rok 2027 17 19 (2)













Butler Octavia E - Przypowieść o Siewcy - Rok 2027 17-19            17
       Ogarniajcie różnorodność,    Łączcie się-
    Lub będziecie dzieleni,     okradani,
    rządzeni,
    zabijani.
   Przez tych, dla których jesteście tylko pastwą.    Ogarniajcie różnorodność    Albo sczeźniecie.
       "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
       WTOREK, 3 SIERPNIA 2027    (zapiski z 8 SIERPNIA)
       Na wzgórzach na wschód od nas widać wielki pożar. Najpierw zobaczyliśmy cienki, ciemny słup dymu, snujący się w górę na tle czystego nieba, który teraz rozrósł się już w ogromną smugę. Co się paliło? Jeden, dwa stoki? Parę zabudowań? Całe osiedle domów? Może znów jakieś sąsiedztwo?
   Wpatrywaliśmy się jakiś czas, w końcu odwróciliśmy wzrok. Tam umierali ludzie, tracili całe rodziny, tracili schronienie i dach nad głową... Jednak nawet gdy już minęliśmy to miejsce, wciąż jeszcze zerkaliśmy za siebie.
   Czy to też ci z malowanymi twarzami? Zahra szła i płakała, przeklinając głosem tak cichym, że docierały do mnie zaledwie strzępki pełnych goryczy słów.
   Wcześniej zeszliśmy z autostrady numer sto osiemnaście, aby odszukać wjazd. Teraz wędrujemy dwudziestą trzecią, mając po jednej stronie zarośniętą zwęglonymi zaroślami dzicz, a po drugiej sąsiedztwa. Samego ognia jak dotąd nie widać. Kierując się na południe w stronę wybrzeża, musieliśmy go ominąć, zostawić daleko w tyle, odgrodziwszy się od niego wzgórzami. Za to przez cały czas mamy w polu widzenia dym. Dopiero gdy zrobiło się już prawie całkiem ciemno i wszyscy byliśmy kompletnie skonani i głodni, stanęliśmy na nocleg.
   Rozbiliśmy biwak z dala od autostrady, po jej dzikiej stronie i poza zasięgiem ludzkiego wzroku - jednak na tyle blisko, by słyszeć człapanie wędrujących watah. Myślę, że ten odgłos będzie towarzyszyć nam już do końca podróży - wszystko jedno, czy zatrzymamy się w północnej Kalifornii, czy postaramy się przedrzeć dalej do Kanady. Mnóstwo ludzi liczy na tak wiele tam, gdzie jeszcze rok w rok pada deszcz i gdzie nawet niewykształcona osoba ma szansę znaleźć pracę za pieniądze, a nie za fasolę, kartofle i wodę, no, może jeszcze za podłogę do spania.
   W tej chwili jednak całą naszą uwagę przykuwa pożar. Może to nieszczęśliwy przypadek, a może nie. Tak czy owak, mnóstwo ludzi traci właśnie dobra, których pewnie nigdy nie odzyska. Nawet jeśli przeżyją - dzisiejsze ubezpieczenie jest warte tyle co nic.
   Niewyraźna w ciemności, płynąca autostradą ludzka rzeka zaczęła zawracać na północ, dryfując w kierunku pożogi. Pierwsze szakale wygrzebią najwięcej.
   - Pójdziemy tam? - rzuciła Zahra z ustami pełnymi suszonego mięsa.
   Tego wieczoru nie rozpaliliśmy ogniska. Najbezpieczniej było rozpłynąć się w mroku i unikać gości. Zrobiliśmy tylko za plecami plątaninę z drzew i krzaków i zdaliśmy się na łut szczęścia.
   - Żeby zawrócić i okradać tamtych ludzi? - spytał Harry z naciskiem.
   - Żeby poszabrować - odparła. - Zabrać tylko to, co im się już nie przyda. Martwym nie trzeba wiele.
   - Lepiej zostać i dobrze wypocząć - wtrąciłam. - Jesteśmy zmachani, a na pogorzelisku i tak wszystko jeszcze długo będzie za gorące, żeby nadawało się do zabrania. Poza tym sporo musielibyśmy nadłożyć drogi.
   - No, niby tak - przyznała Zahra z westchnieniem.
   - Jeszcze nie musimy robić takich rzeczy - powiedział Harry.    Zahra wzruszyła ramionami.
   - Parę drobiażdżków nigdy nie zawadzi.
   - Niedawno opłakiwałaś ten pożar.
   - U-u - mruknęła przecząco, przyciągając kolana pod brodę. - Wcale nie ten. Płakałam nad naszym pożarem i po mojej Bibi, myślałam też, jak bardzo nienawidzę tych, co podpalają. Życzę im, żeby się sami sfajczyli. Spaliłabym ich własnymi rękami. Zwyczajnie wzięłabym i cisnęła w ogień... tak samo jak oni Bibi.
   Znów się rozszlochała, a Harry przytulił ją i przepraszał, i chyba nawet sam uronił parę łez.
   Zdarza się, że żal tak dopada człowieka. Coś kieruje nasze myśli w stronę przeszłości, domu, osoby, a potem przypomina nam się, że tego już nie ma. Ten ktoś najprawdopodobniej nie żyje, a wszystko, co znaliśmy i co było nam bliskie, nie istnieje. Zostało tylko nas troje. Jak dobrze sobie radzimy?
   - Powinniśmy się przenieść - odezwał się Harry jakiś czas później.
   Siedział wciąż przy Zahrze, obejmując ją ramieniem, a ona sprawiała wrażenie zadowolonej z tego fizycznego kontaktu.
   - Czemu? - spytała.
   - Lepiej być wyżej, przynajmniej na poziomie autostrady albo ponad. Powinniśmy widzieć, czy pożar nie przeskakuje szosy i nie rozprzestrzenia się w naszą stronę. Chciałbym go zauważyć, zanim podejdzie za blisko. Ogień rozchodzi się szybko.
   Jęknęłam.
   - Masz rację - zaczęłam - ale chodzenie teraz po ciemku jest ryzykowne. Zgubimy to miejsce i nie wiadomo, czy znajdziemy lepsze.
   - Czekajcie tu - powiedział. Podniósł się i zniknął w mroku.
   Ja miałam pistolet, więc pomyślałam z nadzieją, że przynajmniej trzyma pod ręką swój nóż - i że nie będzie musiał go użyć. Nadal dręczyło go to, co stało się poprzedniej nocy. Zabił człowieka i nie potrafił dojść do ładu z sobą. Ja też zabiłam, jego zdaniem z zimną krwią, i jakoś mnie to nie obeszło. Właśnie ta moja "zimna krew" nie dawała mu spokoju. Nie był wrażliwcem. Nie rozumiał, że dla mnie ból znaczył tyle samo co zło. Śmierć kładła kres cierpieniu. Jeśli o mnie chodzi, żadne wersety Biblii nie były w stanie podważyć tej prawdy. Ale Harry nie znał się na hiperempatii. Skąd miałby się znać? Większość ludzi przeważnie wiedziała o niej niewiele albo wręcz nic.
   Z drugiej strony, mój wstęp do "Nasion Ziemi" zadziwił go - jak sądzę, chyba nawet przyjemnie. Nie byłam pewna, czy bardziej spodobała mu się forma, czy treść, jednak wyraźnie się ucieszył, że mógł coś przeczytać i skomentować.
   - Wiersze? - zapytał dziś rano, kartkując brulion z "Nasionami Ziemi", który mu wręczyłam. - Nigdy bym nie przypuścił, że interesuje cię poezja.
   - To nie jest tak do końca poezja - sprostowałam. - Bardziej to, w co wierzę, spisałam wszystko najlepiej, jak umiałam.    Pokazałam mu zaledwie cztery strofki, delikatne w wymowie i lakoniczne - takie, które całkiem nieświadomie mogły dotrzeć do niego, zapaść mu w pamięć i żyć tam, choćby wbrew jego woli. Doświadczyłam tego sama z cytatami z Biblii, które krążyły we mnie nawet wówczas, gdy przestałam w nie wierzyć.    Przekazałam Harry'emu, a za jego pośrednictwem Zahrze, myśli, które chciałam im zaszczepić. Nie mogłam zapobiec temu, by przy okazji nie zrodziły się w Harrym również inne odczucia - na przykład nowa fala nieufności wobec mnie, granicząca z rozbudzoną jeszcze raz niechęcią. Już nigdy nie będę dla niego dawną Lauren Olamina. Widziałam to w wyrazie jego twarzy, cały dzień się nad tym zastanawiał. Ciekawe. Joanne też nie polubiła tej cząstki prawdziwej mnie, którą przed nią odsłoniłam. A takiej Zahrze nic to nie przeszkadzało. Ale z nią nie znałyśmy się dobrze w sąsiedztwie. Czegokolwiek dowiedziała się o mnie teraz, nie mogła czuć się oszukana, a właśnie takie wrażenie musiał mieć Harry. Być może przy każdym moim geście czy słowie zastanawiał się teraz, jaki fałsz mu dalej wciskam. Jedynie czas mógł uzdrowić tę sytuację - jeżeli tylko Harry mi go da.
   Po jego powrocie przenieśliśmy biwak. Harry znalazł nowe miejsce - blisko drogi, ale wystarczająco ustronne. Jedna z tych wielkich tablic na autostradzie spadła albo została strącona i leżała teraz na ziemi, oparta o dwa uschłe platany. Razem z drzewami tworzyła jakby masywną przybudówkę. Kamienie i spopielone pozostałości po ognisku wskazywały, że ktoś już tu obozował. Może nawet dziś wieczorem - tylko wrócił, żeby zobaczyć, co da się wyszabrować z pożaru. Teraz my się rozgościliśmy, zadowoleni z tak solidnej kryjówki, zabezpieczonej - cokolwiek to było warte - przynajmniej jedną ścianą, w dodatku z widokiem na wzgórza, gdzie szalał ogień.
   - Dobra zamiana! - oznajmiła Zahra, rozwijając swój śpiwór i sadowiąc się na jednym końcu. - Dzisiaj ja wezmę pierwszą wartę, zgoda?
   Nie miałam nic przeciwko temu. Oddałam jej pistolet i położyłam się, gotowa natychmiast zasnąć. Kolejny raz skonstatowałam ze zdumieniem, jak wygodne może wydawać się spanie na gołej ziemi w ubraniu. Nie ma lepszego środka na sen niż wyczerpanie.
   Gdzieś w środku nocy obudziły mnie miękkie, zduszone szepty i przyspieszone oddechy. Harry i Zahra kochali się. Odwróciwszy głowę, spojrzałam na nich, lecz oczywiście byli zbyt zajęci sobą, aby mnie zauważyć.
   Naturalnie nikt nas nie pilnował.
   To, co robili, przykuwało moją uwagę i musiałam bardzo się starać, by leżeć cicho i bez ruchu. Ich doznania mnie absorbowały. Nie mogłam porządnie stróżować. Miałam do wyboru albo sama zacząć skręcać się w takt ich ruchów, albo leżeć sztywno jak kłoda. Leżałam nieruchomo, dopóki nie skończyli - wreszcie Harry pocałował ją, a potem wstał, założył spodnie i objął wartę.
   Leżałam dalej, rozbudzona, zła i zaniepokojona. Jak do cholery mam z nimi o tym mówić? To nie mój zakichany interes - z wyjątkiem pory, którą sobie wybrali. No właśnie! Przez nich ktoś mógł nas wszystkich pomordować.
   Wyprężony, siedząc, Harry zaczął chrapać.
   Słuchałam tych odgłosów przez parę minut, a później usiadłam i sięgając przez Zahrę, potrząsnęłam nim.
   Podskoczył przebudzony, powiódł spojrzeniem dookoła, na koniec obrócił się w moją stronę. Widziałam jedynie jego poruszającą się sylwetkę.
   - Oddaj mi broń i kładź się spać - powiedziałam.    Siedział dalej bez ruchu i bez słowa.
   - Harry, przez ciebie mogą nas pozabijać. Dawaj pistolet i zegarek, a sam się zdrzemnij. Później cię obudzę.    Popatrzył na zegarek.
   - Przepraszam - odezwał się wreszcie. - Chyba byłem bardziej zmęczony, niż myślałem. Ale już w porządku - dodał mniej zaspanym głosem. - Już nie zasnę. Możesz się kłaść.
   Odezwała się jego duma. Niepodobieństwem było odebrać mu teraz broń i zegarek.
   Wyciągnęłam się na śpiworze.
   - Pamiętaj, co działo się wczoraj - przestrzegłam. - Jeśli naprawdę ci na niej zależy, jeżeli chcesz, żeby przeżyła, nie zapominaj.
   Nie odpowiedział. Miałam nadzieję, że go zaskoczyłam. Pewnie przy okazji wprawiłam też w zakłopotanie. Być może rozzłościł się i przyjął postawę obronną. Cokolwiek zrobiłam, nie usłyszałam już chrapania.
           ŚRODA, 4 SIERPNIA 2027
       Dzisiaj zatrzymaliśmy się przy komercyjnej stacji wodnej, gdzie napiliśmy się do syta i napełniliśmy wszystkie nasze pojemniki czystą, bezpieczną dla zdrowia wodą. Takie stacje są najpewniejsze. Wodę kupioną od handlarza na autostradzie trzeba przed użyciem przegotować, a i wtedy nie wiadomo, czy to pomogło. Gotowanie zabija roznoszące choroby mikroorganizmy, ale nie zawsze wystarcza, by pozbyć się pozostałości po chemikaliach - paliwie, pestycydach, herbicydach oraz innych świństwach, przechowywanych uprzednio przez handlarzy w tych samych butelkach. Sytuację pogarsza jeszcze fakt, że większość z nich nie umie czytać. Zdarza się, że trują się sami.
   W komercyjnych stacjach wolno ci nabrać tylko tyle, na ile cię stać - i ani kropli więcej - prosto z któregoś z licznych kranów. Tutaj pijesz dokładnie to samo, co okoliczni mieszkańcy. Może woda nie zawsze smakuje, pachnie i wygląda najlepiej, ale przynajmniej masz pewność, że się nie przekręcisz.
   Stacji wodnych jest zdecydowanie za mało. Właśnie dlatego istnieją handlarze wodą. W dodatku stacje nie są bezpiecznymi miejscami. Ludzie przybywają tam z gotówką, a wychodzą z wodą, która jest równie cenna jak pieniądze. W okolicy pałęta się pełno żebraków i złodziei, z dziwkami i handlarzami narkotyków do towarzystwa. Tato zawsze przestrzegał nas wszystkich przed zatrzymywaniem się na takich stacjach, starając się nauczyć nas, jak postępować, w razie gdybyśmy kiedykolwiek zapuścili się tak daleko od domu i korciłoby nas, żeby wstąpić tam po wodę. Oto co radził: "Nie róbcie tego. Przecierpcie. Zawróćcie i wytrzymajcie do domu".
   Łatwo powiedzieć.
   Minimum bezpieczeństwa na stacji stanowią trzy osoby: dwie pilnują, jedna napełnia pojemniki. Troje przygotowanych na kłopoty ludzi łatwiej też pokona drogę na miejsce i z powrotem. Wprawdzie byłoby im trudno powstrzymać zdecydowanych na wszystko zbirów, ale bez kłopotów zniechęciliby czyhające na okazję sępy. Żerują na starcach, kobietach samotnych albo taszczących małe dzieci, na upośledzonych i kalekach... Nigdy nie ryzykują przetrzepania skóry. Mój ojciec nazywał ich kojotami. To znaczy: wtedy gdy wyrażał się grzecznie.
