18 (141)



















L. Ron Hubbard     
  Pole bitewne, Ziemia

   
. 18 .    





1
    Bittie MacLeod, niosąc w rękach miotacz równie wielki, jak on
sam, podążał do głównego obozowiska Zbójów. Sir Jonnie już dwukrotnie kazał mu
wracać do samolotu, ale czyż nie było obowiązkiem giermka podążać za swoim
rycerzem, nawet do niebezpiecznych miejsc i nieść jego broń?
    Bitne w głębi ducha przyznawał, że miejsce to naprawdę
wyglądało niebezpiecznie! Musiało tu być ze trzy tysiące ludzi rozrzuconych
wokół głęboko w lesie ukrytej polany. Wylądowali na skraju pozbawionego drzew
terenu. Jeńcy - och, jak zasmrodzili samolot! - byli trzymani w doku wielkiego
samolotu szturmowego piechoty kosmicznej, pozbawieni uzbrojenia. Gdy samolot
osiadł na ziemi, jeńców pierwszych wypuszczono na zewnątrz. Potem zaś Sir Robert
- jak prawdziwy dowódca wojenny - obejrzał dobrze cały teren i wydał niezbędne
dyspozycje obronne, aby zabezpieczyć drogę ewentualnego odwrotu.
    Bittie wykorzystał tę okazję, by namówić Sir Jonnie'ego do
przebrania się w suche szaty oraz żeby coś zjadł. Pozostali na tamie Rosjanie
również nie próżnowali. Pocięli część brezentu i porobili przeciwdeszczowe
peleryny. Bittie przypiął do peleryny znaczek z czerwoną gwiazdą, opasał suchą
koszulę Jonnie'ego pasem ze złotą klamrą, a nawet znalazł henn z białą gwiazdą,
żeby chronił mu głowę przed deszczem. Wszystko razem wziąwszy i jak na takie
okoliczności, Sir Jonnie wyglądał całkiem reprezentacyjnie, nawet w tym deszczu.

    Tafle wody przemieszczały się przez szeroką, pełną ludzi
polanę. Ktoś kiedyś pościnał mnóstwo drzew i potem je spaliła Wszędzie widać
było osmalone pniaki. Na polanie rosło na wpół dojrzałe zboże, ale ci ludzie
bezmyślnie je tratowali.
    Bittie rozejrzał się dookoła. Te kreatury nie pasowały do jego
obrazu świata. W szkole sporo czytał - najbardziej lubił stare romanse - lecz
nigdy nie spotkał wzmianki o nich. Nie było wśród nich ani starych mężczyzn, ani
starych kobiet. Było trochę dzieci, głównie w złym stanie zdrowia - z rozdętymi
brzuchami, pokrytych parchami, brudnych. Coś szokującego! Czyżby nikt ich
właściwie nie karmił lub nie mył? Brzydkie, plugawe twarze. Twarze we wszystkich
kolorach. I wszystkie brudne. Ich ubiory były karykaturą munduru. Niechlujne, po
prostu rozmamłane. Wydawało się, że mówią jakąś dziwną odmianą angielskiego, tak
jakby mieli pełne usta owsianki. Bitne wiedział, że on sam nie mówił dobrze po
angielsku, nie mówił tak jak ludzie z wykształceniem uniwersyteckim, jak Sir
Robert, ani tak dobrze jak Sir Jonnie. Ale kiedy mówił, to każdy mógł go
zrozumieć, a poza tym starał się poprawić swoją wymowę, aby angielski pułkownika
Iwana, któremu pomagał w nauce, był naprawdę dobry. Ale ci ludzie nie dbali -
jak się zdawało - czy słowa w ogóle wychodzą z ich cuchnących ust. Bittie prawie
że stuknął głową w Sir Jonnie'ego, który atizymał się przed mężczyzną w średnim
wieku. Cóż to za język, którym mówi Sir Jonnie? Aha, psychlo. Jonnie zapytał o
coś Zbója, a ten skinął głową, pokazał ręką na zachód i odparł coś także w
języku psychlo. Bittie domyślił się, że Sir Jonnie nie chciał się niczego
dowiedzieć, lecz po prostu przekonać się, czy Zbój zna ten język. Bardzo
sprytne!
    Dokąd zmierzali? Szli w kierunku tej wielkiej przybudówki,
przed którą na maszcie powiewało coś w rodzaju flagi ze skóry leoparda.
Prawdopodobnie jeńców prowadzono do ich szefa.
    Straszni ludzie! Zatrzymywali się gdzie popadło, nawet na
środku drogi, i załatwiali swoje potrzeby. Straszne! A tam młody mężczyzna
powalił dziewczynę na ziemię i zaczęli się... tak, właśnie to robili!
Cudzołożyli na oczach wszystkich! Dalej widać było mężczyznę, który zmuszał
dziecko do robienia mu czegoś, co się nie dawało wyrazić żadnymi słowami.
    Bittie odwrócił głowę i próbował myśleć o czymś innym. Zrobiło
mu się niedobrze. Przybliżył się do Sir Jonnie'ego. Te kreatury były gorsze niż
zwierzęta. Znacznie gorsze! Wszedł do środka przybudówki. Jakże tam śmierdziało!
Ktoś siedział na pniu drzewa. Był to strasznie gruby mężczyzna o żółtej cerze.
Taki odcień żółci doktor MacKendrick określał jako malaryczny. Fałdy na ciele
mężczyzny tworzyły głębokie rowki pełne brudu. Na głowie miał śmieszną czapkę ze
skóry z wpiętą... damską broszką. A może to był diament?
    Wzięty przez nich do niewoli stwór, Arf, stał przed tłustym
mężczyzną. Bił się pięścią w pierś. Zdawał raport. Jak się zwracał do tłustego
mężczyzny? Generale Snith? Czy "Suit" nie było pospolitym nazwiskiem Psychlosów?
I czy Smith nie było pospolitym nazwiskiem angielskim? Strasznie trudno było to
odróżnić przy tej owsiankowej wymowie. Generał jadł udziec jakiegoś zwierzęcia i
nie wydawał się zbytnio przejęty.
    W końcu generał przemówił:
    - A czy przynieśeś zapaczenie? Siarke?
    - Otóś ni - odparł Arf i usiłował wszystko jeszcze raz
wytłumaczyć.
    - Aczy przynieśeś nazad sztywniaków? - zapytał ponownie
generał.
    Sztywniaki? Sztywniaki? Och, zwłoki zabitych!
    Wydawało się, jakby "kaptan" Arf trochę się przestraszył, gdyż
cofnął się.
    Generał cisnął w niego udźcem i trafił go prosto w twarz.
    - To co zatym bydzimy jedli, co? - wrzasnął.
    Jeść? Sztywniaki? Zwłoki? Jeść zmarłych?
    I wtedy Bittie dokładniej przyjrzał się rzuconemu "udźcowi",
który odbił się od twarzy Arfa i poleciał w jego kierunku. Było to ramię
ludzkie!
    Bittie pośpiesznie wypadł z przybudówki. Zaczęły go szarpać
gwałtownie torsje. Po chwili odnalazł go Sir Jonnie, który objął go ramieniem i
otarł mu usta chustą. Próbował znaleźć jakiegoś Rosjanina, by odprowadził
chłopca do samolotu, ale Bittie za nic nie chciał opuścić Jonnie'ego. Miejsce
giermka zawsze było przy jego rycerzu, a Jonnie mógł potrzebować miotacza wśród
tych straszliwych kreatur. Pozwolono więc mu, żeby został.
    Sir Jonnie zajrzał do szopy, znajdującej się na skraju polany,
i wydawał się bardzo czymś zainteresowany, więc Bittie też zajrzał i zobaczył
bardzo starą i bardzo zniszczoną maszynę uczącą, podobną do maszyn
wykorzystywanych przez pilotów do nauki psychlo.
    Kogo jeszcze szukali? Deszcz padał coraz gęstszy, ci ludzie
wciąż biegali dokoła, a miotacz stawał się coraz cięższy i cięższy. Och,
Koordynatorzy! Znaleźli ich w innej przybudówce, parę młodych Szkotów... czy
jeden z nich to MacCandless z Inverness? Tak, wydawało mu się, że go poznał.
Siedzieli przemoczeni, mimo że znajdowali się pod przykryciem, a ich berety
wyglądały jak szmaty do mycia podłogi. Mieli bardzo blade twarze.
    Sir Jonnie usiłował dowiedzieć się, jak się tu dostali, a oni
pokazali rękami na stos kabli - zostali przywiezieni samolotem. Więc Sir Jonnie
zaproponował im, że ich zabierze ze sobą, ale oni się nie zgodzili. Otrzymali
polecenie od Rady, by przetransportować tych ludzi do bazy w Ameryce. Wprawdzie
samoloty transportowe spóźniały się, ale na pewno przylecą. Rada prawdopodobnie
ma kłopoty w znalezieniu pilotów. Po przytoczeniu wielu argumentów na temat
obowiązków - z ich strony - i na temat ich bezpieczeństwa - ze strony Sir
Jonnie'ego - dali się w końcu namówić przynajmniej na to, by wziąć z samolotu
pakunki z żywnością i ewentualnie jakąś broń. Zaczęli więc torować sobie drogę
przez tłum ludzi do samolotu, wokół którego Rosjanie zorganizowali perymetr
obronny. Weszli na pokład.
    Był tam Sir Robert. Posadził obydwu szkockich Koordynatorów na
jednym z misowatych siedzeń Psychlosów i zapytał:
    - Czy był jeszcze trzeci Koordynator?
    - Ależ tak - odparł MacCandless. - Był jeszcze Allison. Ale
podobno kilka dni temu wpadł do rzeki i jakieś pokryte łuską zwierzę go dopadło.

    - Nie widzieliście tego sami? - zapytał Sir Robert.
    No cóż, nie, nie widzieli. Generał im powiedział.
    Sir Jonnie zadał dziwne pytanie:
    - Czy Allison znał język psychlo?
    - Uczył się pilotażu - odparł MacCandless. - Federacja
potrzebuje pilotów. Wydaje mi się, że znał psychlo.
    - Tak, znał - powiedział drugi Szkot. - Potrafił się porozumieć
w psychlo. Wyciągnęli go ze szkoły, by przysłać tutaj. Rozkaz o
przetransportowaniu tych ludzi nadszedł z Rady dość nagle, a ponieważ mieliśmy
braki...
    - Czy słyszałeś go kiedyś mówiącego w psychlo do tych łotrów? -
zapytał Sir Robert.
    Przez chwilę zastanawiali się obaj. O dach samolotu szturmowego
bębnił deszcz i było strasznie gorąco.
    - Ano - rzekł w końcu MacCandless - słyszałem, jak kiedyś
rozmawiał z oficerem, który stwierdził, że to wspaniale, iż Allison zna język
Psychlosów. Rozmawiali ze sobą dobre parę chwil, nie powiem...
    - To wszystko, co chciałem wiedzieć - oświadczył Sir Robert i
popatrzył znacząco na Sir Jonnie'ego. - Przesłuchanie! Chcieli go przesłuchać.

    A Sir Jonnie kiwał potakująco głową.
    Potem Sir Robert wyciągnął zakrwawiony szkocki beret i podał go
Koordynatorom. Odkryli na nim wyszyte inicjały. Tak, to był beret Allisona.
Gdzie Sir Robert go znalazł? Sir Robert dosłownie ogłuszył ich nowiną.
Powiedział, gdzie go znalazł, i Bittie doznał szoku, dowiadując się, że Zbóje
sprzedali Allisona Psychlosom!
    A Psychlosi chcieli go przesłuchać, więc niech go Bóg ma teraz
w swej opiece. Sprzedali Allisona? Istotę ludzką? Potworom? Ani chłopcu, ani
Koordynatorom nie mogło to się pomieścić w głowach.
    Potem była straszna awantura. Sir Robert wydał Koordynatorom
polecenie, by odlecieli razem z nimi. Ale Koordynatorzy upierali się, że ich
obowiązkiem jest wyprowadzenie stąd tych ludzi i że to jest polecenie Rady! Więc
Sir Robert wrzasnął na nich, że jest Wodzem Wojennym Szkocji i w żadnym wypadku
nie pozwoli im tu zostać. Obydwaj Koordynatorzy próbowali opuścić samolot, więc
Sir Jonnie i Sir Robert przy pomocy chłopca po prostu ich związali. Umieścili
ich na samym szczycie stosu zapasów w tylnej części samolotu. Zlikwidowali
perymetr obronny i wznieśli się w powietrze. Bittie wcale nie był zdziwiony, gdy
usłyszał, jak jeden z pilotów prosił o pozwolenie zaatakowania z powietrza tych
kreatur. Ale Sir Robert odmówił, bo gdyby spróbowali, to te kreatury
pouciekałyby po prostu między drzewa. Nie byli odpowiednio uzbrojeni, by zająć
się nimi teraz, a poza tym mieli przecież co innego do roboty. Jeśli jednak te
kreatury wydały Allisona Psychlosom, to ich brudne łapy po łokcie były ubabrane
krwią. Każdy bardzo się martwił o Allisona.
    Gdy już wystartowali i znajdowali się w drodze powrotnej do
filii kopalni, Bittie zaczął zastanawiać się nad tymi ludźmi w dole. Pochylił
się do Sir Jonnie'ego i zapytał:
    - Sir Jonnie, dlaczego oni są tacy brudni? Przecież tam stale
pada deszcz.










