak kazdy bogaty, doskonale ulozony i
do szpiku kosci angielski dzentelmen. Wiem, ze major Ventnor byl wojskowym. Pomyslalam tylko,
ze moze twoja matka, panie, dysponowala pewnym majatkiem? Czy tez jestes czlowiekiem, który
doszedl do wszystkiego wylacznie swoja praca?
Ksiaze usmiechnal sie sam do siebie.
- Zaden czlowiek nie zawdziecza wszystkiego tylko sobie, moja droga, chocby nie wiem, jak bardzo
chcial. Nie, wspieralo mnie wiele osób. Moi dziadkowie. Rodzina Neville'ów. I naturalnie gmina
zydowska, w której spedzilem wczesne dziecinstwo. Byli prawymi, pracowitymi ludzmi, którzy
mieli na mnie ogromny wplyw. Gdybym mial trafic do Selsdon z powodu pieniedzy, wierz mi,
nigdy by tu nie postala moja noga. Mieszkalem tu jako dziecko, gdyz nie dano mi wyboru.
- Prosze mi wybaczyc moja niewiedze - odrzel<:la Antonia. - Spotkalam w zyciu zaledwie kilku
Zydów, takich jak na przyklad pan Disraeli, pisarz. Poznalam go i jednego z jego braci na
wieczorze literackim. Sprawili na mnie wrazenie uroczych dzentelmenów. Tyle ze sa dosc smagli,
chyba pochodza z Hiszpanii, prawda?
- Z Wloch - poprawil Gareth.
-A tak, zapewne masz .racje. A wiec, w takim razie, nie sa prawdziwymi Zydami?
- Rodzina Disraeli jest jak najbardziej zydowska, tak jak ja. Urodzili sie z matek Zydówek, a
niektórzy uwazaja, ze to wlasnie przesadza o naszym pochodzeniu. Ale bracia Disraeli, tak jak ja,
zostali ochrzczeni w Kosciele anglikanskim, i prawdopodobnie nigdy nie ogladali od srodka synagogI.
- Nie byles tam, panie?
- Nie - odrzekl spokojnie. - Moja matka zabronila.
- Dlaczego mialaby zabronic czegos takiego? - Antonia byla niebotycznie zdumiona.
- Nie wiem dokladnie. Moi rodzice byli nietypowi. Pobrali sie z milosci, ze wszechmiar wielkiej i
namietnej. I moja matka slubowala, ze zostane wychowany jak mój ojciec: na angielskiego dzentelmena
cieszacego sie wszelkimi przywilejami.
-Twój ojciec, panie, zazadal takiej deklaracji z jej strony?
Antonia zorientowala sie, ze zaczela paplac jak papuzka, ale równoczesnie czula, ze wyrazajac
swoje mysli, cos w sobie wyzwala. A ksiaze tak chetnie odpowiadal na wszelkie pytania. Miala
wrazenie, ze pekla jakas tama, nie tylko powstrzymujaca jej ciekawosc, ale cos powazniejszego.
Nagle chciala goraczkowo dowiedziec sie jak najwiecej o tym tajemniczym mezczyznie.
Wzrok ksiecia skupil sie teraz nie na kobiecie, lecz na stluczonym kieliszku.
- Nie wiem, czy mój ojciec na to nalegal. Wiem tylko, ze to uzgodnili, gdy sie pobrali. Moze matka
widziala to jako swój obowiazek, gdyz tak bardzo byla ojcu oddana. A moze po prostu chciala, zebym
mial latwiejsze zycie, wolne od uprzedzen. Zdawala sobie sprawe, ze jako Zyd nie bede mógl
uczyc sie na uniwersytecie ani zasiadac w Parlamencie, ani robic tysiaca innych rzeczy, na które
zwyczajny Anglik moze sobie z latwoscia pozwolic.
- Nigdy nie pytales, panie, dlaczego tak postanowila?
- Nie zdazylem. Bylem bardzo maly, gdy zmarla. Zobowiazala moja babke, ze wychowa mnie tak,
jak ona i ojciec chcieli. Dla babki to byla trudna decyzja, sprzeciwiajaca sie wszystkiemu, w co
wierzyla, a mój dziadek uwazal to za kompletne banialuki. Ale taka byla matki wola.
-A ojciec?
- Byl na Pólwyspie z Wellingtonem. Zmarl tam kilka lat pózniej.
- Dziadkowie nadal cie wychowywali?
- Nie, dziadek juz wtedy nie zyl. - Glos Garetha stal sie bezbarwny. - Jego interesy zaczely gorzej
isc i juz nigdy dobrze nie prosperowal. Póki ojciec byl, wspieral finansowo babke i mnie, jak tylko
mógl. Gdy obaj zmarli, babka przywiozla mnie tutaj. Nie wiedziala, co moglaby innego zrobic.
-Teraz rozumiem - szepnela Antonia. - Ile miales lat, panie?
Nastrój ksiecia dziwnie sie zmienil. Osunal sie na krzesle i opuscil ramiona, jakby czul sie swobodnie
w jej towarzystwie, ale jednoczesnie zmeczony. Nagle ujrzala go jako delikatnego i wrazliwego
czlowieka; jako pelnego wigoru, oszalamiajaco przystojnego mezczyzne, który powinien byl
cieszyc sie zyciem i korzystac z wszystkich jego uroków, czekajacych na atrakcyjnych mezczyzn.
Zamiast tego zdawal sie przytloczony przygodami mlodosci. Nie przypominal zadnego z mezczyzn,
jakich znala; ani niewiernego klamcy, jakim byl Eryk, ani uroczego lajdaka, jej brata. Co
dziwniejsze, nie sprawial wrazenia ani zgorzknialego, ani msciwego, a Antonia zaczela sie wlasnie
zastanawiac, czy z nich wszystkich, lacznie z jej drugim mezem, ksiaze nie mial istotnych
powodów zarówno do zgorzknienia, jak i do msciwosci.
- Nie pamietam dokladnie - mruknal w koncu.
- Osiem. Moze dziewiec.
- Osiem lub dziewiec? - Niemal odebralo jej mowe·
-Tak, a dlaczego cie to dziwi? - spojrzal zdziWIOny.
Zmarly maz Antonii przedstawial mlodego kuzyna jako wcielenie zla. Ksiezna wyobrazala sobie
chlopaka jako siejacego zamet i wyladowujacego sie na wszystkich dookola lotra. Ale
dziewieciolatek? Przeciez to bylo dziecko.
-A ile miales lat, gdy zdecydowales sie opuscic Selsdon? - pytala dalej.
- Gdy zdecydowalem? - dopytal z przekasem. - Mialem dwanascie lat, gdy opuscilem Selsdon. Czy
o to ci chodzi?
-Tak, tak sadze ... - Ale nie byla taka pewna. - A czy moge spytac, wasza milosc ... ile teraz masz
lat?
- Za kilka tygodni skoncze trzydziesci lat - rzekl, przygladajac sie jej.
- Ojej ... - wyrwalo sie Antonii.
-Wygladam na bardziej wiekowego, co? - W kacikach oczu Garetha pojawily sie nieznaczne
zmarszczki.
Odwazyla sie przyjrzec mu ponownie. Dla czystej przyjemnosci.
- Nie. Mówiac szczerze, spodziewalam sie kogos starszego. A ty, panie, masz tylko trzydziesci lat?
Zdajesz sie starszy, ale w jakis nieuchwytny sposób, bo wcale nie wygladasz na swój wiek.
Wzruszyl ramionami, jakby nie mialo dla niego znaczenia, czy wyglada na trzydziesci, czy szescdziesiat
lat.
-A ile ty masz lat, pani? Odwrócenie pytania wydaje sie uczciwe.
Antonia poczula, jak znów pala ja policzki.
- Mam dwadziescia szesc lat. .. tak mi sie przynajmniej zdaje, bo prawde mówiac, stracilam rachube
·
Usmiechnal sie. Gdyby ktos przyjrzal sie lepiej, zauwazylby w oczach Garetha male ogniki typowo
meskiego uznania; leniwy, zmyslowy zar, który zdawal sie wzmagac, gdy wodzil wzrokiem po jej
ciele.
- Jestes bardzo piekna jak na dwadziescia szesc lat. Nawet jeszcze nie osiagnelas pelni kobiecego
wieku. Tyle cudownych lat przed toba, Antonio. Mam nadzieje, ze ich nie zmarnujesz.
Ksiezna poczula, jak brakuje jej tchu i nachodzi ja wstrzasajace wspomnienie ... jego dloni na jej
piersiach, jej przemoczonej deszczem nocnej koszuli, jego ciezkiego oddechu tuz przy jej uchu,
wszystkiego ... wrytego w swiadomosc. Poczula, jak skóra zaczyna jej plonac. Skulila palce u stóp.
Wspomnienie bylo i zmyslowe, i szokujace równoczesnie. Ich gorace spojrzenia spotkaly sie i przez
sekunde zdawalo sie, ze zawislo miedzy nimi pytanie. Niewyslowione pragnienie. Czekala w skrajnym
napieciu, zastanawiajac sie, czy to pytanie padnie. I co ona na nie odpowie ... ?
Ku jej konsternacji odchrzaknal i wstal z miejsca.
- No cóz, mysle, ze powinnas opatrzyc rane - oznajmil i podal jej reke. - Sadze, ze i tak juz
skonczylismy kolacje.
Rozczarowana Antonia zlozyla dlon w jego dloni, wiekszej i cieplejszej, i takze sie podniosla.
Musiala zle zrozumiec, zle zinterpretowac jego spojrzenie. Co tak naprawde wie o mezczyznach i
ich pragnieniach?
Stali teraz obok siebie, oddaleni tylko o cale, i ksiezna znów wciagnela w siebie jego cieplo i zapach.
Zdawal sie solidny niczym skala, mocny. Przez glowe przemknela jej mysl, jak by to bylo
przytulic sie do niego mocno, bedac w pelni swiadoma i przytomna.
Jednak zdawalo sie, ze ksiaze bladzi myslami gdzie indziej.
-W przyszlym tygodniu bede musial udac sie do Knollwood - rzekl dziwnie beznamietnym tonem.
- Zobacze, jak tam wszystko wyglada, i wtedy bede mógl powiedziec, kiedy dom dla ciebie bedzie
gotów.
Antonia cofnela sie o krok.
-Dziekuje·
Ksiaze podszedl do drzwi i otworzyl je, by mogla wyjsc pierwsza.
- Dobranoc zatem, Antonio. Do zobaczenia jutro.
Rozdzial ósmy
Gabriel przygladal sie powykrzywianym rekom babki, jak zamykala ciezka pokrywe kufra, a potem
z czuloscia przesunela po niej dlonia.
-Bube, wyglada na bardzo stary -rzekl, stajac obok.
- Stary, o tak... -Usmiechnela sie w zadumie nad kufrem. -Gdy twój dziadek przyjechal tutaj jako
mlodzieniec, w tym kufrze mial caly swój dobytek. I kiedy zaniesiono go na strych te kilkanascie lat
temu, myslalam, ze juz nigdy nie bede go ogladac. Ale zycie przynosi czasem niespodzianki,
prawda, bubele?
Weszlo dwóch sluzacych i, na skinienie babki, opasali kufer, a nastepnie podniesli, by ocenic ciezar.
Gabriel patrzyl, jak znosza bagaz po schodach. - Czy bedzie nam sie podobalo w Houndsditch,
Bube? -spytal. -Czy to daleko?
Babcia zmierzwila mu wlosy.
- Niedaleko, Gabrielu. I powinno nam sie tak podobac, jakbysmy chcieli tam jechac.
- Co to znaczy? Tutaj mi sie podoba, Bube. Lubie Finsbury Circus.
Zadumany usmiech powrócil na twarz babki.
-Musimy opuscic to miejsce. Do tego domu przyjezdza nowa rodzina, bubele. Taka jest wola Boga.
Gabriel uderzyl sie piastkami w waska piers.
- Jestem zmeczony wola Boga -wybuchnal. - Pewnego dnia bede mial wlasny dom, Bube. I Bóg nie
bedzie mógl sprawic, zeby nalezal do kogos innego. Nigdy, nigdy wiecej
* * *
Mniej wiecej póltora tygodnia po spotkaniu z doktorem Osborne'em Gareth byl w biurze majatku,
gdy nagle wpadl Terrence, drugi stajenny.
-Wasza milosc! Panie Watson! - wykrzyknal podekscytowany. - Powóz!
Gareth i Watson wlasnie studiowaJi jeden z rejestrów.
- Jaki powóz, Terry? - rzucil nieobecnym glosem zat:zadca.
-Wspanialy faeton o wysokim siodle, prosze pana! Malowany na czarno. Wlasnie przejechal w
pelnym pedzie miasteczko, srodkiem przez grzedy perliczek pani Corey! Wszedzie pióra, prosze
pana! Jeszcze slychac lament gospodyni.
Watson wyprostowal sie znad stolu. Sciagnal brwi.
- Znasz tego kogos?
Stajenny wzruszyl ramionami.
- Kimkolwiek jest, wlasnie pojawil sie na wzgórzu na dwóch kolach i zahaczyl o slupek przy bramie.
Zaraz nadjedzie ... jesli dozyje tej chwili.
Gareth rzucil olówek i pobiegl na spotkanie goscia. Niewielu ludzi prowadzi powóz, tak lekcewazac
bezpieczenstwo wlasne, a co dopiero nieszczesnych perliczek.
Mimo szalenczej jazdy ludzie i zwierzeta przezyli. Lord Rothewell zatrzymal swój faeton tuz przed
pierwszym stopniem wejscia do Selsdon, ledwo o cal. Zeskoczyl na ziemie z gracja, która kryla w
sobie statecznosc. Dzentelmen na siedzeniu obok nie byl jednak tak ufny wobec losu. Pan Kemble
zdjal swój fantazyjny, pyszny kapelusz i jal sie nim wachlowac.
- Uprzedzam, Rothewell! Jezeli okaze sie, ze sie ubrudzilem na ostatnim zakrecie, ty bedziesz odpowiadal
za pranie.
- Mój dobry czlowieku, ja nawet nie potrafie wypowiedziec slowa "pranie" - zapewnil lord.
Gareth zblizyl sie do obu panów z niebywala ostroznoscia, jakby jeden z nich mógl miec naladowana
bron.
- Dzien dobry, Rothewell. Witam, panie Kemble. To naprawde wielka niespodzianka.
Usta lorda, zwykle wykrzywione, wyszczerzyly sie teraz w usmiechu.
- Mysle, ze pobilismy rekord trasy z Londynu, mój stary druhu.
- Mam nadzieje, ze nie z mojego powodu - powiedzial Gareth. - Nie chce miec niczyjej krwi na
rekach.
Rothewell spowaznial odrobine.
- Niczego nie potracilem, przyjacielu. Jesli chodzi o te kury, zboczylem w sama pore i ...
- ... 0 tak, na Boga, na szczescie zjechal na bok! - wtracil Kemble. Szczuply i wytworny, ostroznie
schodzil z faetonu. - A potem uderzyl w slupek. Jutro bede mial siniaki na dowód.
- Uwazaj, Rothewell - upomnial go Gareth. - Perliczki dobieraja sie w pary na cale zycie, dobrze
wiesz.
-Tym gorzej dla nich - mruknal Rothewell, ogladajac badawczym wzrokiem posiadlosc. - No, no,
to dopiero widok, Gareth. Chyba mój dom w Cheshire móglby sie zmiescic w twoim dwa razy.
-A skad wiesz, skoro go nawet nigdy nie obejrzales - rzekl dobrodusznie ksiaze.
Pan Kemble nieufnie przesuwal wzrok po fasadzie Selsdon, okno po oknie.
-A jaki jest kucharz? - spytal bez ogródek. - Da sobie rade? Czy powinienem poszukac ci innego?
- Jaki jestes laskawy, Kemble - ucieszyl sie Gareth. - Powinienem ciebie najpieIW poprosic, bys
rzucil okiem na wystrój domu. Na pewno nie jest taki, jak powinien.
- Doskonala uwaga - odrzekl Kemble, swiadom sarkazmu. Zaczal sie przechadzac tam i z powrotem
wzdluz palacu, podnoszac wzrok na drugie pietro. - Juz moge powiedziec, Lloyd, ze nie podobaja
mi sie te draperie na górze. Bordowy aksamit jest tak okropnie niemo dny. Czy to fasada
wychodzaca na poludnie? Nie, raczej na poludniowy zachód, prawda? Zatem powinienes miec tam
zielen ze zlotem, byloby najlepiej. Przyjrze sie jeszcze i powiem dokladnie po kolacji.
- Naprawde? To bardzo ladnie z twojej strony. W drzwiach stal Coggins i przygladal sie calej scenie
z umiarkowana dezaprobata. Za nim przystanal gburowaty lokaj.
- Czy Metcaff powinien zabrac bagaze? - spytal z wahaniem majordomus.
- Na to wyglada. - Gareth odwrócil sie do Rothewella. - Do diabla, co on tutaj robi?
Kemble odszedl kawalek w strone frontowych drzwi, wiec zdawal sie ich teraz nie slyszec.
- Zrobilem tak, jak zasugerowales, mój drogi - rzekl Rothewell, wstepujac na schody. Przywiozlem
ci kogos do pomocy. Kogos w rodzaju sekretarza.
-Ale on raczej nie wyglada na sekretarza - zauwazyl Coggins, wyciagajac szyje zza drzwi.
Gareth zlapal Rothewella za ramie.
- Kogo? - Nie dowierzal. - S e k r e t a r z a? Nie prosilem cie o sekretarza. O nikogo, nawet o ciebie.
Ledwo spytalem cie o rade.-I tylko mimochodem ,wspomnialem, ze potrzebuje kamerdynera.
- Swietnie! - ucieszyl sie baron. - W takim razie zostanie kamerdynerem. Omówimy to pózniej,
dobrze?
Wyraz lekcewazenia na twarzy Metcaffa byl az nadto widoczny.
-To kim w koncu jest? - odezwal sie gderliwym tonem. - Kamerdynerem czy sekretarzem?
- Oboma naraz - odcial sie Kemble, który po cichu podszedl z powrotem do grupki. - Jestem zdolny
pelnic obie funkcje i takze przejac pana obowiazki, panie Metcaff, jesli nie zetrze pan tego
protekcjonalnego usmieszku z twarzy.
Lokaj poczul sie niepewnie.
-Ale musze wiedziec, gdzie umiescic goscia! - Spojrzal na Cogginsa. - Na górze czy na dole?
Gareth juz pogodzil sie z tym, co nieuchronne. Juz to przerabial wraz z Xanthia. Jesli tylko stopa
pana Kemble stanela w drzwiach, a w glowie zakielkowal mu nowy kaprys, nie bylo jak sie go pozbyc.
- Na góre - burknal glucho ksiaze. - Jest sekretarzem. Prosze zaprowadzic go na góre.
- Och, na niebiosa, nie! - wykrzyknal Kemble. - Prosze umiescic mnie na dole, Metcaff, na
wszystkie swietosci.
- Jesli masz nalezec do wyzszej sluzby, to mysle ... - Gareth zawahal sie.
- I to jest wlasnie cale piekno sprawy, wasza milosc. - Kemble polozyl uspokajajaca dlon na
ramieniu ksiecia. - Juz nie musisz myslec. Ja jestem teraz od tego. Powinienem byc na dole. Koniec
i kropka. Nie marnujmy zatem wiecej niewiarygodnie cennego czasu pana Metcaffa. Ide obejrzec
gabinet i nalac sobie czegos, co ukoi nadszarpniete nerwy. Czolem wszystkim, pa pa.
- Okropnie sie ciesze, ze cie widze, Rothewell
- rzekl Gareth, gdy bagaze obu panów zostaly
wreszcie zabrane z powozu do palacu. - Ale szczerze mówiac, jestem zaskoczony. Co cie
sprowadza?
Baron rozgladal sie z uznaniem po ogromnym holu.
-Wspaniale! - zawolal z blyskiem w oku, gdy ujrzal obraz Poussina po lewej stronie kominka, wykonczonego
gzymsem z kararyjskiego marmuru. - Och ... co mnie sprowadza? Hm, sadze, ze nuda.
Twój list brzmial intrygujaco, w koncu jeszcze nigdy nie prosiles mnie o rade. No i ta twoja ksiezna
...
- O' nie, ona nie jest niczyja ksiezna - ostrzegl Gareth. - Jest wdowa po moim kuzynie.
-Wdowy to piekna rozrywka - szepnal Rothewell. - Krucha pieknosc, tak powiedziales?
Gareth poczul, jak tezeje mu oblicze:
- Nawet o tym nie mysl, Kieran. Ona nie nalezy do tego typu kobiet. Wracaj do Londynu i zajmij
sie ponownie pania Ambrose, jesli tego szukasz.
Rothewell podniósl ciemne brwi.
- Ja? - rzekl figlarnie. - Przyjechalem tylko na wies zaczerpnac swiezego powietrza i zobaczyc, w
co wplatal sie mój stary, dobry przyjaciel. Zastanawiam sie tylko, Gareth ... czego ty szukasz?
- Nie wiem, o co ci chodzi.
- Bylo cos w twoim liscie ... - zamyslil sie. - Cos miedzy wierszami. Niestety, nie moge ci w tym
pomóc, sam musisz poradzic sobie z tego rodzaju
emocjami. Ale te inne drobne tajemnice ... wymagaja teraz blizszego badania.
- Dziekuje za tak powazne potraktowanie moich problemów, ale nadal nie rozumiem, dlaczego
przywiozles pana Kemble. - Gareth zaczal narzekac, rzucajac spojrzenie w strone gabinetu. - On
mnie nawet nie lubi.
-A mnie smiertelnie nienawidzi - przyznal Rothewell. - Poprosilem jednak o wzajemna przysluge
1...
- Jaka przysluge? - zdumial sie ksiaze. - Nigdy w zyciu nie wyswiadczyles nikomu przyslugi.
- Przysluge wyswiadczyla Zee - zgodzil sie baron. - Kemble ze swoja doborowa kompania w
ministerstwie spraw wewnetrznych byl jej niebywale zobowiazany za te akcje z przemycanymi
karabinami.
- Co, z tymi francuskimi przemytnikami? - nie dowierzal Gareth. - Ma szczescie, ze Nash jej nie
zabil.
- Nash okazal sie niewinny, jak pamietasz - rzekl Rothewell.
-Tak, ale ona o tym nie wiedziala.
Baron przystanal na pólpietrze.
- Mój drogi, ona czytala twój list - wyjawil zrezygnowany. - I kazala mi go tu przywiezc. Swoja
droga, Kem ma dziwne przeczucie, ze zamordowales swojego wuja. Ale nie zrobiles tego, prawda?
- Nawet nie mam zadnego cholernego wuja - oznajmil Gareth. - I sadzilem, ze Zee jest na
Adriatyku.
-To tylko male opóznienie. - Baron poklepal go po plecach. - Niedlugo wyrusza. Uwazam, ze
powinienes zatrzymac pana Kemble, przyjacielu. Moze potrzeba tutaj bezstronnej opinii?
- Moja opinia nie jest stronnicza - uniósl sie Gareth.
- Doprawdy? - Granatowoczarne brwi znów powedrowaly w góre. - Jestes tego calkiem pewien?
Nie chcialbys poznac prawdy o twojej uroczej wdówce?
- Znam prawde - odcial sie ksiaze. - Chce tylko oczyscic jej imie, chociaz to nie moja sprawa.
Rothewell zdawal sie nieporuszony.
- Dlaczego zatem nie uzyc Kemble'a, do czego sie nadaje, co? - zaproponowal. - Trzeba oddac
cwaniakowi sprawiedliwosc i przyznac, ze to szczwany lis i tylko troszke zepsuty. Moze ci sie
bardzo przydac jako sluzacy.
- Jako sluzacy??? Ten czlowiek siedzi teraz w moim gabinecie i pije moja brandy. Czy tak sie
zachowuje sluzacy?
***
Kemble rzeczywiscie ukryl sie w gabinecie, rozsiadajac sie wygodnie na fotelu z brazowej skóry,
który Gareth juz zdazyl polubic. Saczyl od niechcenia cos, co wygladalo na porzadny koniak.
Kemble nalezal do ludzi, którzy znajduja upodobanie w naj drozszych rozkoszach zycia i maja do
nich niezawodnego nosa.
- Doskonal~ i odpowiednio wiekowa eau-de- -vie*, Lloyd. - Wzniósl kieliszek, gdy ksiaze
wszedl z baronem do pokoju. - Na ile to mozliwe w przypadku koniaku. Moje nerwy maja sie duzo
lepiej.
- Czestuj sie, Rothewell - zaprosil Gareth, przesuwajac karafke. - Dla mnie to o wiele za wczesme.
* Eau-de-vie fr. - doslownie woda zycia, okreslenie koniaku, brandy lub, u Francuzów, wódki
(przyp. tlum.).
Baron jednak takze odmówil. Wyraznie cos zaprzatalo mu teraz glowe poza piciem i uganianiem
sie za dziwkami, co nie zdarzalo sie czesto. Zasiedli we trzech przy malym stoliku i Kemble zaczal
zadawac pytania - przenikliwe i bardzo szczególowe na temat Warnehama, jego smierci, i ogólnie
dotyczace majatku. W trakcie wypytywania wstal i zaczal krazyc po pokoju. Rothewell
przysluchiwal sie rozmowie. Potraktowal sprawy Garetha bardzo powaznie i, prawde powiedziawszy,
ksiaze ogromnie sie cieszyl na jego widok.
Po spedzonej w ten sposób godzinie Gareth poczul sie dziwnie podbudowany i pelen odwagi.
Rozluznil sie w fotelu i przygladal, jak Kemble przechadza sie w te i z powrotem wzdluz okien,
wychodzacych na pólnocne ogrody. Zaczal dostrzegac zdecydowane zalety planu Rothewella.
Kemble moze sie okazac doskonalym narzedziem, stac sie oczami i uszami ksiecia w palacu i miasteczku.
Nowy sluzacy bedzie zdolny stawiac pytania i wyciagac informacje, których sluzba dobrowolnie
nie udzielilaby pracodawcy. Zrozumial teraz, dlaczego Kemble nalegal, by zamieszkac na
dole.
W koncu Kemble zatrzymal sie i odstawil szklanke na biurko Garetha.
-Twój kuzyn wyglada na wyjatkowo odstreczajacego typa - stwierdzil. - Smiem twierdzic, ze wiele
osób marzylo, by widziec go martwym.
- Lacznie ze mna - zgodzil sie Gareth. Rothewell wpadl w niespotykana zadume.
- Mysle, ze najlepiej bedzie, jesli zlozysz sprawe w rece pana Kemble, bracie. Janie moge zostac,
zreszta nikt mi nic tutaj nie powie, ale zrobilem, co moglem najlepszego, czyli przywiozlem ci go.
- Jestem bardzo wdzieczny, Kieranie. To byl nadzwyczajny pomysl. Ale dlaczego Xanthia uwazala,
ze to takie wazne?
- Nad ksiezna wisza zaiste grozne chmury - zastanowil sie baron. - I to nie jest twoja wyobraznia. -
Co masz dokladnie na mysli? - Gareth przyjrzal mu sie bacznie.
- Zee i ja podjelismy sie wybadac te sprawe w Londynie - mruknal. - Jak wiesz, nasza kuzynka
Pamela, lady Sharpe, jest swietnie skoligacona.
- I? - Ksiaze nachylil sie w krzesle.
- Pamela twierdzi, ze krazyly rózne przykre plotki po tym, jak zmarl pierwszy maz ksieznej. Plotki
o tym, ze cierpi na rodzaj zalamania nerwowego. A potem ta kolejna smierc ... cóz, po prostu zle jej
to wrózy. Szeptano. Ludzie zastanawiaja sie, czy przypadkiem nie jest niespelna rozumu.
-To kompletny absurd. - Garethowi udalo sie zachowac spokojny ton. - Ta kobieta jest zupelnie
normalna.
Ksiaze nie wspomnial jednak o swojej rozmowie z doktorem Osborne, ani o tym, co zaszlo owej
szalonej nocy na murach, ani o pózniejszym, dziwnym zachowaniu Antonii. A powinien byl to
zrobic. Gareth od razu zdal sobie sprawe, ze ukrywa wazne informacje, lecz nie rzekl ani slowa.
Wiedzial, ze to zly znak. Spojrzal na nowego sekretarza.
- Chetnie bym pana widzial jako detektywa w calej sprawie, panie Kemble, ale bedzie to czasochlonne
zajecie. Czy moze pan zostawic swoje interesy bez dozoru?
- Mam honorowy dlug u lady N ash - prychnal wyniosle dandys. - Maurice moze miec oko na sklep
ze swojego pietra. Poza tym, Lloyd, potrzebujesz wszelkiej mozliwej pomocy. Jezeli nie uda mi sie
oczyscic imienia twojej pieknej ksieznej,
to przynajmniej spale te paskudne bordowe draperie.
Gareth rozesmial sie, wstal z krzesla i zaproponowal gosciom przechadzke po spichlerzach i stodolach.
Jako dawny wlasciciel plantacji, Rothewell byl bardzo podekscytowany mysla, ze ma
szanse zobaczyc nowoczesna mlockarnie. Kemble oznajmil, ze nawóz wywoluje u niego
pokrzywke, i szybko wycofal sie z przechadzki.
* * *
Wierny danemu slowu, Kemble rozpoczal prace kamerdynera z entuzjazmem tylez robiacym wrazenie,
co bezuzytecznym. Kiedy Gareth wrócil do swego apartamentu, zeby przebrac sie na kolacje,
odkryl, ze polowa jego garderoby zostala wyciagnieta na wierzch i starannie poukladana. Kilka
ubran lezalo na krzesle, natomiast wiekszosc odziezy byla rozlozona na lózku. Kemble przywital
ksiecia na progu garderoby z malowniczo przerzuconym przez ramie ulubionym surdutem do konnej
jazdy Garetha.
Ksiaze przyjrzal sie calej operacji podejrzliwie, nastepnie podszedl do stolika z brandy i nalal dwa
kieliszki.
- Jak dlugo mozesz tu zostac? - spytal Gareth, podajac sluzacemu kieliszek.
-Tak dlugo, jak bedzie wszystko trwalo i ani chwili dluzej - odrzekl Kemble, wlewajac w siebie
podana porcje. - Gardze wsia. I poniewaz nie sluzylem jako kamerdyner od niemal dziesieciolecia
...
- Chcesz powiedziec, ze juz kiedys nim byles?
-A co, myslisz, ze zajalem sie tym tak po prostu, z biegu? - Kemble spojrzal na ksiecia z pogardliwym
wyrzutem. - Praca kamerdynera wymaga
umiejetnosci, Lloyd. Nie mozna sie tego nauczyc, ot tak, w wolnym czasie.
- Jestem tylko zszokowany, ze nie wszystkie twoje zajecia ograniczaly sie do ciemnych interesów. -
Gareth wyszczerzyl zeby w usmiechu.
- Tylko jedno lub dwa, jesli dobrze pamietam. - Kemble mocno strzepnal brazowy surdut. Wlasciwie
to twoja garderoba nie przedstawia sie calkiem beznadziejnie, Lloyd... o przepraszam,
was z a m i los C. To zabawne, jak nie moge sie przyzwyczaic do nowego tytulu.
- Ja tez nie - mruknal Gareth.
- N a przyklad ten rajtrok. - Kemble ciagnal temat. - Krój jest cudowny i material calkiem znosny.
Tylko ten kolor... - Zatrzymal sie i przyjrzal wlosom ksiecia. - Ostatecznie ... moze byc. Jestes typem
wysokiego blond Adonisa, no i ta ladna opalenizna. Maurice twierdzi, ze tabaka zawsze podnosi
naturalne ...
- Ja raczej nie pale - przerwal Gareth. Kemble spojrzal nan znuzonym wzrokiem. - Chodzi o
kolor tabaczkowy, wasza milosc.
-Ach, a ja uwazalem, ze interesuja cie raczej zle nawyki.
Kemble rzucil marynarke na stos ubran na lózku.
- Skoro juz mówimy o zlych nawykach: przylapalem twojego aroganckiego lokaja na obmacywaniu
jednej z pomywaczek pod schodami dla sluzby.
- Na obmacywaniu? - Gareth byl wzburzony.
- Na Boga, lepiej, zeby sama tego chciala.
-Wydaje mi sie, ze bardzo tego nie chciala - rzucil przypuszczenie Kemble. - Chyba ze usilnie
próbowala odegrac taka role, niczym na deskach Drury Lane *. Nie podoba mi sie ten slugus.
* Drury Lane - slawny teatr w Londynie (przyp. tlum.).
- Mnie tez nie.
- Czy mam sie go pozbyc?
- Chcesz pozbawic mnie tej przyjemnosci? - fuknal Gareth. - Nie pozwole, by ten dran dreczyl
kogos mlodszego lub slabszego od siebie. Dowiedz sie, co tam zaszlo.
- Ojej, to brzmi powaznie. - Kemble podniósl brwi. - Daj mi tylko kilka dni - syknal - na zdobycie
zaufania pozostalych sluzacych, a poznam cala prawde·
-Tak, zrób to - Gareth opadl na krzeslo, hamujac gniew. - Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego zgodziles
sie na intryge Xanthii? Co ci dokladnie powiedziala?
- Hm, niech sobie przypomne. - Kemble przytknal palec do policzka. - Polecenie lady N ash
brzmialo tak: po pierwsze, mam poprawic stan twojej garderoby ze wzgledu na nowa role, po drugie
- odkryc, kto zabil twojego wrednego wuja ...
- ... kuzyna - poprawil Gareth.
-Wszystko jedno - sekretarz machnal dlonia. - I po trzecie: ustalic, czy ksiezna jest rzeczywiscie
warta twojego zainteresowania.
-Jest co?!
-Warta twojego zainteresowania.
- Xanthia ma niesamowity tupet, zeby formulowac za mnie wypowiedzi!
- Nie musiala - westchnal Kemble. - Przeczytales napisany przez siebie list, czy tylko wykopales go
z piekiel, a nastepnie wrzuciles do skrzynki?
-Wiem, co bylo w liscie, do licha - burknal Gareth. - I nic tam nie bylo o moim zakochaniu sie w
ks~eznej.
- Ze jak? O zakochaniu sie? - Kemble przycisnal dlon do piersi i otworzyl szeroko oczy. - To brzmi
fascynujaco, ale "zainteresowanie" wystarczy, a twoja troska o ksiezna, Lloyd, az nadto rzucala sie
w oczy. Jak to szlo ... "urocze, delikatne stworzenie, które natychmiast przyciaga wzrok i budzi
sympatie". Chyba to chciales powiedziec.
-Tak, byc moze. - Gareth podparl podbródek reka. - Nie pamietam dobrze.
- Tak sie sklada, ze mam troche wiadomosci na temat obiektu twojego ... hm, zainteresowania. -
Tak? Jakich?
Kemble usmiechnal sie i wrócil do garderoby.
-W mojej pracy, wasza milosc, takie informacje bardzo sie przydaja. - I zabral sie do sterty poskladanych
koszul.
-A wlasnie, czas na kolejne pytanie - zawolal Gareth. - Co, do diaska, jest naprawde twoj a praca?
Sluzacy wytknal glowe zza drzwi, prezentujac ujmujacy usmiech.
- Przeciez jestem tylko zwyklym sklepikarzem ze Strandu*. Dostawca nie zwyklych antyków, obrazów
oraz objets d'art**.
-Aha, a czemu ja nigdy w to nie wierzylem?
- Gareth przymknal oko.
-A skad mam wiedziec? - Sekretarz wdziecznym smignieciem dloni odrzucil jedna z koszul na
oparcie krz.esla. - A juz tym bardziej nie rozumiem policji. Zywia jakies dziwne przekonanie, ze
oslaniam kradzieze dziel sztuki.
- Urocze - westchnal Gareth. - Mój pierwszy tydzien w Selsdon, a ja juz wpuszczam tutaj zawodowego
pasera oraz nalogowego pijaka i awanturnika. Ale niech to diabli! Mówiles, ze wiesz cos o
ksieznej? Mów zatem.
* Strand - jedna z glównych ulic w Londynie, slynaca miedzy innymi z antykwariatów (przyp.
tlum.).
**Objets d'arl fr. - dziela sztuki (przyp. tlum.).
Kemble przerzucal teraz ponczochy.
- Ledwo pare szczególów na temat jej pochodzenia. Nic pikantnego ... na razie.
Gareth otworzyl usta, by zaprotestowac, zaraz jednak sie opamietal.
-Mów dalej.
-Antonia Notting jest drugim dzieckiem lorda Swinburne. - Kemble zwijal i rozwijal ponczochy
ksiecia. - Rodzina ma góre pieniedzy. Jej ojciec poslubil niedawno jakas wymoczkowata debiutantke
bez znaczenia. Starszy brat Antonii, James, wicehrabia Albridge, jest hulaka najgorszego
rodzaju i ulubiencem bukmacherów. Spedza czas z oddana i niebezpieczna, podobna sobie
gromada. Nalezal do nich Eryk, lord Lambeth - pierwszy maz Antonii - pomniejszy baron, wyjatkowo
zadzierajacy nosa. Wzieli slub, gdy ledwo z dziewczecia stala sie kobieta. Miala siedemnascie
lat.
-Wielkie nieba! Jestes chodzaca kronika towarzyska i bulwarówka w jednym!
- I lakniesz kazdego mojego slowa - Kemble usmiechnal sie caly zadowolony. Wsunal reke w jedna
z ponczoch i uniósl pod swiatlo - O, przetarcie na piecie. - Cisnal ponczoche na lózko.
To byla wyjatkowo ciepla, welniana ponczocha, ale Gareth sie nie klócil. Wiedzial, kiedy nie nalezy
sie spierac.
-Tak przy okazji - rzekl z bólem. - Bede potrzebowal kilku calkiem nowych ubran, tak?
- Bezwzglednie calej garderoby. - Kemble odrzucil kolejna ponczoche.
- Zastanawialem sie, czy nie móglby sie mna zajac twój przyjaciel, monsieur Giroux. Firma Giroux
& Chenault jest najlepsza, ale Xanthia mówila, ze nie przyjmuja juz nowych klientów.
- Maurice zrobi, o cokolwiek go poprosze. - Na twarzy Kemble'a pojawil sie chytry usmieszek. Moze
omówie z nim sprawe, gdy przyjade do domu, oczywiscie jesli ty udowodnisz, ze jestes
godzien jego nadzwyczajnych talentów.
- Udowodnic? Jakim sposobem? Dobrze, zostawmy to. Co z tym lordem Lambeth? Co to byl za
typ?
- Zapierajacy dech w piersi - rzekl Kemble. - Wlasciwie malo go znalem. Zginal jakies trzy lata
ternu, zatem twoja ksiezna nie mogla dlugo byc zona Warnehama.
Nie, calkiem niedlugo. Gareth zastanawial sie nad tym. Antonia musiala poslubic Warnehama
ledwo skonczyla sie jej zaloba po pierwszym mezu. I nie chodzi o to, ze bylo w tym cos zlego.
- Dlaczego za niego wyszla? - rzucil nagle. - To znaczy, za lorda Lambeth?
Kemble rozesmial sie.
- Och, to bylo malzenstwo z namietnej milosci! Bezgranicznie kochala barona Lambeth i on ja
takze. Mieli wiec ze soba cos wspólnego.
- Jestes okrutny, Kernble. - Gareth tez sie zasmial.
-Alez nie. - Wykonal tajemniczy gest reka. - Jestem tylko Kasandra, wieszcze prawde. A w dodatku
Lambeth zostawil kochanke z dwojgiem dzieci w Hampstead oraz szereg bardziej wyuzdanych
partnerek w dzielnicy Soho*. Czy tak wyglada milosc?
Gareth zaczal sie zastanawiac, czy wlasciwie wie, czym jest milosc.
- Nie wiem. A jak zginal?
*Soho - dzielnica Londynu slynaca z cudzoziemskich restauracji i cyganerii (przyp. tlum.).
-Tak jak zyl - wzdrygnal sie Kemble. - Jak sarn wiesz, wiekszosc ludzi tak umiera. Slyszalem, ze
przekoziolkowal swoja kariolka, gdy za szybko jechal w deszczu. Stalo sie to niedaleko jego podmiejskiej
posiadlosci, wiec nie znam krwawych detali, jeszcze nie znam.
-Wypowiedziales to slowo w sposób przyprawiajacy mnie o dreszcze - rzekl ksiaze. - Sadze, ze
dosc juz sie dowiedzialem.
- Swietnie, wiec nie musze ci mówic, kto zabil twojego wuja.
Gareth az podskoczyl.
-A zabil go ktos? Wiesz kto?!
Dandys usmiechnal sie ponownie.
- Najprawdopodobniej, a jednoczesnie niezupelnie. Paskudni ludzie zwykle koncza w paskudny
sposób.
- Chce, zebys dokladnie sie dowiedzial, jak to bylo. - Gareth wysaczyl do konca brandy. - Odkryj
prawde i nie oszczedzaj przy tym koni.
-Twoje zyczenie jest dla mnie rozkazem, wasza milosc. - Kemble zlozyl wymowny, zamaszysty
uklon. - A, jeszcze jedno. Czuje, ze niechybnie pojawia mi sie okropne since po przejazdzce z
lordem Rothewellem. Musze jutro udac sie do lekarza.
- Z powodu siniaków?
- O tak, jestem nieopisanie delikatny. Przypomnij mi wiec, jak sie nazywa ten doktor z miasteczka?
* * *
Dzien po przyjezdzie do Selsdon goscie podzielili sie juz wszystkimi uwagami na temat urzadzenia
sie w nowym miejscu az do czasu pierwszego sezonu strzeleckiego. Gareth wiedzial, ze Rothewell
w pewnym stopniu ucieka od samotnosci po wyjezdzie siostry, chociaz sam nie zdaje sobie z tego
sprawy. Swiadczylo o tym zachowanie barona - po slubie Xanthii przez dwa dni pil. Pobudki
George'a Kemble byly trudniejsze do uchwycenia. Bylo wielce prawdopodobne, ze Xanthia
zaplacila dandysowi jakas wygórowana sume za wypelnienie jej nakazów. Gareth mial wszelkie
powody do zlosci na Xanthie za wsciubianie nosa w jego zycie, ale nurtowaly go inne sprawy. A
poza tym Rothewell mial racje, Kemble mógl okazac sie przydatny.
Po sniadaniu sekretarz zajal sie w gabinecie ksiecia stosami korespondencji, w wiekszosci standardowymi
gratulacjami od ludzi, których Gareth zupelnie nie znal, a którzy zapraszali go do
arystokratycznego kregu obszarników. Ksiaze watpil, czy którakolwiek z tych osób naprawde mu
dobrze zyczy. Podejrzewal, ze wiekszosc byla skrycie przefazona jego osoba. Dla nich byl nikim,
bandyta, Zydem' z klasy pracujacej, którego pokrewienstwo ze zmarlym ksieciem bylo tak odlegle i
poplatane, ze sam nie umialby go dobrze przesledzic. Takie pochodzenie bylo dla arystokratów
odrazajace.
Rothewell jeszcze sie nie obudzil- i wygladalo na to, ze raczej nie wstanie przed poludniem. Podenerwowany
i spiety Gareth ubral sie na przejazdzke i kazal osiodlac konia. Od pierwszego spotkania
z Antonia obawial sie dnia, w którym bedzie musial odwiedzic Knollwood, lecz teraz bardzo
sie rwal do wyjazdu. Podczas calej wczorajszej kolacji nie potrafil oderwac od ksieznej wzroku
mimo obecnych gosci. Jego ciekawosc Antonii rosla, stajac sie powoli obsesja. Uprzytomnil sobie,
ze im wczesniej którekolwiek z nich opusci Selsdon, tym bedzie im latwiej. Zaczynalo go meczyc
mimowolne szukanie jej widoku i przyspieszone bicie serca, jak u oglupialego uczniaka.
Poszuka sobie kochanki, jak tylko wróci do Londynu. Gareth wsiadl na przyprowadzonego wierzchowca
i ruszyl w strone miasteczka, rozwazajac podjeta decyzje. Moze znów zajrzy do madame
Trudeau, wzietej krawcowej, eleganckiej i czarujacej, choc juz nie pierwszej mlodosci. Gareth spedzil
jeden lub dwa upojne wieczory w jej ramionach. Doceniala to, co potrafil jej dac, i nie zadawala
pytan. Moze teraz, gdy juz nie wzdycha do Xanthii, madame dalaby sie przekonac do bar
dziej regularnych wizyt? Szarpnal i zatrzymal konia. Juz nie wzdycha do Xanthii?
Nie, juz nie. Teraz mysli o niej z czuloscia, lecz jednoczesnie z rozdraznieniem. Jej slub nakreslil
te subtelna, wyrazna linie, która musial zobaczyc. Z drugiej strony, moze zmiana postawy
wynikala z czegos bardziej okrutnego. Nie potrafil o tym myslec.
Kon galopowal naprzód. U stóp wzgórza skrecili na pólnoc, oddalajac sie od miasteczka. Gareth
popuscil wierzchowcowi cugle. Kon skwapliwie pomykal nad ziemia, wzbijajac pyl i drobne kamyki.
Blyskawicznie dotarli do drogi dla powozów. Gdy zaczeli sie wspinac pod góre, Gareth zauwazyl,
ze ktos, zapewne Watson, utrzymywal droge do Knollwood w dobrym stanie.
Niestety nie mozna bylo powiedziec tego samego o domu. Knollwood bylo dziwaczna, trzypietrowa
budowla z dwiema kamiennymi wiezami, w zasadzie bezuzytecznymi. Mialo ladny podjazd i
ogrody, niegdys pieknie zaprojektowane i utrzymywane. Dom zostal zbudowany póltora wieku temu,
a od tego czasu najwyrazniej chylil sie ku upadkowi. Gareth przywiazal konia w cieniu z tylu
budynku i obszedl dom dokola, by wejsc po kamiennych schodach, teraz zarosnietych jezynami i
pokrytych mchem. Klucz, który dostal od Watsona, pasowal i dzialal. Gareth pchnal drzwi i owionelo
go mgliste poczucie leku.
Jego ostatnie dni w tym smutnym, starym domu nalezaly do naj gorszych w zyciu. Nawet udreka
zafundowana mu przez marynarzy na "Saint-Nazaire" nie równala sie rozpaczy, której tutaj
doswiadczyl. Gareth zmusil sie, by wejsc do srodka. Rozejrzal sie po holu, jakby to byla obca
ziemia, a równoczesnie zdal sobie sprawe, ze nic sie tu nie zmienilo. Tyle ze smród wilgoci i
rozkladu byl duzo gorszy, a na bladozóltych murach rozrosla sie plesn. Debowa lawa przy drzwiach
stala jak dawniej, przez lata pokryta warstwami kurzu.
Gdy zajrzal do salonu, zobaczyl, ze ktos po prostu zarzucil na meble plócienne okryci~ i poszedl
sobie. Gareth potrafil znalezc pod nimi kanape, krzesla po bokach, nawet stary, niezgrabny szezlong.
Na scianach wciaz wisialy butwiejace w ramach botaniczne rysunki. Olejny krajobraz nad
gzymsem kominka zupelnie wyblakl, a jeden róg plótna oderwany wystawal z ramy.
Ksiaze zblizyl sie do stolu, przy którym babka lubila czytac, i podniósl róg zakurzonego plótna.
Porcelanowa bonbonniere* nadal stala na wytartym intarsjowanym blacie. Na jej dnie lezalo cos
czarnego i kluskowatego. Skostniala czekolada? Zdechla mysz? Obrzydliwe. Wtem zorientowal
sie, ze to miejsce nie ma juz nad nim wladzy, tak jakby z chwila przekroczenia progu rozwial zly
czar tego ponurego domostwa.
Krazyl dalej po pietrze, a echo nioslo jego ciezkie kroki po calym wymarlym domu. Biblioteka ze
starymi, drewnianymi kasetonami. Salonik
* Bonbonniere fr. - misa na cukierki (przyp. tlum.).
z ogromnym oknem w stylu wloskim, teraz rozbitym. Elegancka niegdys jadalnia, ozdobiona wyblaklym,
rózowym jedwabiem, który kiedys byl czerwony. Rozkladajace sie resztki zycia, które
umarlo dawno, dawno temu.
Co pewien czas wyczuwal, ze podloga niepokojaco zapada sie pod nogami. Trzymal sie krawedzi,
a gdy ruszyl schodami, które wyraznie zaczely butwiec, zwolnil i wchodzil bardzo ostroznie, blisko
sciany. Pietro zachowalo sie w lepszym stanie, oddalone od piwnicznej wilgoci. Cztery pokoje
pozostawiono w uspieniu z wieksza troska. Dlugie, ciezkie kotary zostaly dobrze owiniete w
plótna. Lózka staly na zwyklych miejscach, pokrowce chroniace przed kurzem dokladnie
przykrywaly materace, z których zdjeto cala posciel.
Jednak w sypialni babci zaslony byly odsuniete i wpuszczaly poludniowe slonce, sprawiajac niemal
wrazenie, ze ktos tu mieszka. Wilgoc przypominala o sobie zaledwie stechlym zapachem. Biurko
babki stalo pod oknem calkiem odkryte. Podszedl do lózka i zdarl wzbijajace kurz plótno. Przez
pierwsze miesiace pobytu w Knollwood przybiegal tutaj czesto w srodku nocy, by odpedzic strachy
i razem z babcia zamknac demony w szafach. Ogarnela go zaduma i poczucie straty.
Kiedy wszedl do swojego dawnego pokoju, najpierw zatrzymal wzrok na przepastnym debowym
lozu z baldachimem. Przez kilka przeszywajacych dreszczem chwil znów mial dziewiec lat. Gdy
byl dzieckiem, bal sie tego przytlaczajacego baldachimu. Zwalisty i ciemny zdawal sie zwieszac
zlowrózbnie nad glowa, pochlaniajac cale swiatlo. Z czasem przyzwyczail sie - ostatecznie nie
dano mu wyboru.
Zamyslony, dopiero po chwili uswiadomil sobie jakis odglos. Pewnie myszy chrobocza. Jednak
ostry, przenikliwy krzyk nie mógl pochodzic od myszy. Na trzask lamiacego sie drewna Gareth
pomknal w strone schodów. Antonia w czarnym stroju do konnej jazdy czepiala sie rozpaczliwie
rekami balustrady.
- Nie ruszaj sie! - krzyknal. Kobieta byla przestraszona.
- Nie moge ... - wykrztusila. - Gabrielu, nie moge wyciagnac buta!
Predko zszedl po schodach, trzymajac sie plecamI muru.
- Nie ruszaj sie, Antonio - powtórzyl. - Przenies ciezar ciala na balustrade, nie na stopy. Zaraz cie
uwolnie. - Znalazl sie obok niej. Wychylil sie nad ksiezna i zlapal prawa reka balustrade tuz obok
jej dloni, nie przenoszac swojego-..ciezaru.
- Jak gleboko ugrzezla noga?
-Do ... do kolana.
Gareth zbadal sytuacje.
- Nie puszczaj sie balustrady, musze podniesc troche twoja spódnice.
Noga Antonii, ladna i zgrabna, przebila spróchnialy stopien na wylot. Strzaskany kawalek schodów
zahaczyl o brzeg buta ksieznej, unieruchamiajac ja w miejscu. Pod stopniami bylo tak ciemno, ze
Gareth nie mógl rozeznac, czy jest tam zejscie do piwnicy. Moze juz dawno sie zawalilo? Niech to
szlag!
- Czy twoja druga noga jest bezpieczna? - Staral sie zachowac spokój.
Skinela glowa, przygryzajac usta. Gdzies pod nimi rozlegl sie zlowieszczy jek, a potem gluchy
trzask.
Dobry Boze, grozil jej upadek prosto do piwnicy, a on polecialby zapewne razem z ksiezna.
- Nie puszczaj sie balustrady, pod zadnym pozorem - nakazal. - Wyrwe ten kawalek drewna, a potem
podniose cie, obejmujac w pasie.
- Dasz rade? - zasmiala sie nerwowo. - Chyba troche ostatnio przytylam.
- Jestes lekka jak piórko, moja droga - uspokoil ja Gareth. - Ale stopnie i podpórki przegnily od
srodka.
- Ojej ...
Ksiaze wciaz mial na sobie rekawiczki, zatem wyciagniecie groznych odlamków nie stanowilo
problemu. Kiedy wysuplal z buta ostatnia drzazge, zdjal lewa rekawiczke i zlapal Antonie wpól.
Nie stracila zimnej krwi, uwiesila sie na poreczy. W odpowiedniej chwili puscila ja i zarzucila mu
rece na szyje. Kapelusik spadl jej z glowy i potoczyl sie na dól. Gareth przeniósl Antonie nad dziura
w schodach, a nastepnie szybko podazyl z powrotem na pietro, trzymajac sie tuz przy murze.
- Och, bardzo ci dziekuje! - odetchnela wreszcie, gdy postawil ja na ziemi. - Jakbym doplynela do
stalego ladu.
Rozdzial dziewiaty
W malym mieszkaniu nad zakladem zlotniczym okna byly zasloniete. Duszne powietrze zalegalo w
zamarlych pokojach. Gabriel slyszal pojedyncze szepty zza sciany i dobrze wiedzial, Q czym sie
mówi. Czul sie równoczesnie znudzony i przestraszony.
Chociaz wiedzial, ze mu nie wolno, podszedl do okna i rozsunal zaslony na tyle, by móc sie wychylic
na zewnatrz. Oparl lokcie na parapecie i przygladal sie ubranym na czarno jubilerom
kursujacym ponizej Cutler Street. Przez dluzsza chwile patrzyl na nich, próbujac zgadnac, dokad
zmierzaja sprezystym, zdecydowanym krokiem. Nagle uslyszal halas i zakrecil sie w miejscu.
Rabin Izaak! Gabriel ze wstydu usiadl na podlodze.
- Gabriel, mój synu. Nie siedzisz z Rachela? - spytal mezczyzna.
- Siedzialem, ale ... zmeczylem sie. -Chlopiec sie skrzywil.
- Zmeczyla cie sziwa? -Rabin Izaak pochylil sie i zmierzwil mu wlosy. -Ach, tak, juz rozumiem. Wzial
rozklekotane krzeslo z drabinkowym oparciem, które stalo obok lózka, i ustawil je naprzeciw
Gabriela. Chlopiec nadal siedzial na dywaniku pod oknem. -Zakryles lustro, Gabrielu. To sluszne
w oczach Boga. I schowales buty. To bardzo dobrze o tobie swiadczy.
Chlopiec spojrzal na swoje zniszczone ponczochy. - Próbowalem robic wszystko, co trzeba, ale Bube
ciagle placze.
-Sziwa to czas placzu -zgodzil sie rabin Izaak. - Jednak lzy Racheli przekuja sie w sile, Gabrielu.
Nigdy o tym nie zapomnij.
Chlopiec nie zrozumial. Skinal glowa tylko dlatego, ze chyba tego od niego oczekiwano.
- Byles wspanialym wnukiem dla Malachiasza. - Rabin poglaskal Gabriela po glowie. Wstal z
krzesla. -Wiem, ze byl z ciebie dumny.
Chlopiec siedzial jeszcze przez chwile, potem znów wrócil do okna. I do swoich leków. Nie wiedzial,
co ze soba zrobic.
***
Gareth przyjrzal sie uwaznie bladej, lecz nadal pelnej uroku twarzy Antonii, gdy juz ochloneli,
stojac na szczycie schodów. Zdawala sie calkowicie opanowana, jak na kobiete, która dopiero co
otarla sie jesli nie o smierc, to o cos paskudnie przesiaknietego wilgocia.
-Wszystko w porzadku? Nic sobie nie uszkodzilas? - zaniepokoil sie.
- Nie, nic, ale pewnie napedzilam ci stracha. - Usmiechnela sie. - Przez chwile przerazilam sie, ze
pisane nam jest roztrzaskanie sie w piwnicy. - To ostatnie miejsce w tym domu, które chcialabys
ogladac, wierz mi. Zródlo calej tej obrzydliwej wilgoci.
- Och ... ! - Nagly niepokój ogarnal ksiezna. - Jak w ogóle zejdziemy na dól?
-Na kazdym koncu korytarza sa kamienne zejscia w wiezyczkach. Dosc nieprzyjemne i prawdopodobnie
zarosle pajeczynami, ale bede szedl przed toba, wiec pozrywam sieci.
- Dziekuje. Jestes taki szlachetny. - Antonia uspokoila sie. Zaczela sie rozgladac po pietrze. Dzieki
kontrastowi z gleboka szaroscia ubrania twarz ksieznej byla biala i gladka niczym porcelana, lecz
dzis ubarwiona dodatkowo rumiencami. Oczy lsnily, jasne i blyszczace.
- Jak udalo ci sie tu wejsc bez problemów?
- Mam oko marynarza, wyczulone na przegnile drewno. Typowe zagrozenie w mojej pracy. Usmiechnal
sie.
-W armatorstwie?
- Przez pewien czas takze plywalem po morzu. Na statku mozna przyswoic sobie mnóstwo rozmaitych
umiejetnosci przetrwania.
Antonia przechadzala sie po korytarzu.
- No tak, przeciez byles w marynarce, prawda? - Obejrzala sie przez ramie. - To musiala byc
ekscytujaca, mlodziencza przygoda.
- Nigdy nie bylem w marynarce. - Oareth podazal za nia. Widac bylo po nim zaklopotanie.
Antonia odwrócila sie.
- Nie? Myslalam ... myslalam, ze przeszedles oficerskie szkolenie?
- Bynajmniej - potrzasnal glowa.
-To musialam sie pomylic - zmieszala sie. Weszla do kolejnej sypialni. - Jaki to smutny, ale ladny
dom - szepnela. - Czujesz to?
- Co takiego?
- Jakis zal... - Spojrzala na niego. - Jest tutaj.
Gareth lekko zacisnal zeby. Pierwsze, co wyczul, to byl ten rozpaczliwy zal i smutek, którym
niegdys zyl. Nie chcial jednak o tym rozmawiac, zwlaszcza z Antonia. Jakiekolwiek uczucia mógl
zywic wobec zmarlego kuzyna, nie bylo w tym zadnej winy wdowy po mm.
- Przyjechalas wiec zobaczyc dom? Chcialem cie zaprosic, ale przeczuwalem, ze nie bedzie tu bezpIeczme.
Czesciowo byla to prawda, jednak prawda bylo takze, ze podczas pierwszej od lat wizyty w Knoll-
wood chcial byc sam. Nie mial pojecia, jakie uczucia wzbudzi w nim powrót tutaj. W tej chwili jednak
osobliwie cieszyl sie na widok Antonii.
- Nie przypuszczalam, ze tez tutaj bedziesz. - Ksiezna podeszla do okna, które wychodzilo na
frontowy trawnik. - Wybralam sie na przejazdzke po okolicy, a gdy zobaczylam otwarte drzwi, cóz
... nie moglam sie oprzec.
Gareth stanal tuz obok kobiety, tak ze zetkneli sie ramionami. Wskazal daleki punkt za oknem,
ponad linia drzew.
-Tam widac dachy Selsdon. Widzisz?
-Tak, ledwo ledwo. O, i zobacz, tam widac kawalek stodoly! A ta przerwa miedzy drzewami, czy to
nie stara sciezka na skróty?
- Zgadza sie, prowadzi do stajni Selsdon. Czesto tamtedy chodzilem jako chlopiec.
- Ja tez raz próbowalam, ale byla juz zarosnieta.
- Oczyszcze sciezke dla ciebie - obiecal Gareth. - Zajmie to troche czasu, Antonio, ale z tego
miejsca mozna znów uczynic dom. Razem ze zgnila podloga wykorzenie stad wszechobecny zal i
smutek. Wierzysz mi? - Spojrzal jej w oczy.
-Wierze. - Rozpromienila sie.
-Antonio?
-Tak? - Nie patrzyla teraz na niego.
-Ale ... czy bedziesz tutaj sama? Nie chcialbym, zeby tak bylo.
Oparla dlonie o framuge okna i przysunela sie do szyby.
- Nie wiem - rzekla, patrzac przez brudne szklo. - Byc moze tak. Ale przeciez nikt jeszcze nie umarl
z samotnosci.
Miala racje. Przez dluga chwile nie odzywali sie.
Otulil ich dziwny spokój. Poczucie bliskosci, którego nie chcial zaklócic. W koncu odchrzaknal:
- Kilka chwil temu, tam, na schodach ... nazwalas mnie Gabrielem.
Przeniosla na ksiecia wzrok, rozchylajac usta.
-Tak, wasza milosc. To bylo zbyt poufale. Bardzo przepraszam.
Gareth usmiechnal sie i potrzasnal glowa.
- Nie musisz zwracac sie do mnie "wasza miloSc". Chodzilo mi tylko o to ... ze ... ze nie bylem
Gabrielem od bardzo dlugiego czasu.'
Od nocy, kiedy kochali sie w deszczu, i od wielu, wielu lat wczesniej.
-Ach ... po prostu rzadko slyszalam, by inaczej cie nazywano. Juz nie jest dla ciebie to imie wazne?
Chcesz, zebym zwracala sie jakos inaczej?
- Nazywaj mnie, jak chcesz. Ta czesc mojej osoby ... ta, która byla Gabrielem ... mam wrazenie, ze
przepadla dawno temu, Antonio.
- Co masz na mysli?
- Juz po kilku miesiacach, od kiedy opuscilem to miejsce, wiedzialem, ze byloby lepiej, gdyby
nigdy nikt mnie nie znalazl. Nie lubilem tej slabej, przestraszonej istoty, jaka bylem. Stalem sie
wiec kim mnym.
- Rozumiem ... -Westchnela. Wcale nie rozumiala, prawdopodobnie nie umialaby zrozumiec.
Zamyslila sie. - Ale jezeli jakas czesc ciebie zaginela ... byc moze powinno sie ja odnalezc? Wiem,
jak to jest. Kiedys stracilam siebie, wewnetrzna radosc, wiare, wszystko, co tworzylo ze mnie ...
Antonie. I prawde mówiac, nie odzyskalam tego wszystkiego. Jednak zdarzaja sie takie dni, kiedy
widze przeblyski nadziei. Czy nie jest tak, ze w,szyscy zmierzamy wlasnie w tym kierunku? Zeby
byc ... sama nie wiem ... zeby byc tym, kim mielismy byc?
Gareth uciekl wzrokiem.
- Jestem wystarczajaco szczesliwy ze swoja aktualna osobowoscia·
Ksiezna odsunela sie od okna.
-A wiec ... powiedz mi, który pokój byl twój, gdy tu mieszkales? - spytala zywo.
Ruszyl w strone odpowiednich drzwi, a ona za mm.
-Ten. Lubilem trzymac w skrzyni miedzy oknami swoje zabawki, choc bylo ich niewiele. Ale lózko
mnie przerazalo.
Antonia przyjrzala sie meblowi z teatralnym przestrachem.
- Boze, wyglada, jakby bylo ze sredniowiecza. Ten straszny baldachim! Dziecko musialo sie tu czuc
jak w pulapce.
Gareth rozesmial sie, ale odczul ulge, ze ktos zrozumial jego dzieciece leki. Odwazyl sie opowiedziec
ksieznej o swoich dziecinnych fantazjach i koszmarach. O tym, jak byl przekonany, ze pod
lózkiem czaja sie gobliny, a w szafie czyhaja duchy. O tym, jak bezdenna cisza nocy na wsi moze
napelniac przerazeniem dziecko przyzwyczajone do szumu i ruchu w Londynie.
Krazyli po pokoju podczas rozmowy. Antonia z ciekawosci zajrzala pod narzute na lózku.
- Biedaku - odezwala sie, gdy skonczyl opowiadac. - Trafilo ci sie mieszkac w dziwnym miejscu,
zupelnie niepodobnym do miasta, do którego przywykles. Kiedy z mezem przeprowadzilismy sie
na wies, Beatrice strasznie sie bala ...
Gareth spojrzal na nia uwaznie. Twarz Antonii zbladla, oczy rozszerzyly sie. Wzial ksiezna za reke i
przyciagnal delikatnie.
- Czego bala sie Beatrice? - Czul, ze musi zachecic ja do mówienia. - Powiedz mi. Kim byla Beatrice?
Co budzilo w niej strach?
Antonia przelknela sline i oderwala od Garetha wzrok.
- Beatrice ....byla moja córka. Bala sie zywoplotów. Nie chce... nie chce o niej mówic.
Ksiaze nie puszczal jej dloni.
- Kto ci to powiedzial? Kto zabronil ci mówic o córce?
- Nikt nie chce tego sluchac - powiedziala, gubiac slowa. - Papa mówi, ze smutki drugiej osoby sa
bardzo meczace.
-Wlasp.ie sluchalas przez kwadrans o moich - zauwazyl. - Czy czujesz sie zmeczona?
- Prosze, nie zartuj sobie ze mnie. - Zaczela mówic bardzo szybko, a jej oczy znów nabraly wyrazu
jak u smiertelnie przerazonego zrebiecia. - .Próbuje··· próbuje robic, co w mojej mocy.
Zaprowadzil Antonie z powrotem do okna i delikatnie sklonil, by usiadla na skrzyni.
-Wiec Beatrice bala sie zywoplotów? Dlatego ze byly takie wysokie?
Znów z trudem przelknela sline.
-Tak, wysokie. Zabieraly ... czasami calkiem zabieraly swiatlo. I te drzewa z wiszacymi galeziami
przy drodze takze ja przerazaly. A teraz mysle o niej, gdzie tez sie moze znajdowac, i mysle··· jak
bardzo musi sie bac ... - Jej glos przeszedl w lkanie, a drzace palce powedrowaly do ust. - Wiem,
ze na pewno mnie potrzebuje
l ze ... ze ... och, Gabrielu, tak sie boje, ze jest gdzies w ciemnosciach!
Gareth objal ksiezna wpól. Nareszcie tyle rzeczy sie wyjasnilo. Wiedzial, co to znaczy byc
przerazonym, zagubionym dzieckiem bez odrobiny nadziei. Jednak dziecko Antonii z pewnoscia
dawno porzucilo zgielk smiertelnego padolu.
- Beatrice nie jest w ciemnosciach - szepnal. - Jest w blasku swiatla, Antonio. Jest w niebie i jest
szczesliwa.