   Odchodziliśmy już z wodą, kiedy zobaczyliśmy, jak para takich dwunożnych kojotów kradnie butelkę wody kobiecie obładowanej pokaźnym plecakiem i dzidziusiem. Towarzyszący jej mężczyzna złapał tego, który wyrwał wodę, ale oprych zaraz przekazał ją kolesiowi, a ten wystartował do ucieczki i wpadł prosto na nas.
   Podstawiłam mu nogę. Chyba przez to dziecko - to ono obudziło moje współczucie. Twardy plastikowy baniak nie pękł przy upadku. Kojot też nie. Zacisnęłam zęby, współodczuwając wstrząs, gdy walił się na ziemię, i ból, kiedy zdzierał sobie skórę na przedramionach. W sąsiedztwie na okrągło odbierałam podobne rzeczy od młodszych dzieci.
   Odstąpiłam do tyłu i oparłam rękę na pistolecie. Harry podszedł i stanął obok mnie. Byłam zadowolona, że mam go u boku. Razem wyglądaliśmy znacznie groźniej.
   Tymczasem mąż tamtej kobiety strząsnął z siebie drugiego napastnika; oba kojoty, czując, że straciły przewagę liczebną, dały nogę. Chude, wystraszone gnojki, które wyszły na codzienne żerowanie.
   Podniosłam plastikowy baniak z wodą i podałam go mężczyźnie.
   Wziął go ode mnie i powiedział:
   - Dzięki, kolego. Stokrotne dzięki.
   Kiwnęłam głową i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Dziwnie było usłyszeć, jak nazwał mnie "kolegą". Nie spodobało mi się to, ale trudno.
   - Całkiem niespodziewanie wyszłaś na dobrego Samarytanina - odezwał się Harry, jednak bez cienia dezaprobaty w głosie.    Najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu.
   - To przez dzieciaka, prawda? - zapytała Zahra.
   - Tak - przyznałam. - Rodzina z prawdziwego zdarzenia. Wszyscy razem.
   W komplecie. Czarny mężczyzna, kobieta wyglądająca na Latynoskę i dziecko, które jakby trochę przypominało ich oboje. Jeszcze parę lat, a mnóstwo rodzin w naszym sąsiedztwie wyglądałoby podobnie do nich. Jasny gwint, Harry i Zahra już byli na dobrej drodze, żeby stworzyć takie stadło. A zgodnie z tym, co sama kiedyś zauważyła, mieszane pary drażnią wszystkich jak jasna cholera.
   Jednak nie dało się ukryć, że mają się ku sobie; akurat szli tak blisko siebie, że momentami ocierali się biodrami. Na szczęście, mimo to mieli się na baczności i nie przestawali rozglądać się na boki. Byliśmy teraz na autostradzie międzystanowej numer sto jeden, którą wędrowało jeszcze więcej piechurów. Nawet najbardziej niewydarzeni złodzieje bez trudu wtopiliby się w cały ten tłum.
   Rano, podczas lekcji czytania, Zahra i ja odbyłyśmy rozmowę. Miałyśmy poćwiczyć, jakie głoski odpowiadają literom, a potem pisownię prostych słów, lecz kiedy Harry poszedł w krzaki, które upatrzyliśmy sobie na ubikację, postanowiłam przerwać lekcję.
   - Pamiętasz, co mówiłaś mi parę dni temu? - zagadnęłam. - Bujałam myślami w obłokach, a ty mnie ostrzegłaś. Powiedziałaś wtedy: "Na autostradzie nietrudno też stracić życie".
   Ku memu zdziwieniu natychmiast, w lot załapała, o co mi chodziło.
   - Niech cię diabli - rzuciła, unosząc wzrok znad kartki, którą jej dałam. - Za lekki masz sen, ot co.    Mówiąc to, uśmiechnęła się.
   - Chcecie zostać sam na sam, powiedzcie - nalegałam. - Wystarczy słowo, a przeniosę się kapkę dalej i stamtąd popilnuję biwaku. Wtedy możecie robić, co wam się żywnie podoba. Ale żeby mi to był ostatni pieprzony raz, kiedy któreś jest na warcie!
   Sprawiała wrażenie lekko zdumionej.
   - Nie sądziłam, że potrafisz używać takich słów.
   - A ja nigdy nie posądzałam was o taką głupotę. Idioci!
   - Wiem, wiem... Swoją drogą, warto było. Duży i silny chłopczyk z naszego Harry'ego. Zazdrościsz mi?
   - Zahra!
   - Nie martw się - ciągnęła. - Zeszłej nocy stało się to trochę przez zaskoczenie. Poczułam, że brakuje mi czegoś... kogoś. To się więcej nie powtórzy.
   - Mam nadzieję, że dotrzymasz słowa.
   - Jesteś zazdrosna? - uparła się.    Zmusiłam się do uśmiechu.
   - Też jestem kobietą - odparowałam. - Ale chyba nie dałabym się uwieść w tej dziczy, bez pomysłu na przyszłość, nie mając zielonego pojęcia, co może przynieść jutro. Sama myśl, że mogę zajść w ciążę, byłaby jak kubeł lodowatej wody.
   - Za murem stale rodzą się dzieci - powiedziała, szczerząc radośnie zęby. - Jak sobie radziliście z tym twoim chłopakiem?
   - Uważaliśmy. Mieliśmy prezerwatywy.
   - A my nie - wzruszyła ramionami. - Jak się przydarzy, to się przydarzy.
   Parze, której uratowaliśmy wodę, najwidoczniej się przydarzyło. Teraz taszczyli na północ berbecia.
   Cały dzisiejszy dzień trzymali się blisko nas. Co chwila migali mi w naszym pochodzie. Wysoki i krępy Murzyn z aksamitną, intensywnie czarną skórą, niosący wielgachny plecak; niska, też krępa, ale ładna kobieta o lekko brązowej karnacji, z mniejszym plecakiem i dzieckiem - średnio brązowawym, najwyżej kilkumiesięcznym oseskiem o wielkich oczach i z kruczymi kręconymi włoskami.
   Gdy stawaliśmy na odpoczynek, oni też przystawali. Teraz też obozują niedaleko za nami. Wprawdzie zachowują się bardziej jak potencjami sprzymierzeńcy niż ewentualni agresorzy, ale i tak będę mieć ich na oku.
           CZWARTEK, 5 SIERPNIA 2027
       Pod koniec dnia zobaczyliśmy ocean. Żadne z nas trojga nie widziało wcześniej morza, więc nie mogliśmy się oprzeć, żeby nie podejść i nie przyjrzeć mu się z bliska. Postanowiliśmy rozbić obóz tak, by mieć je w polu widzenia, móc słyszeć jego szum i wdychać zapach. Dotarłszy do brzegu, podwinęliśmy nogawki spodni i zdjęliśmy buty; dalej szliśmy już, brodząc w przybrzeżnych falach. Od czasu do czasu przystawaliśmy, żeby się napatrzeć: Pacyfik - największe, najgłębsze skupisko wody na Ziemi, prawie połowa jej morskiej powierzchni. Tyle wody, i ani kropelki, która nadawałaby się do picia.
   Harry rozebrał się do gatek i brnął od brzegu, dopóki zimna woda nie dosięgła mu torsu. Nie umie pływać. Żadne z nas nie umie. W życiu nie widzieliśmy tyle wody naraz, by mieć okazję się nauczyć. Obie z Zahrą obserwowałyśmy z niepokojem Harry'ego. Żadna nie mogła pójść w jego ślady. Ja jestem przecież mężczyzną, a ona nawet zapięta po szyję i tak ściąga na siebie zbyt wiele uwagi. Zdecydowałyśmy, że poczekamy, aż się ściemni, a potem wejdziemy w ubraniach, żeby spłukać z siebie ten cały brud i smród. Później wreszcie się przebierzemy. Obie miałyśmy mydło i bardzo chciałyśmy zrobić z niego wreszcie użytek.
   Nie znaleźliśmy się na plaży sami. Prawdę powiedziawszy, wąski pasek piasku zapchany był ludźmi - wszyscy jednak starali się nie wchodzić innym w drogę. Wędrowcy rozproszyli się i rozciągnęli, jakby zostawiając więcej wolnej przestrzeni. Nie słyszało się żadnych strzałów ani bijatyk. Nie zauważyłam też psów, nie widziałam, by ktoś kogoś okradł lub zgwałcił. Może to ocean i chłodna bryza tak wszystkich wyciszyły i ukołysały do snu. Nie tylko Harry rozebrał się do rosołu i zanurzył w toni. Całkiem sporo kobiet zrobiło to samo, zdejmując z siebie prawie wszystko. Jakby wszyscy nagle poczuli, że to najbezpieczniejsze miejsce, jakie dotąd trafiło nam się po drodze.
   Niektórzy rozbili namioty, tu i ówdzie ułożono ogniska. My zatrzymaliśmy się przy szczątkach niedużego budyneczku. Chyba zawsze mimowolnie szukaliśmy jakichś ścian do osłony. Tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co jest lepsze: chronić się pośród murów, gdzie w razie napaści tkwiło się jak w potrzasku, czy biwakować w otwartym terenie i być zagrożonym ze wszystkich stron? Po prostu czuliśmy się lepiej, jeśli mieliśmy chociaż jedną ścianę.
   Wewnątrz ruin wyszperałam płaski kawałek drewna i podszedłszy trochę bliżej brzegu, zaczęłam ryć w ziemi. Kopałam, aż dokopałam się do wilgoci. Później zaprzestałam pracy i czekałam.
   - Co ma z tego być? - odezwała się Zahra, która do tej pory przyglądała mi się w milczeniu.
   - Pitna woda - wyjaśniłam. - W paru książkach wyczytałam, że zanim woda przesiąknie na powierzchnię, piasek odfiltruje z niej większość soli.
   Zajrzała w mokrą dziurę.
   - Kiedy? - spytała.
   Pogłębiłam otwór jeszcze trochę.
   - To musi trochę potrwać - powiedziałam. - Jeśli sztuczka się sprawdzi, dowiemy się ile. Kiedyś może ocali nam to życie.
   - Albo otrujemy się i złapiemy jakieś choróbsko - skwitowała, po czym spojrzała na nadchodzącego właśnie Harry'ego. Cały ociekał wodą, nawet włosy miał zmoczone.
   - Nieźle wygląda bez ciuchów - skomentowała Zahra.
   Naturalnie miał na sobie bieliznę, ale wiedziałam, co miała na myśli. Ładne, mocne ciało. Harry chyba nie miał nic przeciwko temu, że mu się przyglądamy. W dodatku był czysty i nie śmierdział.
   Nie mogłam się już doczekać, kiedy wejdę do morza.
   - Idźcie - zachęcił Harry. - Słońce już zachodzi. Popilnuję naszych klamotów. No już.
   Wyjęłyśmy mydło, ściągnęłyśmy buty i skarpetki i zostawiając mu broń, ruszyłyśmy do zimnej wody. Fale nie pozwalały spokojnie ustać w piasku, który bez przerwy zapadał się, usuwał spod nóg. Jednak chlapiąc się nawzajem, jakoś wypucowałyśmy wszystko - ubranie, ciało, włosy; obijane zewsząd przez fale, śmiałyśmy się jak wariatki. Były to najprzyjemniejsze chwile, odkąd musieliśmy uciekać z domu.
   Po powrocie na brzeg do Harry'ego okazało się, że przez ten czas w mój dołek naleciała całkiem przyzwoita ilość wody. Zaczerpnęłam trochę dłonią i posmakowałam, podczas gdy Harry krytykował moją niefrasobliwość:
   - Patrz, ile ludzi gnieździ się na tej przeklętej plaży! Widzisz tu jakieś łazienki? Jak myślisz, co oni wszyscy tu robią? Miałabyś przynajmniej tyle rozumu, żeby wrzucić w to tabletkę oczyszczającą!
   Jego słowa wystarczyły, bym od razu wypluła wszystko, co nabrałam w usta. Miał stuprocentową rację. Jednak z próbki, której posmakowałam, dowiedziałam się tego, co chciałam wiedzieć. Woda, choć nieco słonawa, nie była zła - w każdym razie nadawała się do picia. Powinno się ją tylko przegotować albo jak mówił Harry, odkazić tabletką; przedtem, według książkowego przepisu, można ją było jeszcze raz przecedzić przez piasek, aby bardziej odsolić. Znaczyło to, że póki trzymamy się blisko oceanu, możemy przeżyć, nawet gdy skończy nam się prawdziwa pitna woda. Dobrze wiedzieć.
   Nasze cienie - para z oseskiem - wciąż nam towarzyszyły. Rozbili się nieopodal; kobieta siedziała na piasku i karmiła dziecko, on na klęczkach szperał w swoim plecaku.
   - Jak myślicie, będą chcieli się umyć? - zwróciłam się do Harry'ego i Zahry.
   - A co ci do tego? - wypaliła Zahra. - Zaproponujesz, że popilnujesz im dzidziusia?
   - Nie - potrząsnęłam głową. - Bez przesady. Ale macie coś przeciwko temu, bym zaprosiła ich, żeby się przysiedli?
   - Nie boisz się, że nas obrabują? - spytał z naciskiem Harry. - Przecież stale wszystkich podejrzewasz.
   - Są lepiej wyekwipowani niż my - odpowiedziałam. - I poza nami nie mają żadnych naturalnych sprzymierzeńców. Mieszane pary czy grupki to tutaj rzadkość. Jestem pewna, że właśnie dlatego trzymają się blisko nas.
   - Pomogłaś im - wtrąciła się Zahra. - Na zewnątrz nieczęsto się trafia, że ludzie okazują pomoc obcym. Na dodatek oddałaś im wodę. To znaczy, że masz dosyć wszystkiego i nie potrzebujesz ich okradać.
   - Więc zgadzacie się? - powtórzyłam moje pytanie.
   - Czemu nie? - powiedziała Zahra. - Tylko trzeba ich mieć na oku.
   - Po co nam oni? - zapytał Harry, przyglądając mi się uważnie.
   - Potrzebują nas bardziej niż my ich - odparłam.
   - To jeszcze nie powód.
   - Są potencjalnymi sojusznikami.
   - Nie potrzebujemy sojuszników.
   - Na razie nie. Ale bylibyśmy skończonymi głupcami, gdybyśmy czekali i próbowali ich pozyskać, dopiero kiedy my znajdziemy się w potrzebie. Wtedy może już ich nie być w pobliżu.
   - Zgoda - westchnął, wzruszywszy ramionami. - Tylko zgadzam się z Zahra, że trzeba ich mieć na oku.
   Podniosłam się i ruszyłam do naszych znajomych. Zbliżając się, widziałam, jak prostują się i spinają na mój widok. Uważałam, aby nie iść za szybko ani nie podejść zbyt blisko.
   - Cześć - zagaiłam. - Jeśli mielibyście chęć na zmianę się wykąpać, możecie przyjść i przyłączyć się do nas. W ten sposób nie musielibyście martwić się o dziecko.
   - Przyłączyć się? - nie dowierzał mężczyzna. - Chcecie, żebyśmy się przyłączyli?
   - Możecie się przysiąść. Zapraszamy.
   - Czemu?
   - A czemu nie? Jesteśmy naturalnymi sprzymierzeńcami - mieszana para i mieszana trójka.
   - Sprzymierzeńcy? - powtórzył znów mężczyzna i zaśmiał się. Popatrzyłam na niego, zastanawiając się, co w tym śmiesznego.
   - O co, u diabła, wam naprawdę chodzi? - nalegał.    Westchnęłam.
   - Po prostu jeśli macie ochotę, to się przenieście. Zapraszamy. W razie czego co pięć osób, to nie dwie.
