rok 2027 14 16 sn4xsr67wco6qasrxxo63vbuivqybuelsqvqrdi SN4XSR67WCO6QASRXXO63VBUIVQYBUELSQVQRDI


Butler Octavia E - Przypowieść o Siewcy - Rok 2027 14-16    Rok 2027        Jesteśmy Nasionami Ziemi. Cielesnym bytem, świadomym siebie - poszukującą rozwiązań, zwyciężającą trudności cielesnością. Jesteśmy formą Ziemskiego Życia, najbardziej zdolną świadomie kształtować Boga. Jesteśmy Ziemskim Życiem, które dojrzewa, gotuje się do rozłąki z macierzystym światem. Życiem, które sposobi się do zapuszczenia korzeni w świeżej glebie, aby w ten sposób wypełnić swój cel, obietnicę i Przeznaczenie.    "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"        14        By narodzić się    Z własnych popiołów.    Feniks    Musi wpierw spłonąć.        "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"         SOBOTA, 31 LIPCA 2027 - RANO        Gdy w nocy uciekałam, całe sąsiedztwo stało w ogniu. Płonęło wszystko: drzewa, domy i ludzie.    Kiedy obudził mnie dym, zawołałam przez korytarz, by zaalarmować macochę i braci. Następnie, złapawszy ubranie i mój ratunkowy plecak, dołączyłam do Cory, która już wyganiała chłopców na dwór.    Tym razem dzwon nie odezwał się. Nasi strażnicy musieli zostać wymordowani, zanim do niego dotarli.    Panował jeden wielki chaos. Ludzie biegali, krzycząc i strzelając. Brania wjazdowa była wyłamana. Napastnicy przejechali przez nią prehistoryczną ciężarówką, którą musieli wcześniej ukraść w tym właśnie celu.    Jestem prawie pewna, że to te uzależnione od piro ćpuny - łysole z pomalowanymi głowami, twarzami i rękami. Czerwone, niebieskie, zielone gęby; rozwrzeszczane usta; złaknione, obłąkane oczy, błyszczące w blasku płomieni.    Strzelali do nas jak do kaczek, non stop, bez końca. Widziałam, jak głowa pędzącej z krzykiem Natalie Moss odskakuje raptownie w tył z zamazaną połową twarzy, podczas gdy resztę ciała rozpęd rzuca jeszcze do przodu. Upadła płasko na wznak i więcej się nie ruszyła.    Przewróciłam się, powalona jej agonią, i leżałam jak ogłuszona. Usiłowałam się ruszyć, próbowałam się podnieść. Cory i chłopcy minęli mnie, nie zauważając, i pobiegli dalej.    Wreszcie wstałam, namacałam mój plecak i kiedy go znalazłam, puściłam się biegiem. Starałam się nie zwracać uwagi na to, co się wokół działo. Sam huk strzelaniny i krzyki nie mogły mnie zatrzymać. Tak samo jak trup Edwina Dunna. Schyliłam się, porwałam jego pistolet i pognałam dalej.    Jakaś postać z wyciem zagrodziła mi drogę i zwaliła z nóg. W odruchu panicznego strachu pociągnęłam za spust, natychmiast czując potworne uderzenie we własny brzuch. Zielona facjata z rozdziawioną gębą i szeroko otwartymi oczami zawisła nade mną, nie odczuwając jeszcze żadnego bólu. Strzeliłam drugi raz, przerażona, że jak go w końcu poczuje, fale jego cierpienia kompletnie mnie obezwładnią. Jakoś cholernie długo umierał.    Gdy już byłam w stanie się ruszyć, zepchnęłam z siebie martwe ciało, podniosłam się i nie wypuszczając z dłoni pistoletu, dopadłam do rozwalonej bramy.    Za murem panowały bezpieczne ciemności. Tam najłatwiej pozostać w ukryciu.    Gnałam przed siebie Meredith Street, zostawiając w tyle Durant Street - coraz dalej od ognia i wystrzałów. Nie wiedziałam, gdzie są Cory i chłopcy. Przyszło mi na myśl, że będą raczej uciekać na wzgórza niż w stronę centrum miasta. Żaden kierunek nie był bezpieczny, ale tam, gdzie było więcej ludzi, niebezpieczeństwo zawsze rosło. Spotkanie w nocy kobiety w towarzystwie trzech malców było jak znalezienie pod choinką koszyka z prezentami: z jedzeniem, forsą i seksem.    A więc na północ, na wzgórza. Ciemnymi ulicami, których nie rozświetlało światło gwiazd, zasłaniane masywem pobliskich wzniesień.    A co potem?    Nie miałam pojęcia. Nie byłam w stanie zebrać myśli. Pierwszy raz w życiu znalazłam się poza sąsiedztwem, kiedy było tak ciemno. Nie chcąc się dać zabić, musiałam nasłuchiwać, żeby wychwycić wszelki ruch, zanim będzie za blisko i za późno, wytężać wzrok w poświacie gwiazd i poruszać się najciszej, jak umiałam.    Szłam, trzymając się środka ulicy, wypatrując, nasłuchując, starając się nie wpadać w wyboje i omijać kawały pękniętego asfaltu. Innych śmieci prawie nie było. Co tylko dawało się spalić, ludzie zużywali na opał. Wszystko, co można było jakoś ponownie wykorzystać albo sprzedać, zostało wyzbierane. Przypomniałam sobie komentarz Cory na ten temat. Przez nędzę - powiedziała kiedyś - mamy czystsze ulice.    Gdzie teraz była? Dokąd zabrała chłopców? Czy są cali? Czy w ogóle wydostali się z sąsiedztwa?    Zatrzymałam się. A może moi bracia tam zostali? A Curtis? Nawet go nie widziałam - chociaż jeżeli ktokolwiek przeżyje to piekło, to właśnie Talcottowie. Mimo to, jak mamy się odnaleźć?    Odgłos. Kroki. Dwie biegnące osoby. Zamarłam w miejscu, gdzie stałam. Żadnych gwałtownych ruchów, przez które mogą mnie zauważyć. A jeśli już mnie zauważyli? Czy jestem widoczna - osamotniona plama ciemniejszej czerni na całkiem pustej ulicy?    Dźwięki dochodziły z tyłu. Nadstawiłam uszu: wyraźnie dolatywały z jednej strony - zbliżały się, aż mnie minęły. Dwoje ludzi przebiegło boczną uliczką, nie przejmując się hałasem, jaki robią, nie zwracając uwagi na jakiś tam cień o kobiecych kształtach.    Odetchnęłam z ulgą. Nie byłam zdolna przemóc się i wrócić do pożaru i bólu. Jeśli Cory i chłopcom nie udało się wyrwać, z pewnością już nie żyli albo, co gorsza, zostali schwytani w niewolę. Zaraz, przecież mnie wyprzedzili. Więc musieli wydostać się za bramę. Cory nie pozwoliłaby moim braciom zawrócić, aby mnie szukali. Nad miejscem, gdzie jeszcze niedawno było nasze sąsiedztwo, świeciła teraz jasna łuna. Jeżeli moja macocha zdołała już ocalić chłopców, w tej chwili wystarczyło jedno spojrzenie za siebie, by upewnić się, że na pewno nie zechce wracać.    Czy zdążyła wziąć swego smith & wessona? Bardzo bym chciała mieć go teraz przy sobie z tymi dwoma pudełkami naboi, które leżały schowane razem z nim. Miałam tylko nóż w plecaku i starą automatyczną czterdziestkępiątkę Edwina Dunna. W dodatku zostało mi w środku tylko trochę amunicji. Jeśli w ogóle coś zostało. Znałam tę broń. Magazynek mieścił siedem pocisków, z czego ja zużyłam dwa. Ile kul wystrzelił Edwin Dunn, zanim ktoś go kropnął? Na odpowiedź musiałam zaczekać do rana. Co prawda, pakując mój plecak, nie zapomniałam o latarce, ale nie chciałam jej użyć, póki nie będę absolutnie pewna, że nie wystawiam się na cel.    Za dnia widok mojej wybrzuszonej kieszeni powinien wystarczyć, aby ludzie dobrze się zastanowili, nim postanowią mnie zgwałcić albo ograbić. Za to w nocy stalowobłękitną pukawkę trudno było dostrzec, nawet kiedy nie wypuszczałam jej z ręki. Z pustym magazynkiem i tak mogę tylko bronić się nią jak pałką. A gdy już kogoś nią zdzielę - równie dobrze mogłabym od razu walnąć się sama. Poza tym, jeśli w walce straciłabym przytomność, kosztowało by mnie to cały dobytek, a w najgorszym razie i życie. Do rana trzeba się ukrywać.    A jutro spróbuję blefować na potęgę. Przecież większość ludzi nie zaryzykuje zastrzelenia wyłącznie po to, żeby sprawdzić, czy mój pistolet jest nabity, czy nie. Dla ulicznych nędzarzy, których nie stać na żadną medyczną pomoc, nawet lekka rana mogłaby skończyć się fatalnie.    Nagle uświadomiłam sobie, że sama jestem teraz jedną z nich. Może jeszcze nie tak bardzo biedna, ale bez domu, bez nikogo - z głową nabitą książkami, zamiast wiedzą o prawdziwym życiu. Nie wolno mi ufać nikomu, chyba że natknę się na kogoś z sąsiedztwa. Jestem zdana wyłącznie na siebie.    Do wzgórz zostały mi ze trzy mile. Nadal trzymałam się bocznych uliczek, oświetlonych jedynie blaskiem gwiazd, wytężając słuch i wzrok. Postanowiłam nie wypuszczać pistoletu z ręki. Tak było bezpieczniej. Gdzieś, wcale nie tak daleko, szczekając i warcząc, gryzły się psy.    Oblałam się zimnym potem. Nigdy w życiu nie byłam bardziej przerażona. Jednak żaden mnie nie zaatakował. Nic mnie na razie nie dopadło.    Nie przeszłam całej drogi do wzgórz. Strach przed psami sprawił, że zaczęłam rozglądać się za czymkolwiek, co nadawałoby się na kryjówkę. Parę przecznic przed końcem Meredith Street natrafiłam na spalony dom bez ścian.    Zgliszcza, rzecz jasna, doszczętnie splądrowano. Wejście do środka nawet ze światłem groziło wypadkiem - a co dopiero bez.    Pozbawione dachu ruiny wyglądały jak kupa sterczących do góry sczerniałych kości. Jednak cała konstrukcja wznosiła się nad ziemią. Pięć betonowych schodków prowadziło do miejsca, które kiedyś było frontową werandą. Pod domem powinno być więc jakieś przejście.    A jeśli tam już ktoś jest?    Obeszłam rumowisko dokoła. Pilnie nasłuchiwałam i usiłowałam coś dojrzeć. Ostatecznie zamiast wczołgać się pod spód, postanowiłam rozgościć się w garażowej przybudówce, z której pozostał jeden narożnik, a kupa zwalonego przed nim gruzu wystarczała, by mnie zasłonić - pod warunkiem, że nie zapalę latarki. Prócz tego - w razie, gdyby ktoś mnie zaskoczył, stąd powinnam wydostać się o wiele szybciej niż na czworakach spod domu. Tu mogłam się nie obawiać, że zawali się pode mną betonowa posadzka, co zapewne przytrafiłoby się drewnianej podłodze w środku budynku. Lepszego schronienia już nie znajdę, poza tym byłam wykończona. Nie miałam pojęcia, czy zdołam zasnąć, ale jakoś musiałam wypocząć.     ***        Już rano. Co mam robić? Trochę się zdrzemnęłam, lecz przeważnie czuwałam na jawie. Budził mnie każdy odgłos - najpierw gwizd wiatru, potem szczury, bzyczenie owadów, na koniec wiewiórki i ptaki... Nie czuję się w pełni wypoczęta, ale przynajmniej trochę mniej skonana. No więc: co dalej?    Jak mogliśmy zapomnieć ustalić zewnętrzny punkt zborny: jakieś miejsce spotkania, gdzie rodzina zebrałaby się po klęsce czy katastrofie? Pamiętam, jak sama podsunęłam ten pomysł tacie, ale mnie zbył, a ja nie naciskałam go więcej, a powinnam. (Marnie kształtuję Boga. Żadnej przezorności).    Co teraz?!    Teraz wrócę do domu. Nie chcę. Na samą myśl umieram z przerażenia. Ciężko mi było nawet napisać samo słowo: "dom". Jednak muszę. Muszę dowiedzieć się, co stało się z moimi braćmi i Cory, co z Curtisem. Nie wiem, czy będę w stanie jakoś im pomóc, jeśli są ranni albo uwięzieni. Nie mam pojęcia, co czeka mnie w sąsiedztwie. Pacykowane twarze? Policja? Tak czy siak, kłopoty mnie nie ominą. Jeżeli są tam gliny, muszę przed wejściem ukryć broń, no i tę resztkę gotówki. Kiedy gliniarz ma akurat zły humor, noszenie przy sobie broni może napytać ci mnóstwo biedy. Mimo iż wiadomo, że nosi ją każdy, kto tylko ma. Chodzi jedynie o to, żeby nie dać się przyłapać.    Z drugiej strony, jeśli w sąsiedztwie wciąż siedzą pacykarze, w ogóle nie wejdę do środka. Jak długo mogą być na haju po piro i pożarowej orgii? Czy po odlotowym ubawie zostali, żeby włóczyć się i kraść wszystko, co popadnie, a może i wymordować parę dodatkowych osób?    Nieważne. Muszę wrócić i się przekonać.    Po prostu muszę wrócić do domu.            SOBOTA, 31 LIPCA 2027 - WIECZÓR        Muszę pisać. Chyba nic innego mi nie zostało. Wszyscy już śpią, chociaż jeszcze nie zrobiło się ciemno. Pełnię wartę, bo nie mogłabym zasnąć, nawet gdybym próbowała. Jestem rozbita i roztrzęsiona. Nie potrafię płakać. Chciałabym zerwać się i pobiec przed siebie, bez końca... Uciec od wszystkiego, jak najdalej stąd. Tylko nie ma dokąd.    