- Jest w niebie? - Kobiete. az zatchnelo. - Skad my to mamy wiedziec? Czy Zydzi maja swoje niebo?
Jesli maja, skad wiesz, ze naprawde istnieje? W jaki sposób? A co jesli ... jesli wszystko, czego
nas uczono, to nieprawda?.J esli to tylko klamstwa, zeby zjednac sobie ludzi? Zeby tylko ich
uciszyc?
-Antonio, mysle, ze wiekszosc z nas wierzy w zycie po smierci - rzekl, ujmujac jej dlon. - Poznalem
niejedna religie i takie przekonanie lezy u podstawy wielu wierzen.
- Naprawde? - spytala przez lzy.
-Tak, i osobiscie mocno wierze, ze niegodziwcy plona w piekle, a wszystkie dzieci ida do nieba. J
estem pewien, ze twoja Beatrice zyje teraz w pokoju. Ale moja wiedza nie jest twoja pewnoscia.
Nie ma nic zlego w strachu i watpliwosciach, ani w mówieniu o tym wszystkim.
- Och, ja juz sama nie wiem! - zaplakala, a rece zaczely sie jej trzasc. - Czasami jestem tak zmeczona
placzem.
Gareth polozyl dlon na policzku Antonii i odwrócil do siebie jej twarz.
- Madry rabin, którego niegdys znalem, powiedzial mi, ze nasze lzy wykuwaja nasza sile. Wiara
moich dziadków mówi, ze zaloba jest swietym procesem, którego nie wolno przyspieszac.
Wspominamy naszych zmarlych podczas swiat, obchodzimy rocznice ich smierci, czcimy ich
pamiec.
- Jakie mi to sie wydaje dziwne. - Blekitne, przejrzyste oczy Antonii rozszerzyly sie. - Bylam
przekonana, ze kazdy chce, bym nigdy nie myslala
smierci bliskich.
- Prawdziwy Zyd powiedzialby ci, ze musisz
tym myslec. - Rozgrzewal swoim cieplem jej dlon i nadgarstek. - A takze o tym mówic.
Powinnas przeznaczac na to wszystko czas i traktowac jak obowiazek. Jezeli twój ojciec uwazal
inaczej, nie mial racji.
-To bylo dawno temu - wyznala zgaszonym glosem. - Powinnam podazac w zyciu dalej. Ludzie
bezustannie traca dzieci.
- Dziecmi nie mozna rozporzadzac - zdenerwowal sie ksiaze. Na Boga, nic dziwnego, ze
nieszczesnej kobiecie grozil obled z powodu zaloby, skoro ja zmuszano, by wszystko tlamsila w
sobie. - Nikomu nie woino tak po prostu wyrzucac dziecka. Ja sam wiem o tym lepiej niz inni. I
gdy Bóg zabiera dziecko, powinnas nad tym bolec. Musisz. Jesli ktos próbowal ci wpoic inne
przekonanie, powinien sczeznac w piekle.
-Wlasnie ... wlasnie tak czasem myslalam - wyznala Antonia. - Ale kazdy uwaza, ze to czesc zycia
i ze powinnam zapomniec o Beatrice i Eryku.
- Eryk byl twoim mezem? - Oczywiscie Kemble juz mu o tym wspomnial, ale okazalo sie, ze nic
nie wiedzial o córce.
-Tak. .. moim pierwszym mezem - wyszeptala.
- Jestem pewien, ze bardzo go kochalas.
- Za bardzo - przerwala mu szorstko. - Kochalam go zbyt mocno, az do samego -konca. I od tej
pory nie kochalam juz nigdy wiecej.
Gareth nie wiedzial, co dalej powiedziec. Scisnal ponownie jej dlon.
- Dlaczego nie opowiesz mi o Beatrice? Spojrzala na niego, jakby przeszywajac na wskros
zasmuconymi oczami i milczala.
- Ile miala lat? Jak wygladala? Lubila przygody? Czy tez byla niesmiala ?
Zalzawione oczy Antonii rozjasnil usmiech. Siegnela po chusteczke do kieszeni plaszcza.
- Byla odwazna, a wygladala ... Wszyscy mówili: wykapana mama. Bylysmy do siebie podobne
takze z charakteru. Ale ... ja juz nie jestem soba. Nie szukam przygód, ledwo siebie rozpoznaje. A
Beatrice byla cudownym dzieckiem. Miala ... miala trzy latka.
-Tak mi przykro, Antonio. Nie potrafie sobie wyobrazic ogromu twojej straty, ale jest mi naprawde
przykro.
Gareth mówil prawde. Nie umial pojac okropnosci, przez które przeszla. Sam mial dwanascie lat,
gdy los wydarl go z rak babki. Wyrzucono go niczym niepotrzebny smiec i nikt po nim nie plakal
poza nia. A Rachela Gottfried, energiczna, madra kobieta, zyla potem juz tylko dwa lata. Jesli taki
smutek byl zdolny wydrzec chec zycia kobiecie jej pokroju, silnej i pelnej wiary, to moze kazdemu
podciac nogi.
Antonii w ogóle zabroniono zaloby. Jesli sie nie pomylil w obliczeniach, to ojciec ksieznej zaaranzowal
jej drugie malzenstwo zaraz po pierwszym, które zapewne zakonczylo sie wielka tragedia.
Gareth mial tylko nadzieje, ze Antonia nie wiedziala do konca, jakim lajdakiem byl jej pierwszy
malzonek. Wiedziala. Zobaczyl to w jej oczach.
- Papa uwazal, ze najlepiej bedzie zyc dalej. Powiedzial, ze im wczesniej wyjde ponownie za maz,
tym szybciej bede mogla miec kolejne dziecko.
Twierdzil, ze latwiej bedzie mi zapomniec o Beatrice i ze Warneham oferuje mi zycie, jakiego nikt
inny by mi nie dal. Ale, jak widzisz, zawiodlam ... Nie dalam mu dziecka.
Gareth nie wiedzial, co odpowiedziec. Ostroznie wsunal jej za ucho zablakany kosmyk wlosów. -
Kiedy kobieta przechodzi powazny kryzys, czasami ... cóz, nie jestem znawca tematu, ale czy nie
zdarza sie tak, ze nie moze zajsc w ciaze?
Wbila wzrok w podloge.
-To nie bylo tak. To dlatego ... ze ... ze ... nie bylam dosc pociagajaca.
- Nie dosc pociagajaca?
Czy ta kobieta jest slepa???
-To przez moje zalzawione oczy i zaczerwieniony nos, jak sadzil papa. Powiedzial,. ze mezczyznom
nie podobaja sie nieszczesliwe kobiety. To samo mówil mi Eryk. Wiec próbowalam zachowy
wac sie jak nalezy wobec Warnehama. Próbowalam. Ale tak naprawde potrafilam myslec tylko o ...
Beatrice. Potem umarl i wszyscy mysleli, ze zyczylam mu smierci albo dopuscilam sie jeszcze
czegos gorszego. Ale niczego takiego nie zrobilam. Nie zrobilam.
-Antonio ... - Gareth namyslil sie, by dobrze dobrac slowa. - Czy nie bylo tak, ze ... Warneham ...
nie byl wobec ciebie ... dosc romantyczny?
Wzruszyla nieprzekonujaco szczuplymi ramionami i zmiela chusteczke w ciasna kulke.
- Próbowal... ale nigdy nie moglismy ... nie moglam w pelni go zadowolic.
Gareth znów mocno scisnal jej reke.
-Antonio, dlaczego uwazasz, ze jego impotencja miala jakis zwiazek z toba? Dlaczego nie poradzil
sie doktora Osborne'a? Przeciez mial bzika na punkcie wlasnego zdrowia?
-Tak, to prawda, mial obsesje, ale nawet jezeli konsultowal sie z doktorem, nic o tym nie wiedzialam
- pociagnela nosem. - Chociaz mysle, ze doktor cos podejrzewal.
-Tak? Czemu?
- Czasami zadawal mi pytania, oczywiscie delikatne. Mysle, ze po prostu sie o mnie martwil.
Zdawal sobie sprawe, ze Warneham poslubil mnie tylko z jednego powodu. Ale i tak czulam, ze zawiodlam.
- Nie zawiodlas! Warneham nie byl juz mlody.
-Ale Eryk byl mlody! - Zacisnela chusteczke dookola palców tak mocno, ze niemal zatrzymala
przeplyw krwi. - Mówil, ze maz pragnie zony, która sie usmiecha i jest szczesliwa. I ze jesli nie
czuje sie przez zone wielbiony, jesli jest klótliwa i narzeka, nie pójdzie z taka do lózka.
-Aha ... - Gareth rozplatal chusteczke z palców Antonii. - To taka mial wymówke?
-Ale ... co masz na mysli? - Spojrzala zaniepokojona.
Nie podniósl na nia wzroku, rozprostowal tylko chusteczke na swoim kolanie i zaczal ja skrupulatnie
skladac.
-Twój maz byl klamca, Antonio. Mozesz nazwac mnie swintuchem, ale ja nadal chcialbym pójsc z
toba do lózka, nawet gdybys przy tym plakala, krzyczala i próbowala mnie zasztyletowac. I wierz
mi, naprawde nie mialby znaczenia kolor twojego nosa.
- Nie ... nie rozumiem ... - Zmieszala sie· Gareth westchnal gleboko.
-A myslisz, ze dlaczego tutaj dzis przyjechalem? Wolalbym dac sobie zeby wybic, niz wracac do
Knollwood. Przeciez tu wlasnie cale moje zycie obrócilo sie w pieklo. Ale jesli dzieki temu bede
cie mógl miec w zasiegu reki, jesli nie wyjedziesz z Selsdon ... - Potrzasnal glowa, odchrzaknal i
próbowal kontynuowac. - Znów kogos sobie znajdziesz, Antonio. Zakochasz sie w jakims odpowiednim
mezczyznie, którego zaaprobuje twoja rodzina. W kims, kto bedzie mial blekitna krew i
tym razem, modle sie o to, serce równie szczere, co twoje.
Chciala cos powiedziec, ale Gareth zaslonil jej dlonia usta.
- Posluchaj mnie. Jestes pociagajaca, piekna i masz dopiero dwadziescia szesc lat. Masz przed soba
wiele lat na to, by znalezc tego jedynego mezczyzne i znów zostac matka. A do oplakiwania
utraconej córki masz prawo. I bedziesz ja oplakiwac, jestem pewien, cale swoje zyc\e. Nie bez
przerwy, ale kazdego dnia co najmniej przez chwile, a czasami nawet dluzej. Dopóki nie trafisz na
mezczyzne, który to zaakceptuje, nie wychodz za maz.
- Ja juz nawet nie chce takiego zycia - odpowiedziala spokojniejszym glosem. - Kiedy Warneham
zmarl, postanowilam, ze zaczne prowadzic niezalezne zycie. Wiem, ze juz nie jestem ta sama osoba,
co kiedys. Chce miec tylko wlasny dom i móc decydowac samodzielnie o swoim ciele. Nie chce
zadnego mezczyzny, który bedzie mi mówil, co mam robic, a czego nie, i kazal czuc sie tak a nie
inaczej. I kiedy bede miala ochote na placz, rozplacze sie. Jesli nie jest mi to pisane ... jesli nie moge
miec choc tego ... to chyba umre. Wiem, ze tak bedzie, gdyz juz raz omal nie umarlam.
Determinacja Antonii byla zdumiewajaca, widocznie wiele mysli musiala poswiecic swej niezaleznosci.
Gareth umilkl i oddal ksieznej chusteczke· Potem polozyl dlonie na jej rekach.
- Jedzmy. Wracajmy do Selsdon. Wysle Watsona do Londynu, zeby najal ekipe budowlana na nastepny
tydzien, i to liczna.
-Tak, rzeczywiscie, powinnam wracac. - Wstali ze skrzyni przy oknie i wyszli na korytarz. - Zaraz,
dzis jest poniedzialek? Dzis wieczór bedziemy mieli sporo gosci.
A niech to! Gareth zapomnial na smierc, ze w poniedzialkowe wieczory przychodzi na kolacje sir
Percy ze swoja swita. To mily zwyczaj, ale obawial sie, ze dzis wieczór nie bardzo bedzie w towarzyskim
nastroju.
Antonia zatrzymala sie nagle i odwrócila do ksiecia.
- Mam zaczerwieniony nos? Nie wygladam na straszydlo?
- Nos masz bardzo ladnie zarózowiony. - Gareth usmiechnal sie. - I nigdy nie udaloby ci sie wygladac
jak straszydlo.
Przytrzymala wzrokiem jego spojrzenie.
- Czy naprawde uwazasz, ze jestem pociagajaca?
-Wiele kobiet jest pociagajacych, Antonio. Ale ty wzbudzasz goretsze uczucia.
Patrzyla na niego rozszerzonymi i swiecacymi oczamI.
- Pragne ... pragne, zebys mi to jeszcze raz udowodnil, Gabrielu.
- Jak to? Odwrócila wzrok.
- Mówiles, ze przezylismy namietnosc. Szalencza namietnosc. Mówiles, ze ogarnial nas oboje
niepohamowany zar. Chce to poczuc jeszcze raz, chocby przez chwile. Pocaluj mnie. Pocaluj mnie
tak, jak wtedy, w saloniku.
-To nie byloby rozsadne. - Cofnal sie o krok. - Kiedy na ciebie patrze, to chce ... ach, niewazne.
Twoje emocje sa zbyt swieze, zbyt gorace. Wygladaloby to tak, jakbym korzystal z okazji.
Oparla reke na boku.
- Nie rób tak. Prosze, nie traktuj mnie protekcjonalnie. Nie okazuj, ze masz mnie za jakas slaba,
bezmyslna istotke. Jestem silna, duzo bardziej, niz sie zdaje, Gabrielu. Nie doceniasz mnie ..
-Antonio, nie to mialem na mysli ... - Zblizyl sie do niej i polozyl dlon na ramieniu.
-A jednak ... - Nachylila sie. - Powiedziales, ze jestem dla ciebie atrakcyjna, wiec ... wiec prosze
cie, bys to udowodnil.
- Nie jestem dla ciebie odpowiednim mezczyzna, Antonio. Dobrze wiesz.
-Tak, wiem.
- No to nie prowokuj ... sytuacji. Nie jestem dzentelmenem i nie odmówie. A kiedy juz to zrobie,
bedziesz doskonale wiedziala, jakie uczucia we mnie budzisz, gdyz nie poprzestane na pocalunku.
Antonia przysunela sie i pogladzila dlonia jego piers.
-Tylko mi pokaz ... - zamruczala, muskajac ustami krawedz jego policzka. - Pamietam, co we mnie
wzbudziles tamtej nocy. Sama nie wiem, dlaczego potem sklamalam. Pamietam niemal wszystko i
napawa mnie to troche wstydem. Tylko ze nie moge przestac o tym myslec.
- Bylas samotna i przestraszona. Dalem ci to, czego potrzebowalas. Jestem w tym dobry. Ale nie
potrafie ci zaofiarowac nic ponadto.
- Ja nie prosze o nic wiecej. Czy wiesz, jakie to uczucie przezyc nagle cos tak swiezego i czystego,
podczas gdy wszystko, co czujesz poza tym, to tylko pogmatwane strzepy prawdziwych emocji?
Tak doglebnie skupic sie na sobie i swoim pozadaniu, ze odcinasz sie od wszystkiego innego? Dla
mnie to jak wytchnienie, jak odkupienie nie duszy, ale ... calej siebie.
Przygarnal ja do siebie. Zapomnial o tym, ze ledwo ja zna, ze jeszcze kilka dni temu wydawala mu
sie wyniosla i zimna, byc moze nawet wydala mu sie morderczynia·
-Antonio ... - odezwal sie zduszonym szeptem, zanurzajac twarz w jej wlosach. - Popelnimy
straszny blad.
Piescila dlonia plecy Garetha, przyciskajac policzek do jego piersi.
- Slysze bicie twojego serca. Takie mocne, takie pewne. Nie ... to nie moze byc blad. To po prostu ...
to. Dwoje ludzi, Gabrielu. Dwoje samotnych ludzi. Nasza tajemnica, nasz grzech. Nikt nigdy nie
musi sie dowiedziec, co teraz robimy.
Antonia poczula, ze go przekonala. I ze jej bardzo pozada. Kobiece instynkty przy tym mezczyznie
jej nie zawodzily. Gabriel pocalowal ja w czolo. - Dobrze, zatem ten jeden raz - zgodzil sie rozpalonym
glosem. - Jeszcze jeden raz. A potem ... to juz koniec.
-Tak. - Przez te jedna chwile zaprzedalaby dusze, by poczuc dotyk Gabriela. - Przysiegam.
Gareth przywarl do ust Antonii, mocno i wymagajaco. Przez sekunde jeszcze sie wahala, a potem
zatracila sie, poddajac sie pocalunkowi, który zmiekczal jej kolana i odbieral oddech. Niecierpliwe
i natarczywe rece Gabriela powedrowaly po ciele ksieznej. Przycisnal ciepla dlonia jej plecy, by
zaraz gwaltownym ruchem wyszarpnac bluzke zza paska. Gladzil jej aksamitna skóre, parzac ja
dotykiem i nie przestajac calowac. Antonia nie miala pojecia, jak znalezli sie w oswietlonej sloncem
sypialni, pamietala tylko, jak polozyl ja na materacu, gdyz dotknela nogami drewnianego
stelaza.
Jak przez sen sciagnela mu surdut i fular, a Gabriel obnazyl jej ramiona. Slyszala, jak ubrania
zsuwaja sie na podloge. Gabriel dyszal z rosnacego pozadania. Rozpiela jego kamizelke, gdy
zeslizgiwal sie wargami po jej policzku, szczece i nizej, az do zaglebienia u dolu szyi. Przesunal
jezykiem po jej gardle, potem wyzej, gdzie pulsowala zylka.
-Och ... ! - jeknela.
Tak bardzo tego pragnela. Tak bardzo go pozadala. Musiala dac sie pochlonac emocjom, które
nareszcie nie byly smutkiem, ani zalem, lecz radosnym swietowaniem zycia. A Gabriel byl tak
nieodparcie zywy. Goraczkowym gestem zrzucila mu kamizelke, rozsunela poly koszuli i ~sunela
palce za pasek spodni. Czula, jak mocno napiera meskoscia na jej brzuch. Siegnela palcami nizej.
Jednak gdy podraznila aksamitny czubek naprezonego czlonka, Gabriela przeszedl dreszcz.
- Poczekaj ... - Zabraklo mu tchu. Odsunal sie odrobine. - Nie tak to powinno byc z toba.
-Ajak?
Odwrócil ja i posadzil na lózku.
- Chodz tu. - Wciagnal ja miedzy swoje nogi. - Daj sie powoli rozebrac, nie chce tak bezwstydnie
podciagac ci spódnicy. Daj mi sie nasycic widokiem twojego niesamowitego piekna.
Antonie nagle ogarnelo oniesmielenie. Nie miala oporów przed zapamietalym kochaniem sie, ale
zeby robic to powoli? Myslec przy tym? O nie, to
o wiele trudniejsze.
- Nie moge czekac - sprzeciwila sie, gdy zaczal rozpinac jej bluzke.
_ Musisz. Nie bede cie bral jak jakiejs ... no, tak jak poprzednio. Zrobimy to powoli, tym razem tak
jak ja chce·
Zamknela oczy i skupila sie na jego cieplych,
zwinnych palcach rozsznurowujacych jej gorset.
_ Zaraz! - Otworzyla oczy. - W takim razie i ty zdejmij koszule· Prosze·
Spojrzal na nia szelmowskim okiem.
_ Mozesz zdjac ze mnie wszystko, kochanie. No, moze poza butami, bo obawiam sie, ze nie
daloby sie ich zdjac bez walki.
Antonia usmiechnela sie·
- Buty nie beda mi przeszkadzac, moga zostac. Ale zdejmij koszule·
_ Wedle zyczenia, jasnie pani - rzekl, sciagajac jednym ruchem ubranie przez glowe·
_ Och! - ksiezna wydala okrzyk uznania. Gabriel byl gladki i szczuply, jego skóra miala ciepla
barwe miodu. Na lekko owlosionej piersi wyraznie rysowaly sie miesnie. Tak samo silne mial
ramiona. Antonia zachwycila sie cialem pelnego wigoru, umiesnionego mezczyzny w kwiecie
wieku. Gareth z powrotem przyciagnal ja do siebie.
_ Wiesz, ze bedziemy tego zalowac ... - Zsunal jej koszulke, zeby calowac delikatna skóre ponizej
obojczyka. - Ale juz jest za pózno. Zostaje nam cieszyc sie soba nawzajem. Zdejmujemy to. - I ku
zaskoczeniu Antonii spódnica zjechala jej z nóg na podloge. - Wszystko! - pomrukiwal rozochocony.
- Wszystko do najmniejszej niteczki, Antonio. Tym razem chce cie widziec, kiedy bede cie kochac.
- Spojrzal jej w twarz, a jego oczy lsnily zlotem w swietle popoludniowego slonca.
Wszystko poza zakurzonym pokojem przestalo istniec. Na zewnatrz wial lekki wiatr, szeleszczac
galeziami za oknem. Gdzies w oddali tesknie zamuczala krowa. Slonce powoli schodzilo z nieba.
Antonia widziala tylko Gabriela z jego stanowczym i namietnym spojrzeniem. ChcialEl sie kochac,
blagala o to calym swoim cialem. Zadanie Garetha okazalo sie nie bez znaczenia. Bez slowa
zaczela wyjmowac z wlosów szpilki. Gabriel przez caly czas jej sie przygladal z narastajacym
ogniem w oczach. Kiedy rozpuscila wlosy, zdjela z siebie reszte bielizny i drzacymi dlonmi rzucila
na podloge.
Gareth byl oczarowany. Ale Antonia jeszcze nigdy nie pokazala sie nago mezczyznie w bialy dzien.
Czula sie zaklopotana i niepewna, lecz zar w oczach kochanka sprawil jej przyjemnosc.
- Czy masz pojecie, kobieto, jaka jestes piekna? - westchnal, pieszczac z uwielbieniem piersi
ksieznej. - Same te rózowe, urocze sutki mpglyby umarlego wrócic do zycia.
- Dziekuje. Mysle, ze buty i ponczochy tez nalezaloby zdjac.
Usmiechnal sie lubieznie. Draznil kciukami jej sutki, az naprezyly sie i stwardnialy.
- Buty mozesz zostawic, wasza milosc, jesli tylko chcesz.
Odwrócila glowe.
- Raczej nie. Czy bylbys tak mily i rozpial sprzaczki? - I patrzyla, jak szybko i sprawnie zdejmuje
jej buty, a potem po kolei ponczochy, z wprawa godna pokojówki.
- Hm, widze, ze masz w tym doswiadczenie ... - zamruczala.
-Troszeczke, owszem. - I rzucil precz ostatnia czesc jej garderoby. - Bóg mi swiadkiem, ze nie jestem
niewiniatkiem, Antonio. Tym bardziej mozesz wykorzystac mnie do przyjemnosci.
Uwaga zabrzmiala szorstko, jakby siebie ponizal. Znaczyl dla niej wiecej, ale czy zdawal sobie
z tego sprawe? Chciala go zbesztac, ale Gareth ujal jej posladki i przysunal do siebie. Antonia z
zazenowaniem zamknela oczy. W tej samej chwili poczula musniecie jego jezyka na swoim
brzuchu i nizej. Przeszedl ja dreszcz i na sekunde stracila oddech.
- Kochanie, zdaje sie, ze latwo cie zadowolic ...
-Tak, z toba ... mysle, ze tak moze byc. Chcialabym tylko wiedziec ... jak. .. och! Co ... och ... ! To
jest...
- ... Rozkosz? - podsunal, wyjmujac jezyk. Zacisnela rece na jego ramionach i skinela glowa. Uniósl
Antonie i rozsunal jej nogi, by móc wystarczajaco gleboko wsunac jezyk. Na tyle gleboko, by
zaparlo jej dech. Powtórzyl to kilka razy. Antonia o pozadaniu, a tym bardziej o swoim ciele, wiedziala
niewiele, przynajmniej tak sie jej zdawalo. Zaraz jednak zorientowala sie, ze nie miala o tym
wszystkim zadnego pojecia.
- Przestan! - Uslyszala swój okrzyk po kilku rozplywajacych sie w niej pchnieciach. - Prosze. Przestan.
-Antonio ... ?
Otworzyla oczy i spojrzala na niego.
- Nie przestawaj - uscislila. Oblizala wargi. - To bylo ... ach! Kiedys bede tego chciala, ale teraz ...
chce ciebie.
Blyskawicznym ruchem zsunal z bioder spodnie i bielizne. Antonia spojrzala na jego prezacy sie
czlonek.
-Wejdz na mnie.
-Co?
Szarpnal Antonie do siebie.
- Chodz tu i przestan sie gapic.
Ksiezna zasmiala sie cicho. Gabriel wciagnal ja na swoje uda, rozsunal jej szeroko kolana i posadzil
na sobie, ocierajac sie o jej naj czulsze miejsc
-Ach ... - jeknela, gdy znów przeszyly ja dreszcze. - Nie ... chcesz ... sie rozebrac? Albo polozyc?
- Nie ma czasu, skarbie - mruknal i podniósl ja jeszcze troche. Czula, jak zachwycajaco sie w niej
porusza. Wciaz opierajac sie na ramionach Garetha, uniosla sie na kolanach i odpowiedziala na jego
pierwsze pchniecie.
- Ooooch, jak dobrze ... - Gabrielowi az glos uwiazl w gardle.
Wszedl glebiej, powoli, lecz nieublaganie, rozsuwajac ja w niewyobrazalny sposób. Antonia
uniosla sie, by na chwile wysunac go z siebie, a potem znów osunela sie ze slodkim westchnieniem
upojenia. Byla w siódmym niebie, w tej pozycji mogla w duzym stopniu kontrolowac rozkosz. Gareth
objal ja wpól i uniósl ponownie., '
-To naprawde ... niesamowite - szepnela. Gabriel zasmial sie.
- Pozwól mi dzialac, mila - rzekl, odchylajac sie nieco.
Jednak Antonia nachylila sie i pocalowala go. Ustami i jezykiem napierala na niego, gdy odwza
jemnial pocalunek. Zdawalo sie, ze w pokoju rozszalaly sie plomienie. Ogien i namietnosc plonely
w ich cialach, niczym pieklo surowej, rozgoraczkowanej zadzy. Unosila sie na kolanach raz po raz,
dosiadajac kochanka, nie przestajac zmagac sie z jego tanczacym jezykiem. Gabriel nie puszczal jej
talii, miesnie brzucha mial napiete do granic, gdy zanurzal sie w Antonii coraz glebiej, rozpalajac ja
do granic.
Nie przypuszczala, ze cos takiego jest mozliwe.
Gareth oderwal od niej usta i odszukal nimi piers. Lekko ugryzl sutek, zeby tylko odrobine
zabolalo. A tak naprawde wcale nie zabolalo. Antonia krzyknela, gdy draznil i okrazal jezykiem
twardy czubek, pchajac ja w objecia szalenstwa, nieogarnionego zaru. Wbila paznokcie w ramiona
kochanka. Zatracila sie w slodkich, przeszywajacych pchnieciach jego ciala, odpowiadala na nie,
nacierala na niego jak wyglodniala rozpustnica, szukajaca czegos cennego i nieuchwytnego.
- Chodz tu - wychrypial. - Jestes jak dzikie zwierzatko ...
-Tak. .. jestem - odezwala sie jakims odmiennym glosem. - Czuje sie ... inaczej.
- No chodz, malenka - wzdychal i jeczal Gabriel. - Pozwól sobie ... daj ... och, Boze!
Antonia poczula, jak rozblyskuje w niej oslepiajace swiatlo. Poczula, jak kolysze sie, poddaje
kochankowi i daje mu, czego pragnal. A potem przepadla w uczuciu doskonalej pelni, ulgi, jednoczesnie
cielesnej, rozkosznej i pelnej uniesienia. Wrócila do siebie, niezdolna normalnie oddychac
i odrobine przestraszona.
Nie byla naiwna dziewczyna, miala pojecie o pozadaniu i swoim ciele - tak myslala. Ale teraz nie
bardzo wiedziala, co sie wlasciwie stalo. To bylo tak intensywne, tak wszechogarniajace, ze az
wprawialo w zaklopotanie.
Oopiero po chwili zorientowala sie, ze leza na sobie. Gareth w koncu osunal sie na plecy.
- Gabrielu ... - zdolala sie w koncu odezwac. - Z tego nie bedzie nic ... dobrego.
Podniósl glowe, zeby zajrzec jej w oczy.
- Rzeczywiscie, to nie byl mój najlepszy wyczyn. Antonia zdumiala sie.
- Nie ... ?
Wybuchnal smiechem i opadl z powrotem na materac.
- Piec minut to nie jest moja norma - prychnal sarkastycznie. - Na szczescie jestes beczulka prochu,
malenka, inaczej bylabys mna mocno rozczarowana.
Beczulka prochu? To chyba ma byc komplement. Rozluznila sie na nim, przytulajac cala piersia·
Skupila sie na cieple i zapachu Garetha. Nie pachnial woda kolonska, lecz zwyklym mydlem i
czyms cudownym. Czyms, co bylo po prostu nim samym.
- Jestes bardzo dobry - zamruczala, kladac glowe na ramieniu Gabriela. - Wiesz o tym, prawda?
Zachichotal niczym psotny diabelek.
- Owszem, mówiono mi to czasami.
-Ale masz w sobie cos wiecej. Dotykasz mnie ... dotykasz mnie w jakis niewytlumaczalny sposób.
Jest cos miedzy nami, cos ... metafizycznego.
-Antonio, jest nam dobrze razem. - Przytknal usta do jej skroni. - Ale to tylko seks. Powiedz, ze o
tym pamietasz.
Ksiezna poczula, ze ogarnia ja sen, ze jest wyczerpana do cna.
-Wiem - szepnela. - To byl tylko seks. I tylko ten jeden raz.
Jednak owo stwierdzenie nie przynioslo Antonii spokoju, teraz potrafila myslec tylko o zlozonej
obietnicy. Tylko raz. Juz zalowala swoich slów.
Rozdzial dziesiaty
Kosciól Swietego Jerzego na Wschodzie byl biala buAdowla z wiezami, przy której wszystko dokola
karlowacialo. Dzwonnica, odcinajaca sie na tle porannego, niedzielnego slonca, rzucala cien
biegnacy wzdluz calej Cannon Stree~ az do samych stóp Gabriela.
-Bube, to mi sie nie podoba -szepnal, ciagnac babcie za dlon.
- Co to znaczy: "nie podoba sie" -zganila go. - To kosciól, bubele. Dom Boga.
- Nie twojego Boga -mruknal.
Babka scisnela dlon wnuka.
- Gabrielu, dziecko, musisz nauczyc sie byc Anglikiem. Za kilka lat bedziesz gotów na swoja barmicwe,
czyz nie?
Chlopiec zmruzyl podejrzliwie oczy.
-Anglicy nie maja takiego obyczaju, Bube.
- No tak, u nich to sie nazywa bierzmowaniem - zgodzila sie. -To bylo najskrytsze marzenie twojej
matki, zebys go dostapil.
Gabriel przesunal duzym palcem u stopy po peknieciu w chodniku i nic nie odrzekl.
-Chodz, bubele - naklaniala babka. -Wejdziesz po schodach i usiadziesz z tylu. Po prostu rób to,
co inni.
Gabriel spojrzal znów na kosciól. Ludzie przepychali sie, torujac sobie droge wzdluz brukowanej
ulicy. Zewszad nadjezdzaly eleganckie powozy.
- Nie idziesz ze mna, Bube?
Babcia poglaskala go po policzku.
- Ja nie moge, ale ty musisz, bubele. Obiecalam twojej matce, a ona obiecala twojemu ojcu. - Ale ja
go ledwie pamietam!
Babka ujela chlopca za podbródek.
- To niewazne. Nadaljest twoim ojcem i nie wolno ci go nigdy zawiesc.
* * *
- Mmm - George Kemble cmoknal z rozmarzeniem. - Umie pani parzyc naj doskonalsza herbate,
pani Waters. To wu-long z pólnocnego Fujian, prawda?
Nellie Waters rzucila mu podejrzliwe spojrzenie znad stolu.
-To zostalo w puszce na herbate pani Musbury - objasnila, wstajac z miejsca. Sluzba miala zwyczaj
pic popoludniowa herbate na dole, zawsze o trzeciej. Reszta juz skonczyla i sobie poszla. - Tam, na
kredensie. Moze pan sam zobaczyc.
Kemble potrzasnal dlonia.
-Alez prosze usiasc, pani Waters. Musze sie tyle dowiedziec na temat pracy w ksiazecym domu.
Zastanawialem sie wlasnie, czy pani nie moglaby mi w tym pomóc?
Podejrzliwosc nie zniknela z twarzy pokojówki, ale Nellie usiadla z powrotem na krzesle.
- Najlepiej bedzie spytac pania Musbury - rzekla. - Albo Cogginsa. Sa starszymi sluzacymi.
Kemble usmiechnal sie i zalozyl noge na noge.
-Tak, ale nie beda znali codziennych zadan w calym domu. Tych wszystkich drobiazgów, do
których prywatni sluzacy maja wrodzony talent. - Nie wiem, co znaczy wrodzony talent - oznajmila
pokojówka. - Ale wiem, ze szuka pan plotek. Nie jestem glupia, panie Kemble.
-Alez, co znowu! Oczywiscie, ze nie. Dlatego wlasnie prosilem pania Musbury o zostawienie nas
samych po herbacie.
-Wszystko bardzo ladnie - Nellie rozchmurzyla sie odrobine - jednak nie bede chlapac na prawo i
lewo o swojej pani.
- I slusznie, bo któz by wtedy pania powazal? - Kemble siegnal za pazuche i wyjal srebrna,
grawerowana piersiówke. Nachylil ja nad filizanka pokojówki. - Zaprawimy herbatke?
- I nie dam sie spoic - zaznaczyla sluzaca.
- Dobra kobieto, to jest najszlachetniejszy francuski armagnac z wybrzezy Algierii.
Nellie rozwazyla pokuse·
- No dobrze, kapeczka nie zaszkodzi.
-W zupelnosci! - I Kemble chlapnal szczodrze do pustych filizanek.
- Znam takich typów jak pan. - Pokojówka przysunela sobie filizanke i delektowala sie brandy. -
Wiem, ze wsciubia pan wszedzie nos i zadaje mnóstwo pytan. I nie watpilam ani chwile, ze po to tu
pana sprowadzono.
- Niech mnie! Nie da sie pani zamydlic oczu, co? - westchnal Kemble.
Nellie odprezyla sie i lyknela spory haust trunku.
- Prosze mi powiedziec prosto z mostu, czego pan chce sie dowiedziec, a byc moze pomoge· A byc
moze nie bede mogla. Jednak jezeli bedzie pan próbowac ze mnie cos wycisnac, to tylko na swoja
szkode.
Przekonala go.
- Sprawa wyglada nastepujaco, pani Waters: ksiaze jest zaniepokojony pewnymi plotkami dotyczacymi
smierci jego kU0'na.
- Jakimi plotkami? - Sciagnela brwi.
- Na pewno pani wie - usmiechnal sie Kemble. - Jak sama pani powiedziala, nie jest glupia.
-Aha, byc moze chodzi o te, ze zostal otruty. Moze i tak bylo. Nie obchodzi mnie jednak, co mówia
malomiasteczkowe plotkary. Moja pani tego nie zrobila. Nie obwiniam jej, biednego malenstwa.
Jesliby w ogóle miala otruc meza, to na pewno nie tego.
- Chodzi pani naturalnie o lorda Lambeth. Z tego, co slyszalem, jak najbardziej by na to zaslugiwal.
Zaklopotana Nellie pokrecila sie na miejscu.
- Cóz, sam sie wykonczyl, przeklety duren. Stalo sie. Co jeszcze chce pan wiedziec?
- Kto jeszcze móglby sobie zyczyc smierci poprzedniego ksiecia?
Pani Waters przewrócila oczami.
- Musialby pan spisac cala liste! Rodziny tych dwóch poprzednich dzierlatek, z którymi sie ozenil.
Jeden albo dwóch sluzacych. O, jeszcze hrabia Mitchley, klócili sie o granice posiadlosci. Sprawa
skonczyla sie w sadzie, jak mówil pan Cavendish. Ksiaze wiódl takze zajadly spór z Laudreyem,
miejscowym sedzia pokoju, z powodu tych wszystkich pytan odnosnie do poprzedniej zmarlej
zony.
- Obecny ksiaze powiedzial mi, ze miejscowy lekarz stwierdzil zatrucie azotanem potasu - zamyslil
sie sekretarz. - To lekarstwo zapisywane czesto na ciezka astme, lecz zwykle w formie inhalacji.
Czy ksiaze byl powaznie chory?
_ Tuz przed weselem nabawil sie zapalenia oskrzeli. Kaszlal dwa czy trzy dni, narobil strasznego
zamieszania, goniac sluzbe po flanelowe koszule i szkandele do poscieli. Rzeczywiscie, ksiaze
mial osobliwe podejscie do zdrowia.
_ Przed weselem? Byla pani juz tutaj? - zdziwil sie Kemble.
_ Lord Swinburne zyczyl sobie, by moja pani przyjechala kilka dni wczesniej, aby sie zadomowic _
wyjasnila zadumana Nellie. - I chcial sie sam spotkac z doktorem Osborne, zeby go uprzedzic, tak
sadze. Doktor byl na górze, osluchujac serce mojej pani, gdyz nasenny napar jej szkodzil. Dobieglo
go kaslanie ksiecia i oznajmil, ze to astma. Zszedl na dól, zbadal go i w ciagu paru nocy kaszel
minal.
_ Ciekawe - mruknal sekretarz. - Prosze mi powiedziec, pani Waters, czy przypadkiem widziala
pani cialo ksiecia tuz po zgonie?
_ O tak, tego feralnego ranka to ja pierwsza uslyszalam starego Nowella skrzeczacego, ile sil w
plucach. Pobieglam do sypialni ksiecia i zastalam go rozciagnietego na podlodze.
_ A zauwazyla pani cos niezwyklego? Moze mial cos szczególnego na twarzy?
_ O to samo zapytal Laudrey - przyznala Nellie. _ Jego usta mialy dziwny kolor, taki brazowawy.
_ Aha, rozumiem. A czy byl w pokoju nocnik? - dopytywal Kemble.
_ Naturalnie, to byla pierwsza rzecz, jaka doktor Osborne chcial zobaczyc. Z nocnika niemal sie
przelewalo. Bylam przekonana, ze pani Musbury powinna dac ostra reprymende tym pokojówkom,
ale doktor powiedzial, ze to byl... typowy objaw.
_ Tak, azotan potasu tak dziala - zgodzil sie sekretarz. - A czy pan Laudrey, sedzia pokoju, zbadal
zawartosc apteczki ksiecia? Jesli tak, to co zrobil z lekarstwami?
-Tak, pokazalam mu ja. Pan Nowell od tamtej chwili do niczego sie juz nie nadawal, wiec dwa dni
pózniej Coggins wyslal go na emeryture. Zatem ja pokazalam panu Laudrey, co gdzie sie znajduje.
- I co sie stalo z rzeczami ksiecia?
- Z lekarstwami i reszta? Spakowalam je i zabralam do spizarni. Nie marnuj, a nie bedziesz potem
glodny, zawsze to powtarzam.
-Wyjela mi to pani z ust, pani Waters - ucieszyl sie Kemble. - Czy bylaby pani tak mila i pokazala
mi te drobiazgi?
Nellie bez slowa poprowadzila sekretarza korytarzem, wyjela z kieszeni pek klu~zy i wprowadzila
do waskiego pokoiku z kamiennymi blatami.
- O tu, w szafce. - I zdjela duze, kartonowe pudelko, wypchane do granic mozliwosci brazowymi
buteleczkami i puszkami.
-Wielkie nieba! - wyrwalo sie panu Kemble. - Ten czlowiek mial chyba hipochondrie?!
Nellie zastanowila sie.
- Nigdy o nie slyszalam o tej chorobie. Ale ostatniej wiosny dostal jakiejs dziwnej wysypki.
Kemble usmiechnal sie poblazliwie.
- I z tego co wiem, trzasl sie nad swoim zdrowiem?
- Mówi sie, ze Warneham obawial sie, iz umrze, zanim sprowadzi na swiat nowego dziedzica rzekla
pokojówka z ponurym grymasem. Podala pudelko sekretarzowi. - Ale moim zdaniem, byc
moze obawial sie spotkania ze swietym Piotrem. Mysle, ze popelnil cos ... za co musialby poniesc
odpowiedzialnosc.
Pana Kemble naszla mysl, ze Nellie Waters jest kobieta o niepospolitej intuicji. Zaczal grzebac w
pudelku.
- Proszek do zebów, tabletki od bólów glowy, pastylki na watrobe, masc na stawy - mruczal sam do
siebie. - I... aha, mam! Jest!
-Tak, to jest to. "Napar na astme". Kemble podniósl buteleczke pod swiatlo.
-Wyglada na kompletnie nierozcienczone! - przelakl sie. Wyjal korek, zajrzal do srodka i powachal.
- Zle pachnie? - Nellie zmruzyla oczy.
-W ogóle nie pachnie, i tak byc powinno.
-Aha, czyli to jest to i nic innego? - Pokojówka byla rozczarowana.
-To bardzo niebezpieczna mikstura - objasnil Kemble. - Trujaca, w pewnych warunkach nawet
wybuchowa. - Nie wymienial dalszych sposobów uzycia chemicznego srodka, chociaz mozliwosci
klebily mu sie w glowie. Odstawil buteleczke· - I nie ma zadnych wskazówek na temat dozowania.
Ile tego bral?
Nellie wzruszyla ramionami.
- Przewaznie sam sobie aplikowal. Najlepiej zapytac doktora Osborne.
Sekretarzowi nie spodobala sie ta uwaga.
-A czy ksiezna kiedykolwiek przyrzadzala lekarstwo?
- Raz czy dwa, najwyzej. Ale tylko na poczatku, kiedy lezal w lózku. To byl chrzescijanski obowiazek,
nie uwaza pan?
- No i obowiazek zony, oczywiscie - zgodzil sie Kemble. - A prosze mi jeszcze powiedziec, czy
którys ze sluzacych mógl wejsc do sypialni ksiecia w nocy?
- Jesli juz, to tylko z konkretnego powodu. - A kto jeszcze ma swobodny wstep do palacu? wypytywal
sekretarz.
- Hm, dziedzic i lady Ingham bywaja tutaj co najmniej raz na tydzien. Proboszcz z zona. Wpada
czesto pan doktor, przychodzila takze jego matka, lecz niestety zmarla krótko po naszym
przyjezdzie z moja pania ... o, a owej nocy ksiaze mial gosci. Dwóch dzentelmenów z Londynu.
Jeden z nich byl adwokatem, sir jakis-tam. A drugi jego kuzynem, spowinowaconym przez
pierwsza zone, lord cos.
- Jestem pewien, ze Coggins bedzie znal ich nazwiska - rzekl Kemble. - Cóz, to by bylo na tyle.
Bardzo dziekuje pani Waters. Skonczymy herbate?
W tej samej chwili, daleko w korytarzu, rozlegl sie krótki krzyk. Nellie rzucila gniewne spojrzenie
na drzwi i otworzyla je szeroko.
-To pewnie Jane, pomywaczka. Biedactwo. Ktos powinien wykastrowac tego lajdaka!
Ruszyla zdecydowanie w strone kuchni, ale Kemble polozyl jej dlon na ramieniu.
-Alez, pani Waters, prosze pozwolic mnie sie tym zajac.
* * *
Wieczorem na kolacji zebralo sie osiem osób. Gareth usilowal nie gapic sie przez caly czas na
Antonie, ubrana dzis w szkarlatna suknie, odslaniajaca jej ramiona i piekna, labedzia szyje.
Oczywiscie ksieciu nie bardzo udawalo sie skupic i ledwo sluchal dlugich wywodów wielebnego
Hamma o znaczeniu filantropii wsród klas wyzszych.
Pani Hamm byla ladna, pelna zycia brunetka, która starala sie, jak mogla zrekompensowac
przytlaczajace zachowanie meza i wciagnac w dyskusje innych. Status zony duchownego chronil
ja przed co agresywniejszymi zalotami Rothewella. Baron popadl w pewnego rodzaju zmieszanie i
treme, z której nie potrafily wyrwac go zadne zachety.
Kiedy zblizal sie koniec posilku, Antonia zarzadzila podanie kawy w przylegajacym salonie, podczas
gdy panowie zostali, by delektowac sie porto. Gdy damy opuszczaly pokój wsród smiechu i
ozywionych rozmów, Gareth uchwycil rzucone mu przez ksiezna ostatnie w tym dniu spojrzenie.
Bylo jednoczesnie slodkie i przebiegle. Poczul, jak lekko miekna mu kolana i wiedzial, ze zle sie z
nim dzieje.
Jestem silna, Gabrielu - przypomnial sobie jej slowa z Knollwood. Nie oceniaj mnie zbyt nisko.
W cale nie zamierzal. Prawde mówiac, zaczal sie obawiac, iz Antonia jest tak silna, ze zdola go w
sobie rozkochac. Bal sie jednak, ze to ona bedzie ta strona, która odejdzie na koniec
nieusatysfakcjonowana. Jakkolwiek wyglada prawda o niej i o Warnehamie, Gareth zaczynal sie
coraz bardziej do Antonii przywiazywac. Uzmyslowil sobie, ze mówi jej o sprawach, którymi
wczesniej sie z nikim nie dzielil od chwili, gdy Luke Neville ocalil jego wynedzniala skóre i
poprowadzil zbawcza sciezka w zyciu.
Jednak wyjawienie kilku smutnych faktów z zyciorysu jeszcze nie stwarza intymnosci, o czym Gareth
doskonale wiedzial. Moze wlasnie to byla cecha, która tak lubil w Xanthii. Ona nigdy nie pytala
go o przeszlosc. Mozliwe, ze Luke powiedzial jej po cichu to, co powinna byla wiedziec, i byc
moze wlasnie ta wiedza ja powstrzymywala. Albo po prostu nie dbala o niczyje dawne dzieje. Xanthia
nalezala do rzadkiego typu kobiet, które nie zyja emocjami i nie umieraja z ich powodu. Potrafila
chlodno kalkulowac i, czesto mial takie wrazenie, miala chlodne serce.
Antonia wrecz przeciwnie, Gareth juz wyczul, ze jest kobieta z sercem na dloni. Jesli sie zakochuje,
to po uszy, nieostroznie, i bedzie chciala dzielic kazda czastke zycia ze swoim kochankiem. Modlil
sie tylko w duchu, by nie zakochala sie gleboko wlasnie w nim. Potrzebowalaby wtedy bliskosci,
która przekraczalaby jego sily, gdyz istnialo zbyt wiele rzeczy, których nie byl zdolny z kimkolwiek
dzielic. Poza tym ostatnie, na co Antonia zasluguje, to dac sie schwytac w pulapke kolejnego bezsensownego
malzenstwa.
Drzwi zamknely sie za paniami i Garetha odeszla chec na porto. Rothewell zapalil, nieznosnie
smierdzace krótkie cygaro, wiec doktor Osborne zwrócil mu uwage. Oczy barona pociemnialy, dajac
wyrazny znak, ze wpadl w jeden ze swoich ponurych nastrojów.
Gdy przyniesiono wino, spedzili nieco czasu w swoim towarzystwie, potem Rothewell zgasil cygaro
i wszyscy dolaczyli do dam. W pol.owie drogi Gareth przystanal i zatrzymal barona.
- Dobrze sie czujesz, bracie?
- Calkiem niezle - stwierdzil bezbarwnym tonem Rothewell
- Nudzisz sie tutaj na wsi. I tesknisz za Xanthia, przyznaj sie.
- Raczej niepokoje sie o nia. - Zachmurzyl sie.
- Co my tak naprawde wiemy o tym Nashu, co, Gareth? Dlaczego musi ja zabierac w rejs po Adriatyku?
- Przeciez wiemy, ze Xanthia go wybrala - usmiechnal sie ksiaze. - I ze zawsze podejmuje rozwazne
decyzje. Moze twój kiepski nastrój bierze
sie stad, ze nagle zaczela cie draznic pustka twojego wlasnego zycia, a nie zmiany w zyciu siostry?
- Prosze, jaki sie z ciebie ostatnio zrobil filozof - burknal Rothewell. - Nie potrzebuje takich gadek,
do cholery. Nie dosc ci wlasnych problemów, zeby wtykac nos w cudze?
- Przyjechales, by mi pomóc, wiec czuje sie w obowiazku odwdzieczyc - zasmial sie Gareth.
Baron rzucil mu ciezkie spojrzenie, gdy podazyli za reszta.
- Nie ma nic bardziej irytujacego, niz dopiero co zadurzony mezczyzna - sarknal. - Uwazaj, zeby
nie wyniklo z tego cos gorszego.
- Nie jestem zadurzony. Jestem ledwo ... jak ty to nazwales? Ach, tak zainteresowany.
-A ja jestem królowa Nilu - prychnal baron.
- Kieranie, prosze cie. Miales swietny pomysl, zeby przywiezc tutaj Kemble'a. I dziekuje, ze sam
przyjechales. Widok przyjaznej twarzy sprawil mi niesamowita radosc, musze przyznac, ale, bracie,
nie drecz sie z mojego powodu. Wracaj do Londynu, kiedy ci sie zywnie podoba. Wiesz, ze posle
po ciebie, jesli znów bede cie potrzebowal.
-Tak, byc moze - baknal Rothewell wymijajaco. Weszli do salonu kilka chwil po pozostalych. Panie
prowadzily ozywiona konwersacje z panem Kemble, który wlasnie wniósl na jednym reku
srebrna tace, zdolna pomiescic male prosie. Gareth zaprosil dzentelmenów, by usiedli.
-A gdzie jest Metcaff? - spytal.
Kemble zamaszystym gestem polozyl szczypce do cukru na miseczce.
- Och, zdarzyl nam sie w kuchni niepomyslny zbieg okolicznosci. W roztargnieniu zlamalem mu
palec ... no, moze dwa albo trzy.
- Co zrobiles? - Gareth znizyl glos.
- Och, niewazne. Nie bede wszystkich teraz zanudzac szczególami. Kawy, wasza milosc? - Przeciez
od tego jest sluzba!
Kemble usmiechnal sie czarujaco i poklepal tyl pustego krzesla.
-A ja to kim niby jestem, wasza milosc? Wabikiem na wegorza?
Nie widzac znikad ratunku, nieco zaklopotany Gareth przedstawil gosciom swojego nowego sekretarza.
Sir Percy i wielebny Hamm byli odrobine zbici z tropu przedstawianiem im sluzacego
serwujacego kawe, lecz Kemble ubarwil cala sytuacje.
-To ogromna przyjemnosc panów poznac
- sklonil sie, podajac wszystkim kawe. - Naturalnie, z doktorem Osborne juz sie. znamy.
Doktor wzial filizanke.
-Tak, pan Kemble ucierpial z powodu dotkliwych wstrzasów i stluczen odniesionych podczas
podrózy z Londynu. Mam nadzieje, ze kapiel w solach Epsom przyniosla panu ulge?
- O tak, czuje sie nieskonczenie lepiej! - rozmarzyl sie Kemble. - Takie male miasteczko spotkalo
niezwykle szczescie, ze ma tak doskonalego medyka, jak pan Osborne. Dziwie sie, ze nie kusi pana,
by przeprowadzic sie na Harley Street* i stac sie modnym lekarzem.
- Nie zna pan naszego doktora - wtracil sie sir Percy. - Nigdy nie opuscilby naszego miasteczka. W
rzeczy samej - przyznala lady Ingham.
-Wiaze sie z tym pewna zabawna historia.
Rothewell umieral z nudów.
- Doprawdy? Blagam, niech pani ja nam opowie.
* Harley Street -londynska ulica zamieszkana przez znanych lekarzy; przenosnie: londynskie sfery
lekarskie (przyp. tlum.).
-Alez prosze, lady Ingham - zaprotestowal doktor. - Sa tysiace historii duzo bardziej interesujacych
od mojej.
Jednak dama machnela reka.
- Pani Osborne powiedziala mi, ze gdy jej syn byl jeszcze bardzo mlody i dopiero co przyjechal do
miasteczka, spotkal przypadkiem ksiecia prowadzacego swoja ulubiona gniada klacz, oczko w
glowie ... ojej, jak ona sie nazywala, doktorze?
- Zdaje sie, ze Annabelle.
-Tak, jakos tak. .. W kazdym razie zaczynala kulec. - Lady Ingham w zaaferowaniu poruszala mocno
glowa, az czerwone pióro w jej turbanie kiwalo sie na wszystkie strony. - Ksiaze i mlody doktor
wdali sie w rozmowe na temat klaczy odprowadzanej do domu i Osborne wymyslil dla zwierzecia
paste z oleju lnianego i... niech to, zawsze zapominam ... ?
- I bialej wierzbówki - baknal niechetnie doktor. - Moze byl w niej jeszcze zywokost.
- I to ocalilo konia! - ciagnela lady Ingham.
- Nigdy juz nie okulal, a ksiaze po zapoznaniu sie z naukowym umyslem przyszlego doktora i zwazywszy,
ze w okolicy nie bylo lekarza, zaoferowal sie pokryc koszty ksztalcenia Osborne'a wlasnie
w tym zawodzie.
- Cóz za urocza opowiesc - westchnal Rothewell, nie kryjac sie juz ze swoim cynizmem.
- Zawsze pasjonowala mnie botanika i nauki przyrodnicze - wyjasnil doktor. - Znalazlem sie wtedy
we wlasciwym miejscu i o wlasciwej porze. Jego wysokosc byl bardzo hojny, lozac na moje wyksztalcenie
w Oksfordzie.
Lady Ingham wachlowala sie teraz energicznie; widocznie opowiesc ja zbyt podekscytowala.
- Cóz, ksiaze zawsze byl bardzo szczodry - wyznala. - Wystarczy sobie przypomniec ten piekny
ceglany przytulek, który wybudowal w West Widding!
- Przytulek? - wyrwalo sie Rothewellowi. - Naprawde wzruszajace.
- Biedacy byli wzruszeni, jestem przekonana.
- Dama otarla dyskretnie lze.
-Wymienil dach kosciola ot tak, po prostu - wspominal wielebny Hamm. - Przedstawilismy kiedys
w czerwcu cel zbieranych funduszy, to bylo podczas odpustu, i po nabozenstwie ksiaze przyszedl
do mnie i powiedzial, ze zaplaci za calosc remontu.
- Pamietam - wtracila lady Ingham. - To byl, wielebny, twój pierwszy rok w tej parafii.
Gareth zauwazyl, ze pani Hamm zaczela sie krecic na swoim miejscu. Kemble, który wciaz krazyl
po salonie, krzatajac sie miedzy goscrhi, dyskretnie obserwowal kazdy jej ruch.
Antonia przez caly czas nie odzywala sie slowem, lecz gdy temat jej zmarlego meza zostal wreszcie
wyczerpany, od razu zaproponowala partyjke wista. Podzielono sie na dwa zespoly, ale Rothewell
przez reszte wieczoru pil koniak Garetha, nie spuszczajac oczu z pani Hamm. .
Wkrótce przyjecie sie skonczylo, goscie zostali odprowadzeni do drzwi lub udali sie do swoich
pokoi.
- Czuje sie oczyszczony, po calodziennym sluzeniu do mszy w kosciele swietego Warnehama. A ty,
Kemble? - spytal ksiaze sekretarza, który czekal, by zabrac strój ksiecia.
- Sczezniesz tutaj z nudów, wasza milosc, jezeli szybko sie nie zakrecisz przy uroczej damie - przestrzegl
Kemble, zdejmujac z Garetha surdut. - Jesli nie uda ci sie dopiac celu do swietego Michala,
proponuje wracac do Londynu i zostawic na strazy tego wiesniaka, zarzadce majatku.
Gareth juz, juz mial odpowiedziec impertynentowi, ze jego starania o wzgledy uroczej damy zostaly
zwienczone podwójnym sukcesem, ale byl daleki od nazywania zwiazku z Antonia
szczesliwym zrzadzeniem losu. Kiedy przygladal sie ksieznej podczas wista, mial uczucie, ze ktos
tepym scyzorykiem przerzyna mu serce. Wygladala tak. .. slicznie, jakby tryskajac zyciem. Z jej
twarzy bil pewien szczególny blask, a dopóki rozmowa nie zeszla na Warnehama, interesowala sie
wszystkim i wszystkimi dookola. Po raz pierwszy odkad ja poznal, Antonia sprawiala wrazenie
szczesliwej kobiety.
- Poniedzialkowa kolacja - mruczal skrzywiony.
- Czy pan na wlosciach musi cos takiego organizowac, by wykazywac, ze zalezy mu na dobrym
samopoczuciu sasiadów?
-Ach, tak sie to nazywa?
-A skad mam to wiedziec, do cholery? - Gareth otrzasnal sie. - To byl obyczaj mojego kuzyna, nie
mój.
Kemble zaniósl surdut do garderoby.
- Mam wielu klientów i przyjaciól wsród arystokracji, wasza milosc, i zaden z nich nie zawraca sobie
glowy jadaniem cotygodniowej kolacji w towarzystwie swojego proboszcza. Zostaw sobie tego
miejscowego bogacza, ostatecznie jeszcze Osborne'a, bo jest dowcipny i inteligentny, chociaz ...
- Co takiego? - Gareth wszedl za sekretarzem do garderoby rozwiazujac fular. - Te kolacje sa tak
nudnym i zniechecajacym obowiazkiem, ze jesli tylko znasz jakis sposób na wykrecenie sie od niego,
bede dozgonnie wdzieczny.
- Nie o to chodzi. Mysle o Osbornie - powiedzial Kemble.
- Co z nim?
- Dzis przy kawie zdawal mi sie zbyt zapatrzony w urocza dame. A ona wygladala tak. ..
promiennie. Czy nie sadzisz, panie, ze cos tam jest na rzeczy?
- Osborne? Z Antonia? - Gareth poczul, jak krew uderza mu do glowy.
- Nie patrz na mnie, ja tu dopiero przyjechalem
- obruszyl sie Kemble.
Gareth jednak sam sie zaczal zastanawiac. Przypomnial sobie scenke, której byl swiadkiem pierw
szego wieczoru w Selsdon. Doktor ujmowal rece Antonii i, jak zdawalo sie ksieciu, zerkal jej w
oczy. Ale od tamtej pory nie wydarzylo sie nic podejrzanego.
- Chyba nie masz racji. Jest jej lekarzem, a ona jest. ..
- ... niespelna rozumu, przynajmp.iej tak szepcza pod schodami - dokonczyl Kemble, zdejmujac z
Garetha kamizelke.
- Nie zycze sobie takich uwag w mojej obecnosci. - Ksiaze spiorunowal sekretarza wzrokiem. Zwolnie
kazda osobe, która to powtórzy, lacznie z toba, Kemble.
Dandys przyjrzal mu sie bacznie, po czym wybuchnal przerywanym smiechem.
- I co, przepedzisz mnie z powrotem do mozolnej harówki w Londynie?
Gareth zapomnial, ze Kemble znalazl sie tutaj pod przymusem.
- No dobrze, ale ona nie jest szalona. Chyba ze Osborne cos takiego ci dzis powiedzial. Co jeszcze
udalo ci sie wydusic z tego nieszczesnika?
- Skoro zahaczyles o temat, panie, to byla dosc interesujaca wizyta - zamyslil sie Kemble. - Nie
potrafie jednak ocenic, czy jest przekonany o niewinnosci ksieznej, czy tez chroni ja, biorac czesc
winy na siebie.
- Pewnie i jedno, i drugie - burknal Gareth. Ogarnelo go nagle wyjatkowe znuzenie. Z kazdym
uplywajacym dniem coraz mniej przejmowal sie wyjasnieniem domniemanego zabójstwa Warnehama,
a coraz bardziej Antonia. Osborne orzekl, ze ksiezna czasami traci kontakt z otoczeniem,
nazwal to "stanami zaklócenia".
A tymczasem w ciagu ostatnich kilku dni Antonia zdawala sie duzo bardziej skoncentrowana. Gdy
zdarzylo sie Garethowi wpasc do jej apartamentów w ciagu dnia, wyraznie szukala zajec - pisala
listy, ukladala kwiaty, zamiast tylko poswiecac czas na rozmyslania. Pewnej nocy jednak, kiedy nie
mógl zasnac i zszedl do biblioteki, zastal tam Antonie w nocnej koszuli, troche oszolomiona, wraz z
czuwajaca nad nia wierna pokojówka. Nellie zauwazyla ksiecia i w milczeniu przylozyla palec do
ust. Gareth wycofal sie z powrotem na góre. Antonia znów lunatykowala.
- Osborne mówi, ze stan ksieznej sie poprawia.
- Kemble przerwal rozwazania Garetha. - Nie potrzebuje lekarstwa w takim stopniu, co kiedys. A, i
teraz mi sie przypomnialo, ze kiedy zawitalem do niego dzis rano, zaproszono mnie do ladnego,
malego saloniku.
-Tego blekitnego, od frontu domu? - Ksiaze podal sekretarzowi zmiety fular.
- Zauwazylem tam pewien portret - Kemble zdawal sie nie zwracac uwagi na wyciagnieta w jego
strone reke - calkiem frapujacej, mlodej kobiety o kruczoczarnych wlosach i oczach. Wygladala
znajomo.
- Nie pamietam ... Kto to jest?
- Osborne powiedzial, ze to jego matka. Pani Waters takze o niej wspominala, ale pózniej. Rano
osoba z portretu kogos mi przypominala, chociaz nie moglem skojarzyc kogo.
- Zakladalbym, ze to pani Osborne - stwierdzil Gareth.
- Kiedy ja poznalem, nazywala sie pani de la Croix - Kemble mówil dalej, ignorujac zlosliwosc
ksiecia. - Celeste de la Croix. Tak, to by mi pasowalo. Jestem pewien, ze mam racje.
- Kim byla Celeste de la Croix?
- No tak, utknales wtedy, panie, w Zachodnich Indiach! A poza tym jestes za mlody, zeby pamietac.
Celeste de la Croix byla osoba bardzo ambitna, prawdziwa gwiazda Londynu, mówiac krótko.
- Kurtyzana?
-W rzeczy samej, i to bardzo poszukiwana. Widocznie odeszla na emeryture i zaszyla sie na
ostatnie dni zycia na swojskiej wsi.
- Skad wiesz? Musiales byc wtedy dzieckiem.
- Gareth zrobil sie podejrzliwy.
Kemble otrzasnal sie ze wspomnien i wrócil mu animusz.
- Moja matka byla kurtyzana - wyznal, porywajac fular z reki ksiecia. - Byc moze nawet najslawniejsza
za swoich czasów.
- I znala te Celeste?
- Matka otaczala sie swita skandalizujacych
przyjaciól. - Kemble znów zniknal w garderobie. - W owych czasach byla wsród nich i la belle
Celeste. Jednak byla zbyt piekna, zeby matka dlugo tolerowala podobna konkurencje w swoim
otoczemu.
-A wiec Osborne to nie jest prawdziwe nazwisko doktora? - podsunal Gareth.
-Alez dlaczego? Pewnie jest. - Kemble wzruszyl ramionami. - Celeste byla taka Francuzka jak ty,
panie.
Ksiaze podszedl do stolika i nalal do dwóch kieliszków brandy.
_ Cos jeszcze powinienem wiedziec? - I podal sekretarzowi jeden.
_ Cóz ... dowiedzialem sie tego i owego na temat gosci Warnehama owej smiertelnej nocy. Sir Harold
Hardell, adwokat i dawny kolega ksiecia ze szkoly, oraz bratanek pierwszej zony ksiecia, lord
Litting. Czy któres z nazwisk cos ci mówi?
Lord Lifting. Gareth pamietal go az za dobrze.
_ Jako chlopiec Litting czesto spedzal lato w Selsdon. Ksiezna uwazala, ze bedzie mial wlasciwy
wplyw na Cyryla. W gruncie rzeczy to byl kawal znecajacego sie nad innymi bydlaka. O
adwokacie nigdy nie slyszalem.
_ Czyli obaj nudni jak flaki z olejem. Wracajac zatem do plotek. ..
_ N a wszystkie swietosci, czego jeszcze byles w stanie sie dowiedziec podczas pierwszych czterdziestu
osmiu godzin tutaj? - Gareth usiadl przy kominku i wypil duszkiem polowe zawartosci
kieliszka.
_ Och, bylbys zdumiony! Wezmy na przyklad tego gbura, Metcaffa. Gardzi toba· Wiedziales o
tym?
_ Tak. - Gareth zacisnal zeby. - Co mi przypomnialo ... cos ty mu zrobil z tymi palcami?
_ Ach, to... - Kemble siegnal do kieszeni. _ W kuchni zdarzyl sie maly wypadek, wpadl na moja
reke, gdy akurat mialem na niej to.
Ksiaze przyjrzal sie ciezkiemu kawalkowi mosiadzu z czterema otworami na palce. Widzial tysiace
takich kastetów w portowych zaulkach, zwlaszcza po zmroku. Od razu domyslil sie, co sie
naprawde stalo.
_ Niech go diabli! - I omal nie roztrzaskal szklanki. - Znowu dreczyl te biedna kucharke? Polamie
mu reszte tych pieprzonych palców.
- N a szczescie tym razem nie doszlo do niczego strasznego - zapewnil Kemble. - A wiesz juz, czym
na siebie sciagnales gniew pana Metcaffa?
- Za cholere - zezloscil sie Gareth. ~ Pogardzal mna, nim sie tu zjawilem, bo jestem Zydem, jesli
juz chcesz wiedziec.
- Czesciowo dlatego, to prawda - westchnal
Kemble i schowal kastet do kieszeni.
Ksiaze spojrzal na sekretarza badawczo. - Czesciowo? A tak ogólnie rzecz biorac?
- Przez zazdrosc - oznajmil sekretarz. - Metcaff to bekart zmarlego ksiecia.
- Zartujesz. - Oczy Garetha zrobily sie okragle.