   Odwróciłam się i odeszłam. Niech się naradzą i zdecydują.
   - Przyjdą? - chciała wiedzieć Zahra, gdy tylko wróciłam.
   - Tak sądzę - odpowiedziałam. - Chociaż może jeszcze nie dzisiaj.
           PIĄTEK, 6 SIERPNIA 2027
       Wczoraj wieczorem rozpaliliśmy ognisko i zjedliśmy gorący posiłek, jednak mieszana rodzina nie przyłączyła się do nas. Nie miałam im tego za złe. Na zewnątrz dłużej się żyje, jeśli się nikomu nie ufa. Nie przyszli, ale i nie odeszli. Nie przypadkiem postanowili dalej trzymać się blisko nas. Z pewnością tak było dla nich lepiej. Późnym wieczorem spokojna dotąd plaża zmieniła się. Przypętały się psy.
   Zjawiły się podczas mojej warty. Najpierw w oddali na piasku zauważyłam jakiś rwetes. Wytężyłam wzrok. Potem rozległy się wrzaski i krzyki. Pomyślałam, że pewnie jakaś bójka albo napad. Zobaczyłam je dopiero, gdy przedarły się przez gromadkę ludzi i pognały w głąb lądu. Jeden niósł coś w pysku, ale nie byłam w stanie dojrzeć co. Śledziłam je spojrzeniem, póki nie zniknęły z pola widzenia. Ludzie puścili się w pogoń, lecz bestie były za szybkie. Przepadła czyjaś własność; bez wątpienia jedzenie.
   Po tym incydencie tkwiłam na warcie jak na szpilkach. Podniosłam się, podeszłam do krańca naszego muru od strony lądu i usiadłam w miejscu, skąd miałam lepszy widok na całą plażę. Na jakiś czas zastygłam w bezruchu, z pukawką na kolanach, aż moją uwagę znowu przykuło poruszenie - tym razem w przeciwnej części plaży, w odległości mniej więcej długiej miejskiej przecznicy od nas. Ciemne kształty na tle jasnego piasku. Nowe psy. Trzy. Węszyły chwilę z nosami przy ziemi, po czym ruszyły w naszą stronę. Siedziałam tak nieruchomo, jak tylko potrafiłam, i obserwowałam je. Tak dużo ludzi spało w najlepsze, nie wystawiwszy żadnych wart. Trzy zwierzaki buszowały swobodnie po biwakach, gdzie im się tylko podobało, a nikt nie próbował nawet ich odpędzić. Z drugiej strony, pomarańcze, ziemniaki i razowa mąka, które miała większość, nie mogły być specjalnie kuszące dla psa. Co innego nasz szczupły zapasik suszonego mięsa. Ale żaden pies go nie dostanie.
   Tymczasem bestie zatrzymały się w obozowisku mieszanej pary. Przypomniałam sobie o dziecku i skoczyłam na równe nogi. Akurat w tej samej chwili niemowlę zapłakało. Trąciłam stopą Zahrę, która natychmiast się przebudziła. Umiała tak - to był odruch.
   - Psy. Obudź Harry'ego - powiedziałam i ruszyłam do naszych znajomych.
   Kobieta z krzykiem okładała obiema rękami jednego drapieżnika. Drugi, unikając kopniaków mężczyzny, próbował dobrać się do dziecka. Jedynie trzeci nie wdał się w żadną walkę z ludzką rodziną.
   Przystając, zwolniłam bezpiecznik i kiedy trzeci pies ruszył w kierunku dziecka, wystrzeliłam.
   Padł bezgłośnie. Ja też, z trudem łapiąc powietrze, jakby ktoś kopnął mnie w piersi. Z zaskoczeniem poczułam, jaki twardy jest sypki piasek, gdy się na niego leci.
   Na trzask wystrzału pozostałe dwa psy pierzchły w stronę lądu. Leżąc na brzuchu, wzięłam je na muszkę. Mogłam kropnąć jeszcze jednego, lecz ostatecznie pozwoliłam im prysnąć. Dość się już nacierpiałam. Wciąż oddychałam nierówno. Nagle uświadomiłam sobie, że kiedy tak leżę twarzą w dół, to dla mnie wygodna pozycja strzelecka. Gdybym leżąc strzelała z obu rąk, współodczuwanie nie mogłoby mnie tak od razu obezwładnić. Zakodowałam to w - pamięci na przyszły raz. Ciekawe też było to, że psy wystraszyły się strzału. Nie wiedziałam, czy przeraził je sam huk, czy też fakt, że jeden z nich został trafiony? Szkoda, że nie wiem więcej na ten temat. W książkach czytałam, że psy to inteligentne i wierne domowe zwierzęta - i pewnie tak kiedyś było. Dzisiaj to dzikie stworzenia, które jeśli mogą, chętnie pożrą niemowlę.
   Czułam, że pies, którego postrzeliłam, leży zdechły. Nie ruszał się. Do tej pory zdążyło pobudzić się mnóstwo ludzi, którzy krzątali się, hałasując przy tym. Żywy pies, nawet ranny, zmykałby jak szalony.
   Ból w piersiach powoli ustępował. Kiedy już mogłam równo oddychać, wstałam na nogi i odeszłam do naszego obozu. W tym czasie zrobiło się takie zamieszanie, że tylko Harry i Zahra zauważyli mój powrót.
   Harry wyszedł mi na spotkanie. Wyłuskawszy mi z dłoni pistolet, wziął mnie pod ramię i zaprowadził na moje legowisko.
   - Więc coś trafiłaś - skonstatował, gdy już usiadłam, dysząc na nowo po tak niewielkim wysiłku.
   - Zabiłam psa - potaknęłam. - Zaraz dojdę do siebie.
   - Sama powinnaś być pod strażą - oznajmił.
   - Te psy dobierały się do dziecka!
   - Wygląda na to, że adoptowałaś tę przeklętą rodzinkę.
   Uśmiechnęłam się na przekór sobie, czując przypływ sympatii do niego i myśląc, że chyba mniej więcej tak samo adoptowałam jego i Zahrę.
   - A co w tym złego? - zapytałam.    Westchnął.
   - Bądź tak dobra, właź do śpiwora i śpij. Biorę następną wartę.
   - Jacyś ludzie przyszli i jak gdyby nigdy nic zabrali psa, którego zastrzeliłaś - poinformowała Zahra. - Należał się nam.
   - Chyba nie mam jeszcze ochoty jeść psów - odpowiedział jej Harry. - Spać.
    ***
       Dziś wieczorem, gdy rozbiliśmy obóz - Travis Charles Douglas, Gloria Natividad Douglas i sześciomiesięczny Dominie Douglas, nazywany również Domingo, członkowie mieszanej rodziny - skusili się i przyłączyli do nas. Szli za nami, kiedy zboczyliśmy z autostrady na plażę. A gdy już się rozłożyliśmy, podeszli, wciąż niepewni i podejrzliwi, częstując kawalątkami swego skarbu: mlecznej czekolady nadziewanej migdałami. Prawdziwa mleczna czekolada, żadna tam słodycz z szarańczynu. Najsmaczniejsza rzecz, jaką jadłam nawet na długo przed opuszczeniem Robledo.
   - Wczoraj w nocy to byłeś ty? - spytała Natividad Harry'ego.    Od razu nas poprosiła, żeby nazywać ją Natividad.
   - Nie, to Lauren - odparł Harry, wskazując na mnie.    Spojrzała na mnie.
   - Dziękuję.
   - Dziecko nie ucierpiało? - zapytałam.
   - Od tarmoszenia miał podrapaną buzię i piasek w oczach.    Pogłaskała śpiącego synka po czarnych włoskach.
   - Przemyłam mu oczka, a zadrapania posmarowałam maścią. Teraz już wszystko dobrze. Dzielny chłopczyk. Tylko troszkę sobie popłakał.
   - Bardzo rzadko płacze - wtrącił Travis z cichą dumą.
   Travis ma niezwykle czarną karnację - i skórę tak gładką, że na pewno nie skaził jej żaden pryszcz. Patrząc na niego, mam ochotę pogładzić tę doskonałą skórę i przekonać się, jaka jest w dotyku. Jest młody, przystojny i poważny: krępy, muskularny mężczyzna, wysoki, lecz trochę niższy i tęższy od Harry'ego. Natividad też jest krępa, ma oliwkowobrązową cerę i okrągłą, ładną twarz. Długie czarne włosy upięte w węzeł na czubku głowy. Jest niska, ale nie przeszkadza jej to, by przejść równym tempem cały dzień, taszcząc plecak i niemowlę. Polubiłam ją i mam ochotę, by jej zaufać. Muszę być z tym ostrożna. Mimo wszystko nie wierzę, że byłaby zdolna nas okraść. Travis jeszcze do końca nas nie zaakceptował, ale ona tak. Pomogliśmy jej dziecku. Jesteśmy jej przyjaciółmi.
   - Idziemy do Seattle - wyjaśniła nam. - Travis ma tam ciotkę. Zgodziła się, byśmy przemieszkali u niej, dopóki nie znajdziemy jakiejś pracy. Chcemy poszukać takiej, za którą płacą pieniędzmi.
   - Jak my wszyscy - zgodziła się Zahra.
   Siedziała obok Harry'ego na jego śpiworze, a on obejmował ją ramieniem. Chyba czeka mnie ciężka noc.
   Travis z Natividad siedzieli na trzech własnych śpiworach, rozpostartych razem tak, aby dzidziuś miał gdzie raczkować, ile razy się zbudzi. Natividad dla bezpieczeństwa przewiązała jego i swój nadgarstek kawałkiem sznurka do bielizny.
   Poczułam się samotna pomiędzy dwiema parami. Pozwoliłam, by rozprawiali o swoich nadziejach, powtarzając zasłyszane pogłoski o północnym raju. Wyciągnąwszy notes, zaczęłam spisywać wydarzenia dnia, delektując się jeszcze ostatkami czekolady.
   Dziecko przebudziło się z płaczem, głodne. Natividad rozchyliła luźną koszulę i podała mu pierś, przysuwając się bliżej mnie - ciekawa, co takiego robię.
   - Umiesz czytać i pisać - stwierdziła zaskoczona. - Myślałam, że może coś rysujesz. Co tam piszesz?
   - Bez przerwy tak skrobie - wtrącił się Harry. - Poproś, żeby pokazała ci swoje wiersze. Niektóre są całkiem niezłe.
   Skrzywiłam się. Moje imię można odnieść do obojga płci - "Lauren" brzmi w wymowie tak samo jak bardziej męskie "Lo-ren". Niestety, zaimki wyraźniej się różnią, czego Harry, zdaje się, nie jest w stanie zapamiętać.
   - Pokazała? - bezbłędnie wyłapał Travis. - Ona?
   - A niech cię, Harry - rzuciłam. - Szkoda, że zapomnieliśmy kupić taśmy, żeby zakleić ci jadaczkę.
   Potrząsnął głową, po czym uśmiechnął się z zażenowaniem.
   - Znamy się od urodzenia. Trudno mi cały czas pilnować tych wszystkich zaimków i końcówek. Na szczęście tym razem chyba nic takiego się nie stało.
   - Mówiłam ci! - powiedziała Natividad do męża i zaraz spojrzała z zakłopotaniem. - Mówiłam mu, że wcale nie wyglądasz jak mężczyzna - zwróciła się do mnie. - Owszem, jesteś wysoka i silna, ale... sama nie wiem. Twoja twarz nie jest męska.
   Mój tors i biodra są prawie męskie, więc może powinnam się cieszyć, słysząc, że przynajmniej rysy twarzy mam bardziej kobiece - tyle że to na pewno nie pomoże mi w drodze.
   - Myśleliśmy, że dwóm mężczyznom i kobiecie łatwiej będzie przetrwać niż dwom kobietom z jednym mężczyzną - wytłumaczyłam. - Cała sztuka polega na tym, żeby wyglądać silnie i unikać konfrontacji.
   - Z nami trojgiem nie staniecie się groźniejsi - stwierdził Travis z pewną goryczą w głosie.
   Czyżby miał jakieś pretensje do żony i dziecka?
   - Jesteście naszymi naturalnymi sprzymierzeńcami - przypomniałam. - Wyśmialiście mnie, kiedy powiedziałam wam to pierwszy raz, ale to prawda. Mam nadzieję, że samo dziecko tak bardzo znów nas nie osłabi, za to z pięciorgiem dorosłych będzie mieć większe szansę przeżycia.
   - Potrafię zaopiekować się moją żoną i synem - uniósł się Travis, bardziej pod wpływem dumy niż rozsądku. Postanowiłam udawać, że tego nie słyszałam.
   - Uważam, że oboje z Natividad wzmocnicie naszą grupę - oznajmiłam. - Dwie pary oczu, dwie pary rąk więcej. Macie noże?
   - Tak - przytaknął Travis, klepiąc się po kieszeni spodni. - Szkoda, że nie mamy pukawek tak jak wy.
   Też chciałabym, żebyśmy mieli pukawki - w liczbie mnogiej. Ale nie wyprowadzałam go z błędu.
   - I ty, i twoja żona wyglądacie na silnych i zdrowych - powiedziałam tylko. - Ludzkie sępy, kiedy zobaczą taki pięcioosobowy oddziałek, odpuszczą i pójdą szukać łatwiejszej zdobyczy.
   Travis chrząknął, wciąż nie zajmując zdecydowanego stanowiska. No cóż, dwa razy przyszłam mu z pomocą, a teraz okazałam się kobietą. Może upłynąć trochę czasu, nim mi to wybaczy, choćby nie wiem jak bardzo czuł się wdzięczny.
   - Chętnie posłucham twojej poezji - zaczęła z innej beczki Natividad. - Żona jednego faceta, u którego pracowałam, też pisała wiersze. Czasami, kiedy czuła się samotna, czytała mi niektóre. Podobały mi się. Przeczytaj nam coś, zanim zrobi się za ciemno.
   Dziwne: jakaś bogaczka czytująca swojej pokojówce - bo kimś takim musiała być Natividad. Może myliłam się wyobrażając sobie bogate kobiety. Niekoniecznie - w końcu każdemu czasem dokucza samotność. Odłożyłam mój dziennik i wyjęłam brulion z "Nasionami Ziemi". Wybrałam łagodne, wyzbyte kaznodziejskiego tonu strofy, dobre dla znużonych drogą umysłów i ciał.
           18
       Raz lub dwa razy na tydzień
   Nasiona Ziemi powinny gromadzić się -
    to dobre i niezbędne.    Podczas zgromadzenia można dać upust emocjom
    i uspokoić umysł.    Skupić uwagę,
    utwierdzić się we wspólnocie celu,
    zjednoczyć się i ludźmi.
       "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
           NIEDZIELA, 8 SIERPNIA 2027
       - Wierzysz w te swoje "Nasiona Ziemi", prawda? - zagadnął mnie Travis.
   Zrobiliśmy sobie dzień wolny, dzień wypoczynku. Zeszliśmy z autostrady, szukając plaży, na której można by rozbić obóz i biwakować wygodnie za dnia i w nocy. Część plaży w Santa Barbara, gdzie dotarliśmy, stanowił na wpół spalony park, z drzewami i stolikami. Nie panował zbyt wielki tłok, więc cały dzień mogliśmy cieszyć się odrobiną prywatności. Do morza trzeba było odbyć jedynie krótki spacerek. Obie pary znikały na zmianę, zostawiając mi pilnowanie plecaków i dziecka. Ciekawa rzecz, że Douglasowie nie bali się już powierzać mi opieki nad wszystkimi swoimi skarbami. My nie zaufaliśmy im jeszcze na tyle, aby pozwolić pełnić samodzielnie wartę ani przedwczorajszej, ani wczorajszej nocy. Przekonaliśmy ich, aby na zmianę wspólnie czuwali z którymś z nas. Zeszłej nocy spaliśmy w miejscu, gdzie nie było ścian, o które można by się oprzeć, dlatego rozsądnie było mieć dwu wartowników naraz. Najpierw ja stróżowałam z Natividad, później Travis i Harry, na koniec, samotnie, Zahra.