2
    Wielki samolot szturmowy piechoty kosmicznej wylądował w
ciemnościach w pobliżu filii kopalni. Nadal nie było w niej nikogo. Deszcz
ciągle padał. Z miejsc, w których dzikie zwierzęta walczyły między sobą,
dobiegały różne odgłosy. Warczenie i parskanie, szarpiące nerwy poszczekiwania
jakichś zwierząt, niesamowity rechotliwy śmiech jakiegoś drapieżnika. Musiały
walczyć o ciała zabitych zwierząt.
    Ciężarówka załadowana latającą platformą i moździerzem
miotającym stała w tym samym miejscu, tuż za drzwiami hangaru. Nie było żadnych
oznak, że druga ciężarówka została zmuszona do odwrotu. Musiała więc w dalszym
ciągu podążać za konwojem.
    Jonnie jeszcze raz omiótł wzrokiem cały opuszczony teren
kopalni. Światła wciąż się paliły. Odległe pompy górnicze nadal łomotały. Bez
interwencji jakichś sił zewnętrznych cała ta maszyneria pracowałaby
prawdopodobnie jeszcze przez wiele dziesięcioleci. Drukarka kanału lotniczej
łączności planetarnej bez przerwy wypluwała taśmy papieru z nagranymi rozmowami.
Jonnie rzucił na nie okiem. "MacIvor, czy możesz dostarczyć do Moskwy trochę
paliwa"? "Tu kontroler ruchu lotniczego w Johannesburgu. Czy jakiś samolot
przypadkiem nie zdąża w moim kierunku? Jeśli nie, to mogę skończyć dyżur na
dzisiaj". "Izaak, zgłoś się, Izaak! Słuchaj! Izaak, czy są jeszcze jakieś
sprawne frachtowce rudy w zagłębiu górniczym Groznyj? I czy dadzą się
zaadaptować do przewozu pasażerów? Proszę cię, daj mi znać do rana! Brak nam
teraz samolotów pasażerskich". "Lundy, odwołujemy cię z lotu do Tybetu.
Potrzebny jesteś tu wraz z kopilotem, by pomóc nam w organizowaniu mostu
powietrznego. Potwierdź to, proszę, chłopcze!" Większość rozmów prowadzona była
w żargonie pilotów. Jonnie'ego uderzyła myśl, że ten potok depesz mógłby
stanowić dla atakujących świetne źródło informacji, które rejony świata były
aktywne. Był to prawie katalog celów dla Typów 32. Gdyby konwój się przebił i
Psychlosi przypuścili generalny atak, wówczas mogliby z powrotem odbić tę
planetę. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien ogłosić na tym kanale
powszechnego wezwania do zachowania siedemdziesięciodwugodzinnej ciszy radiowej.
Ale nie, szkoda została już dokonana. Te same depesze prawdopodobnie wysuwały
się również z drukarki w kopalni nad Jeziorem Wiktorii. A każda depesza nadana
stąd na kanale planetarnym mogła przecież zostać przechwycona przez konwój,
który zostałby w ten sposób ostrzeżony. No cóż, pozostał mu atak na konwój i to
wszystko.
    Przeszedł się ponownie po opustoszałych, dzwoniących echem
poziomach. Jak zauważył, Psychlosi głównie wyczyścili to miejsce z uzbrojenia.
Nie zostawili żadnego miotacza ani innej broni ręcznej, by nie wpadła w ręce
Zbójów. Dobrze, że w tym pośpiechu przeoczyli moździerze.
    Ciężarówka była już wyprowadzona z hangaru i czekała na ciemnym
placu. Jonnie zamknął za sobą drzwi wejściowe do pomieszczeń wewnętrznych
kopalni - wpuszczenie tam leopardów, słoni i węży nie miało najmniejszego sensu.

    Wrócił do wielkiego samolotu i krótko omówił wszystkie akcje,
jakie mieli do wykonania. Polecił im, by lecąc nisko - dosłownie lotem koszącym
- zatoczyli wielki łuk na wschód i dotarli tuż za miejsce wyznaczone na
zasadzkę. Nie chciał, żeby samolot został odwzorowany na ekranach radarowych
czołgów. Potem polecił im zaczaić się wzdłuż grzbietu... tego grzbietu, który
ciągnął się wzdłuż drogi... a kiedy konwój znajdzie się w środku parowu, niech
otworzą ogień z flanki. A co stanie się, jeśli zawrócą i zaczną się cofać? No
cóż, będzie tam za nimi z moździerzem na latającej platformie i będzie się
starał ich powstrzymać.
    - Co? - nie chciał uwierzyć Robert Lis. - Jeden moździerz
przeciwko czołgom? To przecież niemożliwe! Konwój na pewno przebije się z
powrotem do lasu i nigdy nie uda się go stamtąd wywabić. Ach, chcesz, żeby ten
samolot pomógł ci w zablokowaniu ich? Otóż to zupełnie co innego. W porządku. To
jest samolot bojowy.
    - Próbujcie po prostu przewracać czołgi i pojazdy ciężarowe bez
wysadzania ich w powietrze! - polecił Jonnie. - Nie używajcie pocisków
radiacyjnych! Wykorzystujcie tylko siłę miotaczy! Ustawcie je na "Szeroka
wiązka", "Bez płomienia" i "Oszołomienie". Nie chcemy ich zabijać. Jak tylko
rozciągną się wzdłuż tego parowu, zablokujcie im drogę od strony zasadzki, a ja
zablokuję ich od tyłu! Reszta zaś zaatakuje ich z flanki na grzbiecie parowu.
Samolot ma się włączyć do boju, jeśli skierują z powrotem do lasu. Wszystko
jasne? - Jasne! Jasne, jasne!
    Koordynator, zastępujący nieobecnego Koordynatora Rosjan,
bezskutecznie usiłował poradzić sobie z tłumaczeniem, aż w końcu oświadczył:

    - Jestem pewien, że rosyjski Koordynator wszystko im wyjaśni,
gdy do nich dobijemy. Och, ja wiem wszystko. Mogę im to przekazać później.
    - Pamiętajcie - dodał Jonnie - że istnieje pewne
prawdopodobieństwo, że w tym konwoju znajduje się Allison, więc miejcie na niego
oko i gdyby w trakcie walki uciekał, to go przypadkiem nie zastrzelcie!
    - Jasne, jasne, jasne!
    - Trzeba będzie to jeszcze raz wytłumaczyć Rosjanom, gdy
połączą się z Iwanem - rozkazał Jonnie.
    - Gładko! - zauważył Robert Lis z goryczą. - Och, jak wszystko
idzie gładko! Nie możemy należycie poinstruować trzonu naszych sił, ponieważ
tłumacz jest gdzie indziej. Co za zdumiewające planowanie i koordynacja! Życzę
nam szczęścia. Będziemy go bardzo potrzebowali.
    - Ale za to mamy nad Psychlosami przewagę liczebną powiedział
Jonnie.
    - Co?! - wykrzyknął Robert Lis. - Przecież ich jest ponad
setka, a nas tylko około pięćdziesięciu.
    - Właśnie o tym mówię - odparł Jonnie. - Przewyższamy ich
liczbowo w stosunku pół do jednego!
    Chwycili dowcip, a kilku bardziej zaawansowanych w angielskim
Rosjan przetłumaczyło jego sens pozostałym. Wszyscy się roześmieli. Deszcz
wprawiał ich w niezbyt dobry nastrój. Teraz poczuli się lepiej.
    Jonnie właśnie zamierzał udać się do ciężarówki, przy której
czekał na niego Szkot z czterema Rosjanami, gdy jego uwagę zwrócił jakiś ruch.
Był to Bittie MacLeod cały okręcony bronią i ekwipunkiem, gotów do pójścia razem
z nim.
    Jonnie za nic nie chciał do tego dopuścić. Nadchodząca bitwa to
nie było miejsce dla chłopca. Ale był jeden szkopuł: chłopięca duma. Jonnie
błyskawicznie starał się znaleźć jakieś rozwiązanie. Było to chyba trudniejsze
niż rozwiązywanie problemów taktycznych!
    Świat chłopca wypełniony był romantycznymi historiami sprzed
dwóch tysięcy lat, kiedy to stan rycerski był w pełnym rozkwicie, kiedy pluły
ogniem smoki, a czystej krwi książęta kochali się w pięknych damach dworu. Był
to przemiły chłopiec, a jego największą ambicją było dorosnąć i stać się takim
mężczyzną jak Dunneldeen lub Jonnie. Ale istniało ryzyko, że jego marzenia mogą
prysnąć w zderzeniu z brutalnymi realiami tego świata, w którym przyszło im
walczyć, świata z innym gatunkiem "smoków".
    Bittie zauważył u Jonnie'ego moment wahania i wyczytał w jego
bladoniebieskich oczach próbę znalezienia jakiejś wymówki, by powiedzieć "nie".
Jonnie złapał pośpiesznie z siedzenia górnicze radio i wetknął je w ręce
chłopcu. Poklepał się po takim samym radioaparacie zawieszonym u pasa. A potem
nachylił się i powiedział szeptem:
    - Potrzebne mi w tym samolocie godne zaufania źródło
informacji, które mogłoby mnie zawiadomić, gdyby w czasie walki coś zaczęło źle
iść. Nie używaj go, dopóki nie padną pierwsze strzały! Ale potem, jeśli
cokolwiek tylko będzie nie w porządku, to prędko daj mi znać!
    I Jonnie znacząco położył palec na ustach.
    Bittie natychmiast cały się rozpromienił.
    - Och, tak, Sir Jonnie! - odpowiedział konspiracyjnym szeptem,
kiwając potakująco głową i wrócił na swoje miejsce w samolocie.
    Jonnie pokuśtykał do ciężarówki wzdłuż grząskiej jak marmolada
drogi. Stała nadal przed hangarem, a jej światła przebijały się przez zasłonę
deszczu. Sprawdził załogę, wsiadł do środka i kiwnął głową kierowcy. Ciężarówka
obciążona latającą platformą i moździerzem zahuczała i ruszyła do przodu, tocząc
walkę z błotnistym podłożem leśnej drogi.
    Wyruszyli ciężarówką do walki z czołgami.










