02 Aborcja czym jest i do czego prowadzi


+Strona nie jest przeznaczona dla dzieci ze względu na jej
uderzającą treśd..+
Na świecie w ciągu roku mordowanych jest ok.50 000000 istnieo ludzkich z
powodu aborcji.
Nie dajmy sobie wmówid tego co mówią nam media, że aborcja jest czymś
normalnym bo tak naprawdę jest to ogromne wykroczenie przeciwko Bogu
jak i stworzeniu ludzkiemu!
Dekalog:
V. Przykazanie: "Nie zabijaj".
Katechizm Kościoła Katolickiego:
"2270 Życie ludzkie od chwili poczęcia winno być szanowane i chronione w sposób absolutny.
Już od pierwszej chwili swego istnienia istota ludzka powinna mieć przyznane prawa osoby
wśród nich nienaruszalne prawo każdej niewinnej istoty do życia (...)
2271 Kościół od początku twierdził, że jest złem moralnym każde spowodowane przerwanie
ciąży. (...) Bezpośrednie przerwanie ciąży, to znaczy zamierzone jako cel lub środek, jest
głęboko sprzeczne z prawem moralnym."
Warunki dopuszczalności przerywania ciąży wynikające z ustawy z dnia 7 stycznia 1993 roku
"O planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania
ciąży":
Art. 4a. 1. Przerwanie ciąży może być dokonane wyłącznie przez lekarza, w przypadku gdy:
1. ciąża stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety ciężarnej,
2. badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże
prawdopodobieństwo ciężkiego nieodwracalnego upośledzenia płodu albo
nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu,
3. zachodzi uzasadnione podejrzenie, że ciąża powstała w wyniku czynu zabronionego.
Aborcja nie jest zwykłym chirurgicznym zabiegiem. To bezpardonowa i "wroga" inwazja w
dwa organizmy - poczętego dziecka i jej matki. Jak wiemy - organizm płodu ginie. Natomiast
organizm matki - po tak brutalnej ingerencji - jest narażony na szereg negatywnych
następstw, mogących prowadzić nawet do zgonu.
"Fizyczno-biologiczne" zagrożenia i konsekwencje wynikające z przeprowadzenia aborcji:
1. krwotoki (spowodowane uszkodzeniem narządów rodnych kobiety lub niecałkowitym
usunięciem szczątków płodu).
2. zakrzepy (mogące powodować zapalenia żył i innych organów wewnętrznych, a także
- zator płuc).
3. infekcje (przede wszystkim narządów rodnych), zakażenia krwi.
4. powikłania (stany zapalne, niepłodność, zaburzenia w miesiączkowaniu).
5. komplikacje w przypadku kolejnej ciąży (ciąża pozamaciczna, samoistne poronienie,
przedwczesny albo opózniony poród, zwiększenie się prawdopodobieństwa łożyska
przodującego lub łożyska przyrośniętego, niewydolność szyjki macicy).
6. śmierć matki.
Psychiczne zagrożenia i konsekwencje wynikające z przeprowadzenia aborcji (tzw. "syndrom
poaborcyjny"):
1. depresja mogąca - w niektórych przypadkach - prowadzić do wrogości wobec
kolejnych dzieci.
2. osłabienie więzi rodzinnych i "instynktu macierzyńskiego".
3. dysharmonia i otępienie w życiu emocjonalnym.
4. bolesne wspomnienia.
5. wyrzuty sumienia.
6. szereg innych negatywnych przeżyć.
Wielu objawów w wymiarze psycho-fizycznym doświadcza także personel asystujący
przy aborcji.
Oto głos tych, którzy skutków aborcji doświadczyli na sobie:
"Klikając tutaj myślałam, że przyjdzie mi łatwo cokolwiek napisać, a w konsekwencji
znieruchomiałam. To, co zrobiłam jest okropne, wiem o tym dokładnie. Ciągle, gdy
ktokolwiek zacznie mówić o aborcji, zaczyna kręcić mi się w głowie, jest mi słabo i
chce mi się wymiotować jak wtedy, gdy przyszłam z zabiegu. Moment, w którym wtedy
byłam jest jak zmora - ciągle wraca. Gdy teraz o tym wszystkim myślę, wraca do mnie
dwa tygodnie beznadziejnego stresu, wymiotów i pustka. Nie miałam problemu z
pieniędzmi, a o lekarza mój chłopak się zatroszczył i to bardzo szybko, gdy mu
powiedziałam. Może gdybśmy sami nie mieli pieniędzy i trzeba [by] było prosić o nie
rodziców, wszystko by się inaczej potoczyło. Nie wiem dlaczego piszę - chciałabym, by
dziewczyny pomyślały sto razy przed zrobieniem tego, by nabrały wiary w siebie, że są
w stanie wychować to dziecko - nawet same. Jesteście w stanie skończyć studia,
zarobić na dziecko i znalezć kogoś wartościowego, kto będzie kochał ciebie i twoje
dziecko. Nie zrób tego samego błędu co ja. P.S. Gratuluję strony internetowej. Mam
nadzieję, że odniesie sukces i przyczyni się do dobra."
Ania (e-mail, 23. stycznia 2004 r.)
"Urodziłam pięcioro dzieci, a zabiłam sześcioro. Czuję się pusta w środku - nie było
nikogo, kto by mi wtedy pomógł. To tragiczne - boję siś o tym nawet myśleć, bo nigdy
sobie tego nie wybaczę. Najmłodsze jest kalekie, ale je bardzo kocham. Wtedy mówiło
się o zabiegu i nikt nawet nie próbował odwieść od tej decyzji. Dzisiaj ponoszę
konsekwencje swoich decyzji i dziękuję Panu Bogu za tę córkę, bo może chociaż w
małej cząstce przez swój ból i trud, i cierpienia mojej córeczki... Nie wiem, poprostu
nie wiem. Błagam o przebaczenie."
Wypowiedz anonimowa (e-mail, jesień 2003 r.)
"Dzięki Bogu, Karolek będzie miał teraz 15 lat. A chciałam go zamordować. Sytuacja
w domu była bardzo ciężka, mąż pił, robił awantury. Było już troje dzieci, więc
podjęłam taką decyzję, że to czwarte usunę. Poszłam do lekarza po skierowanie do
szpitala. Lekarz spytał tylko, czy podjęłam tę decyzję nieodwołalnie. Powiedziałam, że
tak. Wtedy wypisał mi skierowanie. Wzięłam to skierowanie i poszłam z nim na drugi
dzień do szpitala. Tam pani doktor, która mnie badała, jeszcze raz spytała, czy chcę
naprawdę to zrobić. Odpowiedziałam jej, że tak. Spytała, czy wiem jakie konsekwencje
mogę ponieść, że mogę pózniej chorować, że będę odpowiadać przed Bogiem, że to
jest grzech. Powiedziałam jej, że zdaję sobie sprawę z tego wszystkiego. Jednak
chciałabym to zrobić, dlatego, że mam takie warunki, które mnie do tego zmuszają.
Wtedy spytała czy chciałabym porozmawiać z jeszcze jedną panią na ten temat.