   To ja ustaliłam taką kolejność, żeby była najdogodniejsza dla obu par. W ten sposób nikt nie musiał bezgranicznie ufać nowo poznanym towarzyszom wędrówki.
   W tej chwili, pośród stojących na świeżym powietrzu stołów, dołów na ogniska, palm, sosen i platanów, kwestia zaufania nie wydaje się być problemem. Dopóki siedzi się tyłem do spalonej części terenu, jałowej i brzydkiej, zakątek wydaje się piękny, w dodatku jest na tyle daleko od autostrady, że nie skręca tu rzeka wędrowców, bez ustanku płynąca na północ. Trafiłam w to miejsce dzięki mapom - pomógł mi zwłaszcza plan miasta, który obejmował większość okręgu Santa Barbara. Mapy moich dziadków okazały się niezastąpione za każdym razem, gdy zbaczaliśmy z autostrady. Chociaż wiele drogowskazów i oznakowań ulic pospadało albo je zerwano, zostało ich jeszcze wystarczająco wiele, by - kiedy już było się w pobliżu - znaleźć drogę na konkretną plażę.
   Na naszej plaży było sporo miejscowych; wylegli z okolicznych domów, chcąc spędzić tu sierpniowy dzień. Dowiedziałam się tego, podsłuchując strzępki rozmów.
   Spróbowałam zagadnąć niektórych. Ku mojemu zdziwieniu większość chętnie wdawała się w pogawędki. O tak, park jest piękny, z wyjątkiem tych części, które puścili z dymem jacyś wymalowani debile. Chodziły słuchy, że podkładają ogień w ramach walki o prawa biedoty - żeby zdemaskować lub zniszczyć wszelkie dobra zgromadzone przez bogaczy. A przecież nadmorski park należał do wszystkich. Był otwarty dla każdego. Po co go palić? Nikt tego nie rozumiał.
   Tak samo jak nikt nie wiedział, skąd wzięła się ta nowa moda malowania się i wzniecania pożarów w narkotycznym haju. Większość autochtonów sądziła, że całe zło przyszło z Los Angeles, które ich zdaniem jest wylęgarnią najpaskudniejszych i najbardziej niegodziwych głupot. Lokalne uprzedzenia. Postanowiłam więc nie przyznawać się, że sama pochodzę z okolic L.A. Uśmiechałam się tylko i pytałam o tutejsze możliwości pracy. Kilkoro moich rozmówców twierdziło, że wie, gdzie mogłabym się zaczepić za posiłek czy "bezpieczny" nocleg, lecz ani jeden nie słyszał o zajęciu za pieniądze. Nie znaczyło to wcale, że w ogóle ich nie ma, ale że - jeśli są - bardzo trudno je znaleźć, a jeszcze trudniej o wystarczające kwalifikacje. Z pewnością tak samo będzie wszędzie, gdziekolwiek zajdziemy. A przecież wszyscy troje - a właściwie wszyscy pięcioro - sporo wiemy i umiemy. Potrafimy robić mnóstwo rzeczy. Musi być jakiś sposób, żeby to wszystko jakoś wykorzystać i stać się czymś więcej niż kolejną zmianą domowej służby, harującej za wikt i dach nad głową. Razem tworzymy całkiem obiecujący zespół.
   Cena wody jest tutaj obłędnie wysoka - znacznie wyższa niż w okręgach Los Angeles i Ventura. Dziś rano poszliśmy wszyscy razem na stację wodną. Jeszcze możemy obyć się bez przydrożnych handlarzy.
   Wczoraj na autostradzie widzieliśmy trupy trzech mężczyzn - wyraźnie byli razem: młodzi, bez żadnych ran, za to cali uwalani własną krwią, którą musieli wymiotować; wzdęte, napuchnięte ciała zaczynały już cuchnąć. Przeszliśmy obok, niczego nawet nie tknąwszy. Ich plecaki - jeśli jakieś mieli - wyparowały. Ubrań nie chcieliśmy. Na polowe kuchenki - wszyscy trzej nadal je mieli -jakoś nie połaszczył się nikt.
   Wczoraj uzupełniliśmy też zapasy w lokalnym Hanning Joss. Z zaskoczeniem i ulgą powitaliśmy znajomy widok: niezawodny, bezpieczny sklep, w którym czekało wszystko, czego nam trzeba - od stałego pokarmu dla dziecka po mydło i maść do smarowania zmaltretowanej słoną wodą, słońcem i marszem skóry. Natividad kupiła nowe wkładki do nosidełka dla niemowląt, a także uprała i wysuszyła całą plastikową torbę starych zabrudzonych. Zahra poszła z nią do wydzielonej w megasklepie pralni, by przy okazji wyprać i wysuszyć trochę naszych rzeczy. Do tej pory praliśmy wszystko w morskiej wodzie: zalatywało trochę solą, ale przynajmniej nie śmierdziało. Nieczęsto mogliśmy sobie pozwolić na luksus płatnego prania. Mimo to każde z nas z trudem znosiło brud. Nie byliśmy do niego przyzwyczajeni. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że na północy woda stanieje. Dokupiłam drugi magazynek do pistoletu oraz rozpuszczalnik, oliwę i przybory do czyszczenia. Cały czas martwiłam się, że nie mam czym go czyścić. Mogliśmy przypłacić to życiem, gdyby kiedyś zawiódł w potrzebie. Zapasowy magazynek też się przyda. W razie czego można było szybko załadować i strzelać dalej.
   A teraz rozłożyliśmy się w cieniu sosen i platanów. Rozkoszowaliśmy się morskim wietrzykiem, gadaliśmy i wypoczywaliśmy. Zabrałam się do pisania, uzupełniając mój dziennik zapiskami z całego tygodnia. Właśnie kończyłam, kiedy przysiadł się Travis i zadał mi to pytanie:
   - Wierzysz w te swoje "Nasiona Ziemi", prawda?
   - W każde słowo - odpowiedziałam.
   - Ale... przecież sama to wymyśliłaś.
   Sięgnęłam ręką do ziemi, podniosłam mały kamyk i położyłam go na stole pomiędzy nami.
   - Gdybym umiała przeprowadzić dokładną analizę i powiedzieć ci, z czego się składa, czy znaczyłoby to, że ja go stworzyłam?    Zaledwie zerknął na kamień, nie spuszczając wzroku ze mnie.
   - Więc co takiego analizowałaś, że wyszły ci "Nasiona Ziemi"?
   - Innych ludzi, siebie, wszystko, co mogłam przeczytać, co widziałam i słyszałam, całą historię, o której się uczyłam. Mój ojciec jest... był... pastorem i nauczycielem. A macocha prowadziła szkołę dla sąsiedztwa. Miałam okazję napatrzeć się na wiele.
   - Co mówił ojciec na twoje wyobrażenie o Bogu?
   - Nigdy go nie poznał.
   - Nie miałaś odwagi, żeby mu powiedzieć.    Wzruszyłam ramionami.
   - Był jedyną osobą na świecie, której zawsze usilnie starałam się nie zranić.
   - Umarł?
   - Tak.
   - Bywa. Moi rodzice też.    Potrząsnął głową.
   - Dzisiaj ludzie nie żyją zbyt długo - dorzucił.    Oboje zamilkliśmy. Po chwili znów zapytał:
   - Skąd się wzięły twoje przemyślenia o Bogu?
   - Szukałam Go - wyjaśniłam. - Jego samego, nie żadnej mitologii, mistyki czy magii. Nie wiedziałam, czy w ogóle można znaleźć jakiegoś boga, ale musiałam przekonać się, czy istnieje. Moc, której nikt i nic się nie przeciwstawi.
   - Zmiana.
   - Właśnie: Zmiana.
   - Ale to nie jest Bóg. Nie osoba ani inteligencja, ani nawet rzecz. Po prostu tylko... sam nie wiem. Pojęcie.
   Uśmiechnęłam się. Tak miała wyglądać miażdżąca krytyka?
   - Prawda - poprawiłam. - Zmiana trwa. Wszystko jej podlega: zmieniają się rozmiary i położenia, skład, częstotliwość, prędkość, myślenie i co tylko chcesz. Przeobraża się każde żywe stworzenie, każdy atom materii, cała energia wszechświata. Nie twierdzę, że wszystko całkowicie i tak samo, ale jakoś tam, w pewnym stopniu - wszystko.
   W tym momencie nadszedł ociekający wodą Harry, akurat w porę, by dosłyszeć ostatnie zdanie.
   - Brzmi to trochę jak głoszenie, że Bóg to drugie prawo termodynamiki - powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu.
   - To jeden z przejawów Boga - zwróciłam się do Travisa. - Znasz drugie prawo? Kiwnął głową.
   - Entropia. Chodzi mniej więcej o to, że ciepło w sposób naturalny zawsze przechodzi od gorąca do zimna - nigdy na odwrót - dlatego cały wszechświat bez przerwy się ochładza, wyczerpuje i trwoni swoją energię.
   Nawet nie kryłam zdumienia.
   - Kiedyś, na samym początku, moja matka pisywała do gazet i czasopism. Uczyła mnie w domu. Potem, kiedy umarł ojciec, przestało nam starczać na utrzymanie domu. Mama nie mogła znaleźć drugiej pracy za pieniądze. Ostatecznie musiała zatrudnić się jako stała, mieszkająca na miejscu kucharka, ale dalej mnie uczyła.
   - O entropii? - zdziwił się Harry.
   - Najpierw nauczyła mnie czytać i pisać - odparł Travis. - Później, jak uczyć się samemu. Człowiek, u którego gotowała, miał bibliotekę - cały wielki pokój z samymi książkami.
   - Pozwolił ci z niej korzystać? - spytałam.
   - Nawet nie wolno mi było się do niej zbliżać - powiedział, przesyłając mi ponury uśmiech. - Ale i tak czytałem jego książki. Mama podkradała je dla mnie.
   No przecież. Stara metoda niewolników sprzed dwustu lat. Sami kształcili się po kryjomu, jak tylko umieli, nierzadko w nagrodę za swoje wysiłki dostawali baty, narażali się na sprzedanie lub nawet okaleczenie.
   - Czy kiedykolwiek zdarzyło się, że was przyłapał?
   - Nie.
   Odwrócił się, by popatrzeć na morze.
   - Byliśmy ostrożni. Wiedzieliśmy, że trzeba się pilnować. Mama nigdy nie pożyczała więcej niż jedną książkę na raz. Przypuszczam, że jego żona wiedziała, ale to była przyzwoita kobieta. Nigdy nie zrobiła najmniejszej uwagi. To ona wstawiła się za mną i przekonała go, żeby pozwolił mi wziąć ślub z Natividad.
   Syn kucharki żeni się z pokojówką. To też brzmiało jak opowiastka z całkiem innej epoki.
   - Później mama umarła i oboje z Natividad mieliśmy już tylko siebie, no a potem urodziło się dziecko. Zostałem tam i pracowałem jako ogrodnik i majster do wszystkiego - do czasu, kiedy ten stary bydlak, który nas zatrudniał, nie zapalił się do Natividad. Próbował nawet podglądać, kiedy karmiła małego. Nie dawał jej chwili spokoju. Przez to odeszliśmy. I dlatego jego żona pomogła nam odejść. Dała nam pieniądze. Wiedziała, że Natividad nic nie zawiniła. Ja z kolei nie miałem ochoty zabijać drania. I tak odeszliśmy.
   W czasach niewolnictwa, gdy działo się coś takiego, niewolnicy nie mogli nic na to poradzić - przynajmniej nic, aby uniknąć bicia, sprzedania albo śmierci.
   Spojrzałam na Natividad, która siedziała nieopodal na rozciągniętych śpiworach, bawiąc się z synkiem i pogadując z Zahrą. Miała szczęście. Czy była tego świadoma? Dla ilu innych służących los był mniej łaskawy i nie udało im się uciec przed awansami pana ani tym bardziej zaskarbić sobie sympatii pani? Jak daleko posuwali się dzisiejsi panowie i panie, aby utrzymać nie tak już bardzo uległą służbę na swoim miejscu?
   - Mimo wszystko jakoś ciągle nie mogę wyobrazić sobie Boga jako przemiany czy entropii - odezwał się Travis, znów powracając do "Nasion Ziemi".
   - Wobec tego pokaż mi siłę bardziej wszechobecną niż zmiana - powiedziałam. - To nie tylko entropia. Bóg to istota o wiele bardziej zawiła. Żeby to wiedzieć, wystarczy poobserwować choćby tylko ludzkie reakcje. Ta złożoność jeszcze się powiększa, kiedy zajmujesz się paroma rzeczami naraz, a przecież zawsze tak jest. Nie ma takich przeobrażeń, które nie zachodziłyby we wszechświecie.
   Pokręcił głową.
   - Możliwe, ale nikomu się nie śni oddawać im czci.
   - I dobrze - odparłam. - "Nasiona Ziemi" odnoszą się do bieżącej i trwającej rzeczywistości, nie do jakichś nadprzyrodzonych władczych bytów. Sam kult bez działania nie ma żadnej wartości. A i w działaniu przynosi pożytek tylko wtedy, jeśli umysł utwierdza cię w nim, jednoczy twoje wysiłki i uspokaja.
   Uśmiechnął się, choć minę miał nieszczęśliwą.
   - Ludzie modlą się i dzięki temu czują się lepiej, nawet kiedy nie są w stanie nic zdziałać - zauważył. - Zawsze myślałem, że w zasadzie tylko do tego przydaje się Bóg: myśl o nim pozwala ludziom takim jak moja matka znieść i przetrzymać to, co im pisane.
   - Nie, nie po to istnieje Bóg, ale zgadzam się, że czasami po to jest modlitwa. A czasem temu samemu służą wiersze. Bóg jest Zmianą i ostatecznie zawsze zwycięża. Nasza jedyna nadzieja leży w zrozumieniu Jego natury: nie karzącej ani zawistnej, lecz nieskończenie zmiennej. Jest w tym pewna pociecha, kiedy już pojmiemy, że wszystko i wszyscy podlegają Bogu. A w uświadomieniu sobie, że mimo to każdy z nas może na Niego wpływać, nadawać Mu kształt i kierunek, tkwi moc. I na odwrót: kiedy czujesz, że masz dość sił i oleju w głowie, a jednak oczekujesz, że Bóg załatwi wszystko za ciebie, że pomści twoje krzywdy - to jest słabość. Sam dobrze wiesz. Wiedziałeś o tym, gdy zabrałeś rodzinę i wyniosłeś się w diabły z domu pracodawcy. Bóg formuje nas wszystkich, każdego dnia w życiu. Najmądrzej od razu przyjąć to do wiadomości i zacząć samemu go formować.
   - Amen! - wypalił z uśmiechem Harry.
   Popatrzyłam na niego, wahając się między irytacją i rozbawieniem - w końcu górę wzięła wesołość.
   - Lepiej włóż coś na siebie, zanim się przysmażysz, Harry.
   - Miałem wrażenie, że nadszedł moment, kiedy wierni odpowiadają "amen" - zażartował, zakładając luźną niebieską koszulę. - Będzie dalszy ciąg kazania czy może chcecie coś przegryźć?
