Butler Octavia E - Przypowieść o Siewcy - Rok 2027 24-26
24
Poznaj Boga:
Niech twoja praca,
nauka,
plany i czyny
Będą modlitwą.
Módl się w tworzeniu,
w uczeniu innych,
w zdobywaniu celu.
Módl się, pracując.
Módl się, by skupić myśli,
uśmierzyć lęki,
utwierdzić się w celu.
Poważaj Boga.
Kształtuj Boga.
Módl się działaniem.
"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
PIĄTEK, 17 WRZEŚNIA 2027
Rano spędziliśmy trochę czasu, czytając wybrane strofy "Nasion Ziemi" i dyskutując o nich. Było to takie uspokajające zajęcie - prawie jak nabożeństwo w kościele. Wszyscy potrzebowaliśmy czegoś, co nas pokrzepi i doda otuchy. Nawet nasi nowi znajomi włączyli się, zadając pytania, snując głośne rozważania, odnosząc poszczególne wersety do własnych przeżyć i doświadczeń.
Bóg jest Przemianą i, w ostatecznym rozrachunku, naprawdę jest górą. A jednak człowiek ma coś do powiedzenia, jeżeli chodzi o wybór czasu i celu tego ostatecznego rozrachunku.
Właśnie tak.
To był okropny tydzień.
Wczorajszy i dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek. Być może jutro też zrobimy sobie wolne. Nie wiem jak inni, ale ja chciałabym. Wszyscy jesteśmy chorzy, umęczeni i w żałobie - jednak mimo to czujemy się zwycięscy. Niecodzienny stan. Myślę, że to dlatego, iż większość z nas jeszcze żyje. Jesteśmy gromadką ocalałych. Z drugiej strony, przecież nigdy nie byliśmy niczym innym.
Oto co się stało.
We wtorek, podczas południowego postoju, nasze dwie dziewczynki, Tori i Doe, oddaliły się od grupy, żeby się załatwić. Razem z nimi poszła Emery, która jak gdyby mimochodem zaczęła roztaczać też opiekę nad małą Doe. Poprzedniej nocy ona i Grayson Mora wymknęli się razem z obozu i nie było ich przeszło godzinę. Harry i ja mieliśmy właśnie wartę i widzieliśmy, jak odchodzą. Od tamtej pory stanowią parę, ale trzymają się na dystans od całej reszty. Dziwni ludzie.
No więc Emery zabrała dziewczynki, żeby się załatwiły - całkiem niedaleko. Zaraz za pagórek - tak aby zniknąć z widoku za kępą zwiędłych krzaków w wysokiej wysuszonej trawie. Reszta rozsiadła się, aby pojeść i popić, pocąc się w marnym cieniu na wpół uschłego dębowego zagajnika. Okaleczonym drzewom brakowało większości gałęzi - niewątpliwie poszły na opał. Wodziłam wzrokiem po pokancerowanych pniach, kiedy rozległ się krzyk.
Najpierw były to wysokie, cieniutkie i ostre jak igiełki piski dziewczynek; zaraz potem usłyszeliśmy, jak Emery woła o pomoc. Na koniec doleciał nas męski głos, miotający przekleństwa.
Niewiele myśląc, niemal wszyscy zerwaliśmy się na równe nogi i popędziliśmy tam, skąd dochodził hałas. Już w biegu przytrzymałam za ręce Harry'ego i Zahrę, polecając im gestem, aby przypilnowali naszych plecaków oraz Allie i Natividad, które zostały z chłopcami. Harry miał strzelbę, a Zahra berettę. Oboje strasznie się na mnie oburzyli, ale w końcu mnie posłuchali i zawrócili. W razie potrzeby będzie miał nas kto osłaniać i wesprzeć od tyłu.
Na miejscu zobaczyliśmy, jak Emery walczy z dużym łysolem, który trzymał Tori. Na nasz widok Doe popędziła do nas z krzykiem,
rzucając się prosto w ramiona taty, który od razu chwycił ją na ręce i pobiegł najpierw w kierunku autostrady, a zaraz później gwałtownie skręcił z powrotem w stronę dębiny i naszych ludzi. Tymczasem od szosy zbliżało się więcej łysoli, tak jak my zaalarmowanych wrzaskami. Dojrzałam błyski metalu - oby tylko noże. Oby nie spluwy. Travis też już ich zauważył i pierwszy krzyknął ostrzegawczo.
Postąpiłam w tył, przyklęknęłam na jedno kolano, wycelowałam oburącz moją czterdziestkępiątkę i czekałam na dogodny moment, aby kropnąć tego, który napastował Emery. Znacznie górował nad nią wzrostem i choć przyciskał do siebie Tori, głowę i bary miał odsłonięte. Dziewczynka wyglądała w jego garści jak laleczka. Większy problem był z Emery. Drobna i szybka, raz po raz przyskakiwała do napastnika, kalecząc mu twarz, próbując dosięgnąć oczu; starając się osłaniać, jak mógł, opędzał się od niej wolnym ramieniem. Gdyby miał do dyspozycji obie ręce, pewnie by ją z siebie strząsnął, ale teraz, kiedy musiał trzymać wyrywającą się Tori, widać było, że nie może sobie poradzić.
Mimo to raz udało mu się trzepnąć i na moment odrzucić Emery. W tej wąziutkiej szczelinie czasu, gdy w uszach dzwonił mi jeszcze jego cios, zastrzeliłam drania.
Wiedziałam od razu, że go położyłam. Jeszcze nie upadł, a już poczułam jego ból i przez chwilę nie nadawałam się do niczego. Wreszcie zwalił się, a ja razem z nim. Na szczęście nie przestałam widzieć ani słyszeć, nie wypuściłam też z ręki broni.
Krzyki rosły. Banda łysoli z szosy już prawie siedziała nam na karku - sześciu, siedmiu, ośmiu chłopa. Obezwładniona bólem, nie mogłam nic zrobić, ale widziałam ich. Parę chwil później facet, którego zastrzeliłam, stracił przytomność albo wyzionął ducha, i odzyskałam kontrolę. W samą porę.
Poza tymi, którzy zostali w lasku, oprócz mnie tylko Bankole miał broń.
Podniosłam się - trochę za wcześnie, bo zaraz omal znów nie runęłam - i zdjęłam drugiego napastnika z Travisa, który niósł Emery.
Znów padłam na glebę, lecz nie straciłam przytomności. Patrzyłam, jak Bankole chwyta Tori i bez ceregieli rzuca ją Jill, która od razu obróciła się i pognała do obozu.
Gdy Bankole dopadł do mnie, mogłam już wstać i pomóc mu osłaniać nasz odwrót.
Uciekaliśmy w stronę ogołoconych drzew, które na szczęście miały grube, solidne pnie. Schowani za nimi, widzieliśmy, jak bronią nas przed kulami, które opryszki posyłały w naszą stronę.
Upłynęło parę sekund, nim zorientowałam się, że jeszcze ktoś do nas strzela. Gdy to do mnie dotarło, zaległam tak jak reszta pomiędzy drzewami i zaczęłam wypatrywać strzelca.
Zanim cokolwiek dojrzałam, z tyłu raz za razem odezwał się nasz winchester. To Harry wziął się do dzieła. Wystrzelił jeszcze dwukrotnie - ja też, ledwo co mierząc i ledwo trzymając się w karbach, wypaliłam dwa razy. Później chyba jeszcze przygrzał Bankole, a potem przestałam cokolwiek rejestrować, na nowo niezdolna do niczego. Ktoś konał, a ja razem z nim. To był koniec strzelaniny.
Umierałam czyjąś śmiercią. Poczułam na sobie jakieś ręce: z całych sił zebrałam się w sobie, by jeszcze szarpnąć za spust.
To Bankole.
- Ty głupi palancie! - wyskamlałam. - Omal cię nie zabiłam.
- Krwawisz - oznajmił.
Dziwne. Próbowałam przypomnieć sobie moment, kiedy mnie trafili. Może tylko upadłam na jakiś ostry korzeń? Zupełnie nie czułam własnego ciała. Coś mnie bolało, ale nie potrafiłam ustalić co - nie wiedziałam nawet, czy to mój własny ból, czy cudzy. Był dotkliwy, ale w dziwny sposób znośny. Miałam wrażenie, że jestem... bezcielesna.
- Co z resztą? - spytałam.
- Leż spokojnie - powiedział tylko.
- Czy już po wszystkim?
- Tak. Ci, co przeżyli, uciekli.
- W takim razie weź mój pistolet i daj go Natividad, na wypadek, gdyby jednak postanowili wrócić.
Chyba poczułam, jak wyjmuje mi go z ręki. Ktoś rozmawiał ściszonym głosem, tak że nic nie mogłam zrozumieć. W tej samej chwili dotarło do mnie jeszcze, że tracę przytomność. Mówi się trudno. I tak wytrzymałam na tyle długo, aby na coś się przydać.
***
Jill Gilchrist nie żyje.
Dostała kulkę w plecy, gdy z Tori na rękach biegła do zagajnika. Bankole zataił to przede mną; nie chciał, bym poznała prawdę wcześniej, niż będzie to konieczne, ponieważ - jak się okazało
- sama zostałam ranna. Właściwie lekko postrzelona, poszczęściło mi się. Bolało, lecz jakie to miało znaczenie przy tamtym bólu. Jill nie miała tyle szczęścia. Dowiedziałam się o niej, kiedy doszłam do siebie i usłyszałam ochrypły, żałosny lament Allie.
Jej siostra doniosła dziewczynkę do drzew, postawiła na ziemi, po czym bezgłośnie osunęła się w dół. Emery złapała Tori i przycisnęła do siebie, łkając razem z nią z przerażenia i ulgi. Cała reszta zajęta była najpierw szukaniem osłony, a później wszyscy odpowiadali na ogień bandytów. Travis pierwszy zauważył kałużę krwi, powiększającą się wokół Jill, i krzykiem dał znać Bankole'owi. Ten odwrócił ją na wznak i zobaczył, jak z dziury na jej piersiach leje się krew. Dziura okazała się wylotem po kuli. Według niego Jill już wtedy nie żyła. Odeszła, nie powiedziawszy ani słowa, nie spojrzawszy ostatni raz na siostrę. Nie zdążyła nawet spytać, czy chociaż ocaliła dziecko, które niosła. Tori była trochę poobijana, lecz poza tym cała. Wszyscy inni też - prócz Jill.
Mój postrzał, szczerze mówiąc, był tylko rozległym draśnięciem. Pocisk zrobił mi tylko bruzdę w lewym boku, nie wyrządzając specjalnej szkody: dużo krwi, dużo bólu i parę dziur w koszuli. Rana piekła gorzej niż oparzenie, ale nie była obezwładniająca.
- Kowbojski postrzał - stwierdził Harry, gdy razem z Zahrą przyszli mnie obejrzeć.