Zgodziłam się. No i właśnie wtedy spotkałam Marię, która zaczęła mi tłumaczyć co
robię. Wtedy podjęłam tę decyzję, że jednak nie usunę go. Rozpłakałam się. Przez całą
drogę, jak wracałam do domu, widziałam tylko ciemny szlak przed sobą. Przyszłam do
domu. Córki pytały mnie dlaczego płaczę? Wtedy im powiedziałam, że będą miały
jeszcze braciszka. Strasznie się ucieszyły, zaczęty mnie ściskać. A pózniej urodził się
Karolek. (...) Jestem niezmiernie szczęśliwa, że go urodziłam. Bardzo się cieszę. Nie
wyobrażam sobie w tej chwili, żeby go mogło nie być. Bardzo go kocham, może
jeszcze bardziej jak pozostałe dzieci. Chociaż wszystkie bardzo kocham. Chciałabym
powiedzieć do wszystkich kobiet, które podejmują tę decyzję, żeby nigdy tego nie
robiły. Bardzo często przypomina mi się to, jak nie śpię, że coś takiego mogłam zrobić,
czego bym żałowała przez całe życie. Bardzo się cieszę, że spotkałam taką osobę,
która się znalazła w tym czasie, do której mogłam się zwrócić w każdej chwili, z która
mogłam porozmawiać, bo w domu to raczej nie miałam z kim, którą była właśnie
Maria. Ta pomoc duchowa była mi najbardziej potrzebna w tym momencie. Było to
bardziej istotne niż jakakolwiek pomoc materialna. Bardzo Marię lubię, i nie
zapominam nigdy o niej. Mam przyjaciółkę, która zawsze mówiła mi, że mam strasznie
dużo dzieci, że mam kłopoty, że mam męża, który pije i nigdy nie ma w domu tak, jak
potrzeba, że niepotrzebne są mi te dzieci. Jak się urodziło to czwarte dziecko, też
bardzo mi tak przygadywała. Wytykała mi: za mało ci jeszcze było tych dzieci,
urodziłaś następne... Ale kiedyś opowiedziała mi taką historię. Ona usunęła dziecko, l
pewnej nocy, we śnie, przyszedł do niej chłopiec w garniturze i spytał ją: mamusiu,
dlaczego mnie zabiłaś? Właśnie dzisiaj bym szedł do I Komunii św., gdybyś mnie nie
zabita. Od tamtej chwili już tak do mnie nie mówiła, tylko: masz rację, że tak
postąpiłaś, że nie zabiłaś tego dziecka. Może, gdybym nie zrobiła tego, to w tej chwili
byłabym szczęśliwa. I jest Karol. Jeszcze raz powtarzam, że bardzo, bardzo szczęśliwa
jestem, że on jest. Czasami zostaję sama w domu, wszyscy wychodzą, nie ma nikogo. A
on jeden zawsze jest na posterunku, zawsze mam się do kogo odezwać. Taka została
mi pociecha, radość na dalsze lata. Myślę, że tak będzie. Dużo ludzi mówi, że nie może
mieć kolejnego dziecka, nie ma gdzie go położyć. Ja zawsze tłumaczę, że jeśli jest
dziecko, to znajdzie się dla niego miejsce. Jak się chce, to wyjście zawsze się znajdzie.
Jak Pan Bóg tworzy, to nie zamorzy. Tak często bałam się, że nie będę miała co
dzieciom dać jeść. Była taka sytuacja, że często mąż przepijał pieniądze, ja nie
pracowałam. Ale tak nie było. Nigdy nie były głodne i zle też nie jadły. Może było
gorzej z ubraniem, ale to nieważne. (...) Ja bym się najlepiej czuła, jak by mąż zarobił
na dom. Żeby był taki, żeby dbał o dzieci. Niestety tak nie jest. Ale jakoś sobie daję
radę."
Krystyna
(zródło: "Miłujcie się")
Na antyaborcyjnych manifestacjach w USA często przemawia 19-letnia dziewczyna.
Ma w sobie niesłychanie dużo entuzjazmu i miłości. Mówi swobodnie nawet na
wielkich zgromadzeniach. Jej bawełniana koszulka zawiera przesłanie, które głosi: z
przodu - trzy pary odcisków stopek nie narodzonego 10-, 20-, i 36-tygodniowego
dziecka, z tyłu - napis: "Kiedyś
byłam embrionem i dlatego
jestem przeciw aborcji".
Nazywa się Gianna Jessen.
Mieszka obecnie w San
Clemente. Dziwnie potoczyły się
losy Gianny. W 1977 r. jej
matka udała się do kliniki w Los
Angeles, aby dokonać aborcji
przeprowadzanej metodą
"saline - solition" [zatrucie
płodu roztworem soli - przyp.
T.K.]. Wykonano zabieg
rutynowo i personel "medyczny"
był pewien śmierci płodu. Jedna
z pielęgniarek z przerażeniem
zauważyła, że dziecko żyje. W odruchu współczucia wzięła poparzone maleństwo i
zaniosła na oddział intensywnej terapii. Lekarze nie dawali żadnych szans na
przeżycie. Gianna nie mogła się poruszać, leżała w beznadziejnym stanie - "jak
kawałek ugotowanego makaronu" - według określenia jednej z pielęgniarek. Przeżyła
jednak zastrzyk z roztworu solnego i sprowokowany poród. Pielęgnowano ją do czasu,
kiedy mogła być zabrana do sierocińca dla małych dzieci. Kiedy miała 3 lata została
adoptowana. Mimo prognoz lekarskich - nie tylko przeżyła - ale wyrosła na śliczną,
utalentowaną dziewczynę. "To, co nazywają prawem kobiety do wyboru - mówi - jest
prawem do zabijania. Gdyby lekarz nie "spartaczył" swojej roboty, nie byłoby mnie
tutaj. Wiem, że dzieje się coś strasznego".
fragment z artykułu Jana Bilewicza
(Ja też kiedyś byłam embrionem..., "Miłujcie się", ROK XXII, nr 5-8 / 1996)
"Byłam w bardzo ciężkiej, właściwie tragicznej sytuacji. Nie miałam co jeść, w co się
ubrać. Z mężem, chorym na schizofrenię paranoidalną, przechodziłam prawdziwą
gehennę. W takiej sytuacji dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Miałam już 12-letnią
córkę. Moja decyzja wtedy była niestety taka, żeby usunąć ciążę. Przy okazji
dowiedziałam się też, że mam mięśniaki. Lekarz rejonowy skierował mnie najpierw na
usunięcie ciąży, a pózniej mięśniaków. Wtedy poznałam Marię. Po rozmowie z nią nie
zgłosiłam się do usunięcia ciąży. Nie poszłam tam. Maria skierowała mnie na badanie
do prof. Troszyńskiego z Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie. Zgłosiłam się do
Instytutu i do końca nie byłam zdecydowana. Cały czas czekałam na usunięcie ciąży.