   Usiedliśmy do fasoli ugotowanej z kawalątkami suszonego mięsa, pomidorami, cebulą i papryką. Była niedziela, w parku znajdowały się kręgi na ogniska do powszechnego użytku, a my mieliśmy pod dostatkiem czasu. Do tego zajadaliśmy po trochu pszennego pieczywa, a dziecko dostało do mleka prawdziwy pokarm dla niemowląt zamiast utłuczonej czy przeżutej przez matkę na papkę wersji tego, co akurat jedliśmy.
   Przyjemny dzień. Od czasu do czasu Travis rzucał mi jakieś pytanie albo kolejne wyzwanie pod adresem "Nasion Ziemi", na które starałam się odpowiedzieć, nie wygłaszając przy tym kazania - co było trudne. Przeważnie jednak chyba mi się udawało. Zahra z Natividad wdały się w spór, czy Bóg, o jakim opowiadam, jest bóstwem męskim czy żeńskim. Kiedy wytłumaczyłam im, że Zmiana to nie osoba i nie ma płci, zmieszały się, ale nie wydawały się ostatecznie przekonane. Jeden Harry nie chciał brać naszej dyskusji poważnie. Za to spodobał mu się sam pomysł prowadzenia dziennika. Wczoraj sprawił sobie mały notatnik i od tej pory też pisze - przy okazji pomagając Zahrze w nauce czytania i pisania.
   Chciałabym, aby zainteresował się "Nasionami Ziemi". Chciałabym przekonać ich wszystkich. Mogliby stać się zaczątkiem Wspólnoty Nasion Ziemi. Z radością uczyłabym o "Nasionach" Dominika, gdy będzie starszy. Ja jego, a on mnie. Małe dzieci bez wytchnienia zarzucają wszystkich pytaniami - doprowadzając tym do szału - ale przy okazji zmuszają do zastanowienia. Na razie, musiałam poradzić sobie z wątpliwościami Travisa.
   Zaryzykowałam i opowiedziałam mu o Przeznaczeniu.
   Bezustannie pytał i pytał, jaki właściwie sens mają "Nasiona Ziemi". Po co personifikować zmianę, nazywając ją Bogiem? Przecież to tylko pojęcie - więc czemu nie nazywać go po imieniu? Wystarczy stwierdzić, że zmiana jest ważna.
   - Wtedy po pewnym czasie przestanie być ważna! - tłumaczyłam. - Ludzie łatwo zapominają pojęcia. Bardziej prawdopodobne, że będą pamiętać o Bogu - zwłaszcza w strachu albo rozpaczy.
   - Co mają wtedy robić? - nalegał. - Przeczytać sobie wiersz?
   - Raczej przypomnieć sobie prawdę, znaleźć pociechę i bodziec do działania - odparłam. - Nie inaczej radzą sobie przez cały czas. Po to sięgają po Biblię, Talmud, Koran i wszystkie inne święte księgi, które pomagają im pogodzić się z przerażającymi zmianami, jakie niesie życie.
   - Większość ludzi nie truchleje na słowo "zmiana".
   - Wiem. To Bóg jest zatrważający. Najlepiej nauczyć się, jak sobie z tym radzić.
   - To, co wymyśliłaś, nie jest zbyt pocieszające.
   - Jest, ale dopiero po pewnym czasie. Sama na razie do tego dorastam. Bóg nie jest ani zły, ani dobry - nie sprzyja ci i nie czuje do ciebie nienawiści. Mimo to lepiej z nim współdziałać niż walczyć.
   - Tego twojego Boga nic a nic nie obchodzisz - stwierdził Travis.
   - Tym bardziej powinnam się sama troszczyć o siebie i o innych. Tym bardziej powinniśmy zakładać wspólnoty Nasion Ziemi i razem kształtować Boga. Bóg jest "oszustem i nauczycielem, chaosem i gliną". To my decydujemy, którą Jego postać wybieramy - i jak mamy uporać się z pozostałymi.
   - Więc taki masz cel? Tworzyć wspólnoty Nasion Ziemi?
   - Owszem.
   - A potem co?
   Otóż to. Zaczyna się. Przełknęłam kęs jedzenia i odwróciłam się trochę, aby popatrzeć na spalony teren. Naprawdę paskudny widok. Aż trudno pojąć, że ktoś umyślnie zrobił coś takiego.
   - Co dalej? - naciskał Travis. - Bóg taki jak twój chyba nie daje ludziom nadziei na żadne niebo, zatem co ich czeka później?
   - Niebo - powiedziałam, odwracając twarz z powrotem do mego. - Właśnie niebo.
   Nie odezwał się. Rzucił mi tylko jedno z tych swoich podejrzliwych spojrzeń i czekał na dalszy ciąg.
   - "Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzenić się wśród gwiazd" - zacytowałam. - To jest ich ostateczny cel i najważniejsza zmiana, jaka czeka je za życia. Lepiej podążmy za tym przeznaczeniem, jeśli pragniemy być czymś więcej niż dinozaurami o gładkiej skórze - dziś zasiedlającymi Ziemię, a jutro już martwymi. Dinozaurami, po których zostaną tylko kości, rozrzucone pośród szkieletów i popiołów naszych miast. Jak sądzisz, dokąd?
   - W kosmos? Może na Marsa?
   - Dalej - odparłam. - Do innych gwiazdozbiorów. Do zamieszkanych światów.
   - Odbiło ci do cna - stwierdził, jednak spodobało mi się, jak to powiedział: delikatnym, spokojnym tonem, który wyrażał bardziej zdumienie niż kpinę.
   Uśmiechnęłam się od ucha do ucha.
   - Wiem, że jeszcze długo nie będzie to możliwe. Ale czas zacząć budować podwaliny - wspólnoty Nasion Ziemi - skupione na wypełnianiu Przeznaczenia. Moje niebo przynajmniej rzeczywiście istnieje - i nie trzeba umierać, by się tam dostać. "Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzenić się wśród gwiazd"... albo wśród popiołów - kiwnęłam głową w kierunku obróconej w pogorzelisko okolicy.
   Travis słuchał. Nie wytknął mi, że ktoś, kto nie wiadomo dokąd wędruje piechotą na północ z L.A., w dodatku z całym dobytkiem mieszczącym się w jednym tobole, jakoś nie bardzo może zwoływać wyprawę na Alfę Centauri. Słuchał. Trochę tylko się podśmiewał - jak gdyby bał się, że ktoś może przyłapać go na tym, że zbyt poważnie traktuje moje idee. Ale nie odwrócił się ode mnie. Przeciwnie, pochylił się do przodu. Spierał się. Krzyczał. Zadawał kolejne pytania. Nawet gdy Natiyidad kazała mu, żeby przestał zawracać mi głowę, nie odszedł i drążył dalej. Nie miałam mu tego za złe. Wiem, co to upór. Podziwiam tę cechę.
           NIEDZIELA, 15 SIERPNIA 2027
       Chyba Travis Charles Douglas został moim pierwszym nawróconym. A Zahra Moss drugą. Przysłuchiwała się, kiedy w ciągu ostatnich dni Travis i ja rozprawialiśmy, bezustannie ścierając się o to czy owo. Czasem sama wtrącała pytanie albo zwracała uwagę na coś, co uważała za niekonsekwencję. Któregoś razu stwierdziła:
   - Nie obchodzi mnie żaden kosmos. Ten kawałek możesz sobie darować. Ale jeśli chcesz zebrać jakąś wspólnotę, w której ludzie troszczą się nawzajem o siebie i nie pozwalają nikim pomiatać, jestem z tobą. Pogadałam co nieco z Natividad. Nie chcę tak żyć jak ona kiedyś. Los mojej matki też mi się nie uśmiecha.
   Ciekawe, czym różniło się położenie Natividad, którą ekspracodawca potraktował jak swoją własność, od sytuacji młodych dziewczyn, kupowanych przez Richarda Mossa do swego haremu? Cóż, z pewnością to kwestia osobistego odczucia. Natividad żywiła urazę do swego pana. Zahra zaakceptowała, a może nawet pokochała Richarda Mossa.
   W każdym razie właśnie tutaj, na autostradzie numer sto jeden, a dokładniej na tym jej odcinku, gdzie niegdyś biegł El Camino Real - królewski trakt z czasów hiszpańskiej przeszłości Kalifornii, rodzą się Nasiona Ziemi. Dziś jest tu szosa, którą płynie rzeka biedaków, chcących zalać Północ.
   Przyszło mi na myśl, że powinnam łowić w jej nurcie, nawet jeśli sama płynę z prądem. Powinnam rozglądać się dookoła nie tylko po to, aby wyłuskiwać wszystkich potencjalnie dla nas groźnych ludzi, ale by szukać też takich jak Travis i Natividad, którzy chętnie dołączyliby do nas i których my także byśmy zaakceptowali.
   A co potem? Zająć jakiś teren i osiedlić się na dziko? Niczym jakiś gang? Nie, niezupełnie tak. Nie nadajemy się na bandę. Nie chcę wśród nas takich typów, którzy lubią dominować, terroryzować i rabować. Jednak może i nam przyjdzie dominować. Kto wie, czy nie będziemy musieli rabować, żeby przeżyć, albo nawet terroryzować i zabijać, aby odstraszyć wrogów. Musimy bardzo uważać i pilnować tego, w jaki sposób zaczną kształtować nas nasze potrzeby. Na pewno będzie nam potrzebna uprawna ziemia, niezawodne źródło wody i dostateczne bezpieczeństwo przed atakami, by móc okrzepnąć we wspólnocie i dobrze się rozwijać.
   Może gdzieś na wybrzeżu uda się znaleźć takie odosobnione miejsce i dogadać się z mieszkańcami. Gdyby było nas trochę więcej i mielibyśmy lepszą broń, w zamian za przestrzeń życiową moglibyśmy pilnować bezpieczeństwa. Dzieciom zapewnilibyśmy oświatę, a dorosłym analfabetom naukę czytania i pisania. Chyba znaleźliby się chętni na takie usługi. Tyle ludzi - dorosłych, dzieci - nie umie dziś czytać i pisać... Może by nam się udało - wyhodować własną żywność, a z nas samych i z naszych sąsiadów stworzyć zupełnie nową społeczność. Nasiona Ziemi.
           19
       Ziemia pod twoimi stopami
   Przeobraża się.
   Galaktyki przemierzają przestrzeń.
    płoną     starzeją się     i oziębiają się    W toku Zmian.    Bóg jest Przemianą.    Bóg jest zawsze górą.
       "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
           PIĄTEK, 27 SIERPNIA 2027    (zapiski z NIEDZIELI, 29 SIERPNIA)
       Mamy trzęsienie ziemi.
   Zaczęło się z samego rana, gdy dopiero ruszaliśmy w kolejną całodzienną drogę, i to od razu potężnym tąpnięciem. Ziemia zadudniła niskim, zgrzytliwym łoskotem, jak gdyby gdzieś pod powierzchnią rozdarł się grzmot. Grunt zadygotał nam pod nogami, a potem jakby zapadł się w głąb. Właściwie jestem pewna, że się zapadł, nie wiem tylko, jak głęboko. Kiedy wstrząsy ustały, wszystko wyglądało tak samo - tylko na stokach brązowych wzgórz dokoła tu i ówdzie wykwitły nagle plamy kurzu.
   Parę osób wrzeszczało. Niektórzy, obładowani ciężkimi plecakami, tracąc równowagę, padali plackiem w piach lub na spękany asfalt. Travisowi, który nosidełko z Dominicem niósł z przodu, a wielki plecak na grzbiecie, omal nie przytrafiło się to samo. Potknął się, zatoczył, lecz w końcu jakoś utrzymał się na nogach. Szarpnięty gwałtownym wstrząsem maluch, choć nic mu się nie stało, rozpłakał się, dołączając do wrzasku idących niedaleko nas dwojga starszych dzieci. Prawie wszyscy raptem zaczęli coś głośno mówić. Pewien starszy człowiek upadł jak długi na ziemię i dyszał ze świstem.
   Zapominając o zwykłej ostrożności, ruszyłam, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku - choć przecież gdyby było inaczej, i tak nie bardzo mogłabym mu pomóc. Podałam mu jego laskę, gdyż potoczyła się daleko, i pomogłam mu stanąć na nogi. Okazał się lekki jak dziecko - był chudy, nie miał zębów i wyraźnie bał się mnie.
   Poklepawszy go po ramieniu, pozwoliłam, by ruszył swoją drogą, obracając się jednocześnie, by sprawdzić, czy niczego mi nie podwędził. Na świecie grasuje pełno złodziei. Starcy i dzieci często okazywali się kieszonkowcami.
   Wszystko było na miejscu.
   Idący obok starszy Murzyn, ale jeszcze z własnymi zębami, uśmiechnął się do mnie. Pchał swój dobytek w dwu bliźniaczych sakwach przytroczonych do robiącej solidne wrażenie metalowej ramy małego wózka. Nie odezwał się ani słowem, ale podobał mi się jego uśmiech, więc też się uśmiechnęłam. Chwilę później przypomniało mi się, że przecież udaję mężczyznę, i pomyślałam, czy przypadkiem mimo przebrania mnie nie rozpoznał. Co tam, w tej sytuacji to nie takie ważne.
   Wróciłam do mojej grupy. Zahra z Natividad uspokajały Dominica, a Harry właśnie podnosił coś z pobocza szosy. Podeszłam do niego i zobaczyłam, że znalazł okropnie brudną szmatę, związaną ciasno w nieduże, okrągłe zawiniątko. Kiedy rozdarł przegniły materiał, prosto w ręce wypadł mu zwitek banknotów. Studolarówki. Na oko dwa albo i trzy tuziny.
   - Odłóż to! - syknęłam szeptem.
   On jednak wepchnął pieniądze do głębokiej kieszeni w spodniach.
   - Nowe buty - odparł szeptem. - Porządne. I wiele innych rzeczy. Potrzeba ci czegoś?
   Obiecałam wcześniej, że sprawimy mu nowe buty, gdy tylko trafimy na godny zaufania sklep. Te, w których chodził, były kompletnie zdarte. Ale teraz zaświtał mi nowy pomysł.
   - Jeżeli wystarczy - syknęłam - kup sobie broń, a ja kupię ci buty. Masz kupić pistolet!
   Zostawiając go z jego zdziwieniem, zwróciłam się do reszty:
   - Nic się nikomu nie stało?
   Na szczęście nie. Dominik odzyskał już humor i jechał sobie na maminych plecach, bawiąc się jej włosami. Zahra poprawiała swój plecak, a Travis poszedł kawałek do przodu i przyglądał się jakiejś małej osadzie widocznej przed nami.
   Wędrowaliśmy przez rolniczą krainę. Od wielu dni mijaliśmy jedynie małe, obumierające miasteczka, niszczejące przydrożne osiedla i farmy, niektóre jeszcze doglądane, inne opuszczone i zarastające chwastami.
   Podeszliśmy do Travisa.
   - Pali się - wyjaśnił, gdy się z nim zrównaliśmy.
   Położony na stoku opadającego w dół zbocza dom dymił z paru okien naraz. Ciągnący autostradą ludzki strumień już zaczął zawijać w tamtą stronę. Kroi się nieszczęście. Właścicielom płonącego obejścia może uda się ugasić pożar, lecz i tak grozi im plaga szabrowników.
   - Odejdźmy stąd - powiedziałam. - Tutejsi mieszkańcy są jeszcze silni, na pewno nie obejdzie się bez walki.
   - Moglibyśmy wyszperać parę przydatnych rzeczy - zaoponowała Zahra.
   - Nic takiego, za co warto by oberwać kulkę - odpowiedziałam. - Idziemy!