Muszę pisać. To jedyna rzecz jaka ocalała ze znanego, bliskiego mi świata. Bóg jest Przemianą. Nienawidzę Boga. Muszę pisać.     ***        Ani jeden budynek w sąsiedztwie nie oparł się płomieniom - różniły się tylko tym, że jedne były bardziej spalone od drugich. Nie wiem, czy straż i policja w ogóle dotarły na miejsce. Jeżeli tak, to musiały zwinąć się przede mną. Kiedy wróciłam, wszystko było otwarte na przestrzał i aż roiło się od uwijających się na czworakach wśród zgliszcz ludzkich hien.    Stałam przy bramie, przyglądając się, jak obcy rozgrzebują zwęglone szkielety naszych domów. Ruiny jeszcze dymiły, lecz grupki mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci, buszowały pośród nich, przekopując teren, obrywając owoce z drzew, ściągając odzież z naszych zabitych, tu i ówdzie kłócąc się albo bijąc o świeży nabytek, ukradkiem upychając łup do tobołków lub pod ubranie... Co to za ludzie?    Wsunęłam dłoń do kieszeni i oparłam na kolbie pistoletu - okazało się, że dysponowałam aż czterema nabojami - po czym przeszłam przez bramę. Byłam umorusana od stóp do głów po całonocnym leżeniu w piachu i popiele, więc może nikt nie zwróci na mnie uwagi.    Przy Durant Road, na odcinku ze zwalonym murem, zobaczyłam trzy kobiety przetrząsające wszystko, co zostało z domu Yannisów. Śmiejąc się, odrzucały na boki kawały drewna i tynku.    Co się stało z Shani Yannis i jej córkami? Gdzie się podziały jej siostry?    Szłam przez sąsiedztwo i przypatrywałam się mijanym ludzkim larwom, szukałam znajomych twarzy, wśród których dorastałam. Napotykałam tylko trupy. Edwin Dunn wciąż leżał w tym samym miejscu co wtedy, gdy wzięłam jego pistolet, tyle że już bez butów i koszuli. Kieszenie spodni miał wybebeszone na zewnątrz.    Ziemia usłana była przysypanymi popiołem zwłokami, spalonymi bądź poszatkowanymi seriami z broni maszynowej. Na ulicy stały kałuże przysychającej lub już zakrzepłej krwi. Dwóch mężczyzn właśnie odczepiało nasz alarmowy dzwon. W jasnym, czystym słońcu poranka cała sceneria zdawała się mniej realna, jakby wyjęta z koszmarnego snu. Przystanęłam przed naszym domem i patrzyłam, jak pięcioro dorosłych i dziecko myszkują po jego ruinach. Skąd się wzięły te sępy? Czyżby zwabił ich ogień? Czy tym właśnie zajmuje się na co dzień uliczna biedota? Leci do pożaru w nadziei, że będą trupy do ogołocenia?    Jeden - pomalowany na zielono - właśnie leżał na naszej werandzie. Weszłam po schodkach i stanęłam, patrząc na niego. Nie - na nią. Zielona twarz należała do kobiety: wysokiej, chudej i łysej, lecz bez wątpienia kobiety. Czemu musiała umrzeć? Jaki sens miało to wszystko?    - Nie ruszaj jej - powiedziała inna obca kobieta, podchodząc do mnie z parą butów Cory w ręku. - Zginęła za nas wszystkich. Niech leży w spokoju.    W całym życiu nigdy nie pragnęłam tak bardzo zabić drugiego człowieka.    - Jazda mi z drogi - rzuciłam bez podnoszenia głosu.    Nie wiem, jak wyglądałam, ale złodziejka uciekła.    Przestąpiłam przez zieloną i weszłam w pogorzelisko po naszym domu. Reszta szakali przyglądała mi się, jednak żaden nie zaprotestował ani słowem. Zauważyłam, że jeden z mężczyzn i mały chłopiec najwyraźniej stanowili parę. Dorosły właśnie ubierał malca w dżinsy mojego brata Gregory'ego. Spodnie były o wiele za duże, ale facet ściągnął je paskiem i podwinął nogawki.    Gdzie był Gregory, mój żywy i bystry braciszek-błazenek? Co się z nim stało? Gdzie się podziali wszyscy?    Dach naszego domu zapadł się do środka. Kuchnia, jadalnia, salonik, mój pokój: wszystko prawie doszczętnie spłonęło... Po podłodze lepiej było nie chodzić. Widziałam, jak zarywa się pod jednym z szabrowników. Wrzeszcząc z zaskoczenia, wpadł w wyrwę, ale już po chwili gramolił się, cały i zdrowy, na legar.    Z mojego pokoju nie dało się nic uratować. Popiół. Powykręcana przez gorąco metalowa rama łóżka, złamana metalowa część i rozbite ceramiczne szczątki lampki, kupki popiołu po książkach i ubraniu. Sporo tomów nie spaliło się do szczętu. Stały upchane tak ciasno razem, że ogień zdołał strawić jedynie brzegi i grzbiety. Ale i tak nie nadawały się już do czytania. W środku widniały nieregularne, wystrzępione kręgi papieru, którego nie tknęły płomienie, okolone popiołem. Nie natrafiłam na ani jedną całą stronicę.    Trochę więcej zostało z obu sypialni w głębi domu. Właśnie tam buszowali szabrownicy i tam też się skierowałam.    Znalazłam pozwijane w pary skarpety ojca, poskładane szorty i podkoszulki z krótkim rękawem, a także pustą, zapasową kaburę, która pasowała do mojej czterdziestkipiątki. Wszystko to leżało między szczątkami komody taty. Większość przedmiotów była zbyt spalona, żeby jeszcze na coś się przydać. Kiedy jednak je przerzuciłam, trafiłam na kilka rzeczy w dobrym stanie i upchnęłam je do swego plecaka. Mężczyzna z chłopcem zbliżyli się i zaczęli myszkować koło mnie. O dziwo, może z powodu dziecka, a może dlatego że ten obcy w brudnych łachach też był czyimś ojcem, nie przeszkadzało mi to. Szkrab o brązowej buzi obserwował nas oboje obojętnie. Naprawdę trochę przypominał Gregory'ego.    Wygrzebałam z plecaka suszoną morelę i podsunęłam mu ją. Miał najwyżej sześć lat, jednak nie chciał tknąć jedzenia bez pozwolenia opiekuna. Dobrze wychowany. Za to, gdy tylko mężczyzna kiwnął głową, mały porwał owoc, ugryzł kawalątek na spróbowanie, po czym wpakował resztę w całości do ust.    I tak, w towarzystwie piątki obcych łupieżców, grabiłam dalej własny dom. Amunicja ze schowka pod garderobą w pokoju rodziców spłonęła, to znaczy: bez wątpienia wybuchła. Sama garderoba była prawie w całości zwęglona. To tyle, jeśli chodzi o ukryte w niej pieniądze.    Z łazienki rodziców zabrałam nić dentystyczną, mydło i słoik wazeliny. Wszystko inne ktoś zdążył już ukraść.    Mimo to udało mi się zebrać po jednym komplecie wierzchniej odzieży dla Cory i chłopców. Najważniejsze jednak było to, że znalazłam dla nich buty. Kobieta, która przerzucała obuwie Marcusa, podniosła na mnie wzrok, lecz nic nie powiedziała. Moi bracia wybiegli na dwór w samych piżamach. Cory zdążyła narzucić płaszcz. Opuściłam nasz dom ostatnia, ryzykując zwłokę, aby chwycić dżinsy, bluzę i buty, a także mój ratunkowy plecak. Mogłam zginąć. Gdybym zastanawiała się wtedy, co robię - gdybym musiała się zastanawiać - na pewno już bym nie żyła. Na moje szczęście zareagowałam tak, jak się szkoliłam - choć cały mój trening przeważnie ograniczał się do pamięciowego przyswajania sobie przydatnej teorii. Od lat nie ćwiczyłam niczego w warunkach nocnych. A jednak moje samokształcenie przyniosło efekty.    Teraz, jeśli tylko zdołam dotrzeć z ubraniami do Cory i chłopców, może uda mi się i zdążę przekazać im tę wiedzę. Gdybym jeszcze potrafiła wydostać pieniądze spod kamieni przy drzewku cytrynowym.    Wsadziłam odzież z butami do ocalonej poszewki, rozglądając się za kocami: niestety, nie znalazłam ani jednego. Pewno rozkradli je na samym początku. Była to jeszcze jedna przestroga, bym pospieszyła się z wydobyciem ukrytej gotówki.    Na dworze podeszłam do brzoskwiniowego drzewka, z którego udało mi się narwać jeszcze trochę prawie dojrzałych owoców, których szabrownicy nie mogli dosięgnąć. Następnie zaczęłam rozglądać się na wszystkie strony, udając, że szukam, co jeszcze nadawałoby się do wzięcia. Omal się nie rozpłakałam, gdy nagle spojrzałam w stronę dużego i starannie pielęgnowanego warzywnika Cory na tyłach domu - teraz dosłownie wdeptanego w ziemię. Papryka, pomidory, kabaczki, marchew, ogórki, sałata, melony, słoneczniki, fasola, kukurydza... Wiele upraw nie zdążyło jeszcze dojrzeć, a to, co nie zostało zerwane, było połamane i stratowane.    Wyrwałam kilka marchewek, z walających się po ziemi główek słoneczników nałuskałam parę garści nasion; z fasoli posadzonej przez Cory, żeby pięła się po łodygach słoneczników i kukurydzy, zebrałam trochę strąków. Wyszukując resztki odrzucone przez innych, niczym prawdziwy zapóźniony szabrownik, przysuwałam się coraz bliżej cytrynowca. Drzewko uginało się pod ciężarem małych, jeszcze zielonych cytrynek. Stanęłam obok i rzuciłam się do obrywania wszystkich, które zdążyły choć trochę pożółknąć lub choćby zblednąć. Udało mi się zebrać trochę z gałęzi i trochę z ziemi. Cory obsadziła podstawę drzewa cieniolubnymi kwiatami, które bardzo ładnie tam kwitły. Oboje z tatą poukładali między nimi niewielkie okrąglaki, które miały wyglądać jak zwyczajna ozdoba. Teraz niektóre były przewrócone tak, że zgniotły najbliżej rosnące kwiaty. Niestety, jednym z nich był kamień, pod którym schowaliśmy pieniądze. A jednak, szczęśliwym trafem, ruszono go zbyt płytko - jakieś dwa, trzy cale pod spodem leżał, owinięty trzema warstwami zgrzanej na końcu folii pakiecik z gotówką.    Wygrzebanie go nie zabrało mi więcej czasu niż wcześniej zebranie paru cytryn. Kiedy tylko zauważyłam zawiniątko, porwałam je razem z garścią ziemi. W obawie, że mogłabym zwrócić na siebie uwagę, oparłam się wielkiej chęci, by natychmiast stamtąd odejść. Zebrałam więc jeszcze trochę cytryn, pokręciłam się tu i tam, jak gdybym jeszcze szukała czegoś do jedzenia.    Twardym zielonym figom daleko było do dojrzałego fioletu, a daktylowe śliwy nabierały dopiero zielonożółtej barwy. Z przydeptanej do ziemi kukurydzianej łodygi zwisała jeszcze jedna kolba; zerwałam ją i użyłam do tego, aby wepchnąć głębiej do kocowego plecaka paczuszkę z pieniędzmi. Następnie zaczęłam się wycofywać.    Z plecakiem na grzbiecie, z wypchaną poszewką w lewej ręce, którą oparłam sobie na biodrze jak matka dziecko, ruszyłam naszą wjazdową drogą w stronę ulicy. Prawą rękę trzymałam wolną, gotowa w każdej chwili sięgnąć po pistolet, który dalej tkwił w kieszeni. Nie marnowałam czasu na założenie kabury.    Po sąsiedztwie kręciło się jeszcze więcej obcych niż wtedy, gdy wchodziłam. Po drodze musiałam mijać świeże watahy szabrowników. Ci, którzy już się obłowili, zmierzali w stronę wyjścia obwieszeni tobołami; starałam się robić wrażenie, że idę razem z nimi - pilnując się jednak, by nie dołączyć do żadnej konkretnej grupy. Toteż szłam znacznie wolniej, niż bym chciała. Miałam dość czasu, żeby patrzeć na zwłoki i widzieć to, czego wolałabym nie oglądać.    Richard Moss, zupełnie nagi, leżał w kałuży własnej krwi. Jego dom, stojący bliżej bramy niż nasz, spalił się do samego gruntu. Z pogorzeliska sterczał jedynie poczerniały, nagi komin. Co się stało z jego dwiema żonami, Karen i Zahrą? Czy w ogóle przeżyły? Gdzie się podziało jego liczne potomstwo?    Z poplamionymi krwią udami i ledwo co owłosionym podbrzuszem, rozebrany i umorusany, stygł trup dwunastoletniej, kościstej jeszcze Robin Balter. Kiedyś w przyszłości może wyszłaby za Marcusa. Mogła zostać moją bratową. Była takim wspaniałym, bystrym i rozgarniętym dzieciakiem, zawsze serio - zawsze wszystko rozumiejącym. Stara maleńka, jak nazywała ją Cory, uśmiechając się za każdym razem, gdy to mówiła.    Russell Dory, dziadek Robin. Jemu zdarli tylko buty. Był niemal poszatkowany na kawałki seriami z pistoletów maszynowych. Starzec i dziewczynka. Co miały pacykowane gęby z tego szlachtowania ludzi?    "Zginęła za nas wszystkich" - tak powiedziała o zielonej twarzy tamta szabrowniczka. Jakiś obłędny pęd do puszczania z dymem bogaczy - opowiadał Keith. Nikt w sąsiedztwie nie był bogaty, lecz tym desperatom mogliśmy wydawać się zamożni. Mieliśmy nasz mur i utrzymywaliśmy się przy życiu. Czyżby piromani wymordowali i zrównali z ziemią naszą wspólnotę, by móc ogłosić publicznie realizację własnego programu pomocy biednym?    Przed oczami miałam kalejdoskop coraz to nowych ciał, na które przeważnie starałam się nie patrzeć. Zalegały dziedzińce przed domami, ulicę, wysepkę. Po alarmowym dzwonie nie było już śladu. Mężczyźni, którym się spodobał, zdążyli się ulotnić - prawdopodobnie, by sprzedać metal na złom.    Zobaczyłam Laylę Yannis, najstarszą córkę Shani. Zgwałconą, tak samo jak Robin. Widziałam też Michaela Talcotta z roztrzaskaną połową głowy. Nie szukałam Curtisa. Panicznie się bałam, że za chwilę i tak natknę się na jego zwłoki. Byłam w takim stanie, że ledwo nad sobą panowałam, a przecież nie mogłam zwracać na siebie niczyjej uwagi. Musiałam wyglądać jak jeden z tych szakali, tachających złupione skarby.    Zwłoki przesuwały się przed moimi oczami: Jeremy Balter, jeden z braci Robin; Philip Moss; George Hsu, jego żona i najstarszy syn; Juana Montoya, Rubin Quintanilla, Lidia Cruz... Ją też zgwałcili, choć miała dopiero osiem lat.    Jakoś dobrnęłam do bramy i minęłam ją, nie załamując się. Wśród ofiar rzezi nie zauważyłam Cory ani chłopców, co wcale nie przesądzało o tym, że gdzieś tam nie leżą - mogłam po prostu się na nich nie natknąć. Może jednak żyją. Może Curtis też przeżył. Gdzie mam ich szukać?    Talcottowie mieli w Robledo jakichś krewnych, ale nie wiedziałam, gdzie dokładnie mieszkali. Gdzieś po drugiej stronie River Street. Curtis mógł uciec właśnie do nich, jednak nie miałam szans, ich znaleźć. Czemu nikt z sąsiadów nie wrócił tak jak ja, aby ratować resztki dobytku?    Okrążyłam sąsiedztwo, nie tracąc z oczu muru; później jeszcze raz zatoczyłam większe koło. Nie wypatrzyłam nikogo - ani jednej znajomej twarzy. Po drodze stale gapili się na mnie obcy biedacy.    Potem, z braku lepszego pomysłu, ruszyłam z powrotem w stronę mojego spalonego garażu na Meredith Street. Nie miałam skąd zatelefonować na policję. Wszystkie znane mi aparaty spaliły się doszczętnie. Obcy, którzy posiadali telefony, nie pozwolą mi z nich skorzystać, a nie znałam nikogo, komu mogłabym zapłacić, by zadzwonił w moim imieniu, i zaufać, że naprawdę to zrobi. Większość nieznajomych będzie pewnie wolała zejść mi z drogi albo skusi się na pieniądze i wcale nie zadzwoni. Zresztą skoro policja do tej pory nie zainteresowała się tym, co się stało z moim sąsiedztwem - jeśli zignorowali taką rzeź i taki pożar - po co miałam się do nich zwracać? Czego mogłam się po nich spodziewać? Że mnie aresztują? Zainkasują za fatygę moją gotówkę? Wcale bym się nie zdziwiła. Najlepiej trzymać się od nich z daleka.    Tylko gdzie była moja rodzina?!    Ktoś wołał mnie po imieniu.    Odwróciłam się z ręką w kieszeni i ujrzałam Zahrę Moss z Harrym Balterem: najmłodszą z żon Richarda Mossa i najstarszego brata Robin Balter. Bardzo nieprawdopodobna para - jednak najwyraźniej byli razem. Nie dotykali się, mimo to sprawiali wrażenie, że, trzymają ze sobą. Oboje byli obryzgani krwią i mieli podarte ubrania. Patrząc na obitą i spuchniętą twarz Harry'ego, przypomniałam sobie, że to przecież - prawdziwa bądź wydumana - miłość Joanne. Nie chciał się z nią ożenić i wyprowadzić do Olivar, miał bowiem na temat nowego oblicza miasta takie samo zdanie jak mój tato.    - Jesteś cała? - spytał mnie.    Kiwnęłam głową; przed oczami stanęła mi Robin. Wiedział już? Russell Dory, Robin, Jeremy...    - Zbili cię? - zapytałam, czując się niezręcznie i głupio. Nie miałam odwagi powiedzieć mu, że jego dziadek, siostra i brat nie żyją.    - Musiałem w nocy walczyć, żeby się wydostać. Miałem szczęście, że mnie nie ustrzelili.    Zachwiał się i rozejrzał dokoła.    - Klapnijmy na krawężniku - zaproponował.    Obie z Zahrą rozejrzałyśmy się po okolicy, by upewnić się, czy nie ma nikogo w pobliżu, a następnie przysiadłyśmy po obu stronach Harry'ego - ja na mojej wypchanej ciuchami poszewce. Mimo warstwy brudu i krwi na całej garderobie, i Harry, i Zahra byli kompletnie ubrani - jednak nie mieli przy sobie nic innego. Nie zdołali niczego zabrać czy zdążyli już ukryć uratowany dobytek - może razem z ocalałymi członkami rodziny? Gdzie była córeczka Zahry, Bibi? Czy Zahra wie o śmierci Richarda Mossa?    - Wszyscy zginęli - odezwała się szeptem, jakby w odpowiedzi na moje myśli. - Wszyscy. Te pomalowane bydlaki wyrżnęły całe sąsiedztwo!    - Nieprawda! - potrząsnął głową Harry. - My się uratowaliśmy. Innym też mogło się udać.    Gdy tak siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie był poważniej ranny, niż mi się zdawało. Jednak nie odbierałam od niego żadnego większego bólu.    - Widzieliście gdzieś moich braci i Cory? - zapytałam.    - Nie żyją - wyszeptała znów Zahra. - Jak moja Bibi. Wszyscy nie żyją.    Aż się wzdrygnęłam.    - Nie! Nie wszyscy! Niemożliwe! Widzieliście ich?    - Widziałem prawie całą rodzinę Montoyów - powiedział Harry; raczej głośno myślał, niż zwracał się do mnie. - Spotkaliśmy ich wczoraj w nocy. Mówili, że Juana nie żyje. Mieli zamiar iść do Glendale, gdzie mieszkają ich krewniacy.    - Ale... - zaczęłam.    - Widziałem jeszcze Laticię Hsu. Miała chyba ze czterdzieści albo pięćdziesiąt dziur od noża.    - A moich braci widzieliście? - musiałam spytać wprost.    - Wszyscy pomordowani, mówię ci - powtórzyła swoje Zahra. - Na początku uciekli, ale potem pacykarze złapali ich, przywlekli z powrotem i zabili. Widziałam na własne oczy. Mnie też jeden dopadł i... wszystko widziałam.    Gwałcona, patrzyła, jak wleką i mordują moją rodzinę? To właśnie chciała mi powiedzieć? Mam jej uwierzyć?    - Byłam w sąsiedztwie dziś rano - oznajmiłam - i nie znalazłam ich ciał. Ani jednego.    Och, nie. Nie. Nie...    - Mówię ci, że sama widziałam. Twoją matkę, braci. Wszystkich.    Zahra objęła się rękoma.    - Nie chciałam patrzeć, ale musiałam.    Siedzieliśmy dalej bez słowa - nie wiem jak długo. Od czasu do czasu przechodziły obok brudne, obszarpane, obładowane tobołami indywidua, patrząc na nas uważnie. Przejeżdżały też małe grupki trochę czyściej wyglądających rowerzystów, a raz nawet trzy osoby na elektrycznych motorach. Buczenie i wycie tych maszyn brzmiało na cichej ulicy dziwacznie i obco.    Harry i Zahra spojrzeli na mnie, gdy wstałam. Powodowana wyłącznie odruchem, podniosłam moją poszewkę. Na co mi teraz te rzeczy? Przemknęło mi przez głowę, że jednak mimo wszystko powinnam wrócić do swego garażu, nim zadomowi się w nim ktoś inny. To nie było jasne rozumowanie - nie byłam do tego zdolna - raczej mglista myśl, że teraz tam jest mój dom i w tej chwili pragnęłam jedynie znaleźć się w domu.    Harry też się podniósł, lecz zaraz omal nie upadł. Na siedząco zgiął się wpół i zwymiotował do rynsztoka. Nie przygotowana na ten widok, ledwo zdążyłam uciec wzrokiem, by nie pójść w jego ślady. Na koniec splunął i kaszląc, odwrócił twarz do mnie i Zahry.    - Parszywie się czuję - wyznał.    - Uderzyli go w głowę - wyjaśniła Zahra. - Wyrwał mnie temu facetowi, który... no wiesz. Uratował mnie, ale sam oberwał.    - Wczoraj nocowałam w takim spalonym garażu - powiedziałam. - Dość daleko stąd, ale tam mógłby porządnie odpocząć. Zmieścilibyście się.    Zahra wzięła ode mnie poszewkę i niosła ją. Może przyda się jej coś ze środka. Wzięłyśmy Harry'ego w środek, pilnując, by nie ustawał, i podtrzymując go, gdy za bardzo zbaczał z drogi albo się zataczał. W końcu jakoś doholowałyśmy go do garażu.            15        Życzliwość czyni Zmiany lżejszymi.        "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"            NIEDZIELA, 1 SIERPNIA 2027        Harry przespał większą część dnia. Zahra i ja czuwałyśmy przy nim na zmianę. Ma co najmniej wstrząśnienie mózgu i trzeba czasu, żeby wydobrzał. Nie zastanawiałyśmy się jeszcze, co zrobimy, jeśli zacznie mu się pogarszać. Zahra nie opuści go, bo stoczył walkę, aby ją uratować. Ja też nie chcę go zostawić, ponieważ znam go od urodzenia. To dobry chłopak. Cały czas łamię sobie głowę, jak by tu skontaktować się z Garfieldami. Na pewno przyjęliby go do domu, a przynajmniej załatwili jakiegoś lekarza.    Na szczęście na razie nie wygląda na to, by mu się pogarszało. Starcza mu sił, aby na chwiejnych nogach chodzić na ogrodzone siatką podwórko, by załatwiać potrzeby fizjologiczne. Zjada i popija wodą wszystko, co mu daję. Nie wdając się w dyskusje, wszyscy troje oszczędnie przejadamy moje zapasy. Nic więcej nie mamy. Niedługo przyjdzie nam zaryzykować i wyjść, żeby dokupić żywności. Tymczasem jest niedziela, dzień odpoczynku i każdy z nas próbuje wrócić do zdrowia.    Już prawie oswoiłam się z bólem głowy i dolegliwościami posiniaczonego, obitego ciała Harry'ego. Jego cierpienie daje mi się we znaki. Wypełnia, zaprząta mój umysł, tak samo jak gadanina Zahry i jej lamenty nad utraconą córką.    W jakiś sposób nieszczęścia tych dwojga zagłuszają moje własne. Dzięki współczuciu chwilami zapominam i nie myślę o własnej rodzinie. Straciłam ich wszystkich. Jak to możliwe? Wszystkich?    Zahra ma delikatny głosik małej dziewczynki, który zawsze uważałam za sztuczny. Okazuje się, że jest jak najbardziej prawdziwy, a gdy jest podenerwowana lub zmartwiona, staje się szorstki niczym papier ścierny, mówi tak, jak gdyby coś drapało ją w gardło.    Patrzyła, jak umiera jej córeczka; widziała niebieską twarz tego, który zastrzelił Bibi, gdy ona uciekała, niosąc ją na rękach. Według relacji Zahry: grzejąc do wszystkiego, co się ruszało, niebieski był w siódmym niebie, a jego gęba miała taki wyraz, jak twarz mężczyzny uprawiającego seks.    - Przewróciłam się - opowiadała szeptem. - Myślałam, że już po mnie, że to mnie trafił. Lała się krew. Wtedy zobaczyłam, jak główka Bibi opada na bok. Drugi, z czerwoną gębą, wyrwał mi ją. Nawet nie zauważyłam, skąd się wziął. Złapał ją i wrzucił do domu Hsu, który stał w płomieniach. Po prostu cisnął w ogień. Dostałam szału. Nie wiem, co robiłam. Ktoś mnie schwycił, ale się oswobodziłam; a potem, popchnięta, upadłam na ziemię, a on przygniótł mnie tak, że nie mogłam oddychać i darł moje ubranie. Nic mogłam nic zrobić. Właśnie wtedy widziałam twoją mamę, braci... Później zjawił się Harry i ściągnął ze mnie tamto bydlę. Już po wszystkim powiedział mi, że cały czas krzyczałam. Sama nie pamiętam. Kiedy sprawiał manto temu, co mnie gwałcił, skoczył na niego drugi. Walnęłam go kamieniem, a Harry położył tamtego. Potem oboje uciekliśmy. Po prostu biegliśmy przed siebie. Ani przez moment nie zmrużyliśmy oka. Kiedy byliśmy daleko od pożaru, schowaliśmy się między dwoma nieogrodzonymi domami i siedzieliśmy tam, póki nie przyszedł jakiś facet z siekierą i nas nie przegnał. Od tamtej pory kręciliśmy się po okolicy, aż wreszcie spotkaliśmy ciebie. Przedtem nawet się z Harrym nie znaliśmy. Sama wiesz, jak było. Richard nigdy nie pozwalał nam zbytnio zadawać się z sąsiadami - a już zwłaszcza z białymi.    Skinęłam głową i przypomniał mi się Richard Moss.    - Richard też nie żyje, tym razem ja go widziałam - powiedziałam i prawie natychmiast pożałowałam tych słów.    