Oboje byli umorusani i sami wyglądali żałośnie, ale Harry nadrabiał miną. Właśnie skończyli pomagać grzebać Jill. Kiedy leżałam nieprzytomna, wszyscy razem, gołymi dłońmi, patykami i naszą jedyną siekierą, wykopali jej płytki grób. Ułożyli ją między korzeniami drzew, przysypali ziemią, a na wierzch poprzetaczali wielkie kamienie. Drzewa pożywią się jej ciałem - lecz na pewno nie psy i ludożercy.
Postanowiliśmy, że przenocujemy dalej w tym samym miejscu, choć rozważniej byłoby poszukać innego, bo - jak na nocleg
- nasz zagajnik był za blisko autostrady.
- Cholerny z ciebie głupol. Za ciężka jesteś, żeby cię nieść - powiedziała mi Zahra. - Więc leż, odpoczywaj i pozwól Bankole'owi się sobą zająć. I tak to zrobi - czy chcesz, czy nie.
- To zwykła kowbojska rana - powtórzył Harry. - W tej książce, którą kupiłem, stale ktoś obrywa w bok albo w ramię, albo
w rękę i nic mu nie jest - chociaż Bankole mówi, że gdyby to nie była fikcja, większość z nich umarłaby na tężec czy jakieś inne zakażenie.
- Dzięki za słowa otuchy - odezwałam się.
Zahra zgromiła go wzrokiem i pogładziła mnie po ręce.
- Nie martw się - powiedziała. - Twój staruszek nie przepuści żadnemu zarazkowi. Wścieka się na ciebie jak cholera za to, że dałaś się postrzelić. Mówi, że gdybyś miała trochę rozumu, zostałabyś w obozie przy chłopcach.
- Co takiego?
- Ej, to starszy gość - wtrącił Harry. - Nie można mu się dziwić.
Westchnęłam.
- Jak Allie?
- Płacze.
Potrząsnął głową.
- Oprócz Justina nie dopuszcza do siebie nikogo. Nawet mały próbuje ją jakoś pocieszyć. Przykro mu, kiedy widzi, jak ona tak rozpacza.
- Emery i Tori też trochę ucierpiały - poinformowała Zahra. - Prócz ciebie to drugi powód, dla którego tu zostajemy. Urwała na moment.
- Ej, Lauren - podjęła. - Czy nie rzuciło ci się przypadkiem w oczy nic zabawnego. Kiedy obserwowałaś Emery, Tori no i tego Morę?
Coś zaskoczyło mi w głowie - coś, przez co znów westchnęłam.
- Chcesz powiedzieć, że to wrażliwcy, tak?
- No. I to cała czwórka: on, ona i ich dziewuszki. Wiedziałaś?
- Dopiero teraz to sobie uświadomiłam. Ale już wcześniej czułam, że są jacyś dziwni: tacy niepewni i przewrażliwieni - to znaczy, tacy niedotykalscy. I wszyscy żyli w niewoli. Mój brat Marcus stwierdził kiedyś, że z wrażliwców można by zrobić dobrych niewolników.
- Mora chce odejść - zauważył Harry.
- Wolna droga - odparłam. - Już raz chciał od nas uciec; wtedy, tuż przed strzelaniną.
- Jednak zawrócił. I nawet pomógł kopać grób dla Jill. On chyba chce, żebyśmy wszyscy stąd odeszli. Mówi, że banda, którą przepędziliśmy, wróci, jak tylko się ściemni.
- Jest pewien?
- No. Szaleje z nerwów, chce wynieść się stąd razem z dzieckiem.
- Emery z Tori dadzą radę?
- Emery pójdzie o własnych siłach - włączył się nowy głos - a Tori ja poniosę - odezwał się Grayson Mora. Ostatnio widziany, jak uciekał z tonącego okrętu.
Powoli podniosłam się. Bok naprawdę bolał. Szczęście w nieszczęściu, że Bankole oczyścił i zabandażował ranę, gdy leżałam bez przytomności, więc ominęła mnie ta wątpliwa przyjemność. Mimo to nawet w tej chwili byłam jeszcze półprzytomna - na wpół odcięta od własnego ciała. Wszystko inne poza bólem docierało do mnie niczym przez gruby kożuch waty. Tylko ból wydawał się ostry i rzeczywisty. Byłam prawie wdzięczna, że go czuję.
- Ja też mogę chodzić - oznajmiłam, zrobiwszy na próbę kilka kroków. - Mam tylko wrażenie, jakbym szła na szczudłach. Nie jestem pewna, czy wytrzymam normalne tempo.
Grayson Mora podszedł blisko mnie. Łypnął na Harry'ego, jak gdyby chciał się go pozbyć, ale Harry tylko odwzajemnił jego spojrzenie.
- Ile razy umierałaś? - zwrócił się do mnie Mora.
- Co najmniej trzy - odpowiedziałam, jakby to była najlogiczniejsza w świecie rozmowa. - Może cztery. Ale nigdy przedtem tak jak dziś: pod rząd. Paranoja. Za to ty wyglądasz całkiem nieźle.
Twarz ściągnęła mu się, jak gdybym go spoliczkowała. Naturalnie, że go obraziłam. Moje słowa naprawdę znaczyły: Gdzie byłeś, człowieku i bracie wrażliwcu, kiedy twoja kobieta i twoja grupa znalazły się w opałach? Zabawne. Wcześniej nawet przez myśl mi nie przeszło, że potrafię posługiwać się takim językiem.
- Musiałem wynieść Doe w bezpieczne miejsce - tłumaczył się. - Poza tym, nie miałem broni.
- Umiesz strzelać?
Zawahał się.
- Nigdy tego nie robiłem - wyznał, mamrocząc niewyraźnie.
Znowu go zawstydziłam - tym razem nieumyślnie.
- Jeśli cię nauczymy, będziesz strzelał w obronie grupy?
- Pewnie! - obiecał, chociaż zdawało mi się, że w tej chwili z chęcią zastrzeliłby mnie.
- Boli jak diabli - ostrzegłam go.
Wzruszył ramionami.
- Nic nowego.
Zajrzałam mu w wychudzoną, zagniewaną twarz. Wszyscy niewolnicy są tacy chudzi, niedożywieni, zaharowani i nauczeni, że większość rzeczy boli?
- Pochodzisz z tych stron?
- Urodziłem się w Sacramento.
- W takim razie możesz nam dużo opowiedzieć na temat tej okolicy. Nawet bez broni przyda nam się twoja pomoc, żeby tutaj przeżyć.
- Właśnie dlatego radzę zabierać się stąd, nim te zwierzaki z gór wypacykują się farbą i zaczną strzelać do ludzi i palić, co się da.
- O cholera - zaklęłam. - Więc to byli oni.
- A myślałaś, że kto?
- Nie miałam jeszcze okazji się zastanowić. Zresztą co by to zmieniło? Harry, obszukaliście zabitych?
- Jasne - uśmiechnął się półgębkiem. - Mamy jeszcze jeden pistolet trzydziestkęósemkę. Włożyłem ci do plecaka parę rzeczy po tych, których sprzątnęłaś.
- Dzięki. Nie wiem tylko, czy w tym stanie w ogóle zdołam go nieść. Może Bankole...
- Już załadował go na wózek. Chodźmy.
Ruszyliśmy z lasku w stronę szosy.
- Tak sobie radzicie? - zapytał Grayson Mora, idąc obok mnie. - Kto zabije, bierze znaleźne?
- Owszem, ale zabijamy wyłącznie we własnej obronie - odpowiedziałam mu. - Nie polujemy na ludzi. Nie jemy ludzkiego mięsa. Po prostu wspólnie bronimy się przed wrogami. Kiedy jedno z nas jest w potrzebie, reszta spieszy na pomoc. I nigdy niczego nie podkradamy sobie nawzajem.
- To samo opowiadała o was Emery. Z początku jej nie wierzyłem.
- Będziesz przestrzegał naszych reguł?
- No... mogę.
Wahałam się chwilę.
- Powiedz: co ci nie pasuje? - postanowiłam od razu rozwiać wszelkie wątpliwości. - Przecież widzę, że nam nie ufasz. Nawet teraz.
Przybliżył się, ale mnie nie dotknął.
- Skąd jest ten biały? - zapytał z naciskiem.
- Znam go od dziecka - wyjaśniłam. - I on, i ja, i cała reszta, już kawał czasu pomagamy sobie przetrwać.
- Ale... ani on, ani tamci nic nie czują. Tylko ty współodczuwasz.
- Owszem, tylko ja jestem wrażliwcem - tak to nazywamy.
- Przecież oni... Mogą...
- Nie. Wszyscy tu sobie pomagamy. Grupa jest silna. W pojedynkę czy nawet we dwoje łatwiej dać się okraść albo zabić.
- Niby tak.
Popatrzył na naszą gromadkę. Wprawdzie jego twarz nie wyrażała jeszcze zbytniej ufności ani sympatii, jednak widać było, że trochę się rozluźnił i uspokoił. Wyglądał jak ktoś, kto właśnie rozwikłał dręczącą zagadkę.
Chcąc wystawić go na próbę, udałam, że się potknęłam. Przyszło mi to z łatwością. Wciąż jeszcze miałam nikłe czucie w stopach i całych nogach.
Mora usunął się na bok. Nie podtrzymał mnie, nawet nie wyciągnął ręki. Uroczy gość.
***
Zostawiłam go, zrównałam się z Allie i jakiś czas szłam przy niej. Swoim żalem i urazą odgrodziła się ode mnie niczym murem
- przypuszczam, że tak samo, jak od wszystkich innych, tyle że akurat w tej chwili to ja byłam dla niej intruzem. Żyłam, a jej siostra, jej jedyna rodzina nie - czemu więc nie zabieram się w cholerę i nie schodzę jej z oczu?
Nie odzywała się słowem. Po prostu udawała, że mnie tam nie ma. Pchała Justina w jego wózku, co jakiś czas ocierając z kamiennej twarzy łzy szybkim, przypominającym smagnięcie bata, ruchem. Musiało ją to boleć. Tarła sobie twarz za mocno, za gwałtownie, do czerwoności. Robiąc sobie krzywdę, zadawała ból i mnie - jakby nie dosyć było mi własnego. Mimo to zostałam z nią
- i doczekałam się, aż jej mur zaczął kruszyć się pod naporem świeżej fali obezwładniającego żalu. Przestała się ranić, pozwalając, by łzy spływały swobodnie po policzkach i skapywały na pierś albo na szosę. Sprawiała wrażenie, jak gdyby raptem przytłoczyło ją jakieś brzemię.