3
    Brown Kulas Staffor siedział w nowym wspaniałym biurze i
zgorszony wytrzeszczał oczy na pismo leżące przed nim na biurku. Był bardzo
oburzony.
    Ostatnio wszystkie sprawy dobrze się układały. Uwieńczony
kopułą budynek rządu - niektórzy twierdzili, że był to budynek Kapitolu - został
już częściowo odrestaurowany i nawet kopułę pomalowano na biało. Zaadaptowano
jedną z sal na posiedzenia Rady - salę z wysoką trybuną, ławkami z jednej strony
i drewnianymi krzesłami usytuowanymi przed nimi. Olbrzymie, obite materiałem
biurka kierowniczego personelu Psychlo zostały dostarczone do budynku i
wyposażono nimi oddzielne biura dla członków Rady (byli trochę za niscy, by
normalnie zasiąść za nimi, ale jeśli krzesło postawiło się na jakiejś skrzynce,
to wówczas wszystko było w porządku). Otworzono hotel, który zapewniał
pomieszczenie dla dygnitarzy i ważniejszych gości oraz serwował na prawdziwych
naczyniach całkiem dobre posiłki przyrządzane pod kierownictwem kucharza z
Tybetu.
    Nauki, jakie pobrał wówczas w centralnej bazie górniczej,
stojąc na swoim okrytym mrokiem nocy posterunku w pobliżu klatki, były wręcz
wspaniałe. Wprost bezcenne dane na temat rządu. Terl wcale nie zasługiwał na to,
by trzymać go w klatce w takich warunkach. Psychlos okazał skruchę i robił
wszystko, by okazać się pomocnym. Jakżeż źle rozumiano tych Psychlosów!
    Nauki Terla zaczynały już owocować. Zabierały one niewiele
czasu, lecz wymagały wiele politycznej zręczności. Lecz Terl objeździł przecież
wszystkie galaktyki jako jeden z najbardziej zaufanych menedżerów Intergalaktyki
Górniczej i to wszystko, co wiedział na temat rządów i polityki, przekraczało
jakiekolwiek potrzeby w tym zakresie.
    Choćby tylko ta sprawa dotycząca wielkości i składu Rady.
Szefowie poszczególnych plemion z całego świata nie lubili Przylatywać tutaj i
tracić czas na kłótniach w Radzie. Dosyć mieli własnych spraw plemiennych,
którym musieli poświęcać odpowiednio dużo czasu. Było ich też za dużo -
trzydziestu - by, faktycznie, cokolwiek szybko i sprawnie załatwić. I dlatego
prawie z radością podzielili świat na pięć kontynentów, wybierając po jednym
przedstawicielu z każdego kontynentu. Z trzydziestoosobowego tłumu Rada została
zredukowana do łatwiejszej w manipulacji piątki. A gdy się jeszcze im
wytłumaczyło, że ich plemienne sprawy są znacznie ważniejsze niż całe te nudne
przekładanie papierów w Radzie i że najbardziej kompetentnych ludzi potrzebowano
w domu, wówczas chętnie powpychali na kontynentalne miejsca w Radzie swoich
kuzynów i tym podobnych. Ale okazało się, że nawet pięcioosobowa Rada była dla
niego za liczna, więc był właśnie w trakcie powoływania dwuosobowego
Dyrektoriatu. Pyry dalszym wysiłku i wprowadzeniu w życie pewnych bezcennych
wskazówek otrzymanych od Terla w ciągu kilku nadchodzących tygodni Brown Kulas
sam stanie się reprezentantem Rady z uprawnieniami do działania w jej imieniu.
Będzie mu towarzyszył tylko Sekretarz Rady, który - oczywiście - nie będzie miał
prawa głosu i będzie tylko podpisywał dokumenty. Tak będzie o wiele lepiej.
    Szkoci przysparzali trochę kłopotów. Protestowali przeciwko
włączeniu Szkocji do Europy, ale udowodniono im, że zawsze tak było. A
reprezentantem Europy został Niemiec z plemienia alpejskiego. No cóż, stara Rada
zadecydowała o tym większością głosów i teraz nie było już tutaj tych
przeklętych Szkotów sprzeciwiających się każdej rozsądnej propozycji Browna
Kulasa.
    Plemiona były zadowolone. Dano im prawo do wszystkich ziem z
absolutnym prawem rozporządzania nimi według własnego uznania. Każdemu z nich
dano wyłączne prawo własności starożytnych miast ze wszystkim, co zawierały.
Dzięki temu Brown Kulas zdobył sobie popularność u szefów większości plemion ale
nie u Szkotów, oczywiście. Ich nic nie mogło zadowolić. Mieli nawet czelność
twierdzić, że Brown Kulas przywłaszczył sobie cały kontynent amerykański ze
wszystkim, co się na nim znajdowało. Brown Kulas jednak sprostował to
pomówienie. Przecież teraz w Ameryce mieszkały cztery plemiona: Kolumbia
Brytyjska, Sierza Nevada, mała grupka Indian na południu i plemię Browna Kulasa.
To, że wszyscy teraz mieszkali w miasteczku Browna Kulasa, było już poza
dyskusją.
    Kolejnym zwycięstwem stał się wybór stolicy. Niektóre plemiona
z pewnych powodów uważały, że stolica świata powinna znajdować się w ich
rejonie. Niektórzy nawet byli zdania, że stolica powinna być ruchoma. Ale kiedy
się im wykazało, ile jest kłopotów i wydatków z utrzymaniem stolicy i że Brown
Kulas z czystej filantropii i dobroci serca zgodzi się, by to jego plemię
pokrywało wszelkie koszta, nie było już dalszych dyskusji.
    Zdecydowano, że stolicą świata będzie Denver, chociaż pewnego
dnia zmieni się ją na "Staffor".
    Ale źródłem kłopotu, który leżał teraz przed nim, była
rezolucja starej Rady - zanim jeszcze nie została zredukowana do pięciu osób - o
utworzeniu Banku Planetarnego oraz banknotów tego banku.
    Powołano do niego Szkota o nazwisku MacAdam, który poinformował
Radę, że w danym momencie posiadane przez nią kredyty nie mają dla ludności
Ziemi żadnej wartości. Zaproponował więc zamiast tego, żeby jemu oraz pewnemu
Niemcowi, mieszkającemu w Szwajcarii i prowadzącemu wielką hodowlę bydła
mlecznego oraz produkcję serów, przyznać przywilej drukowania pieniędzy. Będą
one przydzielane poszczególnym plemionom w liczbie zależnej do wielkości areału
gruntów znajdujących się pod uprawą, za co będą pobierać niewielki procent. Był
to dobry pomysł, gdyż każde plemię mogło otrzymać więcej pieniędzy tylko
wówczas, gdy powiększało areał produkcyjny. Wartość pieniądza zależała więc od
plemiennych gruntów Ziemi. Bank miał nosić nazwę Ziemskiego Banku Planetarnego.
Przyznano mu już znaczne uprawnienia i przywileje.
    Pieniądze wydrukowano w zdumiewającym tempie. Niemiec zgodził
się na tę spółkę, gdyż miał brata, który posiadał dar rzeźbienia w drzewie
liter, którymi można było zadrukowywać papier. W starych ruinach, zwanych
Londynem, udało się im znaleźć magazyny pełne nienaruszonego papieru bankowego,
a w mieście, zwanym kiedyś Zurych, znaleźli prasy ręczne.
    Banknoty były tylko o jednym nominale: Jeden Kredyt Ziemski.
Wydali najpierw partię próbną, ale nie chwyciła. Ludzie nie wiedzieli, co z tym
robić. Dotychczas stosowali handel wymienny. Trzeba więc było dopiero nauczyć
ich znaczenia pieniądza. Wydali następną partię banknotów.
    Próbka drugiego wydania banknotów leżała na biurku Browna
Kulasa. Widok banknotu burzył w nim krew tak mocno, że aż czuł się chory. Druk
na banknocie był bardzo staranny. Wydrukowany był napis: Ziemski Bank
Planetarny. W każdym rogu była umieszczona cyfra ".1". We wszystkich językach i
alfabetach używanych przez obecnie zamieszkujące Ziemię plemiona umieszczony był
napis: "JEDEN KREDYT". Drugi napis w tych samych językach głosił: "Prawny Środek
Płatniczy Wszelkich Zobowiązań, Prywatnych i Publicznych". Kolejne napisy
brzmiały: .,Wymienialny na Jeden Kredyt w Bankach w Zurychu i Londynie lub w
jakimkolwiek Oddziale Ziemskiego Banku Planetarnego", "Gwarantowany przez
plemienne grunty Ziemi", "Wydany na mocy przywileju Rady Ziemi". Banknoty miały
również sygnatury dwóch dyrektorów banku. Wszystko byłoby bardzo piękne, gdyby
nie to, że na samym środku banknotu w wielkim owalu znajdował się portret
Jonnie'ego Goodboy Tylera!
    Skopiowali jego zdjęcie, które ktoś wykonał przy użyciu
rejestratora obrazów. Oto on: w myśliwskiej koszuli ze skóry jelenia, z brodą,
ze śmiesznym wyrazem twarzy, który ktoś musiał uznać za szlachetny lub coś w tym
rodzaju. I na domiar wszystkiego trzymał w ręku miotacz.
    I co gorsza! Ponad zdjęciem wiło się jego imię i nazwisko:
Jonnie Goodboy Tyler. O zgrozo, wykonany ozdobnymi literami napis pod zdjęciem
głosił: Zwycięzca Psychlosów!!!
    Przyprawiające o mdłości! Straszne!
    Ale jak bank mógł popełnić taką gafę? Niecałe piętnaście minut
temu skończył rozmowę radiową z MacAdamem. MacAdam wyjaśnił mu, że pierwsze
wydanie banknotów nie chwyciło. Dlatego też natychmiast zaczęli drukować drugie
wydanie. Ludzie - jak się zdawało - nie bardzo wiedzieli, co to jest pieniądz,
ale wszyscy wiedzieli, kto to jest Jonnie Goodboy Tyler. W niektórych rejonach
nie używano banknotów jako pieniędzy, lecz wieszano je na ścianach, a nawet
oprawiano w ramy. Owszem, pieniądze zostały już wysłane do poszczególnych
plemion. Nie, nie można było ich wycofać, gdyż zaszkodziłoby to wiarygodności
banku.
    Brown Kulas próbował wyjaśnić, że było to absolutnie niezgodne
z intencjami Rady, gdy udzielała bankowi przywileju wydawania pieniędzy. Była
przecież jednomyślna uchwała Rady, że nie może być więcej wojen. Rezolucja
stwierdzała: "Zabrania się prowadzenia wojen pomiędzy plemionami", ale Brown
Kulas zadbał o to, by zostało to zaprotokołowane w taki sposób, że sugerowało
zakaz każdej wojny, z międzyplanetarną włącznie.
    Używając całej swej elokwencji Brown wyjaśnił, że banknot w
obecnej postaci jest sprzeczny z antywojenną rezolucją Rady. Sprawili, że ten...
ten... facet na zdjęciu, wymachujący bronią, podżega do przyszłej wojny z
Psychlosami i nie wiadomo z kim jeszcze.
    MacAdam i Niemiec z Zurychu stwierdzili, że jest im przykro,
ale ich głosy wcale o tym nie świadczyły. Mieli swoje prawa i przywileje, a
jeśli Rada chciała zrujnować koniecznie swoją wiarygodność, to byłoby to bardzo
niefortunne, gdyż w przyszłości bank może obciąć fundusze Ameryce, więc niech
lepiej przywilej pozostanie w mocy i w nie zmienionej formie, a bank musi robić
to, co musi, by dbać o własny interes. I byłoby bardzo źle, gdyby na pierwszej
sesji powoływanego do życia Sądu Światowego rozpatrywano skargę banku przeciwko
Radzie o sprzeniewierzenie i wynikające stąd koszty.
    "Nie - pomyślał ponuro Brown Kulas - wcale się nie zmartwili".
Nie będzie więcej zasięgał na ten temat opinii członków Rady. Spróbuje pójść do
bazy górniczej i zasięgnąć opinii z klatki, od Terla. Ale nie miał zbyt wielkiej
nadziei.
    - Jonnie Goodboy Tyler. Zwycięzca Psychlosów - przeczytał i
splunął na banknot.
    Zgarnął go nagle z biurka i z wściekłością porwał na strzępy.
Potem porozrzucał je, po czym zgarnął je znów do kupy i z zawziętym, złośliwym
wyrazem na twarzy spalił. Ze złością roztarł pięścią spalone resztki na popiół.

    Po chwili ktoś wszedł do jego pokoju i zapytał z radosnym
uśmiechem:
    - Czy widziałeś już nowy banknot? I pomachał mu jednym z nich!

    Brown Kulas wypadł z pokoju i zaczął wymiotować w jakimś kącie.
Gdy się uspokoił trochę, przysiągł sobie, że choćby wszyscy byli przeciwko
niemu, to on i tak nie ustanie w wysiłkach, by działać jak najlepiej w interesie
Ziemi. Na pewno więc dostanie w swoje ręce tego Tylera.










4
    Ciężarówka przebijała się przez nasyconą wilgocią noc. System ,
napędowy tego typu pojazdów miał powodować ich "pływanie" na wysokości od jednej
do trzech stóp nad powierzchnią ziemi. Ale gdy nagle poziom gruntu zmieniał się
na wysokość osiem do dziesięciu stóp, wówczas efekt daleki był od "pływania".
Było to wytrząsanie kości. Teleportacyjny system napędowy automatycznie
utrzymywał pojazd w określonej przez czujniki odległości od ziemi. Korygował ją
'"' wciąż i rekorygował, czego wynikiem była wyjąca, to znów zamierająca
kombinacja zgrzytów i pisków, która rozsadzała uszy. Żaden z pojazdów kołowych
nie byłby w stanie poruszać się po takiej i drodze". Była tak poryta rowami i
usiana skałami, że mogły się po niej poruszać chyba tylko dzikie bestie, a i to
nie wiadomo. Pojazdy a transportujące rudę, które przemierzały ją przez całe
setki lat, jeszcze bardziej jej stan pogarszały, gdy wydmuchiwały w górę
próchnicę, i która chroniła ją przed zamienieniem się w deszczowy potok. Jonnie
próbował choć na chwilę zasnąć. Był śmiertelnie zmęczony. Bolało go lewe ramię
od ciągłego używania laski. Dłoń miał pokrytą odciskami, w niektórych miejscach
skóra zdarta była do żywego mięsa. Cztery dni brnięcia przez ten las, cztery dni
bezustannego spływania potem w upale, cztery dni wędrowania o lasce i cztery
noce pełne gryzących insektów. Jeśli w nadchodzącej bitwie chciał mieć
jakiekolwiek szanse na sukces, to lepiej, żeby teraz trochę się zdrzemnął.
Siedzenie było dość twarde i przy każdym wstrząsie lub szarpnięciu boleśnie
obijał o nie boki. Nagle stanęli. Otworzył oczy i wyjrzał przez szybę. Zobaczył
zady słoni! Słonie kroczyły wolno wzdłuż drogi. Nie spłoszyły się, gdyż były
przyzwyczajone do tego rodzaju pojazdów. W świetle reflektorów widać było ich
drgające i zroszone deszczem ogony. Ciężarówki Psychlosów nie miały sygnałów
dźwiękowych, wyposażone były tylko w megafony. Rosyjski kierowca zaczął krzyczeć
przez megafon do słoni, żeby zeszły z drogi. Powtarzał przy tym ciągle pewne
słowo, które brzmiało jak "suk-in-syn"; Jonnie nie sądził, że był to rosyjski
odpowiednik "słonia". Zasnął. Gdy ponownie otworzył oczy, drogę blokował
leopard. Upolował właśnie skaczącą mysz i wykorzystywał drogę w charakterze
stołu jadalnego. Jonnie wiedział, że leopard nie lubi, gdy mu się przerywa
posiłek. Wyszczerzone kły i jarzące się zielonożółte ślepia ostrzegały, że gotów
był zmierzyć się z dowolną liczbą ciężarówek. Znów więc zabrzmiał megafon. Po
drodze musiał się zmienić kierowca, gdyż teraz pojazd był prowadzony przez
Szkota. Usłyszawszy szkocki okrzyk bitewny, leopard skoczył do góry, dał susa w
bok i uciekł. Przejechali nad myszą i znów podążali dalej.
    Nad płaskim gruntem ciężarówka mogła wyciągnąć nawet
osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Teraz zaś z trudem dociągała do ośmiu! Nic
dziwnego więc, że trzeba było wielu dni, by z filii dotrzeć do głównej kopalni.
Potwierdzeniem tego były niewielkie domki z okrągłymi kopułami stojące przy
drodze co kilka mil.
    Jonnie zatrzymał się przy pierwszym z mijanych domków. Był on
idealny na zasadzkę i choć nie spodziewał się, by Psychlosi pozostawili
kogokolwiek za sobą, to jednak lepiej było sprawdzić, czy ktoś się w nim nie
ukrył. Było to pomieszczenie do odpoczynku dla czterech lub pięciu Psychlosów,
którzy mogli się tu wygodnie przespać, zjeść lunch lub poczekać na naprawę
pojazdu. W środku nie było żadnych sprzętów. Było to więc tylko schronienie
przed deszczem i dzikimi zwierzętami, nic więcej.
    Nie napotkali dotychczas żadnego śladu drugiej ciężarówki i jej
załogi, czyli nadal podążała za konwojem. Tuż nad ranem obudził Jonnie'ego
kolejny postój. Kierowca klepał go po ramieniu i pokazywał ręką na znajdującą
się przez nimi drogę. Ktoś narąbał lian i zrobił z nich znak strzały na drodze.
Z nacięć było widać, że robiono je mieczem lub bagnetem. Psychlosi użyliby
miotaczy. Musieli to więc zrobić ich ludzie. Zostawili im znak. Pokazywał on na
stojący na poboczu domek wypoczynkowy.
    Z tyłu rozległ się grzechot broni, załoga szykowała się do
opuszczenia pojazdu. Jonnie okręcił się przeciwdeszczową peleryną, sprawdził
podręczny miotacz, wyjął lampę górniczą i wziął laskę. Gdy wyszedł z pojazdu,
strużki deszczu pociekły mu po szyi.
    Jedyną rzeczą, która odróżniała ten domek od innych, były
widoczne przed nią ślady niedawnej czyjejś bytności i lekko uchylone drzwi.
Jonnie pchnął je laską i otworzył na oścież. W nozdrza buchnął mu zapach
ludzkiej krwi! Coś się poruszyło w środku. Jonnie wyciągnął miotacz z kabury.
Ale był to tylko duży szczur, który pędem wyskoczył na zewnątrz. Jonnie
oświetlił wnętrze lampą górniczą. Pod ścianą coś leżało. Przez moment nie mógł
się zorientować, co to jest, więc dał kilka kroków do przodu i stwierdził, że
brodzi we krwi. Skierował na przedmiot pełen snop światła lampy. Podszedł
bliżej. Z poszarpanych strzępów mięsa trudno było wywnioskować, co to jest. I
wtedy spostrzegł kawałek materiału. Część.... spódniczki!
    To był Allison.
    I Szkot, i Rosjanie stali jak skamieniali.
    Bliższe badanie wykazało, że żadna arteria czy ważniejsza żyła
nie zostały naruszone. Pazury Psychlosów pieczołowicie wyrywały ciało wokół
nich, kawałek po kawałku. Całe ciało było poszarpane w taki sposób.
    Musiał umierać przez wiele godzin.
    Gardło i szczęki pozostawili nienaruszone do końca. Było to
przesłuchanie iście w stylu Psychlosów!
    W resztkach dłoni coś tkwiło. Był to ostry dłubak do
czyszczenia otworów silnikowych, który Psychlosi często nosili w kieszeni.
Główna arteria wewnątrz nogi była przecięta. Allison musiał wyciągnąć narzędzie
z nie zapiętej kieszeni i skończyć ze sobą.
    Czy mogli go ocalić? "Nie, nie w tym lesie i nie po takiej
drodze" - pomyślał ze smutkiem Jonnie. Psychlosi musieli zacząć go torturować
jeszcze w filii kopalni i dokończyli tutaj, gdy zaczęli się obawiać, że może
umrzeć.
    I nie dowiedzieli się niczego, co byłoby przydatne dla ich
konwoju. Allison nie miał pojęcia o ich ekspedycji. Och, prawdopodobnie Allison
wyjawił im liczbę i położenie ośrodków ludzi, gdyż ludzka wytrzymałość ma swoje
granice. A może nie? Pozostałe zęby były aż wyszczerbione od zaciskania, a
szczęka wyglądała jak zamrożona. Być może Allison nic nie powiedział.
    Powiedział, czy nie powiedział, nie miało to teraz już
znaczenia. Los konwoju był przesądzony. Był on przesądzony w zwężonych oczach
Rosjan. Był przesądzony w pełnym gniewu zacisku pięści Szkota na rękojeści
miecza. Po chwili Szkot wyszedł na zewnątrz, przyniósł kawał brezentu i przykrył
nim delikatnie to, co kiedyś było Allisonem.
    - Wrócimy tu po ciebie, chłopcze - powiedział. - I to z krwią
na ostrzach mieczy, już się o to nie bój!
    Jonnie wyszedł z domku w padający deszcz. Cała Szkocja od tej
pory będzie tropiła dotąd Zbójów, dopóki nie padnie martwy ostatni z nich. Tak,
to było już przesądzone. A Psychlosi? Nie był już teraz taki pewny, czy chce
mieć ich żywych, i nie wiedział, czy się zmusi do rozsądku w tym względzie.