Ja się nie obawiałam jeszcze jednego dziecka więcej. Obawiałam się tylko, jakie to
dziecko będzie. Operację mięśniaków miałam w szóstym miesiącu ciąży. Wszystko
przebiegło pomyślnie. Ja w dalszym ciągu chciałam zabić moje dziecko. Wtedy wzięto
mnie na USG i zobaczyłam moją córeczkę. Lekarze pokazali mi dziecko jak ono żyje,
jak bije jego serce, jak się porusza. Profesor pytał mnie wtedy, jak ja sobie
wyobrażam, jak oni mają to zniszczyć, w jaki sposób? Odpowiedziałam, że nie mam
pojęcia jak, ale wiem, że to się robi. A ja nie muszę chyba wiedzieć w jaki sposób.
Lekarz stwierdził, że on mi powie, jak to się robi. I powiedział. Nie wyobrażałam
sobie, że można za ucho chwycić, czy za
oko, czy za nóżkę - i wyrwać.
W tym momencie, kiedy zobaczyłam
dziecko, które żyje, któremu bije serce,
które się porusza, nie wyobrażałam sobie
porozrywania jego na kawałki. Cały czas
jednak bałam się o to, czy moje dziecko
będzie normalne. Przyszła chwila, że
urodziłam śliczną, zdrową i normalną
dziewczynkę. Dzisiaj ma ona już 11 lat. W
czasie mojego powrotu z dzieckiem ze
szpitala, mąż przechodził atak. W ogóle nie
wiedział, że ja jestem już w domu. Dopiero
na drugi dzień doszedł do siebie. Zobaczył, że jestem w domu i zdawał sobie sprawę,
że ma córkę. Chodził taki dumny, dotykał ją jednym palcem. Była bardzo do niego
podobna. Potem wychodził z nią nawet na spacery, chociaż wcześniej twierdził, że
nigdzie z nią nie wyjdzie. Były też momenty, że nie mogłam z nim zostawić dziecka.
Różne rzeczy przychodziły mu do głowy. Mógł ją wziąć z łóżeczka i po prostu
wyrzucić. Tak mówił, a pózniej żartował, że nigdy by tego nie zrobił. Ja nie bałam się
wcale męża. On mi właściwie krzywdy nie zrobił. Magda jest ładnym, udanym
dzieckiem. Jest naszą radością. Zupełnie zmieniła tryb naszego życia. Wszystko się
zmieniło. Z początku myślałam, że sobie nie poradzę, ale mimo wszystko poradziłam
sobie. Dzisiaj, kiedy po śmierci męża zostałyśmy same, gdyż starsza córka wyszła za
mąż, Magda jest moim szczęściem. Dobrze się uczy, jest zdrowa. Gdybym teraz
spodziewała się dziecka, już bym go nie zniszczyła. Na pewno. Jestem całkowicie
przeciwna zabijaniu dzieci nienarodzonych! Każde dziecko można wychować.
Wszystko jest do pokonania. Każda kobieta wychowa, nawet sama. Myślę, że nawet w
najgorszych warunkach można wychować, jeżeli się chce. Ciężko jest tylko przez
pewien czas. Sama to przeżyłam, więc wiem. I gdybym w tej chwili miała jeszcze jedno
dziecko, to też bym je wychowała. Bo cóż to jest dwoje dzieci? Jeżeli kobieta jest w
ciąży, to nie powinna niszczyć, tylko przyjąć dziecko i je wychować. Macierzyństwo
przychodzi samo, miłość do dziecka rozwija się w trakcie 9-ciu miesięcy ciąży. U mnie
ten proces trwał długo. Jeżeli normalni ludzie mają normalne warunki, to nie
rozumiem, dlaczego nie chcą dziecka."
Matka
(zródło: "Miłujcie się")
"(...) Wydawać by się mogło, że problem ten [aborcji - przyp. T.K.] został zamknięty w
ustawowym paragrafie i właściwie nie istnieje. A jednak niezmiennie, jak przed
wprowadzeniem ustawy o zakazie dokonywania aborcji, przychodzą do mnie kobiety,
które nie chcą urodzić "tego dziecka". Jest mi niezmiernie trudno wytłumaczyć, że "ten
człowiek" został już stworzony przez Boga do życia i wieczności. Jestem lekarzem,
który nigdy nie dał skierowania na zabieg usunięcia ciąży. Zawsze powtarzam
pacjentkom, że jeżeli matka i ojciec nie decydują się wychowywać swojego dziecka, to
w naszych warunkach może być ono oddane do adopcji rodzinie zastępczej.
Obdarowanie małżeństwa, które pragnie, a nie może mieć dziecka jest dobrem,
natomiast aborcja jest morderstwem. (...) Niektórzy teoretyzują, iż bywają przypadki,
w których ciąża zagraża życiu kobiety. Każdy lekarz, zajmujący się pacjentką w ciąży,
musi sobie zdawać sprawę, że ma do czynienia z dwoma pacjentami, których należy
leczyć dopóty, dopóki pozwala na to jego wiedza medyczna. W zawodzie ginekologa-
położnika pracuję już ponad 20 lat i muszę przyznać, że nie miałam sytuacji, kiedy
musiałam podjąć decyzję o zabiciu dziecka, dla uratowania życia matki.
Rozmawiając z innymi położnikami również nigdy nie usłyszałam o takim przypadku.
Matki kalekie, chore, często rodzą zdrowe dzieci. (...) Aborcja jest nie tylko
morderstwem dziecka, ale zniszczeniem zdrowia fizycznego i psychicznego matki. W
ten sposób myślę o zespole zaburzeń psychicznych, czyli tzw. zespole postaborcyjnym.
Następuje on u kobiet (a także u lekarzy) po dokonaniu morderstwa. (...) Nie znam
kobiety, która by nie rozpaczała po dokonaniu aborcji."
fragment z artykułu Danuty Hebdy Lis
(Co sądzę o aborcji, "Miłujcie się", nr 11-12 / 2000)
" (...) Elżbieta była pielęgniarką i w pracy miała kontakt z dziećmi upośledzonymi.
Kiedy po raz drugi zaszła w ciążę, zaraz na jej początku zachorowała na ostrą
odmianę grypy. Zaczęła obawiać się, że w czasie choroby płód został uszkodzony i
dziecko, które urodzi będzie upośledzone. W ten sposób zrodziła się w niej pierwsza
myśl o aborcji swojego dziecka. Pobiegła do pani ginekolog, która jeszcze bardziej
pogłębiła jej obawy twierdząc, że dziecko może mieć ciężką wadę serca. Pani
ginekolog bez zastanowienia wypisała skierowanie na aborcję. Sama już nie
wykonywała "zabiegów" dlatego, że przeżyła szok po tym, jak jej sąsiadka zmarła
podczas dokonywania aborcji. Widząc codziennie dwójkę osieroconych dzieci
zaprzestała sama usuwać ciąże, tylko prosiła koleżanki i kolegów o "przysługę".
Elżbieta była przekonana, że wskazanie lekarskie jest słuszne. Sytuację pogarszał mąż,
który był bardzo przeciwny narodzeniu się dziecka i mocno nalegał, aby ciążę szybko
"usunąć". Faktem jest, że rodzina ta miała wtedy bardzo trudne warunki
mieszkaniowe, ale czy to może być wystarczający powód do uśmiercenia dziecka?