   Ruszyłam pierwsza, prowadząc ich dalej od maleńkiej osady. Już prawie ją minęliśmy, gdy zaczęła się strzelanina.
   Razem z nami pozostało na szosie jeszcze trochę ludzi, jednak większość zbiegła w dół, żeby ukraść, co się da, w walczącej z pożogą wiosce. Motłoch z pewnością nie ograniczy zainteresowania do jednego płonącego domu i wszyscy inni gospodarze też będą musieli stanąć w obronie swojej własności.
   Z tyłu za nami odezwały się najpierw pojedyncze strzały, później usłyszeliśmy nierówne trzaski broni obu stron, które na koniec przeszły w charakterystyczny jazgot broni maszynowej. Przyspieszyliśmy, z nadzieją, że zdążymy znaleźć się poza zasięgiem jakiejkolwiek pukawki, zanim ktoś zechce wziąć nas na cel.
   - Cholera! - zaklęła szeptem Zahra, dotrzymując mi kroku. - Powinnam przewidzieć, że tak się skończy. Ludzie, którzy żyją na takim głuchym zadupiu, nie mogą być tchórzliwymi słabeuszami.
   - Żeby nie wiem, jak byli twardzi, tego dnia chyba nie przeżyją - powiedziałam, oglądając się za siebie.
   Nad wioską kłębiło się już znacznie więcej dymu, w dodatku w kilku punktach naraz. Z oddali niosły się przytłumione wrzaski i krzyki, przebijając się przez nieustanną kanonadę. Głupie miejsce na niewielką niczym nieosłoniętą osadę. Powinni ukryć swoje domy gdzieś daleko w górach, gdzie przypadkiem mogłoby je wypatrzyć co najwyżej paru obcych. Lekcja warta zapamiętania. W tej chwili tym biedakom pozostało tylko zabrać kilku napastników ze sobą na tamten świat. Jutro ci, którzy przeżyją pogrom, będą już na szosie, niosąc na plecach ocalone resztki dobytku.
   Gdyby za sprawą trzęsienia ziemi nie wybuchł pożar, nie sądzę, by komukolwiek z wędrującej autostradą ciżby zaświtało w głowie, aby napaść tak kupą na tamtą wioskę. Jedno nieszczęście pociągnęło za sobą następne. Widząc pożar, szabrownicy uznali, że mają prawo doszczętnie spustoszyć osadę. Strzelanina pewno wystraszyła paru, kilkoro zginęło albo odniosło rany, ale to tylko musiało podjudzić resztę. Decydując się osiąść na tak niebezpiecznym pustkowiu, osadnicy powinni zbudować jakieś trudne do sforsowania umocnienia obronne - założyć linię ładunków zapalających lub wybuchowych albo coś w tym rodzaju. Tylko siła tak potężna, tak niszczycielska i działająca z zaskoczenia, byłaby zdolna zniechęcić napastników, wywołać panikę silniejszą niż chciwość, która ich tu przywiodła. Jeśli osadnicy nie mieli materiałów wybuchowych, powinni od razu złapać dzieci i gotówkę i wiać, gdzie pieprz rośnie, kiedy tylko zauważyli zbliżającą się hordę. Przecież znali okoliczne wzgórza o niebo lepiej niż pochodzący z daleka tułacze. Dużo wcześniej powinni zadbać o dobre kryjówki albo - jeżeli nawet nie pomyśleli o tym - powinni się rozproszyć, zapaść pod ziemię gdzieś w górach i przeczekać, aż szabrownicy skończą łupić ich domy. Niestety nic takiego nie zrobili. Teraz kłębiły się za nami wielkie i gęste chmury dymu, bez wątpienia ściągając nowe tabuny szperaczy.
   - Cały świat oszalał - powiedział ktoś obok mnie.
   Nim się odwróciłam, już wiedziałam, że to mężczyzna z obładowanym sakwami wózkiem. Trochę zwolniliśmy, popatrując za siebie, i teraz nas dogonił. On też nie miał zamiaru plądrować maleńkiej wioski. Nie sprawiał wrażenia szabrownika. Wprawdzie ubranie miał brudne i zwyczajne, ale dobrze na nim leżało i było prawie nowe. Dżinsy zachowały jeszcze ciemnoniebieski kolor, a nogawki trzymały zaprasowane kanty. Przy czerwonej koszuli z krótkimi rękawami nie brakowało ani jednego guzika. Na nogach miał drogie turystyczne buty, a jego fryzura nosiła ślady strzyżenia u drogiego fryzjera. Skąd ktoś taki wziął się na szosie, pchając jakiś wózek? Bogaty nędzarz - czy może raczej zubożały bogacz. Ciemna, przetykana siwizną broda; krótka, ale gęsta. Dalej podobał mi się tak samo, jak wówczas, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Zabójczo przystojny starszy pan.
   Czy świat naprawdę oszalał?
   - Czytałam - podjęłam rozmowę - że to mu się zdarza co trzydzieści, czterdzieści lat. Cała trudność polega na tym, żeby dożyć, aż wróci mu rozum.
   Chciałam błysnąć wykształceniem, pochwalić się, że pochodzę z dobrego domu, ale moje wymądrzanie się nie zrobiło na starszym panu żadnego wrażenia.
   - Ostatnia dekada dwudziestego wieku wydawała się zwariowana - podjął - ale ludzie byli jeszcze zamożni, więc nie działo się aż tak źle. Chyba nigdy jeszcze nie nastały gorsze czasy niż te. Ci dzisiejsi ludzie, te zwierzęta...
   - Nie rozumiem, jak można robić coś takiego - wtrąciła się Natividad. - Szkoda, że nie mamy jak zawiadomić policji - jakakolwiek tu jest. Ci gospodarze powinni zadzwonić.
   - Nic by to nie dało - powiedziałam. - Nawet gdyby policja przyjechała dzisiaj, a nie jutro, byłoby tylko więcej trupów.
   Szliśmy dalej w towarzystwie nieznajomego. Sprawiał wrażenie, że jest z tego zadowolony. Mógł zostać w tyle albo nas wyprzedzić, bo przecież nie musiał dźwigać swojego bagażu. Na szosie mógł z łatwością przyspieszyć. A jednak chętnie trzymał się z nami. Gawędząc, wymieniliśmy uprzejmości. Dowiedziałam się, że nazywa się Bankole: Taylor Franklin Bankole. Okazało się, że oboje jesteśmy potomkami czarnych, którzy w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku przybrali afrykańskie miana. Mój dziadek i ojciec Taylora urzędowo zmienili sobie nazwiska, obaj zastąpili je rodowymi godnościami ludu Joruba. To sprawiło, że zadzierzgnęła się między nami więź.
   - Większość Murzynów w tamtych czasach wybierała nazwiska Suahili - opowiadał nasz nowy znajomy - ale ojciec wolał nazwać się Bankole. Zawsze musiał inaczej. Całe życie chciał być inny niż wszyscy.
   - Nie wiem, co kierowało dziadkiem - odparłam. - Wcześniej nazywał się Broome, więc nie miał czego żałować. Ale dlaczego zdecydował się na Olamina?... Mój ojciec też nie miał pojęcia. Dziadek zmienił nazwisko jeszcze przed jego narodzinami i tato przyszedł na świat już jako Olamina, tak samo jak potem my wszyscy.
   Bankole okazał się rok młodszy od mojego ojca. Urodził się w 1970 roku i, jak sam twierdził, za stary był na tę cholerną włóczęgę autostradą z całym majątkiem w dwu sakwach. Miał pięćdziesiąt siedem lat. W pewnym momencie pomyślałam: szkoda, że nie jest młodszy, bo wtedy miałby przed sobą więcej życia.
   Wydawał mi się stary, ale pierwszy usłyszał, jak dwie dziewczyny wołają o pomoc.
   Poniżej i równolegle do autostrady, biegła druga droga - więcej było na niej piachu niż asfaltu - która potem zakręcała gwałtownie, niknąc gdzieś pośród wzgórz. Dalej pod górę stał przy niej na wpół zawalony dom, wokół którego jeszcze unosił się świeży tuman pyłu. Zanim runął na dobre, już był ruiną. Teraz całkiem obrócił się w gruzy. Gdy Bankole zwrócił naszą uwagę, rzeczywiście usłyszeliśmy dolatujące stamtąd słabe okrzyki.
   - To chyba kobiety - odezwał się Harry.
   - Chodźmy sprawdzić - zarządziłam z westchnieniem. - Może tylko trzeba wydobyć je spod jakiejś belki. Harry przytrzymał mnie za ramię.
   - Jesteś pewna?
   - Tak.
   Wyjęłam pistolet i oddałam mu go na wypadek, gdyby obezwładnił mnie czyjś ból.
   - Pilnuj naszych tyłów - powiedziałam. Nieufnie i niepewnie weszliśmy w rumowisko, zdając sobie sprawę, że wołanie o pomoc mogło być oszustwem, aby zwabić kogoś w pułapkę. Parę osób też zboczyło z szosy i szło za naszą grupą; Harry został w tyle pomiędzy nimi a nami. Bankole pchał swój wózek, starając się trzymać obok mnie.
   Gdzieś spośród gruzów słychać było dwa głosy. Dwie kobiety. Jedna mówiła błagalnym tonem, a druga przeklinała. W końcu umiejscowiliśmy je; Zahra, Travis i ja zaczęliśmy odwalać gruz - suche, połamane na szczapy drewno, kawały tynku, plastiku i cegły ze starodawnego komina. Bankole stał z Harrym i obserwował. Wyglądał naprawdę groźnie. Ma broń? Miałam nadzieję, że tak. Naszym poczynaniom przyglądała się zachłannie niewielka gromada szperaczy, którą przywlekliśmy za sobą. Większość ludzi rzucała tylko ciekawe spojrzenia, chcąc zobaczyć, co robimy, po czym szła dalej, ale niektórzy przystawali i czekali, co będzie. Jeżeli to trzęsienie ziemi pogrzebało te dwie pod gruzami, dziwne, że nikt jeszcze nie zjawił się, nie okradł ich z dobytku i nie podłożył ognia pod ruiny, nie zawracając sobie głowy przysypanymi. Obyśmy tylko zdążyli je wyciągnąć i wrócić na autostradę, nim komukolwiek przyjdzie do głowy, żeby nas pogonić. Nie mam złudzeń, że chętni znaleźliby się natychmiast - gdyby tylko na widoku pojawiło się coś cennego.
   Natividad zagadała coś do Bankole'a, następnie wsadziła Dominica do jednej z jego sakw i sięgnęła do kieszeni, macając, czy jej nóż jest na swoim miejscu. Nie podobało mi się to. Lepiej by zrobiła, dalej trzymając dziecko - wtedy, w razie potrzeby, wszyscy moglibyśmy uciekać biegiem.
   Tymczasem odkopaliśmy bladą nogę, uwięzioną pod belką; była poobijana, krwawiła, ale nie wyglądała na złamaną. Cały segment ściany razem ze stropem i kominem zwalił się na te biedaczki. Usunęliśmy drobniejszy gruz, a potem wspólnie wzięliśmy się do odrzucania cięższych kawałów. Wreszcie wyciągnęliśmy je obie za odsłonięte kończyny - pierwszą za rękę i nogę, drugą za obie nogi. Bawiłam się przy tym tak samo dobrze jak one.
   Jednak ostatecznie okazało się, że nie jest tak źle. Obie miały jedynie tu i tam zdartą skórę, a jednej leciała krew z nosa i ust. Splunęła krwią, przy okazji wypluwając parę zębów, po czym, zakląwszy, spróbowała wstać. Nie oponowałam, kiedy Zahra przyszła jej z pomocą. W tej chwili chciałam tylko znaleźć się jak najdalej od poszkodowanej.
   Druga kobieta, z twarzą mokrą od łez, siedziała na ziemi, gapiąc się na nas. Była spokojna, lecz w jakiś nieprzytomny, nienaturalny sposób. Aż za spokojna. Gdy Travis chciał pomóc jej się podnieść, skuliła się i krzyknęła. Travis dał jej spokój. Poza paroma zadrapaniami nie miała żadnych widocznych ran, ale może uderzyła się w głowę. Mogła też być w szoku.
   - Gdzie są wasze rzeczy? - spytała Zahra tę zakrwawioną. - Trzeba szybko się stąd zabierać.
   Potarłam usta, starając się zignorować irracjonalne wrażenie, jakbym sama straciła dwa zęby. Czułam się fatalnie - choć nie odbierałam doznań żadnych złamań czy poważniejszych obrażeń, podrapane, potłuczone ciało całe piekło i rwało. Marzyłam, żeby przycupnąć gdzieś i trochę dojść do siebie. Zaczerpnęłam jednak tylko głęboko powietrza i podeszłam do kulącej się z przerażenia kobiety.
   - Rozumiesz, co do ciebie mówię? - zapytałam.
   Spojrzała na mnie, a potem powiodła wzrokiem dokoła; zobaczywszy swoją towarzyszkę, wycierającą krew ubrudzoną dłonią, spróbowała wstać i rzucić się do niej. Niestety potknęła się i upadałaby, gdybym jej nie podtrzymała. Ucieszyłam się w duchu, że była raczej nieduża.
   - Nogi masz całe - powiedziałam - ale lepiej się oszczędzaj. Zaraz trzeba będzie prędko stąd odejść i musisz iść o własnych siłach.
   - Kim ty jesteś? - odezwała się wreszcie.
   - Zupełnie obcym człowiekiem - odparłam. - Postaraj się przejść choć kawałek.
   - Było trzęsienie ziemi.
   - Zgadza się. Chodź!
   Chwiejnie postąpiła ode mnie krok, a później drugi i następne, aż zataczając się, dotarła do swej znajomej.
   - Allie? - rzuciła pytająco.
   Tamta zauważyła ją, pokuśtykała do niej i uściskała, obsmarowując krwią.
   - Jill! Bogu dzięki!
   - Mam ich rzeczy - poinformował Travis. - Wyprowadźmy je stąd, dopóki jeszcze szabrownicy nas przepuszczą.
   Zmusiliśmy je do odejścia stamtąd, tłumacząc, co nam grozi, jeśli zostaniemy tu dłużej. Przecież niepodobna tak wlec je ze soba, tak samo jak bez sensu było zostawianie dziewczyn na pastwę szabrowników - po co w takim razie je odgrzebywaliśmy? Muszą iść z nami, przynajmniej dopóki nie nabiorą sił i nie będą zdolne zatroszczyć się o siebie.
   - Okej - powiedziała ta zakrwawiona, mniejsza, lecz wyraźnie wytrzymalsza, mimo że fizycznie specjalnie nie różniły się od siebie.
   Były to średniej postury, białe dwudziestokilkulatki o takich samych, brązowych włosach. Wyglądały jak siostry.
   - Okej - powtórzyła zakrwawiona. - Wynosimy się stąd. Szła już normalnie, nie utykała i nie zataczała się. Jej towarzyszce szło dużo gorzej.
   - Oddajcie nasze rzeczy - zażądała.
   Travis wyciągnął w jej stronę dwa zakurzone śpiworo-plecaki. Zarzuciła jeden na plecy, następnie spojrzała na drugi i na swoją towarzyszkę.
   - Wezmę go - odezwała się tamta. - Nic mi nie jest.
   Nie mówiła prawdy, ale musiała nieść własny bagaż. Nikt nie ujdzie długo z podwójnym obciążeniem. Nikt nie może się bronić, taszcząc dwa pakunki.