Wtedy ją objęłam. Położyłam jej dłonie na ramionach i przerwałam tę wędrówkę na oślep. Gdy odwróciła się twarzą do mnie, wroga i zbolała, przytuliłam ją do siebie. Mogła się uwolnić - w tym momencie byłam słabiutka jak mysz. Jednak po pierwszym gniewnym szarpnięciu przywarła do mnie kurczowo z jękiem. Nigdy w życiu nie słyszałam takiego lamentu. Łkała i zawodziła na środku drogi, aż reszta przystanęła, czekając na nas. Wszyscy milczeli. Tylko Justin zaczai kwilić; Natividad zawróciła, by go uspokoić. I dziecku, i Allison chcieliśmy przekazać bez słów tę samą pociechę: Pomimo bólu i straty pamiętajcie, że nie jesteście sami. Macie przy sobie ludzi, którym na was zależy i którzy nie chcą, byście cierpieli. Wszyscy jesteśmy waszą rodziną.
W końcu Allie i ja wypuściłyśmy się z objęć. Małomówna z niej kobieta - a szczególnie w nieszczęściu. Odebrała Justina Natividad, przygładziła mu włoski i wzięła go na ręce. Gdy znów zaczęliśmy iść, jakiś czas niosła go, a ja pchałam wózek. Wędrowaliśmy dalej w milczeniu, jak gdyby wszyscy czuli, że nie ma potrzeby nic mówić.
***
Na szosie panował spory ruch, i to w obydwu kierunkach. Mimo to martwiło mnie, że grupę tak liczną jak nasza łatwo będzie zauważyć i namierzyć, żebyśmy nie wiem jak próbowali wtopić się w tło. Niepokoiłam się też, bo nie rozumiałam sposobów działania naszych napastników.
Trochę później, kiedy Allie wsadziła Justina z powrotem do wózka i sama zaczęła go pchać, zostawiłam ją i dołączyłam do Bankole'a i Emery. To właśnie Emery wszystko mi wyjaśniła i zauważyła dymy pierwszego pożaru - niewątpliwie dlatego, że go wypatrywała. Nie mieliśmy pewności, ale wyglądało na to, że pali się mniej więcej w miejscu tamtego dębowego lasku, w którym zatrzymaliśmy się na popas.
- Spalą wszystko - szepnęła Emery do mnie i Bankole'a. - Nie odpuszczą, dopóki nie skończy im się ro. Całą noc będą podpalać, co się da. Rzeczy i ludzi.
Ro, piro, piromania - znów ten przeklęty ogniowy narkotyk.
- Myślisz, że będą nas szukać? - zapytałam.
Wzruszyła ramionami.
- Jest nas sporo i paru z nich zabiliśmy. Myślę, że raczej wezmą odwet na innych, słabszych wędrowcach.
Kolejne wzruszenie ramion.
- Im wszyscy wydajemy się tacy sami. Tułacze na szosie.
- Więc póki będziemy trzymać się z daleka od ich pożarowych orgii...
- ...będziemy bezpieczni. Zgadza się. Nie cierpią nikogo prócz swoich. Sprzedaliby moją Tori, żeby zdobyć więcej ro.
Spojrzałam na jej posiniaczoną i spuchniętą twarz. Nim ruszyliśmy, Bankole zaaplikował jej środek przeciwbólowy. W duchu dziękowałam mu za to, trochę zła, że mnie samej odmówił podania czegokolwiek. Nie rozumiał, tam w zagajniku, skąd wzięły się moje drętwota i otępienie - męczyło go to. Cóż, dobrze przynajmniej, że do tej pory już ustąpiły. Niech umrze trzy czy cztery razy, a przekona się, jak to jest. Nie, co ja mówię? Cieszę się, że nigdy tego nie przeżyje. To takie bezsensowne. Krótka, a zarazem niekończąca się męka konania, raz za razem, od początku. Zupełnie bez sensu. Ile razy sobie przypomnę, zastanawiam się, jakim cudem to wszystko przeżyłam.
- Emery? - zagadnęłam, zniżając głos.
Spojrzała na mnie.
- Wiesz, że jestem wrażliwcem, prawda?
Skinęła głową, zerkając ukradkiem na Bankole'a.
- On też wie - uspokoiłam ją. - Ja... Słuchaj, ty i Grayson jesteście pierwszymi znanymi mi wrażliwcami, którzy mają dzieci.
Nie widziałam powodu, by się przyznawać, że w ogóle są jedynymi wrażliwcami, jakich spotkałam w życiu.
- Kiedyś też chciałabym mieć dzieci, dlatego muszę wiedzieć... Czy to zawsze jest dziedziczne?
- Jeden z moich chłopców był normalny - odpowiedziała. - Niektórzy wrażliwcy wcale nie mogą mieć dzieci. Nie wiem dlaczego. Znałam też takich, którzy mieli dwoje albo troje - i wszystkie normalne. Ale pracodawcy lubią czuciowców.
- No jasne.
- Czasami - opowiadała dalej - nawet więcej płacą za takich robotników. Zwłaszcza za dzieci.
Takie jak jej. A jednak zabrali jej synka, który nie był wrażliwcem, a nie ruszyli córki, która była. Jak długo daliby jej spokój, zanim przyszliby i po dziewczynkę? Może trafiła im się
intratna oferta na dwóch chłopców i dlatego ich wzięli na pierwszy ogień.
- Boże miłosierny... - westchnął Bankole. - Ten kraj cofnął się o dwieście lat.
- Kiedy byłam mała, nie było jeszcze tak źle - stwierdziła Emery. - Mama stale powtarzała, że się polepszy, że tylko patrzeć, jak wrócą dobre czasy. Mówiła, że zawsze po latach chudych przychodzą tłuste. Tata tylko potrząsał głową i nic nie mówił.
Rozejrzała się za Tori; gdy zobaczyła, że mała podróżuje na ramionach Graysona Mory, przeniosła wzrok na coś innego i aż się zachłysnęła.
Podążywszy za jej spojrzeniem, dostrzegliśmy ogień, pełzający po wzgórzach za nami - daleko, lecz i tak za blisko. Ten inny, nowy pożar rozchodził się szybko, niesiony suchym wieczornym wiatrem. Albo ci, co nas napadli, podążali za nami, podkładając ogień po drodze, albo ktoś ich małpował, odpowiadał tym samym językiem.
Przyspieszyliśmy kroku i szliśmy dalej, wypatrując jakiegoś terenu, w którym można by się bezpiecznie ukryć. Po obu stronach autostrady rosła taka sama sucha trawa i drzewa, częściowo zielone, częściowo obumarłe. Jak na razie pożogę widać było tylko po północnej stronie.
Trzymaliśmy się południowej, mając nadzieję, że tam nic nam nie zagrozi. Według mojej mapy tych okolic przed nami leżało jezioro Clear. Mapa pokazywała, że jest duże i na odcinku paru mil autostrada biegła wzdłuż jego północnego brzegu. Już niedługo tam dojdziemy. Jak prędko?
Idąc, skalkulowałam odległość. Jutro. Jutro wieczorem powinniśmy rozbić nad nim obóz. Za późno.
Dogonił nas już swąd dymu. Czy to znaczyło, że wiatr gna ogień w naszym kierunku?
Inni wędrowcy też przyspieszyli tempo, trzymając się południowej strony drogi i kierując na zachód. Teraz nikt już nie zdążał na wschód. Jeszcze nie mijały nas ciężarówki, ale robiło się coraz później. Tylko patrzeć, jak zaczną rozpychać się na jezdni. Do tej pory powinniśmy stanąć gdzieś na nocleg. Ale czy odważymy się zatrzymać?
Na południu, za naszymi plecami, wciąż nie było widać ognia - za to ten od północnej strony pełznął za nami, wprawdzie nie przybliżając się, lecz uporczywie dotrzymując nam kroku.
Wszyscy zmordowani, niektórzy ranni i obolali, szliśmy tak jakiś czas, raz po raz popatrując za siebie. W końcu zaproponowałam, żeby wszyscy stanęli, i wyciągając rękę na południe, pokazałam, że schodzimy z szosy do miejsca, które z wyglądu nadawało się, aby przysiąść i odetchnąć.
- Nie możemy tu zostać - sprzeciwił się Mora. - Tylko patrzeć, jak pożar przeskoczy na drugą stronę drogi.
- Tylko odpoczniemy parę minut - odparłam. - Cały czas widać ogień, więc będziemy wiedzieć, kiedy ruszyć, zanim zrobi się gorąco.
- Lepiej w ogóle nie stawać! Jak pożar naprawdę się rozbucha, nie zdążymy uciec nawet biegiem! Najmądrzej od razu odejść, jak najdalej się da!
- Najmądrzej nabrać najpierw trochę sił, żeby móc potem odejść - powiedziałam, wyjmując z plecaka butlę z wodą, aby się napić.
Nadal było nas widać z szosy i zgodnie z zasadą, którą przyjęliśmy, nikt nie powinien jeść ani pić na widoku, ale dziś musieliśmy zawiesić tę zasadę na kołku. Zapuszczając się głębiej w góry i dalej od autostrady, ryzykowaliśmy, że ogień może zupełnie odciąć nam drogę. Nikt nie potrafił przewidzieć, gdzie ani kiedy wiatr go przywieje.
Idąc za moim przykładem, reszta zajęła się jedzeniem i piciem, pojadając trochę suszonych owoców i chleba z suszonym mięsem. Oboje z Bankole'em podzieliliśmy się zapasami z Emery i Tori. Mora zachowywał się, jakby chciał iść dalej bez nas, ale jego córeczka klapnęła na ziemi naprzeciw Zahry, prawie już śpiąc, więc przycupnął przy niej, podając wodę i wmuszając nieco owoców.
- Możliwe, że będzie trzeba iść całą noc - odezwała się Allie tak cicho, że ledwo było słychać. - To może być nasz jedyny odpoczynek. Jak nakarmicie Dominica, lepiej wsadź go na wózek obok Justina - zwróciła się do Travisa.
Kiwnął głową. Dotychczas całą drogę sam niósł synka. Idąc za jej radą, usadził go przy Justinie.
- Teraz ja popcham wózek - powiedział.
Bankole obejrzał mój postrzał, owinął ranę świeżym bandażem i tym razem dał mi coś przeciwbólowego. Następnie płaskim kamieniem wykopał płytką dziurę, wsadził w nią zużyte, zakrwawione bandaże i przysypał ziemią.
Siedząca przy śpiącej tuż obok Tori Emery, która przyglądała się, jak Bankole mnie dogląda, raptem podskoczyła; jej spojrzenie ześliznęło się gdzieś w bok, a ręka powędrowała do boku.
- Nie wiedziałam, że to taka bolesna rana - wyszeptała.
- Nic takiego - powiedziałam, siląc się na uśmiech. - Wygląda tak paskudnie przez to, że krwawi, ale da się wytrzymać. W porównaniu z Jill mam cholerne szczęście. Najważniejsze, że mogę iść.
- Przez drogę nie czułam twojego bólu - przypomniała sobie.
Przytaknęłam chętnie, ciesząc się, że mogę ją zwieść.
- Rana wygląda brzydko, ale prawie nie boli - zełgałam.