Kiedy dowiedziałam się o całej sprawie - wspomina pani Maria - robiłam wszystko, co
było możliwe, aby dziecko uratować. Każdy mój nieodpowiedni ruch mógł przekreślić
całą sprawę. Potrzebna była wielka dyplomacja. Skierowałam najpierw Elżbietę do
pana prof. Troszyńskiego. Profesor jednoznacznie stwierdził, że nie ma żadnych
podstaw do przeprowadzenia aborcji. Prosiłam również innych znajomych
ginekologów, którzy także orzekli, że nie ma powodu do uśmiercenia dziecka.
Zachęcając ją do jeszcze innych badań powiedziałam, że każda matka, nawet
najzdrowsza, nie wie do końca, czy urodzi zdrowe dziecko. Po skończeniu wszystkich
badań poszła ponownie na wizytę do prof. Troszyńskiego, który uświadomił jej, że nikt
nigdy nie może mieć pewności, że urodzi się zdrowe lub chore dziecko. Elżbieta
jednak, mimo wszystko nosiła w sobie irracjonalny lęk, że dziecko, które w sobie nosi
będzie upośledzone i dlatego zdecydowana była ciążę usunąć. Planowała natomiast,
aby za rok po aborcji, zdecydować się na poczęcie i urodzenie dziecka. Zapytałam,
czy zdaje sobie sprawę z tego, że już nigdy więcej może nie urodzić dziecka. Te
argumenty również nie skutkowały. Po jakimś czasie pojechałam do jej domu.
Pamiętam, że miałam wtedy wysoką gorączkę. Na dworze temperatura sięgała -14C.
Przeszło trzy godziny rozmawiałam i przekonywałam również męża Elżbiety, niestety
bezskutecznie. Dopiero tuż przed moim odejściem Elżbieta powiedziała mi, że zmieniła
decyzję i mimo wszystko pragnie urodzić to dziecko. Uspokoiłam się. Jednak kilka dni
pózniej zadzwoniła do mnie i powiedziała, że przemyślała całą sprawę i decyduje się
jednak na przerwanie ciąży. Kilka razy jezdziłam do jej domu. Mąż był niewzruszony
jak głaz, natomiast widziałam, że w sercu Elżbiety toczy się straszne zmaganie. Po
każdej wizycie, dawała mi do zrozumienia, że urodzi dziecko. Była osobą wrażliwą.
Dużo mówiła mi o okrucieństwie ZOMO i Milicji. Myślałam, że się ją przekonać.
Zaczęłam być spokojna o życie dziecka. Kilka tygodni pózniej, będąc w przychodni po
trudnej rozmowie z jedną z pacjentek, nie wiem dlaczego, wyszłam z gabinetu
drzwiami prowadzącymi nie do położnej, ale wprost do poczekalni. Na korytarzu
zobaczyłam męża Elżbiety, który wstał na mój widok i z drwiącym uśmiechem
oznajmił, że ostatecznie zdecydowali się z żoną na aborcję. Dowiedziałam się od
niego, że Elżbieta została przyjęta na oddział i za chwilę będzie miała zabieg.
Przyznam, że był to dla mnie szok. Natychmiast z pośpiechem udałam się do niej.
Czekała przed gabinetem. Chciała mi podać rękę, ale odmówiłam, mówiąc: "Ja ręki
ci nie podam, bo brzydzę się zbrodniarzy i morderców. Oskarżasz ZOMO i Milicję o
nieludzkie zachowanie, a kimże ty jesteś, chcąc zabić swoje dziecko? Chcesz
pozwolić, aby ktoś za chwilę poszarpał je, poćwiartował na części i wyrzucił do
ubikacji? Czy będziesz mogła pójść w dniu Wszystkich Świętych na cmentarz, aby
zapalić świeczkę na grobie tego dziecka? Czy będziesz mogła spokojnie na Sądzie
Ostatecznym spojrzeć w twarz Jezusowi Chrystusowi, który oddał swoje życie za
każdego człowieka? Czy będziesz mogła żyć spokojnie jako matka i spoglądać bez
wyrzutów sumienia na żyjące swoje dzieci, wiedząc, że jedno pozwoliłaś zabić?"
Spuściła głowę i słuchała w milczeniu. Po chwili zaczęła płakać. Dodałam: "Będzie to
w takim razie twoja największa zbrodnia. Najwięcej cierpienia przyniesie ci śmierć
tego dziecka. Wszystko, co powiedziałaś mi na temat ZOMO i Milicji, jest o wiele
mniej brutalne aniżeli aborcja na którą się zdecydowałaś. Zomowcy byli bardziej
humanitarni niż ty, dlatego, że oni męczyli i zabijali ludzi, którzy przynajmniej mogli
się bronić. Dziecko żyjące w twoim łonie, które powinno być najbardziej bezpieczne,
znajdując się pod sercem matki, jest w tej chwili najbardziej zagrożone, i za chwilę
zginie z twojej winy brutalną i nieludzką śmiercią". Elżbieta stała ze spuszczoną
głową i płakała. Widziałam, że bardzo mocno przeżywała tę sytuację. Zostawiłam ją
samą i wróciłam do swojego gabinetu. Kilka godzin pózniej zadzwoniła Elżbieta i z
radością oznajmiła mi, że wypisała się ze szpitala i jest zdecydowana urodzić dziecko,
pragnie tylko, bym została jego matką chrzestną. Natomiast jej mąż był bardzo
zdenerwowany. Powiedział mi z wyrzutem: "Aatwo jest pani mówić, że trzeba urodzić
dziecko, ale warunki są tak trudne, że nie poradzimy sobie". Tuż przed porodem
Elżbieta opowiedziała mi o swojej matce, która będąc z nią w ciąży poważnie
zachorowała. Proponowano jej aborcję, jednak kategorycznie odmówiła. Dzięki tej
decyzji, Elżbieta przeżyła, a matce uratowano życie. Zapytała mnie o moją rodzinę.
Opowiedziałam jej o swojej mamie, która często mi powtarzała: "Żyj tak, abyś umiała
spojrzeć Panu Jezusowi prosto w oczy. Kiedy spotkasz Boga twarzą w twarz, nie
będzie obok ciebie ani mamy ani taty, ani księdza, ani nauczycielki ze szkoły.
Pamiętaj, żyj tak, abyś mogła spotkać Go z czystym sercem". To był największy
testament mojej mamy. Nie znałam przyczyny jej śmierci. Kiedy uratowałam już wiele
dzieci, rozmawiałam raz ze swoją ciocią. Widziała moją wielką radość, kiedy
mówiłam, że czuję się szczęśliwa biorąc na ręce i tuląc dziecko, które miało zginąć a
żyje. Właśnie wtedy ciocia spytała, czy znam przyczynę śmierci mojej mamy. Nie
znałam. Wtedy ciocia opowiedziała mi, że w latach 60-tych, kiedy mama zaszła w
kolejną ciążę, stan jej zdrowia był bardzo ciężki. Lekarze mówili, że trzeba dokonać
aborcji, aby uratować jej życie. Przekonywali ją, że jeżeli nie zgodzi się na aborcję, to
osieroci dzieci, które pójdą do domu dziecka. Mama nie zgodziła się. Powiedziała, że
skoro jest taka wola Boża, to tak się stanie, jak Bóg chce. Finał był taki, że mama
zmarła razem z dzieckiem. Moje rodzeństwo i ja zamieszkaliśmy w domu dziecka.