   Jakiś tuzin gapiów stał i taksował nas, kiedy wyprowadzaliśmy ocalone kobiety na drogę. Harry, z pistoletem w ręce, wyszedł teraz na czoło. Coś w jego wyglądzie mówiło bardzo wyraźnie, że jest gotów zabić. Sprowokowany, zastrzeli natychmiast. Pierwszy raz widziałam go takiego. Imponował, budził respekt i grozę, ale to nie było dobre. Taka postawa pasowała do chwili, do sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy - lecz nie pasowała do Harry'ego. Nie był typem mężczyzny, który kiedykolwiek powinien wyglądać w ten sposób.
   Nagle złapałam się na tym, że myślę o nim jako o mężczyźnie, a nie jako chłopaku. Mniejsza o to. Teraz wszyscy przestaliśmy być dziećmi, staliśmy się kobietami i mężczyznami. Niech to szlag.
   Idący z tyłu Bankole, mimo siwiejących włosów i zarostu, sprawiał jeszcze groźniejsze wrażenie niż Harry. On też trzymał broń. Kiedy przechodził obok, rzuciłam okiem. Też samopowtarzalny - na oko kaliber dziewięć milimetrów. Miałam nadzieję, że niezgorzej się nim posługuje.
   Tuż przed nim szła Natividad, pchając jego wózek, z Dominikiem usadowionym w jednej z sakw. Travis pilnował żony i dziecka.
   Szłam obok nieznajomych kobiet i przez cały czas obawiałam się, że któraś upadnie albo jakiś dureń rzuci się do nich z łapami. Ta, która nazwała się Allie, nadal krwawiła. Raz po raz spluwała krwią i wycierała krwawiący nos brudną ręką. Druga - Jill, dalej ruszała się nieprzytomnie i niepewnie. Razem z Allie podtrzymywałyśmy ją między sobą.
   Zanim nas zaatakowali, już wiedziałam, co się święci. Pomagając przysypanym kobietom, nasza grupa sama wystawiła się na cel. Pewnie już dawno by nas napadli, gdyby tamta osada w dole nie odciągnęła najbardziej agresywnych i zdesperowanych typów. Dzień grabienia słabszych. Trzęsienie ziemi stworzyło sprzyjającą atmosferę. A jedna napaść może wywołać następne.
   Musieliśmy się mieć na baczności.
   Ni stąd, ni zowąd, jakiś mężczyzna rzucił się na Zahrę. Drobnej budowy - musiała wydać mu się równie bezbronna jak ponętna.
   Kilka sekund później ktoś mnie chwycił i okręcił dokoła. Zaczęłam tracić równowagę. Jakie to głupie. Nim ktokolwiek zdążył mnie uderzyć, sama potknęłam się i wyłożyłam. Jednak ponieważ mój napastnik ciągnął mnie w swoją stronę, runęłam na niego i pociągnęłam w dół za sobą. Jakimś sposobem udało mi się wyciągnąć mój sprężynowiec. Pstryknęłam i wyskoczyło ostrze. Dźgnęłam w ciało opryszka.
   Sześciocalowe ostrze weszło aż po rękojeść. Poczułam koszmarny ból i wyszarpnęłam je z rany.
   Brak słów, aby opisać te katusze.
   Później powiedzieli mi, że wrzasnęłam i że nigdy przedtem nie słyszeli takiego wycia. Nic dziwnego. Mnie też pierwszy raz coś tak głęboko zraniło.
   Po pewnym czasie męczarnie w piersiach osłabły, aż wreszcie zupełnie ustąpiły. Po prostu przygniatający mnie mężczyzna wykrwawił się na śmierć. Dopiero w tym momencie do mojej świadomości zaczęło na nowo przenikać cokolwiek poza cierpieniem.
   Najpierw usłyszałam płacz Dominica.
   Poniewczasie uświadomiłam sobie, że rozległo się też kilka strzałów. Gdzie byli moi? Czy któreś zostało ranne?
   Zabili ich? Wzięli do niewoli?
   Leżałam dalej pod bezwładnymi, tężejącymi zwłokami, które dotkliwie mi ciążyły, a ich odór przyprawiał o mdłości. Facet wykrwawił mi się na piersiach i jeśli dobrze czułam, zsikał się na mnie w agonii. A jednak nie odważyłam się poruszyć, nim nie oceniłam sytuacji.
   Uchyliłam troszeczkę powieki.
   Zanim zdążyłam ogarnąć, co właściwie widzę, ktoś zwlekł ze mnie cuchnącego umarlaka i zobaczyłam nad sobą dwie zaniepokojone twarze: Harry'ego i Bankole'a.
   Krztusząc się, spróbowałam wstać, lecz Bankole mnie powstrzymał.
   - Zranił cię gdzieś? - spytał stanowczo.
   - Nie, nic mi nie jest - odpowiedziałam i widząc, jak Harry wpatruje się w to morze krwi, zaraz dodałam:
   - Nie martw się. To nie moja krew, tylko tamtego.
   Kiedy pomogli mi stanąć na nogi, przekonałam się, że nos mnie nie mylił: denat popuścił na mnie mocz. Szaleńczo pragnęłam zedrzeć z siebie zaszargane rzeczy, ale na razie musiałam z tym poczekać. Mimo obrzydzenia, jakie czułam, nie mogłam rozebrać się w biały dzień i przy wszystkich - żeby każdy mógł mnie rozpoznać. Dość miałam kłopotów jak na jeden dzień.
   Rozejrzałam się i zobaczyłam, że Travis i Natividad starają się uspokoić zanoszącego się płaczem Dominica. Zahra stała w pogotowiu przy naszych nowych znajomych, które przysiadły obok na ziemi.
   - Z nimi wszystko w porządku? - zapytałam.    Harry skinął głową.
   - Trochę się wystraszyły i rozkleiły, ale są całe. Nikomu z nas nic się nie stało. Za to oni nie mieli szczęścia.
   Mówiąc to, wskazał na człowieka, którego zabiłam. W pobliżu leżały trzy inne martwe ciała.
   - Było jeszcze paru rannych - uzupełnił Harry - ale puściliśmy ich wolno.
   Kiwnęłam głową z aprobatą.
   - Lepiej rozbierzmy te trupy i też się zmywajmy - powiedziałam. - Jesteśmy tu za bardzo na widoku.
   Szybko i dokładnie przeszukaliśmy ciała, prócz naturalnych otworów. Aż tak ubodzy nie byliśmy. Następnie, pod wpływem nalegań Zahry, jednak poszłam na tyły zrujnowanego domu żeby pospiesznie się przebrać. Zahra wzięła broń od Harry'ego i pilnowała mnie, gdy zmieniałam ubranie.
   - Cała jesteś we krwi - stwierdziła. - Jeśli ludzie pomyślą, że jesteś ranna, niektórym może przyjść do głowy, żeby cię napaść. Nie najlepszy dziś dzień, żeby obnosić się ze słabościami.
   Cóż, przypuszczalnie miała rację. Byłam zadowolona, że namówiła mnie do czegoś, czego sama tak bardzo pragnęłam.
   Włożyłam uświnione i mokre rzeczy do plastikowej torby, którą następnie szczelnie zamknęłam i upchnęłam w plecaku. Gdyby tylko ciuchy któregoś z zabitych pasowały na mnie i nadawały się jeszcze do noszenia, od razu wyrzuciłabym swoje, ale w takim stanie rzeczy musiałam zachować je i uprać przy pierwszej okazji - kiedy tylko dojdziemy do następnej wodnej stacji albo sklepu z wydzieloną pralnią. Wprawdzie przy trupach znaleźliśmy też trochę gotówki, jednak mądrzej będzie wydać ją na potrzebniejsze zakupy.
   W sumie przy całej czwórce napastników znaleźliśmy około dwu i pół tysiąca dolarów - oraz dwa noże, które można było sprzedać albo dać nowym dziewczynom, i pukawkę. Podczas napaści wyciągnął ją mężczyzna, którego zastrzelił Harry. Okazało się, że to dziewięciomilimetrowa beretta, tyle że brudna i bez jednego naboju. Właściciel nie miał do niej amunicji, ale może da się ją gdzieś dokupić - może nawet od Bankole'a. Na to na pewno warto wydać pieniądze. W kieszeni tego, co rzucił się na mnie, znalazłam też kilka sztuk biżuterii: dwa złote pierścionki, kolię z gładkich błękitnych kamieni, chyba z lazurytu, i jeden kolczyk, który okazał się radiem. Radio sobie zatrzymamy. Będziemy mieć wiadomości, co się dzieje na świecie, dalej od autostrady. Dobrze, że skończy się to kompletne odcięcie od informacji. Ciekawe, kim była ofiara, której mój bandzior je odebrał.
   Wszyscy czterej mieli schowane gdzieś przy sobie małe plastikowe pudełka na pigułki. Dwa były puste, ale w pozostałych dwu zostało jeszcze po parę tabletek. A więc to tak: nie mieli ze sobą żadnych zapasów żywności ani wody, nie byli porządnie uzbrojeni, za to kiedy tylko mogli, kradli prochy albo pieniądze na prochy. Ćpuny. Ciekawe, co najchętniej brali. Piro? Pierwszy raz od wielu dni przypomniał mi się mój brat Keith. On też handlował tymi okrągłymi fioletowymi pigułkami, które znajdowaliśmy przy wszystkich, którzy na nas napadali? I przez to zginął?
   Kilka mil dalej na autostradzie minęliśmy się z policją; radiowozy jechały na południe, w stronę tamtej wioski, z której do tej pory musiały zostać jedynie wypalone kikuty domów i mnóstwo trupów. Może gliniarzom uda się jeszcze zgarnąć paru spóźnionych szperaczy. A może sami co nieco poszabrują. Albo tylko rzucą na wszystko okiem i odjadą. Na co zdała się policja, kiedy paliło się nasze sąsiedztwo? Psu na budę.
   Kobiety, które odkopaliśmy spod gruzów, chcą zostać z nami. Nazywają się Allison i Jillian Gilchrist i rzeczywiście są siostrami. Allison ma dwadzieścia cztery lata, a Jillian o rok więcej; są biedne i uciekły przed losem prostytutek. Alfonsem chciał być ich rodzony ojciec. Poprzedniej nocy schroniły się w domu, który się potem zawalił, ponieważ stał pusty. Sprawiał wrażenie od dawna opuszczonego.
   - Opuszczone domy to pułapki - tłumaczyła im Zahra podczas marszu. - Tu, na takim pustkowiu, ściągają do nich najprzeróżniejsze typy.
   - Nas nikt nie zaczepiał - odezwała się Jill. - Tak samo, jak nikt nam nie pomógł, kiedy później dom runął - dopóki wy się nie zjawiliście.
   - Miałyście dużo szczęścia - zwrócił się do niej Bankole, który nadal był z nami i szedł obok mnie. - Tutaj nieczęsto ludzie są skorzy do pomocy.
   - Wiemy o tym - przyznała Jill. - I jesteśmy wam wdzięczne. Skoro już o was mowa, to kim jesteście?    Harry przesłał jej dziwny półuśmieszek.
   - Nasionami Ziemi - odpowiedział, zerkając na mnie. Kiedy Harry tak się uśmiecha, trzeba na niego uważać.
   - A co to takiego? - naturalnie z miejsca zaciekawiła się Jill.    Idąc za jego wzrokiem, trafiła na mnie.
   - Mamy pewne wspólne plany - wyjaśniłam. - Chcemy osiąść na północy i założyć osadę.
   - Gdzie konkretnie? - chciała wiedzieć Allie.
   Miała nadal obolałe dziąsła - czułam to dotkliwiej, kiedy zwracałam na nią uwagę. Dobrze chociaż, że prawie przestała już krwawić.
   - Gdzieś, gdzie znajdzie się praca za pieniądze i gdzie nie trzeba przepłacać za wodę - odpowiedziałam. - W takiej okolicy, gdzie nie będzie z nią specjalnych problemów.
   - Wody brakuje wszędzie - oznajmiła. - Kim jesteście? - powtórzyła po chwili Jill. - Jakąś sektą czy coś w tym rodzaju?
   - Po prostu są pewne rzeczy, w które wszyscy wierzymy - odparłam.
   Obróciła się i spojrzała na mnie z jakąś wrogością.
   - Według mnie religia jest gówno warta - obwieściła. - Albo jest fałszywa, albo pomylona.    Wzruszyłam ramionami.
   - Nikt was nie zmusza, żebyście zostały z nami. W każdej chwili możecie pójść swoją drogą.
   - Ale o co konkretnie wam chodzi? - naciskała. - Do czego się modlicie?
   - Do siebie samych - odpowiedziałam. - A do czegóż by innego?    Na moment odwróciła się z odrazą, by zaraz znowu zwrócić się do mnie.
   - Czy żeby iść z wami, musimy przejść na waszą wiarę?
   - Nie.
   - No to wszystko gra!
   Obróciła się plecami i wysforowała przede mnie, jak gdyby właśnie zyskała jakąś przewagę.
   Podnosząc głos do takiego tonu, żeby ją zaskoczyć, przemówiłam do jej potylicy:
   - Dziś ryzykowaliśmy dla was życie.
   Aż podskoczyła, jednak nie odwróciła się.
   - Nie jesteście nam za to nic winne - ciągnęłam. - Czegoś takiego się nie kupuje. Ale jeżeli zdecydujecie się wędrować dalej z nami, kiedy wpadniemy w jakieś tarapaty, musicie być przygotowane, że wtedy stajecie po naszej stronie, walczycie i bronicie się przy naszym boku. A więc: wchodzicie w to czy nie?
   Allie zrobiła w tył zwrot, zesztywniała ze złości. Zatrzymała się naprzeciwko mnie i czekała bez słowa.
   Nie skręciłam w bok ani nie przystanęłam. Nie pora na schodzenie z drogi. Trzeba przekonać się, jak daleko może posunąć się pod wpływem dumy i gniewu. W jakim stopniu ta uzewnętrzniona wrogość była szczera, a w jakim można ją złożyć na karb bólu? Sprawi nam więcej kłopotu, niż jest tego warta?
   Gdy już dotarło do niej, że jeśli będę musiała, przejdę przez nią, choćby taranując jak przeszkodę, usunęła mi się z drogi i ruszyła obok, jak gdyby od początku nic innego nie zamierzała.
   - Zadajemy się z wami tylko dlatego, że to wy nas odgrzebaliście - oznajmiła, po czym westchnęła. - Umiemy sobie radzić w ciężkich czasach. Nie boimy się pomagać przyjaciołom i walczyć z wrogami. Robimy to od małego.
   Popatrzyłam na nią, myśląc, jak mało obie siostry opowiedziały nam o swym życiu: prostytucja, ojciec stręczyciel... Niesamowita historia, jeśli tylko prawdziwa. Szczegóły z pewnością okazałyby się jeszcze ciekawsze. Jak udało im się uciec od ojca? Póki nie okaże się, ile są warte, muszą pogodzić się z faktem, że będziemy mieć je na oku.
   - No to witamy - powiedziałam.
   Przyjrzała mi się, po czym kiwnąwszy głową, szybkim krokiem znów wyszła przede mnie. Jill, która w czasie naszej rozmowy zwolniła, by iść razem z nami, pospieszyła za siostrą. Zahra, która też wcześniej została w tyle, żeby jej pilnować, teraz uśmiechnęła się do mnie szeroko i potrząsnęła głową. Następnie ruszyła naprzód, chcąc zrównać się z Harrym idącym na przedzie.
   Za to przy moim boku wyrósł znów Bankole i wtedy przypomniało mi się, jak na widok mojej scysji z Allie ustąpił z drogi.
   - Na dziś mam dosyć rozrób - wyjaśnił, widząc, że mu się przyglądam.
   Uśmiechnęłam się.
   - Dzięki, że trzymałeś z nami przy tamtej.    Wzruszył ramionami.