5
    W leśnym półmroku poranka dogonili drugą ciężarówkę, która
dotarła do jednej z wielu rzek, które przecinały las mniej więcej w zachodnim
kierunku. Ciężarówka natomiast jechała w kierunku południowo-wschodnim.
Kierowca, prawdopodobnie bardzo zmęczony, nie zredukował prędkości. Pojazdy
transportowe tego typu mogły się także poruszać nad wodą, gdyż znajdujące się
pod spodem czujniki mierzyły odległość zarówno od gruntu, jak i od wody. Pojazd
nie spoczywał na ziemi, lecz był utrzymywany nad nią przez napęd teleportacyjny.
Tymczasem pojazd z dużą prędkością musiał wyrżnąć w brzeg rzeki, a kierowca nie
zdążył go wyrównać, więc wjechał pod kątem do rzeki, gdzie teraz siedział z
nosem zanurzonym w wodzie, uszkodzony.
    Załoga siedziała na latającej platformie, która teraz
znajdowała się pod drzewami. Przeprowadzili ją powietrzem wraz z moździerzem i
zajęli pozycje obronne. Bardzo się ucieszyli, zobaczywszy Jonnie'ego. Brzeg
rzeki przed nimi aż się roił od krokodyli, które również otaczały pierścieniem
latającą platformę. Nikt nie śmiał strzelać do nich w obawie, by nie zwrócić
uwagi konwoju.
    Jonnie zrobił miejsce na swojej cięiarówce dla drugiej
platformy i zaraz przeleciała ona i osiadła obok pierwszej. Huk silników oraz
wrzask krokodyli były ogłuszające i Jonnie się obawiał, że mogą być na tyle
blisko od ogona konwoju, iż może to zwrócić uwagę.
    Pozostawili na wpół zatopiony pojazd transportowy swemu losowi,
a sami - ze zdwojonym ciężarem dwóch platform i dwóch moździerzy - przekroczyli
rzekę i kontynuowali pościg.
    Wkrótce potem droga znacznie się poprawiła, prawdopodobnie
wskutek zmiany struktury nawierzchni. Nabrali prędkości. Wyruszyli przecież o
dwanaście do piętnastu godzin później niż konwój. Ale konwój zawsze porusza się
znacznie wolniej niż pojedynczy pojazd, zwłaszcza na tak wyboistym terenie.
    Wczesnym popołudniem jechali już tak szybko, że nie zauważyli
nawet, iż przed nimi niebo zaczęło wyraźnie jaśnieć. Nagle ą wypadli z lasu na
rozległą sawannę.
    O trzy mile przed nimi widać było ogon konwoju!
    Modląc się, by ich nie zauważono, zrobili zakręt o. sto
osiemdziesiąt stopni i wpadli z powrotem między drzewa. Jonnie polecił im udać
się na wschód na koniec rzadko tu porośniętego lasu. Tam zatrzymali się.
Rozciągająca się przed nimi sawanna porośnięta była trawą i krzewami. Rozległą
przestrzeń znaczyły tu i ówdzie rośliny podobne do kaktusów. Jonnie wdrapał się
na dach kabiny, by mieć lepszy widok. Parów, w którym urządzono zasadzkę, był
tuż przed konwojem. Wiodący czołg właśnie do niego wjeżdżał. Jak się wydawało,
parów ten przecinał południową odnogę łańcucha górskiego. Góry ciągnęły się na
północny wschód, a ich wierzchołki wystawały ponad chmury, przy czym dwa szczyty
były szczególnie wysokie. Czy to śnieg i lód był na nich?
    Po chwili dopiero zorientował się, że nie pada deszcz. Nie '
padało! Były chmury, było bardzo gorąco i wilgotno, mało było słońca, ale deszcz
nie padał!
    Rosjanie rozmawiali między sobą, obserwując konwój. Sprawiał
"`, imponujące wrażenie. Ponad pięćdziesiąt pojazdów, w większości platform
transportowych wyładowanych do granic możliwości amunicją, paliwem i gazem do
oddychania, pełzło przez sawannę y jak olbrzymi czarny wąż. Trzy, nie, pięć
czołgów! Prowadzący czołg to prawie niezniszczalny pojazd opancerzony. Drugi
czołg szedł w połowie konwoju, a trzy dalsze - w ogonie. Teraz, gdy ich silnik
był wyłączony, huk konwoju nawet z tak dużej odległości omal nie rozsadzał uszu.
Jeśli zasadzkę zorganizowano jak należy, ; to cały konwój znajdzie się w parowie
i umieszczony gdzieś przed konwojem moździerz zamknie mu drogę.
    Jonnie zwrócił się do zabranego ze sobą oficera rosyjskiego.
Nie znał on w ogóle angielskiego, więc za pomocą znaków i narysowanej na ziemi
mapy Jonnie objaśnił mu plan działania.
    Południowy kraniec parowu kończył się pagórkiem. Prawy brzeg
$,; Parowu tworzyło strome wzgórze, właściwie to nawet klif. Gdyby jedna z
latających platform mogła polecieć za ten pagórek i poczekać, aż wszystkie
pojazdy znajdą się w parowie, a potem wystrzelić z moździerza na ten kraniec
klifu, to mogłoby to spowodować lawinę, która zamknęłaby wyjście z parowu i
uniemożliwiła Psychlosom ewentualny odwrót.
    Rosjanie w mig pojęli wszystko. Oficer i jego załoga
wystartowali na latającej platformie górniczej, skierowali się wzdłuż
wewnętrznej granicy lasu i wkrótce zniknęli im z oczu.
    Jonnie z uwagą przyglądał się konwojowi, który z wysiłkiem
wpełzał w parów. Czekała ich bitwa-fajerwerk, o jakich czytał w książkach
starych ludzi. Gdy cały konwój znajdzie się już w parowie, wówczas ludzie z
zasadzki spowodują zablokowanie lawiną drogi przed nimi, a dopiero co wysłany
moździerz zablokuje drogę za nimi. Będą więc mieli stromo wznoszący się stok po
prawej stronie i klif po lewej. Nie będą mogli zawrócić. A wtedy wystarczy tylko
przelecieć nad nimi, kazać się poddać i wszystko będzie skończone. Ale
bitwy-fajerwerki rzadko udawały się w praktyce, jak zaraz właśnie mieli się
przekonać.
    Czekali, aż cały konwój wejdzie do parowu. Przez moment
błysnęła w dali wysłana platforma, gdy zajmowała nakazaną pozycję. Świetnie.
Teraz musieli tylko poczekać, aż ostatni czołg wejdzie do parowu. Czoło konwoju
zniknęło już z pola widzenia. Cały niemal konwój był w parowie, kiedy nagle:
BUCH! Odezwał się moździerz z zasadzki. BUCH! BUCH! BUCH! Trzy ostatnie czołgi
nie weszły jeszcze do gardzieli parowu. Jonnie skoczył w kierunku konsoli. Jego
czteroosobowa załoga wgramoliła się na platformę latającą i złapała za uchwyty.
Platforma śmignęła w powietrze, a palce Jonnie'ego zatańczyły po przyciskach
sterowniczych. Wzniósł się na wysokość tysiąca stóp i skierował na południe od
drogi, wzdłuż krawędzi lasu.
    Teraz mógł już dojrzeć czoło konwoju. Hucząca lawina waliła się
na drogę tuż przed czołgiem klasy "Rębajło". Mógł dojrzeć kilku Rosjan z grupy
rezerwowej znajdujących się z tyłu za zasadzką. Spostrzegł też trójkę Rosjan na
krawędzi parowu po prawej stronie konwoju. Znajdowali się o paręset stóp powyżej
pojazdów.
    "Rębajło" próbował wdrapać się na blokujące drogę rumowisko,
ale jego miotacze nie miały wystarczającego kąta wzniosu. Cofnął się i
zaatakował skalny stos, z którego unosiły się gejzery pyłu. Nos czołgu uniósł
się w górę.
    Pocisk po pocisku wylatywał z czołgu szerokim łukiem. Musiał
strzelać ładunkami wybuchowymi! Zataczały po niebie jarzący się łuk i spadały w
miejsce, gdzie znajdowało się stanowisko dowodzenia zasadzki.
    Ostatnie trzy czołgi z konwoju zaczęły się wycofywać. Nie było
sposobu, by zablokować tę część parowu! Jonnie przeleciał platformą do połowy
odległości pomiędzy lasem a ogonem konwoju. Końcowe czołgi właśnie zawracały.
Nie wolno było pozwolić, by uciekły, ponieważ trudno by było je znaleźć na tej
sawannie nawet za pomocą samolotów bojowych. Tak, to były również czołgi klasy
"Rębajło".
    Znajdujący się na początku konwoju czołg jeszcze raz zaatakował
skalną barierę, prawdopodobnie chcąc ustawić na odpowiednią wysokość wloty
swoich luf. Czołg ze środka konwoju walił pociskami w stronę zasadzki, ale nie
mógł strzelać w górę stromego stoku do krawędzi parowu.
    Jonnie krzyknął do Szkota:
    - Zacznij zwalać drzewa na drogę, żeby ją zablokować! Szkot
zaczął namierzać moździerz. Rosjanie, z trudem utrzymujący się na niewielkiej i
kiwającej się na wszystkie strony platformie, zaczęli wrzucać pociski do
serdelkowatej lufy. Jeden z pocisków wybuchł w pobliżu olbrzymiego drzewa
rosnącego przy ujściu drogi z lasu. Drzewo zaczęło się przewracać. Wybuch za
wybuchem błyskał płomieniem na skraju lasu, wznosząc do góry słupy pyłu. Jonnie
celował moździerzem przez odpowiednie pochylanie platformy. Trzy czołgi
zorientowały się, że droga przed nimi została zablokowana i że nie uda się im
przebić do lasu. Rozsypały się więc wachlarzem po sawannie. Ich miotacze
otworzyły ogień, starając się trafić platformę. Jonnie robił uniki. Platforma
nie miała przecież żadnego pancerza. Była to zwykła płaska platforma.
    Raptem śmignął do dołu Dunneldeen na samolocie bojowym. Musiał
wisieć w powietrzu tysiące stóp nad nimi, poza zasięgiem wzroku. Gejzery ognia i
błota zaczęły wykwitać wokół trzech czołgów klasy "Rębajło". Druga platforma
również zaczęła strzelać.
    Pociski z moździerza wybuchły na klifie za ostatnim czołgiem. W
powietrzu zaczęły fruwać skały pomieszane z ziemią. Skalna lawina zwaliła się z
hukiem do dołu i zablokowała drogę powrotną. "Rębajło" znajdujący się na czele
konwoju spróbował jeszcze jednej szarży na skalne osypisko blokujące im drogę do
przodu. W momencie gdy jego przód zadarł się do góry, rozerwał się pod nim
pocisk moździerza. "Rębajło" wyleciał w górę, zrobił w powietrzu pół obrotu i
zwalił się do góry brzuchem na drogę, jak bezradny żuk.
    Jonnie odetchnął głęboko z ulgą. Właśnie miał zamiar powiedzieć
Dunneldeenowi, by włączył megafon i wezwał Psychlosów do poddania się, gdy
szczęście uśmiechnęło się do nich.