Kiedy skończyłam opowiadać, Elżbieta zapytała o imię mojej mamy. Odpowiedziałam,
że miała na imię Katarzyna. Wtedy drżącym ze wzruszenia głosem przyrzekła, że jeżeli
urodzi się dziewczynka, otrzyma imię Kasia. W czasie kiedy Elżbieta rodziła, jej mąż
siedział w poczekalni. Na mój widok wstał, wyprostował się i powiedział, że jeżeli się
urodzi chore dziecko to i tak go nie przyjmie. Oznajmiłam mu, że wtedy ja się nim
zaopiekuję, i nawet go nie zobaczy. Po porodzie zatelefonowała rozpromieniona
Elżbieta dzieląc się ogromną radością. Między innymi mówiła: "Miałam bardzo częsty
kontakt z noworodkami, ale to moje dziecko jest wyjątkowe. Po pierwsze ono płacze
tak, że widać łzy, co przecież u noworodka jest niespotykane. Poza tym, Kasia jest taka
zdrowa i silna, że już w drugim dniu podnosiła główkę!". Po porodzie, również ojciec
szybko zmienił nastawienie, i z radością przyjął córkę. Kasia jest wielką radością
całej rodziny. Teraz ma już 14 lat. Bardzo pięknie mówi i recytuje. Chodzi na różne
zajęcia teatralne. Posiada wrodzony, wielki talent artystyczny. W szkole jest najlepszą
uczennicą; wygrywa konkursy i olimpiady. Aż strach pomyśleć, jak wiele dzieci w
Polsce nie miało takiego szczęścia jak Kasia i zostało skazanych na śmierć decyzją
ginekologów o zdeprawowanych sumieniach, oraz rodziców, którzy nie zawsze
zdawali sobie sprawę z tego, co czynią... "
fragment z artykułu opracowanego przez kleryka Tomasza Ludwickiego TChr
(Kasi na szczęście udało się przeżyć, "Miłujcie się", nr 11-12 / 1998)
"Pod koniec studiów, a były to lata 70-te, przeżyłam bardzo boleśnie rozstanie z moim
chłopakiem, który był moją pierwszą miłością, i z którym chodziłam prawie 5 lat.
Pewnego dnia oświadczył mi, że się zakochał, nic na to nie poradzi, że musi odejść.
Zostałam sama, a był to czas kiedy wszystkie moje koleżanki wychodziły za mąż. Po
wyjściu z depresji zaczęłam "żyć na nowo", ale czyniłam to bardzo naiwnie i
nieroztropnie - akademickie imprezy zakrapiane alkoholem, nieodpowiednie
towarzystwo. Bardzo chciałam, aby ktoś mnie znów pokochał. Związałam się z
człowiekiem, który o mnie nie dbał. Kiedy zaszłam w ciążę, powiedział, że nic go to nie
obchodzi. Znalazłam się w sytuacji (w ówczesnym moim przekonaniu) bez wyjścia.
Dziś już wiem, że Bóg zawsze pomaga tym, którzy Mu zaufają i powierzą swój los.
Wtedy jednak wiara moja była jeszcze bardzo słaba, wydawało mi się, że nie ma
innego wyjścia, jak tylko aborcja. Na rodziców nie mogłam liczyć, choć byli w
separacji, żyli w jednym mieszkaniu. Stwarzało to, nawet bez dodatkowych czynników,
ciężką atmosferę. Nie było wtedy jeszcze domów samotnych matek, w każdym razie ja
o nich nie słyszałam. W latach 70-tych aborcja była na porządku dziennym. Uznawano
ją za oznakę nowoczesności i postępu. Moje wyrzuty sumienia zagłuszyła ostatecznie
panująca wtedy ustawa (z 1956 r.) o dopuszczalności aborcji. Skoro obowiązuje takie
prawo, to widocznie moje postępowanie nie jest takie złe, jest prawe... Nie
dostrzegałam wtedy tego, że prawo Boże stoi ponad wszelkim innym prawem i tyko
ono obowiązuje chrześcijanina. Niemniej jednak ta właśnie obowiązująca ustawa o
aborcji była tą przysłowiową "kropką nad i", która wpłynęła na moją decyzję. Z
przerwaniem ciąży nie miałam żadnych trudności, lekarz nawet nie starał się mnie od
wieść od tego zamiaru, od razu dał skierowanie do szpitala. Po zabiegu czułam się
bardzo zle psychicznie i przed nikim nie mogłam się wypłakać. Przez 3 lata nie
chodziłam do spowiedzi, ze strachu. Bałam się, że nie zostanę rozgrzeszona. Ale Bóg
miłosierny nie pozostawił mnie samej sobie. Dziś rozumiem, że tylko dzięki Niemu
poznałam uczciwego chłopaka. Po 2 latach pobraliśmy się. Na spowiedzi przedślubnej
wszystko wyznałam w konfesjonale i nie spotkało mnie potępienie. Jak każde
małżeństwo chcieliśmy mieć dzieci. Przez ponad 3 lata cierpiałam psychiczne męki,
nie mogąc zajść w ciążę. Coraz bardziej dotkliwie uświadamiałam sobie, co zrobiłam
i jakie niesie to za sobą skutki. Ale i tym razem Bóg miłosierny wysłuchał moich
modlitw i obdarzył mnie dziećmi. Urodziłam dwóch synów, ale kosztowało mnie to
bardzo dużo trudu. Pierwszą ciążę donosiłam tylko dlatego, że leżałam, a i tak
codziennie wydawało mi się, że nie doniosę ciąży. Po dziś dzień mój syn jest
nieśmiały, zalękniony, ma kłopoty emocjonalne. Drugi syn urodził się już jako
wcześniak, nie zdołałam go donosić, dużo chorował, ale obecnie jest zdrowy. Choć
minęły lata i znam już smak macierzyństwa, poczucie winy nie osłabło, wręcz się
nasiliło. Kiedy patrzę na rozkoszne małe dzieciaczki, wyobrażam sobie, że nagle stają
się martwe i robi mi się słabo. Myślę, że po dokonaniu aborcji poczucie winy nigdy
nie opuszcza kobiety. Chociaż wierzę, że Bóg, który wszystkim skruszonym i pokornym
przebacza, "grzech mój zawsze jest przede mną".(...) Pragnęłabym, aby wszystkie
kobiety zrozumiały, że aborcja jest wielkim złem, że każde życie ludzkie jest święte i
nikt nie ma prawa go niszczyć. Modlę się codziennie do Miłosierdzia Bożego i
odmawiam różaniec za dzieci nienarodzone. Może kogoś to uratuje."