- Ja nie zartuje. Wyjawila mi to pani Musbury, ale wycisniecie tej informacji zajelo mi cale dwa dni.
Ksiaze zrobil dziecko jednej z p,pkojówek. Czy do pani Gottfried nigdy nie docierala zadna plotka?
Jakim sposobem Kemble wiedzial o jego babce?
Ksiaze przeczesal nerwowym gestem wlosy.
- Nikt nie chcial z nia rozmawiac. Mieszkancy Selsdon traktowali ja jak sluzaca, która siedzi w
Knollwood i wyciera mi nos oraz karmi owsianka, zeby oni nie musieli sie o to troszczyc.
- Co za pech - zasepil sie Kemble. - Podejrzewam zatem, ze nic takze nie wiedziala o pani Hamm.
To bylaby dla niej zbyt swieza sprawa.
- Co z pania Hamm?
- Ksiaze uwiódl ja pewnego razu - rzekl sekretarz.
- Uwiódl zone swojego proboszcza?! Czy juz nie ma nic swietego?! - oburzyl sie Gareth.
- Jest. Pamiec o ksieciu, sadzac po tej pochlebczyni, lady Ingham - zasmial sie Kemble. - Pani
Hamm zdaje sie nie miec go w tak wielkim powazamu.
Gareth siegnal po brandy, zeby jakos przelknac te wiadomosci.
_ To sugeruje, ze mialo miejsce cos gorszego niz uwiedzenie.
_ Owszem, z tego, co wiem - stwierdzil ponuro dandys. - Biorac jednak pod uwage wladze ksiecia,
zapewne nie mogla sie nijak poskarzyc.
_ Nikt by jej nie uwierzyl - zgodzil sie Gareth. _ Od samego meza poczawszy, gdyz nie móglby
sobie na to pozwolic.
_ Wlasnie, a niedlugo potem proboszcz dostal swój upragniony dach, o którym tak radosnie rozprawial.
Czyzby chodzilo o rekompensate? I ta biedna kobieta musiala raz na tydzien jadac kolacje
u tego szubrawca, dopóki ... nie umarl. Zabawne sa te koleje losu.
_ Na Boga - jeknal Gareth zdegustowany. - Czy cale miasteczko jest zepsute, az do szpiku kosci?
_ Male miasteczka zawsze takie sa. - Kemble podniósl kieliszek brandy pod swiatlo. - To mikrokosmosy
spoleczenstwa, z wlasciwymi mu lekami, grzechami i chciwoscia, tylko pomnozonymi
dziesieciokrotnie, jak wykazuje moje doswiadczenie.
_ Potrafisz podniesc na duchu, nie ma co. _ Ksiaze opadl na krzesle. - Powiedz mi prosze, czy na
kolacji byl ktokolwiek, kto nie pragnalby smierci Warnehama? Moze lady Ingham? Sir Percy?
Przywróc mi troche wiary w rodzaj ludzki.
_ Owszem, lady Ingham - przyznal Kemble. _ A jesli chodzi o jej meza, nigdy nie wiadomo, pozory
myla. Moze cos krecili razem z Warnehamem? _ Sir Percy?! - Gareth udal niedowierzanie. _
Przeciez to tylko nieszkodliwy stary glupiec!
_ No tak, ale obawiam sie, ze lubi chlopców, gdy sprzyjaja okolicznosci - powiedzial sekretarz
trzezwym tonem.
- Gdybym mial chodzic do lózka z jego jazgoczaca zona, to tez zaczalbym rozwazac inne opcje zadumal
sie ksiaze, podpierajac glowe. - A kto powiedzial ci o tym domniemanym malym skandalu?
Chyba nie pani Musbury?
- Alez skad, po prostu sir Percy zlapal mnie za tylek, gdy schylalem sie ze szczypcami do cukru. -
Obrzydliwe - fuknal Gareth.
- Malo powiedziane - poskarzyl sie Kemble.
-To byl mój tylek, nie twój, wiec wiedz, ze to bylo wiecej niz obrzydliwe.
- Boze ... - Ksiaze potrzasnal glowa. - Co o tym wszystkim sadzisz?
- Ze podoba mu sie mój zadek - wzruszyl ramionami sekretarz. - I, musze przyznac, jak na mój
wiek jest naprawde niezly. No, móglby byc mniej... hm, wydatny, ale przy wlasciwym kroju spodni
.
- Przestan, nie interesuja mnie twoje cztery litery! - zirytowal sie Gareth. - Co myslisz o tym
wszystkim?
W tej samej chwili otworzyly sie drzwi i wszedl Rothewell, wygladajacy na dosc wymietego.
- O prosze, przywlókl sie kocur - zauwazyl Kemble.
- O czyim tylku mówicie? - spytal baron, nie mrugnawszy nawet okiem. Padl na krzeslo z drugiej
strony kominka. - Mnie bardziej sie podobal pani Hamm. Myslicie, ze istnieje jakas szansa?
- Nie, a w ogóle dyskutowalismy o moim zadku - odrzekl sekretarz, podrywajac poly surduta.
- Co o nim sadzisz? Zbyt okragly? A moze w sam raz?
Rothewell przymknal jedno oko.
-Obróc sie w lewo.
Dandys posluchal.
- Uwazam, ze jest w porzadku - ocenil baron.
- No dobrze, macie jeszcze brandy?
Gareth napelnil kieliszek.
- Powiedz mi, Kieran - podal mu trunek - czy byloby w bardzo zlym tonie dla arystokraty stluc na
kwasne jablko jednego ze sluzacych?
Rothewell wyprostowal sie.
- lezeli na to zasluguje, nie widze przeszkód - rozjasnil sie. - Udziele ci wsparcia, bracie. Kogo
poczestujemy piesciami?
-Tego bydlaka Metcaffa - oznajmil Gareth.
- Narzuca sie z nieprzystojnymi propozycjami jednej z naszych pomywaczek.
- No wiesz - baron wzruszyl ramionami. - To raczej normalne, ludzka natura.
- Ludzka natura? - Gareth zaczal tracic cierpliwosc. - Znecac sie nad kims mniejszym i slabszym od
ciebie? Ta biedna dziewczyna nie udzwignie dziewiecdziesieciu spoconych z chuci kilo, na litosc
boska!
Rothewell nie zgorszyl sie ani troche.
- Czy juz cos zrobil tej dzierlatce?
Gareth wstal i podszedl do komika. Oparl stope o ochronna krate, wpatrujac sie w ogien.
- Nie zgwalcil jej jeszcze, jesli o to ci chodzi - warknal ksiaze. - Ale nie odpusci. Tacy jak on nigdy
nie odpuszczaja.
-Wiec po prostu go wyrzuc na zbity pysk - rzekl Rothewell. - Dziewczyna zasluguje na bezpieczne
miejsce do zycia i pracy.
-l esli go po prostu zwolnie, przeniesie sie ze swoimi zwyrodnialymi zwyczajami gdzie indziej.
Znajdzie sobie kolejna ofiare, zeby sie nad nia pastwic.
-Wiatraki! Wiatraki! - zanucil Kemble z glebi garderoby. - Znów walczysz z wiatrakami, Alonso!
- Kern ma racje - ciagnal baron. - Przepedz chamskiego drania na cztery wiatry, Gareth. Nie
zbawisz calego swiata.
Ksiaze jednak nie mógl opedzic sie od uczucia, ze musi zbawic przynajmniej te jego czastke. Z
wscieklosci kopnal z calej sily w krate, az zazgrzytala i gruchnela o pilaster pod obramowaniem
kominka. Niech to wszyscy diabli, byl gotów zerwac sie i od razu wywlec przekletego aroganta z
wygodnego lózka.
Rothewell zdawal sie czytac mu w myslach.
- Reagujesz zbyt impulsywnie, przyjacielu. Usiadz i skoncz brandy. Jutro sie tym zajmiemy.
A wiec jutro. Dobrze. Gareth z niechecia rzucil sie z powrotem na krzeslo i siegnal po kieliszek.
- Chodz do nas, Kern - poprosil. - Mamy inna zwierzyne do upolowania.
Dandys wyszedl z garderoby i zasiadl z leniwym wdziekiem.
- Masz jakas konkretna zwierzyne na oku?
-Tak. Chce, zebys poszukal tego sedziego pokoju, o którym wszyscy mówia, jak on tam sie nazywa
... ?
- Zdaje sie, ze pan Laudrey.
- O wlasnie. - Gareth usadowil sie wygodniej z tajemniczym usmiechem na twarzy. - Znajdz go,
Kern. I przypiecz go troche. Chce sie dowiedziec, co on naprawde wie.
Rozdzial jedenasty
Odglos ciezkich butów wypelnil klatke schodowa, a po chwili rozleglo sie ostre i stanowcze
pukanie. Gabriel otworzyl drzwi i zobaczyl wysokiego mezczyzne w mundurze oficera, który
spojrzal nan zmartwionym wzrokiem. Gosc mial eleganckie czako oraz czerwona szaife, znak 20.
pulku lekkich dragonów. Przez sekunde Gabriel mial wrazenie, ze oto wrócil ojciec.
- Szukam Racheli Gottfried -odezwal sie nieznajomy, zerkajac na list trzymany w dloni w bialej rekawiczce.
Chlopiec odezwal sie dopiero po chwili wahania.
Badz co badz, byl to oficer.
- Moja babcia jest w synagodze. Czy zechcialby pan wejsc i zaczekac?
Mezczyzna zdjal czako i razem z listem odlozyl je na bok. Usiadl w skromnym saloniku na malym
krzesle podsunietym mu przez Gabriela. Wygladal na zaklopotanego i zdenerwowanego. Odchrzaknal.
- Ty ... ty musisz byc Gabriel. Gabriel Ventnor? Chlopiec skinal uroczyscie glowa.
- Gabrielu ... -Oficer mial zbolaly wyraz twarzy.
-Przychodze z Ministerstwa Spraw Wojskowych w Whitehall*. Cóz ... przynosze zle wiesci.
Gabriel dopiero teraz zauwazyl, ze mezczyzna od paru chwil bawi sie czyms malym i brazowym. Z
poczuciem nieuchronnosci wyciagnal do goscia reke· Oficer podal mu mala, drewniana malpke i
zacisnal na niej dlon chlopca.
* * *
Baron Rothewell zostal w Surrey jeszcze tydzien, nim zniecierpliwienie nie pognalo go z powrotem
do lupanarów i ciemnych spelun Londynu. Garethowi bylo smutno, gdy odjezdzal. Natomiast pan
Kemble z werwa pelnil swoje, obowiazki kamerdynera i sekretarza, codziennie zdobywajac porcje
nowych, czasami pikantnych szczególików na temat Selsdon i mieszkanców Lower Addington. Jak
do tej pory, zadna z plotek nie wyjasnila, kto mógl maczac palce w smierci bylego ksiecia, ani tym
bardziej nie zdjela ciezaru podejrzen z ksieznej, lecz Gareth nabral szczególnej pewnosci siebie.
Niemal kazdego dnia Kemble slal do Londynu strumien listów, o które Gareth na wszelki wypadek
nie pytal. Uznal, ze lepiej bedzie pozostac w blogiej niewiedzy. Odpowiedzi na listy naplywaly w
równie oszolamiajacym tempie. Ksiaze osobiscie wyrzucil Metcaffa z duza satysfakcja i bez zadnych
referencji. Lokaj nie byl zaskoczony i odszedl z msciwym blyskiem w oku. Pan Watson,
pobudzo
* Whitehall - nazwa zabudowan, w których miesci sie wiekszosc ministerstw w Londynie.
Przenosnie: rzad brytyjski. (przyp. tlum.).
ny do dzialania faktem, iz dano mu wolna reke, pojechal do Londynu z plikiem banknotów i wrócil
z kreslarzem, czterema cieslami i ekipa kamieniarzy oraz robotników do kopania rowów.
Predko narodzil sie plan instalacji francuskich drenów dookola Knollwood, nowoczesnych odplywów
i odsloniecia czesci piwnic, gdzie spodziewano sie znalezc podziemne zródlo. Odnalezione
zródlo zostaloby obudowane i doprowadzone rurami do kuchni, by wykorzystac naturalne zasoby.
Ciesle pracowali wewnatrz zameczku, pilujac i pukajac mlotkami, natomiast Gareth tylko akceptowal
i podpisywal rachunki. Cale przedsiewziecie stanowilo pewien mechanizm obronny, zaprojektowany
w celu ochrony jego zdrowia psychicznego. Znów jadali z Antonia kolacje sami i juz sam
ów fakt byl ponad jego sily. Nieustannie przesladowaly go slowa: Tylko ten jeden raz.
Wciaz trwala niezwykle ciepla pogoda, gdy pewnego ranka zauwazyl ksiezna w ogrodzie. Akurat
wszedl do kremowego dziennego salonu, w którym pierwszy raz spotkali sie z Antonia. Dostrzegl
ja przez rzad szklanych drzwi, prowadzacych do fontanny z rybkami. Siedziala samotnie na jednej
z kamiennych law, z wiklinowym koszykiem u stóp, ze wzrokiem skupionym na gaszczu
bukszpanu.
N awet z tak duzej odleglosci Gareth byl w stanie dostrzec, ze cos jest nie tak. Ramiona miala
wystawione na wiatr, pod piersiami sciskala niezrecznie konce kaszmirowego szala, który zsunal
jej sie z ramion. W prawej dloni miala pognieciona kartke papieru. Wiatr sie wzmógl i Gareth mial
wrazenie, ze zaraz dosiegnie ja wodny pyl z fontanny. Dzialo sie cos niedobrego.
Zapomnial o solennym przyrzeczeniu, ze zachowa grzecznosciowy dystans, pchnal drzwi i wyszedl
do ogrodu. Brukowe kamienie przy jednym koncu lawy byly mokre.
-Antonio?
Podskoczyla, wyrwana z zamyslenia.
Gareth przechylil sie przez lawe i wzial ja za reke.
-Antonio, chodz. Wiatr sie odwrócil - rzekl lagodnie. - Zamoczysz sobie suknie.
Podniosla sie i bezwolnie podazyla za nim przez maly dziedziniec do nastepnej lawki, niezagrozonej
woda z fontanny i skapanej w sloncu.
- Usiadz, mila. - I wciaz trzymajac ja za reke, naklonil, by spoczela obok niego. - Co sie dzieje?
Potrzasnela glowa, ale nie podniosla na Garetha wzroku.
-Wszystko w porzadku, dziekuje - odpowiedziala, zgniatajac mocniej list. - Dobrze sie czuje.
Ku swojemu zdumieniu ksiaze poczul, ze ogarnia go przemozna fala czulosci.
-Antonio ... nie musisz przede mna udawac.
- Delikatnym ruchem naciagnal szal z powrotem na ramiona kobiety. - Przygladalem ci sie chwile
zza okna. Cos cie trapi.
Spojrzala w koncu na Garetha, posylajac mu slaby usmiech.
- Zamyslilam sie ... tak sadze - wyznala cichym, pelnym wahania glosem, który - juz to wiedzial oznaczal
glebokie zmartwienie. - Czasami tak mi sie zdarza. Zaczynam ... zaczynam myslec o
czyms i zapominam o wszystkim innym. A nawet zapominam, gdzie sie dokladnie znajduje.
- Lub o tym, co trzymasz w reku - szepnal, ostroznie wyjmujac jej z dloni zmieta kartke. - Znów
zaciskasz piesc, moja droga. Twoje biedne paluszki nie zasluzyly sobie na taka kare, prawda?
Usmiech Antonii zdal sie teraz zywszy.
- Dostalas list, jak widze. To jeden z twoich licznych zalotników z Londynu?
Zasmiala sie, lecz ten smiech szybko sie urwal.
- Nie, i chcialabym, zeby raz na zawsze ...
Z chwila, gdy urwala wypowiedz, Gareth scisnal jej mocniej dlon.
- Czego bys chciala, Antonio?
Na jej obliczu znów malowalo sie zmartwienie.
- Chce tylko, by pozostawiono mnie w spokoju. A list jest od mojego ojca.
- Mam nadzieje, ze dobre wiadomosci? - wypytywal dalej ksiaze·
-Wrócil z zona do Londynu. Byli wiele miesiecy za granica. A teraz chce ... chce, zebym ich odwiedzila.
- O, naprawde? - Gareth staral sie, by jego ton brzmial zachecajaco. - Chyba nie ma zadnych
przeszkód, zebys pojechala. Jesli bedziemy potrzebowali poznac twoje zdanie w zwiazku z
urzadzaniem Knollwood, napisze do ciebie list.
Jej twarz nabrala dziwnego wyrazu. Potrzasnela glowa·
- Nie ... - szepnela. - Ja ... nie moge jechac. Tak naprawde nie powinnam.
Odczul ból, a nawet pewien strach w jej glosie. Nie zwazajac, ze ktos móglby ich zauwazyc, objal
ja ramieniem.
- Zatem odpisz mu i wymów sie od tej wizyty
- zaproponowal. - Tutaj jest twój dom, Antonio,
dopóki Knollwood nie bedzie gotowe. Nie ma powodu, zebys wyjezdzala, chyba ze tego chcesz.
Ku zaskoczeniu Garetha kobieta zalkala cicho i skryla twarz w dloniach.
- Gabrielu! - zaplakala. - Jestem zlym czlowiekiem. Jestem taka malostkowa i zacieta! Jakzebym
pragnela, zeby tak nie bylo.
Ksiaze nachylil sie, by spojrzec kobiecie w oczy.
-Antonio, to nieprawda, co mówisz. - Odciagnal dlonie od jej twarzy. I wtedy zauwazyl slady: dwie
cienkie, srebrzyste blizny po wewnetrznej stronie nadgarstków, niemal okrutne w swojej precyzji.
Wielki Boze! Jak mógl ich wczesniej nie zauwazyc.
Az zabraklo mu tchu. Z trudem, ale zmusil sie, by oderwac wzrok od bolesnego widoku.
-Antonio, spójrz na mnie. Nie jestes zla ani zawzieta. Co takiego napisal lord Swinburne, co wyprowadzilo
cie z równowagi?
Spojrzala na niego pustym wzrokiem, tak jakby miala skurczyc sie i rozsypac na jego oczach.
- Ona ... ona ... bedzie ... miala ... dziecko - wykrztusila przez lzy. - Spodziewa sie dziecka i nienawidze
jej za to. Nienawidze, Gareth'! Musialam to powiedziec. Bedzie miala dziecko i papa chce,
zebym przyjechala na uroczyste urodziny, a ja dosc sobie nie ufam, by tam jechac.
- Jestem pewien, ze twój ojciec nie mial nic zlego na mysli - rzekl z nadzieja, ze mówi prawde. Ujal
obie dlonie Antonii.
Ksiezna zwiesila glowe. Powiewy wiatru szarpaly delikatne kosmyki wlosów na skroniach i karku.
Dzis miala na sobie ciemnoniebieska suknie, podkreslajaca jasniejszy blekit oczu i lekko rózana
barwe cery. Barwe tak miekkiej i doskonalej skóry. Na litosc boska, co doprowadzilo ja do tego, by
tak sie okaleczac? Zmarla córka? Niewierny maz? Poczul w sobie morze wspólczucia,
równoczesnie pomieszane ze strachem i gniewem. Gniewem na Antonie i na okrutny los.
- Co jeszcze napisal ojciec? - spytal cicho.
- Mam wrazenie, ze cos jeszcze jest w liscie. Mysle, ze powinnas mi powiedziec.
Wzrok Antonii nabral twardego, niezwyklego dla n.iej wyrazu.
- Zyczy sobie, by go zapewnic, ze "zachowalam piekna figure i wyglad". Pisze, ze ukrywanie sie
na wsi jest naj gorszym mozliwym sposobem na stawianie czola dokuczliwym plotkom. Nalega,
bym towarzyszyla mu w zyciu wyzszych sfer, podczas gdy Lydia bedzie wracac do zdrowia, w
przeciwnym razie ludzie mogliby naprawde uwierzyc, ze jestem niezrównowazona. Gareth, on
pisze, ze ... czas, zebym znów wyszla za maz.
Ksiaze umilkl. Poczul sie tak, jakby dostal kopniaka w zoladek. Logika nakazywala zgodzic sie z
czescia argumentów lorda Swinburne. Gdy rany Antonii podgoja sie i dociekania na temat smierci
jej meza ucichna, jak najbardziej powinna wstapic w kolejny zwiazek malzenski. Ale wtlaczanie
jej w swiat obowiazków towarzyskich, gdy jeszcze nie jest na to gotowa? I czy mozna ufac
Swinburne'owi? Czy da jej czas potrzebny na znalezienie odpowiedniego mezczyzny? Gareth nie
czul sie dobrze z tymi watpliwosciami.
-Antonio - odezwal sie w koncu. - Czy chcesz znów wyjsc za maz? - Serce podjechalo mu do
gardla, gdy czekal na jej odpowiedz.
Potrzasnela glowa·
- Nie i nie zycze sobie wracac do Londynu. Z jakiegokolwiek powodu.
Gareth odczul ulge, a jednoczesnie ubodla go gwaltownosc, z jaka Antonia zareagowala na pytame.
- Kilka dni temu p,?wiedzialas mi, ze jestes silna - ciagnal ksiaze. - Ze nie wolno mi nigdy lekcewazyc
twojej wewnetrznej sily. Sadze, ze twój ojciec tak postapil: nie docenil cie. Musisz tylko mu
odpisac i oswiadczyc, ze nie interesuje cie malzenstwo. Musisz mocno trwac przy swoim zdaniu.
Musisz mu jasno pokazac, ze dobrze ci tutaj i nie pozwolisz sie do niczego zmuszac.
-To nie takie proste, Gabrielu - odpowiedziala cichszym, ale silnym tonem. - Papa ze wszech miar
zawsze próbowal mi pomagac. On i mój brat sa cala moja rodzina.
-Antonio, to nieprawda. - Ksiaze wiedzial, ze pozaluje jesli nie swoich slów, to ich goraczkowosci.
- Jestes czescia tej rodziny. Jestes Ventnor, dopóki nie wyjdziesz ponownie za maz albo nie
umrzesz. Twój ojciec nie ma tu nad toba wladzy.
-Ty jestes jedynym zyjacym Ventnorem
- usmiechnela sie smutno.
- Zgoda, ale jeden wystarczy. Jezeli chcesz sie za mna skryc, bardzo prosze. Gdyby, twój ojciec
próbowal pokrzyzowac moje plany,. zadbam, zeby tego gorzko pozalowal. Prawda jednak jest taka,
ze mnie nie potrzebujesz. Jestes silniejsza, niz sobie sama wyobrazasz.
Przyjrzala mu sie bacznie przez dluzsza chwile. - To prawda, nie potrzebuje ciebie. A tak naprawde
próbuje cie nie potrzebowac. Ale bardzo ci dziekuje za to, co powiedziales. Nie bede kryc sie
za twoimi plecami. Bede prowadzic zycie, o jakim dawno marzylam - zycie wdowy decydujacej o
wlasnym losie. Nikt, nawet mój ojciec, nie stanie mi na drodze. Jednak walka wciaz nie sprawia
mi przyjemnosci.
Doskonale pojal, co miala na mysli i zaczal podziwiac jej determinacje. Siedzieli przez chwile w
milczeniu. Nad nimi spiewaly ptaki i lekko szumialy liscie.
- Dziekuje. - Przerwala cisze, zbierajac sie do odejscia. - W koncu przyszlam tu, zeby sciac róze,
a nie zeby siedziec i pograzac sie w przygnebieniu. Bedziesz mi towarzyszyl?
Gareth takze wstal i podal jej dlon.
- Niestety nie moge. Watson na mnie czeka. Przygladal sie jeszcze Antonii, jak podniosla koszyk i
odchodzila sciezka. I znów nie byl w stanie oderwac od niej wzroku. Rozmowa dziwnie nim
wstrzasnela. A poza tym nie sposób bylo nie dostrzec piekna, które krylo sie w jej ruchach. Wyprostowala
szczuple ramiona pod ciemnoniebieskim szalem, a glowe trzymala prosto, jak na ksiezna
przystalo. Wyszla z cienia rzucanego przez palac na lsniace slonce popoludnia, które zapalIlo w
jej jasnych wlosach zlote blyski.
Chociaz Gareth znal wiele pieknych kobiet, i to niektóre bardzo blisko, nigdy nie ciagnelo go do
zadnej z nich tak, jak do Antonii. Nie umial nawet okreslic, czego od niej chce. Wzbudzala w nim
naturalnie pozadanie, ale poruszala tez opiekuncze struny, jak zadna kobieta do tej pory, co
zaniepokoilo ksiecia. Xanthia, jedyna kobieta, która kochal, z pewnoscia nie potrzebowala jego
opiekunczosci. Prawde mówiac, nie potrzebowala go w zaden sposób, chyba ze chodzilo o fizyczna
satysfakcje, która potrafil ja obdarzyc. A to rzeczywiscie umial.
Jednak ich mlodzienczy romans nie trwal dlugo.
Xanthia odrzucila jego oswiadczyny, wiec wrócili do rutynowej znajomosci, czyli ogólnie rzecz
biorac, do przyjazni i dzielenia zawodowych obowiazków. Niemniej cala historia go zabolala i
sfrustrowala. Wiekszosc frustracji dusil w sobie, a ze byl mlody i impulsywny, zaczal utwierdzac
sie w przekonaniu, ze nadaje sie na zaciszny port w czasie burzy, ale nie jest mezczyzna, z którym
kobieta chcialaby sie wiazac na stale. Byl tylko lekarstwem na przejsciowe dolegliwosci.
Czy znów znajdowal sie o krok od zrobienia z siebie glupca? Przez kobiete, która go wlasciwie nie
potrzebuje? Gareth potrzasnal glowa. Nie ma na to teraz czasu. Watson uruchamial mlockarnie i
nadszedl czas, by sprawdzic, czy urzadzenie przyda sie przy zniwach, które lada moment mialy nadejsc.
* * *
Wicehrabia de Vendenheim-Selestat opieral sie o framuge okna, wychodzacego na zatloczone ulice
Whitehall. W reku trzymal list. Londynowi doskwieral upalny i wilgotny schylek lata, tak ze nawet
konie opadaly z sil.
De Vendenheim czul sie wyczerpany. Odwrócil sie od okna i wystawil list na swiatlo. Przeczytal
ponownie.
- Panie Howard! - zahuczal w strone urzednika. Howard natychmiast pojawil sie w drzwiach, z
okularami zsunietymi na czubek nosa.
- Slucham, milordzie?
- Kiedy przyszedl ten cholerny list?
- Dzisiejszego ranka, milordzie.
- Dobrze. Czy minister spraw wewnetrznych jest teraz u siebie?
- Oczywiscie - odrzekl urzednik. - Czy chce sie pan z nim zobaczyc?
- Obawiam sie, ze musze, Howardzie.
Piec minut pózniej wicehrabia stal przed biurkiem pana Peela z dwoma listami w dloni. Po wymianie
formalnych uprzejmosci de Vendenheim polozyl pierwszy z listów - niepodpisany.
- Mam nieprzyjemne wrazenie, ze ktos upomina sie o dawne dlugi. George Kemble prosi o przysluge
·
- Doprawdy? Jakiego typu? - Peel rzucil okiem na staranne, pochyle pismo.
_ Kemble pomaga w dochodzeniu dotyczacym morderstwa - wyjasnil wicehrabia. - Prywatna
sprawa, dla wlascicieli Przedsiebiorstwa Morskiego Neville. Potrzebuje kogos, kto podlozy troche
ognia miejscowemu sedziemu pokoju.
Peel przebiegl wzrokiem linijki listu.
_ Ach, rozumiem ... - mruknal. - A to ma byc material na podpalke przyslany przez Kemble'a, czy
tak?
De Vendenheim przytaknal.
_ Pismo stwierdza po prostu, ze Kemble dziala w tej sprawie na pana zlecenie i usilnie naklania
sedziego do scislej wspólpracy.
Peel usmiechnal sie leciutko.
_ Spodziewa sie klopotów, co? - Wzial pióro i zamaszystym gestem, bez zastanowienia, zlozyl
podpis. - O jaka jeszcze mala przysluge prosi nasz Kemble?
Wicehrabia usilowal nie oddychac za glosno.
- Czy zna pan lorda Litting?
_ Troche, towarzysko. - Minister wzruszyl ramionami.
_ Zmarly mezczyzna byl spowinowaconym z Littingiem przez malzenstwo.
Zaklopotanie zaczelo znikac z twarzy Peela.
-A tak, smierc ksiecia Warnehama. Pamietam, ze krazyly jakies nieprzyjemne plotki. Ale ostatecznie
uznano to za wypadek, czyz nie?
_ Tak, prawdopodobnie tak bylo - przyznal de Vandenheim. - Jednak plotki i watpliwosci nie ustaly
i.Kemble chce wybadac sprawe, aby miec pewnosc. Zyczy sobie, zebym porozmawial z Littingiem,
który w noc smierci wuja byl w jego domu. Towarzyszyl mu sir Harold HardelI.
_ Hardell. - Oblicze Peela wykrzywil ponury grymas. - Którys z nich jest podejrzany?
- Z tego, co wiem, na chwile obecna nie - odrzekl wicehrabia. - Chcialbym zadac kilka pytan
bratankowi, ale byc moze bede musial go wymaglowac raz czy dwa, aby wycisnac z niego posiadane
informacje.
- Hm, dobrze. - Minister dyskretnie zakaszlal i siegnal po pióro. - Jestem pewien, ze· lepiej na tym
wyjdzie.
De Vendenheim usmiechnal sie.
- Byc moze, lecz pewnie go to zezlosci - ostrzegl. - Z drugiej strony, jestesmy dluznikami
Kemble'a za te przemytnicza historie.
- Prosze sie w ogóle nie zastanawiac. - Peel wyciagnal arkusz papieru listowego z szuflady i napisal
kilka slów. - Daj to Littingowi, w razie gdyby pojawily sie jakies klopoty. Jezeli mam wybierac
miedzy rozzloszczeniem jakiegos arystokraty, którego ledwo znam, lub jednego z najlepszych
agentów, jakich kiedykolwiek mielismy, cóz, moze to zabrzmi niefortunnie, ale wiem, kogo
powinienem wybrac.
Wicehrabia przyjal liscik z wdziecznoscia. - Mam nadzieje, ze pan tego nie zaluje.
- Nie. Tak jak pan - usmiechnal sie minister.
De Vendenheim byl juz w polowie za drzwiami, gdy Peel go zatrzymal:
- Zaczekaj, Max. A co zamierzasz zrobic z sir Haroidem ? Nie chcialbym sobie robic wroga ze
znakomitego adwokata.
Wicehrabia sklonil sie i zapewnil:
- Bede staral sie trzymac go daleko od sprawy, na wszelkie mozliwe sposoby.
- Rób zatem, co w twojej mocy - westchnal Peel.
-Jednak. .. Max?
Z reka na galce de Vandenheim wetknal glowe z powrotem do pokoju.
- Slucham, sir?
- Cokolwiek bedziesz robil... - Minister wygladal na zadumanego. - Pilnuj, by sprawiedliwosci
stalo sie zadosc.
***
- Mam wrazenie, moja pani, ze przybralas odrobine na wadze - oznajmila Nenie w sobotni poranek.
- Ten kostium do konnej jazdy zrobil sie obcisly.
Antonia obrócila sie w strone lustra wiszacego miedzy oknami i wsunela kciuk za pasek spódnicy.
- Rzeczywiscie, zrobil sie ciasniejszy. Ale chyba dalej dobrze wyglada?
_ Oczywiscie, mozesz, pani spokojnie jeszcze przytyc - uspokoila ksiezna Nenie, znikajac w garderobie,
by przyniesc jej botki. - Gdzie ksiaze zamierza dzis pojechac?
- Nie wiem - wyznala Antonia. - Powiedzial tylko, ze chce sie ze mna spotkac o dziesiatej i ze to
ma byc niespodzianka.
- Terry mówil, ze zamontowali juz wczoraj nowe schody w posiadlosci, to pewnie o to chodzi podsunela
pokojówka.
- Omal nie runelam w dól na tych starych - zasmiala sie ksiezna, wzuwajac buty.
-Tym razem trzymaj sie blisko ksiecia, moja pani. - Nellie az pogrozila palcem. - Nie odlaczaj sie i
nie blakaj po tej starej kupie rozsypujacego sie drewna. Nastepnym razem moze nie byc w stanie
cie uratowac.
- Ojej, Nenie, w twoich ustach brzmi to tak romantycznie! Widze, ze zmieniasz zdanie na temat
nowego ksiecia.
- Moje zdanie nie ma nic do tego - najezyla sie pokojówka. Strzepnela z ubrania ksieznej czepiajace
sie nitki. - Jak dlugo jednak jest dla ciebie mily, ~ani, nie mam prawa mieszac sie do jego poczynan.
Antonia rozesmiala sie ponownie i zakrecila w dziewczecym rozbawieniu przed lustrem, gdyz
ostatnio tak wlasnie sie czula. Kiedy zakrecilo jej sie w glowie, przystanela i przyjrzala swojemu
odbiciu, zwracajac szczególna uwage na cieniutkie linie, które zaczely sie pojawiac w kacikach
oczu. Przesunela dlonmi po gorsecie, wygladzajac material na piersiach i tulowiu.
Zgadza sie, wciaz dobrze wyglada. I przybrala na wadze. Przód zakietu wyrazniej opinal kibic, poza
tym nabrala rumienców. Zaczela sypiac spokojniejszym snem, chociaz nadal nie pila nasennego
naparu. Kiedy doktor Osborne up<"mnial ja w tej kwestii, zwyczajnie zmienila temat Nie miala zamiaru
prowadzic dalej statecznego, ale i niepewnego zyda. Wybór nalezal do niej i dokonala go.
Odczuwala bezgraniczna radosc, ze Gabriel zaprosil ja na dzisiejsza wycieczke. Ekscytacja, oczekiwanie
na to, co ma sie wydarzyc, bylo taka prosta przyjemnoscia. Od tak dawna na -nic w zyciu
nie czekala. I chodzi tylko o przejazdzke, powtarzala sobie, patrzac w lustro. Tylko o przejazdzke. Z
Gabrielem, który nie jest mezczyzna dla niej. Sam o sobie tak powiedzial i Antonia przyznala mu
racje. Nikt przy zdrowych zmyslach nie chcialby zostac obarczony ksiezna, nie w taki sposób. I
mimo calej swej uprzejmosci, mimo rozkoszy, która w niej wzbudzal swoim dotykiem, Gabriel
trzymal sie w pewnej mierze - i to znacznej - na dystans. Antonia nie znala ksiecia i musiala sie
pogodzic z faktem, ze nigdy go dobrze nie pozna.
Rzucila okiem na zegar na kominku.
_ Och, juz pora! - I ruszyla w strone pólki z kapeluszami. - Nellie, który bedzie ...
Pokojówka siedziala skulona na krzeselku w garderobie. Antonia rzucila sie do sluzacej.
- Nellie, co sie dzieje?! Och, jestes taka blada! Pokojówka przetarla czolo zroszone potem.
- Niech pani ucieka lepiej ode mnie - nakazala. - Chyba cos zlapalam.
Antonia pobiegla do dzwonka i mocno go szarpnela. Nalala tez szklanke wody.
- Masz goraczke, N ellie? Boli cie gardlo? Sluzaca skinela glowa·
- Dzis rano sie zaczelo. Powinnam byla powiedziec wczesniej. Myslalam ... sadzilam, ze to nic powaznego.
Wpadla inna pokojówka. Wystarczylo jej jedno spojrzenie na chora·
_ Boze, znów ten ropien, co juz krazy po wszystkich! Moglabym ukrecic kark temu pomocnikowi
szewca, ze przyniósl to swinstwo do zamku!
Oczy Nellie zaszly mgla. Antonii zrobilo sie wstyd, ze wczesniej nie zwrócila wiekszej uwagi na
pokojówke·
- Ile osób teraz choruje? - spytala.
_ Rose i Linnie z kuchni, trzech parobków oraz stajenny. A dzisiaj zle sie poczula Jane. Och, pani
Waters, naprawde powinna pani polozyc sie do lózka. Poprosze pania Musbury, by przyszykowala
pani plaster z gorczycy. Juz poslalismy po doktora Osborne, zeby zbadal J ane.
- No to do lózka! Slyszalas rozkazy, Nellie _ oznajmila Antonia stanowczym tonem. - I nie
przychodz pod zadnym pozorem, dopóki sie znów dobrze nie poczujesz.
-Ale pojedzie pani na przejazdzke? - upewnila sie sluzaca.
Ksiezna zawahala sie, lecz w koncu skinela glowa·
- Dobrze, jesli takie jest twoje zyczenie. Jednak jak tylko wróce, zaraz do ciebie zajrze.
Po bezskutecznych protestach Nellie zostala w koncu odprawiona pod opieka drugiej pokojówki, a
Antonia chwycila pierwszy lepszy kapelusz i pospieszyla do wyjscia.
Rozdzial dwunasty
Gabriel, przycupnawszy za nagrobkiem, znieruchomial, na ile tylko potrafil. Slonce grzalo mu
ramiona, powietrze bylo smiertelnie nieruchome. Gdzies obok leniwie bzyczala pszczola. Slyszal,
jak Cyryl, ciezko dyszac, biegnie przez trawe. Gabriel zacisnal oczy i próbowal sie skurczyc.
- Mam cie! Mam cie! -wykrzyknal nagle Cyryl kilka metrów dalej. A za chwile Gabriela dobiegly
odglosy szamotaniny.
- Oszukiwales, Cyrylu! -Glos Jeremy'ego az drzal ze zlosci. -Miales liczyc do stu!
- Liczylem! Policzylem do stu!
- Cyrylu? Lordzie Litting? -Na cmentarzu rozleglo sie meskie nawolywanie.
-A niech to! Stary pierdola -syknal Jeremy. Gabriel wyjrzal zza nagrobka i zobaczyl mezczyzne w
sutannie, zmierzajacego przez sciety trawnik. Jeremy spojrzal nan wyzywajaco i wyciagnal ramie w
strone ukrytego Gabriela.
- Tam ukrywa sie jeszcze jeden, to nie tylko my. Ksiadz odwrócil sie i rzucil grozne spojrzenie. Zawstydzony
Gabriel wypelzl z ukrycia.
- Wszyscy trzej dobrze wiecie, ze to nie jest miejsce na zabawe -zganil ich duchowny. -Lordzie
Litting, jestes najstarszy, powinienes byc przykladem dla mlodszych kolegów.
- Bardzo przepraszamy -odezwal sie Cyryl, naprawde skruszony. -To sie wiecej nie powtórzy.
- Tak tez sadze -udobruchal sie ksiadz. Nastepnie zwrócil sie z usmiechem do Gabriela: -To ty
musisz byc Gabriel Ventnor. Witamy w miasteczku. Czy przyjdziesz do nas w niedziele do kosciola
St. Alban?
Twarz Jeremy'ego wykrzywil szyderczy usmieszek. - Nie moze z nami przyjsc -fuknal. -MoJa mama
mówi, ze Jest bezboznym Zydem.
- Jeremy, nie badz smieszny -oburzyl sie Cyryl. Ksiadz polozyl serdeczna dlon na ramieniu Gabriela.
- Bóg zaprasza do swoJego domu kazdego, lordzie Litting. Mam nadzieJe, ze nasz Gabriel bedzie
zawsze o tym pamietal.
* * *
Gareth niecierpliwil sie u stóp schodów, prowadzacych do palacu. Trzymal na wodzy swojego konia,
podczas gdy Statton, juz emeryt w Selsdon, pilnowal cugli malego, lecz pieknego, siwego
walacha, którego Antonia sobie szczególnie upodobala. Ksiaze jal sie zastanawiac, czy zasuszony
sluzacy go pamieta. On sam nie przypominal sobie parobka, ale to nie mialo wiekszego znaczenia.
- Dobra pogoda na przejazdzke - zagadnal Gareth. Statton splunal na zwir.
- Dobra, ale zmienna - odpowiedzial chrapliwie. - Kolo kolacji pewnikiem spadnie deszcz.
Ksiaze podniósl wzrok na niebo.
- Chyba tak. - Spojrzal ponownie na dawnego parobka. - Statton, doceniam, ze przyjechales tutaj z
miasteczka. Ta panoszaca sie choroba to jakies wredne swinstwo. Uwazaj, zeby sie nie zarazic,
dobrze?
Stary mezczyzna wyciagnal zza skórzanej kurtki gruby powróz.
- Chrzan i czosnek - usmiechnal sie szeroko, pokazujac resztki zebów - odpedza kazde choróbsko.
-Wierze, ze ci to pomoze. - Gareth mial pewne watpliwosci. Parobek byl malomówny, lecz ksiaze
próbowal kontynuowac rozmowe, zeby zabic czas oczekiwania. Siwy walach takze zdawal sie
niecierpliwic, dreptal dookola, wzbijajac kopytem kurz i zwir.
-To najlepszy wierzchowiec, na jakim jezdzi ksiezna. Zostal wyhodowany tutaj w Selsdon,
prawda?
Mezczyzna zasmial sie, ale z gorzka nuta·
- Zaden nie byl tu wyhodowany, wasza milosc - wytlumaczyl. W tym samym momencie na
schodach pojawil sie Kemble z koszykiem. - Poprzedni ksiaze uwazal, ze to za duzo kosztuje.
- Naprawde? - zdumial sie Gareth. - Dla mnie byloby to bardziej praktyczne.
- Nie chcial lozyc na utrzymanie klaczy. - Statton wzruszyl ramionami i splunal ponownie. -
Karmienie sianem w zimie duzo kosztuje i pan uwazal, ze klacze nie sa warte zachodu.
Niewarte zachodu! Podobna logika Warnehama kryla sie zapewne w porzuceniu Knollwood na pastwe
losu.
Kemble zatrzymal sie, by podziwiac siwego konia. - Cudowne stworzenie. - Spojrzal na Garetha.
-Wybieram sie do miasteczka, zeby sprowadzic doktora Osborne i zrobic male zakupy. Moze potrzebujesz
czegos, panie?
- Dziekuje, nie. - Ksiaze drapal walacha po pysku, ale zwierze nadal niecierpliwie przestepowalo z
nogi na noge. - Po co ci Osborne?
- J ane i pania Waters powalila ta wstretna choroba, która dreczy wszystkich dookola.
- Na Boga, toz to prawdziwa plaga! - westchnal Gareth.
Kemble rozlozyl rece i ruszyl swoja droga. Ksiaze powrócil do Stattona.
- Skad wiec pochodzi ten piekny rumak?
- Od lorda Mitchley, jeszcze zanim sie poklócili, ale zostal kupiony dla ksieznej. Nie dla obecnej.
Dla poprzedniej.
-A tak, dla tej, która spadla z konia - zmartwil sie Gareth.
- Nie - zaprzeczyl parobek. - Dla tej, która zasnela i juz sie nie obudzila.
- Prawda, przepraszam. Musze przyznac, ze mi sie myla·
Statton zacharczal ze smiechu, jakby ksiaze wlasnie opowiedzial najlepszy kawal na swiecie, lecz
Gareth myslal o Warnehamie.
Przez dlugie dni pobytu tutaj, przegladajac z Watsonem ksiegi rachunkowe, zorientowal sie, ze
zmarly kuzyn byl niemozliwie skapym, zacietym skurczybykiem. Awantura z lordem Mithley
zaczela sie od praktycznie niczego, jakiegos popsutego ogrodzenia, i rozrosla do absurdalnych
rozmiarów. Gareth poprosil Cavendisha i Watsona, aby uregulowali te sprawe.
Rozwazania przerwala zbiegajaca po schodach Antonia, bardzo przepraszajac Garetha i opowiadajac
o chorobie pani Waters.
-Wyslalysmy ja do lózka - zakonczyla, gdy Statton pomagal jej wsiasc na konia. - Pan Kemble poszedl
po doktora Osborne'a.
-Tak, wlasnie mi mówil - powiedzial ksiaze·
- Mam nadzieje, ze twoja Nellie szybko wyzdrowieje.
- Ja równiez. - Antonia zatoczyla kolo. - Do widzenia, Statton! - Pomachala parobkowi. - Dziekuje
za przyjscie i pomoc!
Antonia zerknela na Gabriela i mimo zatroskania o zdrowie Nellie poczula, ze ogarnia ja fala kobiecego
zachwytu. Bylo to jak przeczucie czegos dobrego, co ma nadejsc po okresie emocjonalnej
suszy. Gabriel byl ubrany dzis w obcisle plowe bryczesy i buty do kolan, które wygladaly jak
idealnie uszyte na jego lydki. Na ramionach mial ciemnobrazowy, ulubiony surdut, a pod spodem
ladna, kremowa kamizelke i biala jak snieg koszule. Wygladal niezwykle elegancko, lecz Antonia
nie potrafila okreslic, skad bierze sie to olsniewajace wrazenie. Uznala, ze pan Kemble ma swoje
sposoby.
Jeszcze raz przeprosila za spóznienie.
- Obawiam sie, ze Nellie zdradzila twoja niespodzianke - rzekla, gdy okrazyli podjazd pod zamek. Powiedziala
mi wszystko o nowych schodach w Knollwood.
Gabriel rozesmial sie, az w kacikach oczu poj awily mu sie urocze zmarszczki.
-To wlasciwie nie jest niespodzianka. Skrec tutaj i omin stajnie.
Posluchala ksiecia, ale gdy stanela na malym pagórku, nie zobaczyla niczego nadzwyczajnego, poza
wejsciem na stara sciezke prowadzaca na skróty.
- Oto twoja niespodzianka. - Podjechal do sciezki. - Watson zajal sie jej udostepnieniem. Skrót do
Knollwood jest teraz do twojej dyspozycji, kiedy tylko zechcesz.
- Pojedziemy? - Antonie ogarnal niespodziewany zapal.
- Naturalnie, taki mialem zamiar. Przyda nam sie wspaniala wycieczka. Jak pamietam z dziecinstwa,
to ladna trasa, z wodospadem i dekoracyjnym zameczkiem ponad jeziorkiem.
Przejazdzka uplynela spokojnie, Antonia kluczyla tu i tam, by móc poqziwiac wszystkie zakatki
tego urokliwego miejsca. Sciezka okrazala nalezacy do majatku staw, rozciagajacy sie od pastwisk
po lasek, skad wyplywalo zródlo - malenka kaskada, pluskajaca na skalkach i plynaca wartkim
strumieniem pod lukowatym, kamiennym mostkiem.
Gdy mineli wode i zaczeli podjezdzac w strone Knollwood, Antonia wypatrzyla fantazyjne kamienne
ruiny. Prymitywna budowla, daleka od wyrafinowania, miala jakis magiczny urok, który
sprawial, ze doskonale wtapiala.sie'w lesiste tlo.
- Kiedys z Cyrylem podebralismy woznicy z Selsdon fajke i woreczek tytoniu. Poszlismy tam,
zeby zapalic. - Gareth wskazal reka na domek.
Antonia parsknela smiechem. Sprawial wrazenie takiego powaznego, ze trudno bylo sobie wyobrazic,
ze kiedys próbowal czegos zakazanego. Jednak jezeli mogla wierzyc opowiesciom meza,
rzeczywiscie byl bardzo krnabrny. Ta mysl ja nagle otrzezwila.
-Antonio? - Gareth podjechal blizej. - Wszystko w porzadku?
-Tak. - Podniosla glowe. - Tylko wydajesz sie teraz taki roztropny. Co sie z wami potem stalo?
Zlapal was ktos i sprawil porzadne lanie?
-Alez nie, kara spotkala nas duzo szybciej i sami sobie ja nalozylismy. Zrobilo nam sie tak niedobrze,
ze na pewno nie chcialabys znac szczególów. Uwierz mi, ze tak dlugo wisialem na tej kamiennej
balustradzie, az przekonalem sie, ze juz nigdy wiecej nie bede palic.
- Mozemy tam podejsc? - spytala odruchowo.
- Czy ktos czeka na nas w Knollwood?
- Nie musimy tam w ogóle jechac, chyba ze chcesz - rzekl Gabriel, zsiadajac z konia. Przywiazal go
do mlodego drzewka, które uniknelo pily Watsona. Zwrócil sie do Antonii, by pomóc jej zejsc na
ziemie. Ksiezna poczula jego silne dlonie ga swojej talii, gdy bez wysilku zdjal ja z siodla. Sciezka
byla waska, wiec mezczyzna stal tuz przy niej. Ich okrycia musnely sie. Poczula na sobie goracy
wzrok Garetha i spotkala sie z nim spojrzeniem. W koncu stanela na nogach. Próbowala nie czuc
sie rozczarowana.
- Przywiaze twojego wierzchowca - rzekl ksiaze· Czy jej sie tylko zdawalo, czy jego glos stal sie
bardziej szorstki?
-Tam, pod liscmi, skryly sie stopnie. Albo nie, zaczekaj. Podam ci reke.
Schodki do dekoracyjnych ruin byly sliskie od podgnilych lisci. Omiotla noga pierwsze dwa
stopnie, nastepnie Gareth podszedl do niej i wzial za reke. Uscisk mial mocny i pewny, i przez
sekunde Antonia zapragnela, by nigdy jej nie puscil. Czula sie bezpieczna, a równoczesnie
zdumiewajaco opanowana, kiedy Gabriel byl blisko. Moze to naprawde jej Aniol Stróz? Usmiech
zaczal blakac sie na jej ustach. Nie, byl odrobine zbyt zepsuty, jak na aniola, i zbyt intrygujacy.
-Tutaj jest zawsze wilgotno. - Jego glos znów brzmial naturalnie. - Wszedzie rosnie mech i dziwaczne,
male muchomory. Cyryl utrzymywal, ze w nocy przychodza tu wrózki.
- Pewnie nadal to robia - szepnela, rozgladajac sie dookola.
Weszli po schodach, a potem do budowli z otwartym wejsciem, otoczonym balustrada· W glebi
postawiono szeroka lawe. Gabriel sciagnal rekawice, Antonia poszla za jego przykladem. Razem
zmietli z siedziska zwiedle liscie. Kiedy z grubsza uprzatneli lawke, usiedli obok siebie. Czula
promieniujace z ksiecia zar i sile, chociaz ledwo stykali sie ramionami.
Jednak to bylo za malo, pragnela wiecej. Chciala poznac go w kazdy mozliwy sposób, tylko ze
ksiaze tego nie chcial. Jego wnetrze bylo zbyt strzezone, otoczyl je zbyt szczelnym murem. W duszy
Garetha zalegala ciemnosc, która powstrzymywala Antonie. Z tlumionym westchnieniem ksiezna
odsunela od siebie przykre mysli i spojrzala ponad balustrada na przeciwlegly brzeg jeziorka.
- Jaki piekny widok. Jestesmy tak wysoko, na stromym wzgórzu. Zdumiewajace;, ze ktos kiedys
tutaj to zbudowal.
- Z tego, co wiem, nikt z tego nie korzysta, ani nie korzystal, poza Cyrylem i mna - odrzekl ksiaze.
- Niedaleko znajduje sie jeszcze jedno takie miejsce - zauwazyla Antonia. - To raczej duzy i
wytworny pawilon, zbudowany z portlandzkiego kamienia i marmuru. Ktos kiedys mówil; ze urzadzano
tam pikniki.
Gabriel nie odzywal sie. Ksiezna miala wrazenie, ze cos w nim sie poruszylo, i przeniosla na niego
wzrok. Szczeki mial zacisniete, a oblicze pozbaWIOne wyrazu.
- Prawda - ocknal sie w koncu. - Znajduje sie obok sadu, do którego prowadzi ta droga, okolo pól
mili stad. Tuz przy parku mysliwskim i pieknych ogrodach ... i obok jeziora ... duzego zbiornika.
-Wiem, czasem tam chadzam. - Ostroznym ruchem polozyla jego dlon na swojej. Cieplo reki
Garetha i jego silne, zacisniete palce z poczatku
podniosly ja na duchu, ale potem troche zaniepokoily.
_ Gabrielu? Czy powiedzialam cos nie tak?
Pokrecil glowa, lecz wzrok mial skupiony gdzies w przestrzeni.
_ To wlasnie w parku mysliwskim zginal Cyryl _ rzekl. - Do tej pory sie dziwie, ze nikt mnie nigdy
nie zapytal o tamto zdarzenie. Czekalem, niemal pragnalem tego, by ktos wreszcie mnie spytal, zebym
mógl to z siebie wyrzucic i skonczyc z tym.
Antonia milczala chwile, wstrzasnieta. - Slyszalam ... ze to byl wypadek.
_ Nieprawda, nie to slyszalas. - Rzucil jej oskarzajace spojrzenie. - Slyszalas, ze go zabilem. I sadze,
ze tak wlasnie bylo, ale nikt do tej pory nie uzyl slowa "wypadek".
_ Masz racje. - Ksiezna spuscila wzrok. - Ale ... jedyna osoba, która mi o tym wszystkim mówila,
byl mój zmarly maz.
_ Tak, i zaloze sie, ze o niczym poza tym - zgodzil sie ponurym tonem Gareth. - Pewnie na tym
polegala cala jego egzystencja.
- Byl zagniewanym, zgorzknialym czlowiekiem. _ Antonia bawila sie swoimi rekawiczkami. - Na
jego obrone, Gabrielu, moge jedynie powiedziec, ze wiem, co to znaczy stracic dziecko. Czlowiek
z rozpaczy...traci rozum.
- Z rozpaczy...naturalnie, ale czy kiedykolwiek szukalas winowajcy?
_ Gabrielu, nie musialam nikogo szukac, bo wiedzialam, kto ponosi wine. Ja. Ja sama i moje
okropne, klótliwe usposobienie.
_ Nie wierze - zaprzeczyl gwaltownie. - Nie wierze, ze to bylo przyczyna tragedii.
Odwrócila sie do niego calym cialem, ujela jego obie dlonie.
-Wlasnie tak bylo. Ja spowodowalam jej smierc, czyli tak jakbym ja zabila wlasnymi rekami.
Kusilam los, prowokowalam ... az stalo sie najgorsze.
Byla zszokowana, gdy Gareth wzial jej nadgarstki i odwrócil wnetrzem do góry.
-Antonio, mysle, ze to jest najgorsza rzecz, jaka sie moze komukolwiek przydarzyc. Chce wiedziec
... chce koniecznie wiedziec, dlaczego sobie cos takiego zrobilas. Dlaczego okaleczylas swoje
piekne, urzekajace cialo. To tez jest tragedia, ten ciezar, który nosisz.
Kobieta odczula nagla pustke, nie potrafila znalezc slów. Wpatrywala sie w blizny, blizny, których
usilowala nie zauwazac; cienkie, biale linie, przypominajace srebrzyste robaki drazace jej zyly i
sciegna. .
Gareth zaklal pod nosem zirytowany.
- Na Boga, Antonio, nie po to cie tu zabralem - Wyszeptal. - To miala byc radosna wycieczka. I
wszystko zepsulem, pytajac o rzeczy, o które nie powinienem. Po prostu od chwili, gdy zobaczylem
te blizny ... sam nie wiem, co sie ze mna stalo. Poczulem sie zraniony zamiast ciebie. Rozciety od
srodka. Po prostu ... nie potrafie zrozumiec: dlaczego.
- Dlaczego? - powtórzyla. - Czy to ma jeszcze jakies znaczenie?
- Ma - zapewnil. - Musze zrozumiec ... te ciecia, twoje zycie ... jak moglas sie tak nienawidzic?
Co sie stalo? Zaczalem sie o ciebie bac, Antonio. A co gorsza, o siebie samego.
-To przez mojego meza, Eryka - odpowiedziala gluchym tonem, zabierajac rece i obejmujac sie
nimi. - To on wszystko spowodowal. Bylam ... tak rozzloszczona.
-Antonio, nie skrzywdzilas sie dlatego, ze bylas rozzloszczona. Jestes na to zbyt rozsadna.
Kobieta znieruchomiala. Nikt, od wielu, wielu lat, nie nazwal jej rozsadna. Az ja zatchnelo z
wdziecznosci.
- Nie, rzeczywiscie nie z tego powodu - zgodzila sie. - Chodzi o to, ze nas zostawil, Beatrice i mnie,
w tym wiejskim domu kilka mil od Londynu. Myslalam, ze pobralismy sie, by byc razem. To byla
prawdziwa milosc. Nie wiedzialam, nikt mi poczatkowo nie mówil, ze Eryk ma w Londynie
kochanke·
Gareth westchnal i zamknal oczy.
- Mial ja od wielu lat - mówila dalej. - Dochowali sie dwójki dzieci, Gabrielu. Nigdy mi sie nie
snilo, ze ... Uwazalam nasze malzenstwo za doskonale. Staral sie o mnie, zdobyl mnie i mówil, ze
kocha do szalenstwa. Wszystko ostatecznie okazalo sie klamstwem, a ja wyszlam na glupia. Przez
to czesto wybuchaly miedzy nami klótnie i dlatego przeprowadzil nas obie na wies. Zaczelysmy
widywac go z Beatrice wlasciwie raz na miesiac. Ponownie zaszlam w ciaze, rozpaczliwy gest,
prawda? Jednak to nic nie pomoglo. Za kazdym razem nasze awantury stawaly sie coraz ostrzejsze.
Nienawidzilam go za to, ze mnie ponizyl, i za to, ze lekcewazyl swoja córke.
- Biedne dziecko - wtracil Gareth. Antonia zacisnela usta.
- Najgorsze, co teraz widze, gdy patrze wstecz, ze Beatrice nie przejmowala sie tym i niczego nie
rozumiala. Mysle, ze najbardziej zawinilam ja i moja zawistna duma. Nieswiadomie uzylam córki
do wlasnych celów. I zaplacilam najwyzsza cene.
- Co sie stalo? Co sie stalo z Beatrice? - dopytywal ksiaze.
Przemogla sie i spojrzala Gabrielowi prosto w oczy.
- Pewnego popoludnia Eryk zaczal sie pózno zbierac do Londynu. Dziwnie mu sie spieszylo, podejrzewalam,
ze do niej. Chmurzylo sie i mzyl deszcz, slychac bylo nadciagajaca burze. Kazal sobie
przyprowadzic swój faeton, jeden z najniebezpieczniejszych mozliwych srodków podrózy.
Znów poklócilismy sie o to, ze wyjezdza. Zarzucilam mu, ze zostawia nas dwie dla tej trzeciej.
- Zapewne tak bylo - przyznal Gareth.
- Eryk nazwal mnie zrzedliwa krowa, ja krzyczalam na niego, ze nie obchodzi go córka, ze w ogóle
nie spedza z Beatrice czasu. Nie wiem, po co to wtedy powiedzialam, ze mala ledwo zna swojego
ojca. Spojrzal na mnie i jakby wykorzystal sposobnosc: "Swietnie. Wsadz zatem dzieciaka do
karety i zabiore ja z powrotem do Londynu. Moze nareszcie. przestaniesz skamlec".
- Boze - mruknal Gabriel, przeczuwajac dalszy ciag opowiesci.
- Oczywiscie przerazilam sie, ale on trwal przy powzietym postanowieniu, niczym oblakaniec.
"Nie! - krzyknal. - Jesli chcesz, zeby dziecko spedzalo czas z ojcem, to na Boga, daj mi je zabrac,
przekleta dziewko!". I zlapal ja od razu, bez plaszczyka, kapelusika, i porwal na zlamanie karku.
- Chryste, dziecko musialo byc przerazone
- przejal sie Gareth.
- Przeciwnie, Beatrice odebrala to jako doskonaly zart i zabawe. Nigdy nie zapomne tego spojrzenia,
jakie mi rzucil, trzaskajac z bicza na konie ... to bylo spojrzenie ... najwyzszego triumfu. Beatrice
byla z nim, a nie ze mna. I cieszyla sie, piszczala z radosci, az znikneli mi z oczu na zakrecie
drogi. A pózniej mi powiedziano ... ze skarpa byla sliska od deszczu. Kareta... po prostu wypadla z
drogi. Wszystko widzialam. Wiedzialam ... och, Boze, wiedzialam.
- Smierc pewnie nadeszla szybko, Antonio - odwazyl sie odezwac Gabriel. - Na pewno nie cierpiala.
Kobieta jakby oniemiala. Za chwile jednak dokonczyla opowiesc.
- Sluzacy przywiezli ciala z powrotem do domu w furmance. Lunal deszcz. Ktos ... ktos próbowal
mnie odciagnac, ale nie pozwolilam. Wszedzie byla krew, bloto i woda. Na nich, na ziemi. Spojrzalam
pod stopy ... i zrozumialam, ze to moja krew. Moja woda. Tak jakby krew mojego zycia, krew
zycia mojego dziecka ze mnie wyplynela. Zrozumialam, ze to mój gniew zabil Beatrice i ze zabije
dziecko, które nosilam w lonie.
- Nie bylo ... zadnej szansy?
Pojedyncza lza splynela po policzku Antonii, piekac jej skóre·
- Nazwalam chlopczyka Simon - szepnela scisnietym glosem. - Byl taki sliczny, idealne malenstw9.
Od razu go ochrzcili, bo ... pewnie przeczuwali. Zyl dwa dni. A potem ... potem juz nie mialam po
co zyc.
Gabriel milczal przez dluga chwile·
-Antonio, tak mi przykro. Tak ci wspólczuje .. · Znów odwrócila nadgarstki i przygladala im sie
przez zalane lzami oczy.
- Nawet tego nie pamietam. Pierwsza z wielu rzeczy, których nie pamietam, Gabrielu. Nie klamalam
ci. Nellie znalazla mnie w rózanym ogrodzie. Obok mnie lezal kuchenny nóz. Przyjechal
ojciec i zabral mnie do jakiegos wiejskiego domu, gdzie mialam odpoczywac. I zostawil mnie tam.
- o Boze, na jak dlugo? - pytal Gareth.
- Cale miesiace. - Antonia wzruszyla ramionami. - A gdy juz stamtad wyjechalam, ojciec wzial
mnie do Greenfields, do swojego majatku, i w ciagu kilku tygodni powiedzial mi, ze zaaranzowal
malzenstwo z ksieciem Warneham. Zapewnil, ze ksiaze tego chce i ze mam szczescie. Nie mialam
sily walczyc, po prostu ... bylo mi wszystko jedno.
Gabriel objal ja ramieniem i przygarnal do siebie. Ksiezna zamknela oczy i zatonela w jego cieple i
kojacym zapachu.
- Chcialem tylko wiedziec, Antonio - wyjasnil.
- Przepraszam, ze rozdrapalem dawne rany.
- Codziennie je rozdrapuje. Moze juz troche mniej? Nie, raczej nie. Moze tylko odrobine mniej
obsesyjnie. To tak jak wtedy pmyiedziales, Gabrielu: bede oplakiwac moje dzieci kazdego dnia, az
do konca zycia, ale byc moze nie z kazdym oddechem.
-Wierze, ze bedziesz potrafila osiagnac ten stan przez wzglad na siebie.
Siedzieli cicho przez dluzsza chwile, przytuleni, a Antonia czula na sobie wzrok mez~zyzny.
Patrzyl na nia czujnie, jakby zastanawial sie, czy zbytnio nie zadreczyl pytaniami. Ale podzielenie
sie z nim przezyciami sprawilo jej ulge. Byla taka zmeczona, tak nieskonczenie zmeczona
niemówieniem i nieodczuwaniem. A teraz miala wrazenie, ze zawrócila z jakiejs drogi w nieznane i
ponownie budzi sie ... do bólu, to prawda, lecz i do jakiejs niklej radosci zycia. Do ciepla slonca,
plusku ogrodowych fontann. Do drobnej codziennej przyjemnosci decydowania, co na siebie
wlozyc.
I jeszcze przydarzyla jej sie niezwykla fizyczna rozkosz, która Gabriel ja obdarowal, która nie tylko
ja obudzila, ale wrecz uzdrowila. Otucha, która dawal jego glos i dotyk, bijaca z niego i jego
szerokich ramion uspokajajaca sila - wszystko, co wlasciwie nie powinno miec specjalnego znaczenia,
a jednak mialo. Dawala sie porwac milosci, szybko i intensywnie. Budzila sie, powracala do
zycia i zdawalo sie, ze nie potrafi sie zatrzymac. A moze wcale nie chciala sie zatrzymac?
- Czy byles kiedys zakochany, Gabrielu?
Ku jej zaskoczeniu odpowiedzial bez wahania.
_ Tak, raz. I to namietnie, przynajmniej z mojej strony. Jednak nie bylo szczesliwego zakonczenia.
_ Namietne uczucia nigdy nie maja szczesliwych zakonczen - zasmiala sie gorzko Antonia. Mysle,
ze lepiej zakochiwac sie powoli.
Gareth odchylil sie i oparl stope o kamienna balustrade·
_ Wlasnie taka milosc przydarzyla sie wam z Erykiem? Od pierwszego wejrzenia?
Antonia byla zaklopotana.
-To wciaz poruszajaca i krepujaca mnie historia. Musze odpowiadac na pytanie?
_ Chcialbym, zebys odpowiedziala - skinal glowa·
Ksiezna zaczerpnela powietrza.
_ Studiowal na Uniwersytecie Cambridge, z moim bratem, Jamesem. Czulam, ze znam go od zawsze
i ze bylam od wieków w nim zakochana. Kiedy mnie poznal, zaczal sie do mnie zalecac,
zupelnie jak w bajce. Potem oswiadczyl sie, a ze bylam dzieckiem, gleboko wierzylam, ze
bedziemy zyli dlugo i szczesliwie.
- Przykro mi, Antonio, ze sie nie udalo.
- Nie musisz mnie zalowac. Oplakuje swoje dzieci, nie dawnego meza.
Galezie ponad ruinami zaszelescily, a po pniu pobliskiego drzewa przemknely dwie wiewiórki.
Antonia przez dluzsza chwile patrzyla, jak sie scigaja i skacza na siebie, przez caly czas zastanawiajac
sie, czy Gabriel smieje sie w duchu z jej dziewczecych zludzen. Poniewaz milczenie ksiecia
przedluzalo sie, w koncu odezwala sie pierwsza.
-A ty, Gabrielu? Sprawiasz wrazenie czlowieka, któremu zlamano serce.
Gareth sciagnal kapelusz na twarz, jakby szykowal sie do drzemki, ale wcale tak nie bylo. Znala go
juz na tyle, by nie dac sie nabrac.