Rozsiadła się wygodniej, jakby bardziej uspokojona. Nic dziwnego. Gdybym teraz zaczęła jęczeć i stękać, pozostałych czworo wrażliwców jęczałoby i kwękało razem ze mną. Maluchom może nawet poleciałaby krew. Muszę się pilnować i kłamać przynajmniej tak długo, dopóki nie przestanie zagrażać nam ogień - jeśli tak długo wytrzymam.
Tak naprawdę niemal mdlałam na sam widok tych przesiąkniętych krwią bandaży, a rana dokuczała mi bardziej niż przedtem. Mimo to dobrze wiedziałam, że jeśli nie chcemy się spalić, musimy iść dalej. Po kilku minutach proszki Bankole'a zaczęły lekko przyćmiewać ból i świat od razu zrobił się łatwiejszy do zniesienia.
Wypoczywaliśmy może z godzinę. Wreszcie widok płomieni zaniepokoił nas tak bardzo, że w końcu wzięliśmy się w garść i ruszyliśmy dalej. Tymczasem w pewnej odległości za nami pożar przeskoczył drogę. Teraz już ani północna, ani południowa strona nie była bezpieczna. Do samego zmroku nad górami za naszymi plecami widzieliśmy tylko dym. Przerażającą, ruchomą i rosnącą ścianę dymu.
Później, już po zapadnięciu zmroku, patrzyliśmy, jak ogień przeżera drogę w naszą stronę. Na szosie pokazały się psy, ale zajęte ucieczką nie zwracały na nas uwagi. Nie zważając na ludzkie towarzystwo, pędziły też sarny, koty - gdzieniegdzie drobnymi kroczkami zmykały skunksy. Na razie wszystkie stworzenia kierowały się prawem: "żyj i pozwól żyć". I zwierzęta, i ludzie mieli dość rozumu, by nie mitrężyć czasu na atakowanie wrogich gatunków. Z tyłu i na północ od nas rozszalała się już pożoga.
Wsadziliśmy Tori do dziecinnego wózka, a Justina i Dominica usadowiliśmy w środku pomiędzy jej nogami. Malcy nawet się
nie zbudzili, gdy ich przekładaliśmy. Tori też już prawie spała ze zmęczenia. Martwiłam się, czy przypadkiem wózek nie załamie się pod takim obciążeniem, ale wytrzymał. Travis, Harry i Allie zmieniali się, pchając go na zmianę.
Doe ułożyliśmy na stercie tobołów na wózku Bankole'a. Na pewno nie było jej tam wygodnie, jednak nie skarżyła się. Choć prawie całą drogę od naszego starcia z niedoszłymi porywaczami przeszła na własnych nogach, nie zmogło jej jeszcze tak jak Tori. Silna dziewuszka - niewątpliwie wdała się w ojca.
Grayson Mora pomagał pchać wózek Bankole'a. Prawdę powiedziawszy, odkąd siedziała na nim Doe, prawie cały czas pchał go sam. Facet może nie wydawał się zbyt sympatyczny, ale jego miłość do córki była godna podziwu.
O jakiejś porze tej niekończącej się nocy, gdy coraz więcej dymu i popiołu zaczęło wirować w powietrzu wokół nas, ogarnęły mnie wątpliwości, czy mimo wysiłków zdołamy wyjść z tego cało. Nie zatrzymując się, w biegu, moczyliśmy koszule, chustki, co tylko kto miał, i wiązaliśmy, by zasłonić usta i nos.
Pożar rozsrożył się na dobre i z rykiem przewalał się od północy. Prawie osmalał nam ubrania i włosy, zamieniając oddychanie w bolesny wysiłek. Oba maluchy przebudziły się i krzyczały ze strachu i bólu. Kiedy zaczęły dusić się dymem, omal nie runęłam na ziemię. Tori, sama płacząc z bólu - własnego i ich - z całych sił ściskała obu, nie pozwalając, by wyrwali się i wylecieli z wózka.
Pomyślałam, że przyjdzie nam spłonąć żywcem. Straciłam wiarę, że cokolwiek może ocalić nas z tego morza płomieni, parzącego wiatru, dymu i fruwającego popiołu. Widziałam, jak ludzie - obcy - przewracają się na szosie i zostają tak, bez pomocy, czekając na nadejście szalejącego żywiołu. Przestałam spoglądać za siebie. Na szczęście, nawet jeśli krzyczeli, wszystko ginęło w ryku ognia. Mignęły mi jeszcze nasze dzieci, zanim Natividad nie zarzuciła na nie mokrych szmat; doleciał mnie ich wrzask. Później zasłoniły je szmaty - całe szczęście.
Zaczynało brakować nam wody.
Nie zostało już nic innego, niż tylko gnać do przodu albo zwolnić i spłonąć. Potworny, ogłuszający ryk ognia to wzmagał się, to trochę przycichał. W pewnym momencie wydawało nam się, że skręcił na północ, odbijając od szosy - tylko po to, by za moment znów rzucić się do tyłu i smagać nas na nowo.
Zdawało się, że droczy się z nami jak żywa, nieprzyjazna istota, która postawiła sobie za cel siać grozę i cierpienie. Płomienie obskakiwały nas niczym sfora psów, osaczająca królika. A jednak nas nie pożarły. Były o włos, lecz udało nam się.
Wreszcie najstraszliwsza pożoga przetoczyła się ku północnemu zachodowi. Burza ogniowa - tak potem nazwał ją Bankole. Dobre określenie. Jak tornado, pożar szalał na wszystkie strony, chybiając nas o włos, bawiąc się z nami, by ostatecznie darować nam życie.
Mimo to nie było mowy o odpoczynku. Wokół wciąż się paliło. Małe płomyki mogły w każdej chwili znów rozrosnąć się w duże - no i ten dym, gryzący w oczy, oślepiający i dławiący. Ani minuty wytchnienia.
Ale mogliśmy trochę zwolnić. Wydostaliśmy się z najgorszych kłębów dymu i umknęliśmy spod chłosty wirów gorącego powietrza. Choć na chwilę mogliśmy przystanąć na poboczu drogi i w spokoju się wykaszleć. Wszyscy krztusili się, zanosili kaszlem, rozmazując na okopconych twarzach bure smugi łez. Niewiarygodne. Wyjdziemy z tego. Cali i wszyscy razem - osmaleni, udręczeni, modlący się o wodę, ale żywi. Przetrwamy.
Trochę później, gdy zebraliśmy się na odwagę i zeszliśmy z szosy, ściągnęliśmy z wózka Bankole'a plecak i wydobyliśmy zapasową butlę wody. On ją wydobył. Przedtem powiedział nam o niej, a przecież mógł zostawić całą dla siebie.
- Jutro powinniśmy dojść do jeziora Clear - oznajmiłam. - Według mnie jeszcze rano. Nie wiem, gdzie jesteśmy ani jak daleko zaszliśmy, więc nie powiem wam dokładnie. Ale na pewno już jutro będziemy nad wodą.
Wszyscy dalej chrząkali i kasłali, pociągając po parę łyków z rezerwowej butelki Bankole'a. Dzieciaki trzeba było pilnować, żeby nie wypijały za dużo. I tak Dominie właśnie zakrztusił się i rozbeczał na nowo.
Rozłożyliśmy się tam, gdzie stanęliśmy - w zasięgu wzroku od drogi. Dwoje z nas będzie musiało zostać na straży. Ponieważ czułam, że i tak nie zasnę z bólu, zgłosiłam się na pierwszą wartę. Odebrałam od Natividad swój pistolet, sprawdziłam, czy go załadowała - nie zapomniała - i rozejrzałam się, gdzie jest drugi wartownik.
- Ja z tobą popilnuję - zgłosił się Grayson Mora.
Zaskoczył mnie. Wolałabym kogoś, kto umiał władać bronią - i kogoś, komu bez obaw mogłabym ją powierzyć.
- Nie zasnę, dopóki ty nie śpisz - wyjaśnił. - Taka jest prawda. Więc niech chociaż nasz wspólny ból na coś się zda.
Zerknęłam na Emery i obie dziewczynki, ciekawa, czy słyszały, ale chyba już spały.
- Zgoda - powiedziałam. - Przede wszystkim musimy mieć się na baczności przed obcymi i ogniem. Krzycz, kiedy tylko zauważysz, że dzieje się coś dziwnego.
- Daj mi broń - poprosił. - Jeśli ktoś się zbliży, będę chociaż miał czym go postraszyć.
Po ciemku? Już to widzę.
- Nic z tych rzeczy - odparłam. - Jeszcze za wcześnie. Musisz się najpierw sporo nauczyć.
Przez parę sekund świdrował mnie spojrzeniem, następnie, odwróciwszy się do mnie plecami, powiedział do Bankole'a:
- Przecież wiesz, jakie to niebezpieczne stać w takiej okolicy na warcie bez broni. Ona nie zdaje sobie sprawy. Nie ma pojęcia, jak tu jest.
Bankole wzruszył ramionami.
- Jeżeli to cię przerasta, to kładź się, chłopie, spać. Któreś z nas cię zastąpi.
- Cholera - zaklął Mora, paskudnie rozciągając sylaby. - Niech was szlag. Jak tylko ją zobaczyłem, czułem, że to facet. Ale nie przypuszczałem, że tylko ona ma tu jaja.
Nikt nic nie odpowiedział.
Doe Mora rozładowała troszkę sytuację - jeśli w ogóle można ją było jeszcze rozładować. Właśnie w tym momencie podeszła z tyłu do ojca i klepnęła go w plecy. Obrócił się na pięcie, gotowy do walki, tak szybko i gwałtownie, że dziewczynka aż odskoczyła z piskiem.
- Czemu, u diabła, nie śpisz?! - wrzasnął na nią. - Czego chcesz?! Patrzyła na niego w niemym przerażeniu. Po chwili wyciągnęła do niego rękę z owocem granatu.
- Zahra powiedziała, że możemy go zjeść - wyszeptała. - Pokroisz?
Mądra z ciebie dziewczyna, Zahro! Nie obróciłam się, by na nią spojrzeć, lecz i tak czułam, że się przygląda. Jak i cała reszta, prócz tych, co już spali.
- Wszyscy jesteśmy zmordowani i cierpiący - zwróciłam się do Mory. - Wszyscy, nie tylko ty. Jeśli udało nam się do tej pory przeżyć, to właśnie dlatego, że działamy zgodnie w grupie i nie robimy ani nie gadamy głupstw.
- A jak ci to nie odpowiada - wszedł mi w słowo Bankole cichym, nieprzyjaznym i zagniewanym tonem - jutro możesz się zabierać i poszukać sobie innej kompanii do towarzystwa w drodze - bardziej macho, nie takich mięczaków, co dwa razy w ciągu jednego dnia marnowaliby czas na ratowanie życia twojemu dziecku.