Chociaż nie miałam pojęcia, jak zawiadomić żonę o śmierci męża, czułam, że można było zrobić to trochę delikatniej.    Zahra patrzyła na mnie dotknięta. Choć nie sądziłam, że teraz, po fakcie, w czymś to pomoże, chciałam przeprosić ją za moją obcesowość.    - Przepraszam - wydusiłam z siebie jakieś ogólnikowe przeprosiny za wszystko. - Wybacz mi - dodałam, widząc, jak zaczyna szlochać.    Przytuliłam ją i pozwoliłam się wypłakać. W tym czasie przebudził się Harry; napił się trochę wody i zaczął słuchać opowieści Zahry, jak to Richard Moss odkupił ją od bezdomnej matki, kiedy miała zaledwie piętnaście lat - myślałam, że była wówczas starsza - i sprowadził do siebie, do pierwszego domu, w jakim mieszkała w życiu. Dawał jej jeść i nigdy nie bił; i chociaż inne jego żony były dla niej okropne, i tak żyło jej się tysiąc razy lepiej, niż kiedy przymierała głodem na zewnątrz z matką. Dzisiaj znów jest za murem. Wydostała się ze śmietnika, żeby po sześciu latach wylądować tam z powrotem.    - A wy macie dokąd iść? - spytała na koniec mnie i Harry'ego. - Zostali wam jacyś znajomi, którzy jeszcze mają dom? Spojrzałam na Harry'ego.    - Jeśli tylko dasz radę na piechotę, mógłbyś spróbować dostać się do Olivar. Garfieldowie na pewno by cię przygarnęli. Myślał nad tym przez chwilę.    - Nie chcę tam iść - oznajmił. - Nie wierzę, że Olivar czeka jakakolwiek lepsza przyszłość niż nasze sąsiedztwo. Tutaj mieliśmy przynajmniej pukawki do obrony.    - Akurat na wiele się zdały - mruknęła Zahra.    - Masz rację. Ale broń była w naszych rękach, a nie w rękach wynajętych cyngli, którym wolno do ciebie celować. Z tego, co mówiła Joanne, w Olivar tylko służby bezpieczeństwa mają prawo nosić broń. A kto ich zna? Kto wie, co to za jedni?    - Ludzie kompanii - powiedziałam. - Spoza Olivar.    - To samo słyszałem - przytaknął. - Może i wszystko dobrze się ułoży, ale według mnie to niemożliwe.    - Lepsze to niż zdechnąć z głodu - wtrąciła Zahra. - Wam nigdy nie brakowało jedzenia, nie wiecie, jak to jest...    - Ja chcę iść na północ - obwieściłam. - Od dawna to planowałam, czekałam tylko, dopóki moja rodzina jakoś się nie urządzi. Teraz nie mam nikogo, więc nic mnie nie zatrzymuje.    - Dokąd konkretnie? - zapytała Zahra.    - Do Kanady. Chociaż nie wiadomo, czy zdołam zajść tak daleko. Wystarczy mi miejsce, gdzie woda nie będzie droższa od jedzenia i gdzie znajdzie się normalna praca za pieniądze - choćby i mizernie opłacana. Nie chcę przeżyć życia, harując jak niewolnica.    - Mnie też podoba się północ - powiedział Harry. - Tu nic nas nie czeka. Ponad rok próbowałem zaczepić się w jakiejś robocie - jakiejkolwiek, żeby tylko płacili gotówką. Nic z tego. Chcę pracować za stałą pensję i iść do college'u. Jedyna praca, w której można uczciwie zarobić, to taka, jaką mieli nasi rodzice, a żeby ją dostać, trzeba skończyć jakieś studia.    Zerknęłam na niego. Chciałam go o coś spytać, wahałam się, lecz w końcu się odważyłam:    - Wiesz coś o swoich rodzicach, Harry?    - Nic - odparł. - Nie widziałem, jak ich zabijali. Zahra też nic nie zauważyła. Nie mam pojęcia, gdzie mogą być. Straciliśmy się z oczu.    Przełknęłam ślinę.    - Ja też nie spotkałam twojej mamy i taty - zaczęłam - ale natknęłam się na innych twoich: to znaczy... na ich ciała.    - Czyje? - spytał kategorycznie.    Chyba jednak nie ma dobrego sposobu zawiadomienia kogoś, że jego bliscy nie żyją; można tylko powiedzieć wszystko wprost - żeby nie wiem jak bardzo nie chciało ci to przejść przez gardło.    - Twojego dziadka - wyrzuciłam z siebie - Jeremy'ego i Robin.    - Jeremy'ego i Robin? - powtórzył. - Przecież to jeszcze dzieci, małe dzieci.    Zahra wzięła go za rękę.    - Je też mordują - powiedziała. - Tu na zewnątrz codziennie giną dzieci.    Nie uronił łzy. Choć kto wie, może płakał później, gdy obie już spałyśmy. W tej chwili tylko zamknął się w sobie, przestał mówić i odpowiadać na pytania - do samego wieczora nie robił nic. Zahra wyszła na dwór i po jakimś czasie wróciła, niosąc koszulę mojego brata Bennetta pełną dojrzałych brzoskwiń.    - Nie pytaj, skąd je wytrzasnęłam - uprzedziła.    - Przypuszczam, że ukradłaś - odparłam. - Mam nadzieję, że nikomu z najbliższej okolicy. Niezbyt rozsądnie zadzierać z sąsiadami. Uniosła brwi.    - Nie musisz mnie pouczać, jak żyć na zewnątrz. Urodziłam się tu. Lepiej weź się do jedzenia brzoskwń.    Spałaszowałam cztery. Były przepyszne, poza tym tak dojrzałych owoców nie warto zostawiać na drogę.    - Przymierz te ubrania - zaproponowałam Zabrze. - Możesz wziąć wszystko, co ci się przyda.    Jak się okazało, pasowały na nią nie tylko koszula i dżinsy Marcusa - chociaż musiała podwinąć nogawki - ale nawet jego buty. Buty są drogie. A teraz ma dwie pary.    - Ja to załatwię, dobrze? Wymienię te mniejsze na jedzenie - powiedziała.    Skinęłam głową.    - Jutro. Podzielimy się wszystkim, co za nie dostaniesz, a potem ruszam.    - Na północ?    - Tak.    - Tak po prostu przed siebie? Nie znając dróg; nie wiedząc, gdzie leżą osady, w których można coś kupić albo zwędzić? Masz jakieś pieniądze?    - Mam mapy - odparłam. - Stare, ale chyba wciąż aktualne. Przecież ostatnio nikt nie buduje nowych dróg.    - No, nie. A forsa?    - Trochę mam. Boję się, że za mało.    - Forsy zawsze jest za mało. A co z nim? - wskazała na nieruchome plecy Harry'ego.    Leżał na brzuchu; nie było widać, czy śpi, czy nie.    - Musi sam zdecydować - odpowiedziałam. - Może zechce jeszcze pokręcić się jakiś czas po Robledo i poszukać rodziców.    Powoli obrócił się na bok. Nie wyglądał dobrze, ale z pewnością w pełni przytomnie. Zahra przysunęła mu brzoskwinie.    - Niczego nie będę szukał - oznajmił. - Jeśli o mnie chodzi, możemy iść natychmiast. Nienawidzę tej dziury.    - Więc idziesz z nią? - zapytała Zahra, dźgając mnie kciukiem.    Przeniósł na mnie wzrok.    - We dwójkę byłoby łatwiej. Nie jesteśmy dla siebie obcy, no i... kiedy uciekałem z domu, zdążyłem zabrać paręset dolarów.    Miał do zaoferowania wzajemne zaufanie. Dawał do zrozumienia, że możemy na sobie polegać. To już bardzo dużo.    - Obmyśliłam, że pójdę przebrana za mężczyznę - zwróciłam się do niego.    Zdawało mi się, że powstrzymuje uśmiech.    - Tak będzie dla ciebie bezpieczniej. Jesteś dość wysoka, żeby ludzie się dali nabrać. Ale musisz obciąć włosy.    - Dwukolorowe pary drażnią jak cholera - burknęła Zahra. - Nieważne, czy ludzie myślą, że są hetero, czy homo. Widok Harry'ego będzie wkurzał wszystkich czarnych, a twój wszystkich białasów. Życzę powodzenia.    Obserwowałam ją i nagle pojęłam coś, czego nie powiedziała.    - Chcesz iść z nami? - zapytałam.    - Ja? - pociągnęła nosem. - Nie zetnę włosów!    - Nie musisz - uspokoiłam ją. - Będziemy parą czarnych dziewczyn z białym kompanem. Poza tym jak Harry się dobrze opali, może nawet ujdzie za naszego kuzyna.    Wahała się przez chwilę.    - Tak, chcę iść z wami - wyszeptała w końcu, po czym rozpłakała się.    Harry gapił się na nią zdziwiony.    - Myślałaś, że cię tak po prostu zostawimy? - spytałam. - Trzeba nam było tylko zwyczajnie powiedzieć.    - Ale ja nie mam żadnej gotówki. Ani dolara.    Westchnęłam.    - To skąd wzięłaś te brzoskwinie?    - Miałaś rację. Ukradłam.    - Sama widzisz, jakie masz przydatne umiejętności - nie licząc doświadczenia w życiu na ulicy. Obróciłam się twarzą do Harry'ego.    - Co ty na to?    - Nie przeszkadza ci, że kradnie? - zapytał.    - Mam zamiar przeżyć - odpaliłam.    - "Nie kradnij" - wyrecytował. - Uczyliśmy się tego latami, właściwie od urodzenia.    Musiałam zdusić złość, nim mogłam spokojnie odpowiedzieć. Nie jest moim ojcem. Nie będzie mnie tu umoralniać cytatami z Biblii. Za kogo się uważa? Nie patrząc na niego, odezwałam się dopiero, gdy miałam pewność, że mój głos zabrzmi normalnie:    - Powtarzam, że chcę przeżyć. Ty nie?    Przytaknął.    - Wcale cię nie krytykuję. Zdziwiłem się tylko.    - Mam nadzieję, że jeśli będziemy zmuszeni kraść, to przynajmniej nas nie złapią i nikt przez nas nie umrze z głodu - powiedziałam i ku własnemu zaskoczeniu uśmiechnęłam się. - Przemyślałam to sobie i chociaż nigdy niczego nie ukradłam, liczę się z taką możliwością.    - Żartujesz! - zareagowała zdumiona Zahra.    Wzruszyłam ramionami.    - Ani trochę. Całe życie starałam się nie zawieść oczekiwań taty i zawsze dawać dobry przykład braciom. Zdawało mi się, że tak właśnie powinnam robić.    - Najstarsze dziecko - rzucił Harry. - Znam to.    Sam był najstarszym dzieckiem w rodzinie.    - Zakichane najstarsze ważniaki - powiedziała Zahra ze śmiechem. - Tutaj oboje jesteście jak niemowlęta.    O dziwo, stwierdzenie nie zabrzmiało jak obraza. Pewnie dlatego że było oczywistą prawdą.    - Masz rację, jestem niedoświadczona - przyznałam. - Ale chcę się uczyć, a ty będziesz jednym z moich nauczycieli.    - Jednym z? - spytała. - A kogo masz jeszcze?    - Wszystkich.    Spojrzała na mnie pogardliwie.    - Akurat. Nikogo.    - Ktokolwiek tu żyje i przetrwał, ma wiedzę, która będzie potrzebna. Dlatego mam zamiar uważnie patrzeć, słuchać i uczyć się od każdego. Inaczej szybko stracę życie, a - jak już mówiłam - mam zamiar dotrwać do lepszych czasów.    - Będą ci wciskać najgorsze gówno - powiedziała.    - Wiem - potaknęłam. - Ale postaram się oddzielać ziarno od plew.    Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, na koniec westchnęła.    - Szkoda, że nie znałyśmy się lepiej przed tym wszystkim - oznajmiła. - Prawdziwa nawiedzona córka kaznodziei. Jeżeli dalej chcesz udawać mężczyznę, mogę obciąć ci włosy.            PONIEDZIAŁEK, 2 SIERPNIA 2027    (zapiski z NIEDZIELI, 8 SIERPNIA)        Wyruszyliśmy.    Dziś rano Zahra zaprowadziła nas do Hanning Joss, największego strzeżonego kompleksu handlowego w Robledo, gdzie można było dostać wszystko, czego potrzebowaliśmy na drogę. W Hanning jest wszystko: od delikatesów dla smakoszy po maść na wszy, od protez do położniczych zestawów do domowych porodów; tutaj kupisz broń i najnowszy sprzęt do wirtualnego odbioru: obrączki dotykowe, hełmofony, programy. Mogłabym całymi dniami chodzić tak między stoiskami, oglądając towary, na które mnie nie stać. Pierwszy raz byłam w Hanning, nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego.    Szkoda, że wszyscy troje nie mogliśmy wejść do środka - za każdym razem dwoje z nas musiało czekać na zewnątrz, pilnując tobołków z naszym dobytkiem, między innymi z moim pistoletem. Hanning, jak często zapewniali przez radio, było jednym z najbezpieczniejszych miejsc w mieście. Jeśli komuś nie podobały się te wszystkie tresowane, węszące psy, wykrywacze metalu, zakazy wnoszenia własnych pakunków tudzież uzbrojeni strażnicy gotowi robić rewizję osobistą każdemu wchodzącemu czy wychodzącemu, kto tylko wydał się im podejrzany, pozostawało mu jedynie robić zakupy gdzie indziej. Pomimo to wszystko, gigantyczny sklep był pełen klientów, którzy chętnie znosili niedogodności, godzili się na naruszenie prywatności, byle tylko kupić w spokoju wszystkie potrzebne rzeczy.    Szczęśliwie ominęła mnie rewizja osobista - musiałam tylko dowieść, że nie jestem społecznym wyrzutkiem.    - Pokaż pieniądze albo szton Hanning - zażądał uzbrojony wartownik przy masywnej bramie.    