- Sadze, ze ja równiez spodziewalem sie bajki na jawie, tylko troche innej. Zakochalem sie w siostrze
Rothewella.
-W twojej wspólniczce w interesach?
Wlozyl kapelusz z powrotem na czubek glowy.
- No, no, uwaznie sluchalas.
Antonia zaczerwienila sie i odwrócila wzrok. - Jak ma na imie?
- Xanthia Neville. Albo Zee, jak czesto ja nazywamy. Teraz jest juz naturalnie markiza Nash.
Zaduma i czulosc w glosie Gabriela wyraznie swiadczyly o jego uczuciach.
- Zee ... - powtórzyla Antonia. - brzmi tak. .. lekko, tak ladnie i beztrosko. Jest wlasnie taka?
- Ladna? Tak, jest bardzo piekna, w pewien niezwykly sposób. Ale beztroska? Nie, Xanthia jest
sama w sobie przedsiebiorstwem.
- Powiedziales, ze wyszla za maz. Tak sie zakonczyl wasz zwiazek?
Potarl reka policzki, z lekkim sladem zarostu.
- Nie, zakonczyl sie wiele lat temu. Zee nie interesowalo malzenstwo, w kazdym razie nie ze mna. A
prosiles ja o reke?
-To sie rozumialo samo przez sie - odrzekl lekko oburzonym tonem. - Zdarzyly sie ... zdarzyly sie
miedzy nami ... pewne rzeczy. Jej brat zakladal, ze
sie pobierzemy. Naturalnie, oswiadczylem sie jej, i to dosc razy, by sie dostatecznie upokorzyc.
-To przykre. Dlugo sie w niej kochales?
Tym razem zawahal sie z odpowiedzia.
- Ostatnio sporo sie nad tym zastanawialem - wyznal. - Próbowalem sobie uzmyslowic, kiedy i jak
sie to wszystko zaczelo.
- Nie pamietasz??
- Dokladnie nie. To bylo tak, ze jej naj starszy
brat najal mnie do pracy w ich armatorskim przedsiebiorstwie, poczatkowo jako gonca. Wtedy to
byla mala firma, jakies trzy czy cztery statki. I tam poznalem Zee. Bylismy w podobnym wieku, i
po prostu ... bardzo zazdroscilem Zee jej zycia.
-To znaczy?
- Marzylem o tym, co posiadala. O bezpieczenstwie, które daje opieka rodziny. Zee miala wówczas
dwóch starszych braci, Luke'a, dla którego pracowalem, i Rothewella, który zarzadzal plantacjami
trzciny cukrowej. Kochali ja bezwarunkowa miloscia i zawziecie bronili. Ja chcialem ... tego
samego. Kiedy podroslem i zaczalem zywic wobec Xanthii goretsze uczucia, wierzylem ... Sadze,
ze takie bylo moje glebokie przekonanie, iz jesli sie pobierzemy, to ... stane sie czescia ich rodziny.
Stane sie czwartym Neville'em. Nie mogliby sie nigdy ode mnie odwrócic.
- Och, dlaczego obawiales sie czegos takiego?
- Bylem tylko najetym pomocnikiem. Skad moglem wiedziec, co zrobia? Nauczylem sie nie ufac
nikomu. Bylem sierota, którym sie wspanialomyslnie zajeli, w lachmanach, bez grosza przy duszy.
Luke zmarl zaledwie kilka lat pózniej, wiec byla tylko Xanthia, Rothewell i ja. Balem sie, ze ich
strace, Antonio.
- Rozumiem. Jestem w stanie zrozumiec, ze mogles sie tego obawiac.
Wtem Gabriel wybuchnal smiechem, przytykajac palce do czola.
- Dobry Boze, nie moge uwierzyc, ze prowadzimy taka rozmowe. Zadalem ci jedno, proste pytanie,
a teraz próbuje wzruszyc cie historia mojego zycia.
- Pytanie, które mi postawiles, nie bylo proste - zaznaczyla Antonia. - I powinnam poznac twoje
przejmujace dzieje. Krazylismy wokól tego tematu juz od paru dni.
Spojrzal na ksiezna zdziwiony.
- Nie rozumiem.
- Nie oszukuj mnie, Gabrielu. Przeszlam twarda szkole i doskonale wiem, kiedy mezczyzna mnie
oklamuje.
Poniewaz Gareth nadal milczal i tylko zacisnal zeby w sposób, który Antonia juz dobrze znala,
mówila dalej:
- Stwarzasz miedzy nami dystans, a przypuszczam, ze wobec kazdej innej osoby takze tak postepujesz.
Czuje ... c:z;uje, ze spotkalo cie w zyciu cos bardzo zlego, Gabrielu.
-Tak, mialem okrutne zycie. Przez pewien czas.
- Odwrócil wzrok.
- Przygladalam sie wam czasem z Rothewellem. - Antonia przechylila glowe. - Zachowujesz sie tak
samo, trzymasz dystans. Zaczelam sie zastanawiac, czy masz kogos, komu mozesz naprawde ufac.
Rozluznil sie troche, rozwazajac slowa ksieznej.
- Ufam sobie. I w pewnym stopniu Rothewellowi i Xanthii.
Nagle i nieoczekiwanie zapragnela uslyszec, ze ufa jej. Ale dlaczego tak mialo byc? Nie byla osoba
zrównowazona i jasno rozumujaca. I nigdy, chocby czula sie calkiem zdrowa i spokojna, nie
moglaby byc tak zdolna, trzezwo myslaca kobieta, na jaka wygladala Xanthia Neville. Antonia
bolesnie poczula, ile jej brakuje w porównaniu z Zee. Zrozumiala teraz sens trzech krótkich slów
Garetha: tylko jeden raz. Serce Gabriela juz nalezalo do innej.
- Jak wygladalo twoje zycie w Knollwood? - Umyslnie zmienila temat. - Zalosne? Czy Cyryl
naprawde byl dla ciebie taki okropny?
Spojrzal na nia skrajnie zdumiony.
- Cyryl? Okropny? To niedorzeczne. Przeciez byl chlopcem, niewiele ode mnie mlodszym. Byl zbyt
niewinny, zeby móc sprawiac komukolwiek przykrosc.
Antonia zmieszala sie.
- Nie zazdrosciles mu? Nie czules sie gorszy?
- Skadze, bardzo go lubilem. Byl jedynym prawdziwym towarzyszem zabaw, jakiego mialem.
- Czesto sie razem bawiliscie?
- Duzo czesciej, nizby sobie zyczyli jego rodzice.
- Gareth usmiechnal sie przebiegle. - Nie mieli w planach naszych wspólnych zabaw. Ale Cyryl
takze czul sie samotny. Byl po prostu chlopcem, takim jak ja, czasami psotnym. Moze nawet malostkowym,
jak wiekszosc dzieci.
-Ale byles od niego starszy?
- O kilka miesiecy.
Antonia umilkla na chwile. Relacja Gabriela znacznie róznila sie od tej, która przedstawial
Warneham.
- I nie byles ... nie zaciagnales sie do Królewskiej Marynarki, tak?
Rzucil jej niebotycznie zdumione spojrzenie.
-Antonio, o czym ty w ogóle mówisz?
- Kiedy ... po smierci Cyryla ... - Przelknela nerwowo. - Warneham nie wyslal cie do floty? Tak mi
powiedzial. Ze zabral cie do Portsmouth, gdyz nie mógl zniesc twojego widoku, i ze miales zostac
kadetem.
- Nie - odrzekl spokojnym tonem Gareth. - Nieprawda. Warneham zawlókl mnie sila do Portsmouth
i wydal mnie najemnej bandzie sprzedajacej ludzi do marynarki. To spora róznica.
- Bandzie? Boze, ile miales lat?! - Antonia wzdrygnela sie z przerazenia.
- Mialem dwanascie lat, niespelna. Brytyjska marynarka nie znizy sie do tego stopnia, by sila zaciagac
dwunastolatka. Nie biora nawet doroslych bez doswiadczenia na morzu.
- Zatem nie miales szans, by zostac kiedykolwiek oficerem?
Na obliczu Garetha zaplonat gniew.
- Do diabla, Antonio, posluchaj mnie! Nie wiem, jakich bzdur na temat mojego znikniecia naopowiadal
ludziom Warneham, lecz prawda wyglada nastepujaco: wyrzucil moja babke z Knollwood,
wyrwal mnie z jej objec, zawlókl do Portsmouth i jasno i wyraznie powiedzial bandzie najemników,
ze nikt, powtarzam: nikt nie bedzie mnie nigdy szukal. Nie wyslal mnie na kurs oficerski. Kazal im
sie mnie pozbyc i przypieczetowal interes piecdziesiecioma funtami. Chcial mojej smierci, tylko ze
byl zbyt nikczemnym tchórzem, by brukac sobie rece.
Antonia omal nie krzyknela.
-To ... toz to ... brak sumienia ... !
-Antonio mila, dobrze wychowani chlopcy nie zostaja tak po prostu kadetami w Królewskiej Marynarce.
Rodzina musi wniesc petycje o przyjecie w szeregi, to wymaga koneksji. Jesli sie nie ma
znajomosci, jesli nikt choc troche wazny nie poreczy za kandydata, to nie ma zadnych szans. Jezeli
Warneham smial wierzyc, ze wyladuje w podobnych dostatkach, to tylko lagodzil swoje poczucie
winy. _ Zaczynam sie zastanawiac, w co on w ogóle wierzyl - westchnela ksiezna. - A wiec ... co sie
z toba stalo, jesli nie trafiles pod skrzydla marynarki? _ Banda zbirów przehandlowala mnie za
beczke porto.
- P r z e h a n d lo wal a?
-Tak, handlowemu okretowi renegatów z Marsylii, jesli mozna bylo ich tak w ogóle nazwac. W
rzeczywistosci niewiele róznili sie od jawnych piratów, i to sposród tych, co zdradzili.
-To straszne! - Kobieta byla zszokowana. - Myslisz, ze Warneham mógl wiedziec, gdzie trafisz?
Gareth byl do glebi przekonany, ze lajdak wiedzial, ale juz nic nie mówil. Kopnal tylko kamienna
balustrade i zagryzl zeby.
- I co bylo dalej? Pewnie strasznie sie bales?
- Poczatkowo obawialem sie tylko wody. Samo chodzenie posród doków wywracalo mi zoladek na
nice. Ale ludzi? Szukalem po prostu babci, bylem zbyt naiwny, zeby sie bac. Wciaz powtarzalem
kapitanowi statku, kim jestem, kim byl mój ojciec, ze zaszlo nieporozumienie. A on tylko ryczal ze
smiechu. Moje zarliwe tlumaczenia stanowily rozrywke dla zalogi przez cala droge do Guernsey.
- Jak przetrwales?
- Robilem wszystko, cokolwiek musialem, by przezyc - rzekl gluchym, ponurym glosem. _
Wkrótce zaczelismy plywac wzdluz brzegów Bretanii. Nauczylem sie trzymac jezyk za zebami i robic
to, co mi kazano. Mialem dwanascie lat i bylem przerazony.
-Trzymali cie w niewoli?
- N a srodku oceanu? - Spojrzal na nia dziwnie. _ Zapedzono mnie do pracy. To byli zdrajcy,
algierscy korsarze, piraci z Sycylii, mety z Europy. Wielu z nich plywalo ze sfalszowanym listem
kaperskim* od brytyjskiego rzadu. Z dzika rozkosza wyrzneliby wlasnych braci, a ja bylem ich
niewolnikiem. Chlopcem okretowym. Masz pojecie, co to znaczy?
- Musiales ... im poslugiwac? I nie tylko, chcial powiedziec.
Jednak jesli on zostal dobrze wychowany, to Antonia zyla w ciasnym kokonie. Nie potrafilaby sobie
wyobrazic, czym bylo jego zycie na "Saint-Nazaire" i Gareth wcale tego nie chcial. Antonia dosc
cie nacierpiala przez okropnosci swojego zycia. A on nie bylby w stanie zniesc upokorzenia przy
opowiadaniu o wlasnych cierpieniach. Nie znióslby otwierania ran, ujawniania tego obrzydliwego
poczucia bezsilnosci.
Ksiezna zbladla, ledwo co odzyskane ostatnimi dniami kolory znów zniknely.
- Gabrielu, a gdzie cie zabrali?
-Ameryka wówczas wypowiedziala Anglii wojne. Spodziewano sie rozlewu krwi, wiec korsarze
grasowali na Morzu Karaibskim niczym wyglodniale rekiny. Rysowaly sie mozliwosci olbrzymich
lupów dla kazdego, kto mial na nie chrapke.
- Ile czasu byles skazany na tych piratów? Jak udalo ci sie uciec? - wypytywala cicho.
- Plywalem z nimi dobrze ponad rok. Myslalem o ucieczce za kazdym razem, gdy zawijalismy do
jakiegos portu, ale wiekszosc miejsc byla obca i napawala mnie lekiem. Nie rozumialem jezyka.
Bylem bez grosza. Ostatecznie na "Saint-Nazaire" mialem jedzenie i schronienie, jesli mozna to tak
*List kaperski pozwalal napadac na nieprzyjacielskie okrety (przyp. tlum.).
bylo nazwac ... - Gareth zorientowal sie, ze takze mówi szeptem. Odchrzaknal i podjal opowiesc: _
Kiedy trafi sie do takiej niewoli, cóz ... po jakims czasie ... masz juz zamet w glowie i przestajesz
rozrózniac, kto jest twoim wrogiem, a kto nie. Wszyscy dokola sprawiaja wrazenie brutalnych i
niebezpiecznych. No i czasem ... czasem po prostu wybierasz zlo, które juz znasz. Czy ma sens cos
z tego,
czym mówie?
_ Nie. - Oczy Antonii zaszly lzami. - Miales dwanascie lat, nie potrafie pojac, jak udalo ci sie
przezyc.
-W koncu ucieklem. Pewnego pieknego, slonecznego dnia przyplynelismy do Bridgetown i
zobaczylem brytyjska flage, lopoczaca na wietrze. Wiedzialem, po prostu wiedzialem, ze teraz mi
sie uda. J edyny i ostatni raz. Moi dreczyciele stracili czujnosc. Wiedzieli tak dobrze jak ja, ze mam
niewiele szans. Umknalem przy pierwszej nadarzajacej sie sposobnosci; N a nieszczescie, ktos
podniósl alarm.
_ Scigali cie? Jak smieli na brytyjskim terytorium?
Gareth zasmial sie·
_ Nigdy ich nie obchodzilo, na czyjej sa ziemi. Zgadza sie, scigali mnie i dwukrotnie lapali za koszule.
Az w ciasnym zaulku wpadlem w ramiona szczescia, czyli prosto na Luke'a NeviIIe wychodzacego
z tawerny. I tak sie skonczyl naj gorszy etap mojego zycia. Uwierzyl mi. Ocalil mnie ...
Wiem, ze to brzmi melodramatycznie, ale doslownie uratowal moja nieszczesna skóre·
- I zaczales dla niego pracowac? Majac dwanascie lat, musiales zarobic na swoje utrzymanie. Jak to
wygladalo?
-Wtedy mialem juz trzynascie - zauwazyl.
- No tak, to zasadnicza róznica - mruknela.
-Antonio. - Usmiechnal sie mimo wszystko. - Cieszylem sie, ze pracuje, jesli trzeba bylo, nawet od
switu do zmierzchu. Wszystko, co wiem, czego sie nauczylem, zawdzieczam Luke'owi Neville. A
poza tym mój dziadek wychowywal mnie w poczuciu, ze pewnego dnia zdobede porzadny zawód.
Nigdy nie chcial, zebym myslal o sobie jako arystokracie. Uwazal, ze widoki na jedwabne zycie
dzentelmena nie wyrobia mi charakteru i pózniej przekonalem sie, ze mial racje. Widzisz,
zrujnowali go wlasnie tak zwani dzentelmeni, którzy zapozyczyli sie u niego na olbrzymie sumy, a
potem woleli umknac z kraju, zamiast postapic uczciwie. Nie bylo w nich nic zaslugujacego na
szacunek.
- N a mily Bóg, potrafisz mówic bez ogródek - mruknela Antonia.
Ogarnal ja cieplym spojrzeniem.
. - Przepraszam, jesli to ostro zabrzmialo, lecz obawiam sie, ze ... ukojenie, jakie niesie twoja bliska
obecnosc, sprawia, ze wyrazam sie duzo swobodniej, niz powinienem. Jestem pewien, ze ty
zostalas inaczej wychowana.
Antonia nadal jednak sprawiala wrazenie zaklopotanej i zamyslonej. Gareth nie odzywal sie juz
ani slowem. Sama mogla wyciagnac wnioski. A z tego, co do tej pory slyszal, jej ojciec i brat wy_
dali mu sie zepsuci i poblazajacy sobie.
Ksiaze spojrzal na niebo. Zbieraly sie szaroniebieskie, ale jeszcze nie dzdzyste chmury. Statton
mial racje w swoich prognozach. Gareth zabral noge z balustrady i wlozyl rekawice.
- Lepiej ruszajmy do Knollwood, jesli mamy tam dzis dotrzec. Wkrótce moze zlapac nas deszcz.
Antonia polozyla dlon na jego kolanie.
- Nie musimy tam jechac, chyba ze chcesz poznac moje zdanie w jakiejs kwestii. Juz wiem, jak
bardzo nie znosisz tego miejsca.
-Antonio ... - Spojrzal na jej dlon, potem na nia.
- Ja tylko chce, zeby ten dom byl dla ciebie idealny. Chce tylko ... - I urwal, gdyz nie bardzo wiedzial,
czego naprawde pragnie.
Pragnal jej, to prawda. I na pewnym poziomie Antonia pragnela jego. Jednak dzielilo ich prawdziwe
morze zastarzalych cierpien i drobniejszych urazów. Chocby niefortunna uwaga na temat
arystokratów ukazala w jaskrawym swietle jego uprzedzenia. Stara, szlachetna, arystokratyczna
rodzina ksieznej bez watpienia hodowala wlasne uprzedzenia. Nie przyjeliby wnuka zydowskiego
lichwiarza do swojej blekitnokrwistej dynastii, zwlaszcza znajac jego losy, i nawet gdyby Antonia
go chciala .
A czy Antonia byla w ogóle w tej chwili zdolna do podejmowania przemyslanych decyzji? Spedzila
wiekszosc doroslego zycia albo w nieudanym zwiazku malzenskim, albo ubezwlasnowolniona
psychicznie. Nie wolno jej bylo podejmowac chocby najmniejszych niezaleznych kroków, zadnych
samodzielnych decyzji. Gdyby byla wolna i mogla prowadzic wlasne zycie, gdyby te okrutne plotki
na temat smierci meza wreszcie ucichly, gdyby miala srodki i ochote na podrózowanie, na rzucenie
sie w wir towarzyskiego zycia, robienie czego dusza zapragnie, kiedykolwiek i jakkolwiek - do
czego potrzebowalaby jeszcze Garetha? Oczywiscie poza seksem. Jesli do niczego innego nie bylby
jej potrzebny, zawsze zostawalo lózko.
Otrzasnal sie z zamyslenia. Wstal i podal Antonii reke.
- Poprowadzono kanalizacje wodna z nowo odkrytego zródla do kuchni w Knollwood. Mozliwe, ze
mozna bedzie pociagnac rury wyzej, na pietro. Pojedzmy i rzucmy okiem, dobrze?
Patrzyla gdzies w przestrzen. Podala mu dlon.
- Racja - odrzekla machinalnie. - Jedzmy.
Rozdzial trzynasty
Czerwonoskórzy siedzieli ze skrzyzowanymi nogami w swojej twierdzy i ostrzyli strzaly, oczekujac
ataku Amerykanów. Dlugie Pióro nacial konce gietkiej galezi, zgial ja w luk i przyjrzal sie z
satysfakcja·
- Nadaje sie. Hej, Cyrylu, podaj mi sznurek. Cyryl rzucil nachmurzone spojrzenie znad swojego
strugania.
- Powinienes zwrócic sie "Ryczacy Niedzwiedziu", inaczej sie nie liczy.
- Oj, podaj mi tylko sznurek, chce napiac luk. Cyryl nachylil sie, podajac linke, zaraz sie jednak
skrzywil.
- Poczekaj. -Skoczyl na nogi. -Chce mi sie sikac.
-O, mnie tez -stwierdzil Gabriel i podazyl za kolega do wyjscia z zameczku. -Celujmy w tamto
drzewo -zaproponowal Gabriel. Razem poslali obfita ulewe·
- Wygralem! -ucieszyl sie Cyryl, otrzasajac sie·
- Wcale nie! Jesli juz, to byl remis.
-Zaczekaj. -Cyryl zerknal w dól, na spodnie towarzysza. -Wyjmij.
-Co wyjac? -zdziwil sie Gabriel.
- Penisa, glupku -i siegnal po swojego. -Ja pokaze ci mojego.
-No dobra. -Gabriel niechetnie posluchal. Cyryl nachylil sie i jal badawczo ogladac meski sprzet
kolegi. Zmarszczyl brwi.
- Wyglada jak mój. No, moze jest dluzszy.
- Oczywiscie ze wyglada jak twój. Cyryl, sam jestes glupkiem. Wszystkie penisy sa takie same.
-A wlasnie, ze nie. -Cyryl sie zapial. -Slyszalem, jC;lk pokojówki gadaly. Maisie mówi, ze jesli
jestes Zydem, powinienes go przyciac.
-Fuuuj! -obruszyl sie Gabriel. -To paskudne! Cyryl wyszczerzyl sie w usmiechu i klepnal towarzysza
w kark.
- Masz racje, pewnie dlatego, ze jestes nim w polowie -docial. -A wiesz co? Moze powinnismy
zmienic twoje indianskie imie z Dlugie Pióro
na Dlugiego Fiutka!
***
Coggins przywital Garetha na najwyzszym stopniu wejscia do Selsdon, ledwo wrócili z Antonia z
Knollwood. Zdawalo sie, ze ciemne chmury zgestnialy, i na horyzoncie, i w palacu, gdyz oblicze
majordomusa bylo strapione, a jego zlozone starannie dlonie sprawialy wrazenie, ze ledwo sie powstrzymuja
przed wykrecaniem palców.
Gareth, zaciekawiony, oddal wodze wierzchowca Stattonowi, który przyjechal ponownie zabrac
konie, a nastepnie pomógl ksieznej zsiasc na ziemIe·
-Wczesnie przyszla poczta - rzekl Coggins, gdy wchodzili po schodach.
Gareth spojrzal na Antonie.
- Bez zlych wiesci, mam nadzieje?
Majordomus wykonal niejednoznaczny gest reka·
- Mysle, ze bez. Zdaje sie, ze pan Kemble otrzymal wiele waznych listów z Londynu. Otworzyl pospiesznie
jeden z nich i oznajmil, ze musi natychmiast jechac do West Widding.
-West Widding?
-Tak, wasza milosc - potwierdzil Coggins.
- I obawiam sie ... obawiam sie, ze wzial twój powóz, panie. Dwukólke.
- I tak rzadko go uzywam - uspokoil go Gareth.
-A poza tym sam chcialem, by tam pojechal. Zlecilem mu pewne szczególne zadanie i rozumiem,
ze nie bylo innego sposobu, by dostac sie do West Widding.
- Rzeczywiscie, z trudem by sie znalazl - odetchnal majordomus. - To piec mil stad.
W tej samej chwili na jednych ze schodów w holu pojawil sie doktor Osborne.
- O, witam wasza milosc - ucieszyl sie na widok ksieznej. - Tak sie ciesze, ze sie nie rozminelismy.
- Byl pan, doktorze, caly czas tutaj? - zaniepokoila sie Antonia i podeszla don spiesznym krokiem.
-Alez nie, musialem w miedzyczasie pojechac do miasteczka po wiecej lekarstw. Wlasnie wrócilem.
- Jak ona sie czuje, doktorze? - niepokoila sie ksiezna. - Jak sie ma moja Nellie?
Osborne usmiechnal sie.
- Odpoczywa - zapewnil. - Dalem i jej, i Jane lek na powstrzymanie kaszlu i cos na zdrowy sen. Za
kilka dni powinny juz byc w dobrej formie.
- Dziekuje, Osborne - wlaczyl sie do rozmowy Gareth. - A jak sie maja nasi stajenni?
Doktor odwrócil sie w strone ksiecia, jakby dopiero teraz zauwazyl jego obecnosc.
- Och, dzien dobry, wasza milosc. Dzieki Bogu, czuja sie duzo lepiej. Mam nadzieje, ze juz nikt
wiecej sie nie zarazi.
Po wymianie jeszcze paru grzecznosci Antonia przeprosila i udala sie na góre, by zajrzec do Nellie.
Osborne patrzyl, jak sie oddala.
- Urocza istota, nieprawdaz?
- O tak, w rzeczy samej - zgodzil sie Gareth.
* * *
Miasteczko West Widding zagniezdzilo sie miedzy rzeka a lasem, stanowiac maly klejnot na lonie
natury, którego jedyna skaza byl toporny, ceglany przytulek, zbudowany nad brzegiem rzeki.
Parafia szczycila sie poza tym gospoda, ,dwoma szynkami, sadem pokoju i sredniowiecznym
kosciólkiem, którego dzwonnica zawalila sie przed wiekami i nigdy nie zostala odbudowana.
Jednak tylko trzecia z przynoszacych miastu chlube instytucji budzila zainteresowanie George'a
Kemble.
Minal przysadzisty, pozbawiony wiezy kosciól, skrecil w lewo przy drugim z szynków i na koncu
waskiej drózki zatrzymal sie przy poszukiwanym budynku.
Dom Johna Laudrey byl spora, nieznosnie nowoczesna, ceglana wiejska posiadloscia, stojaca
posród swiezo przystrzyzonego ogrodu, tak ze sprawiala przykre wrazenie przykurczonej i zasuszonej.
Sluzaca w szarej sukni z serzy otworzyla drzwi i ocenila goscia po stroju. Kemble
widocznie zakwalifikowal sie po tych wstepnych ogledzinach, gdyz zostal zaproszony do salonu
na tylach domu.
Kiedy w drzwiach pokoju pojawil sie Laudrey, sprawil na sekretarzu wrazenie czlowieka o wygórowanym
mniemaniu o sobie, a przy tym inteligentnego, co zawsze stanowi niebezpieczna kombinacje.
Sedzia byl krótko ostrzyzonym, poteznym mezczyzna, którego ramiona zdawaly sie
rozsadzac surdut. Otworzyl list, który przyslal de Vandenheim z Londynu, i w miare czytania
purpurowialy mu policzki. Wygladalo, ze zaraz sie zagotuje w srodku.
- Cóz - odezwal sie w koncu. - Ministerstwo spraw wewnetrznych jest szalenie uzyteczne, wkraczajac
w nasze sprawy, gdy juz zostaly rozwiazane.
Kemble usmiechnal sie i usiadl bez pozwolenia. - Osmiele sie twierdzic, ze pan Peel uwaza morderstwo
za sprawe jak najbardziej dotyczaca ministerstwa - odrzekl cierpko. - Zwlaszcza kiedy pozostaje
niewyjasnione przez kilka miesiecy.
-Aha, teraz to jest morderstwo? - Laudrey oddal list sekretarzowi i sam usiadl. - A rok temu, gdy
historia sie wydarzyla, nikt nie chcial o tym w ogóle slyszec.
- No cóz, okolicznosci owej smierci z pewnoscia byly niejasne. - Kemble splótl dlonie na kolanie. -
Nowy ksiaze zlecil mi zbadanie sedna tej sprawy. Ufa, ze dodatkowa para oczu bardzo pomoze. -
Nie zamierzal o nic prosic, wiec bez zachety kontynuowal przesluchanie. - Powiedziano mi, ze zostal
pan wezwany z rana do majatku ksiecia przez miejscowego konstabla, gdy znaleziono
martwego Warnehama. Obejrzal pan cialo, odkryl znaki swiadczace o zatruciu azotanem potasu i
rozmawial z doktorem, który wysunal przypuszczenie, ze ksiaze zazyl zbyt duza dawke lekarstwa
na astme. Czy tak wlasnie bylo?
- Skoro pan juz to wszystko wie, to po co mnie pan jeszcze niepokoi? - rzucil opryskliwie sedzia. W
porzadku, dziekuje. - Kemble byl niezrazony. - Warneham, mówie o nowym ksieciu, powiedzial
mi, ze pan i doktor nie zgadzali sie do konca, czy to bylo morderstwo, czy tez przedawkowanie.
Przeprowadzono dochodzenie i opinia doktora przewazyla?
-Tak.
-A czy moge spytac - sekretarz namyslal sie chwile - czy przesluchiwal pan dwóch dzentelmenów,
którzy poprzedniego wieczoru byli goscmi w Selsdon: panów Harolda HardelIa i lorda Littinga?
- Zamierzalem, ale obaj wyjechali z zamku o swicie, zanim okazalo sie, ze ksiaze nie zyje, tak
przynajmniej twierdzili. Pózniej, poniewaz sprawa wydala sie podejrzana, udalem sie do Londynu,
by zadac im kilka pytan, lecz niewiele sie dowiedzialem poza tym, ze owego wieczoru ostro palono
przy grze w bilard.
-Tak, tez tylko tyle slyszalem - mruknal Kem'ble. - A ... panie Laudrey, prosze mi powiedziec, czy
bylo cos jeszcze, co wydalo sie panu podejrzane w zwiazku ze smiercia ksiecia?
Sedzia pokrecil sie na miejscu.
- Ci dzentelmeni z Londynu wedlug mnie wYraznie cos ukrywali. Wyzsze sfery potrafia zadac
sobie duzo trudu, byle tylko nie splamic sie najmniejszym skandalem, nawet jesli w gre wchodziloby
tuszowanie morderstwa.
- Swiete slowa! - przyklasnal sekretarz. - A czy zastanawial sie pan nad ksiezna? To by calkiem
pasowalo, plotki kraza do tej pory po Lower Addington.
-Wszyscy wiedza, ze malzenstwo zostalo zaaranzowane wbrew jej woli. Moze w Londynie nie
byloby to tak oczywiste, ale nie trzeba bylo doktora, by zauwazyc, ze jasnie pani nie byla calkiem
przy zdrowych zmyslach.
Kemble stwierdzil w duchu, ze kazdy, nawet o najmocniejszych nerwach, kto zobaczylby martwego
wspólmalzonka na podlodze, latwo stracilby nad soba panowanie, lecz nie skomentowal tego na
glos. Nachylil sie w strone rozmówcy.
-Wie pan, co zwróeilo moja szczególna uwage?
Fakt, ze na przestrzeni dziesieciu lat w Selsdon mialy miejsce co najmniej trzy przedwczesne zgony.
I nawet juz nie mówie o pierwszej ksieznej. A wlasciwie, wiadomo, kto ja zabil?
- Mówi sie, ze peklo jej serce z rozpaczy po zmarlym synku - odpowiedzial Laudrey zgaszonym
glosem. - Jednak czlowiek, który przeprowadzil sekcje, stwierdzil zapalenie wyrostka robaczkowego,
który pekl i zainfekowal biedna kobiete.
-Ach, czyli wtedy sprawa byla calkiem jasna? Sedzia przytaknal.
-A potem druga ksiezna, kolejna tragedia - szepnal Kemble. - Pamieta pan, co jej sie przytrafilo?
Laudrey spojrzal na niego z odrobina lekcewazenia.
- Zakladalem, ze pan juz wie. Mloda pani ucierpiala z powodu upadku podczas polowania.
- Ucierpiala z powodu upadku? - powtórzyl zaskoczony Kemble, gdyz nigdy nie spotkal sie z tak
lagodnym okresleniem. - A czy znane sa okolicznosci tak brzemiennego w skutkach upadku?
- Pani Osborne powiedziala, ze kon sploszyl sie przed ogrodzeniem. Biedna kobieta, która byla
wtedy opiekunka mlodej pani, zadreczala sie wyrzutami sumienia. Obwiniala sie, ze pozwolila na
cos, co przerastalo umiejetnosci ksieznej.
- Druga zona Warnehama byla bardzo smiala osóbka, jak mi wiadomo. Nie potrafila dobrze jezdzic
konno? - drazyl Kemble.
-Wychowala sie w Londynie, jak mozna przypuszczac. Gonitwa za sfora psów po wyboistej
przestrzeni to calkiem inna heca.
-Ano - zgodzil sie dandys. - Najwieksza tragedia w tym, ze razem z ksiezna zginelo dziecko.
- Jesli o to chodzi, nic pewnego nie wiem. Ostatecznie nie jestem lekarzem. W sumie nie bylo potrzeby,
bym sie angazowal w sprawe, skoro uznano to za naturalna smierc.
- Slucham? - Wlos zjezyl sie na karku sekretarza.
Laudrey rozlozyl szeroko rece.
- Dziecko zmarlo kilka dni pózniej, z tego, co mi wiadomo. Ksiezna lezala w lózku, kurujac sie ze
stluczen i kontuzji po upadku, i wtedy wydarzyla sie tragedia. Dostala goraczki, wyniklej z jakichs
kobiecych problemów, i dopiero to ja zabilo.
- Fascynujaca historia, panie Laudrey - odrzekl Kemble, poruszony subtelna róznica ujawniona
przez sedziego. - A kto przeprowadzil sekcje? Osborne?
- Nie, nie. Nie przyjechal z Oksfordu. Prawdopodobnie doktor Firth stad, z Widding, ale nie!;tety
juz nie zyje.
- Byl dobrym specjalista?
- Bardzo dobrym - zapewnil Laudrey.
-A czy Osborne jest dobrym lekarzem? - spytal ostroznie Kemble.
Sedzia zastanowil sie.
- Osborne takze jest dobrym doktorem. Moze tylko wieksza wage przywiazuje do opinii niz do
nauki.
- Czy chodzi panu o to, ze Osborne jest bardziej sklonny stwierdzac to, czego oczekuje rodzina?
-Tego nie powiedzialem, ale wyraznie zaspokajal kaprysy i fanaberie Warnehama. Nigdy w zyciu
nie widzialem tylu proszków, pigulek i masci u jednej osoby.
Kemble, pomny rozdetego pudelka leków, przyznal mu w duchu racje.
- Jaka osoba byla druga z kolei ksiezna?
- Zbyt wysokie progi na moje nogi, nie obracalem sie w jej kregach. Niemniej nigdy nie slyszalem
o niej nic zlego. Byla bardzo mloda i miejscowe panie mialy do niej raczej opiekunczy stosunek.
-A konkretnie które?
- Hm ... moze zona proboszcza. - Laudrey namyslal sie.
- Pani Hamm?
- Nie, to bylo za czasów poprzedniego proboszcza, umknelo mi nazwisko. Kto jeszcze? Pani
Osborne. Lady Ingham; jej maz wlasnie wtedy kupil farme North End i stala sie troche ... prosze mi
wybaczyc okreslenie ...
-A, nuworyszka z ambicjami? Zauwazylem to - wyreczyl sedziego Kemble.
Laudrey jakby sie rozluznil.
- Pozwole sobie jeszcze pana zapytac - ciagnal sekretarz - gdyz wyglada pan na rozsadnego czlowieka,
jaka byla trzecia zona ksiecia?
- Och, to byla cicha dziewczyna, ale bardzo nerwowa. Po prostu nie nadawala sie do ksiazecych
obowiazków, przynajmniej moim zdaniem.
-To rzeczywiscie niedobrze wrózylo - baknal Kemble.
-Wlasnie. Byla naj starsza córka lorda Orleston, który mial majatek na poludnie stad. Jego mlodsze
córki powychodzily za maz, lecz lady Helen nie byla szczególna pieknoscia i mówiono, ze woli
udzielanie sie w kosciele i prace w ogrodzie od malzenstwa.
- Dlaczego zatem wyszla za maz?
-Warneham oswiadczyl sie jej, poniewaz, tak mi sie przynajmniej wydaje, stanowila dla niego
dobra partie. - Laudrey wzruszyl poteznymi ramionami. - A lord Orleston, tak samo jak ksiaze, nie
mial sy'na, zatem caly majatek przeszedlby na kuzyna. Smiem twierdzic, ze chcial zapewne zadbac
o dom dla córki, gdy jego juz zabraknie, co tez sie wkrótce stalo. Jednakze zly los sprawil, ze i ona
tragicznie skonczyla.
-Tak, wydaje sie, ze zbytnio przywiazala sie do pokrzepiajacego napoju z laudanum - rzekl ponuro
Kemble.
- Dzisiejsi lekarze sa zbyt pochopni w przepisywaniu tego srodka. - Oczy sedziego zwezily sie. - I
wielu innych skladników.
- Co pan ma na mysli? Czy wje pan, co dokladnie zazywala? - zainteresowal sie Kemble.
- Slabo pamietam. To byla zwykla mieszanka opium, ziól i srodków uspokajajacych, której recepture
równie dobrze mozna bylo wziac od Cyganki. Niemal kazdy aptekarz sprzeda bez zbednych
ceregieli laudanum, rozdaja je niczym dzin.
- Mysli pan, ze ksiezna byla uzalezniona?
- Kto to wie? Setki naiwniaków umieraja co miesiac w samej tylko parafii Middlesex z powodu
przedawkowania czarnych kropli. Nikt oczywiscie nie mówi o tym glosno, ale tak to w praktyce
wyglada. Znalezc w odrobinie opium ukojenie dla siebie, albo dla kogos innego.
- Sugeruje pan, panie Laudrey ... ze doktor Osborne przepisywal niebezpieczne dawki swoich
mikstur?
- Nie wieksze niz jakikolwiek inny medyk. Zbadalismy naturalnie zawartosc jego lekarskiej apteczki.
Zauwazylismy, ze brakowalo butelki z nalewka na opium, ale jego matka przypomniala
sobie, ze zrzucila cos z parapetu przy podlewaniu fiolków. Nie sprawdzila, co stlukla. Szczerze mówiac,
przy kazdym sluzbowym przegladzie specyfików i recept doktora zawsze zastaje ten sam
balagan. Wszystko stoi w gabinecie bez ladu i skladu, a zapiski sa liche i niechlujne.
Kemble spróbowal przerwac dygresje sedziego.
- Czy ta mloda dama mogla cierpiec z powodu melancholii?
_ Wszyscy pózniej powtarzali, ze byla przybita przez swoja bezplodnosc - kiwnal glowa Laudrey. _
A byli malzenstwem z Warnehamem przez dobre kilka lat. Ksiaze byl rozgoryczony tym faktem, a
ksiezna z pewnoscia to czula. Kiedy ostatni raz ja widzialem, odnioslem wrazenie, ze jest powaznie
chora.
-W jakim sensie?
_ Trudno powiedziec. Zastanawialem sie wrecz, czy w ogóle je. Nigdy nie powiedzialbym, ze
moglaby popelnic samobójstwo, byla bardzo pobozna. Ale co dobrego mogly przyniesc moje zbyt
usilne dociekania?
_ Rozumiem - mruknal Kemble. - Któz chcialby jakkolwiek klopotac ksiecia, gdy jego nieplodna
zona wyswiadczyla mu swoja smiercia grzecznosc.
W oczach Laudreya zaplonal gniew.
-Tego juz za wiele, mój panie! - wybuchnal. _ Wykonuje swoja prace tak sumiennie, na ile to
mozliwe. Uwazalem, ze sprawe zgonu nalezy uczciwie wybadac i oznajmilem to ksieciu.
- Doprawdy?
- Jak najbardziej! - fuknal sedzia. - Natomiast ksiaze powiedzial, ze nie zyczy sobie plotek i zagrozil
mojemu stanowisku, jeslibym chcial prowadzic sledztwo. Odnioslem wrazenie, ze od kiedy
kobieta okazala sie dlan bezuzyteczna, chcial ja pogrzebac doslownie i w przenosni. Az mnie to
zmrozilo.
Kemble zgodzil sie z Laudreyem w duchu.
- I z tego tez powodu nie przejalem sie specjalnie jego smiercia, jesli chce pan juz wiedziec. Mozliwe,
ze zrobila to ksiezna. Czesto jednak nachodzi mnie mysl, czy nie dostal tego, na co
zaslugiwal?
Sekretarz usmiechnal sie i wstal z miejsca.
- Bardzo mozliwe, panie Laudrey, bardzo mozliwe ...
Sedzia takze podniósl sie na pozegnanie. - I tak to wyglada. To wszystko, co wiem. Kemble
zlozyl sztywny uklon.
- Dziekuje, panie Laudrey. Nowy ksiaze bedzie niezmiernie wdzieczny za panska 'pomoc.
* * *
Póznym wieczorem przepowiednia pana Stattona spelnila sie z nawiazka. Rozblysla pierwsza blyskawica,
potem w oddali przetoczyl sie grzmot. Gareth nie mógl spac. Lezal w lózku, sluchajac
miarowego szelestu deszczu. Tym razem wiatr nie chlostal okien strugami wody. Ksiaze martwil sie
w duchu, ze ostatnie, czego teraz potrzebuja przed zblizajacymi sie zniwami, to kolejny deszcz.
Garetha dreczyl niejasny niepokój, przewracal sie z boku na bok, w koncu wstal i narzucil szlafrok.
Zapalil lampke przy fotelu do czytania i siegnal po jeden z magazynów rolniczych,
prenumerowanych przez Watsona. Przerzucil kilka kartek. Niektóre z informacji mialy i dla niego
sens, dzieki doswiadczeniu zdobytemu w morskim przedsiebiorstwie, w którym umiejetnosc
prowadzenia interesów byla równie niezbedna.
Chociaz poczatkowo wzbranial sie przed powrotem do Selsdon, i wciaz nie mial odwagi stawic
czola wielu swoim demonom, zaczynal doceniac wartosc podarowanego mu przez los miejsca. Zamierzal
spedzic tu niewiele czasu, teraz jednak jal zmieniac zdanie. Majatek wymagal czujnego
nadzoru i troski, a Gareth zaczal odczuwac dume z tego, ze udaje mu sie ogarnac calosc spraw i
podejmowac trafne decyzje. Odczuwal dume z samego Selsdon. Praca moze nie byla tak
namacalna, jak wysylanie statków, czy puszczanie w obrót towarów dookola swiata, lecz, jak sie
przekonal, zarzadzanie ogromnym majatkiem nie róznilo sie tak bardzo od kierowania duza spólka
armatorska·
Pan Watson byl pod wrazeniem praktycznego doswiadczenia Garetha i jego rozeznania w
rachunkowosci. Warneham nie robil nic poza przeznaczaniem minimalnej ilosci pieniedzy na
utrzymanie majatku, byle tylko ziemia rodzila i by zapewnic w miare plynny strumien dochodów.
Inwestycje dlugoterminowe, takie jak Knollwood, zostaly zarzucone na dziesieciolecia, wyjatek
stanowil zakup mlockarni, a to tylko dzieki wysilkom Watsona. Gareth czul narastajacy zapal i
niecierpliwosc, by móc sie wreszcie przekonac, ile moze przyniesc taki majatek, jesli potraktuje sie
go jak prawdziwy kapital obrotowy.
Jednak mimo rosnacego zaangazowania ksiaze nie na dlugo mógl sie skupic nad magazynem rolniczym
Watsona. Gareth byl zupelnie rozkojarzony. Wciaz znajdowal sie na sciezce do Knollwood,
w malych ruinach nad stawem. Przerazil go, odkryty dzieki rozmowie z Antonia, niepohamowany
gniew, który wciaz w sobie nosil. Kipiaca nienawisc, która zywil wobec Warnehama. Samolubny,
msciwy czlowiek wydarl mu czesc mlodosci i okrutnie skrócil zycie jego babki, a potem bez
skrupulów klamliwie przedstawial przyjaciolom i rodzinie to, czego sie naprawde dopuscil.
I nawet teraz, gdy Gareth zamknal powieki, szum deszczu nieuchronnie przenosil go do koszmarnego
zycia na pokladzie statku. Nadal czul smród, plugawosc i zar lypiacych pozadliwym
okiem brudnych marynarzy. Pamietal dojmujace uczucie glodu i wdziecznosc, gdy dostawal
zjelczale i stoczone przez robaki jedzenie. Wsciekle sztormy, podczas których czlowiek zaczynal
sie modlic o bezbolesna smierc. Do konca zycia bedzie pamietal swoje dziecinne lkania, gdy
rozdzierala go tesknota za babcia i za dawnym zyciem w Londynie, posród ludzi, których kochal i
rozumial. Gdyby zyl jego dziadek, Gareth juz by pewnie dawno zostal zamoznym kupcem albo
zlotnikiem, a moze nawet bankierem. Kazde z tych zajec, nawet to drugie, przedstawialo sie w
oczach chlopca jako powazany zawód.
Jakby przyciagniety ponurymi wspomnieniami ksiecia, kolejny grzmot przetoczyl sie nad zamkiem,
bardzo blisko. Gareth nie mógl sie powstrzymac, wstal, podszedl do okna i wyjrzal na mury.
Chcial sie tylko upewnic. Nie czekal dlugo na rozblysk blyskawicy. Tym razem wiedzial, gdzie od
razu skierowac wzrok i czego, a raczej k o g o szukac. Dzieki Bogu, kamienny mur byl pusty.
Jednak nie oznaczalo to samo przez sie, ze Antonia sie nie przestraszyla. W koncu nie znal jej
nawyków. Moze kiedy on tak stoi przy oknie z dlonia oparta o szybe, ona blaka sie gdzies po
palacu w pulapce pomiedzy czuwaniem a snem i oplakuje swoje dzieci. A dzis w nocy pani Waters
nie moze nad nia czuwac. Lezy na pietrze w lózku, z gardlem owinietym flanela, meczac sie z
kaszlem, zlagodzonym przez jakas miksture doktora Osborne'a z domieszka nieslawnego
laudanum.
Gareth odszedl od okna i krazyl po sypialni. Musial sie opanowac, by instynktownie nie udac sie do
pokoju Antonii. Nie powinien brac na siebie cudzych zobowiazan. Zbytnio zaczeli sie do siebie
zblizac. Przyjazn - o nie, cos o wiele powazniejszego - rozkwitlo miedzy nimi, dwiema
zagubionymi i skrzywdzonymi duszami. Ksiezna moglaby zbyt latwo znalezc w nim oparcie,
zaczac na nim polegac, podczas gdy naprawde powinna zmierzac w przeciwnym kierunku, byle
dalej od Selsdon, od szeptów i wspomnien. Gareth jal sie zastanawiac, czy Knollwood jest
wystarczajaco daleko.
Wtem rozlegl sie grzmot i zatrzasl okiennymi szybami. I tak jak poprzednio, zanim zorientowal sie,
co robi, Gareth byl juz w polowie korytarza. Ledwo skrecil w strone ksiazecych apartamentów, nie
potrafil sie juz wycofac. Biegl, nie zwazajac na nic, tak jak za pierwszym razem. Antonia byla
sama, jesli nie spala, na pewno trzesla sie ze strachu. Ksiaze przemknal przez pokój dzienny, pograzony
w mroku. Zwolnil, ostroznie podszedl do drzwi sypialni. Zawahal sie. Moze powinien zapukac,
zeby mogla sie ubrac? A moze lepiej sie wslizgnac, z nadzieja, ze lezy pograzona we snie.
Oczywiscie problem nie tkwil w tym, ze nie widzieli sie nago.
Otworzyl drzwi. W glebi pokoju ujrzal plonaca swiece. Antonia stala twarza do okien, zaslony byly
rozsuniete, obejmowala sie ciasno rekami. Pochylila ramiona, jakby chciala sie skryc w sobie, byla
boso. Rozpuszczone, dlugie wlosy splywaly w ciezkich splotach do talii, nadajac jej wyglad zjawy
w mroku; byla niczym nieopisanie piekny wytwór wyobrazni Garetha.
Wyszeptal jej imie, na które natychmiast zareagowala. Rozpacz malowala sie na jej twarzy, ale
kiedy zobaczyla Garetha, jej wzrok zlagodnial, a oczy staly sie przejrzyste.
- Gabrielu! - rzucila mu sie w ramiona. - Gabrielu, mój aniele.
Przycisnal kobiete do piersi i wciagnal spokojnie gleboki haust powietrza. I nagle ogarnelo go zdumienie,
kto tutaj kogo pociesza. Antonia byla tak mala i tak pasowala do jego objec. Byla tak uspokajajaca
i ... niewinna. Mial wrazenie, ze troske o ksiezna przerosla jego potrzeba - duzo glebsza
niz zmyslowosc i duzo bardziej zdradliwa niz zwykla zadza. A moze po prostu bylo mu potrzebne
to, aby ona potrzebowala jego. Moze tez, gdy juz ta jej potrzeba przeminie, gdy znów pOGzuje sie
zdrowa i silna, bedzie potrafila go wykorzystac tak, jak bedzie sie jej podobalo, a potem pójdzie
dalej, tak jak wiele innych przed nia.
Powinien byl ja od siebie odsunac, gdy juz minela ta niesamowita chwila. Powinien byl szepnac na
ucho ksieznej kilka cieplych, pocieszajacych slów. Zamiast tego zanurzyl twarz w jej wlosach.
-Antonio - szepnal. - Antonio, martwilem sie o ciebie. Burza ...
- Gabrielu, czuje sie tak glupio - zadrzala. - Dlaczego tak mi sie dzieje? To tylko deszcz, i jestesmy
w koncu w Anglii. I wcale nie wydaje sie, zeby to mialo sie skonczyc. Ja chce byc znowu
normalna.
-Antonio, jestes calkiem normalna. A poza tym, jakie byloby inne wyjscie? Mniej odczuwac?
Mniej kochac? Wolalabys zyc polowicznie? - Nie - potrzasnela stanowczo glowa. - Nie chcialabym.
Nigdy nie myslalam o tym w ten sposób.
- Problem w tym, Antonio, ze gdy kogos kochasz, kochasz gleboko i bezgranicznie. Jednak nawet
naj glebsze i najprawdziwsze z uczuc nie moze ustrzec nikogo przed utrata obiektu milosci. A
potem trzeba zyc dalej. I wlasnie to robisz, ruszasz dalej, siegajac do najlepszego roz~iazania, jakie
znasz. Nie badz dla siebie okrutna. Swiat jest dla nas wystarczajaco okrutny.
Podniosla na niego blyszczace oczy.
- Dziekuje ci za te slowa. Masz w sobie tyle madrosci. Naprawde ... naprawde nie wiem, co bym
bez ciebie zrobila przez te ostatnie tygodnie.
Gareth zalozyl jej kosmyk wlosów za ucho.
A w piersi poczul nagly, dojmujacy ucisk i niepohamowane pragnienie ochraniania Antonii. I jeszcze
czul, jak zsunal sie kolejny cal w glab czarnej, bezdennej studni nieodwzajemnionej milosci.
Zakochanie. Nalezalo wreszcie odpowiednio nazwac ten zgubny stan, który go ogarnial. Antonia
potrzebowala przyjaciela, nie kochanka. Nie powinna rzucac sie w morze zludnych nadziei, które
moglyby ja zmiazdzyc, wlasnie teraz, gdy zaczynala odnajdowac siebie.
Tymczasem nie potrafil przestac glaskac jej wlosów.
- Calkiem nie moglas zasnac?
- Nie, nie moglam - potrzasnela glowa. - A tak naprawde to balam sie zasnac, skoro tylko uslyszalam
grzmoty. Dzis nie ma obok mnie Nellie, zeby w razie czego wylowila mnie z fontanny albo
sciagnela z dachu.
Wzial ja za reke i zaprowadzil do lózka. Posciel byla zmieta, poduszki rozrzucone w nieladzie.
- Poloze sie z toba, dopóki burza nie ucichnie. - Zdjal z siebie szlafrok.
- Nie rób dla mnie niczego, czego mialbys potem zalowac. - Spojrzala na ksiecia z wahaniem. -
Wiem, ze jestem dla ciebie ciezarem, Garecie.
- Ciiii, gluptasku ... - Przyciagnal ja do siebie. - Nic nie mów ... sama to powtarzasz, prawda? Nic
nie mów i nie mysl.
-Ale nie bedziemy tak po prostu lezec ... ? - Jej szept stal sie goracy. - Bede prosic o wiecej. A ty mi
to dasz.
Gareth wiedzial, ze miala racje, lecz nie mial tyle silnej woli, by wyjsc z pokoju, upojnie pachnacego
gardenia i pokuszeniem. Pachnacego Antonia. - Chcesz, zebysmy sie kochali, Antonio? Czy
pomoze ci to zapomniec?
Oblizala koniuszkiem jezyka wargi. - Tak. Masz do tego talent.
- Hm, Antonio, mam takze talent do robienia zamieszania ...
Pocalowal ja, dlugo i gleboko, ujmujac twarz w dlonie i zanurzajac z rozkosza jezyk w slodkie
czeluscie jej ust. Antonia jeknela cicho i otworzyla sie, odpowiadajac pieszczotami jedwabistego
jezyka. Az wspiela sie na palce.
Gareth piescil wlosy ksieznej, jej pulsujace skronie. Powtarzal sobie, ze robi to tylko dlatego, by ja
pocieszyc, a równoczesnie w glebi serca wiedzial, ze to klamstwo. Oddech Antonii stal sie
urywany, a on czul w podbrzuszu narastajacy zar podniecenia. Osmielona, zanurzyla sie jezykiem
w usta Garetha, a on, ku swojemu zdumieniu, zadrzal niczym rozpalony ogier. Niedobrze - uczynili
kolejny krok w kierunku, którego zadne z nich nie powinno obierac. Kobieta napierala swoim
gibkim, bezwstydnym cialem na kochanka. Gareth ulegl. Klopoty rozwiaze jutro, albo pojutrze. Ten
dzien - ta noc - niech uplynie na kochaniu Antonii.
Podniósl ja odrobine, nie przestajac calowac. Ksiezna piescila jego plecy, wciaz igrajac z jezykiem i
wzbudzajac nieodparta fale drzacego pozadania. Tak goraco jej pragnal, a ona równie namietnie
jego, pomna rozkoszy i ukojenia, które potrafil dac. Niepomna niczego innego.
Uniósl ja i przycisnal mocniej do bioder, by mogla odczuc jego rosnace napiecie, by wiedziala,
jaka namietnosc w nim wzbudza. Antonia oderwala od kochanka usta.
-Wez mnie do loza, Gabrielu - blagala. Polozyli sie obok siebie, tak ze przycisnal jej plecy do
swojej piersi. Objal ja silnymi ramionami, nastepnie przytknal rozpalone wargi do jej glowy.
_ Widzisz? Teraz burza cie nie dosiegnie - mruczal.
Antonia jela sie wic i kuszaco kolysac posladkami, drazniac czlonek Garetha. Próbowal nie zwracac
na to uwagi, nie sluchac jej parzacego oddechu. Próbowal uzmyslowic sobie, po co naprawde mial
tu przyjsc. Jednak juz bylo za pózno, otumanila go nieokielznanym cialem i dotykiem. Zsunal dlon,
by piescic jej piers. Antonia pomrukiwala z zadowolenia. Rozsuplala wiazanie nocnej koszuli.
_ Gabrielu ... pragne cie - kusila czarownym glosem.
Piescil jej kraglosci, dawal jej odczuc, jak bardzo chce ja posiasc.
_ Antonio ... powtarzam sobie, ze powinnismy przestac ... dla twojego dobra.
_ I dla twojego - odpowiedziala. - Ale czy musimy przestawac wlasnie tej nocy?
Trzeba bylo odpowiedziec twierdzaco, ale nacisk bujnych posladków ksieznej przyprawial o
zawrót glowy. Byl gotów odpowiedziec na zaproszenie.
_ Jestes taki dobry, Gabrielu. Przy tobie o wszystkim zapominam - szeptala.
Na zewnatrz rozszalala sie ulewa. A w niklym pólmroku pokoju Garethowi tak latwo bylo
uwierzyc, ze sa jedynymi ludzmi na swiecie. Nie mozna bylo zaprzeczyc tak silnemu poczuciu
bliskosci i ciepla. Przeciez tak naprawde przyszedl tej nocy wlasnie po to. Nie chcial jednak
roztrzasac teraz swoich niskich pobudek. Siegnal do kranca jej koszuli i powoli podciagal ubranie
kciukiem, przesuwajac pozostalymi palcami po delikatnym udzie Antonii. Gdy dotarl do bioder,
podniósl koszule wyzej, odslaniajac ksztaltne posladki. Leniwym ruchem jal piescic dlonia jej
brzuch, upajajac sie dreszczem oczekiwania kochanki. Calowal ja w kark i wedrowal palcami dalej
po lonie i nizej, az zsunal reke na puszysty trójkacik. Piescil ja w rytm cichych jeków, az rozsunela
uda, by mógl wejsc glebiej.
-Ach ... ch ...
Obsypywal pocalunkami platki jej uszu, szyje i ramiona, obnazajac cialo z koszuli. Czul, jak
mieknie i wilgotnieje. Marzyl, by przewrócic ja i zanurzyc sie w niej, ale nie o to w tej chwili chodzilo,
nie tego Antonia potrzebowala. Draznil teraz opuszka palca jej najczulszy punkt.
- Gabrielu ... ? - odezwala sie omdlewajacym glosem.
- Cii... - Przycisnal wargi do jej ucha. - Nic nie mów, pamietasz? Tylko slodkie odglosy rozkoszy.
Lgnela do niego i przywierala calym cialem w gescie absolutnego oddania.
-Wyobraz sobie ... - szeptal - ze nie ma nic, tylko ty i to blogie miejsce miedzy twoimi nogami.
-Tak. .. ?
- I nic nie mów. Mysl tylko o swoim ciele. I o spelnieniu.
-Ale chce, bys we mnie wszedl. .. Prosze, daj mi poczuc... .
Ogarniety zadza, spelnil jej zyczenie. Zar, jaki ogarnal jego kogucika w zetknieciu z nagimi
posladkami Antonii, byl nie do zniesienia. Wslizgnal sie nieco w gladka i wilgotna czelusc.
-Wytrzymaj tak chwile. - I wsunal sie w nia. Byla gotowa, a nawet wiecej niz gotowa. Wszedl
troche glebiej, troszeczke, by mogla cieszyc sie nowymi wrazeniami.
- G ... Gabrielu ... ? - pisnela.
Szedl dalej.
-Wszystko w porzadku?
-Tak. ..
- Naprzyj mocniej - poprosil.
Pchnal silnie, zaszywajac sie w niej i jednoczac ich ciala. Antonia jeczala. Gareth znów siegnal
dlonia do czulego miejsca, które piescil. Przeszywaly ja dreszcze pragnienia.
- O tak, trzymaj mnie gleboko, rozsun nogi i daj sie kochac.
Dygotala w objeciach kochanka. Nie kolysal biodrami, chcial tylko, by samo wejscie w nia i coraz
intensywniejszy dotyk palców doprowadzily do wiekszej rozkoszy, az zaczela sie zachlystywac i
wstrzasaly nia nieopanowane dreszcze. Wreszcie osiagnela pelnie, doglebna i upajajaca. Zadowolony
ze swojego dziela i opanowania wlasnego ciala, zwolnil pieszczoty, pozwalajac, by rozkosz
rozplynela sie po calym ciele kochanki i by Antonia powoli sie uspokoila.
Wrócila na ziemie, slodko ociezala i zaspokojona. - Och, Gareth ... to naprawde bylo nadzwyczajne.
Muskal wargami delikatna linie jej szczeki, policzek.
-Ty jestes nadzwyczajna. - I pocalowal ja w kark.
Zakolysala ostroznie biodrami.
- Gabrielu ... doszedles?
- Niewazne. - Wysunal sie z niej.
Miekkim ruchem przewrócil Antonie na plecy.
Uklakl i zdjal z siebie koszule, odslaniajac umiesniona klatke piersiowa i piekne ramiona. Rzucil
ubranie na podloge. Ksiezna przesunela rozmarzonym wzrokiem po jego smuklej talii, potem po
meskosci.
- Zdejmujemy wszystko. - I siegnal po jej koszule, juz zsunieta do pasa. Uniosla cialo i pozwolila
sie rozebrac do naga.
Antonia nie do konca potrafila sobie uzmyslowic, co zaszlo. Wiedziala tylko, ze jej sie bardzo,
bardzo podobalo. Dopiero teraz dotarlo do niej, ze deszcz dzwoni za oknami, a gdzies daleko pohukuja
gromy. W niklym blasku swiecy Gabriel pochlanial goracym, glodnym wzroliiem cialo kochanki.
W zniecierpliwieniu wyciagnela po niego rece, by polozyl sie na jej ciele.
-Teraz twoja kolej - usmiechnela sie.
- Cierpliwosci, kochanie - Gareth, nadal kleczac, oparl sie lokciami na wysokosci jej glowy, tak ze
oslanial ja calym cialem. Pocalowal mocno usta Antonii. Cieszyla sie cieplem jego ciala, wyjatkowym
zapachem. Odwzajemnila, wsuwajac jezyk i splatajac go z jezykiem Gabriela, az kochanka
przeszly ciarki niespodziewanej przyjemnosci.
- Mmm, wlasnie tak. .. - westchnela, gdy skonczyli. - Zrób to, nie samym jezykiem, ale ... wiesz.
Rozbawila go jej niecierpliwosc.
- Nic nas nie goni, Antonio. Noc jest dluga, a burza wciaz szaleje ... - Nachylil sie i zaczal ssac jej
piers, ogarniajac caly rózowy sutek i lizac, az bolesnie nabrzmial.
Antonia wila sie pod pieszczotami ksiecia, siegnela dlonia, by piescic jego wlosy, ale Gareth podniósl
na nia blyszczacy wzrok i przysunal jej dlon do ust. Calowal z szacunkiem wnetrze jej dloni i
dalej, blizne na nadgarstku. Zaskoczona i zmieszana, próbowala zabrac reke, by ukryc zeszpecenie,
ale ja powstrzymal.
- Uwazam, ze jestes piekna - szepnal, calujac dalej. - W kazdym calu, z kazda blizna i pieprzykiem.
-Ale ... ja nie mam pieprzyków - osmielila sie zazartowac, choc Gareth slodko hipnotyzowal
wzrokiem. Tracila oddech, gdy ksiaze muskal jezykiem srodek jej dloni, a potem, wciaz patrzac jej
w oczy, wsunal do ust jeden z palców i possal. Cos podskoczylo w zoladku Antonii i poczula palacy
glód wrazen krazacy po wszystkich zakamarkach ciala, przenikajacy do samego szpiku. Chciala
przyciagnac Garetha do siebie, oplatajac nogami, ale odsunal je miekko i przycisnal do materaca.
Siegnal ustami do drugiej piersi, smakujac jej sutek, delikatny i napiety, niczym doskonaly jedwab.
Kobieta westchnela, wiec powedrowal z pocalunkami miedzy piersi, wzdluz brzucha i nizej.
Gdy juz zszedl miedzy nogi, rozchylil je dlonmi, a potem szerzej kolanem.
-Antonio, chce cie kochac w ten sposób. Pozwolisz mi?
Nie bardzo orientujac sie, na co sie zgadza, skinela glowa. Przygladal sie jej przez chwile wilgotnym,
lubieznym i mrocznym spojrzeniem, az ulegla, otworzyla sie i odrzucila glowe na poduszke,
nie potrafiac odpowiedziec na takie spojrzenie. Poza upojna schadzka w Knollwood Antonia nie
wyobrazala sobie, ze moze istniec podobna dekadencja, ze jeden czlowiek moze wzbudzic w
drugim tak rozkoszna i pelna glodu namietnosc.
Gareth wsunal w nia jezyk, az skoczyla, a plonace rumience wystapily na jej policzki. Zadal
nastepne pchniecie. Antonia omal nie wyskoczyla z lózka z okrzykiem czystego upojenia. Przerwal,
ale nie wypuscil kochanki, przycisnal jej biodra do lózka jeszcze mocniej. I znów obrzucil ja tym
ognistym, wyglodzonym spojrzeniem, czyniac ja wiezniem niespotykanych rozkoszy.
- Prosze, Gabrielu ... tylko ... - Zacisnela dlon na przescieradle.
- Co, mila? Mam ... przestac? Tak?
- Nie ... - Antonia przelykala z trudem. - Nie przestawaj. Nigdy.
Usmiechnal sie, pelen satysfakcji, i wsunal jezyk jeszcze glebiej. Pisnela. A potem poczula w sobie
jego zwinny palec. Slyszala swoje ciche jeki, nie potrafila sie opanowac. Wyszukane pieszczoty
Gabriela wprawialy ja w zachwyt. Dreczyly, rozbudzajac menasycony apetyt na wiecej.
Palce Garetha znów poszly w ruch, jezyk niestr.udzenie i przemyslnie igral z jej najczulszym
miejscem, sciagajac ja na skraj przepasci. Antonia nigdy nie doswiadczyla tak intensywnej
rozkoszy. Ksiaze kochal ja dlugimi, wybornymi liznieciami. Jej paznokcie drapaly posciel, gdy
próbowala ze wszystkich sil byc przytomna, gdy wyginala sie w luk, niczym wyuzdana ulicznica i
blagala kochanka, by przestal. Gabrielu, Gabrielu, Gabrielu!
Zanurzyl sie mocno i gleboko nie odrywajac sie juz od tego jednego, jedynego punktu. Raz po raz
wynosil ja coraz wyzej, az Antonie ogarnela ekstaza, zatonela w nieprzytomnych spazmach dzikiej
rozkoszy.
Ostatecznie wrócila do rzeczywistosci. Jej wzrok spotkal sie z rozpalonym spojrzeniem Gabriela.
Jeszcze nigdy nikt tak na nia nie patrzyl: wladczo, z zadaniem. Antonia zapragnela byc jego,
przynajmniej w tej cudownej chwili. Nie slyszala juz w ogóle burzy. Istnialo tylko tu i teraz i ich
skrajna intymnosc. Wyciagnela ramiona.
Mezczyzna podniósl sie, nabrzmialy i gotowy. Podlozyl reke pod poduszke Antonii, potem zawisnal
calym cialem nad kochanka. Jeszcze raz rozsunal stanowczym ruchem jej nogi.
- Musze w tobie byc. - Byl szorstki i pozadliwy. Dotknela jego naprezonej meskosci. Gareth zamknal
oczy i wydal ni to syk, ni to pomruk lubieznego zadowolenia. Skóre mial kuszaca niczym
cieply aksamit. Antonia czula jego meska, pierwotna sile. Poprowadzila go miekkimi, kobiecymi
ruchami, unoszac biodra, zachecajac z nieodparta moca, by ja wzial. Odniosla wrazenie, ze sie
waha, wiec popiescila jego czlonek. Uronil krople nasienia. Mial zamkniete oczy, drzal z
opanowywanego podniecenia. Czula, ze osiagnal granice wytrzymalosci, bo chce zachowac sie
wielkodusznie.