A jednak musi tkwić w tym facecie coś, co warte jest zachodu. Nie odezwał się już słowem. Wyjął swój nóż i rozkroił granat Doe na ćwiartki, po czym, kiedy nalegała, aby wziął pół, usłuchał jej. Usiedli razem i zajadali soczysty, pełen pestek, czerwony miąższ. Potem Mora ułożył i otulił córkę do snu i wyszukawszy dogodną grzędę, rozpoczął swą pierwszą wartę - bez broni.
Nie wspomniał już więcej o broni ani też nie przeprosił. Naturalnie nie zdecydował się odejść. Dokąd miałby pójść? Był zbiegłym niewolnikiem. Okazaliśmy się dla niego podarunkiem od losu - dopóki musiał mieć na względzie dobro Doe, nic lepszego nie mogło mu się trafić ani długo nie trafi.
***
Nazajutrz rano nie dotarliśmy do jeziora Clear. Prawdę powiedziawszy, dopiero wtedy położyliśmy się spać. Byliśmy zbyt umęczeni i obolali, aby zerwać się o świcie, który nadszedł już w czasie drugiej warty. Tylko potrzeba wody sprawiła, że w końcu zwlekliśmy się i ruszyliśmy - o jedenastej przed południem, w parny, zadymiony upał.
Po drodze do szosy natknęliśmy się na trupa młodej kobiety. Nie było widać na niej żadnego śladu zranienia, a jednak nie żyła.
- Przydałoby mi się jej ubranie - szepnęła do mnie Emery tak cicho, że gdyby nie szła tuż obok, nic bym nie dosłyszała.
Martwa kobieta, mniej więcej postury Emery, miała na sobie bawełnianą koszulę i spodnie. Rzeczy wyglądały prawie jak nowe. Choć brudne - i tak prezentowały się o niebo lepiej niż łachy Emery.
- No to rozbieraj ją - zachęciłam. - Pomogłabym ci, ale dzisiaj nie jestem w stanie zginać się i schylać.
- Ja jej pomogę - zaofiarowała się szeptem Allie.
Justin i Dominie spali w wózku, więc nie była zajęta i mogła pomóc w jednym z tych okropnych, tak już zwyczajnych zajęć, jakie na co dzień przypadały nam w udziale, aby przeżyć.
Martwa kobieta nawet nie zabrudziła się, konając. Dzięki temu zdejmowanie z niej ciuchów było odrobinę mniej obrzydliwe, niż mogłoby się wydawać. Niestety, ciało zdążyło już stężeć i musiały to zrobić dwie osoby.
Na razie na tym odcinku szosy byliśmy tylko my, zatem Emery z Allie miały czas spokojnie wykonać całą robotę. Jak dotąd nie napotkaliśmy dziś jeszcze żadnych innych wędrowców.
Zdjęły z niej wszystko, łącznie z bielizną, skarpetkami i butami - chociaż Emery przypuszczała, że te ostatnie okażą się na nią za duże. Nie szkodzi. Jak nie będą na nikogo pasować, najwyżej je sprzeda.
Właśnie te buty przyniosły Emery pierwszą gotówkę, jaką kiedykolwiek posiadała. Na farmie, gdzie była niewolnicą, płacili jej tylko bonami kompanii, które gdzie indziej nie miały żadnej wartości - a i tam znikomą.
W każdym bucie, w języku, było zaszyte po pięć studolarowych banknotów - razem okrągły tysiąc. Musieliśmy uświadomić jej, że to naprawdę niedużo. Jeśli oszczędnie będzie robić zakupy wyłącznie w najtańszych sklepach, rezygnując z mięsa, pszennego chleba i nabiału, jej samej ten majątek starczy najwyżej na dwa tygodnie. Razem z Tori wyżyją za to jakieś półtora tygodnia. Mimo to Emery i tak zdawało się, że znalazła fortunę.
Późnym popołudniem, gdy wreszcie doszliśmy nad jezioro Clear - nawiasem mówiąc, o wiele mniejsze, niż się spodziewałam - trafiliśmy na mały, ale drogi sklepik, urządzony z tyłu starej ciężarówki, stojącej przy skupisku na wpół spalonych i zawalonych chat. Właściciel sprzedawał owoce i warzywa, a także orzechy i wędzone ryby. Każde z nas potrzebowało różnych rzeczy - jednak Emery od razu roztrwoniła sporą część swego bogactwa na gruszki i włoskie orzechy dla wszystkich. Promieniała ze szczęścia, częstując nas. Raz dla odmiany mogła dawać, a nie brać. Poczciwa dziewczyna. Musimy nauczyć ją wartości pieniądza i tego, jak robić zakupy, ale pokazała nam, na co ją stać. Pokazała, że uważa się za jedną z nas.
NIEDZIELA, 26 WRZEŚNIA 2027
Jakoś dotarabaniliśmy się do posiadłości Bankole'a w okręgu Humbolt - do naszego nowego domu. Na wschód i na północ od niej biegnie międzystanowa autostrada numer sto jeden, a na zachodzie mamy morze z przylądkiem Mendocino. Kilka mil na południe rozpościerają się stanowe parki z wielgachnymi sekwojami i hordami nielegalnych koczowników. Mimo to tak pustej i dzikiej okolicy jak ta, która nas otacza, chyba jeszcze nie widziałam. Wszędzie tylko wyschnięte zarośla, drzewa i pniaki po wyrębie - hen daleko od dużych miast, a do najbliższych miasteczek rozsianych wzdłuż autostrady ładny kawał drogi górzystym terenem. Wokół same pola, lasy pod wycinkę - rajskie ustronie do życia na uboczu. Według słów Bankole'a trzeba tylko pilnować własnego nosa i nie interesować się zbytnio, jak ludzie osiedli na przyległych gruntach zarabiają na utrzymanie. Nieważne, czy napadają na ciężarówki na szosach, uprawiają marihuanę, pędzą whisky albo warzą jakieś bardziej złożone nielegalne mikstury... Żyj i pozwól żyć.
Bankole powiódł nas wąską szosą, która szybko zmieniła się w równie wąską piaszczystą drogę. Dokoła rozciągało się parę uprawnych pól, gdzieniegdzie widniały połacie spustoszone przez pożary albo wyrąb - jednak najwięcej było jakby zupełnie nietkniętej, niezagospodarowanej ziemi. Droga zanikła, nim zdążyliśmy dojść do celu. To pomoże zostać nam w odosobnieniu. Ale trudno coś będzie stąd znosić i wnosić. Poza tym daleko, żeby chodzić w tę i z powrotem w poszukiwaniu pracy. Bankole opowiadał, że jego szwagier spędzał mnóstwo czasu w różnych miasteczkach, z dala od rodziny. Teraz łatwiej było zrozumieć dlaczego. Trudno wracać taki szmat drogi do domu co dzień czy nawet co dwa dni. Więc jeśli się chciało oszczędzać gotówkę, trzeba było sypiać w miejskich parkach albo pod cudzymi drzwiami? Może i takie niewygody warto znosić, jeżeli za tę cenę zapewniało się całej rodzinie stabilne, bezpieczne życie - poza zasięgiem zdesperowanych, szalonych i podłych ludzi.
Tak właśnie myślałam, dopóki nie dotarliśmy do stoku, gdzie miał czekać na nas dom siostry Bankole'a.
Nie było żadnego domu. Po zabudowaniach gospodarskich nie zostało prawie nic prócz szerokiej, czarnej smugi na zboczu, kilku
zwęglonych desek, które sterczały jeszcze wśród gruzów, i wysokiego komina z cegły, czarnego i samotnego, przywodzącego na myśl nagrobny obelisk z fotografii staromodnego cmentarza. Nagrobny kamień pośród popiołów i kości.
25
Nie wyobrażaj sobie różnych twarzy Boga.
Zaakceptuj te,
które sam ci odsłania.
Widać je wszędzie
i we wszystkim.
Bóg jest przemianą -
Nasieniem drzew,
z których wyrasta las;
Deszczem wzbierającym w rzeki,
co wpadają do morza;
Pyłkiem kwiatów, żywiącym pszczoły,
które tworzą, rój.
Z jedności wielość,
w wielości jedność;
Wszystko jednoczy się, rozwija i rozpada -
w wiecznej Przemianie.
Cały ten wszechświat
to autoportret Boga.
"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
PIĄTEK, 1 PAŹDZIERNIKA 2027
Od tygodnia spieramy się, czy zostać na tym cmentarzysku domu i ludzi.
Znaleźliśmy pięć czaszek: trzy pomiędzy zgliszczami domu i dwie na dworze. Walały się też inne porozrzucane kości, ale nie było ani jednego całego szkieletu. Musiały dobrać się do nich psy, a może także ludożercy. Pożar miał miejsce na tyle dawno, że pogorzelisko zaczynało zarastać już zielskiem. Dwa miesiące temu? Trzy? Może któryś z tych rozsianych po całej głuszy sąsiadów coś wiedział i może podłożył ogień?
Nie było sposobu, aby mieć pewność, lecz zakładałam, że wszystkie te kości to szczątki siostry Bankole'a i jej rodziny. Sądzę, że Bankole też tak myślał, tylko nie mógł zdobyć się na to, by je pogrzebać i przyznać głośno, że spisał siostrę na straty. Następnego dnia po tym, jak dotarliśmy na farmę, on i Harry pomaszerowali z powrotem do Glory, najbliższego miasteczka, które mijaliśmy po drodze, żeby pogadać z miejscową policją. Trafili na zastępców szeryfa: tak przynajmniej przedstawili się tamci gliniarze. Ciekawi mnie, co trzeba zrobić, żeby zostać gliną. Zastanawiam się, skąd przekonanie, że ta ich odznaka jest coś warta - więcej niż różne inne urzędowe licencje, które można po prostu zwędzić? Co kiedyś było w niej takiego, że ludzie z pokolenia Bankole'a chcieli ufać tym, którzy ją noszą? Wiem, co na ten temat piszą w starych książkach, jednak nie do końca rozumiem.
Panowie zastępcy zignorowali opowiadanie i pytania Bankole'a. Nie sporządzili żadnej notatki. Zgodnie twierdzili, że nic nie wiedzą. Potraktowali go, jak gdyby w ogóle wątpili w jego tożsamość i w to, że miał jakąś siostrę. Tyle się dzisiaj kradnie dowodów osobistych. Za to obszukali go i zarekwirowali gotówkę, jaką miał przy sobie. Opłata za pracę policji - wyjaśnili. Na szczęście był przezorny i wziął tylko tyle, aby poczuli się zadowoleni, a nie zrobili się podejrzliwi czy jeszcze bardziej chciwi, niż zwykle. Resztę - pokaźną paczuszkę - powierzył mnie. Aż tak mi ufał. Broń oddał Harry'emu, który w tym czasie miał zrobić zakupy.