6
    Pogrom! Przebijający się przez trajkot Psychlosów z konwoju,
ale wyraźnie słyszalny ze względu na wysoką tonację, piskliwy głos Bittie'ego
meldował:
    - Nikt z pozostałych tu nie mówi po rosyjsku! Sir Jonnie! Nie
ma tu nikogo, kto mógłby cokolwiek powiedzieć Rosjanom!
    - Co się stało? - warkliwie zapytał Jonnie.
    - Sir Jonnie, pociski czołgów zniszczyły stanowisko dowodzenia!
Sir Robert i pułkownik Iwan leżą nieprzytomni! Byłbym zawiadomił o tym
wcześniej... ale... - jęknął - ...nie mogłem znaleźć radia!
    Na tej samej długości fal słychać było trzaski i paplaninę
Psychlosów. Jonnie skierował latającą platformę na północ od parowu i zawisł nad
jego krawędzią. Ściśnięty na dnie parowu konwój nie mógł zawrócić. Był
zablokowany. Ale, niestety, nie można było strzelać do tej masy amunicji, paliwa
i gazu do oddychania bez obawy wysadzenia wszystkiego w powietrze na wysokość co
najmniej jednej mili.
    Rosyjscy żołnierze oddali w dół tylko kilka strzałów. Na
krawędzi parowu było ich trzech. Psychlosi musieli myśleć, że ta krawędź nie
jest broniona.
    Z górniczego radia dolatywały słowa wielu komend.
    Psychlosi zaczęli nagle wyładowywać się z pojazdów, trzymali w
łapach ręczne miotacze. Uformowali się w linię u podnóża stoku. Na twarzach
mieli maski do oddychania. Uformowany wzdłuż podnóża stoku szereg olbrzymich
postaci zafalował i ruszył do góry. Do krawędzi stoku było ponad czterysta
jardów, bardzo stromych jardów. Psychlosi szturmowali stok, pragnąc wejść na
krawędź.
    Nie stanowiło to na razie realnego zagrożenia. Dunneldeen
znajdował się na swoim miejscu, zawieszony wysoko w górze. Było oczywiste, że
musiał tylko zaczekać, aż Psychlosi dotrą do połowy stoku, a potem ustawić
miotacze na moc ogłuszającą i położyć wszystkich pokotem.
    Znów rozległ się głos Bittie'ego:
    - Rosjanie nie rozumieją! Biegną w kierunku grani!
    Jonnie wzniósł platformę nieco wyżej, by mieć lepszy widok.
Wydawało się, że to Bittie stracił orientację. Nie było bowiem w tym nic złego,
że Rosjanie chcieli obsadzić krawędź po lewej stronie parowu. Właściwie to nawet
była to bardzo dogodna pozycja. Rezerwowa grupa Rosjan złożona z około
trzydziestu ludzi biegła ku krawędzi z karabinami szturmowymi gotowymi do
strzału. Wspinająca się do góry linia Psychlosów była już około stu jardów nad
podnóżem, ale miała jeszcze ze trzysta jardów bardzo stromego stoku do
pokonania.
    Za parę chwil, gdy Psychlosi oddalą się na wystarczającą
odległość od swych pojazdów, Dunneldeen będzie mógł zaatakować ich ogniem z
miotaczy i wszystkich ogłuszyć.
    Głos Bittie'ego:
    - Rosjanie są strasznie wściekli z powodu pułkownika Iwana!
Myślą, że został zabity! W ogóle mnie nie słuchają! Jonnie spuścił platformę w
dół i wyskoczył z niej. Zaczął biec w stronę krawędzi klifu. Rosjanie już do
niej dotarli. Kilku z nich otworzyło ogień do Psychlosów.
    - Wstrzymajcie się! - krzyknął Jonnie. - Samolot ich wszystkich
załatwi!
    Żaden z Rosjan nawet się nie odwrócił w jego kierunku. Jonnie
zaczął gwałtownie rozglądać się za jakimś oficerem. Dojrzał jednego z nich. Ale
oficer sam krzyczał coś do Psychlosów i strzelał do nich z pistoletu.
    Oficer wrzasnął komendę do swych ludzi. Podnieśli się. Dobry
Boże! Szykowali się do ataku!
    Zanim Dunneldeen zdążył zanurkować samolotem, cały stok zaroił
się atakującymi z krzykiem Rosjanami. Byli rozwścieczeni aż do szaleństwa!
Zatrzymywali się, oddawali salwę, biegli, zatrzymywali się, oddawali salwę! Stok
zamienił się w ścianę lecących w górę i w dół płomieni! Psychlosi próbowali
powstrzymać ten morderczy atak. Karabiny szturmowe grzmiały i błyskały
płomieniami. Miotacze huczały. Dunneldeen wisiał w górze bezradnie i z rozpaczą,
nie mogąc strzelać, gdyż mógłby pozabijać Rosjan. Gdyby nie oni, Psychlosi
zostaliby kompletnie ogłuszeni.
    Rosjanie dosięgli już linii Psychlosów, strzelając bez ustanku!
Pozostali przy życiu Psychlosi zaczęli uciekać do pojazdów. Rosjanie siedzieli
im na karku! Olbrzymie ciała waliły się w dół stoku. Pojedyncze grupy Psychlosów
próbowały stawiać opór. Karabiny szturmowe strzelały tak szybko, że ich odgłos
zamienił się w jeden przeciągły grzmot.
    Ostatni żywy Psychlos próbował wskoczyć do kabiny pojazdu,
kiedy jeden z Rosjan przyklęknął, wycelował i przeciął go na pół.
    Wśród Rosjan rozległy się okrzyki radości.
    Na stoku zapanowała cisza.
    Jonnie wodził wzrokiem po dokonanych spustoszeniach.
    Ponad sto ciał Psychlosów. Trzech martwych Rosjan.
    Z ciągle jeszcze palącej się odzieży unosił się dym.
    Nieszczęście! Mieli przecież dostać Psychlosów żywych!
    Johnie zaczął schodzić w dół stoku. Natknął się na rosyjskiego
oficera, który stał tam z zamiarem dobicia każdego Psychlosa, który by tylko
drgnął.
    - Znajdź mi paru żywych! - krzyknął do niego Johnie. Nie
dobijaj rannych! Znajdź mi paru żywych!
    Rosjanin spojrzał na Jonnie'ego nieprzytomnymi oczami, w
których widać jeszcze było podniecenie wywołane walką. Poznawszy Jonnie'ego,
odprężył się.
    - To pokarać Psychlo! Oni zabić pułkownik! - powiedział łamaną
angielszczyzną.
    Jonnie'emu udało się wreszcie wytłumaczyć oficerowi, że
potrzebuje paru żywych Psychlosów. Ani oficerowie, ani reszta Rosjan nie mogła
pojąć tej nierozsądnej według nich prośby. W końcu jednak zrozumieli. Rozeszli
się po stoku i zaczęli przyglądać się leżącym Psychlosom, czy któryś z nich
jeszcze oddycha, co można było poznać po drganiu zaworu w masce powietrznej.

    Udało się im w końcu znaleźć czterech postrzelonych, jeszcze
żywych Psychlosów. Nie bardzo mogli ruszyć ważące po tysiąc funtów ciała, ale
przynajmniej je wyprostowali.
    Pojawił się doktor MacKendrick. Popatrzył na czterech
Psychlosów i potrząsnął głową.
    - Może coś się da zrobić. Nie znam się zbytnio na anatomii
Psychlosów, ale potrafię zatamować tę wyciekającą zieloną krew - powiedział.

    Jeden z Psychlosów miał tunikę różniącą się od pozostałych.
Czyżby inżynier?
    - Zrób wszystko, co w twojej mocy - poprosił Johnie i
pokuśtykał w górę stoku do miejsca, w którym była zorganizowana przez nich
zasadzka.
    Bitne kiwał na niego ze szczytu skały. Johnie dotarł do
krawędzi i popatrzył na stanowisko dowodzenia w skalnej jaskini. Panował tu
okropny nieład. Pocisk z czołgu "Rębajło" walnął tuż nad jaskinią. Cały sprzęt
był roztrzaskany. Radio było rozniesione na strzępy. Bittie klęczał przy Sir
Robercie, unosząc mu głowę. Stary weteran zaczął poruszać powiekami. Przychodził
do siebie. Zostali tylko ogłuszeni wybuchem. Z nosów i uszu sączyła się im krew.
Prawdopodobnie mieli złamane tylko palce i mnóstwo siniaków. Nic poważnego.
Zmoczył chustę wodą z manierki, zaczął doprowadzać ich do przytomności: Roberta
Lisa, pułkownika Iwana, dwóch Koordynatorów oraz Szkota - radiooperatora.
    Johnie wdrapał się na skałę i spojrzał w dół parowu. Stał tam
nie naruszony konwój. Nic nie wyleciało w powietrze. A zatem Rosjanie musieli
używać nie radioaktywnych pocisków. Jonnie'ego nie interesowała ta kupa żelaza
ani inne materiały i paliwo. przybyli tu po żywych Psychlosów.
    Trójka Rosjan i Angus próbowali dostać się do wnętrza
"Rębajły". Wymagało to nie lada sprytu, gdyż leżał on do góry brzuchem z
zablokowanymi wszystkimi włazami. Wreszcie Angus otworzył boczne drzwi za pomocą
lampy spawalniczej. Rosjanie weszli do środka. Johnie zwinął dłonie w trąbkę:

    - Czy któryś z nich został przy życiu?! - krzyknął.
    Angus zajrzał do wnętrza czołgu, a potem wyprostował się i
pokiwał przecząco głową do Jonnie'ego.
    - Pogruchotani i uduszeni! - odkrzyknął.
    Sir Robert zdołał dojść do Jonnie'ego, chwiejąc się na nogach.
Był przeraźliwie blady. Z trudem otworzył usta, chcąc coś powiedzieć. Johnie
uśmiechnął się.
    - Tak, wiem, co chcesz powiedzieć.
    - Najlepiej zaplanowany rajd w historii! - powiedzieli chórem.











7
    Doprowadzenie do porządku i zainstalowanie się w
pomieszczeniach kopalni Jeziora Wiktorii zajęło im trzy dni ciężkiej pracy.
    Droga, którą wywożono rudę, biegła na południe od skraju
łańcucha górskiego, a potem skręcała na północ w kierunku kopalni. Kiedy niebo
nie było zachmurzone, z kopalni miało się pełny widok na rozciągające się w
kierunku północno-zachodnim Góry Księżycowe. Było to długie pasmo górskie z co
najmniej siedmioma szczytami osiągającymi wysokość szesnastu tysięcy stóp.
Właśnie tutaj, na samym równiku, nikt nie spodziewał się śniegu i lodu, ale
widać je było na tych szczytach. Były tam nawet lodowce i od czasu do czasu
można było przez moment dojrzeć ich olśniewająco białe wierzchołki.
    Dawno temu pasmo to stanowiło granicę pomiędzy dwoma czy trzema
starodawnymi państwami. W czasie inwazji Psychlosów, a może jeszcze wcześniej,
wszystkie przełęcze zostały zaminowane taktycznymi minami jądrowymi. Nie trzeba
dodawać, że choć góry te były w pobliżu kopalni, Psychlosi nigdy ich nie
penetrowali. W Górach Księżycowych żyło kilka małych plemion: brązowych,
czarnych, a nawet resztki białych. Plemiona często głodowały, choć u podnóża gór
rozciągały się lasy i sawanna pełne dzikiej zwierzyny, ponieważ stara ich
tradycja nakazywała trzymać się z dala od kopalni.
    Elektryczność dla kopalni wytwarzała elektrownia ze starą
zaporą, która na mapach oznaczona była jako "Zapora na Wodospadzie Owensa".
Elektryczności było tak dużo, że Psychlosi w ogóle nie wyłączali świateł, które
płonęły jasnym blaskiem.
    Była to bardzo rozległa baza górnicza mająca siedem podziemnych
poziomów oraz liczne oddziały do przeróbki molibdenu i kobaltu. Była znakomicie
wyposażona w maszyny i sprzęt. Ale MacArdle w czasie ataku na kopalnię zniszczył
fabrykę paliwa i amunicji i wysadził w powietrze wszystkie składy.
    Czterech rannych Psychlosów znajdowało się w uszczelnionej
sekcji pomieszczeń hotelowych, do której pompowano gaz do oddychania.
MacKendrick nie miał zbyt wielkich nadziei na ich wyzdrowienie, ale robił, co
mógł.
    Rozwiązali też problem przechowania ciał zabitych Psychlosów.
Nie było tu żadnej kostnicy, więc walcząc z czasem w tym równikowym upale,
pośpiesznie wydostali z kopalni podnośniki i frachtowce rudy i
przetransportowali ciała Psychlosów aż na szczyt góry nazwanej przez ludzi na
mapach "Elgon", gdzie leżał śnieg i lód oraz panowały ujemne temperatury.
Dziewięćdziesiąt siedem ciał po około tysiąca funtów każde leżało teraz w
szeregu wysoko w mroźnej strefie.
    - Możemy nie mieć żadnych dyplomów - powiedział Dunneldeen po
zakończeniu tej akcji - ale wydaje mi się, że jesteśmy całkiem niezłymi
przedsiębiorcami pogrzebowymi dla Psychlosów.
    A potem popatrzył z tej zawrotnej wysokości na rozciągające się
w dole równiny i dodał:
    - A może raczej jesteśmy hurtownikami pogrzebowymi?
    Szkoci
odnieśli się pogardliwie do jego żartu, był zbyt okropny.
    Odblokowali drogę przy
użyciu spychaczy, podnieśli dźwigiem czołg "Rębajło" i przyprowadzili wszystkie
pojazdy na teren kopalni. Wbrew wszelkim regulaminom Towarzystwa umieścili
paliwo, amunicję i gaz do oddychania w podziemnych magazynach, aby je
zabezpieczyć przed ewentualnym atakiem. Sami byli ekspertami w atakowaniu tego
rodzaju składów.
    Wrócił Thor, by im pomóc. Powiedział, że niektórzy ludzie z
górskich plemion widzieli błyski bitwy i gdy usłyszeli, że ostatni Psychlosi
zostali wykończeni, nazwali ten dzień "Dniem Bitwy Tylera". Thor
przetransportował samolotem grupę myśliwych na sawannę, która wróciła z mnóstwem
upolowanej zwierzyny, więc było dużo biesiad i tańców.
    - Czasami to nawet bardzo przyjemnie, Jonnie, gdy biorą mnie za
ciebie! Ale musiałem zniknąć w czasie bitwy. Nie można przecież być jednocześnie
w dwóch miejscach.
    Thor zauważył wychodzący z lasu konwój i czekał cierpliwie na
wysokości dwustu tysięcy stóp, by włączyć się do walki, gdyby zaistniała taka
potrzeba. Miał nagraną całą bitwę na rejestratorze obrazów i był zdziwiony, że
nikt nie chciał tego oglądać.
    Zmęczeni, lecz zadowoleni, że mogli się schronić przed
deszczem, wszyscy siedzieli na olbrzymich krzesłach wokół holu rekreacyjnego
Psychlosów. Jonnie przeglądał zapisy korespondencji w ruchu lotniczym, które
wciąż były wypluwane przez drukarkę. Nic nadzwyczajnego. Rzucił je na podłogę.