   - Zdziwiło mnie, że ktoś jeszcze przejął się losem dwóch nieznajomych dziewczyn.
   - Też się przejąłeś.
   - Ano tak. Pewnie kiedyś mnie przez to zabiją. Tymczasem jeśli nie macie nic przeciwko temu, chciałbym dołączyć do waszej trzódki.
   - Już dołączyłeś. Witamy.
   - Dziękuję - powiedział i odwzajemnił mój uśmiech.
   Miał czyste, klarowne oczy z intensywnie brązowymi tęczówkami - przyciągające oczy. Coś za bardzo i za szybko go polubiłam. Muszę z tym uważać.
    ***        Pod wieczór dotarliśmy do Salinas; nieduże miasto niewiele ucierpiało przez trzęsienie ziemi i wstrząsy wtórne, pod których wpływem grunt podrygiwał jeszcze w tę i we w tę przez cały dzień. Ponadto Salinas wyglądało tak, jakby nie tknęły go watahy szabrowników, wyraźnie nadgorliwych, odkąd rano spłonęła tamta wioska. To było dziwne. Prawie wszystkie malutkie osady, które mijaliśmy po drodze, stały w ogniu i roiło się w nich od szperaczy. Trzęsienie ziemi odmieniło wczorajszych spokojnych i powłóczących nogami nędzarzy, jak gdyby dając im przyzwolenie, by stali się drapieżnymi bestiami, które napadają każdego jeszcze żywego mieszkańca dotkniętego nieszczęściem domu.
   Sądziłam, że najliczniejsza horda żerujących drapieżców została za naszymi plecami, mordując i ginąc w bijatyce o łupy. Nigdy jeszcze tak się nie wysilałam, aby nie dostrzegać tego, co się wyprawia wokół nas. Na szczęście pomagała mi w tym zasłona z dymu i zgiełk. Już i tak wystarczająco ciężko było mi radzić sobie z rwącą od bólu twarzą Allie i z aurą powszechnego nieszczęścia, która unosiła się nad autostradą.
   Mimo zmęczenia zdecydowaliśmy, że w Salinas umyjemy się tylko i uzupełnimy zapasy, a potem ruszymy dalej. Woleliśmy nie być w mieście, gdy nawiedzi je fala najgorszych szumowin. Właściwie, sfatygowani po całym dniu palenia i grabienia, powinni się uspokoić, jednak szczerze w to wątpiłam. Przypuszczałam raczej, że upojeni własną siłą będą chcieli więcej. Jak powiedział Bankole: "Kiedy ludzie już raz uwierzą, że wolno im brać, co tylko chcą, rujnując innych, nikt nie wie, jak daleko jeszcze się posuną".
   W Salinas ludzie byli dobrze uzbrojeni. Wzdłuż wszystkich bocznic przy autostradzie parkowały policyjne samochody; gliniarze nie spuszczali z nas wzroku, niektórzy trzymali w rękach śrutówki bądź automatyczne karabinki - jakby tylko czekali na pretekst, żeby ich użyć. Może wiedzieli, co się święci.
   Musieliśmy uzupełnić nasze zapasy, ale nie mieliśmy pojęcia, czy nam pozwolą. Salinas robiło wrażenie miasteczka, które niechętnie gości obcych przybyszów. Jeśli tu nie mieszkasz, miejscowi wolą, żebyś zniknął przed zachodem słońca. Przez ostatnie dwa tygodnie mijaliśmy sporo podobnych miejsc.
   Jednak gdy zboczyliśmy z szosy w kierunku sklepu, nikt nas nie zatrzymał. Strumień tułaczy na drodze chwilowo znacznie się przerzedził, tak że policja mogła obserwować nas wszystkich. Widziałam, jak zwłaszcza przyglądają się naszej grupie, lecz pozwalali nam zapuszczać się w miasto. Byliśmy spokojni. Mężczyźni z kobietami i z dzieckiem, w dodatku troje białych. Z ich punktu widzenia chyba wyglądaliśmy jak ludzie nieszkodliwi.
   Strażnicy ochrony w sklepach byli równie dobrze uzbrojeni jak gliny: mieli śrutówki i automatyczne karabinki, a w kabinach na górze stało na trójnogach nawet parę kaemów. Bankole powiedział, że pamięta czasy, kiedy ochroniarze mieli tylko pałki lub co najwyżej rewolwery. Tato też często o tym wspominał.
   Część strażników albo nie była dostatecznie dobrze wyszkolona, albo tak samo jak szabrowników upajała ich władza - w każdym razie wycelowali w nas cały swój arsenał. Czysty obłęd. Dwoje czy troje z nas wchodzi do sklepu i zaraz mierzy do nas tyle samo luf. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Zastygli bez ruchu, gapiliśmy się i czekaliśmy, co będzie dalej.
   Faceci z gnatami parsknęli śmiechem.
   - Kupować coś albo wypieprzać! - rzucił jeden z nich.
   Wyszliśmy. To mały sklep. Takich jest mnóstwo, do wyboru, do koloru. W którymś w końcu będą normalni strażnicy. Mimo to nie mogłam przestać rozmyślać, ile wypadków z użyciem broni tamci mają na koncie. Zapewne po fakcie zawsze okazuje się, że każda ich ofiara to był uzbrojony bandyta z wypisanymi na twarzy morderczymi skłonnościami.
   Dla odmiany strażnicy na stacji wodnej wyglądali jak spokojni zawodowcy. Lufy trzymali skierowane do ziemi i ograniczali się jedynie do pokrzykiwania na ludzi, aby za bardzo się nie guzdrali i żeby szybciej szła kolejka. Poczuliśmy się na tyle bezpiecznie, że po dokupieniu wody nie tylko naprędce przepraliśmy i podsuszyliśmy rzeczy, ale jeszcze zdecydowaliśmy się wynająć parę kabin - osobno dla kobiet i dla mężczyzn - w których każdy wyszorował się do czysta nad własną miską wody. To ostatecznie rozstrzygnęło kwestię mojej płci dla wszystkich naszych nowych znajomych - jeżeli któreś jeszcze samo nie zgadło.
   Wreszcie, trochę czyściejsi, zaopatrzeni w żywność, wodę, amunicję do trzech sztuk broni i, przy okazji, prezerwatywy na moje ewentualne przyszłe potrzeby, opuszczaliśmy miasto. Po drodze, na samych rogatkach, natknęliśmy się na malutki uliczny ryneczek, na którym handlowało zaledwie kilka osób. Sprzedawali co popadnie, przeważnie były to bezwartościowe rzeczy rozłożone na stolikach albo na brudnych płachtach rozciągniętych na gołym asfalcie. Na jednym z blatów Bankole wypatrzył strzelbę.
   Prawdziwy antyk: winchester z ręcznie ryglowanym zamkiem i komorą na pięć naboi, rzecz jasna pustą. Trochę za wolny w akcji - jak przyznał Bankole - ale bardzo mu się spodobał. Oglądając go skrupulatnie i obmacując, zaczął targować się z dobrze uzbrojoną parą staruszków, którzy wystawili broń na sprzedaż. Ich stolik był jednym z najczystszych na ryneczku, z całym towarem starannie rozlokowanym; stała tam mała ręczna maszyna do pisania, przy której leżał stosik książek; było kilka narzędzi, zużytych, ale doczyszczonych, dwa noże w wytartych skórzanych pochwach, poza tym parę garnków - no i strzelba, z pasem i lunetą.
   Bankole targował się o nią z mężczyzną, a ja w tym czasie odkupiłam garnki od kobiety. Poproszę Bankole'a, by załadował je na swój wózek. Pomyślałam, że są tak duże, że będzie można za jednym zamachem ugotować w nich zupę, gulasz czy gorącą kaszę dla wszystkich naraz. Było nas już dziewięcioro, więc zakup większych garnków okazał się koniecznością. Po tej transakcji podeszłam do Harry'ego, który przeglądał kupkę książek.
   Prawie sama beletrystyka. Wybrałam sobie antologię poezji, a Harry wziął powieść o Dzikim Zachodzie. Reszta, z braku zainteresowania albo gotówki, nie zwróciła uwagi na książki. Kupiłabym więcej, gdybym tylko mogła wszystko unieść. Mój plecak był już tak wypchany, że ledwo go dźwigałam przez całe dnie marszu.
   Po skończeniu sprawunków odstąpiliśmy od stolika i czekaliśmy, aż Bankole dobije targu. I tu nas zaskoczył.
   Gdy już nakłonił staruszka, by opuścił cenę do sumy, która wydała mu się rozsądna, przywołał nas z powrotem do stoiska.
   - Czy któreś z was wie, jak się obchodzić z takim starociem? - zapytał.
   Kiedy Harry i ja potaknęliśmy, poprosił, byśmy obejrzeli strzelbę. Ostatecznie wszyscy inni też brali ją do rąk - jedni z rzucającą się w oczy niezręcznością, niektórzy z pewną znajomością rzeczy. W sąsiedztwie i Harry, i ja ćwiczyliśmy z różnymi karabinami sąsiadów, więc ze strzelbami radziliśmy sobie równie dobrze jak ze śrutówkami czy bronią krótką. W domu cała broń, jaką legalnie posiadaliśmy, była do wspólnego użytku, przynajmniej podczas strzeleckich ćwiczeń. Mój ojciec zawsze chciał, żebyśmy umieli posługiwać się wszystkimi dostępnymi rodzajami broni. Tak więc oboje z Harrym byliśmy dobrymi, doświadczonymi strzelcami - jednak żadne z nas nigdy nie kupowało używanej broni. Winchester spodobał mi się, dobrze też leżał w ręce, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Harry, choć jemu strzelba też chyba przypadła do gustu, miał ten sam problem.
   - Przejdźmy tam - rzucił Bankole, zabierając nas na bok, skąd nie mogła nas słyszeć para staruszków.
   - Radzę wziąć tę pukawkę - powiedział. - To, co zabraliście tym czterem ćpunom, wystarczy, żeby zapłacić tyle, ile wytargowałem. Przyda wam się chociaż jeden precyzyjny karabin długiego zasięgu, a ten jest dobry.
   - Za te pieniądze możemy mieć górę jedzenia - zauważył Travis.
   Bankole skinął głową.
   - Zgoda, ale jeść muszą tylko żywi. Wydajcie je na strzelbę; przekonacie się, że to dobry zakup - przy pierwszej okazji, kiedy trzeba będzie jej użyć. Tych, co nie potrafią się z nią obchodzić, nauczę. Dawno temu mój ojciec i ja chadzaliśmy z takimi na jelenie.
   - Ale to przeżytek - wtrącił się Harry. - Gdyby był automatyczny...
   - ...To by nie było was stać - przerwał mu Bankole, wzruszając ramionami. - Właśnie dlatego jest tani, bo jest stary i jest legalny.
   - I wolny - wpadła mu w słowo Zahra. - Poza tym jeżeli dla ciebie cena tego starowiny to tanio, jesteś chyba stuknięty.
   - Wiem, że jestem tu nowa - zabrała głos Allie - ale akurat zgadzam się z Bankole'em. Nieźle sobie radzicie z waszymi pistoletami, jednak prędzej czy później traficie na takich, co będą grzać do was spoza zasięgu krótkiej broni, a wtedy wystrzelają was jak kaczki. Skoszą jedno po drugim.
   - I ta strzelba ocali nam skórę? - zapytała sceptycznie Zahra.
   - Ona sama raczej nie - odparłam. - Ale dobry strzelec posługujący się nią może zwiększyć nasze szanse. Spojrzałam na Bankole'a.
   - Zdarzało ci się trafiać te jelenie? - spytałam.
   - Raz czy dwa - odpowiedział z uśmiechem.    Nie odwzajemniłam uśmiechu.
   - Czemu sam nie kupisz tej strzelby?
   - Nie stać mnie - odparł. - Mam akurat tyle, że jeszcze jakiś czas starczy na najpilniejsze potrzeby, by móc iść dalej. Wszystko, co kiedyś miałem, przepadło rozkradzione albo spalone.
   Nie do końca mu wierzyłam. Z drugiej strony, ja też nikomu się nie chwaliłam, ile mam własnej gotówki. Sądziłam, że każąc nam podjąć taką decyzję, Bankole sprawdzał naszą wypłacalność. Czy mieliśmy dość własnych pieniędzy, aby wydać cały niespodziewany przypływ gotówki na staroświecki karabin? Co zamierzał, gdybyśmy się na to zdecydowali? Nie po raz pierwszy już przemknęła mi przez myśl nadzieja, że nie okaże się zwyczajnym, tyle że przystojnym, złodziejem. Tak czy siak, winchester spodobał mi się bardzo - no i naprawdę jest nam potrzebny.
   - Harry i ja też całkiem przyzwoicie strzelamy - oznajmiłam. - Moim zdaniem ta strzelba dobrze leży w ręce; poza tym w tej chwili nie możemy pozwolić sobie na nic lepszego. Czy któreś z was zauważyło w niej jakiś feler?
   Wszyscy popatrzyli po sobie. Nikt się nie odezwał.
   - Potrzebujemy jeszcze do winchestera amunicji, no i trzeba go wyczyścić - powiedział Bankole. - Trochę się przeleżał, ale był dobrze konserwowany. Jeśli go weźmiecie, dokupię zestaw do czyszczenia i zapasik naboi.
   Przy takim obrocie sprawy zabrałam głos, nim ktokolwiek zdążył cokolwiek wtrącić:
   - Jeśli kupimy, trzymam za słowo. Kto jeszcze umie z niego strzelać?
   - Ja - zgłosiła się Natividad.
   Na widok paru zdziwionych spojrzeń uśmiechnęła się.
   - Nie miałam braci. Ojciec musiał kogoś nauczyć strzelać.
   - My nigdy nie strzelałyśmy z niczego - przyznała się Allie. - Ale też możemy się nauczyć.    Jill przytaknęła.
   - Ja zawsze chciałam - wyznała.
   - Mówiąc szczerze, mnie też przyda się nauka - powiedział Travis. - Za moich młodych lat broń nosili tylko zawodowi strażnicy albo leżała zamknięta w schowkach.
   - No to kupujemy - zadecydowałam. - A potem zaraz wynosimy się z miasta. Tylko patrzeć, jak zajdzie słońce.
   Bankole dotrzymał słowa i po drodze dokupił jeszcze przybory do czyszczenia i duży zapas amunicji; uparł się, żeby załatwić wszystko, zanim wyjdziemy z miasta, bo jak przekonywał: "Kto wie, kiedy znajdziemy się w potrzebie albo natkniemy się na kogoś, kto akurat zechce nam takie naboje odsprzedać?"
   Gdy już nic nam nie brakowało, opuściliśmy Salinas.
   Po drodze z miasta Harry niósł nasz nowy nabytek, a Zahra berettę - obie sztuki bez jednej kuli w środku i trzeba było się nad nimi trochę napracować przed załadowaniem. Tylko Bankole i ja mieliśmy broń gotową do strzału, z pełnymi magazynkami. Stanęłam na czele, a Bankole osłaniał nam tyły. Zmierzchało już. Z daleka za plecami dolatywały do nas odgłosy strzelaniny, a od czasu do czasu głuchy huk niewielkich wybuchów. Strona główna     Indeks    


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Elektrownia atomowa w Iranie już za rok (27 11 2008)
rok 27 23 (2)
rok 27 16 (2)
rok 27 16 sn4xsr67wco6qasrxxo63vbuivqybuelsqvqrdi
27 (19)
rok 27$ 26
arkusz Geografia poziom r rok 1027 MODEL
B03 Mechanika kwantowa (19 27)

więcej podobnych podstron