Aresztowanie Bankole'a byłoby równoznaczne z zaprzedaniem go na przymusowy okres ciężkiej, niepłatnej, niewolniczej pracy. Może gdyby był młodszy, panowie zastępcy wzięliby forsę i mimo to zapudłowali go pod jakimś sfabrykowanym zarzutem. Dlatego błagałam go, żeby nie lazł im w łapy, aby nie ufał żadnej policji ani oficjalnej władzy. Uważałam, że wszyscy ci urzędnicy, którzy łupią ludzi ze skóry i czynią z nich niewolników, nie są lepsi od gangów.
Bankole zgadzał się ze mną, jednak mimo to uparł się, by iść.
- Chodzi o moją młodszą siostrę - tłumaczył. - Muszę chociaż spróbować ustalić, co się z nią stało. Chcę wiedzieć, kto jej to zrobił. I muszę sprawdzić, czy może przeżyło któreś z dzieci. Niektóre z tych pięciu czerepów mogły należeć do podpalaczy.
Wpatrzył się w stertę kości.
- Muszę zaryzykować i pójść do biura szeryfa - podjął po chwili. - Ale ty zostań. Nie chcę, żebyś szła ze mną. Nie chcę, żeby główkowali na twój temat, sprawdzali cię i może przy okazji dowiedzieli się, że jesteś wrażliwcem. Nie mogę pozwolić, aby śmierć mojej siostry kosztowała cię życie albo wolność.
Posprzeczaliśmy się o to. Martwiłam się o niego, on o mnie - aż w końcu rozzłościliśmy się na siebie bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Bałam się, że go zabiją albo wsadzą za kratki, a my nigdy nawet nie dowiemy się, co się z nim stało. W dzisiejszym świecie nikt nie powinien podróżować samotnie.
- Posłuchaj - powiedział w końcu. - Możesz zdziałać tu z tą gromadką wiele dobrego. Będziesz mieć jedną z naszych czterech spluw i umiesz sobie radzić, żeby przeżyć. Jesteś tu potrzebna. Tam, jeśli glinom spodoba się mnie zatrzymać, nie będziesz mogła nawet kiwnąć palcem. Co gorsza, jeśli zechcą wziąć ciebie, nie zostanie mi nic innego, jak tylko cię pomścić - i przy tej okazji zginąć.
Jego wywód trochę mnie ostudził, a szczególnie myśl, że zamiast mu pomóc, mogłabym jeszcze przyczynić się do jego śmierci... Nie całkiem mnie przekonał, ale przyznaję: trochę ochłonęłam. Na to wtrącił się Harry i oznajmił, że on pójdzie. I tak miał taki zamiar. Chciał kupić parę rzeczy dla całej grupy, a przy okazji rozejrzeć się za pracą. Planował, że zarobi trochę gotówki.
- Zrobię, co będę mógł - przyrzekł mi na odchodnym. - Niezły jest ten staruszek. Przyprowadzę ci go z powrotem.
Wrócili obaj - tyle że Bankole był uboższy o parę tysięcy dolarów, a Harry dalej bez pracy. Mimo to przynieśli nam nieco zapasów i kilka ręcznych narzędzi. O siostrze i jej rodzinie Bankole wiedział dokładnie tyle samo, co przedtem, jednak policjanci obiecali ruszyć tyłki i przeprowadzić dochodzenie w sprawie pożaru i kości.
Pomyśleliśmy z niepokojem, że prędzej czy później rzeczywiście mogą się zjawić. Do dziś ich wypatrujemy i na tę okoliczność
ukryliśmy - zakopaliśmy - większość wartościowych rzeczy. Chcielibyśmy też pogrzebać kości, ale nie śmiemy. Ta sprawa wciąż dręczy Bankole'a. Bardzo. Zaproponowałam, że urządzimy pogrzeb i wreszcie uroczyście pochowamy szczątki. Do diabła z glinami. Jednak on nie chce się zgodzić. Mówi, że trzeba jak najmniej ich prowokować. Kiedy przyjadą, i tak narobią szkód - ukradną wszystko, co im się przyda. Lepiej więc nie dawać im powodu, by narobili większych.
***
Pod gruzami budynku gospodarczego jest studnia ze starodawną ręczną pompą, która nadal działa - w przeciwieństwie do elektrycznej, napędzanej energią słoneczną, przy domu. Nie moglibyśmy zostać długo na tym odludziu bez stałego, pewnego źródła wody. Ta studnia trzyma nas tutaj. Trudno nam zdecydować, czy stąd odejść - ciężko opuścić taki dogodny azyl, pomimo glin i podpalaczy.
Cała ta ziemia należy do Bankole'a. Jest wielki na wpół zapuszczony ogród i cytrusowy sad, pełen niedojrzałych owoców. Zdążyliśmy już wyrwać trochę marchwi i wykopać parę ziemniaków na posiłki dla wszystkich. Jest też pod dostatkiem innych owoców; rosną tu także orzechowce, dzikie sosny, sekwoje i jodły Douglasa - choć te ostatnie dosyć karłowate. Kiedyś, nim Bankole kupił ten teren, prowadzono na nim wyrąb. Według tego, co mówi, w ciągu dwu ostatnich dekad ubiegłego wieku wycięto wszystko w pień. Dzisiaj mamy drzewa, które wyrosły od tamtej pory, poza tym możemy przecież posadzić młode. Możemy także zbudować jakąś osłonę i pod dachem, z nasion, które przyniosłam jeszcze z domu, zasiać zimowy warzywnik. Na pewno spora ich część będzie przeterminowana. Jeszcze w sąsiedztwie nie odnawiałam zapasów tak często, jak powinnam. Dziwne, że to zaniedbałam. W miarę jak wszystko w domu szło ku gorszemu, ja coraz mniej pamiętałam o moim plecaku, który miał ocalić mi życie, kiedy motłoch przypuści atak. Tyle innych zmartwień miałam wtedy na głowie - poza tym był to, jak sądzę, mój własny sposób negowania prawdy i rzeczywistości, równie zgubny w skutkach jak sposoby Joanne czy Cory. Ale wszystkie te wspomnienia to już zamierzchła historia. Teraz trzeba się martwić, co począć dziś. Co mamy robić dalej?
- Według mnie nie poradzimy sobie tutaj - stwierdził Harry wcześniej tego wieczora, gdy siedzieliśmy wokół ogniska.
Powinno być coś radosnego w takim siedzeniu przy ogniu, w kręgu przyjaciół, kiedy jest się sytym. Na kolację jedliśmy nawet mięso - świeże, nie suszone. W ciągu dnia Bankole wziął swoją strzelbę i na jakiś czas zniknął samotnie. Wrócił z trzema królikami, które zaraz obie z Zahrą obłupiłyśmy ze skórek, wypatroszyłyśmy i upiekłyśmy razem ze słodkimi ziemniakami, wykopanymi w ogrodzie. Mieliśmy powody, by czuć zadowolenie. Mimo to raz po raz powracaliśmy do tego samego starego sporu, który ciągnął się już od paru dni. Może to te kości i popioły, kłujące w oczy na stoku, dręczyły nasze myśli. W nadziei, że zaznamy choć trochę spokoju ducha, rozbiliśmy obóz w miejscu, skąd nie było widać pogorzeliska, jednak na nic się to nie zdało. Przyszło mi właśnie do głowy, że powinniśmy obmyślić, jak by tu złapać żywcem kilka dzikich królików i zacząć hodować je na mięso. Czy to możliwe? Czemu nie, jeśli tylko mamy tu zostać. Bo - mimo wszystko
- uważam, że powinniśmy.
- Żebyśmy nie wiem jak daleko zaszli na północ, na pewno nie znajdziemy nic lepszego i bezpieczniejszego - powiedziałam. - Tutaj nie będzie nam lekko, ale pracując wszyscy razem i zachowując czujność, jakoś wyżyjemy. Możemy założyć wspólnotę.
- O rany, znów wyjeżdża z tymi cholernymi Nasionami Ziemi
- zaprotestowała Allie.
Ale mówiąc to, uśmiechała się lekko. Dobry znak. Ostatnimi czasy rzadko jej się to zdarza.
- Możemy stworzyć tu wspólnotę - powtórzyłam. - Nie jest zbyt bezpiecznie, przyznaję; ale, do diabła, gdzie jest? W miastach im więcej ludzi próbuje się w nich upchnąć, tym gorzej. To trudne zadanie - budowanie osady na odludziu. Wszędzie daleko i nie prowadzi tu żadna droga, jednak dla nas, na początek, jak znalazł.
- Tyle tylko, że ostatnią osadę, jaka tu była, ktoś doszczętnie spalił - wtrącił się Grayson Mora. - Cokolwiek tu postawimy, od razu stanie się takim samym celem.
- Tak samo, jak cokolwiek gdzie indziej - zaoponowała Zahra.
- Weźcie pod uwagę, że ci, którzy mieszkali tu przedtem... wybacz, Bankole, ale muszę to powiedzieć: nie byli w stanie porządnie się pilnować. Mąż, żona i troje dzieci. Pewnie dzień w dzień ciężko harowali, a noce odsypiali. Dwoje dorosłych nie mogło udźwignąć ciężaru trzymania wart przez pół nocy każde.
- To prawda, nie pilnowali w nocy - odezwał się Bankole. - My na pewno tego nie zaniedbamy. Przydałoby się też parę psów. Gdybyśmy zdobyli kilka szczeniaków i wychowali je na psy obronne...
- Mamy karmić mięsem psy? - naskoczył na niego święcie oburzony Mora.
- Nie od razu - Bankole wzruszył ramionami. - Dopiero, kiedy będzie dość dla nas. Jeśli wyszkolimy psy, z ich pomocą łatwiej upilnujemy to, co mamy.
- Wszystkie psy poczęstowałbym co najwyżej kulką albo kamieniem - upierał się Mora. - Raz widziałem, jak pożarły kobietę.
- W miasteczku, w którym byliśmy z Bankole'em, nie mają pracy - zabrał głos Harry. - Żadnej. Nawet za kąt do spania i wyżywienie. Rozpytywałem, gdzie tylko się dało; nigdzie o żadnej nie słyszeli.
Zmarszczyłam brwi.
- Wszystkie okoliczne miasteczka leżą blisko autostrady - przypomniałam. - Na pewno przewija się przez nie mnóstwo obcych; niektórzy z nich szukają miejsca, żeby osiąść, ale muszą trafiać się i tacy, którzy tylko patrzą, gdzie by tu kraść, gwałcić i mordować. Nie dziwi mnie, że miejscowi niechętni są przybyszom i nie ufają nikomu, zanim go nie poznają.
Harry przeniósł spojrzenie ze mnie na Bankole'a.
- Lauren ma rację - poparł mnie Bankole. - Szwagier mówił, że nie było łatwo, nim do niego nie przywykli, a przecież kiedy sprowadzał się w te strony, nie było jeszcze tak źle. Znał się na instalatorstwie, stolarce, na elektryce i mechanice samochodowej. Naturalnie fakt, że był czarny, też mu nie pomógł. Biały na jego miejscu pewnie szybciej zjednałby sobie ludzi. Jakkolwiek tu jest z pracą, moim zdaniem i tak jedyne liczące się pieniądze możemy zarobić tylko z uprawy ziemi. W dzisiejszych czasach żywność jest na wagę złota i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby tym się zająć. Mamy czym się bronić, moglibyśmy sprzedawać to, co wyhodujemy po okolicznych miasteczkach albo przy autostradzie.