    - Lepiej zabierzmy się do roboty! - powiedział Jonnie.
    Ale oni przecież cały czas pracowali. Robert Lis potrząsnął
głową. Angus popatrzył na swoje posiniaczone i pokaleczone ręce. Dunneldeen
tylko wytrzeszczył oczy i myślał o wielu godzinach lotu, jakie zabrało im
przetransportowanie martwych Psychlosów w śnieżne rejony gór. Pułkownik Iwan z
obandażowaną ręką szeptał coś z niezadowoloną miną do Koordynatora, który
przetłumaczył mu słowa Jonnie'ego. Czyż jego ludzie nie wybili wszystkich
Psychlosów w parowie, a potem nie sprowadzali do kopalni ciężarówek, nie
czyścili pomieszczeń i nie robili wszystkiego, co było do zrobienia?
    - No cóż - rzekł Jonnie. - Przybyliśmy tu, aby się dowiedzieć,
dlaczego bracia Chamco popełnili samobójstwo.
    - Do diabła z braćmi Chamco! Byli tylko Psychlosami i chcieli
zabić Jonnie'ego...
    Więc Jonnie rozpoczął przemowę. Od czasu do czasu zatrzymywał
się, by Koordynator mógł przetłumaczyć jego słowa Rosjanom. Powiedział, że nie
wiadomo, czy Psychlo jeszcze istnieje jako planeta. Powiedział im o banknocie
Banku Galaktycznego i wszystkich wymienionych na nim rasach, a potem przypomniał
sobie, że ma jeden taki banknot i podał go, aby sobie obejrzeli wszyscy.
    Dotarło do nich, że Ziemi w każdej chwili grozi kontratak.
Jeśli planeta Psychlo ciągle jeszcze istniała, to w końcu przeprowadzi kontratak
przy użyciu nowych bombowców bezzałogowych z gazem. Również te inne rasy
prawdopodobnie miały środki na szybkie dotarcie do Ziemi. A jeśli stwierdzą, że
nie matu żadnej obrony ze strony Psychlo, wówczas mogą całkowicie zniszczyć
Ziemię.
    Jedynym sposobem, by przekonać się o tym, było odbudowanie
urządzeń teleportacyjnych i użycie ich. Jednakże można je odbudować tylko przy
pomocy Psychlosów.
    - A zatem, Angus - odezwał się Jonnie - chcę, żebyś zmontował
maszynę, której używałeś - jak mi mówiono - do zlokalizowania stalowej drzazgi w
mojej głowie. Mamy zamiar za jej pomocą zajrzeć do głów Psychlosów. Jeśli coś w
nich znajdziemy i jeśli któregoś z pozostałych przy życiu Psychlosów da się
zoperować, to wówczas będziemy mieli kogoś, kto pomoże nam odbudować urządzenie
teleportacyjne. Będziemy mogli wysłać w przestrzeń rejestratory obrazów i
zobaczyć, co się dzieje na Psychlo. Będziemy też mogli przyjrzeć się tym innym
cywilizacjom. W tej chwili jesteśmy jakby zawieszeni w chmurach, mając do wyboru
tylko jeden kierunek: w dół. Bez minimum wiedzy na ten temat jesteśmy - jak
sądzę - skazani na zgubę.
    - Mamy przecież całą ich matematykę i książki na temat
teleportacji - zauważył Angus. - Widziałem je, nawet trzymałem je w rękach!
    - Ale niczego się z nich nie dowiesz - odparł Jonnie. Przęz
całe tygodnie próbowałem je rozwikłać. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie,
ale z tą matematyką coś nie jest w porządku. Żadne równanie nie daje się
rozwiązać! Potrzebny jest więc nam Psychlos, który nie popełni samobójstwa,
jeśli będziemy mu na ten temat zadawać pytania.
    - Słuchaj, Jonnie - powiedział doktor MacKendrick. - Nie ma
żadnego dowodu, że coś tam jest w ich głowach. A poza tym nie możesz przecież
prześwietlić promieniami X, czy jak je tam nazywasz, ich myśli!
    - Kiedy leżałem w szpitalu i czekałem, aż wróci mi władza w
ręku i nodze - odrzekł Jonnie - przeczytałem sporo książek na temat mózgu. I
wiecie, czego się dowiedziałem?
    Nie wiedzieli.
    - Dawno temu, gdy ludzie mieli szpitale oraz mnóstwo chirurgów
i inżynierów - kontynuował Jonnie - a było to może z tysiąc dwieście lat temu,
wówczas robili eksperymenty, umieszczając w głowach dzieci elektryczne kapsułki,
które sterowały ich zachowaniem. Przez zwykłe naciśnięcie guzika można je było
zmusić do śmiechu lub płaczu albo wywołać uczucie głodu.
    - Co za wstrętny eksperyment! - zawołał Robert Lis.
    - Wydawało im się, że jeśli umieszczą w głowach ludzi
elektryczne kapsułki, to będą w stanie rządzić całą ludzkością powiedział
Jonnie.
    Koordynator przetłumaczył to Rosjanom.
    - Nie wiem, czy się to im udało - ciągnął dalej Jonnie - ale
gdy zacząłem się zastanawiać nad zachowaniem się braci Chamco, przyszła mi do
głowy pewna myśl. Bo niby dlaczego dwóch świetnie z nami współpracujących
renegatów nagle atakuje mnie po wypowiedzeniu przeze mnie pewnych słów?
Przesłuchałem dyski z nagraną całą naszą rozmową. Naciskałem braci Chamco, aby
przyśpieszyli prace nad odbudową urządzenia teleportacyjnego frachtu, a oni
zaczęli się nie wiadomo dlaczego denerwować i wtedy ja wypowiedziałem
następujące słowa: "Gdybyście mi wytłumaczyli..." W tym momencie obaj wpadli w
szał i zaatakowali mnie.
    - Może oni ukrywali po prostu posiadane informacje zauważył
Robert Lis. - Oni...
    - W dwa dni potem popełnili samobójstwo - wpadł mu w słowo
Jonnie. - Zapytałem Kera, czy słyszał, by Psychlos kiedykolwiek popełnił
samobójstwo, i on mi odpowiedział, że, owszem, słyszał o jednym takim wypadku.
Chodziło o inżyniera na jednej z planet, na której obaj się wówczas znajdowali.
Wykorzystywali tam do roboty istoty należące do obcej rasy i pewnego wieczoru
ten inżynier poszedł sobie na popijawę, zabił jednego z obcych i dwa dni później
popełnił samobójstwo. To był jedyny przypadek, o którym Ker kiedykolwiek
słyszał. Poza tym - dodał Jonnie z poruszeniem - wszystkie ciała zmarłych
Psychlosów są odsyłane na Psychlo. Musi więc być w nich coś takiego, co nie może
być znalezione przez nikogo obcego.
    I dlatego przypuszczam - kontynuował Jonnie - że Psychlosom,
gdy są jeszcze niemowlętami, wszczepia się coś do głowy, coś, co każe im
zachować w ścisłej tajemnicy swoją technikę.
    MacKendrick i Angus zaczęli okazywać żywe zainteresowanie.
    - A
więc zabierzmy się do tego! - powiedział Robert Lis.
    Angus poszedł do warsztatu,
by zmontować urządzenie wytwarzające promienie rentgenowskie. MacKendrick udał
się do pomieszczeń hotelowych, by przygotować stoły operacyjne. Dunneldeen i
Thor polecieli na szczyt góry, by przywieźć kilka zwłok Psychlosów, przy czym
Dunneldeen nazwał siebie i Thora "makabryczną parą".
    Wkrótce mieli się dowiedzieć, czy Jonnie miał rację.
    Robert Lis zajął się zorganizowaniem baterii obrony
przeciwlotniczej, która pełniła stały dyżur bojowy przez całą dobę oraz
wyznaczył dyżury pilotów w natychmiastowej gotowości do startu. Ta malutka
grupka licząca poniżej pięćdziesięciu ludzi, w tym zaledwie czterech czy pięciu
pilotów, oraz jedna bateria przeciw, lotnicza, której już nie udało się
zniszczyć atakującego kopalnię samolotu bojowego, miały bronić całej planety.
Śmieszne! Ale było to lepsze niż nic. Przynajmniej do obrony lokalnej.












8
   - K im jesteś? - zapytał Terl.
    Nie miał żadnych kłopotów z dojrzeniem postaci, która stała w
cieniu. Była jedna z tych jasnych, księżycowych nocy, tak jasnych, że nawet
pokryte śniegiem szczyty Gór Skalistych skrzyły się w świetle księżyca.
    Lars Thorenson przyprowadził przybysza do klatki na prośbę
Starszego Członka Rady Staffora. Lars został ostatecznie odstawiony od szkolenia
lotniczego po wykonaniu idiotycznego "manewru bojowego", który zakończył się
rozbiciem samolotu i pęknięciem jednego z kręgów szyjnych kręgosłupa. Został
mianowany "asystentem. do spraw językowych" Rady. Kołnierz gipsowy, który musiał
teraz nosić, nie przeszkadzał mu w mówieniu. Polecono mu doprowadzić przybysza
do klatki, wyłączyć elektryczność, wręczyć jedno radio górnicze Terlowi, a
drugie przybyszowi i wycofać się z terenu klatki. Lars był bardzo skrupulatny w
wypełnianiu poleceń - zgodził się na objęcie tego stanowiska pod warunkiem, że
będzie mu wolno propagować wśród plemion idee faszyzmu, co uszczęśliwi jego
ojca. Ten przybysz naprawdę zasmrodził cały pojazd! Nagle Lars przypomniał
sobie, że polecono mu także, by spławił gdzieś trzymającego wartę kadeta, więc
pospieszył, aby go znaleźć i wykonać polecenie.
    Terl przyglądał się przybyszowi, mając nadzieję, że nie widać
jego pogardy dla zwierzaków przez wizjer maski ani nie słychać w jego głosie. O
Zbójach wiedział wszystko. Jako oficer bezpieczeństwa odpowiedzialny za sprawy
obronne i polityczne planety był świetnie poinformowany o całej tej bandzie.
Terl pogodził się z istnieniem grupy ludzi w "Deszczowym lesie", która współżyła
z Psychlosami na zasadzie symbiozy. Zbóje niszczyli inne rasy i dostarczali
setki tysięcy Bantu i Pigmejów do kopalni. Można tam było okazyjnie kupić istotę
ludzką do torturowania. Owszem, Terl nie tylko wiedział o wszystkim, ale sam
osobiście organizował ich transport tutaj.
    Terl przekonał tę kreaturę Staffora, że potrzebny mu jest godny
zaufania korpus wojskowy. Staffor zgodził się na to z zapałem. Nie można bowiem
dowierzać Szkotom, byli zbyt cwani i perfidni; nie można było też dłużej
wykorzystywać kadetów, którzy - jak się wydawało - żywili godne potępienia i źle
ulokowane uczucia uwielbienia dla tego Tylera.
    Zbóje przybyli, lecz wydawało się, że Staffor ma jakieś
trudności w negocjacjach z nimi, więc Terl zasugerował, by przyprowadzono do
niego ich szefa, generała Snitha.
    - Kim jesteś? - powtórzył pytanie Terl przez górnicze radio.

    Czy ta kreatura faktycznie znała psychlo, jak mu mówiono?
    Owszem, następne słowa były wypowiedziane w psychlo, ale
mówiący jakby miał pełne usta kleju.
    - Pytanie być, ale kto, do nagłej sraczki, być ty? - pytaniem
na pytanie odparł generał Snith.
    - Jestem Terl, główny szef bezpieczeństwa tej planety.
    - To co ty robić w klatce?
    - To jest punkt obserwacyjny ludzi z daleka.
    - Ach - rzekł Snith ze zrozumieniem, ale pomyślał: "Czy ten
Psychlos myśli, że go oszuka?"
    - Rozumiem - powiedział Terl - że masz jakieś trudności w
dogadaniu się co do warunków. ("Ty weneryczny móżdżku dodał w myśli -
wyciągnąłem cię z dżungli, a ty nawet nie jesteś w stanie wyobrazić sobie mojej
władzy!")
    - To być ta zapłata zwrotna - odparł Snith.
    Wydawało się mu to całkiem naturalne, że rozmawia z Psych,''
losem przez radio górnicze. Nigdy z żadnym z nich inaczej nie rozmawiał. Może
więc zatem i ta cała rozmowa była też na odpowiednim poziomie. Ten Psychlos znał
się na formach.
    - Zapłata zwrotna? - zapytał Terl.
    Mógł pojąć, że ktoś był tym zainteresowany, ale myślał, że `,
chodziło tu raczej o system wymienny składników materiałów wybuchowych w zamian
za ludzi.
    - Byliśmy najęci przez Międzynarodowy Bank - kontynuował Snith,
który dobrze znał całą legendę i swoje prawa oraz był dobrym, a nawet bardzo
dobrym kupcem. - Po sto dolarów '' dziennie za głowę. I nie zapłacono nam.
    - Ilu ludzi i przez jaki czas? - zainteresował się Terl. -
Licząc z grubsza: tysiąc ludzi przez jakieś tysiąc lat. Matematyczny umysł Terla
szybko obliczył, że było to 36 500 dolarów na głowę rocznie, 36 500 000 rocznie
dla całej grupy i 36 500 000 000 dolarów łącznie. Ale postanowił przeprowadzić
test.
    - Coś podobnego - rzekł wstrząśniętym głosem - to przecież
więcej niż milion!
    Snith poważnie skinął głową.
    - Właśnie tak. A oni nie chcą zapłacić.
    Ten Psychlos znał się na rzeczy. Może więc mimo wszystko uda
się z nim ubić interes.
    Terl miał wynik testu. Ta kupa gówna nie znała podstawowej
arytmetyki.
    - Zostaliście najęci przez Międzynarodowy Bank, by zdobyć Górny
Zair, a potem zająć Kinszasę, obalić rząd i czekać, aż zjawią się
przedstawiciele banku i wynegocjują właściwą spłatę pożyczek. Czy mam rację?