_ Gabrielu - szeptala, pieszczac go. - Chodz, wejdz we mnie. Wez mnie. Nie ukrywaj przede mna
swojej przyjemnosci.
Gareth porzucil wreszcie wahania. Palce Antonii wciaz wedrowaly po jego czulym miejscu, zadajac
slodka torture. Znów zamknal powieki i blagal w duchu, by nie zawiesc siebie samego.
_ Nie przestawaj i nie mysl - kusila wilgotnym szeptem, gdy w koncu zatoneli w uscisku.
Na szczescie myslenie mu w tym momencie nie grozilo. Zaglebil sie w jej goscinne, cieple cialo,
stali sie jednoscia. Czul przemozna sile, która ciagnela go w glab Antonii, stawal sie z nia jedna
istota, pchany przez nadprzyrodzona moc, silniejsza od niego. Wszedl w nia od razu mocno i
gleboko, krzyknawszy z nieokrzesanej i cielesnej blogosci.
Antonia oddala sie mu w pelni, gladzac dlonmi posladki, ledzwie i plecy. Mruczala niczym kotka
kusicielka. To nie mogla byc tylko rozkosz, sam seks. Zatracil sie w fizycznej milosci, dal sie pochlonac.
Zatonal w Antonii. Czul, ze dotknela jego naj czulszego i najbardziej nieoslonietego miejsca
i przepelnil go podziw, ze potrafila tam dotrzec.
Gdy otworzyl oczy, zdalo mu sie, ze widzi Antonie na wskros, az po jej dusze. Oczy ksieznej, które
niegdys zdawaly sie nie z tego swiata, teraz byly przejmujaco jasne, pelne glebokiego uczucia, niespodziewanego
i akceptujacego. Gareth bral ja, ucztujac w jej kobiecej miekkosci, a przede wszystkim
w jej goraczkowym zapale, by go zaspokoic. Zawsze to on byl ta strona, która miala zapewnic
rozkosz.
Cos w nim zawirowalo i ponioslo' go wyzej. Próbowal sie zatrzymac, przeciagnac moment upojnej
rozkoszy, ale nie tym razem. Fala spelnienia uderzyla go z powalajaca i zaskakujaca sila. Chcial
wyjsc z Antonii przed finalem, ale zrobil to chwile za pózno. Tylko kapke nasienia udalo sie
wyniesc poza cialo kochanki.
Gareth drzal, przebiegaly go spazmy i oddychal ciezko. Opuscil glowe i czekal, az powróci do siebie.
Przezycie bylo piekne, wspaniale i kompletne, wkradl sie tylko jeden maly blad. Ksiaze oparl
czolo o czolo kobiety.
- Och, Antonio - szepnal, podnoszac sie na lokciach. - Próbowalem uwazac.
- Nie przejmuj sie, nic sie nie stalo - mruczala, odgarniajac blond grzywe z czola Garetha.
- Oby. - Przewrócil sie na bok i podparl na lokciu. Przypatrywal sie ksieznej, próbujac zgadywac, o
czym mysli. A myslala byc moze o tym samym, co Gareth: ze wystawil Antonie na ryzyko, narazil
jej cenna i z trudem zdobyta wolnosc.
Gdyby ksiezna zaszla w ciaze, bylaby z nim zwiazana. Znów zaangazowalaby sie w kolejne
malzenstwo wbrew swej woli. Znów bylaby otoczona murem, ograniczajacym jej zycie i
mozliwosc podejmowania wyborów.
Usmiechnal sie mimo niespokojnych mysli i siegnal po jedwabisty kosmyk jej wlosów, by sie nim
bawic. Tym beztroskim gestem chcial ukryc emocje, które jego samego oniesmielily. Nie
przypuszczal, ze doswiadczy tak silnych, niemal nierzeczywistych doznan. Przezycie z Antonia
niemal odmienilo jego zycie. Byla to chwila naj czystszej namietnosci i naj doskonalszego
porozumienia. Pragnal Antonii, zaczelo mu sie zdawac, ze caly czas do tego dazyl. Juz nie mial
zadnych watpliwosci, ze sie zakochal. Wolalby jednak nigdy jej nie miec za zone, niz gdyby mialo
sie tak stac z powodu przymusowych okolicznosci.
- Gabrielu? - Male, cieple dlonie kobiety objely jego twarz. - Nie martw sie, prosze·
- Nie martwie sie·
- I nie klam - upomniala go. - Czasami nadal nie jestem calkiem przy zdrowych zmyslach, to
prawda, ale naiwna bylam tylko raz.
Schylil sie i pocalowal Antonie w policzek.
- Masz racje. - Muskal wargami ucho kochanki.
- Martwie sie.
Ksiezna przysunela sie do niego i wtulila glowe pod podbródek.
- Jestes taki wielki. Przy tobie czuje sie ... bezpieczna. Gdyby tak sie zdarzylo... gdyby twoje
obawy sie spelnily ... czy to byloby takie straszne?
Przy nim czula sie bezpieczna. Czy o to chodzilo? Zasmial sie.
- Okropne dla ciebie, kochanie? Czy dla mnie?
- Dla mnie na pewno by takie nie bylo - szepnela powaznym tonem.
Objal ja mocno.
- Posluchaj mnie, Antonio. Tak naprawde wcale mnie nie chcesz. Szukaj towarzystwa podobnych
sobie ludzi, jak zawsze powtarzal mi dziadek. I mial racje.
-A ty nie jestes do mnie podobny?
-Wiesz, ze nie. Zostalas wychowana do czegos, co nigdy nie bedzie moim udzialem. Masz prawo
pierworództwa, którego nigdy nie moglem sie domagac.
Spojrzala na niego uwaznie.
-To nieprawda, Gabrielu.
Milczal chwile, by znalezc slowa, które lepiej wyrazilyby, co ma na mysli.
-Antonio, przez trzy lata mieszkalem w Selsdon, wsród jego mieszkanców. Ale nigdy, przenigdy
nie bylem jednym z nich. I nawet gdybym na chwile o tym zapomnial, ktos, czy to Warneham, jego
zona, czy nawet jakis sluzacy, przypomnialby mi ów fakt jasno i dobitnie. Zatem, czy naprawde
myslisz... czy wyobrazasz sobie ... - Urwal i potrzasnal glowa.
- Co sobie wyobrazam? - Polozyla mu dlon na piersi.
Usmiechnal sie znów, tym razem w zadumie, i pogladzil kobiete po policzku.
- Czy naprawde myslisz, ze twoja rodzina i przyjaciele zgodziliby sie z toba? Czy nie przeszlo ci
przez mysl, ze bede dla nich nieodpowiedni? Gorszy od ciebie?
-Ale przeciez ... przeciez jestes teraz ksieciem?
Wyzsze sfery wybaczaja ksieciu niemal wszystko.
- Na pozór pewnie tak - ciagnal lagodniejszym juz glosem. - Ale na co mi to? Czy chcialbym, zeby
wyzsze sfery przyjely mnie z ociaganiem tylko
dlatego, ze tak zrzadzil los? Wiekszosc z nich potraktowalaby sprawe tak, jakbysmy
wpadli na siebie przypadkiem.
Antonia spojrzala na niego smutno, a równoczesnie bardzo przenikliwie.
- Jestes tak gleboko zraniony, Gabrielu. Dreczy to moje serce.
Ksiaze opadl na plecy i zaslonil oczy ramieniem.
- Ból, Antonio, moze byc bardzo przydatnym uczuciem. Moze toba pokierowac. Pobudzic
cie do zrobienia czegos ze swoim zyciem.
- Czy przytrafilo ci sie wlasnie cos takiego?
-Tak to mozna okreslic - odrzekl. - Pragnalem wreszcie móc kontrolowac swoje zycie, decydowac
o swoim przeznaczeniu i juz nigdy nie byc zdanym na czyjas laske czy nielaske·
Antonia przytulila sie do kochanka mocniej, Gareth odwzajemnil jej czulosc.
- Burza chyba sie skonczyla - zauwazyl.
- Deszcz tez powinien niedlugo ustac.
- Jesli chcesz, mozesz mnie juz zostawic - szepnela. - Nic mi nie bedzie. Jak powiedziales, najgorsze
minelo.
- Najwyrazniej - mruknal.
Jednak nie potrafil zmusic sie, zeby wstac z jej lózka i sobie pójsc. Glaskala go po piersi i
oplotla drobnym, rozgrzanym cialem. Odczuwal pelna blogosc. Siegnal po skoltunione
przykrycie i opatulil ich oboje az po same podbródki.
- Jak poznales, Gabrielu, ze jestes zakochany? Jak sie czules?
- Slucham ... ? - Ksiaze byl do glebi zaskoczony.
Przekrzywil glowe, by spojrzec na Antonie·
- Czy nagle zaczelo ci z jej powodu bic szybciej serce? Nie byles w stanie spac i jesc?
Xanthia. Miala na mysli Xanthie·
- Nie ... to nie bylo tak. Po prostu nagle ogarnelo mnie poczucie, ze powinnismy byc razem, ze w
jakis sposób zostalo nam to przeznaczone.
- Hm, to nie brzmi jakbys mówil o milosci.
- Kochalem ja - obruszyl sie Gareth. - Byc moze nie byl to rodzaj nieprzytomnego zakochania, z
glowa w chmurach i scisnietym zoladkiem; lecz raczej stopniowe poznawanie, co byloby najlepsze.
- Najlepsze dla was obojga? Nie czules sie od niej gorszy? W koncu jej brat byl arystokrata.
Gabriel chcial odezwac sie od razu, ale ostatecznie rozwazyl przez chwile wypowiedz.
- Rothewell nie jest taki, jak inni dobrze urodzeni. Cala trójka ich rodzenstwa dorastala w przerazajacych
warunkach, nie majac niczego. Byli sierotami, tak jak ja, zeslanymi na Barbados przez rodzine,
która nie chciala ich znac. Mysle, ze to nas glównie laczylo. Razem doroslismy, czepiajac sie
szczatków naszego dawnego zycia i próbujac stac sie silnymi.
- Rozumiem - szepnela. - A byl jakis punkt zwrotny, w którym zorientowales sie, ze chcialbys
poslubic Zee?
Gareth dlugo milczal.
- Rozszalala sie burza - zaczal opowiadac. - Nie taka, jak teraz, ale rodzaj huraganu. Zostalismy
uwiezieni w biurze naszej firmy armatorskiej, blisko suchych doków* na samym brzegu portu.
Ogarnely nas czarne mysli, ze ... ze zginiemy. Mnie los czesto stawial w podobnych sytuacjach, w
koncu plywanie po morzu przynosi wiele niebezpiecznych niespodzianek, lecz Zee byla
przerazona. Burza wyrywala
drzewa i roztrzaskiwala okna. Ocean wyrzucal male czólna, a takze nieprzebrane ilosci
wodorostów. Róg naszego lichego dachu zaczal sie odrywac. Schowalismy sie za wiekszymi
meblami i ...
- Co? Mów dalej.
- Nie moge. I tak zbyt duzo powiedzialem. - Potrzasnal glowa·
-Ale ja wiem - wtracila lagodnym tonem Antonia. - Chodzi o honor damy i tego rodzaju rzeczy.
Niewazne, znam cie na tyle, Gabrielu, ze moge sie domyslic, co sie stalo.
- Powiem wiec tylko, ze zrobilem jedyna rzecz, która wydala mi sie stosowna, a na której sie
znalem - kontynuowal Gareth. - I szczerze mówiac, myslalem ... myslalem, ze to bedzie mialo
znaczenie. Jednak kiedy nastal swit, a burza ustala, Zee byla znów soba, czyli silna, kompetentna
osoba· Nie potrzebowala mnie. Nigdy naprawde nie potrzebowala.
Antonia wziela dlon Garetha i przycisnela do swojej piersi.
- Gabrielu, to, co zaszlo miedzy nami tej nocy ... to m a z n a c z e n i e - wyszeptala. - Nie ... nie
umiem tego dobrze wyrazic, ale kiedy deszcz ustanie i nadejdzie ranek, nadal bede potrzebowac ...
- Urwala i zaczerpnela oddechu dla uspokojenia.
- Zawsze bede ci wdzieczna - dokonczyla.
Ksiaze przytulil kochanke do siebie jeszcze mocniej i pocalowal ja w czubek glowy.
- Nie chce twojej wdziecznosci, Antonio. Chce tylko, zebys byla szczesliwa.
-Wiem - szepnela ciszej, gdyz zaczela ogarniac ja sennosc. - Wiem, Gabrielu.
I tak spleceni ze soba, pograzyli sie w niespokojnym, plytkim snie, ukolysani szumem deszczu w
rynnach. Zblizal sie swit, a kazde z nich snilo o utraconych mozliwosciach.
* Suchy dok - warsztat remontowy w porcie, gdzie mozna statek podzwignac i obrócic, tak aby kil
znajdowal sie ponad woda (przyp. tlum.).
Rozdzial czternasty
Nadbrzezne zabudowania Portsmouth ogarnely juz ciemnosci, nocne powietrze bylo ciezkie od soli
i zapachu wodorostów. Elegancki, rozkolysany od pospiesznej jazdy powóz skrecil wwqska, brukowana
uliczke portowa i gwaltownie sie zatrzymal. Uszu Gabriela dobiegl zlowrózbny chlupot
wzbierajacego prZyplywu, wody uderzajacej o kamienne wybrzeze przystani. Chlopca przeszyl
dojmujacy ziab.
Staneli przed pubem. Latarnia kolysala sie w zelaznym koszyku, rzucajac ponure swiatlo na ulice.
W cieniu majaczylo czterech podejrzanych typów. Najwiekszy z nich odepchnal sie buciorem od
brudnej sciany i ociezalym, podpitym krokiem podszedl do powozu.
- Ty jestes Warneham? -spytal w czelusc okienka.
- Tak -zasyczal ksiaze. Z wyciagnietej sakiewki wyjal banknot i wcisnal go mezczyznie w garsc.
Bandyta skwapliwie schowal pieniadze do kieszeni.
- Dobra. To gdzie on jest, co?
- Tam -zgrzytnal przez zeby, wykonujac niedbaly gest dlonia w rekawiczce w strone wnetrza
powozu. - Zabierzcie go z moich oczu. I zadbajcie, zeby to scierwo nigdy wiecej nie ogladalo
Anglii, zrozumiano?
Ciemny typ zarechotal chrapliwym, przepitym glosem i szarpnal drzwiczki pojazdu.
-Nie! -krzyknal Gabriel, gdyz dopiero wtedy zorientowal sie, co sie dzieje. -Prosze pana, nie, prosze
poczekac, chce wracac do babci! Prosze mnie puscic, chce wracac!
- Do babci! He, he, cos takiego -chrypial oblesny bandyta, az chlopiec poczul jego cuchnacy
oddech, gdy zlapal go za kolnierz.
- Nie, pusc!!! -rzucal sie Gabriel. Zlapal sie framugi drzwiczek, gdy obcy wyszarpywal go na zewnatrz.
-Prosze przestac! Wasza milosc! Nie mozesz ... nie mozesz, panie, pozwolic im mnie
zabrac!
-Ach, nie? -Warneham podniósl ciezki but i twardym obcasem zmiazdzyl knykcie walczacego z
bandyta chlopca. Gabriel zaplakal z bólu i puscil framuge. Oplacony najemnik chwycil dziecko
wpól i przerzucil sobie przez biodro, jakby niósl worek kartofli.
Warneham wystawil glowe przez drzwiczki, patrzac za odchodzaca grupka·
- Boisz sie wody, co? -zawolal. -No to masz. Teraz naprawde bedziesz mial sie czego bac, ty maly
zydowski bekarcie!
* * *
Trzeciego dnia swojej choroby Nellie Waters nie mogla juz usiedziec na miejscu, wiercila sie
niczym uwiazany rumak, i krazyla po schodach tam i z powrotem do pokoju swojej pani pod byle
pretekstem. Zapomniala uporzadkowac spinki ksieznej pani. Chciala przejrzec rzeczy do prania na
poniedzialek. Wszystkie pomysly okazywaly sie jednak kiepskie i Antonia nie dala sie nabrac,
odsylajac pokojówke za kazdym razem na góre, ilekroc Nellie stanela na progu ksiazecej sypialni.
Przy ostatniej próbie Nellie udalo sie zabrac ze soba worek z ponczochami do cerowania oraz zestaw
stosownych igiel. Gdy wrócila pod drzwi swojego pokoju, zastala tam George'a Kemble,
opartego z nonszalanckim wdziekiem o framuge zamknietych drzwi.
- O, pani Waters, dzien dobry! Widze, ze wraca pani blyskawicznie do zdrowia.
- Szkoda, ze moja pani nie mówi tego samego - pozalila sie Nellie. - Czego pan tym razem chce,
panie Kemble? Tutaj znajduja sie sypialnie pokojówek, jesli pan jeszcze nie zauwazyl.
-Taak? - zdziwil sie udatnie dandys. - Fantastycznie! Ach, moze uda mi sie podgladnac pani
zgrabne i kuszace kostki, pani Waters, w tych uroczych, brazowych pantofelkach?
Biedny pan Kemble zauwazyl lecacy worek wypchany ponczochami dopiero wtedy, gdy uderzyl go
prosto w ucho. Pani Waters z satysfakcja uslyszala glosne zgrzytniecie zebami. .
- Kobieto, litosci! - Sekretarz az sie cofnal. - Przeciez ja tylko zartowalem!
Pokojówka obrzucila go piorunujacym spojrzeniem.
- Moje poczucie humoru nieco oslablo ostatnimi dniami - wytlumaczyla sie. - A teraz zycze dobrego
dnia panu i pana zuchwalemu jezykowi. Przypominam, ze oficjalnie wciaz jestem chora.
- Bogom niech beda dzieki, ze nie sprowokowalem pani z tym workiem, kiedy bylas w pelni sil. -
Kemble rozcieral sobie ucho, zeby nie poniesc szwanku na sluchu. - Pani Waters, sadzilem, ze
swietnie sie dogadujemy. Potrzebuje pani pomocy ...
_ Tak, tak, juz ja znam takich jak pan, panie Kemble - uprzedzila go. - Przyjechal pan tutaj, zeby
weszyc, wtykac nos w cudze sprawy i robic za-
mIeszanie, wiec ...
_ Wlasnie tak! - zgodzil sie sekretarz. - I pomyslalem sobie, ze musi sie pani juz bardzo tutaj nudzic,
zatem zaciekawilaby pania mala intryga ...
_ Intryga? - Pani Waters zmruzyla nieufnie oczy.
Kemble odrobine wysunal z kieszeni swoja srebrna flaszke·
- Intryga oraz troszke mojego lekarstwa, doskonalego na wszelkie choroby? - kusil. - Tylko prosze,
dobra kobieto, nie tutaj, w korytarzu.
Pani Waters rozejrzala sie z mina winowajcy po korytarzu przed i za soba, po czym otworzyla
drzwi do pokoju i zaprosila goscia.
Chociaz pokoik byl ciasny, ograniczony skosnie schodzacym dachem, zmiescilo sie tutaj male lózko
z baldachimem, perkalowe zaslony oraz podniszczony, ale piekny, recznie tkany dywan. Pani
Waters usiadla za niewielkim, mahoniowym stolikiem, na krzesle z oparciami, które choc stare,
sprawialo wrazenie wygodnego. Z braku drugiego krzesla i filizanki pan Kemble z grzecznosci
musial przycupnac na brzegu lózka i pic prosto z flaszki. Sluzaca zlapal napad kaszlu, wiec lyknela
spory haust krzepiacego trunku sekretarza.
- No dobrze, to o jaka intryge panu chodzi? _ spytala, kiedy juz odchrzaknela i poprawila sobie
humor doskonala brandy.
Kemble przybral pogodny wyraz twarzy.
_ Cóz, najpierw musze zapytac pania o zdanie w pewnej delikatnej sprawie. Dotyczy ona jednej z
niewielu dziedzin, mozliwe, ze jedynej, na której temat nie mam zadnego pojecia.
-Ach, tak? - zdumiala sie pani Waters. - A jakaz to dziedzina, niech pan mi zdradzi?
- Chodzi o ... sprawy kobiece ... - Pan Kemble przelknal w zaklopotaniu.
- Sprawy kobiece? - Spojrzenie Nenie stalo sie podejrzliwe. - Jakie sprawy? Chyba nie bedziemy
rozmawiac o wstazkach do kapeluszy, co?
-W rzeczy samej, nie - przytaknal sekretarz. - Chodzi mi o kobiece ... procesy.
Pokojówka spojrzala na niego spode lba.
- Panie Kemble, naprawde nie sadze ... Dandys odstawil flaszke z glosnym stukiem.
- Droga pani, czy ma pani pojecie, jaka to dla mnie niezreczna sytuacja? - rzekl stanowczo. Próbuje
pomóc jasnie pani. Gdybym nie musial dowiedziec sie czegos o tych sprawach, czy w ogóle
zadawalbym podobne pytania?
- No nie, rzeczywiscie - zastanowila sie Nellie. ~ Wlasnie - niecierpliwil sie. - Prosze mi zatem
powiedziec, co sie dzieje, gdy w lonie kobiety poczyna sie dziecko? Jakie sa objawy? Co zwróci jej
uwage?
Pani Waters zarumienila sie lekko.
- Cóz ... naturalnie przybierze na wadze.
- Zawsze? - przerwal. - Od razu? A co, gdyby byla chorowita?
-Aha, juz wiem, o co panu chodzi. Niektóre dostaja mdlosci. Ale zwykle nie na poczatku.
- Zawsze tak sie dzieje? - dopytywal sie Kemble.
- O tak! - zapewnila kobieta. - Moja siostra, Anne, przy pierwszym dziecku nie odrywala sie od
miednicy przez bite trzy miesiace, ale potem tryskala zdrowiem i energia. Niektóre biedaczki
choruja przez cala ciaze, lecz to rzadkie przypadki.
-W takim razie, kobieta na poczatku raczej traci na wadze?
_ Rzeczywiscie, moze tak byc - rzekla pani Waters.
- Jakie jeszcze pojawiaja sie znaki? Jej ... miesieczne krwawienia ustaja, prawda?
-Tak, to najwazniejszy objaw. - Nellie zarózowila sie mocno.
-Ale czy poza tym krwawienia moga ustac przez cos innego?
- No cóz, z racji wieku. Z powodu choroby, przez jakies leki albo szok, zwlaszcza jezeli sa to
problemy dlugotrwale.
- Na przyklad melancholia? Sluzaca zmarszczyla brwi.
- Sadze, ze to mozliwe, szczególnie jesli równoczesnie kobieta straci znacznie na wadze.
- Zatem kolejna dobra wiadomosc! - ucieszyl sie Kemble. - Niektóre kobiety zadrecza kwestia
wagi, czyz nie? I nie chodzi mi o te, które dbaja
figure, ale ogarniete prawdziwa obsesja·
_ Rzeczywiscie, slyszalam o kobietach, które glodza sie na smierc - przyznala Nenie. - Natomiast
nie wiem, dlaczego tak sie dzieje, i nigdy nie znalam nikogo takiego.
Kemble usilnie sie nad czyms zastanawial.
-W kazdym razie, powazna utrata wagi moze zatrzymac kobiece krwawienia, tak?
- O tak, na pewno. Madra natura nie dopuszcza, by kobiety nie zachodzily, jesli sa zbyt szczuple albo
chore, by donosic dziecko. Natura wie, co jest najlepsze, zawsze to powtarzam.
Dandys ponownie odkrecil flaszke i pociagnal maly lyczek brandy.
-To co jest pierwsze? Kura czy jajko? - mruknal.
- Co takiego?
Kemble dolal trunku pani Waters.
- Jezeli kobieta zaczyna miec mdlosci i zanikaja jej krwawienia, skad ma wiedziec, ze to akurat z
powodu ciazy?
Pokojówka nie ukrywala skrajnego zazenowama.
- Jezeli jest mezatka i jest zdrowa, to najsluszniejsze przypuszczenie. Pewnosc moze miec tylko po
jakims czasie, po okolo trzech miesiacach i tylko wtedy, jezeli doktor wybada dziecko w lonie.
Sama poczuje je w sobie znacznie pózniej.
Kemble schowal flaszke do kieszeni
- Dziekuje, bardzo dziekuje. Jest pani nieocemona.
Pani Waters zrobila okragle oczy i znów zakaszlala w chusteczke.
-Tak? To byly dosc proste sprawy.
Sekretarz juz podszedl do drzwi, gdy cos mu sie przypomnialo. Odwrócil sie.
- Pani Waters, jeszcze jedno. Czy moze pani wie, kim byla pokojówka poprzedniej ksieznej tutaj,
w Selsdon?
Zastanowila sie dluzej. .
- Slyszalam tylko, jak pani Musbury o niej wspominala - potrzasnela glowa. - Przykro mi, ale nie
potrafie sobie teraz przypomniec nazwiska.
- Pani Musbury - powtórzyl Kemble. - Sadzi pani, ze dobrze znala ksiezna?
-Tak mi sie zdaje. Pochodzi z tych samych okolic, co poprzednia ksiezna.
- Doskonale! - Sekretarz zatarl rece. - Dziekuje jeszcze raz, pani Waters. Jest pani, jak zawsze,
niebywale blyskotliwa.
* * *
Gabriel znalazl Antonie w saloniku na krótko przed poludniem. Nie widzial jej od chwili, gdy
wczesnie przed switem po cichu wyszedl z lózka. Ksiezna siedziala- teraz przy zloconym, drewnianym
sekretarzyku i pisala list. Tyl glowy Antonii rozswietlalo slonce, nadajac filuternym
kosmykom zloty blask. Zaciskala usta, mocno skupiona nad swoim zajeciem. Nie uslyszala, jak
wszedl do salonu.
Zatrzymal sie chwile w miejscu. Byla piekna, niezaprzeczalnie, ale to juz nie uroda przyciagala do
niej Garetha. Myslal o tym, jak czula sie w jego ramionach minionej nocy, jak ciezko mu bylo ja
zostawiac nad ranem. O nie ziemskiej intymnosci, która stala sie ich udzialem. A teraz, kiedy myslal,
ze jej prawdziwa sytuacja pomoze mu podjac wlasciwa, stanowcza decyzje, zorientowal sie, ze
traci werwe.
Przekonal sie, ze zostal stworzony do tego, by patrzec na jej mala, zreczna dlon, smigajaca nad
papierem. Zakochal sie w niej bez pamieci. U dawanie nie mialo najmniejszego sensu. Jedyne, co
zostalo do zrobienia, to zdecydowac, co poczac dalej. Czy postapic slusznie, czy samolubnie?
A co jest tym slusznym rozwiazaniem? Dzisiaj nie byl juz taki pewien. Pytania Antonii na temat
Zee, postawione zeszlej nocy, zmusily go, by spojrzal wstecz i stawil czolo prawdzie. Uczucie,
które teraz nim zawladnelo, bardzo sie róznilo od czegokolwiek, co czul wczesniej, i bylo duzo
bardziej skomplikowane. Tym razem nie odczuwal niecierpliwosci, frustracji, jak to mialo miejsce
przy Zee. Czul tylko gleboka i trwala pewnosc, ze potrzebuje tej wlasnie kobiety. Tej pozornie
delikatnej i kruchej kobiety, która - jak powoli docieralo do Garetha - wcale taka nie byla.
Wsunal kapelusz pod ramie i podszedl blizej.
- Nad czym sie zamyslilas?
Antonia podskoczyla.
- Ojej, ales mnie zaskoczyl! - Przycisnela dlon do piersi. - Myslami bylam zupelnie gdzie indziej.
Usmiechnal sie i zajrzal jej przez ramie.
- Piszesz do któregos z twoich sfrustrowanych adoratorów z Londynu?
Ksiezna zasmiala sie.
-To zabawne, ale wszyscy ci lajdacy zupelnie znikneli z horyzontu. Zastanawiam sie, czy ma to
cos wspólnego z nowym ksieciem, który przebywa w rezydencji....
- Nie rozumiem, dlaczego mialbym ich wystraszyc. - Puscil do niej oko i ujal. drobna dlon.
A moze wlasnie tak bylo. Moze pewnego rodza. ju mezczyzni obawiali sie blizszej obserwacji
przez kogos, komu zalezalo na dobru Antonii.
- Pisze do mojego ojca, Gabrielu. - Ksiezna przeniosla wzrok na ich splecione dlonie. - Chce mu
powiedziec, ze ... ze przyjade. Ze powinnam zrobic, o co prosi, przyjech;=tc do Londynu, by
cieszyc sie z narodzin dziecka. Ze byc moze zloze u jego boku kilka towarzyskich wizyt i zobacze,
jak ludzie mnie przyjma. Wiem, ze beda szeptac za moimi plecami, ale moze w koncu przestana.
Poza tym ... cóz, nie skladam papie zadnych innych obietnic.
Gareth poczul, jak serce mu zamiera, a ziemia usuwa sie spod stóp. Nagle zabraklo mu slów.
- Zmienilas zdanie, jak widze. - Opamietal sie. - Kiedy wyjezdzasz?
Antonia podniosla wzrok. Zlagodniala, gdy ich spojrzenia sie zetknely.
- Mysle, ze powinnam jechac od razu, jak tylko Nellie dojdzie do siebie. Rozpraszam cie, Gabrielu.
Prosze, nie mów, ze tak nie jest. A ponadto, potrzebuje nowej garderoby, moja zaloba juz sie
skonczyla.
- No tak, oczywiscie.
-I dziekuje ci, Gabrielu. Dales mi tyle sily i od wagi. Sprawiles, ze poczulam, jakbym naprawde
miala cos do powiedzenia na temat swojego losu. Moge wplywac na zdanie ojca. I byc moze
zaczne nowe zycie. Moze nie musze sie zaszywac gdzies na prowincji, ani w Bath, jak wiele
nieszczesliwych wdów czekajacych kresu swych dni.
Gareth wciaz sciskal pod ramieniem kapelusz, staral sie go calkiem nie zgniesc.
- O nie, jestes wdowa pelna wigoru, goniaca zycie na zwinnych i zgrabnych nogach. - Ksieciu udalo
sie usmiechnac. - Bardzo ci sie przydadza, gdy bedziesz plynela w walcu na wszystkich balach
Londynu, lamiac serca zachwyconych partnerów.
Przygladala mu sie chwile z figlarnym wejrzeniem, zaraz jednak spowazniala.
- Szukales mnie? - zmienila temat. - Gdzies jestem potrzebna w palacu?
Tak, chcial odpowiedziec. Jestes potrzebna w moim lózku, w moim sercu. W moim domu,
gdziekolwiek by sie znajdowal.
Nie przewidzial, ze tak nagle wyjedzie. I chociaz pomysl brzmial teoretycznie rozsadnie, w
rzeczywistosci byl dla Garetha bardzo przykry. Chcial ja blagac, by zostala, juz ogarnela go jakas
niewytlumaczalna tesknota. Chcial cofnac wszystkie swoje blyskotliwe i niefrasobliwe slowa i po
prostu zdac sie na jej litosc.
Ale komu by to mialo sluzyc? Tylko i wylacznie jemu. Antonia zaslugiwala na powrót do wielkiego
swiata. Miala wszelkie prawo prowadzic wymarzone zycie, a nie tylko poddawac sie temu, co inni
dla niej wybrali. A gdyby jeszcze, z pomoca pana Kemble, udaloby mu sie w jakis cudowny sposób
rozwiac wszelkie watpliwosci wokól smierci Warnehama, sciezka ksieznej do nowego zycia
okazalaby sie duzo prostsza.
Antonia wciaz patrzyla nan pytajaco.
- Nie, tak tylko wpadlem - sklamal. - Wszystko w porzadku, tylko ... czegos szukalem.
- Z kapeluszem? - Poderwala sie na nogi i pocalowala Garetha w policzek. - Daj spokój, myslalam,
ze niczego nie bedziemy przed soba ukrywac?
-Tak, racja, tak wlasnie ustalilismy. Naprawde to chcialem cie spytac, czy nie poszlabys ze mna na
spacer.
- Z przyjemnoscia! Dasz mi chwile na zmiane butów?
.- Antonio. - Zlapal ja za ramie. - Nie musisz isc, jesli nie chcesz.
-A moze wlasnie chce. - Przechylila zalotnie glowe· - Dokad sie wybierasz?
Uciekl wzrokiem. Znów poczul -sie, jakby mial dwanascie lat.
- Do pawilonu w mysliwskim parku. Po prostu ... nie chcialem tam isc sam.
- Na pewno bedzie milo. Bardzo lubie ten pawilon. - Uscisnela go i ruszyla do drzwi. - Spotkamy
sie na dole w holu.
Kilka minut pózniej Gareth patrzyl, jak lekko zbiega ze schodów. Miala na sobie luzna, troche w
stylu retro, wzorzysta suknie z muslinu, zielonkawego koloru. Na ramiona narzucila zielonozólty
szal.
- Postanowilam wlozyc cos wygodnego i kolorowego. - Oczy Antonii blyszczaly. - A poza tym to
byla jedyna suknia, która moglam szybko wlozyc bez pomocy Nellie. O, a co tam masz w
koszyku?
Gareth usmiechnal sie i podniósl reke.
- Zimny lunch, przynajmniej tak mi powiedziano. Pani Musbury uwaza, ze zbyt czesto zaniedbuje
poludniowy posilek.
- Piknik! - ucieszyla sie Antonia. - Swietnie! Przeszli przez cieplarnie ·do ogrodu. Powietrze mialo
w sobie nutke jesiennej aury, a jesli ktos by sie dobrze przyjrzal, w bujnym listowiu sadu, odgradzajacego
goscinne ogrody Selsdon, mozna juz bylo zauwazyc czerwone i zlote przeblyski. Sad
wychodzil na lesisty teren, poza którym znajdowal sie park mysliwski.
Droga prowadzaca do parku, podobnie jak ta do Knollwood, byla dobrze widoczna i utrzymana.
- Jako dziecko czesto zapuszczalem sie w te strone - wyznal Gareth. - Pawilon byl ulubionym
miejscem zabaw Cyryla. Udawalismy, ze jest naszym zamkiem i inscenizowalismy cale bitwy, broniac
"twierdzy". Albo czasami zachowywalismy sie jak w amfiteatrze i odgrywalismy jakas sztuke
Szekspira, oczywiscie nie Romea i Julie, tylko jedna z tych bardziej krwawych.
- Sama odkrylam te drózke - pochwalila sie Antonia z usmiechem. - Warneham nigdy o niej nie
wspominal. Ale dobrze sie stalo, w ten sposób mialam wlasne miejsce, gdzie moglam czasami
ukryc sie przed swiatem.
Przez chwile szli w milczeniu, ksiezna wspierala sie lekko na ramieniu Gabriela. Sciezka zwezala
sie, schodzac w dól, a roslinnosc stawala sie bujniejsza i dziksza. Szlak byl rzeczywiscie piekny,
choc troche straszny, gdyz gestniejace drzewa zaslanialy widok nieba. Gareth podniósl glowe i
przypomnial sobie leki malej Beatrice. Od czasu do czasu i Antonia rzucala okiem na lisciasty baldachim,
ale nic nie mówila.
- Czy myslisz o Beatrice? - Nie wytrzymal w koncu ksiaze. - Pytam, bo ... cóz, ja o niej pomyslalem.
- Zawsze o niej mysle. Zawsze jest blisko mnie, mojego serca. Czasami jednak zastanawiam sie ...
Och, sama juz nie wiem ... Ciagle tak bardzo przezywam strate, ciagle mam bezgraniczne poczucie
winy. Zawsze bede ja oplakiwac, ale zaczynam miec nadzieje, ze pewnego dnia zdolam zrozumiec.
Któregos dnia bede musiala zaakceptowac fakt, ze nic juz nie moge powiedziec ani zrobic, ze
zadna modlitwa ani pokuta nie zwróci mi dzieci. Jak bys to nazwal? Rezygnacja?
- Madroscia - odrzekl Gareth.- Nazwalbym to madroscia, Antonio, i poddaniem sie woli Boga.
- No tak, byc moze to wlasnie to - szepnela, sciskajac go za ramie. - Moze wreszcie poddaje Bogu
to, co i tak zawsze bylo jego.
-Tak, ale wracajac do poczucia winy - wtracil ksiaze· - Mam nadzieje, ze to jeszcze raz pilnie
rozwazysz, wchodzac w nowy etap zycia. Nie mozesz obarczac sie odpowiedzialnoscia za czyny ...
rozkapryszonego, narcystycznego osla.
- Ol - wyrwalo jej sie z uznaniem. - Jeszcze nigdy nikt nie okreslil Eryka tak precyzyjnie.
Gareth parsknal smiechem. Znów zamilkli na chwile, w koncu Antonia odezwala sie:
- Opowiedz mi jeszcze cos o zalobie. O zalobie wsród Zydów naturalnie.
Gabriel nie bardzo wiedzial, jak opisac Antonii religijny obyczaj. W pamiec zapadly mu wrazenia,
które odebral jako dziecko.
- Po pogrzebie rodzina wraca do domu, aby rozmyslac nad zyciem zmarlego i modlic sie za niego.
Sziwa trwa siedem dni i jest to okres intensywnej zaloby.
- Siedem dni??
-Tak, i przez caly czas nie wolno wyjsc z domu. Mozna odwiedzic zalobników tylko po to, aby
razem z nimi modlic sie lub wspominac zmarlego. Zalobnicy moga spozywac tylko proste posilki,
nie wolno im pozwalac sobie na zadne zbytki, takie jak chocby kapiele, a nawet noszenie butów.
Zaslaniamy lustra i zdejmujemy z krzesel poduszki. Nie pracujemy ani nawet nie myslimy o pracy.
Zapalamy specjalna swiece pamieci. Jest to czas uzdrowienia samych siebie i czczenia pamieci
tego, kto odszedl sposród nas.
Spojrzal na Antonie, na jej wzrok pelen zdumienia. Dopiero teraz uswiadomil sobie, ze w trakcie
opowiadania zmienil forme "oni" na "my". Moze to charakterystyczny znak jego zycia? Chroniczny
zamet tozsamosci, zagubienie przynaleznosci.
- Dla mnie cos takiego to dopiero bylby luksus - rzekla cichym, pelnym wzruszenia glosem. - Zeby
byc zachecana i wspierana w zalobie ... Az trudno mi to sobie wyobrazic.
- Kiedy bylem maly, sziwa wydawala mi sie strasznie nudna - mówil dalej Gareth. - Teraz, gdy
jestem juz dorosly, zaczynam w tym obyczaju dostrzegac wielka madrosc. Zgadzam sie, ze to rodzaj
luksusu. W domu, w którym odbywa sie sziwa, pocieszanie zalobników jest zle widziane, tak
samo, jak odciaganie ich mysli od zmarlego.
- Masz wielka wiedze, Gabrielu, jak na kogos, kto nie wyznaje tej wiary.
Schodzili juz ze wzgórza, u którego stóp znajdowaly sie pawilon i male jezioro. Gareth czul, jak
rosnie w nim podswiadome napiecie.
- Kazdy, kogo znalem, byl Zydem - ciagnal ksiaze· - Jako dziecko obracalem sie tylko w takim
otoczeni.u. A równoczesnie pilnowano, bym nie stal sie Zydem. Wiem, ze moja matka miala szlachetne
intencje, ale ...
- Gabrielu, jestem tego pewna. - Antonia weszla mu nagle w slowo, zatrzymujac sie i patrzac prosto
w oczy. - Po prostu nie wiedziala, ze umrze tak mlodo. Nie przypuszczala, ze twój ojciec nie wróci
do domu. Az za dobrze rozumiem, ze matka moze nie przewidziec wszystkiego i nie przygotowac
dziecka na kazda tragedie w zyciu. Nie wolno ci miec jej za zle. Nie wolno.
Gareth skinal glowa. Ruszyli dalej, ale wolniejszym krokiem. Ksiaze nie chcial schodzic na dól. A
juz najbardziej nie chcial cia&nac rozpoczetej rozmowy. W glebi duszy w jakis 'nierozumny sposób
wciaz byl zly na matke. Mial wrazenie, ze jej wybór zawiesil go w prózni, miedzy dwoma
swiatami, przez co nie nalezal do zadnego z nich.
Kopnal gnijacy orzech ze sciezki i mial cicha satysfakcje, gdy skorupka z impetem roztrzaskala sie
na pniu drzewa.
-Wiem, Antonio, ze cokolwiek robila moja matka, czynila to z milosci. Z milosci do mnie i
mojego ojca. Ale dla malego chlopca istnieje tylko pare rzeczy wazniejszych od harmonijnego
wtopienia sie w otaczajacy swiat, i zapewniajacych mu poczucie bezpieczenstwa. Szczerze
powiem, ze wiara moich dziadków miala na mnie zasadniczy wplyw. Jestem przekonany, ze
przyniosla mi wiele dobrego.
-A wierzysz w to, w co oni wierzyli? - spytala ksiezna bez cienia osadu, raczej z czystej
ciekawosci.
-W niektóre dni nie potrafie okreslic, w co wierze· - Przystanal, by uniesc i przytrzymac
niesforna galaz dzikiej rózy, tarasujaca droge Antonii. - Dla mnie nawet nie byla najwazniejsza
wiara, ale troskliwa wspólnota dobrych i uczciwych ludzi.
Ksiezna schylila sie pod galezia, potem rzucila mu wyrozumiale spojrzenie.
- Rozumiem twój punkt widzenia lepiej, niz ci sie wydaje.
Gareth dostrzegl miedzy drzewami pawilon i tafle jeziora. Przyspieszyl kroku. Skoro dotarl tak
daleko, niech juz to ma za soba.
Pawilon byl okragly i otwarty ze wszystkich stron. Kopula wspierala sie na osmiu jonskich kolumnach
z bialego kamienia, a do srodka prowadzily trzy marmurowe stopnie otaczajace podstawe
calej budowli. Kiedys staly tam krzesla i lezaki, pozostala tylko grubo ciosana, drewniana lawka i
rozrzucone sterty suchych lisci.
Zanim przeszli cala sciezke, Antonia wyczula szczególne napiecie i wahanie Garetha. A gdy juz
pawilon ukazal sie w calej okazalosci, ksiaze maszerowal naprzód niczym zolnierz na bitwe. Nie
wygladalo na to, by przyszedl tutaj podziwiac uroki natury.
- Piekny widok - odwazyla sie odezwac, gdy w koncu sie zatrzymali. - Piekny, ale troche zbyt
ostentacyjny, jak dla mnie.
Gabriel milczal. Dopiero po chwili weszli pod sklepienie budynku. Ksiaze odstawil koszyk od pani
Musbury i przeszedl na druga strone pawilonu. Antonia obserwowala go w milczeniu. Jego chód
stal sie niepewny, lecz w calej jego postaci dostrzec mozna bylo niezwykla surowosc. Kapelusz
zostawil w Selsdon, wiec wiatr znad jeziora tanczyl teraz w jego pysznych, zlotych wlosach. Oparl
reke wysoko na jednej z kolumn, druga na biodrze, odrzucajac pole surduta. Patrzyl na jezioro, na
bezladna sterte gnijacych desek, która niegdys byla przystania, teraz ledwo podtrzymujaca
nieuchronnie osuwajacy sie do wody dach, ciagnacy wszystko za soba na dno.
Antonia wiedziala, ze Gabriel mysli o smierci Cyryla. To tutaj syn i dziedzic Warnehama zginal
podczas rodzinnego pikniku, a przynajmniej taka byla wersja, która przyniosla Nellie od sluzby.
Zmarly ksiaze nigdy o tym nie rozmawial z zona. Powiedzial tylko, ze Gabriel dokonal tego rozmyslnie,
wiedziony zawiscia i zlosliwoscia. Jednak na ile poznala Garetha do tej pory, uznawala to
za calkiem niemozliwe. Choc skrywal sie pod maska chlodu i pewnej sztywnosci, serce mial dobre,
moze nawet do przesady.
Od chwili przyjazdu do Selsdon byl dla niej wyjatkowo uprzejmy, chociaz nie mial powodów, by
zadawac sobie z jej powodu jakikolwiek trud; ktos inny' na jego miejscu zachowaloby sie
obcesowo. Przyjal bez dociekliwych pytan jej zapewnienia o niewinnosci w sprawie smierci
Warnehama. Przyjechal do Selsdon ze swiezo zlamanym sercem, po slubie bylej ukochanej, by
podjac sie obowiazków, które narzucono mu na sile - teraz juz byla o tym przekonana. I mimo
wszystko otworzyl przed nia zakatek swojego serca. Prawdopodobnie nie kochalby jej tak, jakby
sobie tego zyczyla, ulegajac swoim niemadrym, dziewczecym fantazjom, ale troszczyl sie o nia. I
pragnal jej, lecz wierzyla, ze bylo to pozadanie, które wzielo poczatek z czulosci i zainteresowania.
Z pewnoscia mogla, a wrecz musiala, odwdzieczyc sie przynajmniej dobrocia. Cichymi krokami
przemierzyla marmurowa posadzke, zarzucona liscmi. Nie wiedziala, co powiedziec. Gabriel z
pewnoscia przyszedl tu z konkretnego powodu, musiala wiec wierzyc, ze poradzi sobie ze swoim
problemem sam i w odpowiednim czasie.
Uslyszal kroki Antonii. Odwrócil sie i wyciagnal w jej strone ramie, jakby zapraszajac do
swojego boku. Usmiechnela sie i przytulila. Objal ja wpól, delikatnie grzejac ciepla alonia·
_ Piekne jezioro. Niczyin lustro, w którym mozna zobaczyc nie tylko odbicie nieba, ale i galezi
zwieszajacych sie nisko nad brzegiem - przerwala cisze Antonia. Poniewaz ksiaze nadal sie nie
odzywal, mówila dalej: - Kiedy pierwszy raz przyjechalam do Selsdon, czesto tu sama
przychodzilam. Sadze, ze byl to rodzaj ucieczki. Wyobrazalam sobie, ze schodze do wody, do tej
pieknej, czystej, krysztalowej wody, i ... po prostu rozplywam sie w niej. Staje sie z nia jednoscia,
zostawiajac wszystkie klopoty za soba·
_ Nie wolno mówic takich rzeczy. - Gareth wzmocnil uscisk, w jego glosie wyczula zdenerwowanie.
- Tak jakbys chciala umrzec, Antonio. Nigdy nie wolno ci myslec o takich rzeczach.
_ Nie, nie, na pewno wtedy nie to mialam na mysli - zaprzeczyla goraco. - Nigdy ... nie traktowalam
tego, jak mysli o smierci. Uwazalam tylko ... no nie wiem ... za ucieczke. Przepraszam, nie
powinnam byla o tym mówic.
_ Nie myslalas jasno, Antonio, jezeli ogarnialy cie takie marzenia. - Chyba tak.
Spojrzal jej prosto w oczy.
_ Musisz mi obiecac, ze jezeli jeszcze raz najda cie takie mysli, od razu mi o tym powiesz.
- Mam powiedziec?
_ Tak - nakazal kategorycznie. - Albo ... komukolwiek. Nellie na przyklad, lub swojemu bratu.
Obiecaj mi, Antonio. - Sprawial wrazenie rozgniewanego.
- Obiecuje - odrzekla szybko. - Przepraszam, Gabrielu. Nie chcialam cie przestraszyc.
Znów zamknal sie w sobie; zobaczyla to w jego wzroku, który nagle stal sie odlegly i szklisty. Po
czula sie nieswojo, podeszla do lawki i omiotla ja z lisci. Ostatecznie nie usiadla. Wiedziona
instynktem wrócila do Garetha i polozyla mu dlon na plecach.
Odwrócil sie, znów patrzac na nia przytomnie.
- Gabrielu ... chcesz opowiedziec mi o smierci Cyryla?
Potrzasnal glowa.
Przez moment Antonia bala sie przerywac Garethowi rozmyslania. Wiedziala, jak to jest, gdy ktos,
nawet z dobrymi zamiarami, irytujaco wtyka nos w nie swoje sprawy i ponagla.
- Mysle, ze powinienes - powiedziala w koncu, z nadzieja, ze jej glos brzmial zdecydowanie. - W
koncu zaprosiles mnie tutaj z jakiegos powodu, prawda? Nie chodzilo przeciez o samo podziwianie
okolicy.
Przez dluga, ciezka chwile Gabriel milczal.
- Czy naprawde odchodzisz, Antonio? - spytal lekko zachrypnietym glosem.
- Chce tylko tego, co byloby dobre dla nas obojga - odrzekla z wahaniem. - Nie chce byc dla ciebie
ciezarem. Mam rodzine, ludzi, którzy na swój sposób o mnie dbaja. Co chcialbys uslyszec, Gabrielu?
Powiedz, a ja to powtórze.
Spojrzal w góre, na niebo nad jeziorem i zmruzyl oczy przed sloncem.
- Ze zawsze bedziemy mieli na siebie wzglad, ze bedziemy... przyjaciólmi. Na zawsze, Antonio.
Przyjaciólmi, którzy umieja dzielic sie róznymi sprawami, którzy dobrze sobie zycza i z czuloscia o
sobie mysla.
Polozyla dlon na jego policzku.
_ Och, Gabrielu ... jakze latwo spelnic taka prosbe· Znów przeniósl wzrok na wode. Jego oczy
byly obce, jakby nawiedzone.
_ Cyryl utonal - wyrzucil z siebie gluchym tonem. - Utopil sie. Tutaj. - .opanowanym ruchem reki
wskazal srodek jeziora. - Uderzylem go, choc wcale nie mialem takiego zamiaru. A potem ...
zginal.
_ Plynales lódka? Czy wplaw? - spytala Antonia.
Gabriel nie mógl oderwac wzroku od jeziora, jakby trzymalo go na uwiezi.
_ Nie umiem plywac - przelknal z trudem. - I... nigdy sie nie nauczylem.
- Nie umiesz?
_ Nie - zdradzil. - Woda mnie przeraza. Nauczylem sie jakos sobie z tym radzic, ukrywalem ten
fakt.
Antonia nie byla w stanie tego pojac. Gabriel boi sie wody? Ponad rok przebywal na morzu, potem
zarzadzal ogromnym przedsiebiorstwem morskim. Spedzil cale zycie w dokach, na molach i nabrzezach.
Jak taki ktos móglby sie bac wody?
Wziela go za reke i poprowadzila do lawki.
- Usiadz. Chce ci zadac jedno pytanie.
Nerwowym gestem przeczesal wlosy, lecz w koncu posluchal ksieznej.
_ Nigdy nie chcialem czegos takiego zrobic _ mówil wypranym z emocji glosem. - Tlumaczylem
im. To byl wypadek. .. rodzaj wypadku.
_ Na pewno nie jestes typem czlowieka, który naumyslnie uderzylby kogos w taki sposób - rzekla
Antonia.
Tym razem jego spojrzenie bylo zdeterminowane.
- Zamierzalem uderzyc Jeremy'ego. Chcialem ... mysle, ze w tamtej chwili chcialem go zabic.
- Jeremy'ego?
-Tak, lorda Litting, bratanka ówczesnej ksieznej.
Antonia spotkala Littinga moze dwa lub trzy razy, ostatni raz tuz przed smiercia swojego meza,
czyli owego wieczora, który spedzal w Selsdon.
- Slabo go znam, ale moge sobie wyobrazic, ze ktos czasem móglby chciec czyms w niego rzucic.
-Antonio, on byl wtedy tylko chlopcem - mówil Gabriel znuzonym tonem. - To prawda, byl z niego
diabel wcielony i przesladujacy slabszych tchórz, jak to czasami zdarza sie starszym i wiekszym
chlopakom. Ale nie byl... zly, tylko zarozumialy i glupi.
- Rozumiem. I bawiliscie sie we. trójke?
-Wioslowalismy w lódce - opowiadal dalej Gareth, patrzac na jezioro.
-Wioslowaliscie, kiedy ty nie umiales plywac? - zauwazyla ostro Antonia. - To raczej niemadre.
Przetarl reka twarz.
- Janie chcialem wsiadac do lódki, ale wszyscy po kolei plywali po jeziorze. Byla wtedy cala rodzina
ksieznej. Nikt w ogóle nie zakladal mojej obecnosci na pikniku, ale w ostatniej chwili Cyryl wyblagal
u swojej matki, zebym przyszedl, i sie zgodzila. Nie bylo innych dzieci w wieku Cyryla poza
troche starszym Jeremym.
- Miales wtedy dwanascie lat - zastanowila sie Antonia. - A Cyryl? Jedenascie?
- Prawie dwanascie. A Jeremy ... chyba czternascie. Chcial znów poplynac lódka, ale mezczyzni
byli juz zmeczeni. Zatem wpadl na pomysl, ze poplynie ze mna i Cyrylem. Odmówilem, wiec
zaczal mi uragac, ze boje sie wody, co bylo prawda.
_ Dzieci potrafia byc takie okrutne ... - westchnela Antonia.
_ Musialem byc twardy - Gabriel zacisnal zeby. _ Zwykle to ja przeciwstawialem sie Jeremy'emu,
zwlaszcza gdy dokuczal Cyrylowi. Dorównywalem mu wzrostem. Ale niektórzy z zebranych mezczyzn
... moze bracia ksieznej? .,. zaczeli sie smiac, ze móglbym sie bac wody.
- ... a dorosli nie sa lepsi - dokonczyla poprzednia uwage kobieta.
_ Jeden z obecnych powiedzial, ze moze nalezaloby mnie zlapac i wrzucic do jeziora i ze to najlepszy
sposól? na nauke plywania. A drugi zazartowal, ze moze Zydzi sa jak czarownice i po prostu
unosza sie na wodzie. Teraz, jak sie zastanawiam, to nie przypuszczam, ze ta uwaga byla
przeznaczona dla moich uszu, ale ja ... zaczalem sie obawiac, ze naprawde zrobia wszystko, o czym
mówia· I to przerazilo mnie duzo bardziej niz wioslowanie z Jeremym, wiec ... wsiadlem do lódki.
_ Boze! - denerwowala sie Antonia, jakby wydarzenia z opowiesci Garetha dzialy sie tu i teraz.
_ Jeremy chcial poplynac na sam srodek jeziora. _ Glos Gabriela brzmial jak glos starego i zmeczonego
zyciem czlowieka. - On i ja siedlismy na koncach, bo Cyryl byl mniejszy. Matka nalegala, by
usiadl w srodku. Gdy znalezlismy sie juz daleko na wodzie, Jeremy stanal okrakiem na burtach lodzi
i zaczal nia mocno kolysac na obie strony. Zanosil sie od smiechu, bo chcial zobaczyc, jak panikuje.
Tak tez sie stalo, woda przelewala sie juz do srodka. Strasznie sie przelaklem, Cyryl takze, i
zaczal krzyczec.
Antonia zaciskala palce do bialosci.
_ Chcialem po prostu, zeby J eremy przestal. I zeby Cyryl przestal plakac. Wstalem i ... z
rozmachem cisnalem wioslem w strone Jeremy'ego. Z pelna swiadomoscia chcialem go uderzyc. A
Cyryl... nie wiem, co sie stalo, musial tez wstac, albo jakos sie poruszyc ... bo wioslo uderzylo go w
sama skron. A potem lódz sie wywrócila ... pamietam tylko, jak ide pod wode ... Jakos jednak
wyplynalem, uczepilem sie rozpaczliwie lodzi i zycia... nie mialem pojecia, ze Cyryl zostal pod
spodem ...
Antonia miala lzy w oczach.
- Pewnie byl nieprzytomny, gdy wpadl do wody.
-A potem mówili, ze uderzylem go z zimna krwia· Pewnie tak bylo. Rzucilem wioslo z pelnym
impetem, ale chcialem uderzyc Jeremy'ego. On doplynal do brzegu, ja pewnie darlem sie wnieboglosy,
gdyz dwóch lokajów· skoczylo do wody, a bracia ksieznej sprowadzili druga lódz. Ale bylo
juz za pózno. Cyryl przez caly czas mial twarz pod woda.
-A Jeremy poplynal do brzegu, chociaz wiedzial, ze nie umiesz plywac, a Cyryl poszedl pod wode?
- powtórzyla ze wzburzeniem.
- Nie wiem, skad mam wiedziec; o czym myslal. Moze byl tak samo przerazony, jak my dwaj. Wygladal
pózniej na wstrzasnietego i nie zaprzeczal temu, co zrobil na lodzi. Ale ksiezna widziala tylko
to, ze uderzylem Cyryla w glowe. Wmówila sobie, ze uczynilem to specjalnie, ze po prostu
czekalem na okazje. Podejrzewam, ze bylo jej latwiej obwinic mnie niz wlasnego bratanka.
Antonia wplotla palce w dlon Gabriela i scisnelaja mocno.
- Boze, byles tylko dzieckiem.
-Ale nie dla ksieznej ani Warnehama. W ich oczach bylem wcieleniem zla. Plakala, krzyczala, ze
uknulem intryge, aby zagarnac to, co nalezalo
sie Cyrylowi, ze kierowala mna zawisc i planowalem wszystko od dawna, ze powinni byli
pamietac, ze "Zyd zrobi wszystko dla pieniedzy". W owych czasach nie mialem zadnego pojecia o
tych wszystkich majatkowych zawilosciach, przeciez mialem ledwie dwanascie lat, na litosc boska.
Teraz rozumiem, ze ksiezna nawet wtedy panicznie bala sie, ze moge zostac dziedzicem. Ale jak w
ogóle cos podobnego moglo mi przejsc przez mysl, Antonio? Bylem nikim, zylem w Selsdon z
jalmuzny. Dopóki Cavendish nie stanal w drzwiach mojego biura kilka tygodni temu, w naj
smielszych snach nie wyobrazalem sobie, ze cos takiego moze sie zdarzyc.
-Ale oni w Selsdon o tym wszystkim wiedzieli - mruknela Antonia. - Musieli wiedziec.
- Dla mnie to nie mialo znaczenia - konczyl smutna opowiesc. - Cyryl, którego kochalem, nie zyl.
Traktowal mnie jak przyjaciela, slepy na uprzedzenia otoclienia. Nie mialo dla niego znaczenia, czy
bylem Zydem, Indianinem, czy barbarzynskim piratem, chcial miec po prostu towarzysza zabaw.
Mial dobre serce, a ja go zabilem. Chociaz to byl oczywisty wypadek, zginal z mojej reki i od tej
pory budzilem sie z ta swiadomoscia kazdego dnia. Warneham nie musial mnie w ogóle karac, nie
chcialem tego wszystkiego. - Tu Gareth rozpostarl szeroko rece. - Tego "dziedzictwa mojego
przyjaciela".
Antonii zebralo sie na placz. Nie tylko z powodu Gabriela, którego tak skrzywdzono, ale takze
Cyryla. I co dziwniejsze, wspólczula takze ksieznej, która stracila dziecko i zapewne w zalobie
popadla w rodzaj obledu.
-Tak mi przykro, tak strasznie przykro. - Ocierala lzy. - Moge sobie tylko wyobrazac, jaka to
musiala byc olbrzymia strata dla samotnego dwunastolatka, który zaraz potem stracil wszystko:
babke, dom. Potem Warneham wywiózl cie do Portsmouth, tak? Na wode.
Gareth milczal chwile.
- Przyszedl o swicie nastepnego ranka i wrzucil mnie do powozu, ciagnac za kolnierz plaszcza. Powiedzial,
ze teraz zafunduje mi cos takiego, czego naprawde bede sie bal. I tak zrobil.
Kobieta podparla czolo dlonia, myslac o strachu, jaki musial przezywac Gabriel jako dziecko. Jak
opisal Portsmouth? Samo chodzenie posród doków wywracalo mi zoladek na nice. Byl jeszcze tak
naiwny, ze nie bal sie ludzi, tylko wielkiej wody. Antonia jednak byla do bólu przekonana, ze
strachu musieli Gabrielowi napedzac takze ludzie, w koncu trafil miedzy prawdziwe wilki.
Zdawalo sie, ze Gareth czyta w jej myslach. Nachylil sie, oparl lokcie na kolanach i spytal:
-Wiesz, jakie zycie czeka chlopców, którzy sa zabierani w morze na takich statkach ... ? Masz
jakiekolwiek pojecie o ... upodleniu, jakie ich spotyka? - Nie - przyznala ledwo slyszalnym glosem.
- Czuje jednak, ze to zycie zbyt ohydne, bym sobie mogla je wyobrazic.
-To zycie, o którym ktos tak dobrze wychowany, jak ty, nie powinien nic wiedziec. - qabriel nie byl
w stanie patrzec teraz na Antonie. - Zycie, które wykorzenia z ludzi czlowieczenstwo, sprowadza do
poziomu gorszego niz przedmiot. Splugawia.
-Ty takze zostales dobrze wychowany - zauwazyla ksiezna. - I nie jestes splugawiony, Gabrielu.
Jestes silnym i przyzwoitym czlowiekiem.
-Wiem wiecej o swiecie, Antonio, nizbym chcial - szepnal. Przyciskal palce do skroni, jakby glowe
rozsadzal mu niewyobrazalny ból. - Luke i Kieran, czyli lord Rothewell, mysle, ze to rozumieli, bez
wdawania sie w dyskusje. Potrafili domyslic sie, jak wygladalo moje zycie na "Saint-Nazaire", i
smiem twierdzic, ze ich zycie bylo niewiele lepsze.
- Byles ... bity?
- O tak, naturalnie, lecz nie tak jak zwykli marynarze. Rozumiesz, uwazali, zeby mnie nie pokiereszowac
i nie zeszpecic. Bylem dla nich wiecej wart, jezeli ... cieszylem oko. Antonio, czy
rozumiesz, co chce powiedziec?
- Nie ... do konca. - Chciala go jakos pocieszyc.
Delikatnie polozyla dlon na jego kolanie. Wzdrygnal sie i uchylil, jakby go uderzyla. Natychmiast
zabrala reke. - Chcieli cie sprzedac? - Przywolywala przed oczy wyobrazni najstraszniejsze dla siebie
rzeczy. - Albo ... przehandlowac, jak afrykanskiego niewolnika?
- Nie, to nie tak. - Potrzasnal glowa·
Antonie ogarnela frustracja, ze nie potrafi wychwycic i pojac, co tak na zawsze zranilo Gabriela.
- Chce zrozumiec ... - szeptala. - Chce wiedziec, przez co musiales przejsc. To czesc ciebie, Gabrielu,
czy to dobra, czy zla.
- Zgadza sie, to czesc mnie. - Podniósl glowe, ale patrzyl przed siebie, na jezioro, nie na kobiete· Antonio,
statek wyplywa na morze na tygodnie, a czesto na miesiace. Zwykle na pokladzie nie ma
kobiet. Po cichu zatem przyzwala sie, by oficerowie i reszta zalogi ... uzywala mlodszych,
slabszych marynarzy ... chlopców okretowych i tym podobnych do ... do zaspokajania potrzeb
seksualnych.
Antonie zaczelo mdlic.
- Zaspokajania potrzeb ... ? Nie ... nie moge...
W koncu odwrócil sie i spojrzal na nia· Jego piekne rysy gdzies zniknely, teraz oblicze zlobila
udreka.
- Rozumiesz, Antonio, o czym ci opowiadam? Czy moze uslyszalas juz dosc, by byc zbulwersowana?
Zaprzeczyla ruchem glowy. Bala sie otworzyc usta, bo czula, ze swiat wiruje jej przed oczami.
-To sie nazywa sodomia - dobiegl ja glos Garetha, jakby z bardzo daleka. - To dlatego tacy marynarze
trzymaja na swoim statku mlodych chlopców. Gwalca ich, robia z nich zboczenców, a czasem
i gorsze rzeczy.
Antonia cala sie trzesla.
- Mój Boze ... - wykrztusila. - Jak? Jak moga ... cos takiego robic?
Gabriel zle zrozumial jej retoryczne pytanie.
- Jak? Lamia twój opór, tlukac cie batem i ponizajac, az przerobia cie na ... na zdeprawowana
istote. Slaba, przerazona, której moga uZywac do wlasnych uciech. I w koncu ... pozwalasz im na
to. Uczysz sie, jak 'zaspokajac ich zadze, i stajesz sie w tym naprawde cholernie dobry. A dlaczego?
Bo nie masz wyboru, bo tylko tak mozesz przezyc.
- Boze! - krzyknela wreszcie Antonia. Równoczesnie zwyciezyla ja fala mdlosci, palaca jej gardlo
niczym plonacy ocet. Przycisnela dlon do ust, zdazyla zerwac sie z lawki i dobiec do stopni
pawilonu.
Gwalt na dziecku. Cierpienie i ból, jakie musial zniesc, byly nie do ogarniecia. Uczepila sie kolumny
i zgieta wpól zwymiotowala. Gdy wreszcie nudnosci przeszly, ogarnal ja wstyd. Zamknela oczy.
Pozbierala sie i wyprostowala. Poczula, ze Gabriel podtrzymuje ja za lokiec swoja ciepla, mocna
reka·
- Przepraszam ... - szeptal umeczonym glosem. - Nie powinienem o tym mówic ...
-Wszystko ... w porzadku - odwrócila sie, wycierajac dlonia usta. - To ja powinnam przepraszac.
Wybacz mi. Po prostu... to przerasta moja wyobraznie· ..
Popatrzyla na Garetha. Jego twarz byla w tym momencie kompletnie pozbawiona emocji. Ruszyl
gwaltownie naprzód, po schodach, w strone strumienia wpadajacego do jeziora. Uklakl, zmoczyl w
wodzie swoja elegancka, batystowa chusteczke i wrócil z nia do Antonii. Podziekowala niemym
skinieniem i otarla twarz.
- Bardzo przepraszam. Nigdy cos takiego nie przyszloby mi do glowy. Boze, Gabrielu, byles tylko
malym chlopcem.
Odwrócil sie do niej plecami i przeklal pod nosem.
- Powinno sie mnie wychlostac szpicruta. Nie trzeba ci bylo mówic ...
-Trzeba - przerwala mu silnym glosem. Zlapala go za ramie. - Sama cie o to pytalam, czyz nie?