Małgorzata
(zródło: "Miłujcie się", nr 9-10 / 2001)
"Jestem 59-letnią matką trzech synów. Najstarszy ma 35 lat, młodszy 32, a najmłodszy
22. Tego ostatniego nie miałam urodzić, bo były przeciwwskazania lekarza, ze
względu na zły stan mojego zdrowia. Miałam 36 lat i dwoje dzieci, gdy tuż po operacji
kamieni żółciowych okazało się, że jestem w ciąży. Od roku mieliśmy mieszkanie,
warunki materialne byty bardzo trudne, ponieważ mąż sam pracował u Cegielskiego,
niewiele zarabiał, a ja trochę dorabiałam szyjąc i wykonując drobne prace
chałupnicze za marne grosze. Z uwagi na to, że chorowałam na przewlekłe
zakrzepowe zapalenie żyt na nogach i dokuczała mi przepuklina pachwinowa, lekarz
ginekolog z przychodni orzekł, że nie powinnam rodzić, ponieważ poród w tej
sytuacji jest niebezpieczny. Postanowiłam, że nie odbiorę życia mojemu dziecku, bo
życiem rządzi Bóg i stanie się tak, jak On będzie chciał. Zawierzyłam Matce Bożej i
postanowiłam urodzić moje dziecko. Lekarz podczas następnej wizyty ponaglał, abym
się wreszcie zdecydowała, póki czas na zabieg. Powtarzał, że on za mnie nie będzie
decydował, bo i tak już ma dosyć na sumieniu. Jeszcze teraz, kiedy piszę te słowa, to
przeżywam to wszystko na nowo. Ile razy byłam na kontrolnych miesięcznych
badaniach w przychodni, powtarzał swoje "no, i widzi pani, jak pani wygląda", bo
czułam się fatalnie. A w domu trzeba było wszystko zrobić. Nogi puchły okropnie,
przepuklina bolała coraz bardziej i jelita w niej więzły. Pod koniec ósmego miesiąca
lekarz wypisał mi skierowanie do szpitala na oddział patologii ciąży zaznaczając, że
będę tam leżała z nogami na wyciągu, aż urodzę! Po prostu, nie chciał mnie już
widzieć. Nie mogłam sobie tego nawet wyobrazić, więc płacząc pojechałam do
szpitala pod opieką mojej młodszej siostry. Uspokojono mnie dziwiąc się, jak mógł
lekarz coś takiego powiedzieć i zapewniono, że będę leżała w domu z
zabandażowanymi nogami. W dzień leżałam, a w nocy nie mogłam spać, płakałam i
modliłam się. Tak minął miesiąc i nadszedł czas porodu. Trwał długo, nogi miałam
obandażowane od góry do dołu, ale obyto się bez większych problemów. Syn urodził
się zdrowy i duży. W szpitalu byliśmy tylko trzy dni. Na Chrzcie św. daliśmy mu imię
Marek. Jest przystojnym, wysokim mężczyzną (196 cm wzrostu) mądrym i dobrym.
Wie, że ponad wszystko, i opierając się na Prawach Bożych ratowałam Jego życie.
Jestem szczęśliwa, że tak uczyniłam. Dziękuję Bogu i mojej Patronce Najświętszej
Maryi Pannie Wniebowziętej za całe moje życie!"
Maria
(zródło: "Miłujcie się", ROK XXII, nr 11-12 / 1996)
"Ta historia zaczęła się w maju 2000 roku, kiedy mój lekarz stwierdził, że jestem w
ciąży. To było jak grom z jasnego nieba, dla mnie i dla lekarza. Miałam już troje
dzieci w wieku 15, 13 i 9 lat. Podczas ostatniego porodu omal nie umarłam wraz z
dzieckiem i lekarz powiedział, że nie powinnam już mieć więcej dzieci, bo każdy
następny poród będzie zbyt dużym obciążeniem dla mojego organizmu (przy dwu
pierwszych porodach miałam krwotoki, trzeci po 25 godzinach odbył się poprzez
cesarskie cięcie, a lekarze wiele godzin ledwo utrzymywali mnie przy życiu).
Założyłam sobie spiralę. Po pięciu latach następną. Na badaniu kontrolnym
powiedziałam, że opóznia mi się miesiączka. Dostałam zastrzyki na jej wywołanie. Nie
poskutkowały. Lekarz zrobił mi USG i stwierdził ciążę. Płakałam w gabinecie, a mój
lekarz "nie mógł mi spojrzeć w oczy" - jak to sam powiedział i zaproponował mi
aborcję gratis, bo przez jego niedopatrzenie byłam w niechcianej ciąży. Nasza
sytuacja materialna nie była dobra, ciasnota w domu, syn od września miał uczyć się
w technikum (co wiązało się z dodatkowymi wydatkami), młodszy kończył
przygotowania do I Komunii św. Utrzymywaliśmy się tylko z poborów męża, a tu
trzeba będzie kupić wyprawkę, łóżeczko, pieluchy, wózek, no i mleko - bardzo drogie,
ja nigdy nie karmiłam dziecka własnym mlekiem, bo nigdy go nie miałam. Kiedy
usłyszałam propozycję bezpłatnej aborcji, ucieszyłam się i uspokoiłam. Miałam
zgłosić się za tydzień do szpitala. W drodze do domu uspokajałam sumienie - będzie
dobrze, przecież to dopiero siódmy tydzień, zlepek bezkształtnych komórek. Wieczorem
powiedziałam o wszystkim mężowi. Bardzo się zmartwił, a kiedy usłyszał o aborcji
stanowczo się temu sprzeciwił. Krzyczałam, że to ja będę "nosiła brzuch" i rodziła w
tych okropnych bólach, że mogę umrzeć, że nic go to nie obchodzi, bo cały ciężar
wychowywania dzieci spoczywa na mnie, że mam już 36 lat i nie chcę znów powracać
do pieluch. Wtedy on spokojnie powiedział: Zanim wyszłaś za mnie, modliłaś się
podczas pielgrzymki na Jasną Górę o syna - księdza, być może to jest ten syn. Ten
argument zamknął mi usta. Nie spałam całą noc, tylko myślałam. Nad ranem
postanowiłam ciążę usunąć, a mężowi powiedzieć, że poroniłam. Ta myśl mnie
uspokoiła. Następnego dnia przed pójściem z synem na katechezę przedkomunijną
sortowałam rzeczy do prania. W koszu na brudną odzież znalazłam mój medalik.
Stwierdziłam, że zdejmując bluzkę dwa dni temu musiałam go oderwać tak, że nawet
tego nie zauważyłam, bo sam łańcuszek dalej wisiał na szyi. Na medaliku z jednej
strony jest wizerunek Jezusa Miłosiernego z napisem Jezu ufam Tobie, z drugiej -
podobizna siostry Faustyny. Poszliśmy z synem na katechezę. W kościele ksiądz zaczął
śpiewać pieśń "Kiedyś, o Jezu chodził po świecie" i przy trzeciej zwrotce "Kto by u
siebie dziecię przyjmował..." doznałam jakby porażenia. Uklękłam i zaczęłam płakać.
Przepłakałam całą Mszę św. - Co ja chciałam zrobić - myślałam - Chciałam zabić
nasze dziecko, uciszając sumienie złym stanem materialnym, niewygodą, swoim
wiekiem. Chciałam zabić dziecko, które ma już i ciało i duszę, tak samo jak to, które
za kilka dni przystąpi do I Komunii św. Jak mogłabym "spojrzeć w twarz" Jezusowi.