    Snith niczego takiego nie mówił, a w każdym razie nie z takimi
szczegółami. Wszystkie legendy były cokolwiek niejasne. Ale uświadomił sobie
nagle, że rozmawia z kimś ważnym.
    Terl pamiętał, że przez ponad tysiąc lat był to żelazny żart
wszystkich szefów bezpieczeństwa na tej planecie. Szczegółów dowiedziano się w
czasie wielodniowych przesłuchań pochwyconych najemników, które to przesłuchania
stanowiły potem rozkoszną lekturę.
    - Ale twoi przodkowie - kontynuował Terl - zajęli tylko Górny
Zair. Nigdy nie udało się im zająć Kinszasy.
    Snith miał o tym niejasne pojęcie, ale spodziewał się, że nie
wyjdzie to na jaw. Jego przodkowie zostali zaskoczeni brutalnie przez inwazję
Psychlosów. Nie był pewien, co z tego wszystkiego wyjdzie.
    - Widzisz - mówił dalej Terl - Międzynarodowy Bank został
przejęty. Wykupił go Bank Galaktyczny mieszczący się w systemie Gredides.
    Terl miał nadzieję, że ten zasrany móżdżek przełknie całą serię
bezczelnych kłamstw.
    - System Gredides? - Snith rozdziawił usta w zdumieniu.
    - Przecież wiesz - powiedział Terl. - Ósmy wszechświat.
    To przynajmniej było prawdą, gdyż Bank Galaktyczny faktycznie
się tam znajdował. Zawsze dorzuć do kłamstw trochę prawdy.
    Snith zaczął być czujny. Ten Psychlos może go wyprowadzić w
pole. Nie miał do niego zaufania.
    - I będzie ci miło usłyszeć, że przejął również wszystkie
zobowiązania Międzynarodowego Banku, a więc i zobowiązania wobec was - Terl
łgał, jak najęty. - Dlatego jako jeden z agentów Banku Galaktycznego (gdybyż
tylko nim był!) jestem upoważniony do zapłacenia ci zaległych należności. Ale
ponieważ twoi przodkowie wykonali tylko połowę zadania, więc ty otrzymasz tylko
połowę należności, czyli pięćset tysięcy dolarów. - Terl się zastanawiał, co to
jest ten dolar. - Jestem pewien, że jest to do przyjęcia.
    Snith błyskawicznie otrząsnął się z oszołomienia. Nie
spodziewał się bowiem ani grosza.
    - Owszem - rzekł niespiesznie. - Sądzę, że uda mi się przekonać
ludzi, by to zaakceptowali. "O rany! - pomyślał. To będzie po dziesięć dolarów
na głowę, a reszta dla niego. Bogactwo!"
    - Czy masz jeszcze jakieś kłopoty? Kwatery? Czy przydzielono
wam kwatery?
    Snith potwierdził, że dano im całą dzielnicę przedmieścia,
kwadratową milę starych domów i budynków. W złym stanie, ale za to pałaców.
    - Powinniście również domagać się uniformów - powiedział Terl,
patrząc na tę brudną kreaturę w małpich skórach przepasaną bandolierami z
zatrutymi strzałami i diamentem w stożkowatej skórzanej czapce. - Powinieneś się
też doprowadzić do porządku, wyczesać futro. Mieć bardziej wojskowy wygląd.
    Była to krytyka wyższego stopniem. Snith się oburzył. Zarówno
on, jak i jego oddziały były wypucowane na wysoki połysk. Dwadzieścia kompanii
po pięćdziesięciu ludzi w każdej, dowodzonych przez znakomicie wyszkolonych
oficerów. (Trochę się zagalopował, ale miał nadzieję, że nie zauważą, iż w
kompaniach było teraz tylko po trzydziestu pięciu ludzi, co było wynikiem braku
żywności).
    - A jak z jedzeniem? - zapytał Terl.
    Snith był zaskoczony. Czyżby ten Psychlos umiał czytać w
myślach?
    - Jedzenie być złe - odparł. - W tych domach być mnóstwo
martwych ciał, ale one stare i wysuszone. Niedobre do jedzenia. W nowy kontrakt
musi być klauzula o lepsze jedzenie!
    Terl dopiero teraz przypomniał sobie, że mówiono o Zbójach, iż
są ludożercami, przez co zmniejszył się handel wymienny z kopalniami w ciągu
ostatnich wieków. Powiedział więc surowo: - Nie może być takiej klauzuli!
    Cały jego plan by się zawalił, gdyby wyrzucono stąd te
kreatury. Podczas studiowania książek Chinkosów, gdy opracowywał plan
eksploatacji złoża kwarcu, natrafił na informację, że wśród ludzi kanibalizm
jest rzadkością. Przez pewien czas miał nawet zamiar wykorzystać Zbójów do
wydobycia złota, ale byli oni za daleko, a poza tym mogliby się uskarżać na brak
pożywienia, gdyż w tych okolicach było bardzo niewielu ludzi.
    - Na czas trwania tego kontraktu - powiedział Terl będziecie po
prostu musieli zadowolić się wołowiną.
    - Kiedy ona dziwnie smakować - odrzekł szef Zbójów. Gotów już
był się zgodzić. Jego brygada mogła przecież jeść mięso z bawołów, małp i słoni,
ale nie można było za szybko się zgadzać. Trzeba być twardym negocjatorem. -
Zgoda, jeśli zapłata być dobra.
    Terl powiedział, że zamierza wkrótce wrócić na Psychlo i że
osobiście pobierze ich zaległą zapłatę i dostarczy na Ziemię. I że oni w tym
czasie powinni podlegać Radzie jako jednostka wojskowa tej bazy.
    - Dostarczysz nam zapłata zwrotna? - upewnił się Snith. Cały
pół milion?
    - Oczywiście. Masz na to moje słowo.
    Słowo Psychlosa? Snith dodał więc:
    - I sześciu wybranych przeze mnie ludzi uda się tam z tobą,
żeby zobaczyć, czy ty na pewno to zrobić!
    Choć Terl nie wiedział, czy rząd Imperialny zechce ich
przesłuchiwać - Rząd Imperialny chciałby mieć jakiegoś ważnego, wykształconego
człowieka - to jednak zgodził się chętnie. Kogo w końcu to obchodziło, co stanie
się ze Snithem, gdy się uda plan Terla.
    - Oczywiście, będzie to mile widziane - uśmiechnął się Terl. -
Ale pod warunkiem, że będziecie mi we wszystkim pomagali aż do momentu
wyruszenia na Psychlo. Czy masz do mnie jeszcze jakąś sprawę?
    Owszem, miał. Snith wydobył coś z zakamarków ubrania i
ostrożnie zbliżył się do klatki. Położył to między prętami klatki i wycofał się.

    - Chcą płacić nam tymi śmieciami - powiedział. - Jest to
zadrukowane tylko po jednej stronie i ja myśleć, że one móc być sfałszowane!

    Terl zbliżył się do światła w klatce. Co to było? Nie potrafił
przeczytać żadnego napisu.
    - Wątpię, czy można to odczytać! - sprowokował Snitha.
    - Ależ oczywiście, ja przeczytałem - odparł Snith.
    "On także nie umie czytać, ale ktoś musiał mu pomóc" pomyślał
Terl.
    - Napisy mówić, że to być jeden kredyt i jest prawny środek
płatniczy wszystkich zobowiązań. A napis dokoła obrazka mówić: "Jonnie Goodboy
Tyler, Zwycięzca Psychlosów".
    To właśnie najbardziej zaniepokoiło Snitha, że uważano już
Psychlosów za zwyciężonych.
    Umysł Terla pracował błyskawicznie.
    - Faktycznie, banknot jest sfałszowany, a napis kłamliwy!
    - Tak właśnie myślałem - powiedział Snith. - Wszyscy chcą cię
oszukać. Moi przodkowie najlepiej się o tym przekonali. Oszukuj, zanim sam
zostaniesz oszukany - zwykli mówić.
    - Ale opowiem ci, co ja zrobię - rzekł Terl przez radio
górnicze. - Po prostu, żebyś wiedział, dla kogo naprawdę pracujesz. Przyjmiesz
zatem te pieniądze bez słowa, a gdy będziemy w Banku Galaktycznym, wymienię ci
je na porządną twardą walutę!
    To było uczciwe. Teraz już wiedział, dla kogo naprawdę pracuje.
Było logiczne i właściwe. Pracować dla jednej grupy, a otrzymywać zapłatę od
innej. Pomimo wszystko ten Psychlos był uczciwy.
    - No to świetnie - powiedział Snith. - I przy okazji, ja znać
ten człowiek na obrazku.
    Terl przyjrzał się uważniej fotografii na banknocie. Światło w
klatce było dość skąpe. Och, gówno! Wyglądało to na zwierzaka! Próbował sobie
przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszał jego nazwisko. Tak, przypomniał sobie
niejasno. Tak, to był ten przeklęty zwierzak!
    - Ten ptaszek po prostu wpadł na moich ludzi i wybił całe
komando - dodał Snith. - Nie tak dawno. Zaatakował ich nawet bez salutu, skosił
wszystkich. A potem ukradł ich ciała i ciężarówkę z towarami wymiennymi.
    - Gdzie?
    - W lesie.
    To było coś nowego! Jego źródła informacji donosiły, że to
stworzenie z obrazka latało po świecie, wizytując plemiona! A może to był jego
sposób wizytacji plemion! Tak, to było prawdopodobne. Terl wiedział, że sam na
pewno wizytowałby plemiona właśnie w taki sposób. No cóż, Staffor będzie bardzo
uszczęśliwiony, gdy się o tym dowie! Zwierzak nie znajdował się tam, gdzie być
powinien, i napadał na pokojowe plemiona. Staffor był bardzo zdolnym uczniem w
polityce. Teraz zrobi z niego bardzo zdolnego ucznia w sztuce wojennej: w
bezgłośny sposób, gdyż była to jedyna możliwość.
    Ale trzeba było wrócić do interesu. Położył banknot z powrotem
w szczelinę między prętami.
    - A więc ustaliliśmy sprawy kontraktu i możesz go dalej
negocjować - powiedział Terl. - Zainstalujcie się w bazie i za parę tygodni, a
może nawet wcześniej, będziecie wykonywać wasze obowiązki tutaj. Jasne?
    - Jasne - odparł Snith.
    - A w nagrodę - dodał Terl - przekonam pewne osoby, by
pozwoliły ci osobiście zabić tego zwierzaka, który wyrządził ci tak widoczną
krzywdę.
    To było bardzo, bardzo dobre. I Snith został odwieziony do
starego miasta przez obowiązkowego Larsa, który znosił jego smród w imię
rozpowszechniania słusznych idei faszyzmu i jego wielkiego dowódcy wojskowego
Hitlera.










9
    Podziemna sala w pomieszczeniach kopalni Jeziora Wiktorii była
mocno wyziębiona. Angus zainstalował wzdłuż ścian chłodnice napędzane silnikami
o wielkiej mocy i zawarta w powietrzu para wodna kondensowała się na nich,
ściekając na podłogę i tworząc na niej ciemne kałuże.
    Analizator minerałów i metali cicho pobrzękiwał, a jego ekran
rzucał niesamowite zielone światło na wszystko dokoła. W ekran wpatrzonych było
pięć pełnych napięcia twarzy: doktora MacKendricka, Angusa, Sir Roberta,
Dunneldeena i Jonnie'ego.
    Masywna, mająca średnicę ponad osiemnaście cali, brzydka głowa
martwego Psychlosa leżała na płycie analizatora. Głowa składała się głównie z
kości. Była bardzo podobna do głowy ludzkiej, ale tam, gdzie człowiek miał
włosy, brwi, wargi, nos i uszy, Psychlos miał kości, których kształt,
rozmieszczenie i wzajemne rozstawienie było mniej więcej takie samo jak u ludzi,
co dawało w ostatecznym wyniku jakby karykaturę głowy człowieka. Nie wyglądały
na kości, dopóki się ich nie dotknęło.
    Analizator nie mógł prześwietlić głowy na wylot, ponieważ cała
górna połowa czaszki wypełniona była litą kością. Mózg mieścił się w dolnej
tylnej części czaszki.
    - Kość! - wykrzyknął Angus. - Tak samo trudno ją spenetrować
jak metal!
    Jonnie mógł to poświadczyć na podstawie miernych szkód, jakie
jego maczugą wyrządziła głowie Terla podczas walki w kostnicy.
    Angus zmieniał ustawienie tarczy sterującej. Litery alfabetu
Psychlosów stanowiły tu kodowe odpowiedniki różnych metali i rud. Tarczę
intensywności promieniowania nastawił na piąty zatrzask.
    - Poczekaj! - zawołał MacKendrick. - Cofnij to! Wydaje mi się,
że coś widziałem.
    Angus cofnął tarczę intensywności promieniowania o jeden, a
potem o drugi zatrzask. Wskaźnik wskazywał teraz na "Wapno".
    Na ekranie widać było niewyraźną różnicę w gęstości obrazu.
Jedno małe miejsce było jakby ciemniejsze. Angus wyregulował I głębię penetracji
promieni, skupiając je bardziej. Wewnętrzne kości i szczeliny międzykostne
czaszki wyraźnie zarysowały się na ekranie. Pięć par oczu przyglądało się temu z
napięciem.
    Palce Szkota zaczęły operować jeszcze jedną tarczą, która
ustawiała drugą wiązkę promieni w badanym obiekcie pod różnymi kątami.
    - Czekaj! - zawołał MacKendrick. - Cofnij tę wiązkę jakieś dwa
cale za jamą ustną! O tutaj! A teraz skup ją ponownie!... Jest coś!
    Coś tam rzeczywiście było na ekranie, coś twardego i czarnego,
co nie przepuszczało fal o takim natężeniu. Angus włączył rejestrator
analizatora i rozległ się głośny furkot rejestracji obrazu ekranowego na
papierowej rolce.
    - A więc rzeczywiście mają coś w czaszkach! - zawołał Robert
Lis.
    - Nie śpiesz się tak! - utemperował go MacKendrick. Za wcześnie
jeszcze na jakiekolwiek wnioski. To może być fragment starego zranienia w
wypadku górniczym, na przykład kawałek metalu, który się tam dostał w wyniku
eksplozji.
    - No, no, bez kawałów! - rzekł Robert Lis. - Przecież to jest
oczywiste!
    Jonnie wyciągnął z analizatora zarejestrowaną część rolki. Po
jednej stronie biegły wijące się linie analizy metalu. Zostawił jednak na
zewnątrz książkę Psychlosów zawierającą kody analizy i używaną do analizy
zapisów przekazywanych przez bezpilotowe samoloty zwiadowcze w czasie lotów
poszukiwawczych rudy. W pomieszczeniu było chłodno, wilgotno i smrodliwie, a on
niezbyt lubił tego rodzaju zajęcie, choć było ono konieczne. Skorzystał więc z
okazji i wyszedł, by zajrzeć do książki.
    Strona po stronie porównywał otrzymane z analizatora zawijasy z
zawartymi w książce wzorcami. Zajęło mu to bardzo dużo czasu. Nie był przecież
ekspertem w tej dziedzinie. Nie mógł znaleźć niczego odpowiadającego.
    Każdy inżynier z Psychlo, który wykonywał te czynności na co
dzień, prawdopodobnie mógłby określić rodzaj metalu lub stopu w ogóle bez
książki kodowej. Jonnie przeklinał w duchu Rosjan, którzy w odwet za swego
pułkownika wyrżnęli prawie wszystkich Psychlosów. Ocalała czwórka, która
znajdowała się pod strażą w jednym z pomieszczeń hotelowych kopalni, była w
bardzo złym stanie. Dwóch Psychlosów było zwykłymi górnikami, trzeci z nich -
sądząc po ubraniu i papierach - był wyższym urzędnikiem administracji, a czwarty
- inżynierem. MacKendrick nie czynił zbyt wielkich nadziei na ich wyzdrowienie.
Powyciągał z nich kule i pozaszywał rany, ale nie odzyskali jeszcze przytomności
i leżeli w pomieszczeniu wypełnionym gazem do oddychania, płytko oddychając.
Wszyscy byli przykuci łańcuchami do łóżek. Niestety, Jonnie nigdy nie widział
jakiegokolwiek podręcznika pierwszej pomocy dla Psychlosów. Przypuszczał, że
nigdy nic takiego nie zostało wydane. Towarzystwo żądało, by wszystkie zwłoki
były odsyłane na Psychlo, ale nie wymagało, by ktokolwiek dbał o zachowanie ich
przy życiu. Był to fakt, który potwierdzał przypuszczenie, że jedynym powodem
odzyskania z powrotem martwych ciał Psychlosów było uchronienie ich przed
zbadaniem przez obce istoty - nie było tu żadnych sentymentów. W kopalniach nie
było nawet oddziałów szpitalnych, a przecież wypadki zdarzały się często.
    Zatrzymaj się! Jeden z zawijasów w książce prawie pasował:
miedź! Gdyby teraz udało mu się znaleźć ten mały zawijas końcowy... jest tutaj:
cyna. Nałożył na siebie obydwa zawijasy. Wydawało się, że pasują. Miedź i cyna?
Pozostawał jeszcze jeden maleńki zawijas. Szukał w książce czegoś podobnego.
Wreszcie znalazł: ołów. Głównie miedź, trochę cyny i troszeczkę ołowiu! Nałożył
wszystkie wzorce na siebie. Teraz pasowało. Była jeszcze jedna bardzo gruba
księga kodów zatytułowana: "Rudy złożone dla analizy wyników zwiadu
powietrznego", ale ponieważ zawierała ponad dziesięć tysięcy kodów, więc do niej
dotąd nawet nie zaglądał. Teraz jednak szukanie w niej właściwego wzorca nie
było już zbyt trudne. Odszukał najpierw tytuł "Stopy miedzi", potem podtytuł
"Stopy cyny", a w końcu tytuł "Stopy ołowiu" i znalazł swój zestaw zawijasów.
Ale nie tylko to. Porównując wzajemne wariacje zawijasów, stwierdził, że analiza
składników "projedenaście" (Psychlosi używali systemu jedenastkowego) wykazywała
pięć części miedzi, cztery części cyny i dwie ołowiu.
    Zaczął dalsze poszukiwania i w jednej z książek ludzi znalazł
nazwę takiej kombinacji: brąz. Był to najwidoczniej bardzo trwały stop, który
mógł trwać przez stulecia i w historii była nawet "Epoka Brązu", w której ten
stop był głównie wykorzystywany. Świetnie! Ale wydawało mu się trochę dziwne, że
tak zaawansowana technicznie rasa wkładała do czaszek coś wykonanego ze
starożytnego brązu. Zabawne!
    Wrócił do pomieszczenia ze swym odkryciem, by stwierdzić, że
MacKendrick przy użyciu młota i podobnego do dłuta narzędzia oddzielał głowę od
tułowia. Jonnie był zadowolony, że nie musiał na to patrzeć.
    - Prześwietliliśmy promieniami całą czaszkę - powiedział Angus.
- Ale jest w niej tylko ta dziwna rzecz.
    - Przeszukałem mu kieszenie - dodał Robert Lis. - To górnik
najniższej klasy. Jego karta identyfikacyjna stwierdza, że nazywa się Cla, ma
czterdzieści jeden lat wysługi i trzy żony na Psychlo.
    - Czy Towarzystwo wypłacało im premie? - zainteresował się
Dunneldeen.
    - Nie - odparł Robert Lis, pokazując im pomięty kwit wypłaty. -
Tu jest napisane, że Towarzystwo wypłacało mu zarobki żon w "domu" Towarzystwa.