Odwrócil sie, by znów spojrzec ksieznej w twarz. Plonal z naglego gniewu.
- Ale jest moim obowiazkiem pilnowac, czego powinnas sluchac, a czego nie! - Glos mu drzal. Jestes
idealnie ulozona arystokratka, Antonio. Aja nie. Widzialem i robilem rzeczy, których ... nie
mam prawa ci opisywac.
- Gabrielu, nie traktuj mnie jak dziecka.
- Pod tym jednak wzgledem jestes dzieckiem, Antonio! Masz dziecinny poglad na swiat i tak powinno
byc. Jestes dama, a damy powinny byc oslaniane przed zlem i plugastwem tego swiata.
Zdecydowalem sie jednak ci o tym powiedziec, bo ... Niech to szlag, sam nie wiem. Chyba
chcialem wzbudzic w tobie wstret.
Antonia z trudem opanowywala wzburzenie. Nie chodzilo wcale o nia, dobrze sobie z tego zdawala
sprawe.
- Nie jestem dzieckiem. Badz tak uprzejmy i nie traktuj mnie protekcjonalnie i nie podejmuj sie decydowania
za mnie, czego powinnam, czy tez nie powinnam wiedziec.
-Tak powinien sie zachowywac mezczyzna. - Zacisnal zeby. - To jego zadanie.
-A staje sie niedzwiedzia przysluga - odciela
sie, krazac dokola kolumny, az musial na nia spojrzec. - Moze gdyby mój ojciec nie oslanial mnie
przed brudem calego swiata, wiedzialabym, co sie dzieje, gdy juz mnie ten brud skalal.
- Mówisz od rzeczy - burknal Gareth.
- Gdybym wiedziala, na czym polega nikczemnosc, moze zawczasu zorientowalabym sie, ze mój
maz jest klamca i oszustem - ciagnela wzburzona. - Móze nie bylabym tak glupio naiwna, by
uwazac, ze zonaci mezczyzni nie maja kochanek. Moze wiedzialabym, ze ojcowie czasem
frymarcza córkami dla wlasnej wygody, i ze w zwiazku z tym niewinne dziewczeta faktycznie
umieraja mlodo i bez zadnego slusznego powodu.
-Antonio, nie mów tak, nie rób sobie tego. To nie to samo.
-To samo! - wybuchnela. - To wlasnie w duzej mierze dlatego kobiety sa pozostawiane w nieswiadomosci
i nie umieja sie bronic. Nie przygotowano mnie na szpetote zycia, Gabrielu. Wlasnie to
bylo moja krzywda, to mnie zniszczylo.
-Ach, to juz teraz wiesz, ze mezczyzna, przed którym tak ochoczo rozkladalas nogi, byl mala
kurewka! Lepiej ci z tym teraz, co?!
Antonia trzesla sie z tlumionego gniewu.
- Nie, ale przynajmniej tym razem wiem, z czym mam do czynienia. Przynajmniej raz w zyciu mam
szanse na uczciwa i wyrównana walke·
Spojrzal na nia z niewypowiedzianym smutkiem w oczach i znów cicho zaklal. W koncu odwrócil
sie i wyszedl z pawilonu.
- Gabrielu, zaczekaj. -"Ksiezna zlapala koszyk i ruszyla za nim.
Nie zaczekal. Szedl przed siebie krokiem, który az nadto wyraznie zdradzal jego intencje. Nie
chcial jej. A ona nie zamierzala sie zhanbic bieganiem
za nim.
Usiadla na jednym ze stopni i upuscila koszyk. Patrzyla, jak jej rece, cale cialo trzesie sie od wewnatrz
i na zewnatrz. Jeszcze nigdy w zyciu nie czula tak dzikiej, z trudem hamowanej wscieklosci.
Wscieklosci na to, co spotkalo w zyciu Gabriela. Wscieklosci na cala ludzkosc, ze dopuszcza, by
istnialo takie zlo. Jednak razem z burza emocji zdala sobie z czegos sprawe. Czula, ze zyje, i to w
pelni, gdyz znów tak silnie odczuwa gniew, ból i niesprawiedliwosc. Antonia zrozumiala, ze przez
lata zyla w emocjonalnej gluszy, na jalowej glebie uczuc, gdzie nie bylo nic poza zaloba i
beznadzieja. Czula, ze teraz ból wraca do jej ciala, odrabia straty, gdy przez cale lata tkwila w
lodowatym odretwieniu.
Gabriel. Biedny Gabriel. Z kula w gardle i lzami w oczach patrzyla, jak wchodzi na wzgórze i znika
w lesie. Nie odwrócil sie ani razu.
Rozdzial pietnasty
Gabriel szedl po pokladzie pograzonym w mroku, jedna reka wyszukujac po omacku droge, w
drugiej trzymajac zastawiona cynowa tace. Nie pierwszy raz przewracalo mu sie.w zoladku. Co raz
to ciezko przelyka~ powstrzymujac mdlosci. Kwatera kapitana znajdowala sie juz niedaleko.
Wyszukal reka drzwi i wszedl do srodka.
Kapitan Larchmont siedzial rozwalony przy stole z mapa, szarpiac w zamysleniu koniec wasa. Na
skrzypniecie drzwi podniósl wzrok.
-A, nareszcie moja herbata, szczeniaku -burknal.
- T-tak, prosze pana -szepnal Gabriel. -Z-z sucharkami.
- Postaw tutaj. Nie, nie tam. Tutaj, do cholery.
Gabriel dygoczac w srodku, podszedl do stolu z mapa. Postawil szybko tace i cofnal sie.
Larchmont przyjrzal mu sie uwazniej i wyszczerzyl popsute zeby.
- Jakis ty ladniutki ... -mruknal. -Chodz tutaj. Gabriel postapil pól kroku naprzód.
- Powiedzialem, chodz tu, smieciu! -Larchmont uderzyl olbrzymia piescia w stól az zadzwonila
filizanka z lyzeczka.
Przestraszony chlopiec posluchal. Kapitan przyciagnal go miedzy swoje nogi, oblapiajac w pasie.
- 0oo, jakis ty gladki i ladny, jak dziewczyna ... - Obmacywal Gabriela wzrokiem, zaplatajac
dookola brudnego, zrogowacialego palca jeden z jasnych loków chlopca. -_ Powiedz, chlopczyku,
zaloga byla zbyt brutalna, co?
Gabriel zacisnal powieki, spod których wyplynela pojedyncza lza.
Larchmont ryknal ordynarnym smiechem.
- Moze powinienem cie zachowac tylko dla siebie - zastanawial sie, gladzac lepkimi palcami
policzek chlopca. -Co ty na to? Prawdziwe lózko? Wiecej jedzenia? Nigdy wiecej oblesnych,
smierdzacych marynarzy krecacych sie ciagle przy twojej dupci? Niezle, co?
- T-tak, prosze pana.
Kapitan zacharczal, choc chcial sie tylko zasmiac, ale dostal napadu paskudnego kaszlu i wstretnej
czkawki.
- Nooo, wiecej entuzjazmu, dziecinko!
- Tak, prosze pana -odrzekl glosniej Gabriel.
Larchmont wstal i rozpial spodnie. Gdy Gareth chcial uciec, kapitan zlapal go za wlosy i
przycisnal twarza do mapy na stole.
- Spuszczaj gatki, co jest -warknal, przyciskajac cuchnace usta do ucha chlopca i miazdzac go calym
cialem.
***
Punktualnie dwadziescia po trzeciej ostatnia z podkuchennych wstala od roboczego stolu pani
Musbury, zabierajac filizanki i spodki do umycia. Herbata sie skonczyla, nalezalo rozpoczac
przygotowania do kolacji. Pani Musbury zdjela ze stolu obrus - nalezycie dbala o to, jak zauwazyl
Kemble, by szanowac mienie palacu - i zaczela rozkladac swoje ksiegi rachunkowe do przejrzenia i
uzupelnienia.
Gospodyni byla drobna, niepozorna kobieta, ale jej spokojne zachowanie, jak sie przekonal Kemble,
skrywalo kregoslup niczym ze stali Sheffield. Pani Musbury spojrzala na sekretarza sponad
drucianych okularów.
- Moge jakos pomóc, panie Kemble?
-Tak, prosze pani. - Usmiechnal sie jak najbardziej ujmujaco. - Zastanawialem sie wlasnie, czy
bylaby pani tak uprzejma ...
- .. .i odpowiedziala na kolejne panskie pytanie? - Przesadnie zmarszczyla nos. - Mnóstwo ich pan
ma w zanadrzu, nieprawdaz?
Kemble próbowal przybrac zawstydzony wyraz twarzy, ale wyszedl mu tylko naciagany grymas.
- Rzeczywiscie, kieruje mna w zyciu niebywale ciekawska natura - wyznal.
- Mysle, ze cos wiecej - mruknela gospodyni. - Ale prosze mówic, panie Kemble, a swoje tajemnice
zachowac dla siebie. Jestem pewna, ze nowy ksiaze wie, co robi. W czym moge pomóc? .
Sekretarz wysunal krzeslo.
- Mozemy usiasc?
-Alez naturalnie. - Zdjela z nosa okulary. - Bardzo prosze.
Kemble zalozyl noge na noge i przywolal na twarz kolejny ze swoich olsniewajacych usmiechów.
- Zastanawialem sie wlasnie, pani Musbury, co sie stalo z pokojówka jasnie pani, która byla tutaj
przed pania Waters?
Gospodyni wygladala na zaskoczona.
- Z panna Pilson? Przyjechala tutaj sluzyc ksieznej, trzeciej z kolei, a po jej tragicznej smierci
pojechala, jak sadze, do jednej z sióstr zmarlej. Byla niemal domownikiem w rodzinie ksieznej.
-A kiedy tu przebywala, pozostawaly panie w dobrych stosunkach?
_ Oczywiscie! - potwierdzila gospodyni. - Byla przemila osoba, a przy tym nieslychanie pilna w
obowiazkach.
Kemble dokladnie rozwazyl, jak zadac nastepne pytanie.
-A czy wolno mi spytac, droga pani, czy panna Pilson zwierzyla sie moze pani z czegos osobistego
w zaufaniu ... Chodzi mi o cos dotyczacego ksieznej.
Pani Musbury wygladala na troche urazona·
- Nie rozumiem, co pan sugeruje.
-Alez nic, zapewniam. - Kemble potrzasnal w zaaferowaniu reka. - Wydaje mi sie jednak, szczerze
mówiac, ze jej praca musiala byc przyczyna wielu trosk. Z pewnoscia nieustannie zamartwiala sie
swoja pania, skoro ... prosze mi wybaczyc powolywanie sie na plotki, skoro ksiezna byla tak bardzo
nieszczesliwa.
Pani Musbury milczala dluga chwile·
_ Tak naprawde, panie Kemble, to nie pelni pan tutaj funkcji kamerdynera ani sekretarza, prawda?
Dandys usmiechnal sie jeszcze bardziej czarujaco.
- Powiedzmy po prostu, ze jego milosc ma kilka spraw, które pragnalby raz na zawsze uporzadkowac.
A kto lepiej porzadkuje niz kamerdyner lub sekretarz?
Gospodyni rozwazyla jego argument.
- Musi pan wiedziec, ze jestem w Selsdon stosunkowo krótko. Zarzadzam gospodarstwem i
nadzoruje cala zenska sluzbe, zwiazana z utrzymaniem palacu. Pokojówka jasnie pani nie podlega
mojej dyspozycji. Dolaczylam do zespolu juz za kadencji panny Pilson. Zaprzyjaznilysmy sie do
pewnego stopnia. To prawda, martwila sie o swoja pania, gdyz ksiezna nie byla specjalnie
szczesliwa kobieta.
- Chorowala?
- Zyla pod wplywem duzego napiecia. Poza tym byla niesmiala i nie czula sie swobodnie w
towarzystwie osób, których dobrze nie znala.
-A jesli chodzi o znajomych? Czy miala przyjaciól?
- Kilkoro - przyznala gospodyni. - Prosze zrozumiec, ze w okolicy niewiele osób dorównywalo jej
pozycja jako zonie ksiecia. Niemniej jasnie pani lubila towarzystwo miejscowego ziemianstwa.
- Zaloze sie, ze lady Ingham byla czestym gosciem - usmiechnal sie Kemble. .
- Zgadza sie - przyznala gospodyni. - Przychodzila z nia Mary Osborne, matka doktora. Bardzo
roztkliwialy sie nad ksiezna. I mniej wiecej w tym samym czasie, gdy przyjechalam do Selsdon, w
parafii Sto Alban's nastali panstwo Hamm. Ksiezna i pani Hamm byly w podobnym wieku, ale pani
proboszczowa zawsze przychodzila w towarzystwie meza. Zmarly ksiaze zdawal sie za nimi
przepadac.
O tak, jestem tego pewien, pomyslal Kemble.
- Czy ksiaze byl poboznym czlowiekiem? - pytal dalej sekretarz, usilujac zachowac szczery wyraz
twarzy.
- Nieszczególnie - odrzekla pani Musbury, nie rozwijajac tematu.
-A czy to prawda, ze zmarla ksiezna uzywala duzej ilosci leków wzmacniajacych, zwlaszcza leku
zawierajacego laudanum?
Gospodyni usmiechnela sie lekko.
- Zdaje sie, ze uzaleznila sie od niego, by móc zasypiac. Mysle, ze lekarstwo poczatkowo przepisal
jej lekarz z West Widding, a potem kuracje kontynuowal doktor Osborne, gdy skonczyl uniwersytet
i rozpoczal praktyke·
- Czy pania Pilson niepokoila ilosc przyjmowanego srodka?
- Mysle, ze troche tak.
-A ... jeszcze jedno mnie zastanawia: czy panna Pilson zwierzala sie kiedys pani, ze ksiezna ma
klopoty ... hm, kobiecej natury?
Pani Musbury znów ociagala sie z odpowiedzia· - Alez pan zadaje dziwne pytania - mruknela.
- Gdy ksiezna zaczela tracic na wadze, przy czym
nigdy nie cieszyla sie dobrym apetytem, panna Pilson zdradzila raz, ze ... cóz, ze pojawily sie
pewne kobiece problemy.
- Czy mogla byc brzemienna? - spytal Kemble prosto z mostu.
- Mozna by tak przypuszczac, zwazywszy objawy - zgodzila sie gospodyni. - Ale panna Pilson
miala rozsadne powody, by twierdzic, ze ciaza nie wchodzi w gre.
- Czy ksiezna podzielila sie swoimi bolaczkami z doktorem Osborne?
-Watpie. - Na twarzy pani Musbury pojawil sie smutny usmiech. - Moze rozmawiala o tym ze
swoimi przyjaciólkami.
Kemble popukal palcami w stolik, pomyslal chwile, w koncu wstal.
- Jestem pani niezmiernie wdzieczny za pomoc, pani Musbury - sklonil sie·
Gospodyni odprowadzila go do drzwi.
-A teraz niech mi wolno bedzie spytac, panie Kemble, czy juz zbliza sie pan do konca swoich dociekliwych
pytan?
Sekretarz trzymal juz dlon na galce drzwi.
- Jestem juz bardzo blisko - zastanowil sie. - Tak, niedlugo z tym skoncze.
***
Gareth siedzial w gabinecie i podpisywal sterte listów, zostawiona mu przez George'a Kemble.
Skladal podpisy bezmyslnie, gdyz glowe zaprzataly mu wyrzuty sumienia z powodu kazdego
slowa, które powiedzial Antonii w parku. W tej samej chwili do gabinetu wszedl sekretarz. Gareth
ucieszyl sie na jego widok. Zmeczylo go samotne siedzenie w posepnym pokoju, z poczuciem
winy, którym mozna by obdzielic cala druzyne krykieta.
-Witam. - Rzucil krótkie spojrzenie panu Kemble. - Widze, ze byles dzis bardzo zapracowany.
- Owszem. - Dandys zblizyl sie do okien, które wychodzily na nieco mroczny ogród pólnocny, zalozyl
rece na plecach i patrzyl na popoludniowe cienie. Nagle opuscila go typowa uszczypliwosc i
werwa; zatopil sie w myslach.
Znuzony Gareth odlozyl pióro i odsunal od siebie sterte listów. Nie spytal sekretarza, dlaczego
przyszedl, nie mialo to teraz znaczenia. Ksiaze byl rad, ze cos sie po prostu zaczelo dziac. Bladzil
wzrokiem po ponurym, pozbawionym slonca gabinecie i myslal o Antonii. Coggins kiedys wspomnial,
ze nienawidzi pólnocnych pokoi w Selsdon.
Antonia. Dobry Boze! Gareth odepchnal sie od biurka, zdegustowany soba. Co go podkusilo, zeby
powiedziec jej o tych bolesnych okropnosciach? Raczej nie zasnie dzis w nocy, skoro z wlasnej
woli ozywil w pamieci dawne koszmary. Mozna sobie tylko wyobrazac, jak bedzie wygladala
dzisiejsza noc Antonii. To ostatnia osoba, z która powinien sie dzielic podobnymi przezyciami. Tak
malo wiedziala o swiecie, a to, czego sie dowiedziala, wystarczajaco ja zranilo. Nie potrafil sobie
wytlumaczyc, po co rozmawial na ten temat z ksiezna.
Jest tylko jeden powód, dla którego ktos móglby zachowac sie w ten sposób, czyz nie? Chcial sie
przekonac, jak zareaguje na jego historie. No i zobaczyl glebokie fizyczne obrzydzenie Antonii. Gareth
zerwal sie z krzesla.
Jeszcze nigdy nikomu nie powiedzial o swoich plugawych, a jednoczesnie tragicznych przejsciach,
a kiedy wreszcie zdecydowal sie je ujawnic, wybral na sluchacza najdelikatniejsza osobe, jaka
poznal w zyciu. Kobiete, która wiedziala tak malo o ciemnej stronie ludzkiej natury, ze ledwo
zrozumiala znaczenie slów Garetha.
Jesli szukal wyjasnienia swojego postepowania, to juz je znalazl. A Antonia nigdy nie poradzi sobie
z tym, kim kiedys byl. Nie ma dla nich wspólnej przyszlosci. Za kazdym razem, gdyby sie kochali,
patrzylaby na niego i myslala, gdzie i jak wyszlifowal swoje talenty w tej dziedzinie. Kupczyl
swoim cialem dla schronienia i zapewnienia sobie bezpieczenstwa, po to, b y p o z o s t a c p r z y z
y c i u. Przez ponad rok byl dziwka. Nie byl to jego wybór, jednak ten fakt nie zmienial tego, co
robil, albo co jemu robiono. Pobyt na statku na zawsze zmienil jego zycie. I nawet Antonia,
jakkolwiek bylaby naiwna, to akurat na pewno dobrze zrozumiala.
- Co tak naprawde kieruje czlowiekiem, Lloyd? - Jego rozwazania przerwal nagle glos Kemble'a,
który oderwal sie od widoku na zewnatrz.
- Co takiego?
-W czym tkwi sedno ludzkiej natury - doprecyzowal sekretarz, przechadzajac sie wzdluz
udrapowanych aksamitem okien. - Wlasnie roztrzasam ten problem. I tak sobie wymyslilem, ze
wiekszosc ludzi zmierza do zdobycia dwóch rzeczy: albo wladzy, albo seksu, albo tez obu naraz.
Pieniadze, naturalnie, równaja sie wladzy. A wladza daje seks.
Gareth nadal nie bardzo rozumial, o czym wlasciwie dyskutuja.
- Istnieje tez zemsta - zauwazyl, jako ze dzisiaj wiele myslal o Warnehamie. - Ludzie zdobeda sie
na niepojete rzeczy, byle sie zemscic.
Kemble zmarszczyl brwi.
-To dziwne, ale zawsze uwazalem, ze zemsta to bardziej niewiescia motywacja dzialan - zadumal
sie. - Mezczyzni takze sie nia kieruja, oczywiscie, zwykle jednak po to, by utrzYmac wladze. Natomiast
wydaje mi sie, ze kobiety szukaja zemsty dla samej zemsty.
- 'Widze, przyjacielu, ze wpadles dzis w filozoficzny nastrój - westchnal Gareth. - Ja sie teraz do
tego nie nadaje ...
Wtem otwarly sie drzwi, w których stanal Coggins. Wygladal na dosc zmieszanego:
- Prosze mi wybaczyc, wasza milosc, ale przyjechal gosc. Lord Litting, kuzyn zmarlego ksiecia.
- Litting?? Czego on, do diabla, chce?! - zezloscil sie Gareth.
- Pan go zna? - zainteresowal sie majordomus.
-Tak, ale tylko z dziecinstwa. Raczej nie ma czego ode mnie chciec.
Coggins zakaszlal dyskretnie.
- Czy moge go wpuscic, wasza milosc? Gareth postapil w strone drzwi.
-A jakze. Niech wejdzie i gada, co mu lezy na watrobie.
Litting! Akurat dzis, niech to szlag. Gdy drzwi zamknely sie za Cogginsem, Kemble nachylil sie do
ksiecia.
- Mozliwe, ze to ja mimowolnie sprowokowalem wizyte Littinga. Moge zostac?
Gareth powstrzymal sie przed gwaltownymi gestami.
- Juz nic nie mów. Wole nie znac szczególów twoich matactw. Tak, zostajesz.
Kilka chwil pózniej majordomus wpuscil goscia. Litting wpadl jak podmuch huraganu, w podróznym
plaszczu, jawnie wzburzony. Lysiejacy, z wydatnym brzuchem rozciagajacym kosztowna
kamizelke, bardzo malo przypominal nastolatka, z którym niegdys Gareth sie zmagal.
Kiedy zostali tylko we trzech, Litting rzucil na biurko Garetha list, który z poslizgiem spadl na
ksiecia kolana.
- Chcialbym wiedziec, co to znaczy, Ventnor. - Lord jal sciagac rekawiczki. - Masz duzo tupetu,
wysylajac za mna swoje psy goncze.
Gareth otworzyl list i przebiegl wzrokiem tresc.
Stwierdzil zszokowany, ze pismo zostalo podpisane przez ministra spraw wewnetrznych.
Odchrzaknal.
- Pragne cie zapewnic, Jeremy, ze w zyciu nie spotkalem sie z panem Robertem Peelem nawet
przelotem. Zyje tak daleko od wyzszych sfer, ze nawet nie znam nikogo, kto znalby Peela.
-Wlasciwie, wasza milosc, to zna pan kogos takiego. - Kemble sklonil sie elegancko, stojac za
biurkiem, i porwal list z reki Garetha. Szybko przeczytal, potem zerknal na Littihga z kokieteryjnym
usmiechem. - Prosze pozwolic, ze sie przedstawie, drogi panie. Jestem Kemble, osobisty sekretarz
ksiecia. Sadze, ze moze posrednio przyczynilem sie do tego, ze ów list zostal wyslany.
-Wyslany?? - zahuczal Litting. - Nie zostal wyslany. Zostal doreczony osobiscie przez jakiegos
poslanca od jegomoscia z ministerstwa. Nachodzil mnie piec razy!
- Musial go pan wyraznie zafascynowac! - ucieszyl sie Kemble.
- Nie stworzylem po temu mozliwosci - zasyczal Litting. - Az do tej chwili odmawialem z nim
spotkania. I zamierzam sie tego trzymac.
Drzwi znów niespodziewanie sie otworzyly. Garethowi az serce podskoczylo do gardla, gdy ujrzal
Antonie· Przebrala sie z zielonej, zwiewnej sukienki w ciemnoszara, elegancka kreacje, lsniaca niczym
wegle. Na ramiona narzucila czarny szal, który znakomicie podkreslal jej jasne wlosy.
- Lordzie Litting! - Podeszla do goscia z wyciagnietymi rekami i jasnym usmiechem. - Jak milo
pana widziec.
Zla'pany w dwa ognie i pozostawiony bez wyjscia lord ujal dlonie ksieznej i dal sie pocalowac w
policzek.
-Wasza milosc - wymamrotal skonfundowany. - Cala przyjemnosc po mojej stronie. Nie
wiedzialem, ze wciaz przebywa pani w rezydencji.
- Planuje przeprowadzic sie do wdowiego domu, jak tylko skonczy sie tam remont - rzucila jednym
tchem - chyba ze zdecyduje sie zostac w Londynie. Jego wysokosc wielkodusznie dal mi czas
na rozwazenie mozliwosci.
Garethowi przemknelo przez mysl, czy ktos poza nim zorientowal sie, ze pogodny ton Antonii to
gra. Byl zaskoczony, ze przyszla do tej czesci domu, której wedle Cogginsa nie znosi. Ale oto sie
pojawila, klaszczac afektowanie w dlonie i udajac serdeczna pania domu.
-Wybaczcie mi, panowie, ze przeszkodzilam. Coggins powiedzial, ze przybyl lord Litting, pomyslalam
wiec, ze powinnam wpasc na chwile.
- Jestes jak naj milej widziana, Antonio - rzekl Gareth, zapraszajac, by usiadla przy biurku. - Ale,
jak mi sie zdaje, to nie jest wizyta czysto towarzyska. - Bynajmniej. - Litting wrócil do swojego poczatkowego
tonu, ponownie relacjonujac sprawe ksieznej.
- Cos takiego - wyrwalo sie Antonii.
- Jesli o mnie chodzi, nie wiem, w czym tkwi problem, milordzie - zatroskal sie Kemble. - J ezeli
ministerstwo spraw wewnetrznych ma pytania odnosnie do przedwczesnej smierci twego wuja, to
chyba nic nie powinno pana krepowac. Mam nadzieje, ze nikt z nas, tutaj obecnych, nie ma nic do
ukrycia.
Litting poslal sekretarzowi szyderczy usmieszek, potem chwile przenosil wzrok z Antonii na Garetha
i z powrotem.
- Nikt z nas nie ma nic do ukrycia, tak? - zadrwil. - Wiec chce, zebys sobie dal z tym spokój,
Ventnor, jasne? Do kogokolwiek naleza psy, które za mna poslales, odwolaj je, w przeciwnym razie
dowiesz sie czegos, czego zupelnie nie wiedziales.
-Wiem, ze mój kuzyn nie zyje. - Gareth nie dal sie sprowokowac. - I chcialbym tylko wiedziec
dlaczego.
Litting byl pelen niedowierzania.
-Ty chcialbys wiedziec? Och, doprawdy, Ventnor, przezabawne. Nikt nie zyskal wiecej na smierci
mojego wuja niz wy oboje - tu wskazal palcem Antonie - choc bardzo przykro mi to mówic.
- Pan wybaczy - wtracila ksiezna chlodnym tonem. - Ale chyba mi umknelo, co takiego zyskalam.
Gareth wyszedl zza biurka, gdzie stal, i nachylil sie nad ramieniem Littinga.
- Jakos nie bardzo slyszalem zmartwienie w twojej ostatniej uwadze, Jeremy - mówil cichym,
zimnym glosem. - Ostrzegam tylko, ze jesli cos takiego powtórzysz lub zakwestionujesz dobre imie
tej damy slowem, czynem lub chocby najlzejsza insynuacja, spotkamy sie oko w oko z pistoletami
w dloni.
Litting cofnal sie, wciaz z szyderczyp grymasem. - Nie widze powodu, dla którego mialbym sobie
zadawac taki trud. Nie wydaje mi sie, bym uwazal cie za dzentelmena, Ventnor.
Kemble blyskawicznie stanal miedzy mezczyznamI.
- Panowie, panowie. Spokojnie. Lordzie Litting, jesli pan jeszcze nie slyszal, Ventnor jest teraz
Warnehamem. Jestem gleboko przekonany, ze doceni kurtuazje zwracania sie do niego nowym
tytulem. Ajesli pozwolisz, wasza milosc, nie wydaje mi sie, by pan Litting znajdowal upodobanie w
nazywaniu go J eremy.
Lord pierwszy zrobil kilka kroków wstecz, tylko troche zmieszany. Kemble wyciagnal dlon.
- Czy zechcialby pan podac mi swój plaszcz i wygodnie usiasc? Pragne wierzyc, ze wszyscy
jestesmy po tej samej stronie.
Litting zdjal plaszcz, potem wsunal rekawiczki w jego kieszen, caly czas uwaznie obserwujac cala
trójke·
- Nikt nie obarczy mnie wina za to morderstwo - bronil sie. - Musialem juz scierpiec tego
aroganckiego sedziego pokoju, który weszyl za mna az do samego Londynu. Nie dam sie wrobic,
slyszycie? Nie zyczylem Warnehamowi smierci. Nigdy. Ten czlowiek nie byl nawet moim
prawdziwym
krewnym. - Ostatnie slowa kryly w sobie cien wzgardy.
Gareth, by nie zaostrzac sytuacji, usiadl na krzesle naprzeciwko Antonii, zamiast zajmowac dominujaca
pozycje za swoim biurkiem. Kemble podszedl do malego kredensu miedzy oknami i odkorkowal
butelke sherry.
- Nikt pana o nic nie podejrzewa, lordzie Litting - koil goscia sekretarz, nalewajac do kieliszków.
- Z tego, co mi wiadomo. Poza tym mysle, ze wszyscy powinnismy sie napic. - Gdy podszedl z
taca, kazdy z wdziecznoscia wzial kieliszek.
Gareth znów przyjrzal sie Antonii. Zdawala sie opanowana, lecz rzucala mu dlugie, baczne spoj
rzenia, gdy sadzila, ze nikt inny nie patrzy. Ksiecia wreszcie olsnilo. Antonia martwi sie o niego.
- No - rozpogodzil sie Kemble. - Dlaczego pan po prostu nie powie nam wszystkiego, co wie, Litting?
- I w tym cala rzecz, do cholery - burknal. - Niczego nie wiem na ten temat.
- No cóz, ale chyba przyjechal pan tamtego dnia z jakiegos powodu - naciskal dandys. - Jak rozumiem,
nie miales w zwyczaju, milordzie, czesto wpadac do swojego ... no, powiedzmy,
powinowatego wuja.
Ramiona Littinga nieznacznie opadly.
- Nazywajcie go sobie, jak tylko chcecie - zerknal na Antonie. - Prosze mi wybaczyc, wasza milosc,
nie chce okazac braku wspólczucia, ale mam za zle Warnehamowi, ze mnie w to wszystko wplatal.
Kemble cichutko popukal palcem w swój kieliszek.
- Przyjechal pan do Selsdon po poludniu tego dnia, gdy zmarl Warneham. Dlaczego? Poslal po
pana?
Litting zaczal sie krecic na krzesle.
-Tak, ale dlaczego, to juz nie wasza sprawa. Poslal równiez po sir Harolda HardelIa. Czy jemu
takze zadawano pytania? Czy ktos dobijal sie takze do jego drzwi co dzien i co noc? To chcialbym
uprzejmie wiedziec.
-A dlaczego ktos mialby to robic? - Kemble byl czujny i bystry. - Czy mial powody, by zyczyc
Warnehamowi zle?
- Na Boga, nie! - zdenerwowal sie Litting.
- Przyjechal tylko dlatego, ze tak sobie zazyczyl ksiaze, tak jak i ja. Powiedzial, ze potrzebuje porady
i sir Harold nie bardzo mógl mu odmówic. A kim pan wlasciwie jest, jesli mozna spytac?
- Porady? - Sekretarz dociekal ostrym tonem.
- Porady prawnej?
Litting kluczyl wzrokiem miedzy ksieciem a Antonia. Oblizal usta nerwowym gestem, który Gareth
pamietal z dawnych lat.
-Tak, chodzilo o porade prawna.
Gareth poczul, jak jezy mu sie wlos na karku.
- Jaka? Litting, do cholery, jesli to ma zwiazek z jego smiercia, musisz powiedziec.
Lord zdawal sie peczniec z oburzenia.
-A wiec naprawde chcecie wiedziec? - spytal tym samym zlosliwym tonem, co zawsze. - I myslicie,
ze wam to pomoze, co? Rzeczywiscie, trzeba
powiedziec. Tu i teraz.
- Zatem prosze wreszcie powiedziec, Litting
- odezwala sie nagle Antonia. - Doprawdy, juz mi nie dobrze od tego.
- Poczuje sie pani, wasza milosc, jeszcze gorzej. No dobrze. Ksiaze powiedzial, ze zamierza wniesc
do sadu pozew o uniewaznienie.
- Co takiego? Co to jest uniewaznienie? - niecierpliwil sie Gareth.
- O, nie - mruknal pan Kemble. Oczy mu pociemnialy. - Wyglada na to, ze ksiaze chcial uniewaznic
malzenstwo z ksiezna·
Antonie w pierwszej chwili zamurowalo.
- Uniewaznienie malzenstwa ... Dlaczego ... ? Jak?
Litting spogladal na nich z pewna doza satysfakcji.
- No i jak? Zadowoleni? Powiedzial, ze nie moze sie doczekac, by sie pozbyc ksieznej, ze ma po temu
podstawy, i chcial, zeby sir Harold doradzil mu, jak sie najlatwiej ze sprawy wykrecic. A zaraz
potem padl trupem, zanim zabral sie w ogóle do dzialania. Czy teraz ktokolwiek z was zyczy sobie,
bym powtórzyl to szakalom pana Peela? Jesli o mnie chodzi, pomijajac kwestie smierci
Warnehama, wolalbym, zeby wiecej nasza rodzina nie prala swoich brudów na lamach londynskiej
prasy.
- No nie, to robi sie naprawde intrygujace!
- Kemble podparl podbródek. - No a pan, lordzie Litting?
- Co ja znowu?! - prychnal wyniosle gosc.
- Po co pan tu wówczas przyjechal? Przeciez nie jest pan adwokatem?
- Ja ... nie ... oczywiscie, ze nim nie jestem. To smieszne pytanie.
- No to co pan tu robil? - Kemble byl nieublagany. - Czego Warneham od pana chcial? Nie byliscie
chyba specjalnie zaprzyjaznieni?
- Cóz ... ja ... to w ogóle nie jest pana sprawa - odpowiedzial Litting. - Poproszono mnie, wiec
przyjechalem. I nic poza 'tym, psiakrew, nie zrobilem! Prosze mi wybaczyc, pani. - Opamietal sie·
Twarz Antonii pobladla i odmalowala sie na niej trwoga. Rece zacisnela na oparciach krzesla, jakby
chciala zaraz skoczyc na równe nogi.
-To okropne ... ! Jak móglby cos takiego zrobic? Bylabym zrujnowana ...
Kemble uspokajajacym gestem ujal dlon ksieznej.
-Wasza milosc, ksiaze móglby otrzymac uniewaznienie pod niewieloma warunkami.
-Tak. - Spojrzala na sekretarza pochmurnym wzrokiem. - No tak, musialby stwierdzic, ze nie
skonsumowalismy malzenstwa, czego, smiem sadzic, nigdy by nie zrobil, gdyz nie pozwolilaby mu
na to duma wlasna. Prawdopodobnie chcial zdradzic, ze cierpialam na beznadziejna chorobe umyslowa,
o której nie mial pojecia. Ale wiedzial, ze przeszlam zalamanie nerwowe. Papa mówil o tym
otwarcie przed slubem. I nie jestem szalona. Nie jestem.
To fatalnie, bardzo zle. Dla niektórych bylby to uzasadniony powód, dla którego ksiezna chciala
smi~rci Warnehama. Gareth wstal z miejsca, okrazyl krzeslo Antonii i polozyl dlon na jej ramieniu.
Niemal odruchowo powedrowala drzacymi palcami do jego reki. Litting mial racje - do diabla z
tym! - ze ratuje wlasna skóre. Nie mozna dopuscic, by te wiadomosci wydostaly sie do opinii publicznej.
Nie tylko zniszczylyby nadzieje Antonii, zniszczylyby cala jej przyszlosc. Garetha
ogarnely wyrzuty sumienia, ze zanim to cale dochodzenie sie zakonczy, jego ingerencja w -sprawe
morderstwa moze przyniesc Antonii wiecej szkody niz pozytku.
- Czy Warneham tlumaczyl, dlaczego chce zrobic cos takiego? - Kemble pytal Littinga dalej. - Czy
byl ktos ... inny, kogo chcial poslubic?
- Nie, nie, zupelnie nie o to chodzilo - zapewnil lord.
Kemble pociagnal spory lyk sherry i przelknal z luboscia.
-Warneham rozpaczliwie pragnal dziedzica - dumal. - Czy planowal znalezc nowa zone? Poczekac
na odpowiednia pore?
- I co by mu to pomoglo! - krzyknela Antonia, zrywajac sie na równe nogi. - Nie mógl... to nie bylo
... to nie ja stwarzalam problem!
-Antonio, usiadz - poprosil Gareth. - Musimy wreszcie ustalic sedno sprawy. Przysiegam, ze nikt
nie dowie sie o szczególach.
- Módl sie, Ventnor, ze wzgledu na ksiezna, zeby rzeczywiscie nikt sie nie dowiedzial. - Litting
dopil sherry jednym solidnym haustem. - Stare plotki jeszcze nie ucichly, ksiezna nie potrzebuje
dodatkowej kuli u nogi.
Kemble odstawil kieliszek z wyraznym brzeknieciem.
- Prosze mi wybaczyc nacisk, lordzie Litting, ale Warneham zwyczajnie musial powiedziec cos ponadto.
Jesli bedzie trzeba, pojade do Londynu porozmawiac z sir Haroidem, ale naprawde wolalbym
tego nie robic.
Litting znów pokrecil sie nerwowo.
-Warneham oswiadczyl po prostu, ze jego malzenstwo z ksiezna nie moglo byc prawomocne l ze ...
- Jezeli nie bylo prawomocne, to czy istnieje potrzeba uniewazniania? - wtracil sekretarz. - To nadal
konieczne?
Litting rozlozyl rece.
-Wszystko, co moge powiedziec, to ze Warneham, na ile by to bylo mozliwe, chcial zminimalizowac
szkode ksieznej. Zdaje sie, ze obawial sie rozgniewac ojca malzonki. Mówil, ze lord
Swinburne ma zbyt wielu przyjaciól w Parlamencie, i ze woli orzec niewaznosc zwiazku i splacic
zone.
- Splacic? - rzucil sie Kemble.
-Tak to mozna okreslic. - Litting wykonal niejasny ruch reka. - Chcial przekazac ojcu piecdziesiat
tysiecy funtów na rzecz córki i dac jej dom w Londynie przy Bruton Street, byleby lord Swinburne
nie przeciwstawial sie w sadzie.
- I tak by zrujnowal moja reputacje. - Antonii drzaly rece. Rzucala kazdemu z mezczyzn zatrwozone
spojrzenia. - Chcial zeznac, ze jestem nienormalna. Czy nie tak? C z y z n i e?
-Antonio, juz dobrze. - Gareth próbowal ja uspokoic. - Nikt cie juz nie skrzywdzi.
- Mozliwe, ze nigdy sie nie dowiemy, wasza milosc, co naprawde mial na mysli. - Dolaczyl do
ksiecia Kemble. - Watpie, czY móglby uniewaznic malzenstwo tylko dzieki argumentowi, ze zdradzasz,
pani, oznaki niezrównowazenia.
- I nie pozwolilby mi odejsc - szeptala Antonia.
- Zamknalby mnie gdzies w odosobnieniu, tak jak zrobil kiedys ojciec. Powolalby swiadków, zeby
mówili przeciwko mnie, zeby mnie nikczemnie obmawiali.
- Nie bylbym taki pewien, ze tak zamierzal postapic - oponowal' Kemble. - Mógl sie nastawiac na
uznanie malzenstwa za nieskonsumowane.
-A potem co? Wzialby sobie kolejna zone?
- wtracil ironicznie Gareth.
-Wlasnie, tak do konca swiata? - Antonia byla wzburzona. - Czy wyobrazal sobie, ze ktos inny bedzie
zdolny do ... och, juz dosc tego! To upokarzajace, po prostu upokarzajace.
-A na dodatek mnie juz w ogóle nie dotyczy.
- Litting predko wstal z krzesla. - Powiedzialem juz, jak niewiele wiem. Najlepsza rada, jakiej moge
udzielic wam, panowie, jest zwrócenie sie do przyjaciól w ministerstwie, by odwolali swoje psy
goncze, gdyz jesli jeszcze raz pojawia sie na progu mojego domu, powiem im to, co panstwo ode
mnie uslyszeliscie. A zareczam, ze jesli chodzi o ksiezna, sprawa bedzie wygladala paskudnie.
Z widocznym ociaganiem Kemble podal gosciowi plaszcz.
_ Jest juz dosc pózno na podróz do Londynu.
Moze pan zanocowac w Selsdon - rzekl Gareth, choc uprzejma propozycja z trudem przeszla mu
przez gardlo.
_ Zwazywszy watpliwa przyjemnosc, która mnie spotkala z powodu dawnej wizyty - zaszydzil
Litting _ raczej nie mam ochoty spedzac kolejnego wieczoru pod tym dachem. Niemniej dziekuje·
Mam siostre blisko Croydon, u której sie zatrzymam.
Kemble otworzyl drzwi.
_ Pozwoli pan, ze odprowadze do wyjscia. - I po chwili obaj znikneli na korytarzu.
Garethowi zdawalo sie, ze Antonia rzuci mu sie w ramiona. Przeciwnie. Przemierzala pokój tam i z
powrotem, zaciskajac piesci na koronce szala. Ksiaze podszedl do niej, zrecznie rozplatal zmiete
konce materialu i oswobodzil jej palce. Kobieta przygladala sie swoim dloniom, jak gdyby
nalezaly do kogos innego.
Gareth patrzyl na nia zaniepokojony. W duchu zywil nadzieje, ze wizyta Littinga nie nadszarpnela
zbyt mocno nerwów Antonii, gdyz ksiezna miala ostatnio sporo silnych wrazen.
_ Antonio, nie pozwole, by ta cala historia cie zranila. Przysiegam, ze nie pozwole· Zmusze Littinga
do milczenia, jesli zajdzie taka potrzeba, lecz sadze, ze nie ma osobistych powodów, by o wszystkim
powiedziec. Zadbam o to, bys byla bezpieczna.
Ksiezna myslala jednak o czym innym.
- Och, Gabrielu - westchnela, opadajac z powrotem na krzeslo. - Do glowy mi nigdy nie przyszlo,
ze Warneham rozwazal uniewaznienie malzenstwa! Prosze, powiedz, ze mi wierzysz.
- Naturalnie, ze ci wierze, Antonio - zapewnil Gareth.
-Ale wielu ludzi nie uwierzy. - Spojrzala na niego ponuro. - Niektórzy zgodza sie, ze mialam motyw
morderstwa.
-Wierze ci - powtórzyl ksiaze. - I wierze takze w ciebie. Cokolwiek ktos mialby powiedziec, nie
zasieje w mojej duszy watpliwosci co do twojej osoby, a juz z pewnoscia nie ktos taki jak Litting.
Poza tym mówil tylko czesc prawdy. Nie znamy jeszcze tej historii do konca, ale poznam ja,
przysiegam ci.
Antonia wsparla czolo reka. Na jej twarzy malowal sie trudny wyraz zmeczenia i goryczy.
- Nie moge uwierzyc, ze to sie dzieje. Czuje sie jak naiwna idiotka, ze tu przyszlam. Wyobrazalam
sobie, ze moglabym choc przez chwile ... - Urwala i potrzasnela glowa.
- Ze co moglabys? - Uklakl i zajrzal jej w oczy. Uciekla wzrokiem.
- Nie wiedzialam, ze jest z toba pan Kemble.
Po prostu nie chcialam, zebys byl zmuszony sam rozmawiac z Littingiem. Balam" sie, ze przyszedl
wyrzadzic ci jakas krzywde. Pomyslalam, ze moge sie okazac pomocna, przynajmniej raz sie odwdzieczyc.
Tak glupio wyszlo.
- Dziekuje, Antonio, ze sie o mnie martwisz.
- Uscisnal jej rece.
-Tak mi przykro, ze przyszedl tutaj zaklócac ci spokój. - Ciagle unikala jego wzroku.
Gabriel usmiechnal sie.
- Oboje dobrze juz wiemy, ze mój spokój rozpadl sie w proch i ze sam jestem temu winien. Jesli
chodzi o Littinga, pewnie domyslasz sie, ze to takze moja sprawka. Poprosilem Kemble'a, by
pomógl mi odkryc prawde, spróbowal odczarowac ten nimb tajemniczosci otaczajacy -smierc
Warnehama. Teraz wydaje sie, ze tylko zagmatwalem sprawe.
- Gabrielu ... - Zaczela, patrzac mu w oczy, gdy wstal z kleczek. Nie zdolala dokonczyc jednak zdania,
gdyz drzwi skrzypnely i powrócil Kemble.
- No! Tosmy sobie ucieli urocza pogawedke!
- Mysle, ze powinnismy znów nalac sobie sherry, zeby sie z tego otrzasnac - mruknal Gareth i
siegnal po karafke.
- Nic z tego nie ma sensu. - Antonia spojrzala na pana Kemble'a. - Najpierw plotkuja, ze otrulam
Warnehama, bo bylam z nim nieszczesliwa. A teraz Litting sugeruje, ze zabilam meza, zeby nie
mógl ze mna zerwac? Zbyt duzo nasuwa sie pytan, zeby mogli sie zdecydowac na jedna albo druga
sensacyjna opowiesc?
Sekretarz równiez wygladal na zagubionego.
- Nie moge zrozumiec jednego. - Usadowil sie wygodniej, podczas gdy Gareth napelnial kieliszki. -
Dlaczego Litting nie powiedzial prawdy o planach Warnehama, gdy wypytywal go sedzia pokoju?
Dlaczego zadawal sobie trud, zeby chronic cie, wasza milosc, przed oskarzeniem o morderstwo?
- Rzeczywiscie, przeciez ledwo go znam - zgodzila sie ksiezna.
Gareth przypatrywal sie sekretarzowi uwaznie.
Widzial niemal, jak zaskakuja trybiki w glowie pana Kemble.
- Odpowiedz kryje sie w tym, ze nie chronil ciebie, pani ... - ciagnal dandys - lecz kogos lub c o s
mnego.
-To tez nie ma sensu. - Ksiaze usiadl z powrotem na swoim miejscu. - Po pierwsze, co do tego
wszystkiego ma Litting? I dlaczego Warneham obawial sie gniewu lorda Swinburne?
- Papa potrafi byc bardzo msciwy - przyznala Antonia.
- Nie watpie - kontynuowal Gareth. - Ale co Warneham mial do stracenia? Nie obracal sie w
towarzystwie. Nie angazowal sie ani nie interesowal stolecznym zyciem. Przez ostatnie piec lat
wynajmowal swój dom w Londynie. Jestem pewien, ze mógl spedzic reszte swojego zycia, obywajac
sie bez widoku Swinburne'a.
- Papa ma wielkie wplywy w Izbie Lordów.
- Ksiezna nie dawala sie przekonac.
-A co lordowie mogliby zrobic takiego, zeby utrudnic mu zycie? - zapytal Gareth ..
- Izba Lordów jest jedyna instytucja, która moze swym czlonkom zezwolic na rozwód - przypomnial
sobie Kemble, saczac wino.
- No, ale mial zamiar uniewaznic nasze malzenstwo, a wszystkie jego wczesniejsze zony juz nie zyly
- zauwazyla Antonia.
- Moze obawial sie, ze przegra sprawe w sadzie i musialby zwrócic sie z prosba o rozwód do Izby?
- Gareth podsuwal dalsze rozwiazania.
Kemble zastanawial sie chwile nad pomyslem ksiecia.
- Nie mialby zadnej szansy - rzekl, jakby do siebie. - To zabraloby lata, musialby najpierw ubiegac
sie w sadach koscielnych o separacje, a potem wniesc skarge i uzasadnic rozwód przed Izba Lordów.
A jakie mialby podstawy? Potrzebowalby dwóch swiadków na cudzolóstwo albo ...
- Cudzolóstwo?! - Antonia prawie wyskoczyla z krzesla.
Kemble uspokoil ja gestem dloni.
- Snuje przypuszczenia, wasza milosc - lagodzil.
- Nie, w ten sposób nie dalby rady przeprowadzic rozwodu.
-A moze bral pod uwage, ze móglby w przyszlosci potrzebowac wsparcia Izby przy okazji jakichs
innych delikatnych spraw? - sugerowal Gareth.
Nagle Kemble'a olsnilo.
-Wasza milosc - obrócil sie, by spojrzec na ksiezna. - Wspominalas, pani, cos o tym, ze wasze
malzenstwo nigdy nie zostalo skonsumowane. Musze zapytac dlaczego.
- Czy ja dobrze slysze? - Antonia splonela rumiencem.
- Kemble, niech cie diabli! - zganil go Gareth. Sekretarz przeniósl na niego wzrok, szeroko
otwierajac oczy.
-Wasza milosc, pracuje dla ciebie. Czy chcesz, panie, zdjac z ramion tej niewiasty ciezar zarzutów i
obmowy, czy nie?
Gareth spiorunowal dandysa wzrokiem.
- Nie mam nic przeciwko odpowiadaniu na pana pytanie, panie Kemble. - Antonia odezwala sie juz
spokojnie. - Jestem przekonana, ze i tak szeptano o tym w palacu.
Kemble poslal Garethowi triumfalny usmieszek i zaraz przeniósl uwage na ksiezna:
- Dziekuje, wasza milosc. Czy zatem powodem byl zamierzony celibat, czy pani maz byl
impotentem?
- Byl impotentem.
-A, tak tez myslalem - ucieszyl sie Kemble.
- Czy obwinial o to pania?
- Ja siebie obwinialam - potrzasnela glowa Antonia. - On sam byl wystarczajaco sfrustrowany.
Kemble przyjrzal sie ksieznej badawczym, typowo meskim wzrokiem.
- No cóz, nijak nie moglas go, pani, rozczarowac ... - oznajmil, jakby wyrazal swoja opinie o wygodnym
i pieknym meblu. - Jesli wasza milosc nie mogla go zadowolic, zatem ten czlowiek nie
powinien byl sie spodziewac, ze jakakolwiek inna panna mloda wskrzesi go z martwych, ze tak
powiem.
- Och! - Gareth nastroszyl sie niczym kogut.
-Antonio, powinnas opuscic pokój, skoro pan
Kemble zdaje sie naruszac wszelkie granice przyzwoitosci!
-Wrecz przeciwnie, uwazam, ze powinnam zostac - zaprotestowala kobieta. Spogladala teraz na
dandysa urzeczona.
Natomiast Kemble znów pograzyl sie w detektywistycznych rozwazaniach.
- Musimy zatem teraz zadac sobie 'Pytanie, jak mógl zaradzic niezrecznej sytuacji' -: mruczal pod
nosem. - Czego tak naprawde Warneham chcial? I jaki zbieg okolicznosci mógl mu to zapewnic?
- Marzyl o dziedzicu ze swojej krwi, aby mnie wydziedziczyc - wytlumaczyl Gareth. - I szczerze
powiedziawszy, bylbym mu za to dozgonnie wdzieczny, gdyby znalazl sobie nastepce.
-Tak, ja tez nie widze innego motywu dzialania - przystal Kemble.
-A moze chcial roscic sobie pretensje do naszego dawnego znajomego, Metcaffa? - skojarzyl nagle
ksiaze.
Sekretarz spojrzal nan zdumiony.
-Wasza milosc, cóz za blyskotliwosc! Strzal w dziesiatke!
- Doprawdy? Ale jak, jak niby mialby do tego doprowadzic?
- Nie, mysl jest doprawdy smieszna, ale ... - Kemble urwal. Znów zwrócil sie do Antonii: - Czy
istnieje jakas szansa, chocby najmniej sza, ze ktos móglby zamordowac Warnehama w twoim
imieniu, pani?
- Na Boga, nie! - Blekitne oczy ksieznej zrobily sie okragle.
-Ta twoja pokojówka to jest niezly kawal czarownicy. - Gareth podniósl brwi. - Omal mnie nie
zabila.
- Gabrielu, to kompletny nonsens! - Obrzucila go krzywym spojrzeniem. - Nellie nie skrzywdzilabymuchy.
-Wcale nie. Sadze, ze Nellie uszkodzilaby kazdego, gdyby miala choc cien podejrzenia, ze moze
pania zranic - dowodzil Kemble. Zdalo mu sie, ze wciaz boli go ucho. - Ale nie mam pojecia, jak
mialaby sie dowiedziec o planach Warnehama w sprawie zerwania malzenstwa. I gdyby nawet je
znala, moglaby uznac taki pomysl za pomyslny obrót spraw.
- Chyba masz racje - potwierdzil Gareth. Sekretarz dopil sherry i odsunal kieliszek.
- Cóz, chyba dzis juz nic wiecej nie zwojujemy.
Jutro bedzie padac, i to ulewnie, jesli moje zatoki sa dobra wyrocznia, ale pojutrze, wasza milosc,
moze powinnismy pojechac we dwóch do Londynu, jesli drogi przeschna? Jestem ogromnie ciekaw,
co ten adwokat ma do powiedzenia na swoja obrone·
-Tak, moze tak nalezaloby zrobic, ale pozwól mi nad tym wszystkim jeszcze pomyslec - odrzekl
Gareth.
Wstali z miejsc. Antonia przylozyla dlon do skroni.
- Czy bedziesz tak mily, panie, i wybaczysz mi nieobecnosc na kolacji? Czuje, ze zaczyna mi dokuczac
migrena. Jak mówi pan Kemble, to zapewne z powodu zblizajacego sie deszczu. Moze poprosze,
by przyniesiono mi kolacje do pokoju.
Gareth sklonil sie.
- Naturalnie, to byl dla nas wszystkich ciezki dzien.
Po tych slowach Antonia opuscila gabinet, zabierajac ze soba cieplo i otuche, jaka wnosila swoja
osoba. Gareth czul sie przybity, jakby pokrzyzowano mu szyki. Tak jakby nie dosc bylo jego
fatalnego, porywczego zachowania dzisiejszego popoludnia w pawilonie, doszlo jeszcze
rozgrzebywanie okolicznosci smierci Warnehama, które moze teraz przyczynic sie do zguby
Antonii. I nie przypuszczal, by potrafila mu wybaczyc którykolwiek z tych bledów.
Rozdzial szesnasty
Gabriel lezal bez ruchu, wsluchany w kolysanie "Saint-Nazaire" i skrzypienie cum, które trzymaly
statek przy brzegu. Na okrecie panowala smiertelna cisza, zaklócana jedynie piskami i szelestem
pomykajacych pod pokladem szczurów. Hamaki obok Gabriela wisialy puste, niczym wysuszone i
skurczone kokony, gdyz ich mieszkancy juz dawno pofruneli na lad w poszukiwaniu suto zakrapianych
hulanek.
N a pokladzie ponad Gabrielem rozlegly sie kroki, jedne ciezkie i stanowcze, drugie lzejsze i
stawiane z wyraznym ociaganiem. Odglosy, jakby kogos ciagnieto po deskach. Ochryply, przepity
smiech. Stuknela deska, która zamykala drzwi prowadzace pod poklad. Chlopiec zmartwial ze
strachu. Rozblyslo drzace swiatlo, potem rozbrzmial halas potykajacych sie, placzacych nóg.
Glosniejszy rechot. Gabriel wyjrzal zza wregi, by zobaczyc, co sie dzieje. To Creavy i Ruiz.
Zaczal sie trzasc, przeczuwajac najgorsze. Zaraz jednak zorientowal sie, ze nie po niego przyszli tej
nocy. Ciagneli miedzy soba jakas kobiete. Rece miala zwiazane na plecach, a sukienke rozdarta od
rekawa az po pas.
Ruiz odjal dlon od jej ust. Krzyknela. Creavy uderzyl ja na odlew w twarz, rozkrwawiajac kobiecie
usta i targajac wlosy.
- Heee, podoba mi sie dziewka, jak sie troche opiera ... -wychrypial i wytarl o kosmyki jej wlosów
swoje wstretne, zdeformowane palce. Gabriel mógl dostrzec rozszerzone z przerazenia oczy
kobiety.
- Dios mio! Bierz ja szybciej! -zniecierpliwil sie Ruiz.
Creavy zdarl z ofiary strzepy sukni, az obnazyl jej male, biale piersi. Ruiz przytrzymal kobiete
mocniej, podczas gdy tamten rozpinal spodnie i poddzieral spódnice dziewczyny. Gdy kobieta
zaczela krzyczec, Gabriel zakryl glowe kocem. Krzyki przeszly w rozdzierajacy placz, a potem w
powolne, zalosne szlochanie.
Powinien cos zrobic. Cokolwiek. Moze ofiarowac siebie w zamian? Ale tak sie bal, ze nie odwazyl
sie na zaden krok. Lkanie przeciagalo sie do póznej nocy. Gabriel lezal nieruchomo i niemal bez
tchu pod przykryciem, sluchal cierpienia kobiety i wzbieraly w nim mdlosci. Mdlosci wywolane
bezsilnoscia.
* * *
Gareth jadl tego wieczoru kolacje samotnie, w malej jadalni, czujac sie bardziej opuszczonym i
zagubionym, niz chcialby przed soba przyznac. Ogarnal go niepokój, ze oto urzeczywistnia sie to,
co musialo sie stac. Odsunal od siebie talerz i jal bladzic wzrokiem po pustym salonie.
Nierozsadnie, nie zdajac sobie sprawy z tego, co robi, zaczal polegac na Antonii i darzyc ja zaufaniem.
Mógl z nia omawiac watpliwosci i pomysly zwiazane z Selsdon. Im wiecej spedzal z nia
czasu, tym czesciej zauwazal slady rozesmianej, zywej dziewczyny, która niegdys byla, i przeblyski
pelnej laskawosci, zrównowazonej kobiety, która miala sie stac. Wcale nie bylo dla niej za pózno.
Gdy wszedl lokaj, by zabrac opróznione naczynia, Gareth podziekowal za kolejne dania. Nie mial
apetytu, w kazdym razie nie na jedzenie.
Zabral ze soba szklanke i butelke porto i poszedl nie do swojego gabinetu, jak nabral zwyczaju, ale
do kremowo-zlotego salonu, gdzie pierwszy raz ujrzal Antonie. Gdzie tego ranka powiedziala mu o
swoich planach opuszczenia Selsdon. Wyobrazal sobie, ze w tym pokoju zawsze moze odczuc jej
obecnosc, poczuc delikatny zapach gardenii i czegos jeszcze, czegos czystego i odrobine slodkiego.
Gareth zapadl sie w czelusc przepastnego, skórzanego fotela, kolyszac w reku kieliszek porto.
Patrzyl markotnie przez oszklone drzwi na ogrody, i dalej, w strone cienistego rzedu gospodarczych
zabudowan. Dni stawaly sie coraz krótsze i o tej póznej godzinie mógl dostrzec tylko majaczace,
ciemne zarysy zabudowan. Blizsza sciane spichlerza, stajnie, powozownie. Uporzadkowane, zadbane
budynki z kamienia i z obrobionego drewna, pokryte dachówka, w jednym rzedzie; wszystkie takie
schludne. Marzyl, by tak samo uporzadkowane byly jego emocje.
Wyjedzie, tak oznajmila, jak tylko Nellie bedzie w stanie podrózowac. To moze nastapic juz jutro
albo pojutrze. Nie powiedziala, ze wyjezdza na stale, lecz Garetha dreczylo przeczucie, ze tak
wlasnie bedzie. Skoro Antonia raz pojawi sie w Londynie, a wplywy ojca rzeczywiscie beda w
stanie przywrócic ja w szeregi pomniejszej arystokracji, do czego mialaby wracac w Selsdon?
Jezeli w jakikolwiek sposób przywiazala sie do niego, jesli zaczela wia-
zac z nim jakies glupiutkie, romantyczne nadzieje, to jego bolesna szczerosc w pawilonie na pewno
je rozwiala.
Gareth dopil resztke wina. Byc moze, gdzies w zakamarkach umyslu, wlasnie tego chcial. Moze
jakas czesc jego osobowosci chciala odepchnac od siebie Antonie, panicznie bala sie intymnosci,
której pragnelaby ksiezna. Gareth nalal sobie kolejny kieliszek porto. Jeszcze bardziej zaglebil sie
w fotel. Potem nie bardzo wiedzial, kiedy swiatlo na horyzoncie przykulo jego uwage. Przykulo, to
nie najlepsze okreslenie. Kiedy bardzo powoli zorientowal sie, ze cos sie dzieje niedobrego.
Podniósl sie troche, by zobaczyc cieply, rózowawy blask obrysowujacy dach powozowni, jeszcze
za ogrodem. Zamrugal i zerwal sie na równe nogi. Przeciez to jeszcze nie brzask? Nie, swiatlo jest
zbyt wyrazne. Zbyt zywe.
. - Ogien! - wrzasnal. Kieliszek roztrzaskal sie na podlodze. - Ogien! - krzyczal, szarpiac dzwonkiem
i wypadajac za drzwi. Pognal korytarzem, pózniej z tupotem po schodach, w strone glównego
holu. Lokaj zwykle spi na kanapce w biurze Cogginsa. Gareth zalomotal w drzwi.
- Ogien!! - podniósl alarm. - Wstawaj, na litosc boska!
Drzwi otworzyly sie. Pojawil sie jeden z mlodszych lokajów w samej koszuli, z pólprzytomnym
spoJrzemem.
-T-tak, wa-asza milosc ...
- Ilu ludzi spi nad powozownia?
- Zdaje sie, ze szesciu. - Lokaj calkiem sie obudzil. - Co w tym zlego?
-Tam sie pali! - wybuchnal Gareth.
- Jezu Chryste!
- Powozownia sie pali, widac az stad. Obudz wszystkich sluzacych, którzy nie sa chorzy. Chce ich
widziec przy studni obok stajni za piec minut, z wiadrami!!!
-Tak jest, wasza milosc. - Lokaj narzucil liberie trzesacymi sie rekami.
Gareth juz byl w polowie drogi do wyjscia, gdy cos mu sie przypomnialo. Odwrócil sie i krzyknal
do obudzonego sluzacego, który byl juz w polowie kreconych schodów:
- I poslij kogos do miasteczka, zeby sprowadzil doktora Osborne. Natychmiast!
Ksiaze wypadl na zewnatrz i wspial sie na pergole. Z tego miejsca mógl zobaczyc, ze blask wzniósl
sie juz ponad linie dachu powozowni. Dookola rozlegalo sie trzaskanie drzwi i podniósl sie chaos.
Gareth rzucil sie biegiem naprzód, ktos go doganial.
- Fatalnie! - uslyszal za plecami glos Kemble'a .
- Zobaczylem z okna biblioteki. Czy tam jest jakas sluzba?
- Stajenni! - odkrzyknal ksiaze. - Szybko! Na skróty przez biuro Watsona!
Watson, dzieki Bogu, nie zamknal na noc biura.
Gareth wpadl do srodka jak burza. Tylne okna budynku rozswietlala okropna poswiata. Lawirowal
w biegu miedzy biurkami i stolami. Pchnal drzwi prowadzace na podwórze.
Wrota do powozowni byly otwarte na osciez, plomienie wypelzaly na kocie lby i blyskawicznie
wspinaly sie po skrzydlach drzwi.
Kemble przyhamowal tuz obok Garetha.
- Ogien zajal juz sciany, w srodku i na zewnatrz.
- Pognal w strone okien po drugiej stronie. - Pali sie!!! Wstawac! Pali sie!!!
Pozar pochlanial juz wrota, w ciagu kilku sekund zapalily sie dwie okienne ramy.
- Musimy wejsc na góre! - Ksiaze zaczal biegac po podwórzu w poszukiwaniu schodów. - Znajdz
wejscie. Kilku sluzacych jest chorych, zapewne uspionych laudanum.
Schody. Schody. Gdzie sa cholerne schody??
- Ogien!! Ogien!!! - Kemble zdzieral gardlo, przerywajac, by zajrzec do kolejnych drzwi. - Tutaj! krzyknal
na Garetha.
Odryglowali drzwi, ale ogien panoszyl sie juz niemal na calym podwórzu. Zar dookola stawal sie
nie do zniesienia.
- Poczekaj! Woda! - Ksiaze podbiegl do koryta obok studni i zmoczyl sie obficie woda. Napelnil
wiadro drugi raz i pomknal do Kemble'a, by oblac go od góry do dolu. - Zdejmij fular, musimy
zatkac sobie usta.
. Zaslonili twarze i szarpneli drugie drzwi do powozowni. Plonela juz cala prawa sciana. Podwórze
zapelnila zgromadzona sluzba. Pani Musbury zdyscyplinowala spanikowanych podwladnych, by
ustawili sie w kolejce do studni. W- tej samej chwili, nad ich glowami, buchniecie ognia wysadzilo
okno. Szklo runelo na brukowane podwórze. Gareth wbiegl do budynku, a za nim Kemble.
-Twój powóz! - krzyknal sekretarz, dlawiac sie w gestym dymie. - Mozemy go wyciagnac za dyszel!
- Nie, na góre! Na góre! - Glos ksiecia tlumila chustka. Machnal reka w strone schodów. - Tu!
Przeskakiwali predko stopnie. Kemble zatrzymal sie na pierwszym pólpietrze.
- Nie! - Gareth pokazal wyzej. - Tu jest skladzik. Na szczycie byly tylko jedne drzwi. Gareth otworzyl
je gwaltownym szarpnieciem. Pomieszczenie
wypelnialy zapasy zywnosci i artykuly gospodarskie.
-Tam, tam! - Kemble wyciagnal dlon w strone smuzki dymu.
Ksiaze dostrzegl plomienie wedrujace po oscieznicy okna. Naparl ramieniem na wewnetrzne drzwi
w skladziku i wpadl do pomieszczenia wygladajacego na salonik z surowym, ociosanym stolem i
dwoma szafkami. Moze nastepne drzwi beda tymi wlasciwymi?
- Pali sie! Biegiem! Ogien!!! - wrzeszczal, rzucajac sie przez ostatnie przejscie.
W pomieszczeniu byly trzy lózka i Terrence stojacy przy oknie w nocnej koszuli, jak sparalizowany.
_ Terry, uciekaj! - krzyczal Gareth, na ile pozwalaly mu zasloniete usta. - Na Boga, szybko!
Terrence odwrócil sie i wpadl na pana Kemble.
Dwóch pozostalych sluzacych zerwalo sie z lózek.
- Kto jeszcze spi na górze? - dopytywal ksiaze· Drugi ze stajennych wciagal buty.
- Parobcy, o tam.