Przerażona, że będzie chciał przywłaszczyć sobie gotówkę, pokazałam mu odliczone na zakupy banknoty. Kiwnął głową, nawet ich nie dotykając. Na pewno oboje byliśmy obserwowani i zarejestrowano każdy nasz gest. Centrum handlowe, które tak dba o bezpieczeństwo, na pewno pilnuje, aby jego straż nie okradała klienteli.    - Kupuj w spokoju - powiedział strażnik bez cienia uśmiechu.    Wzięłam sól, małą tubkę miodu i najtańszy susz: owies, owoce, orzechy, fasolową mączkę, soczewicę i trochę suszonej wołowiny - tyle żebyśmy mogły z Zahrą udźwignąć. Dokupiłam też wody oraz parę niecodziennych dodatków, takich jak tabletki do oczyszczania wody (na wszelki wypadek), bloker przeciwsłoneczny, który przyda się nawet mnie i Zahrze, jakiś środek przeciw ukąszeniom owadów i maść, którą tato stosował na bóle mięśni. Wszystkiego powinno w zupełności wystarczyć. Wzięłam też więcej papieru toaletowego, tamponów i balsam do warg. Sprawiłam sobie nowy brulion i dwa zapasowe długopisy; dodatkowo wykosztowałam się na zapas amunicji do czterdziestkipiątki. Od razu lepiej się poczułam.    Nabyłam też trzy tanie, uniwersalne śpiwory: ulubione posłanie co zasobniejszych bezdomnych, służące też za pojemne i wytrzymałe worki. Mnóstwo ludzi w tym kraju zarabiało lub kradło żywność i wodę, ale nie mogło pozwolić sobie na wynajęcie choćby polowego łóżka. Sypiali albo wprost na ulicy, albo w prowizorycznych chałupach - lecz jeśli tylko było ich stać, zaopatrywali się w śpiwory, aby nie kłaść się na gołej ziemi. Za dnia śpiworów dających się składać i zapinać jak worki używano jako plecaków. Lekki, lecz trudno drący się materiał potrafił wytrzymać największą poniewierkę. Zapewniał ciepło, nawet gdy przyszło spać na betonie. Był bardzo pożyteczny - za cienki jednak, by nazwać go wygodnym. Curtis i ja kochaliśmy się na legowisku z paru takich śpiworów.    Kupiłam jeszcze trzy za duże kurtki z tego samego co śpiwory cienkiego i przepuszczającego powietrze sztucznego włókna. Powinno wystarczyć, żebyśmy nie marzli nocami. Będzie przecież coraz chłodniej, im dalej na północ. Kurtki wyglądają brzydko i tandetnie, ale to dobrze. Może nikt się nie połaszczy, żeby je ukraść.    Wydałam całą sumę, jaką spakowałam do mojego ratunkowego plecaka. Postanowiłam nie tykać gotówki wygrzebanej pod cytrynowcem, którą zdążyłam już podzielić na połówki i wetknąć w dwie skarpetki po tacie. Nosiłam je przypięte po wewnętrznej stronie dżinsów, niewidoczne dla oczu i niedostępne dla łap kieszonkowców.    Nie jest to nadzwyczaj wielka kwota, lecz i tak większa, niż kiedykolwiek miałam - nikt nie mógłby się spodziewać, że mam tyle pieniędzy. Przepakowałam ją w świeżą folię i przyczepiłam do spodni w sobotę w nocy, gdy skończyłam pisać, ale wciąż nie mogłam przestać myśleć o przeszłości, przypominać sobie tego, co zaszło, wiedząc jednocześnie, że przecież niczego już nie zmienię.    W pewnej chwili przypomniał mi się moment, kiedy znalazłam tamten pakiet z pieniędzmi; wspomnienie było tak realne, że niemal znów poczułam, jak razem z garścią ziemi upychałam pakiet do plecaka. Ogarnęła mnie jakaś nerwowa energia, pod której wpływem zaczęłam dygotać. Ręce drżały mi tak, że z trudem w ciemności mogłam znaleźć paczuszkę. Postanowiłam, że każdy mój ruch będzie ćwiczeniem w koncentracji: najpierw znajdę pieniądze, potem parę skarpetek i szpilki; później podzielę gotówkę na dwie równe - na tyle, na ile zdołam po omacku - części, schowam każdą do skarpetki i przyczepię tam, gdzie sobie wymyśliłam. Rano, kiedy wyszłam się załatwić, sprawdziłam, jak wszystko wygląda. Naprawdę nieźle się spisałam. Szpilek wcale nie było widać po zewnętrznej stronie. Wpięłam je wzdłuż szwów przy samych kostkach. Nic nie zwisało ani nie dyndało - żadnej fuszerki.    Zniosłam swoje liczne sprawunki na parter dawnego wielopoziomowego parkingu, gdzie obecnie funkcjonował częściowo strzeżony pchli targ. Masa rzeczy wygrzebanych z pogorzelisk i śmietników trafia ostatecznie tutaj. Panuje zasada, że jeśli kupiłeś coś w centrum, masz prawo sprzedać tu towar o mniej więcej przybliżonej wartości. Twój paragon, z kodem i datą, jest jednocześnie zezwoleniem na handel.    Po targowej kondygnacji także chodziły patrole, jednak bardziej po to, by sprawdzać paragony-zezwolenia, aniżeli pilnować czyjegokolwiek bezpieczeństwa. Mimo wszystko - i tak było tu bezpieczniej niż na ulicy.    Harry i Zahra siedzieli na naszych tobołkach. Zahra czekała na paragon-zezwolenie, a Harry dopiero na wejście do środka. Odpoczywali oparci o ścianę budynku w odosobnionym miejscu z dala i od ulicy, i od największego tłumu handlarzy i kupujących. Oddałam Zahrze kwit, po czym zajęłam się segregowaniem i pakowaniem nowego nabytku. Jak tylko oboje z Harrym zrobią swoje zakupy i może coś sprzedadzą, ruszamy w drogę.     ***        Dotarliśmy do autostrady numer sto osiemnaście i odbiliśmy na zachód. Potem skręciliśmy w drogę numer dwadzieścia trzy, nią z kolei dojdziemy do międzystanowej autostrady numer sto jeden, która prowadzi do wybrzeża w kierunku Oregonu. Staliśmy się cząstką szerokiej ludzkiej rzeki, płynącej autostradą na zachód. Zaledwie garstka parła pod prąd - na wschód, w stronę gór i pustyni. A dokąd zmierzali ci idący na zachód? Do jakiegoś konkretnego celu podróży czy po prostu byle dalej stąd?    Widzieliśmy też kilka ciężarówek, przemieszczających się przeważnie nocą, roje rowerów i elektrycznych motorynek, a także dwa samochody osobowe. Wszelkie pojazdy przemykały obok nas zewnętrznymi pasami, mając całe mnóstwo miejsca. Pieszym bezpieczniej trzymać się lewego pasa, z dala od wjazdów i zjazdów. Co prawda prawo Kalifornii zakazuje poruszania się pieszo po autostradach, ale przecież to całkiem archaiczne przepisy. Każdy piechur musi prędzej czy później wejść na autostradę. Drogi szybkiego ruchu to najbardziej bezpośrednie połączenia między miastami i kwartałami miast. Tato często podróżował autostradami pieszo lub rowerem. Na poboczu wzdłuż nich, w szopach, szałasach albo pod gołym niebem, żyje i koczuje sporo prostytutek i handlarzy wodą, jedzeniem oraz innymi artykułami pierwszej potrzeby. Z pewnością nie brakuje też żebraków, złodziei i morderców.    Pierwszy raz wędruję autostradą. Przerażające, ale w jakiś sposób fascynujące przeżycie. Pod wieloma względami sceneria przypomina mi chińską ulicę z połowy dwudziestego wieku, którą widziałam na starym filmie: mrowie Chińczyków, pieszo, na rowerach - taszczących, ciągnących, pchających najprzeróżniejsze bagaże. Tyle że masa na szosie jest bardziej różnorodna: idą biali i czarni, Azjaci i Latynosi; całymi rodzinami, z małymi dziećmi niesionymi na barana albo usadzonymi jak na grzędzie wśród dobytku na wózkach i wozach, w koszach rowerowych, niektóre umieszczone obok starych ludzi lub kalek. Reszta starych, chorych i inwalidów kuśtykała byle do przodu, wspierając się na laskach i na ramionach sprawniejszych towarzyszy wędrówki. Wielu piechurów miało noże w pochwach, karabiny, do tego oczywiście broń krótką w umocowanych dobrze na widoku kaburach. Przejeżdżający od czasu do czasu gliniarze nie zaszczycali tłumu nawet cieniem uwagi.    Dzieciarnia płakała, dokazywała, czasem przykucała na jezdni: słowem, robiła najprzeróżniejsze rzeczy. Tylko prawie nikt nie jadł między postojami. Widziałam, jak parę osób popija coś ukradkiem z termosów. Robili to tak jak coś wstydliwego - albo niebezpiecznego.    Idąca obok nas kobieta przewróciła się. Nie odebrałam żadnego bólu; poczułam jedynie, jak uginają się pod nią kolana. Starczyło, bym się potknęła, jednak nie upadłam. Kobieta odsiedziała parę sekund w tym samym miejscu, gdzie klapnęła, następnie szybko dźwignęła się na nogi i gnąc się do ziemi pod wielgachnym tobołem, poczłapała dalej.    Prawie wszyscy byli brudni. Toboły, torby, plecaki - wszystko lepiło się od brudu. Ludzie śmierdzieli. Po noclegu na betonie w popiele i piachu, bez kąpieli od trzech dni - doprawdy, nasza trójka nie różniła się od innych. Tylko nasze śpiwory zdradzały, że idziemy dopiero od niedawna albo przynajmniej możemy mieć coś, co warto ukraść. Trzeba było usmarować je trochę przed drogą. Zajmiemy się tym wieczorem. Dopilnuję tego.    Zauważyłam też paru młodych chłopaków - szczupłych, o szybkich ruchach. Niektórzy byli uświnieni jak większość, inni jednak ani trochę. Tacy jak Keith. Dzisiejsi Keithowie. Niepokoili mnie ci, którzy nie mieli przy sobie zbyt wiele rzeczy. Byli tacy, którzy nieśli tylko broń.    Drapieżcy. Cały czas strzelali oczami dokoła, przyglądali się ludziom, a ludzie umykali wzrokiem w bok. Postępowałam tak samo. Z zadowoleniem zobaczyłam, że Harry i Zahra też tak robią. Nie szukaliśmy kłopotów. Jeśli się pojawią, mam nadzieję, że pozbędziemy się ich i pójdziemy dalej.    Pistolet z pełnym magazynkiem niosłam teraz w kaburze tylko w połowie zakrytej koszulą. Harry sprawił sobie nóż. To, co zdążył drapnąć, kiedy uciekał z płonącego domu, nie wystarczyło na pukawkę. Właściwie mogłabym dokupić drugi pistolet, ale poszłoby na to za dużo pieniędzy, a czekał nas szmat drogi.    Za przehandlowane buty Zahra też kupiła sobie nóż oraz parę rzeczy osobistych. Nie wzięłam od niej mojej działki z tej sumy. Jej również przyda się parę dolarów w kieszeni.    Mam nadzieję, że gdybyśmy musieli wyciągnąć noże, oboje będą w stanie zabić. Ja chyba bym mogła - w obronie przed bólem. Jak oni to przyjmą?    Zasługują, żeby im powiedzieć, że jestem wrażliwcem. Powinni się dowiedzieć, dla własnego bezpieczeństwa. Jeszcze nigdy nikomu o tym nie mówiłam. Hiperempatia to upośledzenie, wstydliwa tajemnica. Ktoś, kto ją pozna, może mnie bez specjalnego wysiłku skrzywdzić, obezwładnić, zdradzić.    Nie powiem im. Jeszcze nie. Wiem: przyjdzie pora, że będę musiała, ale jeszcze nie teraz. Jesteśmy razem, ale jeszcze nie sprawdziliśmy się jako grupa. Ani Harry, ani ja nie znamy zbyt dobrze Zahry - podobnie jak ona nas. Żadne z nas nie ma pojęcia, jak zachowa się reszta w obliczu jakiegoś wyzwania. Może wystarczy byle rasistowska nagonka, aby nas rozdzielić. Chciałabym móc im ufać. Lubię ich, poza tym... są z tego samego, spalonego sąsiedztwa. Jednak potrzeba mi trochę czasu, zanim się zdecyduję. To nie przelewki zdać się bez reszty na innych ludzi.    - Dobrze się czujesz? - spytała Zahra.    Skinęłam głową.    - Bo wyglądasz podle. W dodatku cały czas masz taką cholernie pokerową minę...    - Po prostu myślę - odpowiedziałam. - Przyznasz, że jest o czym.    Westchnęła prawie ze świstem.    - Ano tak. Wiem. Ale miej oczy otwarte. Za bardzo zatoniesz w myślach i ockniesz się bez rzeczy. Na autostradzie nietrudno też stracić życie.            16        Nasiona Ziemi    Rzucone na nowy grunt    Muszą wpierw pojąć,    Że nic nie wiedzą...        "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"            PONIEDZIAŁEK, 2 SIERPNIA 2027    (ciąg dalszy zapisków z 8 SIERPNIA)        Oto najważniejsze rzeczy, jakich się dzisiaj nauczyłam:    Chodzenie może sprawiać ból. Dotychczas nie miałam okazji tak się nachodzić, by się o tym przekonać, za to teraz już wiem. Bolą nie tylko pęcherze i otarte stopy, z czasem zaczyna boleć wszystko. Moje plecy i ramiona chyba chętnie zdezerterowałyby i przeniosły się do innego ciała. Ulgę przynosi jedynie odpoczynek. Mimo że dziś ruszyliśmy późnym rankiem, i tak nie obyło się bez dwóch postojów. Za każdym razem schodziliśmy z autostrady między pagórki albo zarośla i przysiadaliśmy, aby napić się wody i podjeść trochę orzechów i suszonych owoców. Potem maszerowaliśmy dalej. Dni są długie o tej porze roku.    