    - Nie żartuj! - powiedział Jonnie. - Ten przedmiot w jego
głowie to stop zwany "brązem". Co gorsza, nie ma on własności magnetycznych.
Trzeba go wyjąć operacyjnie. Nie da się wyciągnąć magnesem.
    Doktor MacKendrick miał już mózg wyłożony na wierzch. Z wprawą
chirurga rozdzielał na boki coś, co wyglądało jak sznurki.
    - Myślę, że to są nerwy - stwierdził MacKendńck. Wkrótce się
przekonamy.
    I oto było to!
    Podobne do dwóch półkul odwróconych od siebie i oplątane wokół
"sznurkami".
    Doktor bardzo delikatnie wyjął półkule, wytarł z zielonej krwi
i położył na stole.
    - Nie dotykajcie tego - przestrzegł. - Możecie się śmiertelnie
zakazić.
    Jonnie spojrzał na przedmiot. Miał on matowożółty kolor. W
najszerszym miejscu nie przekraczał pół cala.
    Angus podniósł go pincetą i położył na płycie analizatora.
    - Nie jest wydrążony - powiedział. - Jest po prostu ciałem
stałym. Zwykły kawałek metalu.
    MacKendrick miał małą skrzynkę, do której były podłączone
zaciskami przewody. W skrzynce znajdował się ładunek generujący elektryczność.
Ale zanim zaczął podłączać przewody, jego uwagę przyciągnęły owe "sznury". Był
to mózg, ale całkowicie różniący się od mózgu człowieka.
    Odciął koniuszek "sznura" i wyciął pasek skóry z łapy, a potem
podszedł do starego prowizorycznego mikroskopu. Wykonał próbkę mikroskopową
skóry z łapy Psychlosa i spojrzał w wizjer. Aż gwizdnął z wrażenia.
    - Psychlos nie jest zbudowany z komórek. Nie wiem, jaki mają
metabolizm, ale nie mają struktury komórkowej. Wirusowa! Tak. Wirusowa! -
Zwrócił się do Jonnie'ego. - Wiesz, że mimo ich wielkiego wzrostu podstawową
strukturę Psychlosów tworzą jak się wydaje - skupiska wirusów. Dzięki temu mają
bardziej ścisłe ciało, gdyż gęstość jest większa. Ale to cię prawdopodobnie nie
interesuje. No cóż, zabierzmy się zatem do tych sznurków.
    Podłączył jeden zacisk do końca sznurka w mózgu, a drugi
uziemił do ramienia i - obserwując wskaźniki - zmierzył oporność elektryczną
sznurka. Skończywszy to, wstał i nacisnął wyłącznik aparatu puszczający
elektryczność wzdłuż przewodu.
    Wszyscy poczuli, jak włosy stają im dęba.
    Psychlos poruszył lewą nogą.
    - Dobrze - rzekł MacKendrick. - To są nerwy. Nie ma
zesztywnienia pośmiertnego i dlatego jeszcze są elastyczne. Znalazłem nerw
przekazujący sygnał ruchowy w nodze.
    Przyczepił do nerwu małą etykietkę. Oznaczył również miejsce, z
którego wyjęli metal, za pomocą kolorowych plamek na każdym z dołączonych do
metalu nerwów. Ale jeszcze ich nie sprawdzał.
    Wszyscy widzowie byli wprost przerażeni widokiem trupa
Psychlosa, który ruszał pazurami, zaciskał resztki swej szczęki, poruszał uchem
i wywalał język - wszystko w miarę, jak poszczególne nerwy poddawane były
wstrząsom elektrycznym.
    MacKendrick zauważył ich reakcję.
    - Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Są to po prostu impulsy
elektryczne zbliżone do poleceń wysyłanych przez mózg. Niektórzy naukowcy robili
to być może już ponad tysiąc lat temu i myśleli, że znaleźli tajemnicę
powstawania myśli, a nawet stworzyli wokół tego kult zwany "psychologią".
Dzisiaj już zapomniany. Swoje doświadczenia robili na żabach. Ja więc kataloguję
tylko kanały komunikacyjne tych zwłok. I to wszystko.
    Jednak widok był niesamowity. Budziły się w nich głęboko
zakorzenione przesądy, gdy widzieli, jak trup się rusza, oddycha i jak przez
chwilę bije jego serce.
    Rękawiczki chirurgiczne MacKendricka były oblepione śluzowatą,
zieloną krwią, ale pracował on bez wytchnienia, aż ponad pięćdziesiąt etykietek
było przyczepionych do końcówek nerwowych.
    - A teraz poszukamy odpowiedzi na zasadnicze pytanie powiedział
MacKendrick i posłał impulsy elektryczne wzdłuż obydwu nerwów, do których był
podłączony brązowy przedmiot.
    Była to bardzo ciężka praca. W pomieszczeniu było zimno. Zwłoki
cuchnęły, a ich smród był jeszcze bardziej nie do zniesienia, gdyż był to
zjełczały odór Psychlosa.
    MacKendrick wyprostował się.
    - Z przykrością muszę stwierdzić, iż nie myślę, by ten kawałek
metalu był powodem popełnienia samobójstwa przez któregokolwiek z tych potworów.
Ale mogę wyrazić całkiem dobre przypuszczenie na temat jego roli.
    Wskazał na etykietki.
    - Na ile mogłem stwierdzić, ten nerw doprowadza impulsy smaku
oraz impulsy seksualne. Ten drugi nerw zaś emocje oraz akcje. Ten metalowy
zacisk został zainstalowany, gdy Psychlos był jeszcze niemowlęciem. Popatrzcie
na tę nikłą starą bliznę na czaszce. Wtedy jeszcze wszystkie kości były miękkie
i szybko się zrastały.
    - A co on powoduje? - zapytał Angus.
    - Przypuszczam - odparł MacKendrick - że spina bezpośrednio
przyjemność z akcją. Być może wszczepiano go po to Psychlosom, by byli
szczęśliwi tylko wtedy, gdy pracują. Ale myślę - choć nie mogę tego jeszcze
całkowicie potwierdzić, zanim nie zbadam do końca tych nerwów - że faktycznym
zadaniem tego urządzenia stało się sprawianie Psychlosom rozkoszy, ale w czasie
wykonywania okrutnych akcji.
    Jonnie przypomniał sobie nagle wyraz twarzy Terla i jego szept:
"Zachwycające!", gdy patrzył on na jakieś okrutne sceny. - Pierwotne zamierzenia
- dodał MacKendrick - by zwiększyć ich pracowitość, zostały, jak sądzę, źle
skalkulowane przez ich starożytnych metalurgów, w wyniku czego powstała rasa
prawdziwych potworów.
    Wszyscy byli co do tego zgodni.
    - Więc ten kawałek metalu nie był przyczyną popełnienia przez
nich samobójstwa! - zawołał Robert Lis. - Masz tu drugie zwłoki Psychlosa.
Według dokumentów był on zastępcą dyrektora kopalni i zarabiał dwukrotnie więcej
niż ten. Bierz go na stół, człowieku!
    MacKendrick przeszedł do drugiego stołu. Będzie musiał
sfilmować całą wykonaną pracę na rejestratorze obrazów i porobić niezbędne
szkice. Mamucią głowę drugiego Psychlosa położył na płycie analizatora. Był on
już nastawiony na właściwą wiązkę promieniowania. Zaglądali teraz do martwego
mózgu Psychlosa, który nazywał się Blo. Jonnie, który był coraz bardziej
przygnębiony, nagle się uśmiechnął.
    W tej głowie były dwa kawałki metalu!
    Analizator zafurkotał, rejestrując obraz na papierowej rolce, i
Jonnie pospieszył na zewnątrz, by porównać zapis ze wzorcami w książce kodów.

    I oto miał go jasno i wyraźnie: srebro!
    Gdy powrócił do pomieszczenia, MacKendrick - z nabytą właśnie
praktyką - zdążył już obnażyć mózg. Oznaczał teraz kolorowymi plamkami
połączenia nerwowe z drugim kawałkiem metalu przed wyjęciem go z mózgu. Miał on
długość około trzech czwartych cala. Brak tlenu we krwi Psychlosa spowodował, że
metal był błyszczący i bez nalotów. Miał kształt cylindra. Wypustki po obu
końcach były odizolowane od srebra. Angus położył go na płycie analizatora. W
środku cylindra znajdowało się coś w rodzaju uzwojenia.
    Domyślali się, że podobne cylindry znajdą również w ciałach
innych menedżerów, więc MacKendrick wysterylizował go, a Jonnie bardzo
delikatnie przeciął na pół. Wnętrze cylindra przypominało część urządzenia do
zdalnego kierowania, ale nie było to urządzenie radiowe.
    - Nie zidentyfikowałem jeszcze tych nerwów - oświadczył
MacKendrick. - W tej chwili nie wiem, dokąd one biegną. Ale popracuję nad tym.

    - Czy nie jest to czasem wibrator fal myślowych? - zapytał
Jonnie.
    - Miernik dyferencyjny?! - wykrzyknął pytająco Angus. Mierzący
różnicę długości fal myślowych innej rasy?
    Jonnie wiedział, że musi dać im trochę czasu na zbadanie
urządzenia, ale jego pierwotne przypuszczenie było prawidłowe: urządzenie było
tak skonstruowane, aby w pewnych sytuacjach wygenerować impuls, który powoduje
agresję, a potem samobójstwo.
    - Jedna tylko rzecz jest w tym niepomyślna - zauważył
MacKendrick. - Ten cylinder został umieszczony w głowie niemowlęcia. Wydobycie
go z głowy żywego, dorosłego Psychlosa - przez te wszystkie jego kości - będzie
bardzo trudnym zadaniem. Nie mogę też zagwarantować sukcesu. - Zobaczywszy
jednak wyraz rozczarowania na ich twarzach, dodał: - Ale będę się starał, będę
próbował!
    Nie miał wielkich nadziei, czy mu się to uda. Miał tylko
czterech Psychlosów, którzy wyglądali tak, jakby mieli za chwilę umrzeć. następny   









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
141 18
2565 18
kawały(18)
Załącznik nr 18 zad z pisow wyraz ó i u poziom I
A (18)
consultants howto 18
Kazanie na 18 Niedzielę Zwykłą C
R 18

więcej podobnych podstron