- Sa tu drugie schody?! - zawolal Kemble ze skladziku. - Bo bedziemy ich potrzebowac.
- Nie ma innych schodów. - Talford, woznica, szarpal sie z bryczesami. - Zostaly nam tylko okna.
Kemble zatrzasnal drzwi, którymi sie dostali do sluzacych.
- Jezus, Mario i Józefie swiety! Zginiemy wszyscy! - zajeczal Terrence.
- Nie badz smieszny! - ofuknal go sekretarz. - Ruszac sie! Wyjdziemy przez okno. - Zaganial ich
naprzód, dalej od przedostajacego sie dymu, niczym kwoka oslaniajaca kurczeta. Szalejacy zywiol
byl coraz grozniejszy.
Gareth przygnal ze soba parobków.
- Co sie dzieje?! - zawolal do sekretarza.
- Schody sa odciete?
- Na to wyglada. Znajdz okno.
-A które jest najnizej? - spytal ksiaze woznice, który chowal sie za panem Kemble.
- O tam. - Pokazal Talford. - Jest odrobine nizsze od strony pralni.
Z pewnoscia krazyli po pomieszczeniach znajdujacych sie wokól podwórza. Wszyscy zaczeli kaslac.
Gareth nie mial pojecia, gdzie znajdowala sie pralnia, ale przedarl sie przez komórke ze
starymi meblami. Otworzyl okno po lewej stronie i krzyknal do zebranych na zewnatrz.
- Potrzebujemy drabiny! Drabiny! Od strony pralni! Migiem!!!
Coggins spojrzal w góre. - Robi sie, wasza milosc!
Gareth zatrzasnal okno, by zlikwidowac przeciag .
- Bardzo zle? - spytal sekretarza, gdy wrócil do pozostalych.
- Powozownia jest z kamienia, ale i z przesuszonych belek. Schody juz sie pala, tak jak twój powóz
- przedstawil sytuacje Kemble.
- Pani Musbury zorganizowala kolejke polewaczy z wiadrami z tej strony - rzekl ksiaze. - Zobaczmy,
ile mamy w dól z naszego okna.
Okno bylo zablokowane od nieuzywania. Dopiero we dwóch udalo im sie podepchnac skrzydlo
przesuwanego okna do góry. Stajenni i parobcy wlazili im z przestrachu na plecy.
- Schody runely! - krzyknal Talford przez duszacy dym. - Przez okno albo smierc.
Najmlodszy z parobków rozplakal sie. Jeden ze stajennych zaczal sie krztusic. Kemble wystawil
glowe przez okno, zeby zbadac teren. Gareth polozyl dlon na ramieniu przerazonego chlopca.
_ Posluchaj, jesli bedzie trzeba, mozemy wyskoczyc. Najgorsze, co ci sie moze stac, to ze
zlamiesz noge·
Niestety, tymi slowami nie pocieszyl parobka, którego pochlipywanie przeszlo w rosnacy, dlawiony
szloch.
- Ciemno z tej strony, choc oko wykol. - Dandys z powrotem wsunal glowe. - Ale szacuje na nie
wiecej niz piec metrów.
W tejze chwili z dolu dobiegl ich wyrazny stukot.
Gareth wyjrzal na zewnatrz i dostrzegl drzaca poswiate swiatla niesionego ponad trawa i lokaja
wlokacego drabine·
- Oprzyj tutaj! - zarzadzil Coggins, podnoszac wysoko lampe. - Wasza milosc, gotowe! Prosze zaraz
zejsc.
Ksiaze schowal sie do srodka.
-Ty - zlapal najmlodszego chlopca - schodzisz pierwszy.
Parobek rzucil trwozliwe spojrzenie w mrok.
- N-nie moge, wasza milosc - zalkal. - B-boje sie·
Gareth przyciagnal jednego ze stajennych.
_ Schodz, bedziesz lapal nastepnych, jesli spadna. - I puscil perskie oko.
Sluzacy juz byl jedna noga na zewnatrz, gdy drabina zazgrzytala o sciane·
-W porzadku! - pokrzykiwal Coggins. - Schodz szybko!
Stajennemu nie trzeba bylo dwa razy powtarzac.
- Nastepny! - komenderowal majordomus.
-Wasza milosc, ja bardzo prosze!
Kemble popchnal naprzód starszego parobka.
_ Mlodosc przed uroda! - rozczulil sie. - Osmiele sie zauwazyc, ze wypada mi zejsc jako ostatniemu.
Wyslany parobek schodzil bardzo ostroznie. Pomagali mu okrzykami mezczyzni u stóp drabiny.
- Polóz reke na parapecie! Przesun stope! Teraz na lewo. Spokojnie.
W tej samej chwili ogien przedarl sie przez drzwi najblizej schodów.
- O, wzielo skladzik ze sprzetem! I zapewne jakies chemikalia - usmiechnal sie Kemble.
- Co tam jest? Wiesz moze? - Gareth rzucil niespokojne spojrzenie woznicy.
- Na pewno terpentyna - skrzywil sie Talford.
- Olej lniany i chyba jakies stare farby.
- Cholerny swiat! - Ksiaze chwycil nastepnego stajennego. - Zjezdzaj, biegiem.
Ten byl zwinniejszy, niz wygladal, momentalnie znalazl sie na dole. Gareth podniósl zaplakanego
malca.
-Teraz ty musisz - rozkazal. - Jesli polecisz, ktos cie zlapie.
-A-ale jest ciem-no. Jak o-oni mnie zobacza?
- Jak chcesz, mozesz jeszcze poczekac, az ten trzeszczacy dach sie zapali. Wtedy bedzie swietnie
wszystko widac - szepnal usluznie dandys.
- Kemble, cicho badz. - Gareth popychal chlopca do okna. - Musisz isc, inaczej my nie bedziemy
mogli zejsc - przekonywal.
Zdawalo sie, ze uplynely wieki, nim malec dotknal ziemi.
- Kemble, zmykaj - dyrygowal ksiaze.
- Mam lek wysokosci - westchnal dandys. - Panie Talford? Pana drabina czeka.
W oddalonym, ale wystarczajaco bliskim pomieszczeniu huknelo. Gareth odwrócil sie i zobaczyl
mala ognista kule toczaca sie pod stól w saloniku. Prysnelo na kawalki szklo, a na podwórzu
rozbrzmialy rozpaczliwe krzyki.
- Kolejne okno. No to krzyzyk juz blisko - oznajmil zlowieszczo Kemble.
Talford mial jeszcze tylko kilka szczebli do konca. Gareth chwycil za reke ostatniego parobka, duzego
chlopaka z czerwonym nosem i kaprawymi oczami, który trzymal sie na samym koncu.
- Chodz. Twoja kolej.
Sluzacy cofal sie, niemal w unizeniu.
-Wasza milosc, pan musi zejsc. Ja zejde ostatni.
-Akurat! Idz. Juz. To rozkaz!
Parobek zrobil, co mu kazano, ale do konca byl gotów sie wyklócac. Gareth patrzyl, jak zrecznie
schodzi w dól. A wiec to nie drabiny sie obawial. - Teraz ty - rzucil przez ramie do sekretarza.
- Bez zadnych scen.
- Musisz zejsc pierwszy - zaprotestowal Kemble, gdy ksiaze odsunal sie od okna.
Kilka stóp od nich plomienie ogarnely lózko Talforda i lezacy na podlodze dywanik.
-Ty zejdziesz, do wszystkich diablów, albo wlasnorecznie cie wyrzuce, przez co zaryzykujesz zlamanie
swojego idealnego nosa, nie wspominajac o nodze - wyrecytowal Gareth na jednym
oddechu.
Dandys obrzucil go spojrzeniem od stóp do glów.
- N o rzeczywiscie, chybabys dal rade - mruknal.
-W porzadku, Lloyd, milego pieczenia sie, tyle powiem. - I przerzucil lekko noge przez parapet, a
potem zgrabnie reszte ciala.
Dandys smigal w dól drabiny tak sprawnie, jakby robil to kazdej nocy. Cóz, wedle wiedzy Garetha
rzeczywiscie tak moglo byc.
-Wasza milosc, blagam! - Glos Cogginsa zrobil sie ostry. - Prosze juz zejsc!
Ksiaze przelozyl noge na zewnatrz. Gdy postawil druga na pierwszym szczeblu, trzymajac sie
jeszcze parapetu, w przestworzach rozlegl sie grzmot. Burza uderzyla echem o sciany Selsdon i
wstrzasnela plonaca powozownia.
Boze, prosze, blagam, modlil sie, zmykajac w dól.
Blagam, zeslij deszcz.
-Wasza milosc! - Coggins sam mial zlozone dlonie jak do modlitwy, gdy Gareth wreszcie dolaczyl
do uratowanych. - Och, Bogu niech beda dzieki!
Lokaj odciagnal drabine od sciany. Ksiaze przepatrzyl zebrany tlumek.
-Wszyscy sa?! Nikogo nie przeoczylismy?!
- wolal odjawszy chustke od ust.
Talford wystapil naprzód, gdy pierwsza kropla deszczu zrosila czolo Garetha.
-Wszyscy moi ludzie sa cali i zdrowi, wasza milosc. Niech Bóg was obu blogoslawi.
- Doskonale. Chorzy niech natychmiast uciekaja z tego deszczu. Idzcie do kuchni napic sie herbaty.
Reszta niech wraca na podwórze i dolaczy do brygady z wiadrami - zarzadzil Gareth.
Wszyscy w pospiechu krzatali sie dookola dogorywajacego pozaru, chociaz deszcz rozbebnil sie na
dobre. Ostatnie male skrawki ognia z sykiem przechodzily w pare i dym. N a podwórzu pani
Musbury nadal wykrzykiwala rozkazy, niczym starszy sierzant, nie zwazajac na przemoczony kraj
nocnej koszuli wlokacy sie po kamieniach. Ktos przytomny przegnal wszystkie konie na pastwisko.
Watson stanal z boku i ponurym wzrokiem liczyl szkody.
- Gabrielu! - Serce Garetha skoczylo, gdy z tlumu wyrwala sie ku niemu Antonia. Wygladala na
jeszcze drobniejsza i bardzo przestraszona. Narzucila welniany plaszcz, ale spod okrycia wystawal
brzeg szlafroka i gustowne, rózowe pantofle.
- Och, Bogu dzieki! - rzucila sie z placzem. - Gabrielu!
Gareth zlapal ja w ramiona. Ogarnela go niewyslowiona radosc.
-Antonio, co ty tutaj robisz?
- Nie moglam cie znalezc! - Kolejny grzmot przetoczyl sie po niebie, az Antonia podskoczyla. -
Powiedziano mi, ze pobiegles do powozowni! Wyobrazalam sobie najgorsze!
Ulewa wzmagala sie. Gareth usmiechnal sie przez struzki wody, splywajace mu po twarzy.
- Jak widzisz, jestem zupelnie bezpieczny. Prosze cie, kochanie, wracaj do palacu. Burza nadciaga
tak szybko.
Przywarla do jego piersi. Oczy lsnily jej blekitem i lzami, na koncach rzes zawisly drobniutkie kropelki
deszczu, niczym klejnoty.
- Co mi tam burza! Tylko ty mnie obchodzisz. Och, Gabrielu wiem, ze nie chcesz, zebym to
powiedziala, ale...tak bardzo sie do ciebie przywiazalam.
Zdawal sobie sprawe, ze mówila pod wplywem emocji, nieroztropnie, ale w jego sercu zaplonela
iskierka nadziei. Modlil sie tylko w duchu, by - ze wzgledu na Antonie - nikt nie podsluchal ich
rozmowy.
- Moja dzielna dziewczynko - szepnal. - Nie rób tego.
- Nie. - Jej glos sie wyostrzyl. - Nic na to nie poradze, ale nie zlosc sie, prosze. Tak sie przeleklam.
Gdy dlugo nie moglam cie znalezc, to myslalam ... myslalam, ze moje zycie znów sie skonczylo.
Potrzebuje cie, Gabrielu. Nawet jezeli nie czujesz tego samego, prosze ...
Przerwal jej, sciskajac mocno za ramiona, zeby samemu nie porwac Antonii w objecia i nie przy
tulic z calego serca - czego w tej chwili najbardziej pragnal.
-Antonio, nie mozemy o tym tutaj rozmawiac.
-To kiedy, Gabrielu? Kiedy? - szeptala na jednym, goracym oddechu. - Musze sie z toba spotkac.
Dzis w nocy.
Rozejrzal sie zatroskanym wzrokiem po wciaz zaaferowanych mieszkancach Selsdon.
- Dobrze - szepnal. - Ale bardzo cie prosze, wróc do domu, kochanie. Wlasnie tego teraz najbardziej
od ciebie pragne, bys skryla sie w bezpiecznym miejscu. Zrobisz to dla mnie, Antonio?
W tejze chwili z tlumu wylonila sie Nellie Waters. - Moja pani, to juz jest szalenstwo! Na litosc boska,
prosze isc zaraz do palacu, nim przeziebisz sie, pani, na smierc!
Gareth lagodnie obrócil Anto:t;1ie w kierunku pokojówki.
- Podejrzewam, ze jezeli bedziesz sie klócic z pania Waters, zostanie z toba na dworze i na zlosc
pochoruje sie jeszcze gorzej.
Antonia usmiechnela sie i skinela glowa. Z wyraznym ociaganiem poszla z Nellie. Przez moment
Garetha kusilo, by ruszyc za nia, lecz na szczescie przed nierozsadnym zachowaniem
powstrzymalo go czyjes ostre chrzakniecie za plecami.
- Pan Watson pana potrzebuje, wasza milosc - oznajmil jeden z lokai.
- Oczywiscie. - Ksiaze przeszedl przez podwórze. Samozwancza brygada dzielnych polewaczy juz
sie rozchodzila, skoro w pracy wyreczyl ich obfity deszcz. - Niedobrze to wszystko wyglada, co? Skrzywil
sie, gdy podszedl do Watsona.
Zarzadca majatku przytaknal.
-Ale nikt nie zginal, dzieki tobie, wasza milosc, i panu Kemble. Poza tym deszcz nam szybko
przyszedl z pomoca. Mysle, ze najgorsze juz za nami... no, praWIe.
- Prawie? - Gareth spojrzal na niego zaklopotany. - Co pan ma na mysli?
Watson popatrzyl na ksiecia zmartwiony.
- Jest cos, co sadze, ze powinien pan zobaczyc - wyjasnil, idac przez podwórze w strone wneki,
skad rozpoczal sie pozar.
Wrota wciaz byly szeroko otwarte, wewnetrzne strony skrzydel spalone na wegiel.
- Co tutaj stalo? Jakis wóz, platforma? - pytal ksiaze, gdy ogladali szkody.
Watson wskazal na czarne, tlace sie zgliszcza. - Nowa mlockarnia - rzekl ponuro.
Gareth zaklal pod nosem.
- Sabotazysci maszyn?
-Tez tak poczatkowo myslalem - westchnal Watson, zamykajac jedno skrzydlo drzwi. - Dopóki nie
zobaczylem tego.
Wewnetrzna strona wrót byla sczerniala, ale na zewnatrz biala farba pozostala w wiekszosci
nietknieta ... tak jak i nagryzmolone na niej krwistoczerwone litery. Gareth poczul sie tak, jakby
ktos wydusil z niego cale powietrze. Jakby znów chlopcy ze Shoreditch rzucili go z calej sily na
ziemie i patrzyli, jak nie moze zlapac tchu.
Splon w piekle, Zydzie.
Przez chwile, która zdawala sie wiecznoscia, Gareth wpatrywal sie w litery, nie zwazajac na deszcz
splywajacy mu po twarzy. Watson byl zasmucony.
-Tak mi przykro, wasza milosc, ale czulem sie w obowiazku ... ze musisz to zobaczyc.
Ksiaze czul na sobie oczy sluzacych, zaintrygowanych cala scena.
- Zostawcie otwarte wrota - rzekl oschlym tonem Gareth. - Po prostu ... niech beda otwarte, zeby
nie wszyscy musieli to ogladac.
-To takie plugawe, wasza milosc - oswiadczyl mocno Watson. - Jawna, ordynarna plugawosc. Tak
mi wstyd. Ludzie juz nie maja takich pogladów. Naprawde. Anglia zaczyna sie zmieniac ..
- Cóz, ktos jednak jest opornym materialem - mruknal Gareth.
Ku zaskoczeniu ksiecia zarzadca polozyl dlon na jego ramieniu.
- Jutro zdrapie to swinstwo, wasza wysokosc, i spale do konca.
Ktos wyrósl obok Garetha z czarnym parasolem. - Matko Najswietsza - oburzyl sie doktor Osborne,
patrzac na drzwi. - Ktos powinien zawisnac.
Ksiaze odgarnal wlosy umorusana dlonia.
- Dziekuje, ze pan przyjechal, doktorze. Chodzmy do srodka i ...
Nowy loskot przetoczyl sie po niebie, potem huknal grom, jakby niebo peklo. Nastapilo prawdziwe
oberwanie chmury i lunely strugi bezlitosnego deszczu. Gareth zlapal Osborne'a za ramie.
- Do biura pana Watsona! - przekrzyczal zgielk i pociagnal ze soba takze pania Musbury.
- Cala reszta do kuchni! - krzyknela gospodyni.
- Naprzód, biegiem!
Sluzba okrazyla biuro, biegnac w strone nizej polozonych kuchennych drzwi. Osborne i Watson
podazyli za Garethem i pania Musbury do biura majatku. Kemble dolaczyl do nich na koncu. Cog-
gins gdzies zniknal. Wpadli do pomieszczenia z chwila, gdy trzask blyskawicy rozdarl niebo.
- Jeszcze nigdy w zyciu tak sie nie cieszylam na burze! - odetchnela gospodyni, otrzasajac sie z
wody. - Wasza milosc, panie Kemble, co za odwaga!
- Ktos sposród mieszkanców odniósl rany? - spytal Gareth, przenoszac wzrok z pani Musbury na
Watsona. - Ktos zostal poparzony?
- Edwards, drugi lokaj, zdaje sie, ze zlamal palec - odpowiedziala gospodyni. - Wypadek przy
podawaniu wiader.
- Dobrze, zatem Edwards jest pana pierwszym pacjentem - rzekl ksiaze do doktora. - A potem
prosze zbadac kazdego, kto wciaz leczy spuchniete migdalki. Mam wrazenie, ze kazdy z tych
chorych byl tutaj w dymie i deszczu.
-Tego sie obawiam - rzekl Osborne, sprawdzajac wyposazenie swojej torby.
-A na koniec prosze przebadac pania Musbury - ciagnal Gareth. - Ma slabe pluca, a ksiezna juz raz
zbesztala mnie, ze przetrzymuje ja na deszczu.
Gospodyni wygladala na urazona, dopóki Gareth do niej nie mrugnal. Zgodzila sie, by Osborne
odprowadzil ja do palacu.
Watson usiadl przy swoim biurku, zas ksiaze opadl na najblizsze krzeslo, umorusany i zmordowany.
W pokoju zapadla olowiana cisza. Gareth zauwazyl, ze smuga sadzy zabrudzila wysoki, zawsze
nieskazitelny kolnierzyk Kemble'a, i ze sekretarz przypalil sobie kosmyk wypielegnowanych
wlosów. Biedak. Nie uwzglednial takich wypadków przy najmowaniu sie do pracy.
- Sabotazysci, co? - prychnal Kemble. - Chyba w tym przypadku sabotazysci-antysemici? Zastanawia
mnie, ilu takich wlóczy sie po poludniu Anglii z czerwona farba i hubka z krzesiwem?
- Masz jakas teorie? - zapytal Gareth.
-Teorie, tak. - Sekretarz wygladal na zasepionego. Opieral sie o pólke z rysunkami. - Ale nic poza
tym.
Watson oparl sie ciezko na krzesle, dlonie wcisnal w kieszenie plaszcza.
-Wyglada to tak, jakby ktos, kto to zrobil, nie mógl sie powstrzymac przed ostatnim, zlosliwym
ciosem. I to w sumie mogli byc sabotazysci, choc sam w to nie wierze. Nawet jeszcze nie
uruchomilismy mlockarni. Nikogo nie zwolnilismy, ani nawet nie mamy takiego zamiaru. Caly
personel to WIe.
- Ja natomiast wiem, czego bym chcial - przerwal mu Kemble i podszedl do biurka. Oparl sie
rekami o blat. - Chcialbym dziesiec minut rozmowy sam na sam z ostatnim parobkiem, którego wypchnales,
panie, przed soba oknem powozowni.
Gareth nie ukrywal zdumienia.
- Co, ten dzieciak z zasmarkanym nosem? Po co?
Kemble zmarszczyl sie.
- Chlópak wygladal na ... winnego. Byl chory, to prawda. Ale bylo cos wiecej. Gdybys nie kazal
mu, panie, uciekac oknem, nie jestem pewien, czyby sie na to zdobyl. A pózniej, gdy nakazales
chorym udac sie do kuchni, nie posluchal. Dolaczyl do kolejki z wiadrami.
-A niech to szlag! - burknal Gareth. - Czyzby to on?
Watson odsunal sie od biurka.
- Mówi pan chyba o Howellu? Taki spory chlopak, okolo pietnastu lat? Ostatnie dwa dni lezal w
lózku z goraczka. Nie potrafie sobie wyobrazic, co takiego móglby zrobic, co wzbudziloby w nim
poczucie winy.
Sekretarz potrzasnal glowa.
- Nie o to chodzi, ze on cos mógl zrobic. Mógl cos slyszec lub widziec.
Ksiaze wplótl brudne dlonie we wlosy.
- Boze kochany, nastepna tajemnica! Dobrze, Kemble, pomów z nim jutro. Wyciagnij z niego, ile
sie da.
- Juz ja znajde sposób, wasza milosc. - Powaga sekretarza przeszla w kpiarski ton. - W koncu wlosy
mam osmalone, a mój ulubiony surdut sie zniszczyl. Ktos naprawde musi za to zaplacic.
Gareth zalozyl rece na piersi i przyjrzal sie dandysowi uwaznie.
-To co, wtajemniczysz nas w swoja teorie? Kto zaplaci?
Kemble przekrzywil glowe·
- Nie jestem jeszcze calkowicie przekonany.
Gdybym jednak szedl o zaklad, powiedzialbym, ze to nasz stary znajomek, pan Metcaff.
Rozdzial siedemnasty
Gabriel przycisnal plecy do wilgotnego, kamiennego muru w alejce. Serce lomotalo mu w piersi,
jakby chcialo gnac dalej przed siebie. Nie slyszal nic podejrzanego, nic prócz stukotu wrzawy
ruchliwego portu. Turkot beczek toczonych po pomostach. Skrzypienie dzwigów. Znajome
nawolywania i pokrzykiwania w dokach, w wiekszosci w obcych jezykach.
Zgubil ich. Jest wolny. Gabriel wciagnal gleboki, przejmujacy dreszczem haust powietrza i skrecil
za róg, stawiajac pierwszy krok na drodze wolnosci.
Natychmiast rozbrzmialy okrzyki.
- Tam jest, maly bekart! Ruiz, za nim!
Gabriel skoczyl w miejscu i pomknal naprzód.
Gluche, ciezkie kroki dudnily po bruku, który zostawial za soba. Uciekal pogmatwanymi, kretymi
uliczkami Bridgetown. Zdawalo sie, ze pluca mu pekna. Dostrzegl przed soba cienista przecznice,
jednak gdy rzucil sie w zbawczym kierunku, tuz obok otworzyly sie drzwi tawerny. Na zewnatrz
wyszedl szczuply mezczyzna o ciemnych wlosach i zlapal Gabriela w locie, podnoszac niczym
piórko.
-Ho, a co my tu mamy? -zasmial sie. -Moze malego kieszonkowca?
- B-blagam, prosze pana. -Chlopak zaczal dygotac jak lisc. -Prosze nie pozwolic im mnie zlapac.
Blagam.
Trzech zdyszanych marynarzy przyhamowalo przy drzwiach do szynku.
- Dziekujemy panu. -Najszybciej doszedl do siebie Creavy. -Chlopak umknal nam w dokach.
Nieznajomy wcale nie poluznil uscisku na karku Gabriela.
-A jak sie nazywa wasz statek? Creavy zawahal sie.
- "Saint-Nazaire". A czemu pan pyta?
- Nie wszyscy kapitanowie ciesza sie powazaniem - odrzekl ciemnowlosy mezczyzna. -Dlaczego ten
chlopiec was tak interesuje?
- Jest przypisany do naszego statku -wypalil Creavy obronnym tonem. -Mamy prawo go zabrac.
-Przypisany? Jeszcze sie nawet nie goli! - wykpil ich nieznajomy. Przyjrzal sie Gabrielowi
dokladniej. - Wyglada tak okropnie, jak mój od dawna zaginiony kuzyn ze Shropshire. Zabieram go
ze soba do domu.
Creavy zmruzyl wsciekle oczy. Postapil krok naprzód.
W mgnieniu oka ciemny mezczyzna dobyl nóz, dluga, smiercionosna bron, która mial przypasana
do uda.
-Nawet o tym nie myslcie -usadzil marynarzy miekkim i cichym glosem. -W srodku tawerny siedzi
dwunastu chlopa. Polowa z nich to moi przyjaciele. A druga polowa to pracownicy.
-Ale ... ale chlopak nalezy do nas z punktu widzenia prawa -zachrypial Creavy.
-Doskonale. -Nieznajomy nie dal sie zbic z tropu. -Wezcie zatem dokumenty chlopca od Larchmonta,
tak, tak, wiem wszystko o "Saint-Nazaire", a potem przyniescie papiery do Przedsiebiorstwa
Morskiego Neville obok suchych doków. Rzuce okiem na dokumenty. Jesli mnie usatysfakcjonuja,
wtedy oddam wam chlopca. Czy móglbym zaproponowac uczciwszy uklad?
Gdy brudni marynarze w koncu sie wycofali, Gabriel ze szlochem wciagnal powietrze.
- Czy oni wróca, prosze pana?
- Nie ma obaw. -Poklepal chlopca po wychudlym ramieniu. -Chodz, chlopcze, zabiore cie w bezpieczne
miejsce.
* * *
Gdy ogien dogorywal z sykiem w klebach pary, Gareth wrócil do palacu przez kuchnie, by upewnic
sie, ze kazdy chory i ranny zostal opatrzony. Pani Musbury ubrala sie w jedna ze'swoich szarych
sukien z serzy i nalewala kawe wyczerpanym z emocji sluzacym, zebranym w jej bawialni. Nellie
Waters uwijala sie z miotla z pakul, scierajac kaluze i czyszczac sterty przemoczonych plaszczy i
butów. Gareth znalazl doktora Osborne w spizarni, nastawiajacego zlamany palec lokaja.
Zerknal na wchodzacego Garetha.
- Jak sie przekonalem, wszyscy wyszli z katastrofy bez powaznych obrazen. Masz, panie, pomysl,
kto mógl sie tego dopuscic?
- Nie, jeszcze nie - odrzekl cierpko ksiaze. - Ale dowiem sie kto to, i niech Bóg ma go wtedy w
opIece.
Opatrywany lokaj siedzial przy waskim stoliku i wygladal dosc blado.
- Jak tam, Edwards? W porzadku? - Gareth polozyl mu dlon na ramieniu.
-Tak, wasza milosc. To tylko zlamanie. Nie boli, no, w kazdym razie nie tak bardzo.
- Dziekuje za pomoc - usmiechnal sie. - Osborne, jesli to juz wszystko, to prosze wracac do siebie.
Bardzo dziekuje, ze tak szybko pan sie zjawil.
Po tych slowach ksiaze pospieszyl na góre do siebie, po drodze rozebrawszy sie do pasa. Obmyl sie
z najgorszego brudu i sadzy nad miednica, polewajac sie z dzbanka. Zmusil sie, by przez chwile nie
myslec o pozarze, lecz nie potrafil odegnac wspomnienia niesamowitego, niemal pozbawionego
nadziei, wzroku Antonii. Naprawde sie o niego bala; tak bardzo sie przelekla, ze przezwyci<;zyla
wlasny strach przed burza i wybiegla go szukac. Gareth otarl twarz recznikiem i przypadkiem
uchwycil wzrokiem swoje odbicie w lustrze. Czlowiek, który na niego teraz patrzyl, wydal mu sie
... jakis inny. Twarz z jednodniowym zarostem zdawala sie bardziej pociagla, wejrzenie surowsze.
Zmienilo go te kilka tygodni spedzonych w Selsdon i to w zupelnie nieprzewidziany sposób.
Garethowi przemknelo przez mysl, jak tez mógl wygladac jego ojciec w tym samym wieku. Na
pewno przypominal syna. Major Charles Ventnor mial trzydziesci szesc lat, gdy ostatni raz
opuszczal dom. Byl juz zaprawiony w bojach i zmeczony wojna. Gareth pamietal, ze ojcie~ byl
wysoki, mial szerokie ramiona i zlote wlosy. Smial sie gleboko i ze szczerego serca, w jego oczach
zapalaly sie iskierki szczescia, gdy patrzyl na swoja zone. I to bylo wszystko, dziecinne
wspomnienie, które musialo zachowac mu ojca przez cala reszte zycia.
Zaskoczyla ksiecia nagla wielka tesknota za rodzicem. Jednak w tej chwili uczucie bylo jak najbardziej
zrozumiale. Gdyby ojciec zyl, Gareth móglby go zapytac, jak to jest, gdy stateczny i roztropny
mezczyzna w dojrzalym wieku zakochuje sie bez pamieci. Czy taka namietnosc mija? A
moze staje sie jeszcze silniejsza? Czy tez rozwija sie i przeradza tak piekne i wszechogarniajace
oddanie jak uczucie laczace jego rodziców? Nawet czas i odleglosc nie umniejszyly ich milosci.
Religia ani przynaleznosc klasowa nie zmienily uczucia ani odrobine·
I wtem Garetha olsnilo. Juz wiedzial, co poradzilby mu ojciec. Zdaj sie na lut szczescia. Zaryzykuj
wszystko - zal, nadzieje i szczescie - razem z Antonia. Tylko ze sytuacja Antonii nie przedstawiala
sie podobnie. Nigdy nie pozwalano jej podejmowac samodzielnych decyzji, nigdy nie dawano
wyborów. I dopóki smierc meza bedzie rzucac na nia cien, niewiele bedzie miala szans, by o sobie
decydowac.
Ale i Warneham, i ojciec naleza juz do przeszlosci. Byc moze Antonia jest jego przyszloscia - w jaki
sposób, tego jeszcze nie wiedzial. Slowa wypowiedziane na podwórzu daly mu nadzieje, choc
nie powinny. A teraz plonal z pragnienia ujrzenia Antonii, pragnal przygarnac ja i zamknac w
swoich ramionach. Gareth rzucil recznik i poszedl do garderoby, by sie przebrac.
Kiedy stanal u drzwi bawialni ksieznej, Antonia otworzyla na pierwsze, delikatne pukanie. Byla tylko
w koszuli nocnej.
- Gabrielu! - Rzucila mu sie w objecia. - Och, tak sie ciesze, ze cie widze. Nic ci nie jest? Czy
wszyscy sa juz bezpieczni?
Ucalowal ja w cieply kark.
-Wszystko w porzadku, kochanie. Mielismy szczescie.
-Wcale nie, to nie my mielismy szczescie, to ty byles odwazny! - szeptala goraco. - Ty i pan
Kemble. Wszyscy o was mówili. Gdybyscie obaj nie ryzykowali ... nie zaryzykowali wlasnego
zycia ... och, Boze!
-To co, mila?
_ Gabrielu, mogles zginac! - wykrzyknela zduszonym glosem, drzac z przejecia. - I teraz nie
wiem, czy mam cie calowac, czy nieprzytomnie spoliczkowac za taka brawure·
Wplótl mocno palce w geste, rozpuszczone loki Antonii.
_ Jestem za calowaniem - zamruczal jej w ucho.
_ Policzkowanie nie brzmi tak ekscytujaco.
Antonia przylgnela do kochanka calym cialem, podajac twarz do pocalunku. Gareth poczatkowo
miekko przytknal swoje wargi do jej ust. A potem ... jakby iskra buchnela plomieniem miedzy nimi.
Tak jak tamtej nocy na murach, ogarnelo ich nagle, nieokielznane pragnienie, któremu nie potrafili
sie przeciwstawic. Ogarnely ich upojenie i ulga zarazem, ze sa zywi, ze w ich zylach krazy
krew, ze moga byc razem mimo wszelkich tragedii, jakie zesle na nich swiat. Gareth wzmógl
pocalunek i zatracil sie w nim.
Antonia znalazla sie w objeciach cieplych, silnych ramion. Oddala sie kochankowi, jego kuszacemu
dotykowi, cialu glodnemu rozkoszy. Poczula ten znajomy, slodki ból, wirujacy w ciele i
przeszywajacy do glebi. Gareth wedrowal ustami po jej twarzy, calowal skronie, brwi, oczy. Nie
tego jednak w tej chwili pragnela. Gabriel wyczul jej zyczenie i wrócil do spragnionych ust
Antonii, wpijajac sie w nie z moca, od której zmiekly jej kolana.
Byl natarczywy w pieszczotach, nie tylko pragnal, ale zadal jej, domagal sie calkowitego oddania. A
ksiezna temu ulegla. Przywarla do Garetha, ofiarowujac sie z rozpaczliwa miloscia· Dlonie
mezczyzny przemykaly i plynely po jej kraglosciach, rozpalajac skóre. Wsunal reke pod jej posladek
i przyciagnal mocno do bioder, by poczula jego pobudzenie i gotowosc do dzialania.
Antonia wiedziala, ze powinni przejsc do sypialni, ale kochanie sie na srodku bawialni mialo jakis
wyborny, zakazany smak.
-Wez mnie - kusila, nie odrywajac od niego ust.
- Gabrielu, prosze, teraz.
-Antonio ... och, Boze ...
Poczula, jak ksiaze napiera na nia i popycha do tylu. Jej cialo znalazlo sie tuz przy krawedzi palisandrowego
sekretarzyka. Gareth podniósl ja, nieustannie calujac. Z biurka spadly przybory do
pisania i potoczyly sie po dywanie. Odszukal jej piersi, piescil je i pocieral sutki, az stwardnialy, zadajac
Antonii slodki ból. Wygiela sie w upojeniu, calym cialem domagajac sie wiecej.
Pospiesznie rozsuplala wiazanie nocnej koszuli.
Gareth szarpnieciem odslonil jej ramie i lekko ugryzl alabastrowe cialo. Przebiegl ja nieopanowany
dreszcz. Znów przylgnela do jego warg, zeby mógl'w nia wejsc z nowa, nieogarniona zadza,
wkradajac sie glebokimi pchnieciami jezyka we wszystkie zakatki jej ust. Antonia miala wrazenie,
ze rzeczywistosc gdzies odplywa. Gareth podciagnal jej cienka koszule.
Rozlozyla nogi i dala sie ogarnac doznaniom.
Objela go w pasie, gdy wciaz zanurzal sie w jej ustach. Wyciagnela zza paska jego koszule i piescila
dlonmi umiesnione plecy.
- Gabrielu - mruczala. - Jestes taki piekny. Czula, jak caly drzy z lubosci. Antonia wdychala zar i
zniewalajacy zapach kochanka. Mydlo i cytrus. Spalone drewno i odrobina samczego pizma.
Dlonie Garetha byly mocne i kategoryczne.
Ksiezna przysunela sie blizej krawedzi blatu i w namietnym pospiechu rozpiela mezczyznie
spodnie. Dotknela jego naprezonej meskosci,
z rozkosza przemykala palcami po atlasowej skórze i napietym, plaskim brzuchu.
-Antonio ... - Glos Garetha plonal. - Musze cie miec.
-A wiec do dziela - szeptala, sciagajac w dól przeszkadzajaca bielizne. - Juz, zaraz, nie mysl, nic
nie mów - zaklinala kochanka.
Przyciagnal Antonie do siebie, smielej i mocniej, kasajac jej rozpalony kark i pulsujaca szyje.
Wsunal reke miedzy nogi, czujac pod palcami, jak zwilgotniala z oczekiwania. Jeknal i wsunal w
nia palec.
- Jeszcze ... - Glos ksieznej sie rwal, a dlon nie przestawala piescic aksamitnej meskosci. - Teraz.
Prosze ... - Dyszala z pozadania.
Naparl na nia i wszedl jednym pewnym pchnieCIem.
- Och! Tak, tak. ..
Pchnal jeszcze raz, wprawiajac biureczko w niebezpieczne drgania. Antonia odrzucila glowe do
tylu, wyzywajaca w swoim dazeniu do spelnienia. Pochlonelo ich rozpaczliwe wzajemne pragnienie,
ogarnal jednolity zar. Gareth zanurzal sie w niej rytmicznie, raz po raz, przytrzymujac na samej
krawedzi, zblizajac z kazda chwila do slodkiego spelnienia. Kobieta naprezyla cale cialo w oczekiwaniu,
w palacej, niepohamowanej i narastajacej rozkoszy.
-Antonio ... nie potrafie ci sie oprzec ...
Skupila sie tylko na tej wewnetrznej sile, na tym nieuchronnym locie ku zaspokojeniu pozadania,
odpowiadajac ruchami bioder na jego pchniecia. Parzyly ja nieprzytomne pocalunki i pieszczoty
dloni Garetha. Zblizali sie do radosnego orgazmu. Napieral w nia gleboko, az krzyknela. Gabriel
odchylil glowe, wygial plecy w luk, niczym wojownik gotowy do strzalu. Dali sie poniesc
pierwotnemu rytmowi cial, do zmyslowej przepasci szczytowania. Jej cialo niemal rozpryslo sie w
blogosci. Gareth wyszedl z niej, by potem wrócic z ostatnim, goracym pchnieciem, az ogarnela go
ulga w slodkim napieciu i wyczekiwana chwila finalowej rozkoszy.
Przez dluga chwile trwali w idealnym uscisku, powoli opadajac z uniesienia i wracajac do rzeczywistosci.
Gabriel oparl zroszone czolo na ramieniu Antonii. Wtem ogarnely go niemadre wyrzuty
sumlema.
-Antonio - szepnal. - Nie moge uwierzyc, ze wzialem cie tutaj, na twoim biurku. Cos takiego. A
potem bedziesz tu pisac listy, jakby nigdy nic ...
Pocalowala go w ucho i zachichotala. Nic jej nie obchodzilo ani nie wzruszalo. Nawet-nie dopuszczala
do siebie mysli, jak ryzykownie postapili, narazajac sie na przylapanie przez kogos ze sluzby.
Cale logiczne myslenie Antonii wyparowalo w zetknieciu z czystym pozadaniem Garetha.
A pragnienie, które rozblyslo miedzy nimi, zdawalo sie wieczne i rozzarzone do bialosci.
- Gabrielu ... kocham cie. Wiem ... ze nie chcesz, bym to wyznala. A byc moze nawet, bym o tym
myslala. Ale oto powiedzialam to. Niech tak bedzie.
Gareth podniósl glowe i napotkal jej spojrzenie.
Pogladzil ja po policzku. Oczy mial smutne.
-A moze, Antonio, po prostu kochasz stan, do którego cie doprowadzam?
- Przestan. - Polozyla dlon na jego dloni. - Nie chodzi o fizyczna przyjemnosc.
-Ach, nie? - Podniósl brew.
- No... to tez. - Poczula, ze sie czerwieni i w zwiazku z tym jeszcze bardziej sie zawstydzila. - Ale
tak naprawde chodzi o wiele wiecej.
Usmiechnal sie. Bez slowa odsunal sie od niej, zdjal ja z biurka i wygladzil jej strój. Ona kilkoma
zwinnymi ruchami wsunela mu za pasek koszule·
-Antonio, zalezy mi na tobie - odrzekl, nie patrzac jej w twarz. - I to bardzo. Zaslugujesz, by tym
wiedziec.
- Naprawde? - Glos miala zdumiewajaco spokojny.
Odwrócil sie i podszedl do okna. Do tego samego okna, przy którym owego okropnego ranka wyparla
sie, ze kochali sie w ulewie podczas burzy. Ale nie mogla wyprzec sie swojego pozadania, teraz
juz o tym wiedziala.
-Tak, zalezy mi na tobie - powtórzyl, patrzac w deszcz. - Czy ciebie kocham? Tak, Antonio. Desperacko.
Mysle, ze o tym wiesz.
K o c h a ja? Tak, musi ja kochac. Gabriel nie nalezal do ludzi, którzy klamia swoim myslom. Z
nadzieja trzepoczaca w sercu, ksiezna podeszla do niego i polozyla obie rece na ramieniu.
- Nie moge wiedziec, Gabrielu, dopóki mi tego nie powiesz. Nie moge zgadnac. Boje sie nawet zywic
nadzieje.
Potrzasnal glowa, wciaz wpatrujac sie daleko przed siebie.
-Antonio, nie popedzaj nas - ostrzegl. - Przez tyle przeszlas. Mialas tak malo mozliwosci, by wybierac,
czego naprawde chcesz.
- Chce ciebie, Gabrielu. Wybieram ciebie. Zawahal sie, lecz Antonia wyczula, ze podjal decyzje.
Czekala w milczeniu. I nie chodzilo o to, ze nie rozumiala jego obaw. Ze swoja przeszloscia
stanowila powazny ciezar dla jego barków. A Gabriel byl przekonany, ze jego pochodzenie wzbudzi
sprzeciw jej ojca i pewnie mial racje. Antonia jednak przestala sie przejmowac zdaniem swojego ojca.
Musi o tym jakos przekonac Gabriela.
Wtem obok otwarly sie drzwi i zaraz glosno zamknely. Ktos jal sie krzatac po przylegajacej do
pokoju sypialni.
-To pewnie Nellie - szepnela Antonia. - Wrócila.
Gareth pocalowal ja leciutko w nos.
-Widzisz, przyszla sprawdzic, czy z toba wszystko w porzadku, niech ja Bóg blogoslawi. Idz szybko,
idz predko spac, kochana, i wiedz, ze tak, kocham cie. Do szalenstwa.
I zniknal za drzwiami. Antonia stala jeszcze chwile obok sekretarzyka. Nellie zawolala ja z sypialni.
Ksiezna otrzasnela sie wreszcie ze slodkiego upojenia i poszla spac.
* * * Gareth wstal nastepnego dnia o swicie, zeby razem z panem Watsonem zbadac zniszczenia.
Zarzadca mial sluszny pomysl, by od razu wezwac ekipe ciesli i kamieniarzy, którzy pracowali w
Knollwood, i zaprzac ich do pracy w powozowni. Trzy boksy wraz z powozami i wszystkie
pomieszczenia ponad nimi byly w oplakanym stanie, totez rozpoczeto rozbiórke. Do dziewiatej
wymontowano zniszczone wrota i, tak jak obiecal Watson, rzucono na stos do ostatecznego
spalenia.
N a szczescie w tej samej chwili przy powozowni zjawil sie pan Kemble i przypomnial, ze
pomazane skrzydlo drzwi nalezy zachowac jako dowód, dopóki nie znajda sprawcy pozaru.
Nastepnie sekretarz wyslal Talforda lekka dwukólka, która ocalala z pozogi, by przywiózl sedziego
pokoju z West Widding. Slowem, sytuacja zostala opanowana i znajdowala sie w dobrych rekach.
Gareth spokojnie wrócil do palacu, uciekajac myslami do Antonii.
W podluznym i waskim biurze obok glównego holu zastal Cogginsa zajetego codziennymi obowiazkami
sortowania poczty i przydzielania zadan lokajom. Gareth czekal chwile na korytarzu, az
ostatni ze sluzacych opusci pokój.
Poranne wizyty u majordomusa juz staly sie dla ksiecia zwyczajem. Wypytywal podczas nich o Antonie
i dokonywal przegladu prac, zaplanowanych na dany dzien. Gareth przypomnial sobie, jak
zaledwie kilka tygodni temu pierwszy raz zaskoczyl Cogginsa wizyta.
Po wczorajszym upojnym spotkaniu z Antonia ksiaze uswiadomil sobie, ze nie dyskutowali nigdy o
klótni nad jeziorem. Moze nigdy nie wróca do tego tematu, moze tak naprawde to nie byla klótnia.
Gareth pomyslal, ze pewnie po prostu chcial swego rodzaju rozgrzeszenia. Rozgrzeszenie jednak
nie zawsze jest równoznaczne ze zrozumieniem. Czy Antonia kiedykolwiek pojmie, przez co przeszedl?
Czy w ogóle ktokolwiek jest w stanie to zrozumiec?
Jej slowa wypowiedziane ostatniej nocy sprawily, ze serce w nim podskoczylo i dalo sie poniesc
marzeniom. Z drugiej strony, tak jak oznajmil Antonii, nie chcial, by znów zrezygnowala z
mozliwosci samodzielnego wyboru, których zycie jej tak poskapilo. Tak wlasnie myslal, lecz
równoczesnie ufal, ze ksiezna juz wie, czego chce. Zaczela wyzwalac sie z mocy upiorów
przeszlosci. Stawala sie ta piekna, laskawa kobieta, jaka bylo jej pisane zostac.
Wiedzial, ze nadszedl czas na powazna i dluga rozmowe z Antonia. Czekal tylko, az zostana
ujawnione okolicznosci smierci Warnehama. Jesli Antonia powierzy mu swój los, chcial, by stalo
sie tak jedynie z powodu jej przywiazania i przeswiadczenia, ze nie potrafi bez niego zyc. Nie
zaznalby spokoju, gdyby zywil choc cien obawy, ze w zaistnialych okolicznosciach zwiazek z nim
byl dla Antonii po prostu najlepszym rozwiazaniem klopotliwej sytuacji. I potrzebowal jej
zrozumienia i akceptacji nie tylko jako czlowiek, którym byl teraz, ale takze ten, którym byl
niegdys. Okazalo sie, ze z tyloma rzeczami wiaze nadzieje.
Coggins skonczyl omawiac ostatni punkt planu dnia z lokajami. Gdy sluzacy wyszli, Gareth wkroczyl
do pokoju. Coggins ozywil sie, chociaz wygladal na zmarnowanego i podenerwowanego. Jego
siwe wlosy zdawaly sie rzadsze, a rysy pociaglej, powaznej twarzy wyostrzone.
- Dzien dobry - przywital sie ksiaze. - Czy ksiezna juz zeszla na dól?
- Nie, wasza milosc - odrzekl majordomus, odkladajac ksiege buchalteryjna. - Jeszcze jej nie widzialem.
- Dobrze. Skoro masz wolna chwile, Coggins, pragnalbym z toba omówic pare rzeczy, które
chcialbym powierzyc twojej trosce.
- Naturalnie, wasza milosc. Jak moge pomóc? Gareth oparl sie ramieniem o framuge drzwi.
-Talford i stajenni beda potrzebowali nowych ubran, butów, brzytew, egzemplarzy Biblii, i tym
podobnych. Wszystko im przepadlo. Zrób, co w twojej mocy, w razie czego jedz do Londynu na
caly dzien po sprawunki.
- Oczywiscie, wasza milosc - zgodzil sie Coggins. - Mysle, ze nawet w Plymouth znajde wszystko,
czego im trzeba. Co jeszcze moge zrobic?
Ksiaze zalozyl rece na piersi.
- Pan Kemble ma swoja teorie na temat pozaru. Sadzi, ze pan Metcaff mógl znów pojawic sie w
okolicy. Czy cos ci o tym wiadomo?
Coggins zdal sie zatrwozony.
- Na niebiosa, nie, wasza milosc. To rzeczywiscie niepokojace. Popytam wsród sluzby.
-Wlasnie. - Gareth skinal glowa. - Jesli ktokolwiek widzial go lub slyszal cos o Metcaffie, niezwlocznie
poinformuj o tym, prosze, pana Kemble.
Majordomus przystal i na te prosbe. Natomiast gdy ksiaze podziekowal i juz wychodzil, Coggins
zatrzymal go slowami:
-Wasza milosc, jesli moge jeszcze prosic na slowo ... ? Na ... dosc szczere slowo?
Gareth zawrócil.
- Jak najbardziej. Mam nadzieje, ze tutaj sciany me maja uszu.
Coggins zalozyl rece na plecach.
-To ... hm, cóz, to dotyczy pozaru, wasza milosc. - Majordomus nie byl czlowiekiem ulegajacym
emocjom, lecz dzis wygladal na wyjatkowo nieszczesliwego. - To znaczy nie chodzi konkretnie
pozar, ale o ... o ten napis, który odkryto. - Tak. Co w zwiazku z tym?
Coggins patrzyl na ksiecia zalosnym wejrzemem.
-Wiem, ze wyrazam zdanie calej sluzby, mówiac, ze.:. ze nikomu nie przeszkadza, panie, jesli
jestes ... Zydem.
Gareth mimo wszystko sie usmiechnal.
- Dziekuje, Coggins. Dobrze wiedziec. I milo.
- I nikt z nas, mieszkanców Seldson, nie wypisalby czegos podobnego, wasza milosc - zapewnial
dalej majordomus. - Sluzba jest bardzo zadowolona, ze pracuje dla ciebie, panie, i bardzo ja ciesza
róznorakie ulepszenia i budowy w majatku. W rzeczy samej, pan Watson potwierdza, ze jestes, panie,
geniuszem. Tak naprawde, wasza milosc, Metcaff byl jedynym zlosliwym podzegaczem, i
bylismy przekonani, ze poszedl sobie na zawsze. L. tak, wlasnie to chcialem powiedziec, panie. To
znaczy caly personel prosil mnie, bym tak powiedzial. Wszystkim nam bardzo przykro z powodu
tego, co sie stalo.
Gareth polozyl dlon na ramieniu mezczyzny.
-Wiem, przekonalem sie o tym wszystkim naocznie w nocy, kiedy cala sluzba wybiegla w bieliznie,
by targac kubly wody. Niemniej dziekuje, ze ujales to w slowa - usmiechnal sie ksiaze.
I znów zawrócil do drzwi, lecz przypomnial sobie cos jeszcze.
-Aha, Coggins?
-Tak, wasza milosc?
-Tak tylko do wiadomosci powiem, ze bylem bierzmowany w tym samym miejscu, co niemal
wszyscy w Selsdon, czyli w parafii St. Alban's. Wciaz zywo pamietam ów dzien. Mialem jedenascie
lat.
Coggins nie kryl zaskqczenia.
- Moja matka byla Zydówka - podjal ksiaze po chwili zastanowienia. - Jej rodzice zostali wygnani z
domów na terenie Czech, kiedy byli jeszcze mlodzi. U ciekli do Anglii w nadziei na lepsze zycie.
Bardzo bylem do nich przywiazany i dumny z ich poboznosci. Ale na dobre i na zle, jestem taki
sam, jak wszyscy tutaj dookola. I byc moze kiedys miejscowym z wrazenia odbierze mowe, gdy
pojawie sie którejs niedzieli na nabozenstwie.
Majordomus zmieszal sie troche.
- Bedzie nam zatem bardzo milo cie tam ujrzec, wasza milosc.
Nagle na podjezdzie wszczelo sie zamieszanie.
Coggins wyjrzal przez waskie okienko, wychodzace na schody.
- Jesli dobrze widze, to chyba pana przyjaciel, wasza milosc, baron Rothewell. Czy oczekiwales go,
panie?
- Nie, skadze. - Zdumiony Gareth spojrzal majordomusowi przez ramie. Faktycznie, baron we
wlasnej osobie zeskoczyl ze swojego wysokiego, lsniacego faetonu. - Biedaczek mój - mruknal
ksiaze. - Juz calkiem nie wie, gdzie sie podziac.
- Biedaczek ... ? - pozwolil sobie zauwazyc Coggins.
Gareth usmiechnal sie lekko.
- Jego siostra niedawno wyszla za maz. I teraz lord Rothewell nie wie, co ze soba zrobic. Nie ma z
kim klócic sie podczas kolacji. Bo z jakiegoz by innego powodu tu wracal?
Kilka minut pózniej Rothewell zostal zaproszony do gabinetu Garetha. Kemble juz czekal na
miejscu i skrzypiac piórem, pisal przy biurku jakis dokument. Nie wygladal na zaskoczonego odwiedzinami
barona.
Ksiaze zadzwonil po kawe, a potem zajal jeden z wygodnych foteli przy kominku.
- No, wyglada na to, ze nareszcie cos sie tu zaczelo dziac. - Rothewell rozsiadl sie wygodnie na
drugim fotelu. - Sciany twojej powozowni maja czarne od sadzy oczodoly w miejscu dawnych
okien. Urzadziliscie jakis piekielny bal?
Kemble odlozyl glosno pióro.
-Wlasnie sporzadzilem pare notatek na ten temat dla naszego sedziego pokoju. Mielismy jednego
lokaja-hultaja, który postanowil sie zemscic. Przynajmniej na to wyglada - rzekl zgryzliwie.
-A mozemy byc tego pewni? - zastanowil sie glosno Gareth.
- Jest to wersja nie tylko dobra, ale i udowodniona. - Kemble pociagnal demonstracyjnie nosem. Pamietasz
tego zasmarkanego parobka? Dwa dni temu uslyszal w skladziku jakis rumor. Wypelzl ze
swojego loza bolesci i zajrzal przez szpare w drzwiach. Metcaff przetrzasal szafki i szuflady, bez
watpienia szukajac czerwonej farby i terpentyny.
- Na Boga! - wykrzyknal ksiaze. - I ten gamon nic nie zrobil?!
Kemble wyciagnal sie z wdziekiem na krzesle.
- I gamon nic nie zrobil - powtórzyl z teatralna mina. - Na jego obrone trzeba przypomniec, choc to
kiepskie usprawiedliwienie, ze byl chory i otumaniony nieslawnym lekiem na kaszel produkcji
doktora Osborne'a. Czy interesuje cie, co zawiera ten 'medykament?
Gareth jeknal glucho.
- Moze poszlibysmy poszukac tego drania? - zaproponowal Rothewell pogodnym i rozochoconym
tonem. - Chodzi mi o tego lokaja.
- Ojej, naprawde doskwiera ci nuda. - Kemble machnal dlonia, jakby opedzal sie od muchy. - Nie
zawracaj sobie glowy poszukiwaniami. Juz przyuwazono Metcaffa w West Widding. Pan Laudrey
go zaaresztuje. - Dandys siegnal do kieszeni po zloty zegarek pierwszorzednej roboty. - O, juz pora
na lunch.
-A co bedzie potem? - zainteresowal sie Gareth.
- Szybki proces i jeszcze szybsze powieszenie, chyba ze zyczysz sobie zainterweniowac - podsunal
zjadliwie slodkim tonem sekretarz. - Moze chcialbys nalegac, by wyslano go do Australii?
W koncu, uczciwie rzecz biorac, dran jest twoim krewnym. Rothewell pogubil sie w nadmiarze
watków.
-Ach, tak, przeciez Metcaff jest ksiazecym wypierdkiem. W jaki sposób wplatal sie w te cala historie
morderstwa i inne takie sprawy?
- Masz na mysli smierc Warnehama? - Kemble podniósl kruczoczarne brwi. - Zaczynam sie obawiac,
ze jest coraz wiecej takich innych spraw niz konkretów, chociaz zasadniczym pytaniem, na
które nie znajduje odpowiedzi jest: dlaczego.
- Ze jak, uprzejmie pytam? - Baron poczul sie zdezorien towany.
- Jestem pewien, ze Metcaff nikogo nie zabil - wyjasnil zniecierpliwiony Kemble. - W tym
wzgledzie jest zupelnie niewinny, jak pewnie w zadnym innym.
Wszedl lokaj z kawa. Gareth zaczal napelniac filizanki goscia i sekretarza.
-A wiec, Rothewell, co cie sprowadza z powrotem? Nasze drobne incydenty z pewnoscia nie dorównuja
londynskim skandalom? - Podal przyjacielowi filizanke.
-Wlasciwie to przyjechalem na polecenie wicehrabiego de Vendenheima i jego kolegów z ministerstwa.
- Naprawde? - Kemble juz byl na nogach i ze swistem jal krazyc wsród mebli. - Dlaczego od razu
nie mówiles? To na pewno jakies smakowite kaski!
Rothewell spojrzal na dandysa wzrokiem chlopca na posylki.
- De Vendenheim zyczyl sobie, bym przekazal pewne informacje, o których byloby mu niezrecznie
pisac. Jak dla mnie, informacje nie maja najmme]szego sensu.
Sekretarzowi zablysly oczy.
-A co sie stalo z Maksem? Dlaczego osobiscie sie nie stawil?
Baron wygladal na zaklopotanego.
- Zdaje sie, ze jego blizniaki przeszly wietrzna ospe· A poza tym ja szybciej powoze.
- Czyli wydarzylo sie cos niecierpiacego zwloki? - wtracil Gareth.
- Czesciowo chodzi o to, co sie nie wydarzylo. Wicehrabia prosil wam przekazac, ze lord Litting go
unika, i mimo dlugich poszukiwan nie udalo mu sie go znalezc. Powiedzial, ze na pewno zrozumiecie,
co ma na mysli.
-Ach, to ... - Ksiaze ochlódl. - Tak, Litting juz tu zawital, wielce wzburzony. Oskarzal nas o nasylanie
nan psów gonczych. Niewiele wiecej sie od niego dowiedzielismy.
- Niewazne. De Vendenheim odwiedzil adwokata:, sir Harolda Jakiegos-tam.
- O! - Kemble az usiadl z powrotem. - I co? Przemówil?
- Paplal podobno niemozliwie. - Rothewell przerwal na lyk kawy. - Wystarczylo, ze wicehrabia
rzucil niechcacy nazwisko Peela i adwokat od razu zaskoczyl.
- No i? No i? Mówze. - Kemble'a az zatchnelo.
- Zaraz opowiem, najlepiej jak umiem. - Baron przewrócil oczami. - To dosc niezwykla historia, ale
de Vendenheim zabronil mi sporzadzac jakiekolwiek notatki.
- Dobrze, opowiadaj rzetelnie, niczego nie pomijaj - poganial sekretarz.
W zrenicach Rothewella zaplonely gniewne ogniki, ale zaraz sie opamietal.
-Ten jegomosc, sir HaroId, powiedzial, ze ksiaze Warneham zaprosil go tutaj do Selsdon, by
omówic jakas drazliwa kwestie prawna. Cala historia, jak pojalem, opierala sie na mozliwosciach
i ewentualnosciach, jednak istota sprawy wyszla, gdy Warneham napomknal, ze w mlodosci
wzial slub w Gretna Green *, jeszcze zanim odziedziczyl tytul i majatek, i chcia.l, zeby adwokat
przedstawil mozliwosci rozwiazania takiego malzenstwa.
- Jak to napomknal? - przerwal Gareth. - I dlaczego wyznal cos takiego dopiero po latach?
- Powiedzial, ze byl wtedy podchmielony i wzial slub dla zartu. - Baron wzruszyl ramionami. - Adwokat
myslal, ze w tej czesci historii klamie, bo tyle ta opowiesc byla warta. Tak czy owak, Warneham
chcial wiedziec, jaka mu grozi kara, jesliby oglosil sprawe publicznie.
- Kara za co? U cieczka kochanków zakonczona ukrywanym slubem byla uwazana za skandal, ale
nie dzialanie wbrew prawu - rzekl ksiaze.
- Nie, nie chodzi o kare za romantyczna ucieczke - domyslil sie Kemble. Przesunal sie na brzeg
krzesla. - Kara za bigamie, o to mu chodzilo, prawda? Poslubil cztery inne kobiety, o których
wiadomo, ze byly jego zonami. A to oznaczalo cztery bigamiczne malzenstwa, jesli przez ten czas
zyla jego mlodziencza malzonka. I mial zamiar sie do tego przyznac?
Baron skinal glowa.
- Na to wygladalo. Wedle slów tego adwokata, Warneham utrzymywal, ze najpierw chce uniewaz-
*Gretna Green marriage, czyli slub udzielony zbieglej parze kochanków bez ustawowych
formalnosci. Nazwa wziela sie od szkockiej miejscowosci, gdzie zawieraly sluby mlode pary ponizej
21. roku zycia, unikajace angielskiej ustawy z 1753 roku, która obligowala mlodych do
uzyskania zgody rodziców na slub. Prawo to nie obowiazywalo w Szkocji, gdzie slub bez zgody rodziców
mogly brac nawet nastoletnie pary (przyp. tlum.).
nic malzenstwo z obecna ksiezna, aby zlagodzic gniew jej ojca.
Kemble zerwal sie z miejsca i zaczal chodzic po pokoju.
-A wiec Warneham wlasciwie przyznal sie, ze jego malzenstwo z pierwsza ksiezna bylo bigamia ...
nie mówiac juz o pozostalych trzech zonach.
- Zatem upubliczniajac historie, zamierzal uznac biednego Cyryla za nieslubne dziecko - zauwazyl
Gareth gniewnym tonem. - To dlatego potrzebowal blogoslawienstwa Littinga. I dlatego Litting nie
powiedzial nam calej prawdy, bez watpienia byl wsciekly.
- Ale dlaczego Warneham mialby sie przejmowac tym, co pomysli Litting? - spytal Rothewell. -
Historia jest na pierwszy rzut oka skandalicz-
na i barbarzynska. ,
Kemble stal teraz przy wygaszonym kominku, splótl dlonie na plecach. Oczy plonely mu
tajemniczo.
- Przejmowalby sie z tego samego powodu, co w przypadku lorda Swinburne. Gdyby Warneham
obciazyl sie zarzutem poczwórnej bigamii, cala brudna sprawa wyladowalaby na wokandzie w
Izbie Lordów, niczym cuchnaca, dymiaca kupa lajna, czym tez jest w istocie - wyjasnil sekretarz.
- I to okazaloby sie wielkim wstydem dla calej rodziny Littinga. - Gareth poprawil sie na miejscu,
poruszyl ramionami, jakby surdut zaczal go nagle uwierac. Zaraz ... na Boga, bylo cos jeszcze ...
cos w tyle glowy, co nie dawalo mu spokoju.
Wtem Kemble zlapal sie gwaltownie za gardlo. - Och, nie! - krzyknal.
- Co znowu? - zirytowal sie Rothewell.
- Chyba dopadl mnie ten obrzydliwy ropien - wyrzezil dandys. - Ktos musi jechac po doktora
Osborne!
* * *
Pietnascie minut pózniej Kemble padl zemdlony na czerwona, skórzana otomane w gabinecie Garetha,
wykazujac niezbicie, ze tak powalony choroba nie jest w stanie pójsc do siebie na góre·
Poslano po masc eukaliptusowa, w zwiazku z czym o wszystkim dowiedziala sie Nellie Waters.
Przyszla do gabinetu, mówiac, ze skoro dopiero co wygrzebala sie z choroby, z pewnoscia sie nie
zarazi. Usiadla obok kanapy, sciagnela fular z szyi pana Kemble i zaczela nacierac mu kark z
energia zdolna postawic na nogi goraczkujacego konia. Oslabiony sekretarz wydawal z siebie cala
game je-
ków i stekan.
Gareth przygladal sie tej scenie dosc podejrzliwie, gdy do pokoju weszla Antonia z kocem. Wreszcie
ksiecia olsnilo, w co gra niezastapiony dandys.
_ Och, panie Kemble! - zmartwila sie ksiezna.
Podeszla do otomany.
- Co za cios, i to teraz, kiedy zdawalo sie, ze juz poradzilismy sobie z wszechobecna choroba·
Nellie wziela koc i jela wyganiac swoja pania z gabinetu.
_ Prosze stad isc, wszyscy - nakazala wladczym tonem. - Musimy sie tu zajac paskudna sprawa·
Gareth byl pewien, ze rzeczywiscie sprawa bedzie paskudna, ale wcale nie byl przekonany, ze
chodzi o zaraze. Kilka minut pózniej Coggins przyprowadzil doktora. Osborne przywital sie ze
wszystkimi zyczliwie. Nellie ustapila ze swojego miejsca, natomiast lekarz nie zaprotestowal przeciwko
widowni, choc w duchu moze uwazal za dziwne badanie pacjenta w takim tloku.
_ A juz myslalem, ze ten ropien wyniósl sie na dobre - westchnal Osborne zagladajac do gardla
pana Kemble za pomoca szpatulki. - O tutaj, tak, prosze sie odwrócic odrobine do swiatla.
- Unggghh - odpowiedzial sekretarz.
- Nagly napad, tak? - Doktor spojrzal na Garetha.
- Czul sie dobrze i nagle ... - Rothewell rozlozyl rece.
- U nggkk - wtracil sie Kemble. Osborne wyjal szpatulke.
- Wlasciwie to juz podczas deszczu w nocy poczulem sie kiepsko, tak sie teraz zastanawiam. -
Dandys dorwal sie wreszcie do glosu.
- Hm, nie widac sladu ropnia okolomigdalkowego, jak mozna by sie spodziewac. - Osborne mial
watpliwosci. - I blona sluzowa wyglada ladnie. Moze po prostu nawdychal sie pal1 zbyt duzo dymu
ostatniej nocy?
-Tak, tak, z pewnoscia ma pan racje - Kemble podchwycil mysl doktora. - No! Czuje sie juz
znacznie lepiej. - Usiadl i polozyl dlon na przedramieniu lekarza. - Musi mi pan wybaczyc,
doktorze. Tak bardzo przejmuje sie swoim zdrowiem, zupelnie jak nieboszczyk Warneham, sam pan
wie. Mial prawdziwa obsesje, prawda?
Osborne odchrzaknal troche pompatycznie.
-To prawda, ze zmarly ksiaze nie byl calkiem zdrów. Dreczyly go róznorakie problemy zdrowotne.
-A pan, doktorze, jest naprawde doskonalym diagnosta, czyz nie? - ciagnal Kemble. - Mam niebywale
szczescie, ze mógl pan natychmiast do mnie przyjsc i mnie tak uspokoic. W koncu byl pan
w stanie rozpoznac ciezka astme u Warnehama po zaledwie ... - tu dandys zerknal na Nellie ...
trzech dniach kaszlu?
Pani Waters potwierdzila skinieniem glowy.
Osborne poczul sie nieswojo.
_ Astma moze byc bardzo niebezpieczna, jesli sie jej od razu nie leczy.