Zgubiłam medalik i od razu "zgubiłam" sumienie. Parę tygodni pózniej przeczytałam
w "Miłujcie się", że spirala nie zapobiega ciąży, ale jest środkiem poronnym. Tu się
zaczął mój koszmar. Cały czas myślałam tylko o tym, ile dzieci już zabiłam i jak silne
musi być to, które noszę pod sercem, skoro pokonało tyle "zamachów". Po spowiedzi
św. trochę się uspokoiłam, ale w sercu wciąż czułam odrazę do samej siebie. Uderzyła
mnie ta prawda o Bogu, że dla Niego wszystko jest możliwe. Obdarował mnie wielkim
darem, chociaż ja robiłam wszystko, by go nie przyjąć. Od dnia, w którym
zdecydowałam, że urodzę to dziecko, codziennie modliłam się na koronce do
Miłosierdzia Bożego, prosząc by dziecko urodziło się zdrowe. Mój synek przyszedł na
świat w grudniu 2000 roku. Urodził się bez żadnych komplikacji - naturalnie, przy
niewielkich bólach - zdrowy i piękny. Przywitałam go łzami, ucałowałam, zrobiłam
znak krzyża na czole i szepnęłam: Wybacz mi, synku. Mój cudowny skarb skończył już
rok. Uwielbiamy go wszyscy i bardzo kochamy. Rozwija się wspaniale, biega po domu,
śmieje się głośno i mówi mama, a wtedy serce kurczy mi się z żalu, że mogłam go nie
urodzić. Wszystko, co zdarzyło się od chwili, kiedy podjęłam decyzję o narodzinach
syna, jest dla mnie cudem od Boga. Choć jest nam ciasno i brakuje pieniędzy, znalezli
się ludzie, którzy najpierw modlili się za nas, a potem ofiarowali nam ubranka,
łóżeczko, wózek, nawet zabawki. Cudem jest też to, że wciąż mam pokarm w piersiach
i karmię mojego synka bez żadnych przeszkód. I myślę sobie, że Jezus wystawił mnie
na próbę, zaufałam Mu i jestem szczęśliwa. Uratował moje dziecko, uratował mnie."
Renata
(zródło: "Miłujcie się", nr 1-2 / 2002)
"Po urodzeniu się naszej pierwszej córki moja żona Grażyna nie brała pod uwagę
dalszego powiększenia rodziny. Ja natomiast uważałem, że jednemu dziecku zle jest na
świecie. Kiedy pewnego dnia wróciłem z pracy, poznałem po oczach mojej Grażynki,
że coś nie jest w porządku. Na pytanie "Co się stało?" usłyszałem krótką odpowiedz,
po której natychmiast (szczęśliwy!) chwyciłem za telefon i umówiłem termin u
ginekologa. Podejrzenie o ciążę potwierdziło się szybko - rozpierało mnie uczucie
radości. Nie trwało ono długo, bo już kolejna informacja zatrzymała na moment bicie
mojego serca. Następne badanie wykryło u żony raka piersi na tyle rozwiniętego -
około 5 cm średnicy - że operacja jego usunięcia musiała nastąpić bezzwłocznie. Ze
skierowaniem zgłosiliśmy się na oddział kobiecy do Kliniki Uniwersyteckiej w
Hamburgu/Saar. Kiedy zaraz na początku polecono zrobienie zdjęcia
rentgenowskiego, odmówiliśmy, tłumacząc, że żona jest w 11. tygodniu ciąży -
zaskoczenie personelu było ogromne. Od tej chwili zajęli się nami lekarze. Padła
propozycja przerwania ciąży, gdyż stanowiła ona poważną przeszkodę w dalszym
leczeniu. Stanowcza odmowa ze strony Grażyny i moje całkowite poparcie tego
stanowiska kierowały nas w rozmowach na coraz wyższe stopnie hierarchii
medycznej, aż na szczyt - do samego dyrektora kliniki. Po osobistym zbadaniu żony
potwierdził konieczność usunięcia ciąży, dodając, że inaczej nie widzi żadnych
możliwości przeżycia dla dziecka i tylko niewielką szansę przejścia przez poród dla
jego matki. Ponieważ lepiej od żony znałem niemiecki, to ja prowadziłem rozmowy z
lekarzami. Byłem tak przejęty grozą sytuacji, że momentami nie mogłem wydobyć z
siebie ani jednego słowa i wcale się nie dziwiłem, że moja żona, stojąc tak bez słowa
obok mnie, tylko głośno płakała. Myśli latały w mojej głowie jak zwariowane.
Wiedziałem, że tylko Bóg może nam pomóc, i prosiłem Go o słowa, które pomogłyby
mi przekonać tego lekarza, że nie ma racji. Bałem się jednocześnie, że każde
nieopatrznie wypowiedziane słowo mogło być przyzwoleniem na propozycję lekarzy.
Czułem na sobie silny psychiczny nacisk ze strony tak wysoko wykształconych ludzi,
dręczyła mnie także uparta myśl, że ja, prosty niedouczony człowiek, odważam się
wdawać w dyskusje z ludzmi, którzy mają po kilka tytułów naukowych przed
nazwiskiem. Zapomniałem na moment, że tylko Bóg jest prawdziwą mądrością, ale On
przyszedł nam z pomocą, robiąc ze mnie swoje narzędzie... Zapytałem więc lekarzy,
czy mogę dostać na piśmie, że po usunięciu ciąży moja żona nigdy więcej nie
zachoruje na raka i będzie zdrowa. Lekarz był trochę zaskoczony tak sformułowanym
pytaniem, ale odpowiedz była jedna: nikt na tym świecie nie może zagwarantować
mojej żonie zdrowia i życia w tej ciężkiej chorobie i w jej tak zaawansowanym stanie.
Dzięki Bogu już wiedziałem, co mam odpowiedzieć - moja reakcja była
natychmiastowa: To po co zabijać? (Myśli kłębiły mi się w głowie i czułem, że za
chwilę zwariuję, lecz jednocześnie widziałem bardzo jasno to, co mam mówić - dzięki
Ci, Boże, że mnie wsparłeś w tym momencie.) Mówiłem dalej, że jeżeli teraz zabijemy
to dziecko, a pózniej umrze moja żona, to będę miał dwa życia na sumieniu.
Zostawiając dziecko przy życiu i oczekując na rozwiązanie, zdaję się na Bożą wolę.
Nawet jeżeli w pózniejszym czasie odejdą oboje z tego świata, to będzie to oznaczało,
że Bóg tak chciał. Z czystym sumieniem będę mógł żyć i opiekować się starszą córką.
A jeżeli umrze jedno z nich, to na pewno będzie to dla mnie przykre i bardzo bolesne,
ale będę miał pełną świadomość, że zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, żeby nie
przeciwstawiać się Bożym przykazaniom i Jego woli. Bardzo mi ulżyło, kiedy
skończyłem mówić. Teraz czułem się jak nurek, który wypłynął na powierzchnię wody,
żeby nabrać powietrza. Serce biło mi tak mocno, jakby chciało ze mnie wyskoczyć. W
chwili milczenia, której potrzebował mój rozmówca na zastanowienie się, wyczuwało
się napięcie, ale jego odpowiedzią byłem tak zaskoczony, że prawie przysiadłem z
wrażenia. - Jako mąż i tak nie ma pan nic do powiedzenia, pana żona musi to sama
powiedzieć - usłyszałem. - Proszę bardzo - padło z mojej strony - żona potrafi tyle
powiedzieć po niemiecku. Zwracając się do Grażyny, zapytał - Co Pani zdecydowała?