- Jeśli dożyjemy do pierwszych zbiorów - mruknął Mora - albo nie zabraknie wody, nie zeżre wszystkiego robactwo, a nas nikt nie spali tak jak tamtych na wzgórzu. Dużo tych "jeśli"!
- Gdziekolwiek pójdziesz, będzie ich tyle samo - westchnęła Allie. - Tu nie jest tak źle.
Siedziała na swoim śpiworze z główką uśpionego Justina na kolanach. Mówiąc, pogłaskała chłopczyka po włosach. Przemknęło mi przez myśl, zresztą nie po raz pierwszy, że choćby nie wiem jak twardą usiłowała przed nami udawać, to dziecko jest kluczem do jej prawdziwej natury. W ogóle - dzieci zdawały się odsłaniać naturę większości siedzących tu dorosłych.
- Nigdzie nie będzie gwarancji bezpieczeństwa - przytaknęłam. - Ale jeśli tylko nie zabraknie nam chęci do pracy, mamy tu spore szansę. Przyniosłam w plecaku trochę nasion. Jest za co dokupić więcej. Na początek powinniśmy zająć się bardziej ogrodnictwem niż prawdziwym gospodarowaniem. Wszystko będziemy musieli robić własnymi rękami: kompostować, podlewać i pielić, zbierać robaki, ślimaki czy cokolwiek innego, co niszczyłoby rośliny, tępić i wytłuc wszystkie jedno po drugim, jeśli będzie trzeba. Ponadto jeżeli mamy wodę w studni teraz, w październiku, raczej nie ma powodu, by martwić się, że zacznie nam wysychać. W każdym razie na pewno nie w tym roku. A jeśli ktokolwiek będzie chciał szkodzić nam albo zbiorom, zabijemy go. To wszystko. My ich - albo oni nas. Żyjąc i pracując razem, będziemy w stanie chronić nas samych i dzieci. Pierwszym, najważniejszym obowiązkiem wspólnoty musi być bezpieczeństwo dzieci: tych, które już są, i tych, które się urodzą.
Na pewien czas zapadła cisza, cała grupka myślała o wszystkich "za" i "przeciw" - być może przeciwstawiając je temu, co ich czekało, gdyby zdecydowali się odejść stąd i pociągnąć dalej na północ.
- Musimy coś postanowić - powiedziałam w końcu. - Czeka nas mnóstwo roboty przy budowaniu i sadzeniu. Trzeba też dokupić żywności, nasion i narzędzi.
Najwyższy czas, żeby wszyscy się zadeklarowali.
- Allie, zostajesz?
Spojrzała na mnie ponad wygasłym ogniskiem i patrzyła uporczywie, jakby z nadzieją, że wyczyta na mojej twarzy coś takiego, co podsunie jej odpowiedź.
- Jakie masz nasiona? - spytała.
Wzięłam głęboki oddech.
- Przeważnie letnich upraw: kukurydzy, papryki, słonecznika, bakłażana, melona, pomidorów, fasoli, kabaczków. Ale mam parę zimowych: groszek, marchewka, kapusta, brokuły, zimowa odmiana kabaczka, cebula, szparagi, zioła, różne gatunki zieleniny... Możemy dokupić więcej; poza tym jest jeszcze to, co rośnie w ogrodzie, i to, co można zebrać z tutejszych dębów, sosen cytrusów. Nasion drzew też trochę przyniosłam; mamy dębinę, cytrusa, gruszkę, brzoskwinię, nektarynkę, migdałowiec, włoski orzech i jeszcze kilka innych. Przez parę pierwszych lat nie będzie z nich pożytku, za to w przyszłości taka inwestycja zwróci się z nawiązką.
- Zupełnie jak z dziećmi - zauważyła Allie. - Nie przypuszczam, że będę na tyle głupia, ale zgoda, zostanę. Też chcę zbudować coś własnego. Jeszcze nigdy w życiu nie miałam takiej okazji.
Więc ostatecznie Allie z Justinem zostają.
- Harry? Zahra?
- Jasne, że zostajemy - odpowiedziała Zahra.
Harry zmarszczył brwi.
- Nie tak prędko. Wcale nie musimy.
- Wiem. Ale chcemy. Jeżeli mamy szansę założyć taką wspólnotę, o jakiej opowiada Lauren, gdzie nie będziemy musieli podnajmować się obcym, ufać im, kiedy wiadomo, że nas wystawią wiatru, to powinniśmy spróbować. Gdybyś wychował się tam, gdzie ja, rozumiałbyś, jaka to okazja.
- Harry - zaczęłam. - Znamy się od urodzenia. Byłeś najlepszym przyjacielem brata, którego musiałam zostawić. Chyba nie mówisz poważnie, że chciałbyś odejść?
Nie był to najmocniejszy argument na świecie. Był też kuzynem i ukochanym Joanne, a jednak puścił ją samą, kiedy mogli jechać oboje i być razem.
- Chciałbym mieć coś własnego - powiedział. - Jakiś grunt, dom, może sklep albo małą farmę. Coś, co będzie moje. A ta ziemia należy do Bankole'a.
- Zgadza się - wtrącił się Bankole. - I będziesz mógł gospodarować na niej, nie płacąc centa za dzierżawę i wodę. Pomyśl, ile by
to kosztowało dalej na Północy - jeśli w ogóle znalazłaby się jakaś działka z wodą na sprzedaż, jeśli w ogóle zaszedłbyś poza Kalifornię.
- Ale tu nie ma żadnej pracy!
- Przeciwnie, chłopcze: czeka tu mnóstwo pracy. Harówka na
ogromnej połaci taniej ziemi. Zastanów się, ile będzie kosztował grunt na tej twojej Północy, dokąd zmierzasz ty i cała reszta świata?
Harry zastanowił się, po czym rozłożył ręce.
- Martwi mnie tylko, że możemy utopić tu wszystkie nasze pieniądze, a potem przekonać się, że pomysł nie wypalił.
Skinęłam głową.
- Też o tym myślałam i też mnie to niepokoi. Ale zrozum, że takie ryzyko istnieje wszędzie. Równie dobrze mógłbyś osiąść w Oregonie czy Waszyngtonie, nie móc znaleźć żadnego zajęcia i tam przejeść wszystkie oszczędności. Albo byłbyś zmuszony do pracy na takich warunkach jak Emery i Grayson. Przecież przy takiej rzeszy ludzi, jaka napływa na Północ, pracodawcy mogą przebierać w robotnikach i dyktować stawki według własnego widzimisię.
Emery objęła ramieniem Tori, która drzemała u jej boku.
- Może miałbyś szansę zaczepić się jako kierujący - zauważyła. - Chętnie biorą białych do tej roboty. Jeżeli umiesz czytać i pisać i będziesz chętny, mogliby cię zatrudnić.
- Nie umiem prowadzić, ale mógłbym się nauczyć - odparł Harry. - Masz na myśli te wielkie opancerzone ciężarówki, prawda?
Emery była zaskoczona odpowiedzią Harry'ego.
- Ciężarówki? Skąd, chodzi o kierowanie ludźmi. Przymuszanie ich do pracy. Popędzanie, by pracowali szybciej. Pilnowanie, żeby robili... wszystko, co tylko każe właściciel.
Wyraz nadziei na twarzy Harry'ego rozpłynął się, natomiast ogarnęła go zgroza i oburzenie.
- Chryste, i ty myślisz, że zgodziłbym się robić coś takiego?! Jak mogło ci w ogóle przyjść na myśl, że wziąłbym taką pracę?
Emery wzruszyła ramionami. Trochę zmroziła mnie ta jej obojętność wobec czegoś takiego - lecz najwyraźniej jej zdążyło to już spowszednieć.
- Niektórzy uważają, że to całkiem niezła fucha - stwierdziła. - Ostatni kierujący, jakiego mieliśmy, dawniej robił coś przy komputerach, nie wiem dokładnie co. Kiedy jego firma wycofała się z branży, dostał tę posadę i zaczął kierować ludźmi. Chyba nawet to lubił.
- Hm - chrząknął Harry zniżonym głosem, odczekując, póki na niego nie spojrzała. - Śmiesz twierdzić, że podobałoby mi się poganianie niewolników i odbieranie im dzieci?
Patrzyła na niego uważnie, badając, jakie uczucia malują się na jego twarzy.
- Mam nadzieję, że nie - odpowiedziała. - Ale często tylko taka praca jest do wzięcia: niewolnika albo kierownika niewolników. Słyszałam, że przy samej granicy z Kanadą jest mnóstwo fabryk, które dają tylko takie zatrudnienie.
Skrzywiłam się.
- Zakłady wykorzystujące niewolniczą siłę roboczą?
- No. Robotnicy produkują różne towary dla kanadyjskich czy azjatyckich kompanii. Zarabiają tyle, co kot napłakał, więc prędko popadają w długi. Zdarza się, że ulegają wypadkom albo chorują. Woda, którą dostają do picia, jest brudna, a same fabryki też są groźne dla zdrowia: pełno tam trucizn i maszyn, które często coś komuś miażdżą czy ucinają. Ale wszyscy się łudzą, że najpierw zarobią trochę gotówki, a później odejdą. Pracowałam z paroma kobietami, które były tam, na Północy, ale kiedy zobaczyły, jak jest, zaraz wróciły.
- Mimo to sama tam szłaś? - spytał Harry z naciskiem.
- Nie po to, żeby pracować w takich miejscach. Dziewczyny mnie przestrzegły.
- Też słyszałem o tych zakładach - zabrał głos Bankole. - Miały dać zatrudnienie masom, które migrują na Północ. Prezydent Donner z całego serca je popiera. Pracują tam nie niewolnicy, tylko raczej z góry spisani na straty tułacze. Wdychają toksyczne wyziewy, piją zanieczyszczoną wodę, kaleczą ich nieosłonięte, niezabezpieczone maszyny... Nieważne. Tak łatwo ich zastąpić - na każde miejsce czekają tysiące bezrobotnych.
- Nie we wszystkich przygranicznych zakładach - wtrącił się Mora - musi być tak źle. Słyszałem, że w niektórych płacą gotówką, nie kompanijnymi bonami.
- Więc chcesz się tam przenieść - spytałam wprost - czy wolisz zostać z nami?
Spojrzał w dół na Doe, wciąż jeszcze zajętą pogryzaniem kawałka słodkiego ziemniaka.
- Chcę zostać z wami - odparł ku memu zdziwieniu. - Nie jestem pewien, czy sami wierzycie, że naprawdę dacie radę coś tu zbudować, ale jesteście na tyle szurnięci, że może wam się udać.