Kemble usmiechnal sie·
_ Rzeczywiscie, podczas ostrego ataku chory charcze i rozpaczliwie lapie powietrze? - Glos sekretarza
stal sie pelen troski. - Ale pan byl w stanie zdiagnozowac dolegliwosc ksiecia na dobre,
zanim pojawily sie pierwsze oznaki astmy, dzieki Bogu, i to na kilka dni przed slubem jego
ksiazecej mosci. A tymczasem biedna pani Musbury kaszle nieustannie przez niemal trzy miesiace
kazdego roku, lecz nigdy pan jej nie zapisal azotanu potasu. Dlaczego, doktorze?
Osborne wyprostowal sie nienaturainie.
_ Ach, juz rozumiem, do czego pan zmierza, panie Kemble. - Doktor zatrzasnal torbe i wstal. _
Dbam o kazdego z moich pacjentów z osobna, nie zwazajac na okolicznosci czy pochodzenie.
_ Alez nigdy nie myslalem inaczej! - zapewnil sekretarz i próbowal sklonic Osborne'a, by usiadl z
powrotem. - Jestem pewien, ze azotan na pewno nie bylby odpowiedni dla pani Musbury. To bardzo
ryzykowny i oslabiajacy lek. Byle laik, taki jak ja, nazwalby to lekarstwo nieco inaczej,
prawda? Potocznie mówi sie na to saletra, zdaje sie?
- Kemble - wtracil sie ostrzegawczym tonem Gareth. - Mam nadzieje, ze wiesz, dokad zmierzasz
swoimi pytaniami.
Jednak w tym momencie obaj rozmówcy mierzyli sie spojrzeniami.
_ To niewlasciwa nazwa - oznajmil goraco Osborne. - Lek jest dopuszczalny, jesli tylko stosuje sie
go wlasciwie .
_ Tak, oczywiscie, i uzywal go pan stosownie do swoich potrzeb, mam racje? - Glos Kemble'a
nabral zabójczej slodyczy. - Jako anafrodyzjaku, by miec pewnosc, ze Warneham nigdy nie wyda
dziedzica. Dziedzica, który móglby zastapic pana i zagarnac jego uczucia?
Antonii i Nellie az zaparlo dech. Rothewell z uznaniem zaklal pod nosem. Zaintrygowany Gareth
postapil krok naprzód.
-Ale saletra tak naprawde nie dziala? - dopytywal sie.
- Osborne wyraznie uwazal ja za warta ryzyka. - Kemble wzruszyl ramionami.
Doktor wygladal teraz na prawdziwie przerazonego.
- Nie pojmuje, co mi obaj panowie usilujecie udowodnic! Nigdy, przenigdy nie zyczylem Warnehamowi
zle. Na Boga ... bylismy ... przyjaciólmi! Jadalismy razem kolacje! Gralismy w szachy!
Nigdy bym nie zrobil niczego ... niczego ... co mogloby go skrzywdzic.
- . Och, nie watpie. Byliscie nawet wiecej niz przyjaciólmi - rzekl cicho Kemble. - Mysle, ze jest
pan jego synem.
Osborne oslupial. I nagle wszystkie czesci ukladanki zlozyly sie Garethowi w calosc. Dokuczliwe
mysli. Przeczucia czegos znajomego. Popoludniowe slonce padalo skosnymi promieniami przez
okno, rozjasniajac czern wlosów doktora do cieplego brazu. Po raz pierwszy Gareth dobrze przyjrzal
sie mezczyznie, jego rasowemu profilowi i drogiemu okryciu. Linii szczeki Osborne'a i sposobowi,
w jaki trzymal glowe. Jakby czas rzucil go dwadziescia lat wstecz. Tak, wszystko bylo
widac jak na dloni - jesli tylko ktos chcial to dostrzec.
Wtem Osborne wciagnal gleboko powietrze, zanoszac sie zalosnym lkaniem. Opadl znów na
krzeslo i zakryl twarz dlonmi.
- Boze ... - plakal. - Boze drogi ... !
Antonia przytknela drzace palce do ust i na wszelki wypadek usiadla na pobliskim krzesle.
Zaniepokojona pani Waters przysunela sie do ksieznej i objela ja ramieniem. A Gareth podszedl
jeszcze blizej do doktora.
- Chce pan wiedziec, co o tym mysle? Mysle, ze chcial pan uzaleznic od siebie Warnehama. Mysle,
ze podsycal pan jego chorobowe urojenia i strach przed smiercia bez prawowitego potomka.
-W rzeczy samej. - Kemble wymienil z Garethem znaczace spojrzenia. - Sadzimy, ze przyjechal
pan z Londynu do miasteczka z zamiarem szantazowania Warnehama albo wkradniecia sie w jego
laski. Osobiscie rozwazam te druga opcje·
Osborne podniósl wzrok.
- Nie! - wykrzyknal rwacym sie w szlochu glosem.
-To podle klamstwo! Bylem podrostkiem, chcialem tylko zobaczyc ojca, dowiedziec sie, kim jest,
jak wyglada. Czy to zbrodnia?! Takie straszne?!
- Nie - zgodzil sie Kemble, obrzucajac spojrzeniem wszystkich po kolei, zażluchanych i niemal
wmurowanych w podloge. - Smiem twierdzic, ze kazdy z nas, tutaj obecnych, postapilby tak samo.
I faktycznie, byl pan jeszcze dzieciakiem. Ale pana matka ... nawiasem mówiac, kiedy ja poznalem,
nazywala sie pani de la Croix ... byla kobieta ... hm, z duzym doswiadczeniem, mozna tak to ujac?
- Byla kobieta, która wiele w zyciu wycierpiala
- odcial sie Osborne. - Panstwo nie moga wiedziec, co takie zycie robi z czlowieka. Zdarzalo sie, ze
zylismy z matka na skraju nedzy. I to prawda, nosila niegdys nazwisko de la Croix. Zmienilismy je
... kiedy przybylismy tutaj.
- No tak, ale Warneham i tak was oboje z miejsca rozpoznal, jakze moglo byc inaczej? - ciagnal
Gareth. - Musial rozpoznac pania de la Croix, swoja pierwsza milosc i pierwsza zone. Pana matka
byla wyjatkowo piekna kobieta, Osborne. Doskonale rozumiem, ze nie zawahal sie przed potajemna
ucieczka z taka ukochana.
Nagle wtracila sie Antonia.
- Nie rozumiem. Gabrielu? Panie Kemble? Czy utrzymujecie, ze mój maz byl juz z o n a t y? Zonaty
z Mary Osborne?
Gareth spojrzal na nia ze wspólczuciem.
-Tak, ksiaze ja poslubil. W mlodosci. Nieoficjalnie, bez pozwolenia ojca.
- Natomiast jestem pewien, ze pani Osborne wciaz miala papiery potwierdzajace malzenstwo. -
Dandys byl nieublagany. - Byla przebiegla, musiala taka byc, by przetrwac jako utrzymanka. Prosze
mi wierzyc, wiem, o czym mówie.
Lekarz milczal.
- 'Co sie stalo, doktorze? - ponaglal go sekretarz. - Wszak przyszedl pan do Warnehama rano w dniu
jego smierci? Przyniósl mu pan kilka rzeczy, miedzy innymi jego lekarstwo. Tylko ze popelnil pan
blad, tak?
-Tak - rzekl Osborne ochryplym glosem. - Tak, szczwany lisie. Popelnilem blad.
- Prosze zatem powiedziec, co dokladnie sie stalo. Spodziewam sie, ze byl to dla pana nieznosny
ciezar. Jesli byl to wypadek, to cóz, jestem przekonany, ze nikt z nas nie bedzie chcial wnosic sprawy
do sadu. I juz nie ma pan 'przed nami zadnych tajemnic. Wiemy o wszystkim - uspokoil go
Kemble.
W gabinecie zapadla dluga, brzemienna cisza.
Doktor nabral z trudem powietrza.
- Przynioslem niewlasciwa miksture - wyszeptal. - Zorientowalem sie, gdy zostalem wezwany tego
feralnego ranka po smierci. Nikt poza mna
tym nie wiedzial.
_ Alez lekarstwo, które obejrzalem, bylo azotanem potasu - zaprzeczyl Kemble. - Nie chodzilo
tylko o niewlasciwy lek.
Osborne potrzasnal glowa· Zdawal sie bezgramczme zmeczony.
_ Zawsze kupowalem lekarstwo od stalego aptekarza w Wapping. Tylko ... tylko potem rozcienczalem
je chlorkiem sodu.
_ Sola? - zdumial sie Gareth. - Zwykla .. stolowa sola?
_ Tak - kontynuowal doktor. - W ten sposób mikstura dzialala dluzej, a Warneham mógl zazyc
wieksza dawke. To bylo dla niego wazne.
- Dlaczego? - pytal dalej ksiaze·
_ Czesto tak robilem. - Wzruszyl ramionami, ale jakby z przymusu. - Warneham bral duzo róznych
lekarstw, wiele z nich bylo nieszkodliwych. Poprawial sobie samopoczucie, a im wiecej bral, tym
uwazal, ze jest lepiej. Przesladowala go mysl, ze wkrótce na cos umrze i zyczyl sobie, bym leczyl
jego chorobe ostrymi metodami.
_ Rzeczywiscie, kuracja byla ostra - mruknal Kemble.
_ Nigdy nie pozwolilem aplikowac mikstury w skrajnej dawce - ciagnal Osborne. - Chcialem tylko,
zeby bral... zeby ...
_ Tylko tyle, by uczynic go impotentem? - pomógl sekretarz. - Faktycznie, niewiele trzeba bylo,
zwazywszy jego wiek i dziwne zachcianki, prawdopodobnie juz byl impotentem.
Doktor spuscil oczy.
_ Po prostu nie chcialem ... nie chcialem zadnego innego dziecka - powiedzial niemal blagalnie. _
Dopóki zyl Cyryl, matka wiedziala, ze Warneham w ogóle na mnie nie spojrzy, lecz z chwila, gdy
dowiedziala sie o smierci chlopca, spakowala nasze walizki. Wiedziala, ze jesli tylko ksiaze mnie
spotka, chocby tylko zobaczy, jaki jestem bystry i przystojny, to przynajmniej zaprzyjazni sie ze
mna, jesli nie wiecej. Ostatecznie, nie mial nikogo mnego.
Wszystko stawalo sie jasne. Gareth nie mógl sie nadziwic przenikliwosci pana Kemble. Jednak jesli
Osborne byl synem Warnehama, dlaczego nie stal teraz na miejscu, które z taka niechecia zajal
Gareth?
- Och, nie watpie, ze Warneham uczynil znacznie wiecej - mówil dalej sekretarz. - Wyksztalcil
pana, i to w wielkim stylu, w najlepszej szkole. Wprowadzil pana i pana matke w swc>je kregi towarzyskie,
prawdopodobnie po to, by ijednac sobie dawna ukochana.
- I zapewne zaplacil za dom, w którym mieszkala. Naturalnie w dyskretny sposób, przez osoby
trzecie - dorzucil Gareth. Nagle przypomnial sobie o uwadze starego stajennego, Stattona. - A, i ta
niedorzeczna historyjka, która wymyslila, ze ocalil pan jego ulubiona klacz, to wszystko dlatego,
tak? Nonsens uzasadniajacy nadzwyczajna wielkodusznosc ksiecia. Warneham nigdy nie trzymal
klaczy, ani na hodowle, ani do jazdy.
-To byl taki glupi pomysl! - wyrwalo sie Osborne'owi, który zdal sie nagle bardziej zagniewany niz
zrozpaczony. - Blagalem ja, zeby nie rozpowszechniala tych bredni, posluchala, ale lady Ingham
nigdy nie przestanie.
- Sadze takze, ze i sam Warneham chcial zachowac w tajemnicy, ze jest pan uwiklany w jego zycie
- uznal ksiaze. - Pilnowal, by nikt sie nie dowiedzial o szalenstwie jego mlodosci.
- Dlaczego? - ponownie wybuchnela Antonia. - Jesli ... jesli pani Osborne byla jego zona, dlaczegomialby cos ukrywac?
-Aha, i tu jest pies pogrzebany! - Kemble klasnal w dlonie. - Poslubila Warnehama, ale nie byla j e
g o zona, czy tak, doktorze?
- Nie byla - potwierdzil Osborne. - Juz byla zwiazana przysiega malzenska z mezczyzna o nazwisku
Jean de la Croix.
-A kto to znowu, do diabla? - Gareth byl juz poirytowany.
- Francuz o podejrzanej reputacji, którego matka poslubila w Paryzu. Zostawial ja na dlugie miesiace,
by wlóczyc sie po kontynencie, grajac w karty i kosci. Uganial sie za spódniczkami. Raz
przepadl na ponad rok, wiec matka wrócila do Londynu, by zaczac wlasne zycie. Po kilku
miesiacach zdecydowala ...
- ... zdecydowala, ze jej maz pewnie zmarl - podsunal Kemble. - To byl naturalnie ryzykowny krok.
Ale zakochal sie w niej na zabój przystojny angielski arystokrata, a ona nosila jego dziecko.
Okazalo sie jednak, jak to czesto bywa, ze monsieur de la Croix nie byl taki mily i nie umarl. Dobrze
mówie?
- Zgadza sie. - Osborne zwiesil glowe. - Dowiedzial sie z plotek o slubie, zanim jeszcze mloda para
wrócila ze Szkocji. Porzucil loze kobiety, które akurat ogrzewal, i przyjechal do Londynu, aby szydzic
i zadac pieniedzy w zamian za milczenie. Warnehamowi nie spodobal sie taki obrót spraw, a
poniewaz jego ojciec nadal nie wiedzial o slubie, po prostu zostawil moja matke.
-A kiedy zmarl de la Croix? - dopytywal Gareth.
- Nie pamietam dobrze ... - Osborne wzruszyl ramionami. - Mialem szesc, moze siedem lat. Zostalzasztyletowany nad talia oznakowanych kart, w jakims zakazanym lokalu niedaleko QuartierLatin*.
Kemble wciaz byl gleboko zadumany. Gral z doktorem w kotka i myszke, lecz lekarz byl zbyt
rozkojarzony, by to zauwazyc, a moze czul sie zbyt winny, by sie teraz przejmowac.
-A zatem wracajac do poranka przed smiercia Warnehama - kontynuowal dandys. - Przyniósl mu
pan jego zwykle lekarstwo. Jednak spieszyl sie pan, byl pan czyms podekscytowany, jak sadze? I
popelnil pan straszny blad, zgadza sie?
-Tak. - Glos doktora przeszedl w cichy jek. - Ojciec przyslal mi bilecik, bym zjawil sie w Selsdon i
przyniósl dokumenty matki i jej Biblie.
- Chodzilo o ich dokumenty"slubne? - uscislil Gareth.
Osborne skinal glowa.
- Powiedzial, ze przyjedzie ktos z Londynu, kto bedzie chcial rzucic na nie okiem. Jakis znajomy
adwokat. Serce we mnie skoczylo, gdy przeczytalem liscik. Pomyslalem ... pomyslalem, ze chce
mnie oficjalnie uznac.
- Na pewno wyobrazal pan sobie znacznie wiecej. - Gareth krazyl po pokoju. - Gdyby naprawde
chcial pana uznac, Osborne, móglby to zrobic kiedykolwiek, a juz z pewnoscia po smierci
pierwszej ksieznej.
- Kochal mnie. - Doktor podniósl zamglone oczy. - Nienawidzil pana, a kochal mnie. Wiedzial, ze
nie marze o tytule. A ja chcialem tylko, by ludzie wiedzieli, ze jestem jego synem. Matka, owszem,
chciala tytulu i majatku. Z biegiem lat stalo sie to jej obsesja.
-Tak - przerwal mu Kemble. - Latwo sie domyslic. Zabral wiec pan papiery. I co dalej?
- Uswiadomilem sobie, ze musze wziac takze jego lek na astme. Pobieglem do szafki z lekarstwami
i zlapalem brazowa buteleczke. Nie zauwazylem jednak, ze zabralem zla buteleczke. To byl
nierozcienczony azotan potasu, bez soli.
- Boze swiety! - wyrwalo sie szeptem Antonii.
-A gdzie sa teraz te dokumenty pana matki? - naciskal Gareth. - Chcielibysmy je zobaczyc.
- Nie wiem, nigdy wiecej nie zobaczylem juz Warnehama. - Osborne patrzyl na sluchaczy ze lzami
w oczach. Rzucil nieufne spojrzenie ksieciu. - Bylem przekonany, ze znalazl je pan w dniu, w
którym zlozyl mi pan wizyte. Zamartwialem sie tym az do bólu. A tak uczciwie mówiac, ciesze sie,
ze juz po wszystkim.
- O nie, jeszcze daleko do konca sprawy - rzekl mocnym glosem Gareth, zerkajac na Rothewella. -
Czy sir Harold Hardell ma te papiery?
- Mam wrazenie, ze adwokat w ogóle ich nawet nie widzial - zaprzeczyl baron.
- Nie placzmy, na pewno sie znajda - uspokoil ich Kemble. - Warneham nigdy nie wyrzucilby takich
papierów. Poza tym w tej chwili nie to nas najbardziej interesuje.
- Jesli sa w Selsdon, znajde je. - Ksiaze przeczesal nerwowo wlosy. - I pomyslec, ze przez caly ten
czas ... Dobrze, to co mamy teraz zrobic?
- My nic nie musimy - powiedzial dandys. - Doktor Osborne musi usiasc przy tym biurku i spisac
swoje wyznania, aby oczyscic imie ksieznej z wszelkich podejrzen. I poprosimy w dwóch egzemplarzach,
jesli bylby pan tak uprzejmy?
* Quartier Latin fr. - ubozsza dzielnica Paryza, od sredniowiecza teren uniwersytetów (m.in.
Sorbona), szkól wyzszych i bibliotek (przyp. tlum.).
Osborne byl przerazony.
- Chyba nie mówi pan powaznie. Spisac ... wszystko?
- Moze pan pisac, co sie panu zywnie podoba. - Sekretarz wzruszyl ramionami. - Poza tym
fragmentem o pomylce z lekarstwem Warnehama. To musi pan wyznac. W zamian za wspólprace
ksiaze zrobi co w jego mocy, aby nie zostal pan niesprawiedliwie wplatany w pozostale
morderstwa.
- Pozostale morderstwa?? - Antonia podniosla sie z krzesla. - Boze, jakie inne morderstwa ... ?
Gareth podszedl do niej i ujal ja pod lokiec.
- Obawiam sie, ze pan Kemble zaraz nam wszystko powie, kochanie - szepnal.
- Boze kochany - mruknela Nellie. - Co on jeszcze odkryl?
Dandys poslal pokojówce znaczace spojrzenie. - Dzieki informacjom od pani Waters od pewnego
czasu zywie przekonanie, ze ostatnie dwie ksiezne zostaly zamordowane - wyjasnil. - I ze jedynymi
mozliwymi sprawcami byly pani Osborne i lady Ingham, przy czym ta ostatnia, o ile moge
powiedziec, jest nieuleczalna trajkotka, co faktycznie czasami sprawia, ze czlowiek chcialby
wczesniej umrzec. Ale to jednak nie to samo co przemyslane morderstwo.
Osborne nie patrzyl na sekretarza.
- I co pan o tym sadzi, doktorze? - Gareth krazyl dookola przesluchiwanego, dopóki nie spojrzal
mu w twarz. - Czy cokolwiek panu wiadomo, ze pana matka mogla sie dopuscic czegos podobnego?
Lekarz podniósl wzrok. Oczy mial szkliste.
- Matka ... Nie bylo z nia calkiem dobrze. Opetala ja mysl o mozliwosci odziedziczenia tytulu i
majatku, jak juz mówilem.
- Cos takiego. - Gareth zrobil sie opryskliwy.
-A mozna wiedziec, co dokladnie w zwiazku z tym zrobila?
- Nic, o ile wiem - szepnal doktor. - Raz czy dwa próbowala naklonic Warnehama, by oprzec sie na
dawnych wiezach malzenskich. Chciala oplacic kogos, aby zniszczyl akt jej pierwszego
malzenstwa; ostatecznie zostalo zawarte we Francji, a de la Croix juz nie zyl. W ten sposób, argumentowala,
Warneham zyskalby dziedzica, którego tak obsesyjnie pragnal, by móc zastapic ciebie,
panie. Ale sprzeciwilem sie temu szalenstwu, to nigdy by sie nie udalo. - Rzucal gorzkie spojrzenie
raz Garethowi, raz panu Kemble. - Ktos zawsze odkryje prawde.
- Zwazywszy, ze Warneham nie mial ochoty wywolywac skandalu, pana intencje nie mialy specjalnego
znaczenia. - Kemble byl bezlitosny. - Dopóki nie zorientowal sie, ze jest impotentem i ze w
zwiazku z tym nie ma zadnych szans na splodzenie dziedzica... Prosze wybaczyc, wasza milosc.
Moge sobie wyobrazic, jak sie pani czuje, sluchajac tego wszystkiego.
- Nie, wcale nie - zaprotestowala Antonia. - Nie moze pan sobie wyobrazic. Dzieki temu czuje sie w
pewien sposób ... wolna.
Osborne spojrzal na ksiezna z bólem w oczach.
Nagle Gareth przypomnial sobie wzrok doktora po ich pierwszej wspólnej kolacji w Selsdon, a takze
jego kilkakrotne napomnienia, by ksiezna pila napar. I byly jeszcze inne znaki, drobne, ale znaczace.
W jedyny sobie znany sposób Osborne, byc moze, próbowal uzaleznic od siebie Antonie·
Dzieki Bogu, umiala sie wstrzymac od zazywania nasennej mikstury.
Ksiaze odwrócil sie do pana Kemble.
- Nie rozumiem. Jak pani Osborne popelnila te morderstwa?
- Cóz, druga ksiezna byla glupiutka i pelna werwy - wyjasnial ze smiertelnym spokojem dandys. -
Jak wiekszosc mlodych ludzi, nie miala poczucia wlasnej smiertelnosci. Moim zdaniem, pani
Osborne podkusila ja, by wykonala konno skok, z którym nie umiala sobie jeszcze poradzic, a gdy
ten fortel nie spowodowal poronienia, podejrzewam, ze sobie znanym sposobem zaaplikowala
ksieznej jakis srodek poronny. Niestety troche za mocny. Damy z pólswiatka maja ponadprzecietne
rozeznanie w takich sprawach.
- O tak, z pewnoscia maja swoje metody. - Gareth potarl nieogolony podbródek. - I taka sama
sztuczke zastosowala pewnie przy trzeciej ksieznej.
Sekretarz skinal glowa. .
-Tak, pewnie biedna dziewczyna wyznala drogiej przyjaciólce, pani Os borne, ze ma pewne powody,
by spodziewac sie dziecka. Oczywiscie, to bylo wykluczone, dziewczyna byla chora, a nie
enceinte*. Jednak pani Osborne nie osmielila sie podjac takiego ryzyka. I znowu, bardzo latwo
bylo dodac czystego opium do zwyklego nasennego naparu ksieznej.
Antonia schowala twarz w dloniach. Gareth to zauwazyl.
-Twoj a nieszczesna poprzedniczka po prostu poszla spac i wiecej sie nie obudzila. A pan, doktorze,
nie odwazyl sie dokladniej zbadac pacjentki, w obawie przed strasznym odkryciem?
- Nieprawda! - zaklinal sie Osborne. - To nie tak. Jesli matka cos zrobila, nic o tym nie wiedzialem.
* Enceinte fr. - w ciazy (przyp. tlum.).
- Panska matka czesto dostarczala w pana imieniu lekarstwa, prawda? - dreczyl doktora Gareth. Zwlaszcza
te przeznaczone dla kobiet? Sam pan mi to powiedzial.
Osborne'em wstrzasnal ni to szloch, ni to smiech.
-To byloby dziecinnie proste przyniesc porcje klarownego opium, gdy przepisano tylko slaba nalewke.
Tak sie zastanawiam, doktorze, czy zauwazyl pan kiedys u siebie brak jakiejs buteleczki? -
Kemble podniósl brwi.
- Nie pamietam. - Glos Osborne'a stal sie zachrypniety. - Czasami cos sie moze stluc. Trudno
wszystkim pamietac.
- Naturalnie, mozna sie o to zalozyc - przyznal dandys lagodnym tonem.
- Kiedy zmarla pana matka, doktorze ... ? - nie ustepowal Gareth.
- Ponad dwa lata temu.
- Tak, w ciagu niespelna dwóch miesiecy po slubie Antonii z Warnehamem, dobrze pamietam? upewnial
sie Kemble. - Bylby pan tak uprzejmy i powiedzial nam, jak umarla?
Doktor gorzal z nienawisci.
- Spadla ze schodów. Skrecila kark. Na litosc boska, kaze mi pan wszystko na nowo przezywac? -
Ach ... ? Byl pan tam? - Kemble otworzyl szeroko niewinne oczy.
-Ty draniu!!! - ryknal Osborne, rzucajac sie do gardla dandysa. - Ty cholerny, wscibski draniu!
Gareth zlapal doktora w ostatniej chwili. Przydusil mu ramieniem gardlo i odciagnal od sekretarza.
A Kemble nie odstepowal ich na krok, ku zaskoczeniu ksiecia, i hipnotyzowal wzrokiem
Osborne'a. Oczy plonely mu diabelskim blaskiem.
- Czy zakochal sie pan w ksieznej, doktorze?
Prosze powiedziec. Czy zepchnal pan matke ze schodów, gdyz zdawal pan sobie sprawe, do czego
jest zdolna? Czy nie obawial sie pan, kto moze byc jej nastepna ofiara? Czy tak?!
- Niech cie pieklo pochlonie! - Osborne szarpal sie w bezlitosnym uscisku Garetha. - Pusc mnie,
przeklety! Niech to bedzie uczciwa walka.
Rothewelllekko zakaszlal z tylu pokoju.
- Osborne, ksiaze wlasnie ratuje pana nic niewarty tylek, gdyby tylko troche sie pan zastanowil.
Nagle zdalo sie, ze caly gniew i wojowniczosc splynely z pana Kemble.
- Czyz jablko nie pada zawsze niedaleko jabloni ... ? - mruknal w zamysleniu. - Prosze go puscic,
wasza milosc. Jest takim samym impotentem, jak jego ojciec i byc moze takim samym
intrygantem, jak matka.
Gareth puscil doktora. Osborne otrzasnal sie i poprawil zmiety surdut. Obrzucil wszystkich
wscieklym wzrokiem.
- Nic nie wiecie! Nie potraficie sobie wyobrazic, przez co przeszedlem! Od razu mówilem, ze
nasfapilo przedawkowanie, czyz nie? Mówilem, ze palili cygara wieczorem i ze organizm
Warnehama musial zbyt gwaltownie zareagowac? Próbowalem chronic Antonie! Próbowalem!
Kemble machnal reka.
- Zbyt slabo, zbyt pózno, Osborne - westchnal znuzony. - Gdybys kochal ja bardziej od siebie, wyjawilbys
swoje uczucia wtedy, a nie teraz. Wszystko, czego od pana potrzebujemy, to podpisanego
oswiadczenia, ze nieumyslnie pomylil pan lekarstwa. Osobiscie uwazam, ze co do reszty, to cos
pan ukrywa, ale nie mam na to dowodów. Jesli ksiaze sie zgodzi, wystarczy mi, ze Bóg pana
osadzi.
- Chce tylko tego, czego zawsze chcialem - rzekl twardo Gareth. - Chce, by imie Antonii zostalo
oczyszczone. Moze pan uczynic to, Osborne, z wlasnej woli albo wycisne to z pana. Prosze
wybierac.
Doktor chwycil swoja skórzana torbe·
- Ide do domu, przekleci. Napisze i przysle zeznanie, kiedy mi sie spodoba.
Kemble wydal z siebie cichutkie, gardlowe cmokniecie i zastapil droge do drzwi.
- Nie spuszcze pana z oczu, Osborne, dopóki nie wyschnie atrament na pana oswiadczeniu, chyba
ze przymusi pana naturalna potrzeba. Nie puszcze pana do domu, by mógl pan sobie wetknac
pistolet w usta i na zawsze oczernic ksiezna·
Lekarz zle ocenil swojego przeciwnika. Znów rzucil sie na sekretarza - tym razem Gareth nie
zdolal go powstrzymac - i chwycil za gardlo. Ksiaze ruszyl, by odciagnac napastnika, ale oto nagle
role sie odwrócily. W okamgnieniu Kemble wykrecil Osborne'owi reke na plecy i przygniótl go
kolanem do podlogi, uderzajac twarza doktora o ziemie. Z rozbitego nosa lekarza poplynela krew.
- Mój palec! - wrzeszczal Osborne. - Ty sukinsynu, zlamales mi palec!
Gareth dopiero teraz zauwazyl, ze lewy palec wskazujacy doktora jest bolesnie wykrzywiony.
Rothewell przechylil sie przez stolik do herbaty, który mu zaslanial ciekawy widok.
- Oooo, jak paskudnie ... - Jego glos byl pelen uznama.
Kemble przycisnal mocniej kolanem lopatki Osborne'a.
- Ma pan jeszcze dziewiec palców do wylamania _ zasyczal lekarzowi nad uchem. - To za co sie zabieramy?
Za kciuk? Czy oswiadczenie?
Gareth zorientowal sie, ze Antonii jest slabo. Zerknal na pania Waters.
- Mysle, ze panie powinny juz wyjsc - zasugerowal. - Wlasciwie to w ogóle nie powinny sie tu znalezc.
Pokojówka przygladala sie scenie z nienasycona satysfakcja. Za zadne skarby swiata nie darowalaby
sobie takiego widowiska. Natomiast Antonia utkwila wzrok w doktorze i jego krwawiacym nosie.
- Pani? - Nellie polozyla dlon na jej ramieniu. Ksiezna ocknela sie z odretwienia.
- Nie, jak najbardziej powinnysmy byly tu przyjsc - rzekla, rzucajac Osborne'owi ostatnie, pelne
wzgardy spojrzenie. - Ciesze sie, ze tu bylam. Ale na te chwile zobaczylam, a przede wszystkim
uslyszalam, juz wystarczajaco duzo.
Rozdzial osiemnasty
Miejsce zwane PM Neville bylo zastawione i wypelnione az po brzegi biurkami, stolami i
spietrzonymi szufladami. Halasy portowe wpadaly przez okna z bialymi, szerokimi zaluzjami i
przez nigdy niezamykajace sie drzwi, którymi nieustannie kursowali ludzie. Mimo ciaglego ruchu i
zamieszania biuro bylo schludne i unosil sie w nim znajomy zapach. Zapach tuszu i swiezego
papieru, jak niegdys u jego dziadka. To byl zapach, jak mawial Zajde, zarabianych pieniedzy.
Przy biurku kolo okna na wysokim stolku siedziala mloda dziewczyna. Glowe pochylila nad swoja
praca, leciutko wysuwajac jezyk. W dloni sciskala gesie pióro. Ciemne, dlugie wlosy splywaly jej az
po pas, a oczy byly powazne.
Gabriel postapil krok naprzód. Dziewczyna oderwala sie od pisania.
_ Czesc -powiedziala niesmialo. -To ty jestes tym chlopcem, którego znalazl Luke?
Gabriel uklonil sie i zerknal na jej biurko. - Co robisz?
_ Przepisuje umowy -usmiechnela sie· -To koszmarnie nudne, ale Luke mówi, ze dzieki temu
udoskonalam charakter pisma. A tak w ogóle to jestem Zee. A ty jak sie nazywasz?
- Kapitalne pytanie! -Mezczyzna o nazwisku Luke Neville cofnal sie, wchodzac do swojego gabinetu.
-Jak masz na imie, chlopcze? Musimy wiedziec, jak sie do ciebie zwracac .
... Czy chcieli przez to powiedziec, ze moze u nich zostac?
- Gabriel, prosze pana. -Chlopiec poczul, jak splywa z niego napiecie. -Ale wydaje mi sie, ze juz
nie chce sie tak nazywac.
Luke Neville wyszczerzyl wesolo zeby.
- Wciaz czujesz goracy oddech poscigu na swoim karku, co? A masz pomysl na jakies inne imie,
które ci sie podoba?
- Gareth -oznajmil byly Gabriel.- Po prostu Gareth Lloyd, prosze pana, jesli mozna?
Mezczyzna usmial sie.
- Ludzie czesto przybywaja na lrysPY, by zniknac. W porzadku, panie Garecie Lloyd. Powiedz mi
zatem, jak u ciebie z arytmetyka? Masz glowe do liczenia?
- Bardzo lubie rachunki, prosze pana. -Chlopiec ochoczo pokiwal glowa. -Umiem liczyc w
pamieci.
Luke Neville pochylil sie i oparl rece na kolanach. Spojrzal Garethowi prosto w oczy.
-A wiec ... jesli w ladowni mojego statku znajduje sie piecdziesiat skrzynek bananów, z których
kazda jest warta funta i dwanascie szylingów, lecz w drodze do portu zgnilo mi doszczetnie
czterdziesci procent towaru, to jaki mam z tego zysk? A ile stracilem?
Gareth odpowiedzial bez chwili wahania.
- Stracilby pan równo trzydziesci dwa funty na dwudziestu skrzynkach zepsutych bananów, a zyskal
czterdziesci osiem funtów na trzydziestu skrzynkach dobrych owoców.
- Pieknie! -Brwi Luke'a Neville podskoczyly.
- Mysle, ze znajdziemy dla ciebie zajecie, mój chlopcze.
* * *
Póznym popoludniem Gareth zegnal sie z George'em Kemble w glównym holu, gdy pojawila sie
Antonia, wracajaca przez szklarnie z koszykiem róz. Znów miala na sobie swoja spacerowa zielono-
zólta suknie, a jej wlosy splywaly swobodnie na ramiona. Wygladala czarujaco.
- Panie Kemble, chyba pan nie wyjezdza? - zmartwila sie, podchodzac spiesznym krokiem. - Prosze
zostac przynajmniej na kolacje.
Dandys zlozyl wyszukany uklon.
- Obawiam sie, ze wzywaja mnie do Londynu sprawy nie cierpiace zwloki, wasza milosc. Niemniej
zawsze pozostaje pani unizonym sluga·
W oczach Antonii igral smiech.
- Ma pan wiele zalet, panie Kemble - podarowala mu jedna z róz - ale unizonosc do nich nie nalezy.
Sekretarz usmiechnal sie i ujal kwiat za lodyzke· - To juz ostatnie kwiaty w tym sezonie - zadumal
sie i zgrabnie wsunal róze za wstazke przy kapeluszu. - Cóz, trzeba sie rozstac! Uprzejmie prosze o
pozegnanie ode mnie pani Waters. Nie udalo mi sie juz z nia zobaczyc.
- To prawda, Nellie wlasnie wylewa do nocnika wszystkie moje napary. Bardzo jej sie to podoba wyznala
Antonia.
- Mikstury przepisane przez Osborne'a? - Gareth wzial kobiete za lokiec i przyciagnal do siebie. Przyznaje,
ze juz sie szykowalem, zeby zabronic ci je pic. Bóg jeden wie, co zawieraja.
- Cóz, rzadko je zazywalam, a wiekszosc z nich byla raczej nie szkodliwa.
- Najprawdopodobniej - zgodzil sie Kemble. - Byc moze poczatkowo nie mial tak lagodnych
zamiarów, jednak kaszel Warnehama przed slubem podsunal mu lepszy pomysl od pozwalania
swojej matce na popelnienie kolejnego morderstwa. Nadal nie jestem przekonany, ze saletra mogla
spowodowac impotencje.
- Moze po prostu poczucie winy? - zastanowil sie Gareth.
- I tak to wszystko przedstawia sie dosc tragicznie - rzekla smutno Antonia. - Sadze, ze doktor
Osborne chcial, zeby wszyscy od niego zalezeli. Ja zamierzam jednak radzic sobie bez zadnych lekarstw.
Od tej chwili, gdy nie @ede mogla zasnac ... - urwala, by rzucic kokieteryjne spojrzenie
Garethowi - ... jestem pewna, ze po prostu musze sie zajac czyms innym.
- Hm! - Pan Kemble zamaszystym gestem wlozyl na glowe swój elegancki kapelusz. - Lepiej juz
sobie pójde.
Antonia polozyla mu dlon na przedramieniu. . - Panie Kemble, czy moge prosic o jeszcze jedna
przysluge?
- Naturalnie, wasza milosc. - Dandys predko zdjal kapelusz.
Ksiezna zdawala sie wazyc slowa.
- Czy sadzi pan, ze doktor naprawde zaluje? Zwlaszcza tych dwóch zamordowanych ksieznych?
Chodzi mi o to, ze latwo przyznal sie do tego, co wie. Przeciez mógl sie upierac, ze jest prawomocnym
dziedzicem i zmusic nas do szukania dokumentów jego matki? Mógl nawet naciskac w sprawie
dziedzictwa tytulu i majatku.
Kemble usmiechnal sie.
- Doskonale pytanie! - przyznal. - Niestety, znalezlismy te Biblie, wasza milosc.
-Tak. Nie mialem okazji ci powiedziec, kochanie - rzekl Gareth. - Stala w widocznym miejscu na
pólce w moim gabinecie. W srodku znalezlismy wszystkie papiery pani Osborne, lacznie z aktem
malzenstwa z Jeanem de la Croix. Osborne byl przekonany, ze przyznaje sie do tego, co juz wiemy,
albo co wkrótce odkryjemy.
- Byl pan nieslychanie sprytny, panie Kemble, by tak go wprowadzic w blad - wyrazila swoje
uznanie Antonia. - Czy uwazacie doktora za morderce?
Dandys westchnal gleboko i zamyslil sie.
- Uwazam, ze jest dwulicowy i manipuluje ludzmi jak matka. Ale czy zapedzil sie tak daleko, by
umyslnie kogos zabic? Nie sadze.
- Nie ma takich sklonnosci, mam nadzieje.
- Gareth potrzasnal glowa.
- Co z nim teraz bedzie? - zmarszczyla brwi Antonia.
- Nie umiem powiedziec - odrzekl Kemble.
-Watpie, czy popelnil cos, co w swietle prawa podlega karze, moze poza tym, ze orzekl u Warnehama
astme, chociaz ksiaze jej w ogóle nie mial, ale jak po takim czasie mozna cokolwiek udowodnic?
Mozliwe, ze Osborne mial jakis wspóludzial w matactwach swojej matki. Lecz po tylu latach
trudno wykazac jej czyny, a co dopiero przewinienia samego doktora.
- I tak juz wiele wyszlo na jaw - podsumowala Antonia. - Dziwi mnie tylko, ze mój maz niczego nie
podejrzewal. Sadze, ze gdyby kochal swoje zony, na pewno by byl czujniejszy. Nie uwazacie?
- Mnie w ogóle trudno zrozumiec tego czlowieka, mila pani. - Kemble rozlozyl rece.
- Mnie równiez - odpowiedzial Gareth. - Ale teraz jest juz po wszystkim, Antonio. Nareszcie i
naprawde to juz koniec.
Razem wyszli na zewnatrz, na jasne, jeszcze cieple popoludnie. Po ich lewej stronie slonce slalo
skosne promienie przez chmury, pieknie oswietlajac miasteczko, a sponad powozowni i kompleksu
stajni dobiegaly ich dzwieki mlotów i pil, ostre i wyrazne w rzeskim powietrzu. Gareth spojrzal w
dól i zobaczyl piekny faeton Rothewella, czekajacy na podjezdzie. Idealnie dobrana para czarnych
rumaków potrzasala dumnie grzywami i ledwo dawala sie utrzymac w wedzidlach.
-Wielkie nieba - mruknal z uznaniem ksiaze.
- Jak ci sie udalo go zdobyc?
- Cóz, moglem wziac ten albo twój powóz - oznajmil Kemble. - A nie bede wracac do Londynu w
glorii i chwale, powozac czyms tak pospolitym jak tamten. Zreszta Rothewell na tym kozle jest
niebezpieczny dla calego gminu.
-A jak on wróci do domu?
- Och, nie ma obaw. Przysle mu swój powozik za jakis dzien lub dwa.
Gdy dandys wspial sie na wysokie siedzenie i przejal lejce od stajennego, Gareth podszedl blisko i
rzekl juz calkiem powaznie:
- Naprawde nie wiem, jak ci dziekowac. Antonia i ja tyle ci zawdzieczamy.
Cienkie, piekne brwi pana Kemble'a uniosly sie odrobine pod ocieniajacym twarz kapeluszem z
róza.
- Czyzby Rothewell ci nie powiedzial? - zdumial sie, strzelajac z bata. - Przysle ci rachunek, dosc
pokazny, uprzedzam, chyba ze ... otrzymam zaproszeme.
- Zaproszenie? Na co? - Gareth byl zbity z tropu.
- No przeciez na slub. - Dandys puscil oko i przytknawszy bicz do ronda kapelusza, strzelil nim
zaraz nad glowami koni Rothewella. Faeton ruszyl z impetem naprzód.
Za Antonia i Garethem otworzyly sie drzwi. Pojawil sie baron we wlasnej osobie, wygladajac na
jeszcze bardziej zmarnowanego niz zwykle. Dlonia oslanial oczy, jakby przed ostrym sloncem.
- Pojechal zatem, tak? Zaraz ... ! Boze drogi! Czy to ... czy ja ... czy on powozi moim faetonem ..
- No ... na to wyglada - zmieszal sie ksiaze. Rothewell spojrzal na przyjaciela z niedowierzamem.
- Niech cie, Gareth! Pozwoliles mu zabrac mój powóz? Jest kompletnie nowy! A ja wlasnie mialem
jechac do miasteczka. Jak mam sie tam teraz dostac, do diabla!
- Mozesz sie przejsc - zaproponowal usluznie Gareth. - I oszczedzic w ten sposób moje slupki przy
bramie ...
Antonia wplotla reke pod ramie ksiecia.
- Bardzo mi przykro, ale jesli zamierzasz sie klócic z lordem Rothewell, musisz poczekac - oznajmila
przymilnie. - Bylam tutaj pierwsza i musze sie z toba na pewien temat posprzeczac.
Baron odchrzaknal, odsunal sie o krok i gestem reki zaprosil ksiezna do srodka.
-Alez bardzo prosze.
Z dosc scisnietym zoladkiem Antonia zabrala Garetha z powrotem do szklarni i zamknela drzwi
przed nosem wzburzonego Rothewella. Poprowadzila ksiecia na sam srodek cieplarni, do malej
fontanny, otoczonej dekoracyjnymi palmami. Czula, ze w glowie jej sie wciaz kreci od
niewiarygodnych wydarzen tego dnia, ale umysl miala teraz jasny i przytomny. I zawsze tak bylo,
ilekroc chodzilo o Gabriela. Od samego poczatku cos ja w glebi duszy do niego ciagnelo, do jego
sily i naturalnej dobroci.
Ujela dlon Gabriela. Bujne, zlote wlosy mezczyzny urosly za dlugie i spadaly mu na oczy, w których
teraz krylo sie zmeczenie i spory niepokój.
- Ironia losu, prawda? - odezwala sie w koncu Antonia. - Gdy Osborne juz, juz siegal po zlote jajo,
zabil zlotonosna kure?
- Lubie myslec, Antonio, ze kazdy z nas na koniec otrzymuje to, na co zasluzyl. - Gareth sie
usmiechnal.
-Ale ty nie uwazasz, ze na to wszystko zaslugujesz. - Ksiezna podniosla podbródek. - Na jakie
"wszystko"?
Ruchem glowy wskazala ogromny hol Selsdon.
- Na palac. Na ziemie. Na tytul ksiazecy. Naprawde obawialam sie, ze dzis rano powiesz
Osborne'owi, by sobie to wszystko zabieral, a sam machniesz reka - wyznala Antonia pólzartem.
- O tak, przez jedna, przelotna chwile rozwazalem te mysl, moja droga. Ale potem zdalem sobie
sprawe···
- Co, Gabrielu? - przytulila sie do niego.
- Z czego zdales sobie sprawe?
- Ze mezczyzna, który harowal cale dnie w spólce armatorskiej przy Wapping nigdy nie bedzie
uwazany za wystarczajaco dobra partie dla ... no, dla kogos takiego jak ty.
Przygladala mu sie uwaznie swoimi lagodnymi, blekitnymi oczami.
- Uwazany przez kogo? Czy zalezy ci na czyimkolwiek zdaniu, poza moim? Musisz zrozumiec,
Gabrielu, ze porzucilam zycie zgodne z oczekiwaniami innych.
Gareth spojrzal na ich splecione dlonie.
- Mozesz potem zalowac tego wyboru, Antonio. A wiesz, ze chce tylko twojego szczescia.
- I ja takze zdecydowalam, Gabrielu, ze chce swojego szczescia - szepnela. - Tak bardzo go pragne.
Przezylam wystarczajaco duzo czasu, bedac skrajnie nieszczesliwa. I nie zrobie tego nigdy wiecej,
na ile bedzie to ode mnie zalezec, pod zadnym pozorem. Powiedzialam ci wtedy, gdy poklócilismy
sie w pawilonie, ze tym razem chce walczyc to, czego pragne.
Ksiaze spuscil na chwile powieki. Jego dlugie rzesy zaslonily oczy.
- Czy naprawde o to ci chodzilo?
-A myslales, ze o co? Chce lapac takie szczescie, jakie dam rade, chocby bylo najmniejsze.
- Zaslugujesz na wiecej, a nie tylko odrobine szczescia, Antonio. Teraz, gdy juz mamy zeznanie
Osborne'a, twoje zycie sie zmieni. Nie odbuduje twoich bajkowych marzen ani nie przywróce do
zycia dzieci, ale przynajmniej twoje imie zostalo w pelni oczyszczone.
- Ja juz mam dosyc bajek, Gabrielu - odrzekla.
- Chce teraz tylko tego, co prawdziwe, a zwlaszcza szczere.
Pochylil glowe i stulil cieplymi dlonmi male rece ksieznej.
-Antonio, w przeszlosci robilem rzeczy, które napawaja mnie ... wstydem, i po prostu ...
- Och, Gabrielu, wszystko przekrecasz - przerwala mu. Jej oczy nabraly bolesnego wyrazu. - To
tobie wyrzadzano zawstydzajace rzeczy. To zasadnicza róznica! I nie mówie tylko o ... fizycznych
okropnosciach, do których byles zmuszany, ale o tym, jak cie tutaj traktowano, jak odnosil sie do
ciebie twój kuzyn, inni ludzie. Mówie o twoim opuszczeniu, o wstydzie i nieslawie, które na ciebie
sprowadzono. To wszystko ... lamie mi serce.
Spojrzal na nia wzrokiem pelnym jakiegos dzikiego, zastarzalego bólu.
-Wszyscy dokonujemy wyborów. Dokonywalem takich, których teraz zaluje. Robilem rzeczy,
które wzbudzaja w tobie wstret, i...
- Gabrielu, trzynastoletni chlopcy nie dokonuja wyborów w doslownym tego slowa znaczeniu zdenerwowala
sie Antonia. - Wybieraja, czy wola odmieniac lacinskie slówka, czy isc poskakac po
kamieniach. Czy pobiegac boso w wysokiej trawie, czy tez tanczyc na deszczu bez czapki, albo tysiace
innych, nieroztropnych rzeczy, których chlopcom sie zabrania. Ale nie wybieraja bicia i
pozwalania na ... Och, Boze! - Zacisnela powieki.
- Nawet nie jestes w stanie tego nazwac - szepnal. - Wzbudza to w tobie obrzydzenie.
Antonia zebrala sie w sobie i przemogla, by otworzyc oczy. Spojrzala mu prosto w twarz.
- Nie potrafie tego glosno powiedziec - powtórzyla glucho. - Wzbudza to we mnie obrzydzenie. Ale
to nie byly twoje wybory. Nie jestem tak krucha uczuciowo, by nie zauwazyc podstawowej róznicy,
Gabrielu.
- Nie jestes krucha - potwierdzil zarliwie. - Jestes silna, Antonio. Przezylas emocjonalne zalamanie,
i to z powaznego powodu. Pewnego dnia w pelni odzyskasz sily, jesli juz tak sie nie stalo.
Ksiezna uwierzyla, ze Gareth ma racje.
- Kiedys bylam uwazana za swietna partie, kiedy bylam bardzo mloda, naiwna i nie mialam pojecia
o okrucienstwie tego swiata. Teraz czuje, jak wracaja mi sily i zdecydowanie. I równoczesnie zaczynaja
mnie nachodzic obawy, ze juz nie bede potrafila byc dobra zona. Lekarze powiedzieli, ze
nie
wszystko jest ze mna "w porzadku", ale to brzmi, jakbym byla ... chora. Nie jestem
chora. Jestem rozbita na kawalki. I w ciemne, ponure dni, Gabrielu, gdy ogarniaja mnie
watpliwosci, na nowo czuje strach, ze nigdy nie pozbieram sie w calosc.
Usmiech ksiecia nabral ciepla i czulosci.
- Byc moze, Antonio, dla odpowiedniego mezczyzny kilka rozbitych kawalków twojej
osoby bedzie duzo wiecej warte, niz doskonala calosc osobowosci kogos innego?
- Och, Gabrielu... kochany, to takie piekne. I wiem, ze ty kiedys miales w zyciu kogos tak
kompletnego i doskonalego. Kogos na dlugo przede mna. Chcialabym móc wyrazic swój
smutek i zal, ze sprawy przybraly niepomyslny dla ciebie obrót. Tymczasem ... wcale nie
jest mi przykro. Jestem zachlanna. Nie oddalabym cie z powrotem tamtej. Nawet gdyby
cos takiego bylo w mojej mocy. Kocham cie zbyt mocno, zeby stac sie bezinteresowna·
Gareth przyciagnal kobiete do siebie i przytulil policzek do jej twarzy.
-To nie bylo tak, Antonio. Z pewnoscia nie przypominalo tego, co teraz czuje i
przezywam. W moich uczuciach w stosunku do niej, do Zee, chodzilo bardziej o poczucie
bezpieczenstwa. Oboje z trudem pielismy sie pod góre w zyciu, czasami w nedznych
warunkach. Czulem, ze nie bedzie mnie surowo osadzac. A poza tym balem sie stracic
jedyna rodzine, jaka mialem. Ale to, co czuje do ciebie, Antonio, wymyka sie wszelkim
pojeciom. To milosc, która zapiera mi dech. Przejmuje mnie pelnym czci lekiem.
Antonia objela go za szyje·
-A zatem, Gabrielu, popros mnie, bym za ciebie wyszla. Popros, a zostane najlepsza zona,
jaka bede potrafila. Popros, a razem bedziemy sie wzajemnie wzmacniac. Wiem, ze tak
bedzie. Prosze tylko ... oswiadcz mi sie.
Gareth zajrzal w jej niezglebione, blekitne oczy. - Ale powiedzialas kiedys, kochanie, ze pragniesz
niezaleznego zycia? Porzucisz swoje nowe marzenia, tylko po to, by za mnie wyjsc?
- Och, Gabrielu, czy nie rozumiesz? Ty dales mi niezaleznosc. Pomogles mi zerwac te okropne lancuchy,
które wiezily mnie w przeszlosci. Wiem, ze zycie nie jest uslane rózami, ze nawet ty,
kochanie, nie jestes doskonaly, ale jestes tak bliski idealu. Bardzo, bardzo bliski. Z czegokolwiek
mialabym teraz zrezygnowac, uczynie to z wielka ochota.
- Nie chcesz wracac do Londynu, nawet dla samego przewietrzenia sie, albo ... by spróbowac jeszcze
raz szans w kregach towarzyskich? - Ksiaze wciaz nie dowierzal, glos mu wiazl w gardle.
-Wiesz, czego chcesz? Zostaniesz ze mna i bedziesz sie narazac na ewentualny sprzeciw ojca?
Skinela glowa bez slów. Gareth wzial gleboki oddech.
-A zatem, Antonio ... czy wyjdziesz za mnie? Czy zwiazesz sie ze mna na cala wiecznosc? Czy
zostaniesz moja ksiezna? Gdyz nic ... doprawdy nic innego nie uczyni mnie szczesliwszym.
Ksiezna wspiela sie na palce i delikatnie pocalowala narzeczonego.
- Na cala wiecznosc, Gabrielu - odpowiedziala. - I jeszcze na przyszle zycie.
* * *
Baron Rothewell nasunal kapelusz mocno na oczy, by oslonic sie przed sloncem i ruszyl w strone
pobliskiego miasteczka. Nie lubil slonca.
Od czasu opuszczenia Barbadosu rzadko je widywal. Ludzie jego pokroju nigdy nie wstawali o tak
poganskiej porze dnia, czyli kiedy dzien w ogóle jeszcze trwal.
Leniwa wedrówka w dól zbocza nie trwala dlugo, jednak Rothewell pozwolil sobie na uzalanie sie
nad soba przez cala droge. Jak tylko wróci do Londynu, wbije George'owi Kemble do gardla te jego
sliczne, perlowe zabki. No, moze najpierw wytrzezwieje i troche sie wyspi. Ale móglby to zrobic.
Jednak teraz wzywal go szlachetniejszy i wznioslejszy obowiazek. Baron rzadko robil cos
szlachetnego albo wznioslego, niemniej staral sie uchwycic sens takich dzialan.
Martin Osborne mieszkal w uroczym, starym domu, który z pewnoscia kosztowal kogos okragla
sumke. Doktor mial takze do dyspozycji kompletna sluzbe, która dbala o posiadlosc. Jedna osoba
wprowadzila Rothewella do salonu, druga przyszla z przeprosinami od gospodarza, i to nie raz, ale
dwa, a trzecia przyniosla herbate. Wreszcie Osborne zorientowal sie, ze baron wcale nie zamierza
sobie pójsc, wiec takze zjawil sie w salonie. Najwyrazniej nastawil sobie i unieruchomil palec,
natomiast jego spuchniety nos byl przykrego, czerwonego koloru, który - jak baron wiedzial z
wlasnego doswiadczenia - zmieni potem barwe na niebieska, pózniej na fioletowa, by wreszcie
nabrac zatrwazajaco zóltaczkowego odcienia.
- Co powiedzial pan sluzbie? - wypalil bez zagajenia Rothewell. - Ze wszedl pan na drzwi?
Osborne zadrzal z oburzenia, ale zdolal sie opanowac.
- Powiedzialem, jesli juz musi pan wiedziec, ze potknalem sie o krzeslo w gabinecie ksiecia. ,
- Och, musze wiedziec, gdyz bedzie najlepiej, jesli bedziemy przedstawiac sprawy uczciwie.
-A wiec prosze usiasc, lordzie Rothewell- rzekl doktor w napieciu. - I prosze mówic, co moge dla
pana zrobic.
Baron potarl w zamysleniu nos.
- Sek w tym, Osborne, ze jak pomyslalem o tym wszystkim, co sie dzis wydarzylo, to nie jestem taki
pewien, czy sedzia pokoju z West Widding nie okaze sie troche gnusny, gdy pana oswiadczenie
wyjdzie na jaw.
-To byl wypadek - zasyczal doktor.
- Niemniej, Osborne, jest pan lekarzem i nie powinien miec pan wypadków przy pracy, które moga
wygladac mocno nieprofesjonalnie. I powiedzmy sobie szczerze, w tym malym-miasteczku zdarzylo
sie tyle róznych wypadków, ze z pewnoscia nasuna sie pytania na temat tej pomylki. Trudne,
okrutne pytania. Czy naprawde chce pan na nie odpowiadac?
-A czym sie pan przejmuje? - obruszyl sie doktor. - Chodzi o moja skóre, nie panska. Poza tym nie
unikne przykrych przesluchan, skoro raz napisalem to przeklete zeznanie.
- Przejmuje sie, gdyz nowy ksiaze przechodzil juz przez pieklo. Dwukrotnie - wyjasnil baron. - I
nigdy sobie nie daruje, jesli bedzie musial znosic katusze kolejny raz. Oni nie potrzebuja wiecej
plotek i insynuacji w Selsdon, juz dosc musieli przelknac, dzieki panu i pana ojcu. A co sie tyczy
unikniecia przykrosci, moze pan ich uniknac. Musi pan wyjechac z miasteczka. Co ja mówie, musi
pan opuscic Anglie, a najlepiej w ogóle Europe. Musi pan wyniesc sie gdzies, gdzie wystarczajaco
duzo wody bedzie pana oddzielac od tego miejsca.
- Chyba pan postradal rozum.
-Tez mi sie tak czasem zdaje - zgodzil sie Rothewell. - Ale to nie ma nic wspólnego z tematem, nie
zamierzalem bawic sie w kalambury. Jest pan skonczony w Lower Addington, Osborne. Nigdy nie
bylo panu pisane dorobic sie majatku w tym cichym, niemrawym miasteczku. A teraz juz na pewno
nie bedzie pan mial na to szans. Natomiast wezmy na przyklad Barbados, tam panujaca klasa bialych
jest obrzydliwie bogata, a lekarze sa pozadana rzadkoscia. Jestem przekonany, ze tam
powinien pan sie udac.
Oczy urazonego doktora zrobily sie okragle.
- Niedoczekanie, zebym pojechal do zapadlych Indii Zachodnich! Upal. Gigantyczne owa~y.
Straszliwe, zakazne choroby. Nie ma mowy! Zadam widzenia sie z ksieciem.
- Otóz to, dlatego tak potrzebuja tam lekarzy! A ksiecia nie mozna wciagac w cos, co pózniej
mogloby wygladac na utrudnianie pracy organom sprawiedliwosci.
- Za kogo pan sie ma, Rothewell? - prychnal Osborne szyderczym tonem. - Czlowiek ponad
prawem? Wyraznie tak sie pan zachowuje.
Baron usmiechnal sie leciutko.
- Uznajmy po prostu, ze potrafie strzec interesów rodziny Ventnor z wieksza gorliwoscia, niz ten
wasz niekompetentny sedzia pokoju - mruknal wyciagajac z kieszeni plaszcza plik dokumentów. A
angielskie prawo, jak sie juz dawno przekonalem, czesto jest bardziej sklonne chronic przestepców
niz ofiary. - Wreczyl doktorowi papiery.
- Co to jest?!
- Podpisane przeze mnie pozwolenie na podróz fregata "Beile Weather", nalezaca do Przedsiebiorstwa
Morskiego Neville. Wyrusza z towarem z doków West India za tydzien, podczas
wieczornego odplywu. Poplynie pan na niej, doktorze, albo bedzie pan mial ze mna do czynienia, a
ja mam duzo mniej do stracenia, niz mój przyjaciel ksiaze.
-Ale ... alez to smieszne! - wykrzyknal Osborne.
-Aha, i prosze pamietac, ze zatrzymalismy drugi egzemplarz pana zeznania, gdyby na Barbadosie
znów pana cos podkusilo do stosowania eksperymentalnych terapii. Mam tam swoje wplywy, wiec
dopilnuje, by byl pan scigany wszelkimi mozliwymi srodkami dopuszczanymi przez prawo oraz
innymi metodami.
- Uwaza pan, ze jestem morderca. - Doktor byl zszokowany.
- Uwazam pana za winnego co najmniej grzechu zaniedbania - sprecyzowal Rothewell. - Jednak
ksiaze i ksiezna wystarczajaco ucierpieli z powodu skandalu. Ten czlowiek jest mi jak brat, wiec
nazwijmy to przedsiewziecie moim slubnym prezentem ala niego. Pozbywam sie jego klopotów.
- Slubny prezent? - wykrzywil sie Osborne.
-A wiec ja przekonal, tak?
- Mam taka nadzieje. - Rothewell wstal z miejsca. - Albo ona przekonala jego. W kazdym razie,
Osborne, nigdy by nie wyszla za ciebie.
Twarz doktora az zbielala ze zlosci.
- Mysli pan, ze tego nie wiem? Tak? Cóz, niech ja bierze za zone. Jest delikatna jak porcelana z
Sevres, wiec zycze mu szczescia. Nigdy jej tak naprawde nie pragnalem. Nie powinienem sie byl
nia przejmowac. Nigdy.
- Chcialbys móc jeszcze raz pozwolic mamusi wykonac brudna robote, co? - zarechotal Rothewell.
-Trzeba bardzo slabiutkich jaj, by chowac sie za babska spódnica, kiedy czlowiek zbliza sie galopem
do czterdziestki.
Osborne chcial zerwac sie z krzesla, ale baron podniósl noge i oparl ja jego na piersi.
-Ani slowa, doktorze, gdyz jeszcze mnie pan przekona, ze nie jest pan takim glupcem, jakiego pan
udawal. Chce teraz panskiego zapewnienia, ze poplynie pan na "Belle Weather" i juz nigdy wiecej
nie zaczerpnie angielskiego powietrza.
-Albo co, w przeciwnym razie? Nasle pan na mnie sedziego pokoju?
Rothewell nachylil sie bardzo blisko. Tak, by Osborne widzial jego zrenice i odczul gniew parujacy
ze skóry barona.
- Niech pan mi sie przyjrzy, doktorze, i dobrze mnie zapamieta - szepnal. - Gdyz do tego, co ja panu
wtedy zrobie, sedzia pokoju bedzie mi najmniej potrzebny.
Zabral noge z piersi Osborne'a, który caly dygotal. Zadanie zostalo wykonane. Rothewell otworzyl
drzwi i ruszyl spokojnym spacerem przez miasteczko i pagórek do Selsdon.
Epilog
Plotkarskie gazety doniosly, ze ksiaze i ksiezna Warneham wzieli slub pieknego, jesiennego dnia, a
wesele w wiejskiej posiadlosci znanego wszystkim markiza Nash trwalo" ponad tydzien. Wiele
pisano o szczesciu ksieznej, ze odzyskala swoja dawna pozycje i ze jej maz jest wnukiem Malachiasza
Gottfrieda, zydowskiego bankiera.
Natomiast nie napisano, ze panna mloda miala na sobie modra suknie idealnie dobrana do koloru
oczu, ze pan mlody tanczyl z nia pod gwiazdzistym niebem az do pólnocy, i ze w ogóle ich nie
obchodzilo, co pisza w brukowcach. N ad stolami zastawionymi pieczonym jesiotrem, swiezymi
krewetkami i kosztownym szampanem wzniesiono toast na czesc starego Malachiasza, i to co najmniej
szesc razy, przy czym toasty inicjowali glównie czlonkowie rodziny Neville, nalezacy do
glównych beneficjentów jego nadzwyczajnej madrosci.
Gdy zaszlo slonce, lord Nash nakazal zapalic wielkie, radosne ognisko i wniesc stól, uginajacy sie
pod wykwintnymi slodyczami. Jego malzonka Xanthia próbowala ignorowac biszkopty z kremem i
pyszne ciasta. Zamiast tego krazyla wsród gosci, dyskretnie oslaniajac szalem rozwijajacy sie
niczym paczek brzuch i próbujac powstrzymac swojego brata przed flirtowaniem z macocha panny
mlodej. Dziewczyna o zwodniczo swiezej twarzyczce dwudziestolatki miala wyrazne sklonnosci do
niebezpiecznie wygladajacych mezczyzn. Wygladalo na to, ze glowe lorda Swinburne wczesniej
czy pózniej ozdobia rogi.
- Próbowalam zajac uwage Kierana, ale on jest bardzo niesforny - poskarzyla sie Xanthia panu
mlodemu, gdy weselny wieczór dobiegal konca. - Poprosze go, by podal mi reke i odprowadzil do
domu. - Odwrócila sie do Antonii i pocalowala ja lekko w policzek. - Moja droga, tak sie ciesze, ze
zaszczycilas N asha i mnie urzadzeniem u nas wesela. Mam nadzieje, ze od dzis bedziesz mnie
traktowala jak siostre, tak samo jak my z Kieranem uwazamy Garetha za brata.
Antonia usmiechnela sie i oddala siostrzany pocalunek. Nie sadzila, ze polubi lady Nash, ale oto
sprostala wyzwaniu.
- Gabrielu, czy tylko ja nie zwracam sie do ciebie "Gareth"? - spytala meza, gdy w zapadajacych
ciemnosciach zmierzali do domu. - To imie tak dziwnie dla mnie brzmi.
Ksiaze milczal chwile, potem mocniej objal malzonke·
- Zmienilem imie, gdy dotarlem na Barbados. W Indiach Zachodnich latwo jest wymyslic siebie na
nowo ... stac sie kims innym ... kims silniejszym, niz sie bylo.
Antonia wsunela ramie pod cieply surdut Garetha i przytulila meza do siebie.
- Rozumiem.
Jakby zgadujac swoje mysli, przystaneli pod baldachimem z pochylonych galezi, pozwalajac
pozostalym gosciom isc naprzód w mroku. Antonia oparla glowe o ramie ksiecia.
- Czy mam zatem do ciebie mówic "Gareth"? Czy tak bedzie lepiej?
Namyslal sie chwile.
- Nie. Mysle, ze jestem gotów, by stac sie znów Gabrielem. Czuje, Antonio, ze odnalazlem jakas
swoja··· zagubiona czesc. A moze lepiej powiedziec, ze byla przede mna zamknieta? Zaczynam
wierzyc, ze przy tobie jestem w stanie polaczyc dobre czesci moich dwóch zyciorysów. Zywie
nadzieje, ze byc moze ... na razie byc moze ... znów moge stanowic calosc.
Antonia milczala, nie potrafila znalezc slów.
Gabriel obdarowal ja bezcennym darem swojej sily i madrosci. Nigdy nie przypuszczala, ze
mogla mu dac cos w zamian.
Gabriel spojrzal na nia i przytulil calym cialem. - Pocaluj mnie, Antonio - wyszeptal. - Pocaluj, i
uczyn ze mnie, chyba juz setny raz tego dnia, najszczesliwszego czlowieka na ziemi.
Spelnila jego zyczenie z przyjemnoscia, wspinajac sie na palce i obejmujac jego piekne oblicze
dlonmi.
- Gabrielu - rzekla cicho. - Gabrielu,. mój aniele.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Carlyle Liz Rodzina Neville ów 04 Pokusy nocyCarlyle Liz Piekna jak noc aaaaustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie 27,02,201502 Nie dajmy sobie wszczepićZwycięzcy nie oszukująZwyciezcy nie oszukuja winnerK Slany, K Kluzowa, Rodzina polska w świetle wyników NSP 02Zamach w Iraku 15 osób nie żyje (05 02 2009)Liz Carlyle TAJEMNICZY GENETELMEN 2rodzina 02 17NF 2005 02 interesy nie idą dobrzeTPW 1CA; 27 02 2011 rodzina jako systemwięcej podobnych podstron