Zahra powiedziała nam, że ssąc cały dzień pestkę śliwki czy moreli, nie czuje się takiego pragnienia.    - Czasem, jak byłam mała, wkładałam do buzi mały kamyk. Byle trochę lepiej się poczuć, bo to tylko takie oszukaństwo. Jeśli dłuższy czas nie pijesz dosyć wody, nieważne, jak się czujesz: i tak umierasz.    Po pierwszym przystanku wszyscy troje szliśmy, międląc w ustach pestki, i rzeczywiście poczuliśmy się nieco świeżsi. Wodę piliśmy tylko na postojach na wzgórzach. Tak jest bezpieczniej.    Bezpieczniej też obozować, nie rozpalając ogniska. Mimo to dziś wieczorem oczyściliśmy kawałek ziemi, wykopaliśmy dołek na stoku i roznieciliśmy w nim małe ognisko, w którym upiekliśmy trochę mojego żołędziowego chlebka razem z owocami i orzechami. Smakował nam bardzo, ale niedługo się skończy i będzie trzeba zacząć przejadać fasolę, mąkę kukurydzianą i owies - drogie sklepowe produkty. Żołędzie to jedzenie domowe - a domu już nie ma.    Prawo zabrania palenia ognisk, ale wieczorami wszędzie widać, jak migoczą na wzgórzach. Wszystko jest takie suchutkie, że istnieje poważne zagrożenie, iż od iskry może się rozprzestrzenić i strawić jedną czy dwie osady. Takie przypadki naprawdę się zdarzają. Jednak ludzie bez dachu nad głową zawsze będą palić ogniska. Nawet tacy jak my, którzy wiedzą, co to pożar. Ale ognisko to otucha, to ciepły posiłek oraz iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa.    Przez cały czas, gdy jedliśmy, a nawet kiedy już skończyliśmy, chyłkiem podchodzili do nas obcy, próbując się przyłączyć. Większość była nieszkodliwa i łatwo dawała się spławić. Nie tak, jak te trzy kobiety, które koniecznie chciały się ogrzać. Czerwone słońce stało jeszcze całkiem wysoko nad horyzontem i wcale nie było aż tak chłodno.    Chciały też wiedzieć, czy takim dwóm byczkom jak Harry i ja wystarcza tylko jedna jałówka. Zważywszy, jak marne miały ubrania - może rzeczywiście było im zimno. Niełatwo mi jednak udawać mężczyznę.    - Pozwolicie mi upiec tego kartofla? - spytał staruszek, pokazując nam zeschniętą bulwę.    Podarowaliśmy mu szczapę z ogniska i odesłaliśmy, skąd przyszedł. Patrzyliśmy, w którą stronę odchodzi, bo jeśli gdzieś czaili się jego kompani, płonąca głownia mogła posłużyć jako broń albo narzędzie, którym ktoś chciałby rozproszyć naszą czujność. To wariactwo żyć w taki sposób i podejrzewać o najgorsze starych, bezradnych ludzi. Czysty obłęd. Jednak trzeba trwać w tej paranoi, żeby przeżyć. Jasny gwint, Harry chciał pozwolić starowinie się przysiąść. Musiałyśmy postawić się obie z Zahrą, by zrozumiał, że to absolutnie wykluczone. Harry i ja przez całe życie mieliśmy dobre jedzenie i opiekę. Oboje jesteśmy zdrowi, silni i lepiej wykształceni niż większość naszych rówieśników. Ale tutaj reagujemy jak dwójka naiwnych głuptaków. Chcemy ufać ludziom. Staram się zwalczyć ten odruch. Harry jeszcze się tego nie nauczył. Po odejściu starca zaczęliśmy spierać się o to ściszonymi niemal do szeptu głosami.    - Każdy może okazać się groźny - tłumaczyła mu Zahra. - Żeby nie wiem jak żałośnie wyglądał, może oskubać cię do naga. Chude małe szkraby z wielkimi oczami prysną z twoją forsą, wodą i jedzeniem! Sama tak robiłam. Ci, których obrobiłam, może potem umarli, ale liczyło się, że ja przeżyłam.    Wpatrywaliśmy się w nią oboje z Harrym. Jak mało wiedzieliśmy o jej życiu. Ale to właśnie Harry był najbardziej niebezpiecznym znakiem zapytania wśród nas trojga.    - Jesteś silny i pewny siebie - zwróciłam się do niego. - Wydaje ci się, że potrafisz dać sobie tu radę, i może rzeczywiście tak jest. Ale pomyśl, czym tutaj grozi jedno pchnięcie nożem albo złamana kość: po czymś takim czeka cię uziemienie i powolne umieranie z głodu lub zakażenia. Nie ma żadnej opieki lekarskiej, nie ma nic.    Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby nie był pewny, czy chce mnie jeszcze znać.    - Więc co? - zapytał. - Każdy jest winny, dopóki nie dowiedzie swojej niewinności? Winny czego? I jak ma się przed wami oczyścić z podejrzeń?    - Mam gdzieś, czy jest winny, czy nie - oznajmiła Zahra. - Niech tylko pilnuje własnego nosa.    - Harry, rozumujesz, jakbyś dalej mieszkał w sąsiedztwie - perswadowałam. - Zdaje ci się, że jeśli popełnisz jakiś błąd, to najwyżej skrzyczy cię tata, złamiesz sobie palec, wybijesz ząb czy coś w tym guście. Tutaj za każdy błąd - wystarczy jeden - można zapłacić głową. Pamiętasz tamtego faceta? Nas też to może spotkać.    Byliśmy dzisiaj świadkami rabunku. Napadnięto pucołowatego trzydziestopięcio-, czterdziestolatka, który szedł sobie, pogryzając orzechy z papierowej torebki. Niezbyt mądre. Nagle podbiegł do niego drobny dwunasto-, góra trzynastoletni szczeniak, wyrwał orzechy i zwiał. Gdy facet patrzył za uciekającym, dwóch dryblasów podstawiło mu nogę, przecięło paski plecaka, po czym zdarłszy mu go z pleców, drapnęło w siną dal. Wszystko odbyło się tak szybko, że nikt nie zdążyłby im przeszkodzić - nawet gdyby chciał. Nikt nawet nie próbował. Mężczyźnie nic się nie stało. Zarobił parę siniaków i otarć - zwyczajna rzecz, w sąsiedztwie stale chodziłam poobijana i podrapana. Ale stracił wszystkie zapasy. Gdyby gdzieś w okolicy czekał na niego własny dom z innymi zapasami, mógłby zapomnieć o całej sprawie, a tak jego jedyną szansą na przeżycie będzie ograbić kogoś innego -jeżeli zdoła.    - Pamiętasz? - cisnęłam. - Dopóki nie będziemy zmuszeni, sami nie zrobimy nikomu żadnej krzywdy, ale ani na chwilę nie wolno nam przestać uważać. Nie możemy sobie pozwolić na taki luksus jak zaufanie do ludzi.    Harry potrząsnął głową.    - Ciekawe, co by było, gdybym myślał w ten sposób, kiedy ściągałem z Zahry tamtego faceta.    - Harry, dobrze wiesz, że to nie znaczy, że nie mamy ufać i pomagać sobie - tłumaczyłam, starając się nie tracić cierpliwości. - My się znamy; postanowiliśmy, że będziemy razem wędrować.    - Nie jestem już taki pewny, czy rzeczywiście tak się wszyscy znamy.    - Ja jestem. Zrozum: nie stać nas na to, byś się teraz wyłamywał. Ani nas, ani ciebie.    Patrzył na mnie bez słowa.    - Tu na zewnątrz masz do wyboru albo przystosować się do otoczenia, albo zginąć - ciągnęłam. - To oczywista prawda!    Tym razem spojrzał na mnie jak na osobę całkiem obcą. Nie uciekłam wzrokiem, licząc, że naprawdę znam go tak dobrze, jak myślałam. Miał olej w głowie i nie brakowało mu odwagi. Po prostu buntował się przeciw zmianom.    - Chcesz się odłączyć i iść dalej własną drogą? - zapytała Zahra.    Zwrócił na nią oczy, jego spojrzenie złagodniało.    - Nie - odparł. - Jasne, że nie. Ale na miłość boską, nie musimy od razu zmieniać się w zwierzęta.    - A jednak, w pewnym sensie jest to konieczne - powiedziałam. - Należymy we troje do jednego stada, a cała reszta to obcy. Jeśli stworzymy dobre stado i będziemy działać razem, mamy szansę. Wszyscy wokoło też należą do jakiegoś stada.    Odchylił się i oparł o głaz, po czym zdumiony skonstatował:    - Przynajmniej jeśli chodzi o argumenty, wcale nie potrzebujesz udawać faceta.    Mało brakowało, bym go walnęła. Może naprawdę byłoby nam z Zahrą lepiej bez niego. Nie, bzdura. Trójka jest silniejsza od dwójki. Poza tym liczyła się przyjaźń. Liczyła się obecność jednego prawdziwego mężczyzny.    - Nie mów tak więcej - ostrzegłam szeptem, nachylając się do niego. - Nigdy tego nie powtarzaj. Nie my jedni biwakujemy na tych wzgórzach; nigdy nie wiesz, kto cię akurat słucha. Wydasz mnie, a osłabisz sam siebie!    Wreszcie do niego dotarło.    - Przepraszam - rzucił.    - Nie jest tu lekko - odezwała się Zahra. - Ale można dać sobie radę, dopóki jest się ostrożnym. Nawet słabsi od nas jakoś żyją - jeżeli tylko nie przestają uważać.    Harry uśmiechnął się blado.    - Już nie cierpię tego świata - powiedział.    - Nie jest tak źle, póki ludzie trzymają się razem.    Popatrzył na mnie, a potem znów na Zahrę i uśmiechając się do niej, skinął głową. W tym momencie uświadomiłam sobie, że musiał ją lubić - podobała mu się. W przyszłości mogło to być dla niej kłopotliwe. Była piękną kobietą; ja nigdy nie będę piękna - co nie znaczy, że spędza mi to sen z powiek. Nigdy jakoś nie narzekałam na brak powodzenia u chłopców. Ale Zahra zawsze przykuwała uwagę mężczyzn swoim wyglądem. Jeśli zacznie kręcić z Harrym, może się okazać, że w drodze na północ prócz tobołka będzie miała do dźwigania jeszcze brzuch.    Z rozmyślań o tej parze wyrwało mnie szturchnięcie Zahry.    Dwóch postawnych, kocmołuchowato wyglądających drabów stało nieopodal, przyglądając się nam trojgu, a w szczególności jej.    Podniosłam się, Harry i Zahra poszli w moje ślady, stając po moich obu stronach. Ci dwaj podeszli naprawdę blisko nas. I to nie przez przypadek. Oparłam rękę na kolbie pistoletu.    - Tak? - rzuciłam pytająco. - Czego chcecie?    - Niczego - odparł jeden, szczerząc zęby do Zahry.    Obaj przebierali palcami po wielkich nożach, jak na razie schowanych w pochwach.    Wyciągnęłam pistolet.    - To się dobrze składa - powiedziałam.    Ich uśmieszki zgasły.    - Co, rozwalisz nas za to, że sobie tu stoimy? - spytał ten sam rozmowny.    Odwiodłam kciukiem kurek. W razie czego zastrzelę tego, co gada - prowodyra, pomyślałam. Wtedy ten drugi da dyla. Najchętniej już by dał. Gapił się na broń z rozdziawioną japą. Prysnąłby, zanim zdążyłabym zemdleć.    - Hej, nie chcemy kłopotów! - zawołał rozmowny, unosząc ręce i odstępując w tył. - Tylko spoko, brachu.    Nie przeszkadzałam im w odwrocie. Może jednak mądrzej było ich załatwić? Boję się właśnie takich, którzy szukają guza i łatwych ofiar. Sam strach to chyba jednak trochę za mało, żebym mogła kogoś zastrzelić. Wprawdzie tamtej nocy z pożarem zabiłam człowieka i nie przejęłam się tym tak strasznie, ale to było co innego. Zupełnie tak samo jak z tym, co Harry mówił o kradzieży. Też całe życie słyszałam: "Nie zabijaj", lecz kiedy trzeba było, zrobiłam to. Ciekawe, co powiedziałby tato. Z drugiej strony, właśnie on nauczył mnie strzelać.    - Lepiej bądźmy dzisiaj cholernie czujni podczas warty - powiedziałam.    Popatrzyłam na Harry'ego i z zadowoleniem zauważyłam, że wygląda mniej więcej tak samo, jak prawdopodobnie ja przed chwilą: zły i zaniepokojony.    - Pilnujemy każde po trzy godziny - zwróciłam się do niego. - Z twoim zegarkiem i moją pukawką.    - Byłaś gotowa to zrobić, prawda? - zapytał naprawdę poważnym tonem.    Potaknęłam.    - Ty nie?    - Ja też. Nie chciałem, ale ci goście wyraźnie wybrali się na ubaw. To znaczy, taki w ich stylu.    Zerknął na Zahrę. Już raz obronił ją przed oprychem, narażając się na bicie. Może chociaż niebezpieczeństwo, które jej grozi, sprawi, że będzie czujny. Wszystko, byleby tylko został z nami.    Spojrzałam na Zahrę i ściszając głos powiedziałam:    - Nigdy nie jeździłaś z nami na strzelanie, dlatego muszę spytać. Umiesz się z tym obchodzić?    - Jasne. Richard nigdy mi nie pozwolił, chociaż puszczał z wami swoje starsze dzieci. Ale zanim mnie kupił, szło mi całkiem nieźle.    