A jak się nie uda, on nic nie straci. Z pewnością nie znajdzie się w gorszym położeniu, niż był, kiedy uciekał przed niewolnictwem. Obrabuje kogoś i będzie mógł dalej wędrować na północ. A może nie? Ostatnio dużo o nim myślałam. Niewątpliwie bardzo
się starał trzymać ludzi na dystans - pilnował, by przypadkiem nie dowiedzieli się o nim za dużo, nie poznali, co czuje, nie zauważyli, że w ogóle ma jakieś uczucia. Typowy mężczyzna-wrażliwiec, który rozpaczliwie próbuje zamaskować tę okropną nadwrażliwość, a właściwie słabość. Może mężczyźnie trudniej żyć z hiperempatią? Jak zachowywaliby się moi bracia, gdyby byli wrażliwcami? Dziwne, że nigdy przedtem nie zastanawiałam się nad tym.
- Cieszę się - odezwałam się. - Potrzebujemy cię.
Spojrzałam na Travisa i Natividad.
- Was też. Bo zostajecie, prawda?
- Przecież wiesz, że tak - powiedział Travis. - Chociaż muszę przyznać, że nawet bardziej niż bym chciał, zgadzam się z tym, co mówił Mora. Też mam poważne wątpliwości, czy wszystkiemu tu podołamy.
- Mamy tyle szans, ile sami stworzymy - odparłam i obróciłam się do Harry'ego.
Od dłuższej chwili on i Zahra poszeptywali coś między sobą. Podniósł na mnie oczy.
- Mora ma rację - stwierdził. - Jesteś szurnięta.
Westchnęłam.
- Ale czasy też nie są normalne - ciągnął - więc może właśnie takich wariatów potrzeba - nam, zwykłym ludziom. Zostanę. Nie wiem, czy nie przyjdzie mi tego żałować, ale zostaję.
Więc klamka zapadła - decyzje podjęte i wreszcie możemy przestać się kłócić. Jutro zaczniemy przygotowywać zimowy ogród. W przyszłym tygodniu wyprawimy się w kilkoro do miasteczka, żeby dokupić narzędzi, nasion i zapasów. Czas też zabrać się do budowy jakiegoś schroniska dla nas. Drzew w okolicy pod dostatkiem i możemy wkopać się w ziemię na stoku. Mora mówi, że stawiał już chaty dla niewolników i z przyjemnością zbuduje coś lepszego - bardziej godnego człowieka. Poza tym - tak daleko na północy i tak blisko wybrzeża, możemy spodziewać się deszczu.
NIEDZIELA, 10 PAŹDZIERNIKA 2027
Dziś pochowaliśmy rodzinę Bankole'a - szczątki pięciu osób, które zginęły w pożarze. Policja się nie zjawiła. Bankole doszedł do wniosku, że już nigdy nie przyjadą i że najwyższy czas wyprawić
siostrze i jej rodzinie przyzwoity pogrzeb. Wyzbieraliśmy wszystkie kości, jakie udało się znaleźć, i wczoraj Natividad zawinęła je w szal, który wydziergała na drutach wiele lat temu. To była najpiękniejsza rzecz w jej dobytku.
- Coś takiego powinno służyć żywym - powiedział Bankole, gdy mu go przyniosła.
- Ty żyjesz - odparła mu. - Lubię cię i bardzo żałuję, że nie poznam twojej siostry.
Spoglądał na nią dłuższą chwilę. Następnie wziął szal i uściskał ją. Nagle wybuchnął płaczem i odszedł między drzewa, znikając nam z oczu. Gdy po godzinie nie wracał, poszłam go poszukać.
Siedział na zwalonym pniu i ocierał twarz. Przysiadłam obok i jakiś czas tkwiliśmy tak bez słowa. Wreszcie podniósł się, zaczekał, aż ja też wstanę, i razem ruszyliśmy do obozu.
- Pochowajmy ich w dębowym gaju - zaproponowałam. - Wśród drzew milej jest niż wśród kamieni; życie ku pamięci życia.
Zerknął na mnie.
- Dobrze.
- Bankole?
Zatrzymał się i spojrzał na mnie tak, że nie rozumiałam o co mu chodzi.
- Nikt z nas jej nie poznał - zwróciłam się do niego. - Strasznie mi przykro. Ja bardzo chciałam, niezależnie od tego, jak bardzo mogłabym ją zaskoczyć.
Zdołał się uśmiechnąć.
- Obcięłaby wzrokiem najpierw ciebie, potem mnie; później, jak przypuszczam, prosto z mostu palnęłaby coś w tym stylu: "Nie ma większego durnia niż stary dureń". Ale z czasem, jak już by wszystko przemyślała, pewnie by cię polubiła.
- Myślisz, że by się zgodziła... wybaczyła, że ma towarzystwo?
- Co takiego?
Westchnęłam ciężko, ważąc w myślach to, co miałam zamiar powiedzieć. Mogłam wiele popsuć. Nie wiedziałam, czy zrozumie. Jednak trzeba było to zrobić.
- Jutro pochowamy twoich zmarłych. Uważam, że należy im się uroczysty pogrzeb. Razem z nimi my wszyscy powinniśmy pożegnać i naszych bliskich. Większość z nas musiała zostawić - porzucić w pośpiechu - własnych zmarłych, tak samo niepogrzebanych, bez pochówku, bez pożegnania. Jutro powinniśmy wspomnieć ich i życzyć, aby spoczywali w spokoju... jeśli pozwolisz.
- Twoją rodzinę?
- Tak - potaknęłam. - Moją i Zahry, i Harry'ego, i Allie - jej siostrę i synka - może chłopców Emery oraz innych, o których nie wiem. Mora nie był skłonny do takich zwierzeń, ale na pewno też kogoś stracił. Na przykład matkę Doe.
- Jak to sobie wyobrażasz?
- Każde z nas pożegna swoich zmarłych. Znaliśmy ich. Musimy znaleźć odpowiednie słowa.
- Może z Biblii?
- Jakiekolwiek: wspomnienia, cytaty, myśli, pieśni... Mój ojciec miał pogrzeb, chociaż nigdy nie znaleźliśmy ciała. Ale macocha i trójka młodszych braci nie. A Zahra była świadkiem ich śmierci; gdyby nie ona, nie miałabym pojęcia, co się z nimi stało.
Zamyśliłam się na moment.
- Mam dość żołędzi, by każdy zasadził po jednym dębie dla swojego zmarłego. Starczy nawet na drzewko za mamę Justina. Chciałabym, żeby cała uroczystość była bardzo prosta. Ale wszyscy muszą mieć czas, żeby zabrać głos. Nie wyłączając naszych dwu dziewczynek.
Skinął głową.
- Nie mam nic przeciwko temu. To dobry pomysł. Tyle ludzi umarło - dorzucił parę kroków dalej. - A ile jeszcze umrze...
- Nikt z nas, mam nadzieję.
Milczał przez dłuższą chwilę. Raptem stanął i położył mi rękę na ramieniu, chcąc, bym też się zatrzymała. Z początku stał tylko, wpatrując się w moją twarz, jakby chciał ją zbadać.
- Jesteś taka młoda - odezwał się w końcu. - To prawie zbrodnia pozwolić ludziom przeżywać młodość w tych przerażających czasach. Szkoda, że nie znałaś tego kraju, gdy jeszcze można go było uratować.
- Może nie wszystko stracone - odparłam. - Może jeszcze przetrwa: zmieniony, ale ciągle ten sam.
- Nie.
Przyciągnął mnie i objął ramieniem.
- Naturalnie, ludzie przetrwają. Niektóre kraje też. Możliwe, że wchłoną to, co z nas zostanie. A może po prostu rozpadniemy się na mnóstwo drobnych państewek, skłóconych i walczących ze soba o skrawki, okruchy po dawnym mocarstwie. Właściwie prawie już tak jest; popatrz na stany, które odgrodziły się od siebie i zaczęły traktować swoje granice jak granice państwa. Jesteś bystra i inteligentna, jednak chyba nawet ty nie pojmujesz - nie jesteś w stanie ogarnąć - jak wiele straciliśmy. Ale może to błogosławieństwo.
- Bóg to Przemiana - przypomniałam.
- Olamina, to nic nie znaczy.
- Przeciwnie. Znaczy wszystko. Wszystko!
Westchnął.
- Widzisz, mimo że dzieje się tak źle - jeszcze nie sięgnęliśmy dna. Głód, choroby, spustoszenie siane przez narkotyki i rządy motłochu dopiero się zaczęły. Na razie władza federalna, stanowa i lokalna jeszcze istnieje - przynajmniej nominalnie - i czasem jeszcze podejmuje jakieś działania, prócz ściągania podatków i posyłania wojska. I pieniądz nie stracił jeszcze na wartości. Zdumiewające. Oczywiście dziś trzeba mieć więcej, by dostać to samo co kiedyś - ale wciąż można nim płacić. Można by upatrywać w tym pewnej nadziei - a może to tylko kolejny dowód potwierdzający to, co powiedziałem, że jeszcze nie dotknęliśmy dna.
- Cóż, przynajmniej nasza gromadka ma tutaj szansę już niżej się nie stoczyć - zauważyłam.
Potrząsnął swą kudłatą głową, z tym poważnym wyrazem twarzy na moment zrobił się szalenie podobny do Fredericka Douglassa na starym zdjęciu, które kiedyś miałam.
- Chciałbym w to wierzyć - powiedział. - Ale ja też bardzo wątpię, że akurat nam uda się przeżyć w tym piekle. Oplotłam go ramieniem.
- Wracajmy - ponagliłam. - Czeka nas dużo pracy.
***
Tak więc dziś pożegnaliśmy wszystkich przyjaciół i krewnych, jakich utraciliśmy. Snuliśmy o nich wspomnienia, czytaliśmy ustępy z Biblii, strofy "Nasion Ziemi"; przytaczaliśmy kawałki ulubionych wierszy i piosenek naszych bliskich.
Później pochowaliśmy ich i zasadziliśmy nasiona dębiny.
Jeszcze później usiedliśmy wszyscy razem do wspólnego posiłku i w trakcie rozmowy nazwaliśmy naszą osadę Żołędzią.
***
Siewca wyszedł siać ziarno. A gdy siał, jedno padło na drogę i zostało podeptane, a ptaki powietrzne wydziobały je. Inne padło na skałę i gdy wzeszło, uschło, bo nie miało wilgoci. Inne znowu padło między ciernie, a ciernie razem z nim wyrosły. Inne w końcu padło na ziemię żyzną i gdy wzrosło, wydało plon stokrotny.
Strona główna
Indeks
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
27 26 GeneratorElektrownia atomowa w Iranie już za rok (27 11 2008)rok 27 23 (2)arkusz Geografia poziom r rok 0926 (2)rok 27 16 (2)rok 27 19 (2)rok 27 16 sn4xsr67wco6qasrxxo63vbuivqybuelsqvqrdiwięcej podobnych podstron