Zapadła ciężka cisza. Wiedziałem, co czuje żona, bo przecież przed chwilą
przeżywałem to samo, ale jednocześnie byłem świadom, że wszystko, co ona w tej
chwili przechodzi, jest wielokrotnie większe, bo przecież to ona nosi dziecko i to ona
decyduje teraz o swoim zdrowiu i życiu. Nieprawdopodobny ciężar tej sytuacji objawił
się w krótkim płaczu Grażynki. Po chwili stanowczo powiedziała: - Jestem osobą
wierzącą. Jak mam tyć w zgodzie z moim Bogiem i sumieniem, jeżeli zabiję moje
własne dziecko? Nie, nie mogę tego zrobić. Chcę moje dziecko urodzić, bez względu
na konsekwencje. Widać było zaskoczenie na twarzy lekarza. Szanując naszą decyzję,
krótko uświadomił nas, czego możemy się spodziewać w związku z operacją guza.
Żona została umieszczona w pokoju, gdzie - jak mieliśmy nadzieję - odpocznie,
nabierze sił przed czekającym ją trudnym okresem życia. (Tylko Bóg jedyny wiedział,
w jakiej byliśmy biedzie.) Następnego dnia przyszedłem do żony i miałem nadzieję, że
zastanę ją w dobrym nastroju. Kiedy stanąłem przy łóżku od razu wiedziałem, że coś
jest nie tak, miała czerwone i podpuchnięte od płaczu oczy. - Czemu płakałaś? ż
spytałem. Powiedziała, że od samego rana znosiła psychiczny nacisk ze strony
pielęgniarki i lekarza dyżurnego, którzy radzili by zmieniła decyzję. Dopiero moja
ostra interwencja u tego lekarza zmieniła zachowanie personelu. Z Bożą pomocą
Grażynka przeszła tę ciężką operację. Przez ten cały czas odczuwaliśmy ogromną
pomoc i wstawiennictwo Matki Bożej, do której kierowaliśmy nasze modlitwy.
Różaniec, który już wcześniej często odmawialiśmy, teraz stał się nieodłącznym
towarzyszem dnia codziennego naszej rodziny, a w szczególności żony. Także dzięki
modlitewnemu wsparciu, jakie otrzymaliśmy od niezliczonej rzeszy przyjaznych nam
ludzi w Polsce, od diakonów i księży w Carisbergu oraz w Centrum Kultu Maryjnego
w Schnstatt, Bóg sprawił, że stan po operacji Grażyny szybko się poprawiał, a
dziecko prawidłowo się rozwijało. 11 stycznia 1999 r. urodziła się nam zdrowa
dziewczynka, która była i jest do dzisiaj żywym zaprzeczeniem lekarskiej diagnozy i
najpiękniejszym dowodem działalności Bożej w naszym życiu. Po dwugodzinnym
porodzie żona o własnych siłach przeszła z sali porodowej do swojego pokoju. Długo
zastanawialiśmy się nad imieniem dla dziecka i doszliśmy do wniosku, że za okazaną
opiekę, pomoc i wstawiennictwo oraz z głębokiej wdzięczności dla Matki Bożej damy
naszej córeczce na imię Miriam. Stan zdrowia Grażyny zdawał się stabilizować do
tego stopnia, że wybraliśmy się w maju 2000 roku do Medugorje.Tam mogliśmy
jeszcze raz podziękować Maryi za opiekę i Bogu za okazane łaski. U schyłku lata
zdrowie żony zaczęło się nagle pogarszać. Liczne terapie miały znikomy wpływ na
zatrzymanie rozwoju choroby. 5 grudnia 2000 r. Grażynka zmała. W swoim
miłosierdziu Bóg dał żonie prawie dwa lata, aby mogła być przy swoim dziecku,
patrzeć jak rośnie, jak zaczyna stawiać pierwsze kroki i mówi pierwsze słowa. Dla
matki są to chyba najpiękniejsze chwile w życiu. Ale to nie jedyny dowód miłości i
miłosierdzia Bożego, o jakim mógłbym napisać. Przez cały okres choroby - z Bożej
woli cofnięte zostały do minimum wszelkie bóle, zwykle szczególnie silne na etapie
przerzutów na kręgosłup i płuca, a takie u Grażynki obserwowano. Po śmierci
oddałem do apteki 2 reklamówki tabletek przeciwbólowych, w większości nawet nie
napoczętych. Wielki jest nasz Bóg w swojej wierności, jeżeli i my okażemy Mu
wierność. Wierzę z całego serca, że teraz moja żona zaznaje radości życia wiecznego,
które Jezus sam przecież obiecał... "Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we
Mnie wierzy, to choćby umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze
na wieki." (J 11, 25-26) "Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe
życie z mego powodu, znajdzie je."(Mt 6,25-26). Kończąc to świadectwo, dla tych,
którzy mogliby mieć jeszcze wątpliwości co do słuszności naszej decyzji, zacytuję
jeszcze jedno pytanie, które postawił nam Jezus. Niech każdy spróbuje sam na nie
odpowiedzieć - Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a
na swej duszy szkodę poniósł (Mt 16, 26)."
Georg
(zródło: "Miłujcie się", nr 1 / 2003)
1. Aborcja dokonana metodą zasysania (8 tydzień):
2. Aborcja dokonana metodą 'rozdrobnij i usuń':
3. Aborcja dokonana metodą zasysania (10 tydzień):
4. Aborcja dokonana poprzez zatrucie stężonym roztworem soli:
5. Aborcja dokonana poprzez zastosowanie prostagladyn (hormony wywołujące
przedwczesny poród):
6. Kruszyna w rękach dorosłego:
7. Mała "kropelka życia":
8. Główka 18 tygodniowego dziecka po dokonaniu aborcji:
9. Główka żywego 18 tygodniowego dziecka w łonie matki:
10. Tak wygląda rozwijające się życie:
11. Dziecko w łonie matki:
12. Ten organizm rozwija się od 8 tygodni:
13. A ten - od dziewięciu:
14. Ma już cztery miesiące...
15. On żyje od 4 miesięcy:


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Vaclav Klaus Czym jest europeizm (1)
02 Linux Prawa dostępu do plików i katalogów
Czym jest absorbancja
czym jest fotografia wg Lewczyńskiego
CZYM JEST UMYSŁ
02 Określanie właściwości materiałów do produkcjiid699
CZYM JEST ASTROPOLITYKA
Amatorskie metody wykonywania płytek drukowanych, czyli do czego może służyć żelazko c d
Czym jest patriotyzm Odpowiedz w oparciu o literaturę ja~B0D
01 Projektowanie relacyjnej bazy danych Czym jest relacyj
Wokalizacja czym jest i jak wyeliminować
czym jest filozofia przyrody

więcej podobnych podstron