Znów ta jej mroczna przeszłość. Na moment zajęła moje myśli. Korciło mnie, żeby spytać, ile kosztuje takie kupienie sobie dziewczyny. Sprzedała ją własna matka, i to całkiem obcemu, nieznanemu mężczyźnie. Przecież mógł okazać się zboczeńcem, jakimś potworem. Pomyśleć, że tato martwił się, czy wróci niewolnictwo, na przykład za długi. Wiedział o czymś takim? Nie, skąd miałby wiedzieć.    - Znasz ten typ? - spytałam, zwalniając bezpiecznik i podając jej broń.    - Do diabła, pewnie - powiedziała, oglądając uważnie pistolet. - Lubię ten kaliber. Przyciężki, za to jak wygarniesz, położy każdego.    Wyjęła magazynek, sprawdziła, czy jest pełny, i załadowawszy go z powrotem na miejsce, oddała mi broń.    - Żałuję, że nie ćwiczyłam razem ze wszystkimi - stwierdziła. - Zawsze chciałam.    Zupełnie znienacka poczułam ukłucie tęsknoty za spalonym sąsiedztwem, przypominające niemal fizyczny ból. Wtedy gdy tak bardzo chciałam się stamtąd wyrwać, spodziewałam się - zakładałam - że się zmieni, lecz że będzie trwać. Teraz, kiedy przestało istnieć, chwilami nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, co pocznę i jak przeżyję bez niego.    - Zdrzemnijcie się trochę - zwróciłam się do obojga. - Jestem zbyt podkręcona, żeby teraz spać. Obejmę wartę pierwsza.    - Najpierw powinniśmy nazbierać więcej chrustu - powiedział Harry. - Ogień już przygasa.    - Niech się wypali - zadecydowałam. - W nocy by nas zdradził, w dodatku sami gorzej widzielibyśmy okolicę. Każdy obcy zauważyłby nas o wiele prędzej niż my jego.    - No to siedzimy po ciemku - oznajmił tonem niechętnej zgody. - Biorę wartę po tobie - dodał już na leżąco, podciągając śpiwór i układając poduszkę z reszty swoich rzeczy.    Następnie machinalnie ściągnął z ręki zegarek i podał mi.    - Dostałem go od mamy - powiedział.    - Możesz być pewny, że nic mu się nie stanie - zapewniłam.    Kiwnął głową.    - Uważaj - dorzucił jeszcze i zamknął oczy.    Założyłam zegarek, obciągnęłam rękaw tak, żeby przez przypadek nie można było dostrzec światełka tarczy, po czym rozsiadłam się oparta wygodnie o stok pagórka i wzięłam się do robienia szybkich notatek. Wykorzystując ostatki naturalnego światła, mogłam jednocześnie pisać i pilnować naszego biwaku.    Zahra obserwowała mnie jakiś czas, w końcu dotknęła mojej ręki.    - Naucz mnie - poprosiła szeptem.    Spojrzałam na nią, nie rozumiejąc.    - Naucz mnie czytać i pisać.    Zdziwiłam się, a przecież na dobrą sprawę nie powinnam. Skąd, wiodąc takie życie, miała wziąć czas i pieniądze na szkołę? Potem, gdy kupił ją Richard Moss, jej zawistne współ-żony też nie kwapiły się, aby ją czegokolwiek nauczyć.    - Czemu nigdy nie przyszłaś do naszej sąsiedzkiej szkółki? - spytałam. - Zorganizowalibyśmy ci specjalne lekcje.    - Richard mi nie pozwalał. Mówił, że jak dla niego umiem już dość.    Jęknęłam.    - Nauczę cię. Jak chcesz, możemy zacząć od rana.    - Jasne.    Obdarzywszy mnie niewyraźnym uśmiechem, zajęła się rozkładaniem śpiwora i porządkowaniem tych paru rzeczy, które trzymała upakowane w mojej znaleźnej poszewce. Następnie wślizgnęła się do śpiwora i umościła na boku, tak by móc mnie widzieć.    - Kto by pomyślał, że cię kiedyś polubię - wyznała. - Córcia pastora, wszędzie jej pełno, stale pouczająca wszystkich, co mają robić, bez przerwy wtykająca wścibski nos w nie swoje sprawy. A jednak równiacha z ciebie.    Moje początkowe zdumienie prędko przeszło w wesołość.    - Z ciebie też - odparłam.    - Ty też mnie nie znosiłaś? - tym razem ona się zdziwiła.    - Co chcesz? Byłaś najładniejszą dziewczyną w sąsiedztwie. Nie przepadałam za tobą. Pamiętasz, jak parę lat temu, kiedy uczyłam się zdejmować skórki i oporządzać króliki, wyczyniałaś, co tylko mogłaś, żebym się porzygała?    - A po cholerę chciałaś się tego uczyć? Krew, flaki i robaki... Pomyślałam sobie wtedy: Patrzcie, ta znów wścibia nos, gdzie nie powinna. Dobra, chce, to niech ma!    - Musiałam się przekonać, czy będę do tego zdolna, czy potrafię oporządzić martwe stworzenie: czy je pokroję, a potem ściągnę i wyprawię skórę. Chciałam się nauczyć, jak to robić, i dowiedzieć się, czy w ogóle dam radę i się nie rozchoruję.    - Po co?    - Bo przewidywałam, że kiedyś może mi się to przydać. To "kiedyś" właśnie nadeszło. Z tego samego powodu zebrałam i spakowałam mój ratunkowy plecak, i trzymałam go tam, skąd w każdej chwili mogłam szybko wyciągnąć.    - No właśnie, zastanawiałam się, jakim cudem zdołałaś tyle wynieść z domu. A ja myślałam, że może znalazłaś to wszystko za drugim razem, kiedy wróciłaś. Okazuje się, że byłaś przygotowana na nieszczęście. Przeczuwałaś, co się święci.    - Nie - pokręciłam głową, przypominając sobie, co się stało. - Czegoś takiego nikt nie mógł przewidzieć. Ale... przypuszczałam, że pewnego dnia wydarzy się coś złego. Nie wiedziałam kiedy ani co. Wszystko się przecież pogarszało: klimat, gospodarka; rosła przestępczość, i narkomania - sama dobrze wiesz. Nie wierzyłam, że ci głodni, spragnieni, brudni i obdarci biedacy z zewnątrz, bez domu i bez pracy, pozwolą żyć w spokoju za murem tym, którzy im musieli się wydawać czyściutkimi, obrośniętymi sadełkiem bogaczami.    Obróciła się na plecy i patrzyła w gwiazdy.    - Mogłam sama zauważyć, jak się rzeczy mają - podjęła. - Człowiek miał klapki na oczach. Potężny mur. Każdy sąsiad z własną spluwą. W nocy straże. Myślałam... zdawało się, że jesteśmy tacy silni.    Odłożyłam notes z długopisem i usiadłam na własnym śpiworze, kładąc pod plecy moją poszewkę z rzeczami. Nierówny tobół nie był wygodnym oparciem. To dobrze. Byłam skonana. Bolało mnie całe ciało. Trochę wygody, a mogłabym przysnąć.    Słońce już prawie zaszło, a po naszym ognisku zostało tylko kilka żarzących się węgielków. Wyjęłam pistolet i położyłam go sobie na kolanach. Jeśli w ogóle mi się przyda, na pewno najważniejsza okaże się szybkość. Byliśmy za słabi, żeby przeżyć opieszałość czy inne głupie błędy.    Przesiedziałam tak trzy nużące, a zarazem przerażające godziny, w czasie których - choć mnie samej nic się nie przytrafiło - słyszałam i widziałam wiele. Wzgórza roiły się od ludzi; czasem na tle nieba majaczyły schodzące lub zbiegające ze szczytów cienie. Widziałam zarówno pojedyncze sylwetki, jak i całe grupki. Dwa razy - wprawdzie dość daleko, lecz nie aż tak bardzo, żeby nie najeść się strachu - dostrzegłam psy. Często rozlegała się palba; pojedyncze wystrzały przeplatały się z krótkimi szczęknięciami maszynowych serii. Właśnie odgłosy automatów i psy najbardziej mnie zatrważały. Zwykły pistolet to żadna broń przeciwko maszynowemu. A te psy mogły być jeszcze za głupie, aby bać się strzelaniny. Czy reszta sfory da za wygraną, jeśli zastrzelę dwa albo trzy kundle? Siedziałam zlana zimnym potem, tęskniąc za murem - lub przynajmniej za paroma zapasowymi magazynkami.    Tuż przed północą obudziłam Harry'ego. Przekazując mu broń i zegarek, ostrzegłam przed psami, strzelaninami i nocnymi markami myszkującymi po okolicy - starając się, by nie na żarty przejął się i zaniepokoił. Chyba mi się udało, bo gdy się kładłam, wyglądał na całkiem rozbudzonego i dostatecznie czujnego.    Usnęłam natychmiast. Obolałym, zmordowanym mięśniom twardy grunt wydawał się równie dobry jak łóżko w mojej dawnej sypialni.    Zbudził mnie krzyk. Chwilę później wybuchła strzelanina: kilka pojedynczych wystrzałów, gromkich i bliskich. Harry?    Zanim zdążyłam wygrzebać się ze śpiwora, coś dużego i ciężkiego zwaliło się w poprzek, pozbawiając mnie tchu. Usiłowałam zepchnąć z siebie brzemię, wiedząc już, że to człowiek - nieprzytomny lub martwy. Pchając, trafiłam na gęstą brodę i długie włosy; to był mężczyzna, lecz obcy - nie Harry.    Tuż obok usłyszałam odgłosy szarpaniny. Ktoś sapał i zadawał ciosy. Bili się. Teraz dostrzegłam ich w ciemności - dwie postacie, zmagające się na ziemi. W tej na spodzie rozpoznałam Harry'ego.    Walczył o pistolet i wyraźnie przegrywał. Wylot lufy coraz bardziej przesuwał się w jego stronę.    To się nie może stać. Nie damy rady bez broni i bez Harry'ego. Podniosłam niewielki odprysk granitowej skały z dziury na ognisko i zaciskając zęby, z całej siły spuściłam go na potylicę intruza. Poleciałam z nóg.    Nie był to największy ból, jaki w życiu współodczuwałam, ale zwalił mnie z nóg. Po tym jednym ciosie sama byłam do niczego. Chyba na jakiś czas straciłam przytomność.    Potem skądś wzięła się Zahra, obmacując mnie, próbowała się zorientować co mi się stało. Naturalnie nie natrafiła na ślad żadnej rany.    Usiadłam prosto, opędzając się przed nią, i zobaczyłam, że Harry też jest obok.    - Nie żyją? - spytałam.    - Mniejsza o nich - odpowiedział. - Mów, co z tobą?    Wstałam, chwiejąc się jeszcze pod wpływem resztek pouderzeniowego wstrząsu. Mdliło mnie, miałam zawroty i bóle głowy. Podobnie czułam się parę dni temu przez Harry'ego i oboje doszliśmy do siebie. Czy to znaczy, że napastnik, którego walnęłam, też się ocknie?    Sprawdziłam go. Żył: leżał bez zmysłów, nieczuły na żaden ból. To tylko ja cierpiałam przez urazy wywołane ciosem, który sama zadałam.    - Jeden jest załatwiony na amen - odezwał się Harry. - A ten... Rozwaliłaś mu czerep. Nie wiem, jakim cudem jeszcze oddycha.    - Nie - szepnęłam do siebie. - Tylko nie to. Daj mi pistolet - zwróciłam się do Harry'ego.    - Po co? - chciał wiedzieć.    Namacałam palcami zakrwawiony tył głowy, zgnieciony na miękką miazgę. Harry miał rację. Facet powinien już nie żyć.    - Oddaj pistolet - powtórzyłam, wyciągając umazaną we krwi rękę. - Chyba że sam to zrobisz.    - Nie mów, że go dobijesz. Nie możesz tak po prostu...    - Mam nadzieję, że ty też mógłbyś zrobić to samo ze mną, gdybym znalazła się na tym pustkowiu w takim stanie, bez szans na jakąkolwiek pomoc medyczną. Mamy do wyboru albo go zastrzelić, albo zostawić żywego. Według ciebie, jak długo będzie dogorywał?    - Może przeżyje.    Ruszyłam do mojego plecaka, powstrzymując mdłości. Wyciągnąwszy plecak spod trupa, sięgnęłam po omacku do środka i grzebałam, aż znalazłam nóż. Solidne, mocne ostrze. Otworzyłam je, a potem poderżnęłam nim gardło nieprzytomnego napastnika,    Dopiero gdy przestała wypływać krew, odzyskałam poczucie bezpieczeństwa. Serce mężczyzny wypompowywało z niego życie, które wsiąkało prosto w glebę. Może nie odzyska już przytomności i oszczędzi mi męki agonii.    Naturalnie moje poczucie bezpieczeństwa było złudne. Możliwe, że zaraz opuści mnie dwoje ostatnich ludzi, których znałam z mego dawnego życia. Z pewnością to, co zrobiłam, wstrząsnęło nimi i przejęło ich zgrozą. Nie miałabym im za złe, gdyby chcieli odejść.    - Rozbierzcie ich - zarządziłam. - Weźmiemy, co się przyda, a potem zniesiemy ich na dół w zarośla dębiny: tam gdzie zbieraliśmy chrust.    Obszukałam tego, którego zabiłam; w kieszeni spodni znalazłam niewielką sumę pieniędzy, następnie większą, schowaną w prawej skarpetce - poza tym: zapałki, paczkę migdałów, paczkę suszonego mięsa i pudełko fioletowych, okrągłych i małych pigułek. Nie miał przy sobie noża ani w ogóle żadnej innej broni. Tak jak myślałam to nie byli tamci dwaj, którzy namierzali nas wcześniej wieczorem. Tamci nie mieli takich długich plerez.    Wsunęłam pigułki do tej samej kieszeni, skąd je wyjęłam. Resztę rzeczy zatrzymałam. Za tę gotówkę trochę pożyjemy. Co do jedzenia, nie wiadomo, czy jeszcze się nadawało. Zdecyduję za dnia, kiedy będę mogła wszystko obejrzeć.    Zerknęłam w bok, aby zobaczyć, co robią Harry i Zahra. Z ulgą skonstatowałam, że rozbierają drugie ciało. Harry obrócił je tak, by Zahrze wygodniej było przetrząsać ubranie, buty ze skarpetkami i włosy. Była jeszcze bardziej skrupulatna niż ja. Bez śladu wzburzenia czy nerwowości ściągnęła z trupa ciuchy, obmacując wszystkie wytłuszczone kieszenie, szwy i brzegi. Wyglądała, jakby robiła to nie pierwszy raz.    - Forsa, żarcie i nóż - wyszeptała na koniec.    - Mój nie miał noża - poinformowałam, kucając przy nich. - Harry, co...    - Miał - przerwał mi szeptem. - Wyciągnął go, kiedy krzyknąłem, żeby się zatrzymali. Musi gdzieś leżeć na ziemi. Bierzmy ich do tego lasku.    - Zrobimy to we dwoje - powiedziałam. - Zahra weźmie pistolet. Będzie nas osłaniała.    Harry tym razem bez cienia protestu oddał broń. Przedtem gdy go o nią prosiłam, nie zrobił nawet ruchu - ale to było co innego.    Wrzuciliśmy trupy w dębinę i obłożyliśmy leśnym poszyciem. Następnie butami nagarnęliśmy piach na całą krew, jaką zdołaliśmy dojrzeć, i zasypaliśmy plamę moczu.    To jeszcze za mało. Jednomyślnie zgodziliśmy się, że trzeba przenieść nasz obóz. Wystarczyło po prostu zwinąć toboły i śpiwory i przetaszczyć wszystko za następny niski grzbiet, gdzie nie będzie nas widać z miejsca poprzedniego biwaku.    Obozując na wzgórzu, między dwoma spośród licznych niewysokich i żebrowatych grzbietów, było się prawie jak w zaciszu wielkiego, odgrodzonego trzema ścianami pokoju, tyle że bez dachu. I chociaż z innych wierzchołków i grani każdy mógł nas spostrzec, i tak czuliśmy się tu bezpieczniej niż na którymś z grzbietów. Wybraliśmy miejsce między grzbietami, rozłożyliśmy się i przez pewien czas siedzieliśmy bez słowa. Czułam, że w jakimś sensie zostałam wykluczona. Wiedziałam, że muszę coś powiedzieć, lecz bałam się, że żadne tłumaczenie na nic się nie zda. Prawdopodobnie mnie porzucą. Ze wstrętu, strachu, nieufności - mogą postanowić, że nie chcą dalej ze mną wędrować. Najlepiej postarać się ich uprzedzić.    - Chcę wam opowiedzieć coś o sobie - zaczęłam. - Nie wiem, czy wtedy lepiej mnie zrozumiecie, ale muszę spróbować. Macie prawo wiedzieć.    Cichym szeptem opowiedziałam im o mojej matce - tej biologicznej - i o hiperempatii.    Gdy skończyłam, zapadło długie milczenie. Pierwsza odezwała się Zahra - tak nagle, że aż podskoczyłam na dźwięk jej miękkiego głosu:    - Więc kiedy rąbnęłaś tamtego gościa, to było tak, jakbyś walnęła samą siebie.    - Niezupełnie - wyjaśniłam. - Odbierałam tylko jego ból. Ciału nic się nie stało.    - Ale czułaś się, jakbyś sama dostała?    Skinęłam głową.    - Mniej więcej. Za to kiedy byłam mała i zraniłam jakieś inne dziecko albo widziałam, jak samo się zraniło, krwawiłam razem z nim. Na szczęście już od paru lat mi się to nie zdarza.    - Ale jak ktoś jest nieprzytomny albo nie żyje, nie czujesz nic?    - Wtedy nie.    - To tłumaczy, jak mogłaś wykończyć tamtego faceta.    - Zabiłam go, bo był dla nas zagrożeniem. Dla mnie szczególnie, ale dla was też. Zresztą co mieliśmy z nim zrobić? Porzucić na żer dla much, mrówek i psów? Może ty byś na to poszła, ale czy Harry też? A może mieliśmy przy nim zostać? Ciekawe, jak długo? I po co? Odważylibyśmy się poszukać jakiegoś gliniarza i spróbowali zgłosić mu, że widzieliśmy rannego faceta, tak by samemu nie być w to zamieszanym? Gliny nie grzeszą łatwowiernością. Na pewno by nas sprawdzili, przypięliby się do nas i kto wie, może nawet oskarżyli o napaść na tego gościa i zabójstwo jego kompana.    Obróciłam się, chcąc spojrzeć na Harry'ego, który siedział, nie powiedziawszy dotąd ani słowa.    - Co ty byś zrobił? - zapytałam.    - Nie wiem - odezwał się tonem szorstkim i pełnym dezaprobaty. - Ale na pewno nie to co ty.    - Wcale bym cię o to nie prosiła. I nie prosiłam. Ale wierz mi, Harry: jeśli będę musiała, następnym razem zrobię to samo. Właśnie dlatego opowiadam wam to wszystko - dodałam, zerkając na Zahrę. - Wybaczcie, że nie przyznałam się wcześniej. Przez cały czas zdawałam sobie sprawę, że powinnam, jednak niełatwo o tym mówić... prawdę powiedziawszy, cholernie trudno. Nigdy przedtem nikomu się z tego nie zwierzałam. A teraz... - wzięłam głęboki wdech. - Teraz decyzja należy do was.    - Co przez to rozumiesz? - spytał z naciskiem Harry.    Spojrzałam na niego, żałując, że nie widzę wyrazu jego twarzy na tyle dobrze, by rozpoznać, czy pyta poważnie. Nie wierzyłam, że nie rozumie. Postanowiłam zignorować to pytanie.    - Co ty na to? - zwróciłam oczy na Zahrę.    Oboje milczeli przez jakąś minutę. Potem Zahra zaczęła mówić. Tym swoim aksamitnym głosem wygadywała takie okropne, takie straszne rzeczy. Po chwili nie byłam już pewna, czy pamięta, że zwraca się do nas.    - Moja mama też brała narkotyki. Cholera, jak mnie urodziła, wszystkie matki ćpały - i puszczały się, żeby zarobić na towar. Bez przerwy rodziły dzieciaki, a potem przekręcały się i porzucały je jak śmieci. Zresztą większość dzieciarni też umierała: od prochów, z niedożywienia, przez jakiś wypadek, zostawiona samym sobie bez żadnej opieki... albo od chorób. Wszystkie stale chorowały. Niektóre już rodziły się chore. Wrzodzianki na całym ciele, wielkie gule pod oczami, to znaczy guzy; jedne nie miały nóg, innymi rzucały jakieś tam ataki, jeszcze inne nie mogły normalnie oddychać. Wszelkie możliwe choróbska. A i z tych, co przeżyły, połowa była tępa jak młot. Niczego się nie uczyły - dziewięcio-, dziesięciolatki siedzące tylko na dupsku i kiwające się w przód i w tył, moczące się w gacie, ze śliną lecącą z gęby. Pełno było takich.    Wzięła mnie za rękę i przytrzymała.    - Mnie wydajesz się normalna, Lauren, naprawdę nie masz się czym przejmować. Dla mnóstwa niemowlaków to zasrane paracetco było jak mleko matki.    Jak to się stało, że nie poznałam się na tej dziewczynie w sąsiedztwie? Objęłam ją. Z początku zdziwiona, po chwili odwzajemniła mój uścisk.    Popatrzyłyśmy obie na Harry'ego.    Siedział bez ruchu, obok, a jednak daleko od nas - daleko ode mnie.    - Co byś zrobiła - odezwał się - gdyby miał tylko złamaną rękę czy nogę?    Jęknęłam, na myśl o bólu. O tym, jak bolą złamane kości, wiedziałam więcej, niż chciałam.    - Chyba pozwoliłabym mu odejść - powiedziałam, choć wiedziałam, że od razu bym tego żałowała.    Jeszcze długo, długo potem oglądałabym się za siebie przez ramię.    - Nie zabiłabyś go, żeby uniknąć bólu?    - W sąsiedztwie jakoś nie zdarzyło mi się nikogo zabić, żeby nie czuć bólu.    - Ale obcego...    - Już powiedziałam, co bym zrobiła.    - A gdybym ja złamał rękę?    - Pewnie nie stałabym się dla ciebie oparciem, bo mnie też by bolała ręka. Ale razem zostałyby nam dwie zdrowe. Westchnęłam.    - Wyrastaliśmy razem, Harry - podjęłam. - Przecież mnie znasz. Wiesz, jakim jestem człowiekiem. Mogłoby się zdarzyć, że cię zawiodę, ale póki jestem w stanie sama sobie pomóc, nie mogłabym cię zdradzić.    - Do tej pory rzeczywiście myślałem, że cię znam.    Ujęłam jego dłonie, przyglądając się białym, dużym i topornym palcom. Wiedziałam, że drzemie w nich wielka siła - mimo to nigdy nie widziałam, by używał jej po to, aby znęcać się nad kimś. Kto jak kto, ale Harry zasługiwał, bym zadała sobie trochę trudu.    - Nikt nie jest taki, jaki nam się wydaje - oznajmiłam. - Musielibyśmy być jasnowidzami. A jednak dotąd mi ufałeś, tak samo jak ja tobie. Bez namysłu powierzyłam ci swoje życie. Więc słucham: co zamierzasz zrobić?    Zostawi mnie od razu z powodu mojej niepewnej "ułomności" - zamiast ryzykować, że któregoś dnia to ja go opuszczę przez jakąś bzdurną złamaną kończynę? Harry, pomyślałam, czy jako najstarsze dziecko w rodzinie nazwałbyś to odpowiedzialnym zachowaniem?    Cofnął obie ręce.    - No cóż, nie od dziś wiem, jaka z ciebie chytra i manipulująca wszystkimi klępa.    Zahra stłumiła śmiech. Byłam zaskoczona. Pierwszy raz słyszałam, by Harry tak się wyrażał. Odebrałam to jako przejaw jego frustracji. Najważniejsze, że nie zamierzał odchodzić. To ostatnia cząstka domu, którą bym utraciła. Co naprawdę myślał? Był na mnie zły za to, że omal nie doprowadziłam do rozpadu naszej grupy? Cóż, muszę przyznać, że miał powody.    - Nie pojmuję, jak wytrzymywałaś z tym cały ten czas - dodał.    - Jak mogłaś żyć, ukrywając przed wszystkimi, że jesteś hiperempatką?    - To ojciec nauczył mnie, jak się z tym kryć - odparłam. - I dobrze zrobił. W naszym świecie nie ma miejsca dla przerażonych, skazanych na zamknięcie w czterech ścianach nadwrażliwców, a pewnie tym bym się stała, gdyby wszyscy wiedzieli - na przykład inne dzieci. Nie zauważyłeś, jakie podłe potrafią być małe dzieci?    - A twoi bracia? Oni musieli wiedzieć.    - Tato kazał im milczeć pod karą boską. Już on to umiał. Nigdy się nie wygadali. Mimo to Keith robił mi różne "zabawne" kawały.    - Rany, udało ci się nabrać... chyba każdego. Musisz być diabelnie dobrą aktorką.    - Musiałam nauczyć się grać dziewczynę normalną, taką jak wszystkie. Ojciec stale przekonywał mnie, że jestem normalna. Tu się mylił, ale cieszę się, że nauczył mnie, jak się zachowywać.    - Skąd wiesz, że nie miał racji? To znaczy: skoro nie boli naprawdę, może...    - ...Całe to współodczuwanie jest tylko w mojej głowie? Jasne, że tak! I za żadne skarby nie chce stamtąd wyjść. Wierz mi: bardzo bym chciała.    Milczał przez dłuższą chwilę.    - Co tam zapisujesz co wieczór w tej swojej książce? - rzucił znienacka.    Ciekawa zmiana tematu.    - Moje myśli - odpowiedziałam. - Wszystko, co zdarzy się w ciągu dnia. Moje odczucia.    - Takie, których nie możesz powiedzieć? - dopytywał się. - Rzeczy, które są dla ciebie ważne?    - Właśnie.    - Chciałbym, żebyś dała mi coś przeczytać. Pozwól mi poznać trochę to twoje drugie ja, które ukrywasz. Bo teraz czuję... że cię nie znam. I wszystko, co robiłaś, to jedno wielkie łgarstwo. Pokaż mi jakąś cząstkę, która jest prawdziwa.    Poważna prośba! A może żądanie? Byłabym gotowa mu zapłacić, aby przeczytał i przemyślał niektóre fragmenty "Nasion Ziemi" z mojego brulionu. Ale nie mogłam wrzucić go od razu na głęboką wodę. Lektura niewłaściwego kawałka tylko powiększyłaby dystans, który już istniał między nami.    - To dla mnie duże ryzyko, Harry... Ale zgoda, pokażę ci część tego, co napisałam. Właściwie nawet chcę, żebyś to przeczytał. Proszę tylko, żebyś czytał na głos, tak aby Zahra też słyszała. Zaczniemy, kiedy się zrobi jasno.    Gdy się rozwidniło, pokazałam mu to:        Czegokolwiek dotykasz,    Ulega Zmianie.        Cokolwiek zmieniasz,    Zmienia też ciebie.        Zmiana    Jest jedyną trwałą prawdą.        Bóg    Jest Przemianą.        W ubiegłym roku wybrałam te słowa na pierwszą stronę pierwszej księgi "Nasion Ziemi: Księgi Żywych". Te wersy mówią wszystko. Wszystko!    Już wyobrażam sobie, jak Harry prosi o całość.    Muszę być ostrożna. Strona główna     Indeks    

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
rok 27 16 (2)
Elektrownia atomowa w Iranie już za rok (27 11 2008)
27 (16)
rok 27 23 (2)
rok 27 19 (2)
rok 27$ 26
16 (27)
Rok 2013 03 16 Prob Pod Arkusz

więcej podobnych podstron